Bardziej tajemniczo wygadała plątanina szklanych rur za dyskiem. Nad nią właśnie pracował Skazz, przy jego krześle leżały odłamki pogiętych rurek i naczyń oraz strzępy kartonu.
Rury wydawały się żywe.
Ridcully pochylił się…
W rurach były mrówki.
Tysiącami krzątały się za szkłem, biegając przez skomplikowane układy małych spiral. W panującej ciszy ich pancerzyki wydawały ledwie słyszalny, nieustający szelest.
Na poziomie oczu nadrektor zauważył szczelinę. Na kawałku papieru ktoś wypisał słowo WEJŚCIE i przykleił do szkła.
Na blacie leżał podłużny kartonik, akurat pasujący kształtem do szczeliny. Miał wycięte dziurki.
Były tam dwie okrągłe dziurki, potem cały układ okrągłych dziurek i znowu dwie okrągłe dziurki. Na kartce ktoś nabazgrał ołówkiem „2 + 2”.
Ridcully należał do ludzi, którzy pociągną za każdą dźwignię tylko po to, by się przekonać, do czego służy.
Wsunął kartkonik do narzucającej się szczeliny…
Natychmiast szelest uległ zmianie. Mrówki pomaszerowały przez rurki, niektóre niosły chyba jajeczka…
Zabrzmiał cichy, głuchy dźwięk i po drugiej stronie szklanego labiryntu wypadł kartonik. Miał wybite cztery okrągłe dziurki.
Ridcully wciąż mu się przyglądał, kiedy, przecierając oczy, zbliżył się Myślak.
— To nasz mrówczy licznik — wyjaśnił.
— Dwa dodać dwa równa się cztery — powiedział nadrektor. — No, no… w życiu bym się nie domyślił.
— Potrafi też liczyć inne sumy.
— Chcesz mi wmówić, młody człowieku, że mrówki umieją liczyć?
— Ależ skąd! Nie pojedyncze mrówki. Trochę trudno to wytłumaczyć. Ta karta z dziurkami, widzi pan, blokuje niektóre rurki, ale przepuszcza mrówki przez inne i… — Myślak westchnął. — Sądzimy, że uda się na tym robić także inne rzeczy.
— Na przykład jakie?
— E… tego właśnie próbujemy się dowiedzieć.
— Próbujecie się dowiedzieć? Kto to zbudował?
— Skazz.
— I dopiero teraz sprawdzacie, co to robi?
— No… uważamy, że potrafi dokonywać całkiem złożonych obliczeń. Jeżeli tylko wepchniemy do środka dostatecznie wiele owadów.
Mrówki wciąż się krzątały po wielkiej szklanej konstrukcji.
— Kiedy byłem dzieckiem, miałem szczura — powiedział Ridcully, ustępując wobec niepojętego. — Cały czas spędzał w kołowrotku. Biegł i biegł, bez przerwy. To jest trochę podobne, tak?
— W bardzo szerokim sensie — zgodził się ostrożnie Myślak.
— Miałem też mrówczą farmę… — wspominał Ridcully. — Te małe demony nigdy nie potrafiły wykopać prostego korytarza. — Opanował się. — A teraz proszę zawołać swoich kolegów.
— Po co?
— Na szkolenie.
— Nie będziemy badać muzyki?
— W odpowiednim czasie — odparł Ridcully. — Ale najpierw musimy z kimś porozmawiać.
— Z kim?
— Nie jestem pewien. Dowiemy się, jak już zobaczymy, że przyszedł. Albo przyszła…
Buog rozejrzał się po pokoju. Właściciele hotelu przed chwilą wyszli, po odegraniu kanonicznej sceny „to je okno, się naprawdę otwira, to je pompa, leci z niej woda, jak się pomacha tom wajchom, a to jestem ja i czekam na jakieś piniondze”.
— No, to kończy sprawę — rzekł. — To zakłada na sprawę żelazny hełm, ot co. Przez całą noc gramy wykrokową muzykę, a dostajemy pokój, który tak wygląda?
— Przytulny jest — zauważył Klif. — Wiesz, trolle nie mają wiele do czynienia z tymi… rozkoszami życia.
Buog rzucił okiem w kierunku swoich stóp.
— Leży na podłodze i jest miękki — powiedział. — Jak mogłem głupio pomyśleć, że to dywan? Niech ktoś przyniesie mi miotłę. Nie, lepiej niech ktoś przyniesie mi łopatę. A potem miotłę.
— To nam wystarczy — odezwał się Buddy.
Odłożył gitarę i wyciągnął się na klocu drewna, który najwyraźniej był jednym z łóżek.
— Klif — rzucił Buog. — Możemy zamienić słówko? — Grubym kciukiem wskazał drzwi.
Wyszli na korytarz.
— Robi się niedobrze — stwierdził Buog.
— No.
— Prawie się nie odzywa, kiedy nie jest na scenie.
— No.
— Spotkałeś kiedy zombi?
— Znam golema, pana Dorfla z Długiej Wieprzowiny.
— Jego? To prawdziwy zombi?
— No. Ma święte słowo na głowie. Żem widział.
— Fuj! Poważnie? Aja kupuję od niego kiełbaski…
— Mniejsza… Co z tymi zombi?
— …po smaku nie do poznania. Myślałem, że jest naprawdę niezłym kiełbaśnikiem…
— Co żeś chciał powiedzieć o zombi?
— …zabawne, zna się kogoś przez lata, aż nagle okazuje się, że stoi na glinianych nogach…
— Zombi… — powtórzył cierpliwie Klif.
— Co? Aha. Tak. Chodzi o to, że on się tak zachowuje — wyjaśnił Buog. Przypomniał sobie kilku zombi z Ankh-Morpork. — W każdym razie tak jak zombi powinny się zachowywać.
— No. Wiem, o co ci chodzi.
— I obaj znamy przyczynę.
— No. E… a jaką?
— Gitara.
— Ach, ona. No.
— Kiedy jesteśmy na scenie, to ona rządzi…
Gitara leżała w ciemnym pokoju obok łóżka Buddy’ego. Jej struny wibrowały delikatnie w rytm słów wypowiadanych przez kra-snoluda.
— No dobra. Co możemy zrobić? — zapytał Klif.
— Jest z drewna. Dziesięć sekund z toporem i po kłopocie.
— Nie jest żem pewien. To nie zwyczajny instrument.
— Był takim miłym dzieciakiem, kiedyśmy go poznali — westchnął Buog. — Jak na człowieka.
— No to co robimy? Nie wierzę, żeby dało się mu ją zabrać.
— Może by go namówić…
Krasnolud umilkł. Uświadomił sobie, że słyszy brzęczące echo własnego głosu.
— To draństwo nas podsłuchuje! — szepnął. — Wyjdźmy na dwór. Zatrzymali się kawałek dalej na ulicy.
— Nie rozumiem, jak może podsłuchiwać — oświadczył Klif. — Instrument jest po to, żeby jego słuchać.
— Struny słuchają — odparł krótko Buog. — To nie jest zwyczajny instrument.
Klif wzruszył ramionami.
— Jest sposób, żeby się przekonać.
Poranna mgła przesłoniła ulice. Wokół uniwersytetu, dzięki lekkiemu magicznemu promieniowaniu tła, układała się w niezwykłe formy. Po bruku sunęły zjawy o dziwnych kształtach.
Dwie z nich były Klifem i Buogiem.
— To tutaj — rzekł krasnolud — Jesteśmy.
Popatrzył na ślepy mur.
— Wiedziałem! — zawołał. — Nie mówiłem? Magia! Ile już razy słyszeliśmy takie historie? Stoi sobie tajemniczy sklep, którego nikt wcześniej nie widział, ktoś wchodzi do środka i kupuje jakiś zardzewiały rupieć, po czym okazuje się…
— Buog…
— …że to talizman albo butelka pełna dżina, a kiedy się zaczynają kłopoty, ten ktoś wraca, ale sklep…
— Buog!
— …zniknął w tajemniczy sposób i wrócił do tego wymiaru, skąd przybył… Tak? O co chodzi?
— Jesteśmy nie po tej stronie ulicy. Sklep stoi tam. Buog spojrzał gniewnie na ścianę, po czym tupiąc gniewnie, przeszedł przez ulicę.
— Każdy może się pomylić.
— No.
— To nie unieważnia niczego, co powiedziałem.
Buog szarpnął drzwi i ku swemu zdumieniu odkrył, że nie są zamknięte.
— Minęła druga w nocy! Jaki sklep muzyczny jest otwarty o drugiej w nocy?
Zapalił zapałkę.
Wokół rozciągał się zakurzony cmentarz instrumentów muzycznych. Wyglądało, jakby stado prehistorycznych zwierząt utonęło w nagłym wylewie wód i potem skamieniało.
— Co to jest to, co wygląda jak wąż? — szepnął Klif. — Nazywa się wąż.
Buog czuł lekki niepokój. Prawie przez całe życie był muzykiem i nienawidził widoku martwych instrumentów. A te tutaj były martwe. Nie należały już do nikogo. Nikt na nich nie grał. Były jak ciała bez życia, ludzie bez duszy. Coś, co w sobie miały, odeszło. Każdy z nich reprezentował muzyka, którego opuściło szczęście.
Zauważyli jakieś światło w gaju fagotów. Staruszka spała głęboko w fotelu na biegunach. Na kolanach miała robótkę na drutach, jej ramiona okrywał szal.
— Buog…
Krasnolud podskoczył.
— Co? Słucham?
— Po co tu weszliśmy? Przecież już wiemy, że sklep istnieje…
— Łapy pod sufit, chuligani!
Buog zamrugał, kiedy bełt kuszy ukłuł go w czubek nosa. Podniósł ręce. Staruszka przeszła od drzemki do pozycji strzeleckiej, wyraźnie omijając wszystkie etapy pośrednie.
— Wyżej nie dam rady — wyjaśnił. — Tego… drzwi były otwarte, widzi pani, więc…
— Więc pomyśleliście sobie, że obrabujecie bezbronną staro-winkę?
— Ależ skąd, ależ skąd. Mieliśmy nawet zamiar…
— Należę do organizacji Sąsiedzkich Samouroków. Wystarczy jedno moje słowo, a będziecie skakać dookoła i szukać księżniczki z zamiłowaniem do płazów!
— Myślę, że już wystarczy — wtrącił Klif.
Opuścił rękę i zamknął kuszę w swej potężnej dłoni. Ścisnął. Kawałki drewna wyciekły mu między palcami.
— Jesteśmy nieszkodliwi — zapewnił. — Żeśmy przyszli w sprawie instrumentu, który w zeszłym tygodniu sprzedała pani naszemu przyjacielowi.
— Jesteście ze straży? Buog skłonił się.
— Nie, droga pani. Jesteśmy muzykami.
— I to niby powinno mnie uspokoić, tak? O jaki instrument wam chodzi?
— Coś w rodzaju gitary.
Staruszka przekrzywiła głowę. Zmrużyła oczy.
— Nie przyjmę jej z powrotem — ostrzegła. — Została uczciwie sprzedana. W dobrym stanie. Sprawna.
— Chcemy tylko zapytać, skąd ją pani wzięła.
— Znikąd jej nie wzięłam. Zawsze tu była. Nie dmuchaj w to!
Buog niemal upuścił flet, który wyciągnął ze stosu staroci.
— Bo będziemy tu mieć szczurów po kolana — dokończyła staruszka. Odwróciła się do trolla. — Zawsze tu była — powtórzyła.
— Miała wypisaną kredą jedynkę — przypomniał Buog.
— Zawsze była — upierała się kobieta. — Odkąd mam ten sklep.
— Kto ją przyniósł?
— Skąd mogę wiedzieć? Nigdy nie pytam o imiona. Ludzie tego nie lubią. Nadaję tylko numer.
Buog zerknął na flet. Do instrumentu ktoś przywiązał pożółkłą karteczkę z nagryzmolonym numerem 431.
Popatrzył na półki za ladą. Zauważył różową muszlę — też miała numer. Zwilżył językiem wargi i wyciągnął rękę…
— Jeśli zatrąbisz, to lepiej, żebyś miał pod ręką dziewicę na ofiarę, a także wielki kocioł owoców drzewa chlebowego i żółwiego mięsa — uprzedziła go staruszka.
Obok leżała trąba. Była zdumiewająco czysta i błyszcząca.
— A to? — zapytał Buog. — Pewnie kiedy dmuchnę, świat się skończy i niebo runie na ziemię, co?
— Zabawne, że to mówisz — mruknęła kobieta.
Buog opuścił rękę. Nagle coś innego zwróciło jego uwagę.
— Wielkie nieba! — zawołał. — Wciąż tu jest? Zupełnie zapomniałem.
— Co to? — zapytał Klif i spojrzał tam, gdzie wskazywał krasnolud.
— To?
— Mamy trochę pieniędzy. Czemu nie?
— Owszem. Może pomóc. Ale pamiętasz, co mówił Buddy: nie znajdziemy…
— To wielkie miasto. Jeśli nie znajdziesz czegoś w Ankh-Morpork, nie znajdziesz nigdzie.
Buog podniósł pół pałeczki perkusyjnej i spojrzał w zadumie na gong, na wpół przysypany stojakami na nuty.
— Nie próbowałabym — rzekła staruszka. — Jeżeli nie chcesz, żeby z ziemi wyskoczyło siedemset siedemdziesiąt siedem szkieletów wojowników.
Buog wskazał palcem.
— Weźmiemy to.
— Dwa dolary.
— Zaraz, dlaczego w ogóle mamy płacić? Przecież nie należy do pani…
— Płać — przerwał mu Klif. — Żadnych negocjacji.
Buog niechętnie podał pieniądze, zabrał worek, który wręczyła mu staruszka, i wymaszerował ze sklepu.
— Ma pani tu zadziwiający towar — stwierdził Klif, przyglądając się gongowi.
Kobieta wzruszyła ramionami.
— Mój kolega jest trochę zdenerwowany, bo wziął panią za właścicielkę jednego z tych tajemniczych sklepów, o jakich opowiadają bajki — ciągnął Klif. — Wie pani, tych co to dziś są, a jutro znikają bez śladu. I szukał pani po drugiej stronie ulicy, cha, cha!
— Moim zdaniem to głupie — odparła staruszka tonem zniechęcającym do jakichkolwiek dalszych przejawów niestosownej serdeczności.
Klif raz jeszcze spojrzał na gong, wzruszył ramionami i podążył za Buogiem.
Kobieta odczekała, aż ich kroki ucichną we mgle. Potem otworzyła drzwi i rozejrzała się po ulicy. Najwyraźniej usatysfakcjonowana dostatkiem pustki, wróciła za ladę i sięgnęła po ukrytą pod blatem tajemniczą dźwignię. Oczy na moment rozbłysły jej zielenią.
— Niedługo własną głowę zapomnę — mruknęła i szarpnęła. Sklep zniknął. Po chwili zmaterializował się na nowo po przeciwnej stronie ulicy.
Buddy leżał nieruchomo i wpatrywał się w sufit.
Jak smakowało jedzenie? Trudno było sobie przypomnieć. Jadł jakieś posiłki przez ostatnie kilka dni, musiał przecież coś jeść, ale zupełnie nie pamiętał smaku. W ogóle mało co pamiętał oprócz tego, że grał. Buoga i pozostałych słyszał, jakby mówili zza grubej kotary.
Asfalt gdzieś sobie poszedł.
Buddy zsunął się z twardego posłania i poczłapał do okna. Mroki Ankh-Morpork były ledwie widoczne w szarym, byle jakim świetle przedświtu. Przez otwarte okno dmuchał wietrzyk. Kiedy się odwrócił, na środku pokoju stała młoda kobieta. Przytknęła palec do warg.
— Nie próbuj wołać tego małego trolla — powiedziała. — Jest na dole i je kolację. Zresztą i tak by mnie nie zobaczył.
— Jesteś moją muzą? Susan zmarszczyła czoło.
— Chyba wiem, o co ci chodzi. Widziałam obrazki. Było ich osiem, a prowadziła je… ta… Cantaloupe. Podobno chronią ludzi. Efebianie wierzą, że zsyłają natchnienie muzykom i malarzom, ale one oczywiście nie ist… — Przerwała i poprawiła się zgodnie z logiką: — W każdym razie nigdy ich nie spotkałam. Mam na imię Susan. Przyszłam tu, gdyż…
Ucichła.
— Cantaloupe? — zdziwił się Buddy. — Jestem prawie pewien, że to nie była Cantaloupe.
— Wszystko jedno.
— Jak się tu dostałaś?
— Ja… słuchaj, lepiej usiądź. Dobrze. No więc… wiesz, że pewne rzeczy… jak te muzy, o których mówiłeś… ludzie wierzą, że pewne zjawiska są reprezentowane przez ludzi?
Wyraz chwilowego zrozumienia zmienił rysy zdumionej twarzy Buddy’ego.
— Tak jak Wiedźmikołaj reprezentuje ducha zimowego festiwalu?
— Właśnie. I ja… tak jakby pracuję w tym interesie. Nie jest specjalnie ważne, co konkretnie robię.
— To znaczy, że nie jesteś człowiekiem?
— Ależ jestem. Tylko że… wykonuję obowiązki. Jeśli wolisz myśleć o mnie jako o muzie, to chyba będzie w porządku. Przyszłam, żeby cię ostrzec.
— Muza od muzyki wykrokowej?
— Niezupełnie, ale posłuchaj… Czekaj, dobrze się czujesz?
— Nie wiem.
— Wyglądasz tak jakoś wyblakłe. Posłuchaj mnie:’ta muzyka jest niebezpieczna…
Buddy wzruszył ramionami.
— Wiem, o co ci chodzi. O Gildię Muzykantów. Pan Dibbler powiedział, żeby się nimi nie przejmować. Wyjeżdżamy z miasta na…
Susan tupnęła i chwyciła gitarę.
— O to mi chodzi!
Struny zadrżały i jęknęły pod jej dłonią.
— Nie dotykaj jej!
— Ona cię opętała — oświadczyła Susan, rzucając gitarę na łóżko. Buddy pochwycił ją i zagrał akord.
— Wiem, co chcesz powiedzieć! — zawołał. — Wszyscy to mówią. Tamci dwaj uważają, że ona jest zła! Ale to nieprawda!
— Może nie jest zła, ale nie jest właściwa. Nie tutaj i nie teraz.
— Możliwe, ale radzę z nią sobie.
— Nie możesz sobie z nią poradzić. To ona radzi sobie z tobą.
— A w ogóle to kim ty jesteś, żeby się rządzić? Nie muszę przyjmować pouczeń od Wróżki Zębuszki!
— Słuchaj, przecież ona cię zabije! Jestem tego pewna!
— Więc powinienem przestać grać, tak? Susan zawahała się.
— Nie, właściwie nie. Bo wtedy…
— A niby czemu mam słuchać tajemniczych okultystycznych kobiet? Ty prawdopodobnie w ogóle nie istniejesz! I możesz sobie lecieć z powrotem do swojego zaczarowanego zamku! Jasne?
Susan na moment odjęło mowę. Pogodziła się już z nieodwracalną tępotą większej części ludzkości, zwłaszcza tej połowy, która chodzi twardo i goli się rankiem, ale poczuła się też urażona. Nikt jeszcze nigdy nie rozmawiał w ten sposób ze Śmiercią. A jeśli nawet, to krótko.
— No dobrze. — Wyciągnęła rękę i dotknęła jego ramienia. — Ale spotkamy się znowu i… i wtedy ci się to nie spodoba. Ponieważ, powiem ci szczerze, tak się składa, że jestem…
Jej twarz zmieniła się nagle. Miała wrażenie, że spada w przepaść, a jednocześnie stoi nieruchomo. Pokój przepłynął obok niej i zniknął w ciemności, wirując wokół przerażonej twarzy Buddy’ego.
Ciemność eksplodowała i pojawiło się światło.
Światło cieknących świec.
Buddy pomachał ręką w pustej przestrzeni, gdzie przed chwilą stała Susan.
— Jesteś tu jeszcze? Gdzie zniknęłaś? Kim jesteś?!
Klif rozejrzał się.
— Zdawało mi się, że żem coś słyszał — wymamrotał. — Zauważył żeś pewno, że niektóre instrumenty to nie były normal…
— Wiem — przerwał mu Buog. — Żałuję, że nie spróbowałem tego szczurzego fletu. Zgłodniałem trochę.
— Znaczy, to były mity…
— Tak.
— No to jak to się stało, że trafiły do sklepu z używanym sprzętem muzycznym?
— Nigdy nie zastawiłeś swoich kamieni?
— Pewno — odparł Klif. — Każdy to robi od czasu do czasu. Bywa, że nic innego ci nie zostaje, jeżeli chcesz zobaczyć następny posiłek.
— No i masz. Sam sobie odpowiedziałeś. To coś, co każdy pracujący muzyk w końcu zrobi, wcześniej czy później.
— Niby tak… ale to coś, co Buddy… wiesz, to miało wypisany numer jeden…
— Tak.
Buog przyjrzał się tabliczce z nazwą ulicy.
— Chytrych Rzemieślników — przeczytał. — Jesteśmy na miejscu. Patrz, połowa warsztatów jest ciągle otwarta, nawet o tej porze. — Poprawił worek na ramieniu. Coś wewnątrz trzasnęło. — Ty sprawdzisz tamtą stronę, a ja tę.
— Dobra. Ale wiesz, numer jeden… Nawet ta muszla miała numer pięćdziesiąt dwa. Czyja to była gitara?
— Nie wiem — odparł Buog, pukając do pierwszych drzwi. — Ale mam nadzieję, że właściciel nigdy po nią nie wróci.
— To był właśnie rytuał AshkEnte — tłumaczył Ridcully.
— Całkiem łatwy do wykonania. Trzeba tylko pamiętać, żeby użyć świeżego jajka.
Susan zamrugała.
Na podłodze ktoś wykreślił krąg. Za nim poruszały się dziwaczne, nieziemskie kształty — chociaż, kiedy dostosowała układ postrzegania, zdała sobie sprawę, że to całkiem zwyczajni studenci.
— Kim jesteście? — zapytała. — Co to za miejsce? W tej chwili pozwólcie mi odejść!
Przeszła do obwodu kręgu i odbiła się od niewidzialnej ściany.
Studenci przyglądali się jej jak ludzie, którzy wprawdzie słyszeli o gatunku „kobieta”, ale nie oczekiwali, że znajdą się tak blisko jednego z okazów.
— Żądam, żebyście mnie wypuścili! — Spojrzała gniewnie na Ridcully’ego. — Czy to nie pan jest tym magiem, którego widziałam wczoraj w nocy?
— To prawda — przyznał nadrektor. — A to jest rytuał AshkEnte. Przywołuje do kręgu Śmierć, a on… czy też ona, zależnie od sytuacji… nie może odejść, dopóki na to nie pozwolimy. Strasznie dużo o tym mówią w tej oto książce napisanej z takimi zabawnymi długimi esami. Tłumaczą różne przyzwania i zaklęcia, ale to właściwie tylko na pokaz. Jak już trafisz do środka, zostajesz tam. Muszę zauważyć, że twój poprzednik przyjmował to z większym wdziękiem.
Susan rozglądała się uważnie. Krąg wyczyniał jakieś sztuczki z jej pojęciem przestrzeni. Uznała, że to nieuczciwe.
— Mówcie więc, po co mnie wezwaliście.
— Tak już lepiej. Bardziej się trzyma scenariusza — pochwalił Ridcully. — Widzisz, mamy prawo zadawać ci pytania. A ty musisz na nie odpowiedzieć. Zgodnie z prawdą.
— Jakie pytania?
— Może usiądziesz? Napijesz się czegoś?
— Nie.
— Jak sobie życzysz. Ta nowa muzyka… Opowiedz nam o niej.
— Przywołaliście Śmierć, żeby zapytać o coś takiego?
— Nie jestem pewien, kogo przywołaliśmy — odparł Ridcully. — Czy ona jest żywa?
— Ja… Myślę, że tak.
— Czy żyje w jakimś konkretnym miejscu?
— Wydaje się, że mieszkała w jednym instrumencie, ale teraz chyba się rozprzestrzenia. Mogę już iść?
— Nie. Czy można ją zabić?
— Nie wiem.
— Czy powinna tu być?
— Co?
— Czy powinna tu być? — powtórzył cierpliwie Ridcully. — Czy to coś, co powinno się zdarzyć?
Susan nagle poczuła się ważna. Magowie byli podobno bardzo mądrzy — przecież samo to słowo pochodzi od starożytnego określenia mędrca[22]. Ale teraz ją musieli pytać o różne sprawy. Słuchali jej. Oczy błysnęły jej z dumy.
— Ja… Nie wydaje mi się. Pojawiła się tutaj wskutek jakiegoś wypadku. To nie jest dla niej właściwy świat.
Ridcully był wyraźnie zadowolony z siebie.
— Tak przypuszczałem. To niewłaściwe, powiedziałem. Ona zmusza ludzi, żeby starali się być tacy, jacy nie są. Jak możemy ją powstrzymać?
— Chyba nie możecie. Nie jest wrażliwa na magię.
— To fakt. Magia nie działa na muzykę. Żadną muzykę. Ale coś pewnie będzie w stanieją zatrzymać. Myślak, pokaż jej swoją skrzynkę.
— Eee… Już. Tu jest.
Uniósł wieko. Z wnętrza wypłynęła muzyka, trochę metaliczna, ale wciąż rozpoznawalna.
— Brzmi trochę jak pająk złapany w pudełko, prawda? — rzucił Ridcully.
— Nie można odtworzyć takiej muzyki na kawałku struny w skrzynce — stwierdziła Susan. — To wbrew naturze.
Myślak odetchnął z ulgą.
— To samo mówiłem — powiedział. — Ale ona i tak się odtwarza. Chce tego.
Susan wpatrywała się w skrzynkę. Uśmiech pojawił się na jej twarzy. Nie było w nim radości.
— Ona niepokoi ludzi — dodał Ridcully. — I jeszcze… Popatrz na to. — Wyjął spod szaty ł rozwinął rulon papieru. — Przyłapałem jakiegoś chłopaka, który usiłował to nakleić na naszej bramie. Co za bezczelność! Zabrałem mu to i kazałem uciekać w podskokach, co… — spojrzał z dumą na czubki swych palców — …okazało się wyjątkowo odpowiednią techniką. Piszą tu o jakimś festiwalu muzyki z wykrokiem. Skończy się to przedarciem tu potworów z innego wymiaru, wspomnicie moje słowa. Takie właśnie rzeczy często się zdarzają w tej okolicy.
— Przepraszam bardzo — wtrącił Wielki Wariat Adrian ciężkim od podejrzeń głosem. — Nie chciałbym sprawiać kłopotu, oczywiście, ale czy to jest Śmierć, czy nie? Widziałem obrazki i wcale nie był do niej podobny.
— Wykonaliśmy rytuał jak trzeba — odparł Ridcully. — I ona przybyła.
— Niby tak, ale mój ojciec jest rybakiem i nie tylko śledzie znajduje w swoich śledziowych sieciach — powiedział Skazz.
— Właśnie. To może być ktokolwiek — dodał Stęż Straszny. — Wydawało mi się, że Śmierć jest wyższy i bardziej kościsty.
— To tylko jakaś dziewczyna, która pcha nos w nie swoje sprawy — uznał Skazz.
Susan rzuciła im gniewne spojrzenie.
— Nie ma nawet kosy — zauważył Stęż.
Susan skoncentrowała się. W jej dłoni pojawiła się nagle kosa; klinga o błękitnym ostrzu wydawała dźwięk, jakby ktoś przejechał palcem po brzegu kieliszka.
Studenci odstąpili.
— Zawsze jednak uważałem, że pora już na jakąś zmianę — zapewnił szybko Stęż.
— Słusznie. Czas, by dziewczęta także zyskały dostęp do zawodu — dodał Skazz.
— Jak śmiecie traktować mnie z wyższością?
— Mają rację — uznał Myślak. — Nie ma powodu, by Śmierć był rodzaju męskiego. Kobiety potrafią niemal dorównać mężczyznom w pracy.
— Doskonale sobie radzisz — zapewnił Ridcully i uśmiechnął się do Susan.
Odwróciła się do niego. Jestem Śmiercią, pomyślała, przynajmniej formalnie, a to tylko stary grubas, który nie ma prawa wydawać mi żadnych poleceń. Spojrzę na niego groźnie i szybko zrozumie powagę sytuacji.
Spojrzała.
— Moja droga — powiedział Ridcully. — Pozwolisz, że zaproszę cię na śniadanie?
Załatany Bęben rzadko bywał zamknięty. Zwykle zdarzały się spokojniejsze godziny około szóstej rano, jednak Hibiskus nie kończył pracy, dopóki ktoś chciał jeszcze drinka.
A ktoś chciał bardzo dużo drinków. Ktoś niezbyt wyraźny, mimo że stał tuż przy barze. Zdawało się, że spływa z niego piasek. O ile Hibiskus mógł to stwierdzić, sterczało też kilka strzał produkcji klatchiańskiej.
Pochylił się.
— Czy ja już pana gdzieś widziałem?
BYWAM TU CAŁKIEM CZĘSTO, RZECZYWIŚCIE. W ZESZŁYM TYGODNIU, W ŚRODĘ, NA PRZYKŁAD.
— Ha! To była niezła bójka. Wtedy zadźgali biednego starego Vince’a.
TAK.
— Sam się o to prosił, kiedy kazał się nazywać Vincentem Niezniszczalnym.
OWSZEM. W DODATKU MYLNIE.
— Straż twierdzi, że to było samobójstwo.
Śmierć pokiwał głową. Wejście Pod Załatany Bęben i przedstawienie się jako Vincent Niezniszczalny według standardów Ankh-Morpork naturalnie było samobójstwem.
TEN DRINK MA W ŚRODKU LARWĘ.
Barman zerknął na szklankę.
— Nie larwę, drogi panie. To jest robak. AHA. TO LEPIEJ?
— On powinien tam być, drogi panie. To przecież mexical. Wkładają do środka robaka, żeby pokazać, jaki to mocny trunek.
TAK MOCNY, ŻE TOPIĄ SIĘ W NIM ROBAKI? Barman poskrobał się po głowie. Nigdy się nad tym nie zastanawiał.
— To po prostu coś, co ludzie piją — wyjaśnił niezbyt składnie. Śmierć podniósł butelkę do tego, co w normalnej sytuacji byłoby poziomem oczu. Robak obracał się żałośnie.
JAK TO JEST? — zapytał.
— Tak jakby…
NIE DO CIEBIE MÓWIŁEM.
Śniadanie? — powtórzyła Susan. — To DANIE? znaczy: ŚNIADANIE?
— Chyba już nadchodzi właściwa pora — odparł nadrektor.
— Wiele czasu minęło, odkąd ostatni raz jadłem śniadanie z czarującą młodą damą.
— Na bogów, wszyscy jesteście siebie warci!
— No dobrze, skreślam „czarującą” — rzekł spokojnie Ridcully. — Ale wróble ćwierkają na drzewach, słońce zagląda przez mur, czuję zapachy z kuchni, a okazja zjedzenia posiłku ze Śmiercią nie zdarza się każdemu. Nie grasz w szachy, prawda?
— Gram znakomicie — odparła zdziwiona Susan.
— Tak myślałem. No dobrze, chłopcy. Wracajcie do poszturchiwania wszechświata. Proszę tędy, madame.
— Nie mogę opuścić kręgu!
— Ależ możesz, jeśli cię zaproszę. To kwestia uprzejmości. Nie wiem, czy kiedyś tłumaczono ci tę koncepcję.
Sięgnął przez krąg i ujął ją za rękę. Zawahała się, ale przestąpiła wyrysowaną kredą linię. Poczuła niewyraźne mrowienie. Studenci cofnęli się pospiesznie.
— No już, bierzcie się do roboty — rzucił Ridcully. — Proszę, madame.
Susan nigdy jeszcze nie doświadczyła osobistego uroku. Ridcully miał go sporo, z rodzaju, do którego należą także skrzące się oczy.
Szła za nim przez ogrody do Głównego Holu.
Stoły były już nakryte do śniadania, ale nikt nie zajmował miejsc. Wielki kredens rozkwitał miedzianymi pokrywami półmisków niby las grzybami jesienią. Trzy dość młode służące czekały cierpliwie obok.
— Zwykle sami sobie nakładamy — wyjaśnił Ridcully swobodnym tonem, unosząc pokrywę. — Kelnerzy i cała reszta robią tyle hala… To jakiś żart, prawda?
Szturchnął zawartość półmiska i skinął na służącą.
— Która ty jesteś? — zapytał. — Molly, Poiły czy Doiły?
— Molly, proszę pana. — Służąca dygnęła. Drżała lekko. — Czy coś się stało?
— Ało-uo-uo-uo stauo-uo-uooo — powiedziały dwie pozostałe służące.
— Gdzie są wędzone śledzie? Co to takiego? Wygląda jak krowi placek w bułce!
— Pani Whitlow udzieliła instrukcji kucharce — wyjaśniła nerwowo Molly. — To jest…
— -je-je-jee…
— …to jest burger.
— Coś podobnego — burknął Ridcully. — A czemuż to masz na głowie ul zrobiony z włosów, jeśli wolno spytać? Wyglądasz z tym jak zapałka.
— Ale, proszę pana, my…
— Poszłyście na koncert wykrokowej muzyki, tak?
— Tak, proszę pana.
— Aa-aa.
— Ale, no… Ale nie rzucałyście niczego na scenę?
— Nie, proszę pana!
— Gdzie pani Whitlow?
— Leży w łóżku. Przeziębiła się, proszę pana.
— Wcale mnie to nie dziwi. — Ridcully zwrócił się do Susan. — Bawią się w jakieś głupoburgery, niestety.
— Na śniadanie jadam tylko musli — zastrzegła Susan.
— Mamy owsiankę. Podajemy ją kwestorowi, gdyż nie jest ekscytująca. — Nadrektor uniósł kolejną pokrywkę. — Tak, ciągle tu jest — stwierdził z zadowoleniem. — Istnieją rzeczy, których wykrokowa muzyka nie może zmienić, a jedną z nich jest owsianka. Zaraz ci naleję.
Usiedli naprzeciwko siebie przy długim stole.
— Czy to nie miłe? — zagaił Ridcully.
— Śmieje się pan ze mnie. — Susan zerknęła na niego podejrzliwie.
— Ależ skąd. Doświadczenie mówi mi, że tym, co wpada zwykle w sieci na śledzie, są śledzie. Jednak… a mówię to jako śmiertelnik, klient, mogłabyś powiedzieć… interesuje mnie, jak doszło do tego, że Śmierć jest nagle nastoletnią dziewczyną zamiast ożywionym na-tomem, którego znamy i… znamy?
— Natomem?
— To inna nazwa szkieletu. Prawdopodobnie pochodzi od anatomii.
— To mój dziadek.
— Aha. Fakt, wspominałaś o tym. Więc to prawda?
— Brzmi trochę niemądrze, kiedy tłumaczę to komuś innemu. Ridcully pokręcił głową.
— Powinnaś choć na pięć minut zająć moje stanowisko. A potem możesz mówić, co jest niemądre.
Wyjął z kieszeni ołówek i ostrożnie uniósł górną połowę bułki na talerzu.
— Na tym czymś jest ser — stwierdził oskarżycielsko.
— Ale on gdzieś zniknął, a ja nagle odkryłam, że odziedziczyłam wszystko, choć przecież wcale nie prosiłam. Dlaczego ja? Dlaczego muszę jeździć po świecie z tą bezsensowną kosą? Nie tego oczekiwałam od życia!
— Z całą pewnością nie jest to kariera, do jakiej zachęcają ulotki reklamowe.
— Właśnie!
— I przypuszczam, że nie masz wyjścia?
— Nie wiemy, dokąd odszedł. Albert twierdzi, że bardzo był czymś zmartwiony, ale nie chce powiedzieć, o co chodzi.
— Coś takiego! Co mogłoby zmartwić Śmierć?
— Albert boi się chyba, że dziadek może zrobić coś… niemądrego — No nie… Chyba nie aż tak niemądrego, mam nadzieję. Czy to w ogóle możliwe? To by było… śmierciobójstwo pewnie. Albo bójstwobójstwo.
Ku zdumieniu Susan Ridcully poklepał ją po ręku.
— Jestem przekonany, że możemy spać spokojnie, wiedząc, że ty przejęłaś interes.
— To takie… bałaganiarskie! Dobrzy ludzie głupio umierają, źli ludzie dożywają późnego wieku… Nie ma żadnej organizacji. Nie ma w tym sensu. Nie ma żadnej sprawiedliwości. Na przykład ten chłopak…
— Jaki chłopak?
Susan ze zdumieniem i przerażeniem poczuła, że się rumieni.
— Po prostu chłopak — odparła. — Miał zginąć całkiem bezsensownie, chciałam go uratować, ale wtedy muzyka go uratowała. A teraz pakuje go to w najróżniejsze kłopoty, i tak ja muszę go ratować, i właściwie nie wiem dlaczego.
— Muzyka? — zdziwił się Ridcully. — Czy on nie gra na czymś w rodzaju gitary?
— Tak! Skąd pan wie? Ridcully westchnął.
— Kiedy człowiek jest magiem, ma instynkt do takich spraw. — Znowu ukłuł swojego burgera. — Sałata, nie wiem po co — mruknął. — I jeden bardzo, ale to bardzo cienki plasterek marynowanego ogórka.
Upuścił górną część bułki.
— Ta muzyka jest żywa — oznajmił.
Coś, co stukało od wewnątrz w mózg Susan, domagając się jej uwagi, teraz postanowiło skorzystać z butów.
— O boże! — zawołała.
— A który z nich? — spytał uprzejmie Ridcully.
— To takie oczywiste! Wchodzi do pułapek. Zmienia ludzi. Sprawia, że chcą grać muzy… Muszę iść. — Susan poderwała się szybko. — Ehm. Dziękuję za owsiankę.
— Nawet nie ruszyłaś.
— Nie, ale… ale dobrze się przyjrzałam. Zniknęła.
Po jakimś czasie Ridcully pochylił się i pomachał w miejscu, gdzie przed chwilą siedziała. Na wszelki wypadek.
Potem sięgnął pod szatę i wydobył afisz zawiadamiający o Darmowym Festiwalu. Wielkie paskudne stwory z mackami — oto prawdziwy problem. Wystarczy zebrać w jednym miejscu odpowiednio dużo magii, a osnowa wszechświata rozsunie się pod obcasem. Akurat takim jak u butów dziekana, które — co zauważył — miały od pewnego czasu niezwykle jaskrawe ubarwienie.
Skinął na służące.
— Dziękuję wam, Molly, Poiły i Doiły. Możecie już sprzątnąć to wszystko.
— O-o.
— Tak, tak. Bardzo dziękuję.
Ridcully czuł się dość samotnie. Spodobała mu się ta dziewczyna. Wydawała się jedyną osobą w okolicy, która nie była lekko obłąkana albo całkowicie zajęta czymś, czego on — Ridcully — nie rozumiał.
Wolno wrócił do gabinetu, ale nie mógł się skupić z powodu stukania młotkiem w kwaterze dziekana. Drzwi stały otworem.
Mieszkania starszych magów były sporymi apartamentami, składały się z gabinetu, pracowni i sypialni. Dziekan przykucnął nad paleniskiem w kąciku warsztatowym. Miał na twarzy maskę z przydymionymi szkłami, a w ręku młotek. Pracował pilnie. Tryskały iskry.
Pocieszający widok, uznał nadrektor. Może to już koniec tej bzdurnej muzyki wykrokowej i powrót do realnej magii.
— Wszystko w porządku, dziekanie? — zapytał. Dziekan odsunął szkła i kiwnął głową.
— Już prawie kończę, nadrektorze.
— Usłyszałem w korytarzu, jak pan hałasuje — wyjaśnił Ridcully, by jakoś zacząć rozmowę.
— Aha. Pracuję nad kieszeniami.
Ridcully zdumiał się. Pewna liczba co trudniejszych zaklęć wymagała gorąca i walenia^ młotem, ale kieszenie to coś nowego.
Dziekan uniósł parę spodni.
Nie były, ściśle rzecz biorąc, tak spodniaste jak zwyczajne spodnie: starsi magowie miewali zwykle solidne pięćdziesiąt cali w talii i długość nogawki około dwudziestu pięciu cali. Kształt spodni sugerował więc kogoś, kto siedział na murze i będzie potrzebował królewskiej pomocy, żeby zebrać go z powrotem w całość.
Miały ciemnoniebieski kolor.
— Bił je pan młotkiem? — zdziwił się Ridcully. — Pani Whitlow znowu przesadziła z krochmalem?
Przyjrzał się uważnie.
— Nitował je pan? Dziekan rozpromienił się.
— Te spodnie — rzekł — są tym, co się liczy.
— Znowu pan mówi o muzyce z wykrokiem? — spytał podejrzliwie Ridcully.
— Chodzi o to, że są ostre.
— To trochę utrudnia chodzenie, prawda? Chyba nie chce ich pan włożyć?
— Czemu nie? — Dziekan zaczął zdejmować szatę.
— Mag w spodniach? Nie na moim uniwersytecie. To bez sensu. Ludzie zaczną wygadywać różne rzeczy.
— Zawsze chce mnie pan powstrzymać od wszystkiego, na czym mi zależy!
— Skąd ten ton?
— Jak to? Nigdy pan nie słucha tego, co mówię, nadrektorze, więc nie widzę powodu, żebym to ja słuchał, co pan mówi. Ridcully rozejrzał się ponuro.
— Straszny tu bałagan! — huknął. — Proszę to posprzątać, ale już!
— Akurat!
— W takim razie koniec z muzyką wykrokową, młody człowieku! Ridcully zatrzasnął za sobą drzwi.
Potem otworzył je szarpnięciem.
— I nigdy nie dałem panu zgody, żeby pomalować tu ściany na czarno — dodał.
Znowu trzasnęły drzwi.
I znowu się otworzyły.
— A spodnie i tak na pana nie pasują!
Dziekan wybiegł na korytarz, wymachując młotkiem.
— Niech pan mówi, co się panu podoba! — krzyknął. — Kiedy historia zechce nadać im imię, na pewno nie nazwą ich nadrektorami!
Była ósma rano — czas, kiedy pijący usiłują albo zapomnieć, kim są, albo przypomnieć sobie, gdzie mieszkają. Pozostali bywalcy Załatanego Bębna pochylali się nad swoimi drinkami przy ścianach i obserwowali orangutana, który grał w Barbarzyńskich Najeźdźców i wrzeszczał ze złości za każdym razem, kiedy stracił pensa.
Hibiskus naprawdę chciałby już zamknąć. Z drugiej strony byłoby to jak wysadzenie w powietrze kopalni złota. Ledwie nadążał z podstawianiem czystych szklaneczek.
— Czy już pan zapomniał? — spytał.
WYDAJE SIĘ, ŻE ZAPOMNIAŁEM TYLKO JEDNO.
— A co takiego? Cha, cha, niemądrze pytam, skoro pan przecież zapomniał…
ZAPOMNIAŁEM, JAK SIĘ UPIĆ.
Barman spojrzał na długie rzędy szkła. Były tam kieliszki od wina. Były szklanki do koktajli. Były kufle po piwie. Były też gliniane kufle w kształcie wesołych grubasów. Było jedno wiadro.
— Wydaje mi się, że ma pan właściwe podejście — stwierdził.
Obcy chwycił ostatnią szklaneczkę i podszedł do machiny Barbarzyńskich Najeźdźców.
Był to skomplikowany i delikatny mechanizm. Mahoniowe pudło pod planszą gry sugerowało istnienie licznych przekładni zębatych i ślimakowych. Ich jedyna funkcja polegała na zmuszeniu dość prymitywnie wyrzeźbionych barbarzyńskich najeźdźców, by podskakiwali i kołysali się na prostokątnej scenie. Gracz, poprzez system dźwigni i wielokrążków, operował niedużą, samoładującą się katapultą przesuwaną poniżej najeźdźców. Wystrzeliwała w górę małe kulki. Równocześnie najeźdźcy (dzięki mechanizmowi zapadkowemu) zrzucali małe żelazne strzałki. Od czasu do czasu rozbrzmiewał dzwonek i najeźdźca na koniu przesuwał się z wahaniem po szczycie planszy, ciskając włóczniami. Cała aparatura bez przerwy grzechotała i trzeszczała, po części z powodu mechanizmu, a po części z powodu orangutana, który szarpał obiema dźwigniami, podskakiwał na pedale ognia i wrzeszczał ile sił w płucach.
— Wyrzuciłbym tę maszynę — powiedział barman. — Ale jest popularna wśród klientów, jak pan widzi.
W KAŻDYM RAZIE JEDNEGO KLIENTA.
— I tak jest lepsza niż maszyna z owocami.
TAK?
— Zjadł wszystkie owoce.
Od strony maszyny rozległ się wściekły pisk. Barman westchnął.
— Trudno pojąć, jak można robić tyle hałasu z powodu jednego pensa…
Małpa cisnęła na ladę dolarową monetę i odeszła z dwoma garściami drobnych. Jeden pens wrzucony do szczeliny pozwalał szarpnąć za bardzo dużą dźwignię. Barbarzyńscy najeźdźcy w cudowny sposób powstawali z martwych i znowu rozpoczynali swoją chwiejną inwazję.
— Wlał do środka drink — poskarżył się Hibiskus. — Może to tylko wyobraźnia, ale wydaje mi się, że teraz kołyszą się mocniej.
Śmierć przez chwilę przyglądał się grze. Było to jedno z najbardziej przygnębiających zajęć, jakie dotąd widział. Te figurki i tak musiały dotrzeć na sam dół planszy. Po co do nich strzelać?
Dlaczego?
Machnął szklaneczką na zebranych pijaków.
CZY WY. CZYWY CHODZI O TO, CZY WIECIE, JAK TO JEST, EEE, MIEĆ PAMIĘĆ TAK DOBRĄ, JASNE, TAK DOBRĄ, ŻE SIĘ PAMIĘTA, CO SIĘ JESZCZE NIE WYDARZYŁO? TO JA. TAK JEST. ZGADZA SIĘ. JAKBY. JAKBY JAKBYNIE BYŁO PRZYSZŁOŚCI… TYLKO PRZESZŁOŚĆ, CO SIĘ JESZCZE NIE ZDARZYŁA. 1.1 JESZCZE. AI TAK. I TAK TRZEBA ROBIĆ SWOJE. WIECIE, CO SIĘ WYDARZY, ALE MUSICIE ROBIĆ SWOJE.
Rozejrzał się po twarzach słuchaczy. Bywalcy Załatanego Bębna byli przyzwyczajeni do alkoholowych wykładów, jednak nie do takich jak ten.
WIDZICIE. WIDZICIE. WIDZICIE, COŚ WYRASTA JAK GÓRA LODOWA NA KURSIE, ALE NICZEGO NIE WOLNO ZROBIĆ, BO… BO… BO TAKIE PRAWO. NIE WOLNO ŁAMAĆ PRAWA. …SIBYĆJAKIE-PRAWO.
WIDZICIE TĘ SZKLANKĘ, TAK? WIDZICIE? JEST JAK PAMIĘĆ. BOTOTAKJEST, ŻE JAK SIĘ WIĘCEJ NALEJE, TO WIĘCEJ SIĘ WYLEJE. SOŚTAKIEGO CHRONI LUDZI PRZED SSSZZ… SZSZSZ… OBŁĘDEM. RÓCZ MIĘ. BIEDACZYSKO ZEMIE. PAMIĘTAM SZYSKO. JAKBY SIĘ ZDARZYŁO JUTRO. SZYSKO.
Przyjrzał się swojemu drinkowi.
ACH, powiedział. ZABAWNE, JAK WSZYSTKO POWRACA, PRAWDA?
To był najbardziej imponujący upadek, jaki widziano w tym barze. Wysoki mroczny przybysz runął na plecy powoli, niby drzewo. Nie było żadnego trzórzliwego ugięcia kolan, żadnego unikania konsekwencji przez odbicie się od stołu po drodze w dół. Zwyczajnie przeszedł z pozycji wertykalnej do horyzontalnej w jednym wspaniałym, geometrycznym łuku.
Kilku bywalców zaczęło bić brawo, gdy uderzył o podłogę. Potem przeszukali mu kieszenie, a przynajmniej spróbowali przeszukać mu kieszenie, jednak żadnej nie znaleźli. A później wrzucili go do rzeki[23].
W ogromnym czarnym gabinecie Śmierci płonie jedna świeca. I nigdy się nie wypala.
Susan gorączkowo kartkowała książki. Życie nie jest proste — to wiedziała. Ta wiedza przychodziła wraz ze stanowiskiem. Istniało naturalnie proste życie rzeczy żyjących, ale to było… hm, proste.
Istniały też inne rodzaje życia. Miasta miały życie. Mrowiska i roje pszczół miały życie — całość większą niż suma części. Światy miały swoje życie. Bogowie mieli życie zbudowane z wiary ich wyznawców.
Wszechświat tańczył w stronę życia. Życie było cechą zadziwiająco powszechną. Zyskiwało ją chyba wszystko, co było dostatecznie złożone — w ten sam sposób, jak coś dostatecznie masywnego otrzymuje szczodrą dawkę grawitacji. Wszechświat zdradzał wyraźną tendencję do świadomości. To z kolei sugerowało pewne subtelne okrucieństwo wplecione w samą osnowę czasoprzestrzeni.
Może nawet muzyka potrafi być żywa, jeśli tylko jest odpowiednio stara. Życie to przyzwyczajenie.
Ludzie mówią: przyczepiła się do mnie ta piekielna melodia…
Nie sam rytm, ale rytm serca…
I wszystko, co żyje, chce się rozmnażać.
G.S.P. Dibbler lubił wstawać o pierwszym brzasku, na wypadek gdyby nadarzyła się okazja sprzedania tego, co bóg daje. Ustawił swoje biurko w kącie warsztatu Kreduły. W zasadzie był przeciwny koncepcji stałego biura. Z jednej strony dzięki temu stawał się łatwiejszy do znalezienia, ale z drugiej stawał się łatwiejszy do znalezienia. Sukces komercyjnej strategii Dibblera zależał od jego umiejętności znalezienia klientów, nie odwrotnie. Dziś rano jednak znalazła go spora liczba osób. Wiele z nich trzymało gitary.
— No dobrze — rzucił w stronę Asfalta, którego płaską głowę ledwie widział ponad blatem zaimprowizowanego biurka. — Wszystko zrozumiałeś? Potrzebujecie dwóch dni, żeby dotrzeć do Pseu-dopolis, potem zgłosicie się do pana Klopstocka przy arenie byków. I na wszystko chcę pokwitowania.
— Tak, panie Dibbler.
— Lepiej będzie, żeby na jakiś czas zniknęli z miasta.
— Tak, panie Dibbler.
— Mówiłem już, że na wszystko chcę pokwitowania?
— Tak, panie Dibbler. — Asfalt westchnął ciężko.
— No to ruszajcie. — Dibbler natychmiast zapomniał o trollu i skinął na grupę czekających cierpliwie krasnoludów. — Teraz wy! Podejdźcie. Więc chcecie być gwiazdami muzyki wykrokowej?
— Tak, proszę pana!
— No to wysłuchajcie mnie uważnie…
Asfalt przeliczył pieniądze. Nie było tego wiele, jeśli miało wystarczyć na karmienie czterech ludzi przez kilka dni. Za nim trwało przesłuchanie.
— Jak się nazywacie?
— Ehm… krasnoludy, panie Dibbler — odparł główny krasnolud.
— Krasnoludy?
— Tak, proszę pana.
— Dlaczego?
— Bo nimi jesteśmy, panie Dibbler — tłumaczył cierpliwie główny krasnolud.
— Nie, nie. To się nie nada. Musicie znaleźć nazwę z odrobiną… — Dibbler zamachał rękami. — Z odrobiną muzyki wykrokowej. Nie tak zwyczajnie: Krasnoludy. Musicie być… no, sam nie wiem. Kimś bardziej interesującym.
— Ale na pewno jesteśmy krasnoludami.
— Na pewno krasnoludy — zastanowił się Dibbler. — Tak, to może podziałać. W porządku, zarezerwuję was do Kiści Winogron na czwartek. I na Darmowy Festiwal, naturalnie. Ponieważ jest darmowy, nie możecie oczywiście liczyć na pieniądze.
— Napisaliśmy taką piosenkę — powiedział z nadzieją krasnolud.
— Dobrze, bardzo dobrze — odparł Dibbler, notując coś pilnie.
— Nazywa się „Broda mi drży, gdy cię widzę”.
— Dobrze.
— Nie chce pan posłuchać?
— Posłuchać? Niczego bym nie załatwił, gdybym tak sobie słuchał muzyki. Idźcie już. Zobaczymy się w przyszłą środę. Następny! Wszyscy jesteście trollami?
— Tako jest.
W tym przypadku Dibbler postanowił się nie spierać. Trolle są o wiele większe od krasnoludów.
— Może być. Ale trzeba by dodać na końcu Z. Trollz. Tak, wygląda nieźle. Załatany Bęben, piątek. I Darmowy Festiwal. Tak?
— Mamy piosenkę…
— Ładnie z waszej strony. Następny!
— To my, panie Dibbler.
Dibbler przyjrzał się Jimbo, Noddy’emu, Crashowi i Scumowi.
— Macie tupet — stwierdził. — Po wczorajszej nocy…
— Trochę nas poniosło — wyjaśnił Crash. — Pomyśleliśmy, że może da nam pan jeszcze jedną szansę.
— Sam pan mówił, że publiczność była zachwycona — dodał Noddy.
— Zawiedziona. Powiedziałem, że publiczność była zawiedziona. Dwóch z was stale zaglądało do podręcznika gitarowego Blerta Wheedowna.
— Zmieniliśmy nazwę — oznajmił Jimbo. — Pomyśleliśmy, wie pan, że Szaleństwo jest głupie. Nie nadaje się dla grupy, która przesuwa granice muzycznej ekspresji i pewnego dnia bez wątpienia zdobędzie sławę.
— W czwartek. — Noddy pokiwał głową.
— Dlatego od dzisiaj jesteśmy Ssakiem.
Dibbler przyjrzał się im z uwagą. Tresura niedźwiedzi, napastowanie byków, walki psów i nękanie owiec były obecnie w Ankh-Morpork zabronione, choć Patrycjusz zezwalał na nieograniczone ciskanie owocami w każdego podejrzanego o przynależność do ulicznej trupy aktorskiej. Być może, otwiera to pewne możliwości…
— Zgoda — rzekł. — Możecie zagrać na festiwalu. Potem… zobaczymy.
W końcu, pomyślał, istnieje przecież możliwość, że wciąż będą żywi.
Jakaś postać wyszła powoli i niepewnie z Ankh na nabrzeże pod Bezprawnym Mostem. Przez chwilę stała nieruchomo. Błoto ściekało z niej, tworząc kałużę pod deskami. Most był wysoki. Budynki stały na nim po obu stronach, pozostawiając tylko dość wąską drogę pośrodku. Mosty były popularnymi lokalizacjami domów mieszkalnych, dysponowały bowiem sprawnym systemem kanalizacji i dostępem do bieżącej wody.
W ciemności pod mostem płonęło czerwone oko ogniska. Postać ruszyła chwiejnie do światła.
Otaczające ogień ciemne sylwetki odwróciły się i wytężyły wzrok, starając się rozpoznać naturę niespodziewanego gościa.
— To wiejski wóz — stwierdził Buog. — Umiem rozpoznać taki wóz, kiedy go zobaczę. Nawet jeśli go pomalowali na niebiesko. Zresztą jest odrapany. — Tylko na to was stać — odparł Asfalt. — Poza tym narzuciłem świeżego siana.
— Ja żem myślał, że pojedziemy dyliżansem — odezwał się Klif.
— Pan Dibbler mówi, że artyści waszego kalibru nie mogą podróżować środkami publicznymi. Poza tym mówił, że pewnie wolelibyście uniknąć takich wydatków.
— Co o tym myślisz, Buddy? — spytał Buog. On i Klif porozumieli się wzrokiem.
— Założę się — rzekł z nadzieją krasnolud — że gdybyś poszedł do Dibblera i zażądał czegoś lepszego, na pewno byś to dostał.
— Ma koła — zauważył Buddy. — Wystarczy. Wspiął się na wóz i wyciągnął na sianie.
— Pan Dibbler kazał zrobić nowe koszulki — poinformował Asfalt, świadom, że atmosfera nie skrzy się wesołością. — To na tę trasę. Patrzcie, z tyłu jest napisane, gdzie będziecie. Ładne, prawda?
— Tak. Kiedy Gildia Muzykantów wykręci nam głowy w drugą stronę, będziemy mogli przeczytać, gdzie byliśmy — mruknął Buog.
Asfalt strzelił z bata nad końskimi grzbietami. Ruszyły w tempie sugerującym, że mają zamiar utrzymywać je przez cały dzień. I żaden idiota za miękki, żeby właściwie skorzystać z bata, nie zdoła tego zmienić.
— Demoniszcze, demoniszcze! Paskudny gostek, powiadam. Żółty głaszcz, ot co. Dziesięć tysięcy lat! Demoniszcze! DOPRAWDY? Śmierć odprężył się.
Wokół ognia siedziało sześciu mężczyzn. Byli gościnni. Podawali sobie butelkę. Właściwie była to połówka puszki i Śmierć nie do końca odgadł, co w niej jest. Ani w kociołku, który bulgotał nad ogniskiem ze starych butów i błota. Nie pytali, kim jest.
Żaden z nich nie miał imienia, o ile zdołał to stwierdzić. Mieli… etykiety, takie jak Powolny Ken, Kaszlak Henry czy Paskudny Stary Ron. Etykiety mówiły coś o tym, kim są, ale nic o tym, kim byli.
Puszka dotarła do niego. Możliwie taktownie przekazał ją dalej i wyciągnął się wygodnie.
Ludzie bez imion. Ludzie równie niewidoczni jak on. Ludzie, dla których Śmierć zawsze pozostaje otwartą możliwością.
Może zatrzymać się wśród nich na jakiś czas.
— Darmowa muzyka — warknął pan Clete. — Darmowa! Jaki idiota gra za darmo? Trzeba przynajmniej położyć kapelusz, żeby ludzie rzucili czasem miedziaka. Inaczej jaki to ma sens? Wpatrywał się w rozłożone przed sobą papiery tak długo, że Satch-mon chrząknął uprzejmie.
— Myślę — wyjaśnił pan Clete. — Ten przeklęty Vetinari… Powiedział, że egzekwowanie praw gildii należy do samej gildii.
— Słyszałem, że wyjeżdżają z miasta — powiedział Satchmon. — W trasę. Na prowincję. Tam nie działa nasze prawo.
— Prowincja… — powtórzył pan Clete. — Tak. Niebezpieczne miejsce, taka prowincja.
— Zgadza się — przyznał Satchmon. — Na przykład rosną tam rzepy.
Wzrok pana Clete’a padł na księgi obrachunkowe gildii. Nie po raz pierwszy przyszło mu do głowy, że zbyt wielu ludzi pokłada ufność w żelazie i stali, gdy tymczasem jedną z najskuteczniejszych broni jest złoto.
— Czy pan Downey nadal przewodniczy Gildii Skrytobójców?
— zapytał.
Pozostali muzycy nagle okazali nerwowość.
— Skrytobójcy? — powtórzył Herbert „Klawesyn” Szurnoog.
— Nie wydaje mi się, byśmy kiedykolwiek wzywali na pomoc skrytobójców. To przecież sprawa naszej gildii, prawda? Nie możemy pozwolić, żeby wtrącała się inna gildia.
— Zgadza się — przyznał Satchmon. — Do czego by to doszło, gdyby ludzie się dowiedzieli, że wykorzystujemy skrytobójców?
— Mielibyśmy o wiele więcej członków — odparł rzeczowo pan Clete. — I pewnie moglibyśmy podnieść składkę. Hat. Hat. Hat.
— Jedną chwileczkę — zaprotestował Satchmon. — Nie mam nic przeciwko zajmowaniu się ludźmi, którzy nie chcą wstąpić. To właściwe podejście gildii. Ale skrytobójcy… no cóż…
— Co cóż? — spytał pan Clete.
— Oni… oni zabijają ludzi.
— Chcesz darmowej muzyki?
— Oczywiście, że nie chcę…
— Nie pamiętam takich oporów z twojej strony, kiedy skakałeś w zeszłym miesiącu po palcach ulicznego skrzypka.
— No tak, rzeczywiście, ale to nie było, no, skrytobójstwo. Znaczy, mógł potem odejść. No dobrze, odczołgać się. I nadal mógł zarabiać na życie, chociaż owszem, nie w sposób wymagający użycia rąk, ale zawsze.
— A ten chopak z piszczałką? Ten, który wygrywa nutę za każdym razem, kiedy mu się odbije?
— Tak, ale to nie to są…
— Znasz Wheedowna, który wyrabia gitary? — zapytał pan Clete. Ta nagła zmiana tematu rozmowy wytrąciła Satchmoria z równowagi.
— Słyszałem, że sprzedaje tyle gitar, jakby świat miał się skończyć w tym tygodniu — w)jaśnił pan Clete. — A nie widzę wzrostu liczby nowych członków. A wy?
— No…
— Kiedy ludzie wbiją sobie do głowy, że mogą słuchać muzyki za darmo, gdzie to się wszystko skończy?
Spojrzał groźnie na dwóch pozostałych.
— Nie wiem, panie Clete — odparł posłusznie Szurnoog.
— Otóż to. A Patrycjusz był ze mną ironiczny. Nie pozwolę na to po raz drugi. Przyszła pora na skrytobójców.
— Sądzę, że nie powinniśmy zabijać ludzi — nie ustępował Satchmon.
— Nie chcę już o tym słyszeć — przerwał mu pan Clete. — To sprawa gildii.
— Ale to nasza gildia…
— No właśnie! A więc zamknij się. Hat. Hat. Hat.
Wóz turkotał między nieskończonymi polami kapusty wiodącymi do Pseudopolis.
— Wiecie, byłem już kiedyś w trasie — oświadczył Buog. — Kiedy grałem ze Snorim Snoriskuzynem i jego Mosiężnymi Idiotami. Każda noc w innym łóżku. Po jakimś czasie zapomina się nawet, jaki jest dzień tygodnia.
— A jaki jest dzień tygodnia? — zapytał Klif.
— Widzicie? A ruszyliśmy w drogę dopiero… ile to? Trzy godziny temu?
— Gdzie się dziś zatrzymamy? — chciał wiedzieć Klif.
— W Scrote — odparł Asfalt.
— Brzmi jak naprawdę ciekawe miejsce.
— Byłem tam już kiedyś, z cyrkiem. Jednokonne miasteczko. Buddy wyjrzał przez burtę wozu, ale nie było to warte wysiłku.
Żyzne, lessowe równiny Sto były składem warzywnym kontynentu. Ich panorama nie wzbudzała jednak zachwytu, chyba że u człowieka, którego podniecają pięćdziesiąt trzy odmiany kapusty i osiemdziesiąt jeden odmian fasoli.
Mniej więcej co milę wśród szachownicy pól wyrastała wioska, a w jeszcze większych odstępach — miasteczka. Nazywano je miasteczkami, ponieważ były większe od wiosek. Wóz minął ich kilka. Miały po dwie przecinające się ulice, jedną tawernę, jeden sklep z nasionami, jedną kuźnię, jedną stajnię o nazwie w rodzaju STAJNIA JOEGO, parę stodół, trzech staruszków siedzących przed tawerną i trzech młodych ludzi włóczących się przed JOEM i zaklinających się, że już niedługo opuszczą miasteczko i zrobią kariery w wielkim świecie. Naprawdę niedługo. Właściwie lada dzień.
— Przypomina ci dom, co? — Klif szturchnął Buddy’ego.
— Co? Nie. Llamedos to same góry i doliny. I deszcz. I mgła. I choiny.
Buddy westchnął.
— Miał tam żeś pewnie wielki dom — domyślił się troll.
— Zwykłą szopę zbudowaną z ziemi i drewna. Właściwie to z błota i drewna.
Znowu westchnął.
— Tak to wygląda w drodze — wtrącił Asfalt. — Melancholia. Nie ma się do kogo odezwać, jedynie do siebie nawzajem. Znałem ludzi, którzy kompletnie wario…
— Jak długo już jedziemy? — przerwał Klif.
— Trzy godziny i dziesięć minut — odparł Buog.
Buddy westchnął.
To byli ludzie niewidzialni, uświadomił sobie Śmierć. Był przyzwyczajony do niewidzialności. Wynikała ze stanowiska. Ludzie nie widzieli go do chwili, gdy nie mieli już wyboru.
Z drugiej strony jednak był przecież antropomorficzną personifikacją. Paskudny Stary Ron natomiast był człowiekiem, przynajmniej formalnie.
Paskudny Stary Ron zarabiał na skromne życie, podążając za ludźmi, dopóki nie zapłacili mu, żeby przestał. Miał też psa, który dodawał pewne elementy do zapachu Paskudnego Starego Rona. Był to szarobrązowy terier z naderwanym uchem i brzydkimi plamami gołej skóry. Żebrał ze starym kapeluszem w resztkach zębów, a że ludzie często dają zwierzętom to, czego wzbraniają innym ludziom, pies znacząco poprawiał możliwości zarobkowe grupy.
Kaszlak Henry za to zarabiał pieniądze, nie ruszając się z miejsca. Ludzie organizujący ważne imprezy towarzyskie wysyłali mu an-tyzaproszenia i niewielkie pieniężne prezenty, by upewnić się, że nie przyjdzie. Jeśli bowiem tego zaniedbali, miał zwyczaj wślizgiwania się na przyjęcia ślubne i pokazywania gościom swojej zadziwiającej kolekcji chorób skóry. Kaszlał także, a kaszel ów wydawał się niemal ciałem stałym.
Miał plakat, na którym wypisał kredą: „Za trohe piniendzy nie pujdem za wami do domu. Ehem ehem”.
Arnold Boczny nie miał nóg. Ten brak nie plasował się wysoko na liście jego zmartwień. Arnold łapał ludzi za kolana i pytał: „Ma pan rozmienić pensa?”, a wynikające z tego mózgowe pomieszanie nieodmiennie przynosiło mu zysk.
Ten, którego nazywali Kaczkomanem, miał na głowie kaczkę. Nikt o niej nie wspominał. Nikt nie zwracał na nią uwagi. Wydawało się, że to jedynie drobna cecha, bez większych konsekwencji, podobnie jak brak nóg Arnolda, niezależny zapach Paskudnego Starego Rona czy wulkaniczne spluwanie Henry’ego.
Ta niewidzialność dręczyła jednak spokojny ostatnio umysł Śmierci. Zastanawiał się, jak zacząć ten temat.
W KOŃCU, myślał, MUSZĄ WIEDZIEĆ, PRAWDA? TO PRZECIEŻ NIE NITKI NA MARYNARCE ANI NIC PODOBNEGO…
Zgodnie nazywali Śmierć panem Szczotą. Nie wiedział dlaczego. Znajdował się jednak wśród ludzi, którzy potrafili prowadzić długą dyskusję z drzwiami. Mógł istnieć jakiś logiczny powód.
Żebracy przez cały dzień włóczyli się niewidzialnie po ulicach, gdzie ludzie, którzy ich nie widzieli, starannie ustępowali im z drogi i czasami rzucali monetę. Pan Szczota dopasował się do nich idealnie. Kiedy prosił o pieniądze, ludzie odkrywali, że trudno mu odmówić.
Scrote nie leżało nawet nad rzeką. Powstało tylko dlatego, że można umieścić jedynie ograniczoną ilość pól naraz, nim pojawi się konieczność umieszczenia czegoś innego. Miało dwie przecinające się ulice, jedną tawernę, jeden sklep z nasionami, jedną kuźnię, parę stodół oraz stajnię, w porywie oryginalności nazwaną STAJNIA SETHA.
Panował powszechny bezruch. Nawet muchy spały już mocno. Na ulicy poruszały się tylko długie cienie.
— Wydawało mi się, żeś mówił o jednokonnym masteczku — przypomniał Klif, kiedy mijali rozjeżdżony, pokryty kałużami plac, zapewne niesłusznie gloryfikowany nazwą Miejskiego Rynku.
— Koń musiał zdechnąć — odparł Asfalt. Buog stanął na wozie i rozłożył ramiona.
— Witaj, Scrote!!! — wrzasnął.
Szyld stajni pożegnał swój ostatni gwóźdź i wylądował w pyle ulicy.
— W życiu na drodze — stwierdził Buog — najbardziej podoba mi się to, że spotykam fascynujących ludzi i oglądani ciekawe miejsca.
— Przypuszczam, że nocą to wszystko ożywa — rzucił Asfalt.
— Tak — mruknął Klif. — Tak, to możliwe. Rzeczywiście. Wygląda to na takie miasteczko, które ożywa w nocy. Jakby całe je trzeba było zakopać na rozstajach z kołkiem wbitym w pierś.
— A skoro już mowa o jedzeniu… — wtrącił Buog.
Wszyscy czterej spojrzeli na tawernę. Popękany i łuszczący się szyld głosił „Pod Wesołą Kapustą”.
— Wątpię — stwierdził Asfalt.
W słabo oświetlonej sali siedzieli ludzie pogrążeni w smętnym milczeniu. Podróżnych obsługiwał oberżysta, którego zachowanie sugerowało jasno, iż ma nadzieję, że zginą straszną śmiercią, gdy tylko opuszczą jego lokal.
Skulili się przy stole, świadomi wpatrzonych w nich oczu.
— Słyszałem o takich miejscach — szepnął Buog. — Wjeżdża się do miasteczka o nazwie Friendly albo Amity, a następnego dnia zostają z człowieka żeberka.
— Nie ze mnie — zaznaczył Klif. — Jestem zbyt kamienisty.
— No to trafiasz do skalnego ogródka.
Krasnolud spojrzał na rząd zarośniętych twarzy i teatralnym gestem uniósł kufel.
— Kapusta dobrze rośnie? — zapytał. — Widzę, że pola są pięknie żółte. Dojrzała, co? To dobrze, co?
— To larwa korzeniowa, ot co — odpowiedział mu jakiś głos z mroku.
— Dobrze, doskonale — rzekł Buog. Był krasnoludem. Krasno-ludy nie zajmują się uprawą.
— U nas w Scrote nie lubimy cyrków — stwierdził inny głos. Był powolny i niski.
— Nie jesteśmy cyrkiem — zapewnił wesoło Buog. — Jesteśmy muzykami.
— U nas w Scrote nie lubimy muzyków — oznajmił inny głos. Zdawało się, że w mrocznej sali wciąż przybywa ludzkich postaci.
— Eee… A co lubicie u was w Scrote? — zapytał Asfalt.
— No cóż — odparł barman, teraz zaledwie nieco ciemniejsza sylwetka w zapadającej ciemności. — Jakoś tak o tej pojze roku zwykle urządzamy grilla przy skalnym ogródku.
Buddy westchnął.
Był to pierwszy dźwięk, jaki wydał z siebie od przyjazdu do miasteczka.
— Chyba lepiej im pokazać, jak gramy — powiedział. Jego słowa pobrzękiwały jak struny.
Minęło trochę czasu.
Buog popatrzył na klamkę. To była klamka u drzwi. Trzeba ją złapać ręką. Ale co powinno się dziać później? — Klamka — powiedział w nadziei, że to pomoże.
— Coś powinieneś z nią zrobić — wyjaśnił Klif z okolic podłogi. Buddy wychylił się zza krasnoluda i trolla, po czym nacisnął klamkę.
— Niesamowite — stwierdził Buog i potykając się, przekroczył próg. Natychmiast ułożył się na podłodze i dopiero wtedy rozejrzał.
— Co to?
— Oberżysta powiedział, że możemy tu zostać za darmo — poinformował Buddy.
— Sraszy bałagan — uznał Buog. — Niech mi ktoś szyniesie miotłę i szotkę do szorowania.
Wtoczył się Asfalt, dźwigając w rękach bagaże, a w zębach worek z kamieniami Klifa.
— To zdumiewające, panie Buddy — powiedział. — Jak pan tak wszedł do tej stodoły i powiedział… Co takiego pan powiedział?
— Odstawimy show tutaj — odparł Buddy i położył się na sienniku.
— Niezwykłe. Musieli się zjeżdżać z całej okolicy. Buddy spojrzał w sufit i zagrał kilka akordów.
— I ten grill! — Asfalt wciąż promieniał entuzjazmem. — Ten sos!
— To mięso! — westchnął Buog.
— Ten węgiel drzewny! — wymruczał zachwycony troll. Wokół ust miał szeroką czarną obwódkę.
— I kto by pomyślał, że można takie piwo uwarzyć z kalafiorów?
— Uderza do głowy.
— Już myślałem, że będziecie mieli trochę kłopotów, zanim zaczęliście grać. — Asfalt wytrząsał karaluchy z kolejnego posłania. — Nie wierzyłem, że zaczną tańczyć.
— Tak — przyznał Buddy.
— I nawet nam nie zapłacili — narzekał Buog.
Padł na ziemię. Po chwili rozległy się chrapania. Jedno z nich brzmiało nieco metalicznie, a efekt ten dodatkowo wzmacniało odbijające się w hełmie echo.
Kiedy wszyscy już spali, Buddy odłożył gitarę na łóżko, cicho otworzył drzwi i wymknął się na schody. Zbiegł na dół, a potem wyszedł w noc.
Byłoby przyjemnie, gdyby na niebie stał księżyc w pełni albo chociaż jako rogalik. Pełnia byłaby lepsza. Świecił jednak tylko półksiężyc, jaki nigdy się nie pojawia na obrazach romantycznych ani okultystycznych, mimo że jest to w rzeczywistości najbardziej magiczna z faz.
Unosił się zapach zwietrzałego piwa, umierającej kapusty, zgaszonego niedawno grilla i niewystarczającej liczby sanitariatów.
Buddy oparł się o stajnię Setha; przechyliła się lekko.
Sprawy wglądały wspaniale, dopóki był na scenie albo — jak dzisiaj wieczorem — na podpartych cegłami starych wrotach stodoły. Wszystko nabierało jaskrawych barw. Wyczuwał pędzące w umyśle, rozpalone do białości obrazy. Ciało sprawiało wrażenie, że stoi w ogniu, ale też — i to jest istotne — jakby powinno stać w ogniu. Czuł, że żyje.
Ale zaraz potem czuł się jak trup.
Kolory pozostawały na świecie i wciąż rozpoznawał je jako kolory, choć zdawało się, że widzi je przez przydymione szkła Klifa. Dźwięki dochodziły jak przez warstwę waty. Grill najwyraźniej był smaczny, miał na to słowo Buoga, ale on sam pamiętał tylko fakturę jedzenia ł właściwie nic więcej.
Jakiś cień przesunął się przez odstęp między dwoma budynkami…
Z drugiej strony jednak on — Buddy — był najlepszy. Wiedział o tym; nie była to kwestia dumy ani arogancji, ale fakt. Czuł, jak muzyka przepływa od niego do słuchaczy…
— Ten? — zapytał cień ukryty przy stajni, gdy Buddy powlókł się rozświetloną księżycem drogą.
— Tak. Najpierw jego, potem do tawerny po dwóch pozostałych. Nawet tego dużego trolla. Mają taki punkt n? karku.
— Ale nie Dibblera?
— To dziwne, ale nie. Nie ma go tutaj.
— Szkoda. Kiedyś kupiłem od niego pasztecika.
— To interesujący pomysł, ale nikt nam nie zapłacił za Dibblera. Skrytobójcy wyjęli noże o ostrzach przyczernionych, by uniknąć zdradliwych błysków.
— Mogę dać panu dwa pensy, jeśli to w czymś pomoże.
— Kusząca propozycja…
Kroki Buddy’ego rozbrzmiewały coraz głośniej. Starszy skrytobójca przycisnął się do ściany. Zacisnął palce na rękojeści noża trzymanego na wysokości pasa. Nikt, kto zna się choć trochę na nożach, nie użyje słynnego pchnięcia znad ramienia, tak lubianego przez ilustratorów. Byłoby to działanie amatorskie i nieskuteczne. Zawodowiec uderza z dołu — droga do serca prowadzi przez żołądek.
Cofnął rękę i napiął mięśnie…
Ktoś podsunął mu pod nos lekko lśniącą błękitem klepsydrę.
LORD ROBERT SELACHII? — odezwał się głos tuż przy jego uchu. TO JEST TWOJE ŻYCIE.
Wytrzeszczył oczy. Trudno byłoby się pomylić co do wyrytego na szkle imienia. Widział każde najmniejsze ziarnko piasku, przesypujące się w przeszłość.
Obejrzał się, raz tylko objął wzrokiem zakapturzoną postać i rzucił się do ucieczki. Jego uczeń oddalił się już na dobre pięćdziesiąt sążni i ciągle przyspieszał.
— Hej! Kto tam jest?
Susan wcisnęła klepsydrę pod szatę i potrząsnęła włosami. Pojawił się Buddy.
— Ty?
— Tak, ja — potwierdziła Susan. Buddy zbliżył się o krok.
— Masz zamiar znowu się rozpłynąć? — zapytał.
— Nie. Prawdę mówiąc, właśnie uratowałam ci życie. Buddy rozejrzał się po pustej drodze.
— Przed czym?
Susan schyliła się i podniosła nóż o czarnym ostrzu.
— Przed tym.
— Wiem, że już cię o to pytałem, ale kim jesteś? Chyba nie moją wróżką chrzestną?
— Sądzę, że one są o wiele starsze. — Susan cofnęła się. — A także o wiele milsze. Naprawdę nie mogę ci więcej powiedzieć. Nie powinieneś nawet mnie widzieć. Nie powinno mnie tu być. Żadne…
— Nie chcesz mnie chyba znowu namawiać, żebym przestał grać? — spytał gniewnie Buddy. — Bo i tak nie przestanę! Jestem muzykiem! Jeśli nie będę grał, to czym się stanę? Równie dobrze mógłbym umrzeć. Rozumiesz to? Muzyka jest moim życiem!
Znów zbliżył się o kilka kroków.
— Dlaczego za mną chodzisz? Asfalt uprzedzał, że pojawią się takie dziewczyny jak ty.
— O co ci chodzi, na miłość bogów? Jakie „dziewczyny jak ja”?
— Podążają za artystami i muzykami, z powodu, no wiesz, blasku i uroku.
— Blask i urok? Cuchnący wóz i karczma śmierdząca cebulą? Buddy uniósł ręce.
— Posłuchaj — rzekł z naciskiem. — Radzę sobie. Pracuję, ludzie mnie słuchają… Nie potrzebuję pomocy, rozumiesz? Mam już dość zmartwień, więc proszę, wynieś się z mojego życia.
Zatupały czyjeś stopy i pojawił się Asfalt, a za nim pozostali członkowie grupy.
— Gitara jęczała — wyjaśnił Asfalt. — Nic ci nie jest? — Lepiej ją zapytajcie — burknął niechętnie Buddy. Cała trójka spojrzała wprost na Susan.
— Kogo? — zdziwił się Klif.
— Stoi przecież przed wami!
Buog pomachał krótką ręką, mijając Susan o parę cali.
— To na pewno kapusta — szepnął Klif do Asfalta. Susan wycofała się cicho.
— Jest przecież tutaj! A teraz odchodzi, nie widzicie?
— Oczywiście, oczywiście… — Buog ujął Buddy’ego za rękę. — Odchodzi teraz, więc szczęśliwej drogi, a ty wracaj…
— Teraz wsiada na wielkiego konia…
— Tak, tak. Wielki czarny koń. — Jest biały, idioto!
Odciski kopyt na ziemi płonęły przez chwilę czerwienią, po czym rozpłynęły się z wolna.
— Jużjej nie ma. Grupa z Wykrokiem wpatrywała się w noc.
— Tak, teraz widzę, kiedy żeś mi już pokazał — zapewnił Klif.
— To ten koń, którego tam nie ma. Jasne.
— Tak właśnie z całą pewnością wygląda koń, który odjechał — ostrożnie uspokajał Buddy’ego Asfalt.
— Nikt jej nie widział? — nie dowierzał Buddy, kiedy delikatnie sterowali nim przez szarość przedświtu.
— Słyszałem, że za muzykami, ale naprawdę dobrymi muzykami, biegają dookoła takie półnagie kobiety zwane muzami — powiedział Buog.
— Jak Cantaloupe — uzupełnił Klif.
— Nie nazywamy ich muzami. — Asfalt wyszczerzył zęby. — Mówię wam, kiedy pracowałem dla Bertiego Balladzisty i jego Trubadurskich Łobuzów, mogliśmy mieć dowolną liczbę młodych kobiet kręcących się…
— Kiedy się dobrze zastanowić, to aż dziwne, skąd biorą początek legendy — powiedział Buog. — Chodźmy teraz, mój mały.
— Była tu — zaprotestował Buddy. — Naprawdę była!
— Cantaloupe? — spytał Asfalt. — Jesteś pewien, Klif?
— Ja żem czytał to kiedyś w książce. Cantaloupe — potwierdził troll. — Jest żem całkiem pewien. Coś w tym rodzaju.
— Była tu — powtarzał Buddy.
Kruk chrapał łagodnie na swojej czaszce, licząc martwe owce. Śmierć Szczurów wysokim łukiem wskoczył przez okno, odbił się od cieknącej świecy i na czworakach wylądował na stole. Kruk otworzył jedno oko. — A, to ty…
I zaraz pazur chwycił jego nogę, a Śmierć Szczurów zeskoczył z czaszki w nieskończoną przestrzeń.
Następnego dnia znów widzieli pola kapusty, choć krajobraz zaczął się trochę zmieniać. — Patrzcie, to ciekawe! — zawołał Buog. — Co ciekawe? — spytał Klif.
— O tam! Widzę pole fasoli.
Przyglądali mu się, póki nie zniknęło z oczu.
— Ale to miło, że ci ludzie dali nam tyle jedzenia — odezwał się Asfalt. — Kapusty nam nie zabraknie, co?
— Zamknij się — mruknął Buog. Obejrzał się na Buddy’ego, który siedział nieruchomo, opierając brodę na dłoni. — Rozchmurz się, za parę godzin będziemy w Pseudopolis.
— Dobrze — odparł z roztargnieniem Buddy. Buog przeszedł na przód wozu i skinął na Klifa.
— Zauważyłeś, jak on stale milczy? — szepnął.
— No. Myślisz, że będzie… no wiesz… gotowa, kiedy wrócimy?
— W Ankh-Morpork możesz zrobić wszystko — odparł stanowczo krasnolud. — Pukałem chyba do wszystkich drzwi na tej przeklętej ulicy Chytrych Rzemieślników. Dwadzieścia pięć dolarów!
— Ty narzekasz? Nie twoim zębem mamy płacić.
Obaj spojrzeli niespokojnie na gitarzystę grupy, który wpatrywał się w nieskończone pola.
— Była tam — mruczał.
Pióra opadły spiralą na ziemię.
— Nie musiałeś tego robić — rzekł kruk i podfrunął kawałek. — Wystarczyło poprosić. PIP.
— Niech będzie, ale lepiej by było przedtem. — Ptak nastroszył pióra i przyjrzał się barwnej okolicy pod ciemnym niebem. — Więc to jest to miejsce? Czy na pewno nie jesteś także Śmiercią Kruków?
PIP.
— Kształt nie jest taki ważny. Zresztą masz spiczasty nos. Czego chciałeś?
Śmierć Szczurów chwycił go za skrzydło i szarpnął.
— Dobrze już, dobrze!
Kruk zerknął jeszcze na ogrodowego krasnoludka łowiącego ryby w ozdobnej sadzawce. Ryby były szkieletami, ale nie przeszkadzało im to cieszyć się życiem, czy czymkolwiek się akurat cieszyły.
Podskakując i podfruwając, ruszył za szczurem.
Gardło Sobie Podrzynam Dibbler cofnął się o krok. Jimbo, Crash, Noddy i Scum patrzyli na niego wyczekująco. — Po co są te wszystkie skrzynki, panie Dibbler? — zapytał Crash.
— Właśnie — dodał Scum.
Dibbler starannie ustawił na trójnogu dziesiątą muzyczną pułapkę.
— Widzieliście, chłopcy, ikonograf?
— Tak… znaczy się: jasne — odparł Jimbo. — W środku siedzi taki mary demon i maluje obrazki rzeczy, na które się go wyceluje.
— To jest coś podobnego, tylko że dla dźwięku. Jimbo zajrzał pod otwarte wieko.
— Nie widzę żadnego… znaczy: nie ma demona.
— Bo nie ma go być — wyjaśnił Dibbler.
Jego również to niepokoiło. Czułby się spokojniejszy, gdyby w skrzynce siedział demon, gdyby działała jakaś magia. Coś prostego i zrozumiałego… Nie podobało mu się grzebanie w sprawach naukowych.
— A teraz… Ssak… — zaczął.
— Różowy Fluid — poprawił go Jimbo.
— Co?
— Różowy Fluid — powtórzył uprzejmie Jimbo. — To nasza nowa nazwa.
— Zmieniliście ją? Przecież byliście Ssakiem chyba niecałe dwadzieścia cztery godziny.
— No. Ale uznaliśmy, że ta nazwa nas hamuje.
— Jak może was hamować? — zdziwił się Dibbler. — Przecież się nie ruszacie. — Wzruszył ramionami. — Zresztą jakkolwiek się nazywacie… macie zaśpiewać swoją najlepszą piosenkę, co ja gadam, przed tymi skrzynkami. Jeszcze nie… jeszcze nie… zaczekajcie…
Odbiegł w najdalszy kąt i naciągnął kapelusz na uszy.
— Już, zaczynajcie!
Przez kilka minut patrzył na grupę otulony cudowną głuchotą. Potem ogólne znieruchomienie podpowiedziało mu, że to, co popełniano, już się dokonało.
Sprawdził skrzynki. Druty wibrowały słabo, ale prawie nic nie było słychać.
Różowy Fluid stanął mu za plecami.
— Działa, panie Dibbler? — zapytał Jimbo. Dibbler pokręcił głową.
— Wy, chłopcy, nie macie w sobie tego, co trzeba.
— A co trzeba mieć, panie Dibbler?
— Tu mnie złapaliście. Coś na pewno macie — zapewnił, widząc ich zasmucone twarze. — Ale niedużo. Czymkolwiek by to było.
— Ale to nie znaczy, że nie pozwoli nam pan zagrać na Darmowym Festiwalu?
Dibbler uśmiechnął się życzliwie.
— Pozwolę.
— Dziękujemy, panie Dibbler. Różowy Fluid wymaszerował na ulicę.
— Musimy brać się do roboty, jeśli mamy ich porazić — oświadczył Crash.
— Znaczy, chodzi ci… na przykad… żebyśmy się nauczyli grać? — spytał niepewnie Jimbo.
— Nie! Muzyka z wykrokiem po prostu się zdarza. Do niczego nie dojdziemy, jeśli zaczniemy w kółko się uczyć. Nie… — Crash rozejrzał się. — Na przykład lepsze ciuchy. Sprawdziłeś, co z tymi skórzanymi płaszczami, Noddy?
— Mniej więcej.
— Co to znaczy: mniej więcej?
— Mniej więcej skórzane. Byłem w garbarni przy Drodze Fedry i rzeczywiście mieli tam skóry, ale trochę… pachnące.
— Dobrze, zajmiemy się nimi wieczorem. A jak spodnie z leo-pardziego futra, Scum? Pamiętasz, uznaliśmy, że takie leopardzie spodnie to świetny pomysł.
Wyraz transcendentnego smutku przemknął po twarzy Scuma.
— Tak jakby załatwiłem.
— Albo je masz, albo nie.
— No mam, ale są tak jakby… Wiesz, nie znalazłem ani jednego sklepu, gdzie by o czymś takim słyszeli, ale… tego… wiesz, w zeszłym tygodniu przyjechał cyrk. Pogadałem z tym facetem w cylindrze i rozumiesz, tego… To była okazja, więc…
— Scum — odezwał się cicho Crash. — Co kupiłeś?
— Spójrz na to z innej strony — mówił Scum ze sztucznym entuzjazmem i spoconym czołem. — To przecież coś w rodzaju leopar-dzich spodni, leopardziej koszuli i leopardziej czapki na dodatek.
— Scum! — Głos Crasha brzmiał nisko, pełen groźby i rezygnacji. — Kupiłeś leoparda, prawda?
— Takiego jakby leopardzika, rzeczywiście.
— Wielcy bogowie!
— Ale za dwadzieścia dolarów! To prawie darmo! Ten facet mówił, że właściwie nic mu nie dolega.
— To dlaczego się go pozbył?
— Jest trochę głuchy. Nie słyszał rozkazów tresera.
— Ale nam niepotrzebny!
— Dlaczego? Twoje spodnie nie muszą sluchać! DASZ MIEDZIAKA, MŁODY PANICZU?
— Spadaj, dziadku! — odparł bez namysłu Crash. SZCZĘŚCIA PANICZOWI ŻYCZĘ.
— Ojciec mówi, że ostatnio kręci się za wielu żebraków — stwierdził Crash. — Uważa, że Gildia Żebraków powinna się tym zająć.
— Przecież wszyscy żebracy należą do Gildii Żebraków — zauważył Jimbo.
— No to nie powinni przyjmować tylu ludzi.
— Zawsze to lepsze niż mieszkać na ulicy.
Scum, który z całej grupy wykazywał najmniejszą aktywność mózgową przesłaniającą prawdziwe obserwacje, wlókł się z tyłu. Miał nieprzyjemne uczucie, że właśnie przeszedł po czyimś grobie.
— Ten wydawał się dość chudy — mruknął.
Pozostali, zajęci zwykłym sporem, nie zwracali na niego uwagi.
— Mam już dość Różowego Fluidu — oznajmił Jimbo. — To głupia nazwa.
— Strasznie chudy… — Scum sięgnął do kieszeni.
— No. Najbardziej mi się podobało, jak byliśmy Ktosiem.
— Przecież Ktosiem byliśmy tylko przez pół godziny! — zawołał Crash[24]. — Wczoraj. Między tym, jak byliśmy Stojącymi Skałami, a tym, jak byliśmy Letnim Balonem.
Scum znalazł dziesięciopensową monetę i zawrócił.
— Przecież musi istnieć jakaś dobra nazwa — stwierdził Jimbo. — Założę się, że jak tylko ją zobaczymy, od razu poznamy.
— No. Musimy znaleźć taką, o którą nie zaczniemy się kłócić po pięciu minutach. Nie pomaga nam w karierze, że ludzie nie wiedzą, kim jesteśmy.
— Pan Dibbler uważa, że bardzo nam pomaga — przypomniał Noddy.
— Tak, ale toczący się kamień mchem nie porasta, jak mawia mój ojciec — rzekł Crash.
— Masz tu, staruszku — powiedział Scum, kawałek za nimi.
DZIĘKUJĘ, odparł wdzięczny Śmierć.
Scum pobiegł za kolegami, którzy wrócili do tematu leopardów z problemem słuchu.
— Gdzie go zostawiłeś, Scum? — zapytał Crash.
— No wiesz, w twojej tak jakby sypialni…
— Jak się zabija leoparda? — chciał wiedzieć Noddy.
— Mam pomysł — odparł ponuro Crash. — Pozwolimy, żeby udła-wił się na śmierć Scumem.
Kruk obejrzał zegar w korytarzu doświadczonym okiem kogoś, kto docenia wartość dobrych rekwizytów. Jak już zauważyła Susan, zegar nie tyle był mały, ile raczej przestrzennie przemieszczony. Wydawał się mały w taki sam sposób, jak coś bardzo wielkiego widzianego z bardzo daleka. Jak wtedy, kiedy umysł cały czas przypomina oczom, że się mylą. Ale zegar stał także całkiem blisko. Zrobiony był z jakiegoś ciemnego, poczerniałego drewna. Miał wahadło, które kołysało się powoli.
Nie było wskazówek.
— Robi wrażenie — pochwalił kruk. — To ostrze kosy na wahadle. Niezły pomysł. Bardzo gotycki. Patrząc na ten zegar, nie sposób nie pomyśleć…
PIP!
— Dobrze, dobrze. Już lecę. — Kruk podfrunął do rzeźbionej framugi ozdobionej motywem kości i czaszek. — Znakomity gust.
PIP. PIP.
— Chyba każdy potrafiłby zrobić kanalizację. A wiesz, jest taka ciekawostka. Słyszałeś, że wychodek został tak nazwany na pamiątkę wynalazcy, sir Charlesa Wychodka? Niewielu o tym…
PIP.
Śmierć Szczurów pchnął wielkie drzwi prowadzące do kuchni. Otworzyły się ze zgrzytem, choć było w nim coś dziwnego. Słuchacz doznawał wrażenia, że zgrzyt został dodany przez kogoś, kto uznał, że takie drzwi w takim miejscu powinny zgrzytać.
Albert zmywał w kamiennym zlewie, wpatrzony w pustkę.
— Och! — zawołał, odwracając się. — To ty! A co to za zwierzę? — Jestem krukiem — przedstawił się nerwowo kruk. — Tak się składa, że to jedne z najinteligentniejszych ptaków. Większość uważa, że najmądrzejsze są szpaki, ale…
PIP!
Kruk nastroszył pióra.
— Przybywam tu jako tłumacz — oznajmił.
— Znalazł go? — spytał Albert.
Śmierć Szczurów popiskiwał długo w odpowiedzi.
— Szukał wszędzie. Ani śladu — rzekł kruk.
— A zatem nie chce być znaleziony — uznał Albert. Starł tłuszcz z talerza ozdobionego motywem kości i czaszek. — To mi się nie podoba.
PIP.
— Szczur uważa, że to jeszcze nie jest najgorsze — przetłumaczył kruk. — Uważa, że powinieneś wiedzieć, co robi wnuczka…
Szczur piszczał. Kruk mówił. Talerz rozbił się o zlew.
— Wiedziałem! — wrzasnął Albert. — Ratuje go! Ona nie ma pojęcia! Nie! Załatwię tę sprawę! Panu się wydaje, że może tak sobie znikać? Nie staremu Albertowi! Wy dwaj, czekajcie tutaj!
W Pseudopolis wisiały już plakaty. Wieści rozchodzą się szybko, zwłaszcza kiedy G.S.P. Dibbler płaci za konie…
— Witaj, Pseudopolis…
Musieli wezwać Straż Miejską. Musieli zorganizować od rzeki łańcuch ludzi podających sobie wiadra z wodą. Asfalt musiał stać przed garderobą Buddy’ego z maczugą. Z wbitym gwoździem.
Albert stał przed odłamkiem lustra w swoim pokoju i z wściekłością czesał włosy. Były siwe. W każdym razie dawno temu były siwe. Teraz miały kolor wskazującego palca nałogowego palacza.
— To mój obowiązek i tyle — mamrotał do siebie. — Nie wiem, co by zrobił beze mnie. Może i pamięta przyszłość, ale zawsze coś pokręci. Martwi się o prawdy wieczności, ale kiedy wszystko zostanie już powiedziane i zrobione, kto musi rozplatać sprawy? Uniżony sługa, ot co.
Przyjrzał się swemu odbiciu.
— Dobrze — uznał.
Pod łóżkiem stało pogniecione pudełko po butach. Albert wyjął je bardzo, ale to bardzo ostrożnie i zdjął pokrywkę. Było do połowy napełnione watą. A na wacie leżał życiomierz.
Piasek wewnątrz zastygł, znieruchomiał w locie. W górnej bańce niewiele go już zostało.
W tym miejscu czas nie płynął.
To był element umowy. Pracował dla Śmierci, a czas nie płynął, chyba że kiedy powracał do świata.
Obok szkła leżał skrawek papieru. U góry wypisano liczbę 91, a niżej w słupku kolejne, coraz mniejsze. 73… 68… 37… 19.
Dziewiętnaście!
Chyba całkiem zgłupiał. Pozwolił, by życie uciekało mu godzinami i minutami, a ostatnio było ich sporo. Na przykład ta historia z hydraulikiem. I zakupy. Pan nie lubił robić zakupów. Trudno mu było doczekać się obsługi. Kilka razy Albert wziął też sobie wolne, bo przyjemnie jest zobaczyć słońce, jakiekolwiek słońce, poczuć wiatr i deszcz. Pan starał się, ale nigdy nie potrafił ich należycie odtworzyć. Ani przyzwoitych warzyw — one też jakoś nie wychodziły. Nie smakowały dojrzewaniem.
Dziewiętnaście dni pozostałych dla świata. Ale to i tak więcej niż trzeba.
Albert wsunął życiomierz do kieszeni, wciągnął płaszcz i zbiegł po schodach.
— Ty — rzekł, wskazując Śmierć Szczurów. — Nie wyczułeś żadnego tropu? Musiało coś być. Skup się!
PIP.
— Co powiedział?
— Mówi, że pamięta tylko coś z piaskiem.
— Piasek — powtórzył Abert. — Dobrze. Wiemy, od czego zacząć. Przeszukamy cały piasek.
PIP?
— Gdziekolwiek był pan, na pewno odcisnął ślad.
Klifa zbudziło szuranie. W mroku dostrzegł sylwetkę Buoga z miotłą.
— Co robisz, krasnoludzie?
— Posłałem Asfalta po farbę. Te pokoje to rozpacz.
Klif uniósł się na łokciu i rozejrzał.
— Jak się nazywa ten kolor na drzwiach?
— Eau-de-nil.
— Ładny.
— Dziękuję.
— Zasłony też są niezłe.
Skrzypnęły drzwi, wszedł Asfalt z tacą i zamknął je kopniakiem.
— Oj, przepraszam — powiedział.
— Zamaluję ślad — uspokoił go Buog.
Asfalt postawił tacę. Aż dygotał z podniecenia.
— Wszyscy o was mówią, chłopaki — oznajmił. — I jeszcze że i tak pora była zbudować nowy teatr. Przyniosłem jajecznicę na szynce, jajecznicę na szczurze, jajecznicę na koksie i… Co to było? Aha, kapitan straży powiedział, że jeśli o wschodzie słońca zastanie was jeszcze w mieście, osobiście dopilnuje, żebyście zostali żywcem pogrzebani. Wóz czeka przygotowany przy tylnym wyjściu. Młode kobiety powypisywały na nim szminką różne rzeczy. Przy okazji: ładne zasłony.
Cała trójka spojrzała na Buddy’ego.
— Nawet się nie ruszył. Padł jak kłoda zaraz po koncercie i zasnął.
— W nocy całkiem ostro skakał — przypomniał Klif. Buddy wciąż cicho pochrapywał.
— Kiedy wrócimy — rzekł Buog — powinniśmy sobie urządzić jakieś miłe wakacje.
— Racja — zgodził się Klif. — Jak wejdziemy z tego żywi, zarzucę sobie moje kamienie na plecy i pójdę na długi spacer. A gdzie pierwszy raz ktoś zapyta „Co to za rzeczy niesiesz na plecach?”, tam się osiedlę.
Asfalt wyjrzał przez okno.
— Możecie się pospieszyć z jedzeniem? — zapytał. — Bo przed hotelem stoi paru ludzi w mundurach. Z łopatami.
W Ankh-Morpork pan Clete był wstrząśnięty.
— Przecież was wynajęliśmy — syknął.
— Właściwy termin to „zaangażowali”, nie „wynajęli” — poprawił go lord Downey, przewodniczący Gildii Skrytobójców. Spoglądał na Clete’a z wyrazem niesmaku. — Niestety jednak, nie możemy dłużej zajmować się pańskim kontraktem.
— To muzykanci… Czy aż tak trudno ich zabić?
— Moi współpracownicy odrobinę niechętnie o tym mówią. Jak się zdaje, są przekonani, że nasi klienci są w jakiś sposób chronieni. Oczywiście, zwrócimy honorarium po dokonaniu bilansu.
— Chronieni… — mruczał Clete, kiedy z ulgą minęli bramę Gildii Skrytobójców.
— Mówiłem przecież, jak to było Pod Bębnem, kiedy… — zaczął Satchmon.
— To zabobony — przerwał mu Clete. Zerknął na mur, gdzie trzy afisze Darmowego Festiwalu dumnie prezentowały swe podstawowe barwy. — Głupi byłeś, wierząc, że skrytobójcy poza miastem do czegokolwiek się nadają.
— Ja? Nigdy…
— Wystarczy, że oddalą się na pięć mil od porządnego krawca i lustra, a rozsypują się na proszek — burczał Clete.
Raz jeszcze popatrzył na afisz.
— Darmowy… — mruknął. — Ogłosiłeś, że każdy, kto zagra na tym festiwalu, wylatuje z gildii?
— Tak, proszę pana. Ale oni się chyba nie przejęli. Niektórzy zaczęli się zbierać razem, wie pan? Mówią, że skoro o wiele więcej ludzi chce być muzykami, niż przyjmujemy do gildii, powinniśmy…
— To rządy tłuszczy! Zbierają się w bandy, żeby na bezbronnym mieście wymusić niemożliwe do przyjęcia warunki!
— Kłopot w tym — rzekł Satchmon — że jest ich dużo. Jeśli przyjdzie im do głowy porozmawiać z pałacem… Zna pan przecież Patrycjusza.
Clete smętnie pokiwał głową. Dowolna gildia liczyła się, dopóki w oczywisty sposób reprezentowała swoją grupę zawodową. Wyobraził sobie setki muzyków ruszających do pałacu. Setki muzyków nie należących do gildii…
Patrycjusz był pragmatykiem. Nigdy nie próbował naprawiać tego, co działało. Ale mechanizmy, które nie działały, ulegały likwidacji.
Jedyną nadzieję widział w tym, że tamci będą zbyt zajęci tą swoją muzyką, by dostrzec szerszą perspektywę. Często wykorzystywał ten fakt i nigdy się jeszcze nie zawiódł.
A potem przypomniał sobie, że w całą historię wmieszał się ten przeklęty Dibbler. Spodziewać się, że Dibbler nie pomyśli o czymkolwiek, co może przynieść pieniądze, to tak jak liczyć, że kamienie nie pomyślą o grawitacji.
— Hej tam! Albercie!
Susan pchnęła kuchenne drzwi. Wielkie pomieszczenie było puste. — Albercie!
Sprawdziła na górze. Był tam jej pokój, a także korytarz z drzwiami, które nie otwierały się, a prawdopodobnie nie mogły — drzwi i framugi wyglądały na całość uformowaną z jednej bryły. Zapewne Śmierć także miał sypialnię, choć przysłowie mówi, że nigdy nie śpi. Pewnie leżał tam tylko w łóżku z książką.
Sprawdziła kilka klamek, aż znalazła taką, która dała się nacisnąć.
Śmierć rzeczywiście miał sypialnię.
Wiele szczegółów odtworzył prawidłowo. Nic dziwnego, widział przecież wiele sypialni. Na środku rozległej podłogi stało łoże z baldachimem — gdy Susan szturchnęła je na próbę, okazało się, że pościel jest twarda i sztywna jak kamień.
Było też duże lustro i szafa. Zajrzała do środka, sądząc, że znajdzie kolekcję czarnych szat, jednak nie zobaczyła niczego prócz kilku starych butów na dnie[25].
Na toaletce stała miednica i dzbanek z motywem kości i czaszek, a obok kilka butelek i innych drobiazgów. Susan oglądała je kolejno: płyn po goleniu, pomada do włosów, woda do ust, dwie srebrne szczotki do włosów.
Sprawiało to raczej smutne wrażenie. Śmierć najwyraźniej wyobraził sobie, co każdy dżentelmen powinien mieć na toaletce. Ale nie zadał sobie przy tym jednego czy dwóch kluczowych pytań.
W końcu znalazła inne, węższe schody.
— Albercie?
Prowadziły do zamkniętych drzwi.
— Albercie! Jest tu ktoś?
Nie wchodzę przecież ukradkiem, jeśli najpierw wołałam, powiedziała sobie. Pchnęła drzwi.
Trafiła do małego pokoiku. Bardzo małego. Stało tu kilka prostych mebli i wąskie łóżko. W niewielkiej biblioteczce zauważyła kilka niedużych, nieciekawych z wyglądu książek. Na podłodze leżał kawałek pożółkłego papieru. Kiedy Susan podniosła go, odkryła, że są na nim wypisane liczby, wszystkie przekreślone z wyjątkiem ostatniej — 19.
Jedna z książek nosiła tytuł „Uprawy ogrodowe w trudnych warunkach.”
Wróciła do gabinetu. Wiedziała, że nikogo nie ma w domu. Powietrze wydawało się martwe.
To samo wrażenie odniosła w ogrodzie. Śmierć potrafił stworzyć większość rzeczy z wyjątkiem hydrauliki. Nie mógł jednak tworzyć samego życia. Życie trzeba było dodać, jak drożdże do ciasta. Bez niego wszystko było cudownie uporządkowane, poukładane i nudne, nudne, nudne.
Tak to musiało kiedyś wyglądać, pomyślała. A potem, pewnego dnia, adoptował moją mamę. Był ciekaw.
Znowu ruszyła ścieżką przez sad.
Kiedy się urodziłam, myślała, mama i tato byli przerażeni, że czuję się tu jak w domu… Dlatego wychowali mnie na… na Susan. Jakież to imię dla wnuczki Śmierci? Taka dziewczyna powinna mieć ładniejsze kości policzkowe, proste włosy i imię z kilkoma V i X.
I znowu zobaczyła to, co dla niej zrobił. Całkiem sam. Opracował wszystko zasad…
Huśtawka. Zwykła huśtawka.
Żar spływał z nieba na pustynię między Klatchem a Mersbatem.
Powietrze zamigotało i zabrzmiał cichy trzask. Na szczycie wydmy pojawił się Albert. Na horyzoncie wyrastał zbudowany z cegieł fort.
— Klatchiańska Legia Cudzoziemska — mruknął pod nosem Albert, gdy piasek rozpoczął swą niepowstrzymaną wędrówkę do jego butów. Ruszył w stronę fortu, niosąc na ramieniu Śmierć Szczurów.
Zastukał do furtki, w której tkwiło kilka strzał. Po chwili otworzyło się małe okienko.
— Czego chcesz, offendi? — odezwał się głos zza okienka. Albert uniósł kartę.
— Widzieliście tu kogoś, kto tak nie wyglądał? — zapytał. Odpowiedziało mu milczenie.
— Powiem inaczej: czy widzieliście tu tajemniczego przybysza, kory nie mówił o swojej przeszłości?
— To Klatchiańska Legia Cudzoziemska, offendi. Ludzie tu nie mówią o swojej przeszłości. Przybywają, by… by…
Kiedy cisza wydłużała się coraz bardziej, Albert zrozumiał, że to na nim spoczywa ciężar podtrzymania rozmowy.
— Zapomnieć?
— Właśnie. Zapomnieć. Tak.
— Czy więc mieliście ostatnio rekrutów, którzy wydawali się nieco… powiedzmy: nieco dziwaczni?
— Całkiem możliwe — odparł po namyśle głos. — Nie pamiętam.
Okienko się zatrzasnęło.
Albert znowu zastukał. Okienko się otworzyło.
— Słucham, o co chodzi? — Jesteś pewien, że nie pamiętasz?
— Czego nie pamiętam? Albert nabrał tchu.
— Żądam widzenia z komendantem! Okienko się zatrzasnęło. I otworzyło.
— Przepraszam, ale chyba ja tu dowodzę. Nie jesteś, offendi, D’regiem ani Mers-batianinem, prawda?
— Nie wiecie, kto dowodzi?
— Ja… jestem pewien, że wiedziałem. Kiedyś. Raz. Wie pan,jak to jest, głowa jak… no, takie coś… z dziurami… płucze się w tym sałatę…
Zadźwięczały odsuwane rygle i w skrzydle bramy otworzyła się wiklinowa furtka.
Możliwy komendant okazał się sierżantem, o ile Albert potrafił rozpoznać klatchiańskie insygnia. Wyglądał na człowieka, który do rzeczy, o jakich nie pamięta, powinien dopisać chwilę, kiedy się dobrze wyspał. O ile nie zapomni.
Wewnątrz murów fortu było jeszcze kilku klatchiańskich żołnierzy. Siedzieli albo — z dużym trudem — stali. Wielu nosiło bandaże. Większa ich liczba — opartych o mury albo leżących na ubitym piasku — już nigdy miała nie potrzebować snu.
— Co się tu stało? — zapytał Albert tonem tak władczym, że sierżant odruchowo zasalutował.
— Zaatakowali nas D’regowie — wyjaśnił, chwiejąc się lekko. — Setki! Mieli przewagę… no… jaka liczba jest po dziewiątce? Ma jedynkę?
— Dziesięć.
— Dziesięciu na jednego.
— Widzę jednak, że przeżyliście — zauważył Albert.
— Aha… no tak. Właśnie. Tu właśnie wszystko zaczęło się komplikować. Eee… kapralu! To wy… nie wy, ten obok. Ten z dwoma paskami!
— Ja? — zdziwił się niski żołnierz.
— Wy. Opowiedzcie, co się stało.
— Aha. Tak jest. Jasne. No więc ci dranie napakowali nas strzałami, tak? Wyglądało, że już po nas. Potem ktoś zaproponował, żeby poustawiać ciała na murach, razem z ich włóczniami, kuszami i całą resztą, żeby dranie pomyśleli, że ciągle mamy dość ludzi.
— To nie jest nowy pomysł — wtrącił sierżant. — Robiono to już setki razy.
— Właśnie — przyznał zakłopotany kapral. — Oni też musieli tak myśleć. I wtedy… i wtedy… kiedy już zjeżdżali z wydm… kiedy byli już prawie przy nas, śmiali się i w ogóle, powtarz?’i sobie „znowu ta stara sztuczka”… Wtedy ktoś krzyknął: „Ognia!”. I oni strzelili.
— Ci zabici?
— Wstąpiłem do Legii, żeby… no, wiesz, offendi… takie coś z umysłem… — zaciął się kapral.
— Zapomnieć? — podpowiedział Albert.
— O właśnie. Zapomnieć. I całkiem dobrze mi to wychodziło. Ale nie zapomnę mojego towarzysza broni, Nudgera Malika, naszpikowanego strzałami, a wciąż dającego wrogom szkołę. W każdym razie bardzo długo nie zapomnę. Chociaż zamierzam bardzo się starać.
Albert spojrzał na mury. Były puste.
— Ktoś ustawił ich w szyku i odmaszerowali — wyjaśnił kapral.
— Przed chwilą byłem sprawdzić i znalazłem tylko groby. Musieli wykopać je dla siebie nawzajem.
— Powiedzcie, kapralu, kim był ten ktoś, o kim ciągle mówicie. Żołnierze porozumieli się wzrokiem.
— Waśnie o nim rozmawialiśmy, offendi — powiedział sierżant.
— Próbowaliśmy sobie przypomnieć. Był… w Dziurze, kiedy się zaczęło.
— Wysoki, prawda? — upewnił się Albert.
— Mógł być wysoki, mógł być wysoki — zgodził się kapral. — W każdym razie głos miał bardzo… duży.
Wydawał się zaskoczony słowami, które właśnie wypowiedział.
— A jak wyglądał?
— No, miał… z tym… i jakieś… mniej więcej…
— Czy wyglądał… głośno i głęboko? — spytał Albert. Kapral uśmiechnął się z ulgą.
— Właśnie tak — potwierdził. — Szeregowiec Beau… Beau… Zapomniałem nazwisko.
— A kiedy przechodził przez… — zaczął sierżant i z irytacją pstryknął palcami. — Takie coś, co się otwiera i zamyka. Z drewna. Ma zawiasy i rygle… Dziękuję panu. Brama. Otóż to. Kiedy przechodził przez bramę, powiedział… co takiego powiedział, kapralu?
— Powiedział: KAŻDY SZCZEGÓŁ, sierżancie.
Albert rozejrzał się.
— A zatem odszedł?
— Kto?
— Ten człowiek, o którym mi opowiadacie.
— Aha. Tak. Tego… nie wiecie przypadkiem, kto to był, offendi? Bo to było zadziwiające. Co tu gadać o morale…
— Esprit de corpse? — odparł Albert, który potrafił być złośliwy. — Pewnie nie mówił, dokąd wyrusza?
— Dokąd kto wyrusza? — Sierżant zmarszczył czoło. — Zapomnijcie, że pytałem.
Raz jeszcze popatrzył na mały fort. Dla historii świata nie miało prawdopodobnie żadnego znaczenia, czy przetrwa i czy kropkowana linia na mapie przesunie się w jedną albo w drugą stronę. To podobne do pana, że miesza się w sprawy…
Czasami próbuje być człowiekiem, pomyślał Albert. I całkiem mu nie wychodzi.
Legioniści patrzyli, jak znika za grzbietem wydmy. Potem wrócili do sprzątania fortu.
— Jak myślicie, kto to był?
— Kto?
— Ta osoba, o której właśnie wspominaliście.
— Naprawdę?
— Co naprawdę?
Albert wspiął się na wydmę. Z tego miejsca kropkowana linia była ledwie widoczna. Wiła się zdradziecko po piasku. PIP.
— Ty i ja, obaj — odparł Albert.
Wyjął z kieszeni bardzo brudną chustkę do nosa, zawiązał supły na czterech rogach i naciągnął ją sobie na głowę.
— No dobrze — powiedział, ale wjego głosie pojawił się ślad niepewności. — Wydaje mi się, że nie podchodzimy do tego logicznie.
PIP.
— Chodzi o to, że możemy ścigać go po całym Dysku.
PIP.
— Więc może warto usiąść i się zastanowić.
PIP.
— Pomyśl… Gdybyś był na Dysku, czuł się trochę nieswojo i mógł się udać dokądkolwiek, w absolutnie dowolne miejsce… Dokąd byś poszedł?
PIP?
— Dokąd chcesz. Ale tam, gdzie twoje imię nie jest wybite złotymi literami w ludzkiej pamięci.
Śmierć Szczurów popatrzył na nieskończoną, płaską, a przede wszystkim suchą pustynię.
PIP.
— A wiesz, chyba masz rację.
Wisiała na jabłoni.
Zbudował mi huśtawkę, przypomniała sobie Susan.
Usiadła i przyglądała się.
Huśtawka była dość skomplikowana. O ile można było odtworzyć proces planowania na podstawie istniejącej konstrukcji, przebiegał tak:
To oczywiste, że huśtawka powinna zawisnąć na najmocniejszej gałęzi.
Więcej — powinna wisieć na dwóch najmocniejszych gałęziach, po jednej linie na każdą.
Okazało się, że te gałęzie rosną po przeciwnych stronach pnia.
Nigdy się nie cofać. To element tej samej logiki. Zawsze przeć naprzód, logiczny krok za krokiem.
Zatem… usunął około sześciu stóp pnia, dzięki czemu huśtawka mogła się, no… huśtać.
Drzewo nie umarło. Wciąż było całkiem zdrowe.
Jednakże brak poważnego fragmentu pnia stał się kolejnym problemem. Został rozwiązany dodaniem dwóch mocnych podpór pod każdą z gałęzi, kawałek poza linkami. Utrzymywały koronę drzewa mniej więcej na odpowiedniej wysokości nad ziemią.
Pamiętała, jak głośno się śmiała, nawet wtedy. A on stał obok i nie potrafił zrozumieć, co się nie zgadza.
I wtedy zobaczyła wszystko wyraźnie.
Tak właśnie działał Śmierć. Nigdy nie rozumiał, co właściwie robi. Działał, po czym okazywało się, że to nie tak. Jej matka — nagle miał u siebie dorosłą kobietę i nie wiedział, co dalej. Spróbował więc naprawić sytuację, ale jeszcze bardziej ją pogorszył. Jej ojciec, uczeń Śmierci! A kiedy i to poszło źle, gdyż potencjał błędu był wręcz wbudowany w ten układ, Śmierć zrobił coś jeszcze, by wszystko wyprostować.
Odwrócił klepsydrę.
Potem była to już tylko kwestia matematyki.
I obowiązku.
— Witaj… do licha, Buog, powiedz mi, gdzie jesteśmy… Sto Lat. Jau!
Publiczności było jeszcze więcej. Plakaty wisiały dłużej, dłużej krążyły wieści z Ankh-Morpork. A zespół zauważył, że solidna grupa ludzi przybyła za nimi z Pseudopolis.
W krótkiej przerwie między kolejnymi numerami, przed tym kawałkiem, gdzie ludzie zaczynają skakać po meblach, Klif pochylił się do Buoga.
— Widzisz tę trollicę w pierwszym rzędzie? — zapytał. — Tę, co jej teraz Asfalt skacze po palcach?
— Ta, która wygląda jak stos śmieci?
— Była w Pseudopolis. — Klif rozpromienił się. — Ciągle na mnie patrzy!
— To startuj do niej, chłopie — poradził Buog, wycierając ust-nik rogu. — Wchodzisz i tyle.
— Myślisz, że to jedna z tych, co o nich opowiadał Asfalt?
— Możliwe.
Inne wieści także rozchodziły się szybko. Następny świt zastał kolejny przemalowany pokój hotelowy, proklamację królowej Keli, że w ciągu godziny grupa ma się znaleźć poza miastem pod karą tortur, i jeszcze jeden pospieszny odjazd.
Buddy leżał nieruchomo w wozie podskakującym na kamieniach w drodze do Quirmu.
Nie pojawiła się. Przyjrzał się uważnie publiczności na obu koncertach i jej nie znalazł. Wstał nawet w nocy i spacerował po pustych ulicach na wypadek, gdyby go szukała. Teraz zastanawiał się, czy w ogóle istnieje. Zresztą jeśli już o to chodzi, był tylko połowicznie przekonany, że sam istnieje — z wyjątkiem chwil, gdy przebywał na scenie.
Prawie nie słuchał rozmowy pozostałych.
— Asfalt…
— Tak, panie Buog?
— Klif i ja zauważyliśmy coś dziwnego.
— Co takiego, panie Buog?
— Nosisz ze sobą ciężką, skórzaną torbę, Asfalt.
— Rzeczywiście, panie Buog.
— I wydaje mi się, że dziś rano zrobiła się jeszcze cięższa.
— Tak, panie Buog.
— Trzymasz w niej pieniądze?
— To prawda, panie Buog.
— Ile?
— Eee… Pan Dibbler kazał nie martwić was sprawami finansowymi.
— Nie przeszkadzają nam — zapewnił Klif.
— Otóż to — dodał Buog. — Chcemy się trochę pomartwić.
— Ehm… — Asfalt oblizał wargi. W postawie Klifa było coś groźnego. — Około dwóch tysięcy dolarów, panie Buog.
Wóz podskakiwał przez chwilę w milczeniu. Krajobraz zmienił się nieco. Widzieli wzgórza, a farmy były mniejsze.
— Dwa tysiące dolarów — powiedział w końcu Buog. — Dwa tysiące dolarów. Dwa tysiące dolarów. Dwa tysiące dolarów.
— Dlaczego stale powtarzasz „dwa tysiące dolarów”? — zdziwił się Klif.
— Nigdy jeszcze nie miałem szansy, by to powiedzieć.
— Ale nie mów tego tak głośno.
— Dwa tysiące dolarów!!!
— Pst! — syknął rozpaczliwie Asfalt, gdy krzyk Buoga odbił się echem od zboczy wzgórz. — To kraina bandytów!
— Mnie to mówisz? — Buog popatrzył znacząco na torbę.
— Nie chodzi o pana Dibblera!
— Jesteśmy na drodze między Sto Lat a Quirmem. To nie jest szlak przez Ramtopy. To cywilizacja. W cywilizacji nie napadają człowieka na drodze. — Spojrzał ponuro na torbę. — Czekają, aż dotrze do miasta. Dlatego nazywają to cywilizacją. Masz pojęcie, kiedy ostatnio ktoś tu został napadnięty?
— W piątek, o ile pamiętam — odpowiedział mu głos zza skały.
— A niech…
Konie stanęły niemal dęba, a później ruszyły cwałem. Trzaśniecie batem było u Asfalta reakcją niemal instynktowną. Zwolnili dopiero po kilku milach.
— Nie gadajcie już o pieniądzach, dobrze? — burknął Asfalt.
— Jestem zawodowym muzykiem — odparł Buog. — Oczywiście, że myślę o pieniądzach. Jak daleko jeszcze do Quirmu?
— Teraz już o wiele bliżej. Parę mil.
Za następnym wzgórzem zobaczyli rozłożone nad zatoką miasto. Przed miejską bramą — zamkniętą — czekała grupka ludzi. Hełmy lśniły w słońcu.
— Jak się nazywają te długie kije z siekierami na końcu? — zapytał Asfalt.
— Halabardy — odparł Buddy.
— Dużo ich tam mają — zauważył Buog.
— Chyba nie na nas, co? — zaniepokoił się Klif. — Jesteśmy zwykłymi muzykami.
— Widzę też paru ludzi w długich szatach, ze złotymi łańcuchami i w ogóle — dodał Asfalt.
— Rajcy — uznał Buog.
— Pamiętacie tego jeźdźca, który wyprzedził nas rankiem? — zapytał Asfalt. — Myślę, że to rozchodziły się wieści.
— Tak, ale to przecież nie my żeśmy im zburzyli teatr.
— Wy tylko daliście sześć bisów.
— I nie my żeśmy wywołali te rozruchy na ulicach.
— Ci z halabardami na pewno to zrozumieją.
— Może nie lubią, jak im się przemalowuje hotele. Ja żem mówił, że to zły pomysł, te pomarańczowe zasłony do żółtych tapet.
Wóz zahamował. Tęgi mężczyzna w trójgraniastym kapeluszu i płaszczu obszytym futrem przyglądał im się groźnie spod zmarszczonych brwi.
— Czy jesteście muzykantami znanymi jako Grupa z Wykrokiem? — zapytał.
— Czy to jakiś kłopot, szanowny panie? — dopytywał się Asfalt. — Jestem burmistrzem Quirmu. Zgodnie z prawem Quirmu, muzyka wykrokowa nie może być grana w naszym mieście. Możecie sprawdzić, tu stoi czarno na białym…
Machnął zwojem pergaminu. Buog pochwycił go.
— Atrament jeszcze wilgotny — stwierdził.
— Muzyka wykrokowa stanowi zakłócenie porządku publicznego; wykazano, iż jest szkodliwa dla zdrowia i moralności oraz powoduje nienaturalne wibracje ciała — oświadczył burmistrz, odbierając krasnoludowi pergamin.
— Chce pan powiedzieć, że nie wolno nam wjechać do Quirmu? — upewnił się Buog.
— Możecie wjechać, jeśli musicie. Ale nie wolno wam grać. Buddy podniósł się nagle.
— Ale my musimy grać — oświadczył.
Gitara przesunęła się na pasie. Buddy chwycił za gryf i groźnie uniósł dłoń nad strunami.
Buog obejrzał się zrozpaczony. Klif i Asfalt zasłonili uszy rękami.
— Aha — powiedział. — Sądzę, że mamy tu okazję do negocjacji, prawda?
Zeskoczył z wozu.
— Podejrzewam, że-wasza burmistrzowska mość nie słyszał jeszcze o podatku muzycznym.
— Jakim podatku muzycznym? — zapytali chórem Asfalt i burmistrz.
— To najnowszy pomysł — wyjaśnił Buog. — Ze względu na popularność muzyki wykrokowej. Podatek muzyczny, pięćdziesiąt pensów od biletu. W Sto Lat wyszło tego, boja wiem, ze dwieście pięćdziesiąt dolarów. Oczywiście w Ankh-Morpork ponad dwa razy więcej. Patrycjusz to wymyślił.
— Naprawdę? — zdziwił się burmistrz. — Rzeczywiście, to mi wygląda na pomysł Vetinariego. — Potarł dłonią podbródek. — Powiedziałeś, że w Sto Lat było dwieście pięćdziesiąt dolarów? A przecież to żadne duże miasto.
Strażnik z piórem na hełmie zasalutował.
— Proszę wybaczyć, wasza miłość, ale list ze Sto Lat stwierdzał…
— Chwileczkę — rzucił zirytowany burmistrz. — Myślę. Klif wychylił się z wozu.
— To jest korupcja? — szepnął do Buoga.
— To są podatki. Strażnik znów zasalutował.
— Ależ panie, gwardziści w…
— Kapitanie! — zawołał burmistrz, wciąż patrząc z namysłem na Buoga. — Tu chodzi o politykę. Proszę.
— Też? — zdziwił się Klif.
— Aby okazać dobrą wolę — podjął Buog — lepiej będzie, jeśli zapłacimy podatek przed koncertem. Nie sądzi pan?
Burmistrz przyjrzał im się zdumiony, jakby niepewny, czyjego umysł zdoła wchłonąć ideę muzyków z pieniędzmi.
— Wasza miłość, w liście stało…
— Dwieście pięćdziesiąt dolarów — powiedział Buog.
— Wasza miłość…
— Spokojnie, kapitanie — przerwał burmistrz, najwyraźniej pod-jąwszy decyzję. — Dobrze wiemy, że ci w Sto Lat to trochę dziwacy. W końcu chodzi tylko o muzykę. Mówiłem przecież, że to dziwny list. Muzyka nikomu nie może zaszkodzić. A ci młodzi lu… te młode osoby wyraźnie odnoszą sukcesy.
Ten ostatni argument był chyba dla burmistrza bardzo istotny — jak zresztą bywa dla wielu ludzi. Nikt przecież nie lubi biednych złodziei.
— Tak — mówił dalej. — To podobne do Latczyków, żeby próbować nam wyciąć taki numer. Uważają nas za prostaczków tylko dlatego, że mieszkamy daleko.
— Tak, ale Pseudo…
— Ach, oni. Zarozumiała banda. Komu może zaszkodzić odrobina muzyki? Zwłaszcza… — Burmistrz spojrzał znacząco na Buoga. — Zwłaszcza jeśli to dla dobra publicznego. Wpuśćcie ich, kapitanie.
Susan osiodłała konia.
Znała to miejsce. Raz nawet je widziała. Wzdłuż drogi postawili teraz nowy płot, ale wciąż było niebezpiecznie. Znała też czas.
Tuż przed tym, nim zaczęli je nazywać Zakrętem Nieboszczyka.
— Witaj, Quirmie!
Buddy szarpnął strunę. Przybrał pozę. Otoczył go słaby, biały blask, niczym migotanie tanich cekinów.
— Uh-huh-huh!
Krzyki zmieniły się w znajomą ścianę dźwięku.
Bałem się, że mogą nas zabić ludzie, którzy nas nie lubią, myślał Buog. Teraz wydaje mi się, że możemy zginąć z rąk tych, którzy nas uwielbiają.
Rozejrzał się uważnie. Pod ścianami rozstawiono strażników — kapitan nie był durniem.
Mam tylko nadzieję, myślał Buog, że Asfalt podstawił konia i wóz przed wyjściem, tak jak go prosiłem.
Zerknął na Buddy’ego, skrzącego się w świetle lamp.
Parę bisów, potem tylnymi schodami i na wóz, powtarzał sobie Buog. Wielka skórzana torba była przykuta łańcuchem do nogi Kli-fa. Ktokolwiek chciałby ją ukraść, musiałby ciągnąć za sobą tonę perkusisty.
Nie wiem nawet, co zagramy, martwił się Buog. Nigdy nie wiem; po prostu dmucham w róg i… jest. Nikt mi nie wmówi, że to normalne.
Buddy poruszył ręką niby dyskobol i akord spłynął z gitary wprost do uszu publiczności.
Buog podniósł róg do ust. Dźwięk, jaki wydał, był niby czarny aksamit płonący w pokoju bez okien.
Zanim czar muzyki wykrokowej wypełnił jego duszę, pomyślał jeszcze: Umrę. To element muzyki. Umrę niedługo. Czuję to. Codziennie jest o krok bliżej.
Znowu spojrzał na Buddy’ego. Chłopak obserwował publiczność, jakby szukał kogoś wśród rozwrzeszczanego tłumu.
Zagrali „Opary nad jeziorem”. Zagrali „Daj mi tę muzykę z wy-krokiem”. Zagrali „Ścieżkę do raju” (a stu ludzi wśród publiczności obiecało sobie, że zaraz rano kupią gitary).
Grali z sercem, a przede wszystkim z duszą.
Wydostali się po dziewiątym bisie. Tłum wciąż tupał, domagając się czegoś więcej, gdy przecisnęli się przez okno wygódki i zeskoczyli na ziemię.
Asfalt opróżnił sakiewkę do skórzanej torby.
— Kolejne siedemset dolarów — stwierdził, pomagając im wsiąść.
— Właśnie. A my dostajemy po dziesięć na głowę — poskarżył się Buog.
— Powiedzcie panu Dibblerowi.
Konie, stukając kopytami, pędziły w stronę bramy. — Na pewno powiem.
— To nie ma znaczenia — wtrącił Buddy. — Czasem robi się to dla pieniędzy, a czasem żeby przedstawienie trwało.
— Ha! To będzie dzień, kiedy się na to zgodzę. Historyczny. Buog sięgnął pod siedzenie. Asfalt ukrył tam dwie skrzynki piwa. — Jutro mamy Darmowy Festiwal, chłopcy — zahuczał Klif. Nad nimi przesunął się łuk bramy. Nawet tutaj słyszeli jeszcze tupanie.
— A po nim będziemy mieli nowy kontrakt — zapewnił Buog. — Z dużą liczbą zer.
— Zera mamy i teraz — przypomniał Klif.
— Tak, ale nie ma żadnych cyfr z przodu. Co, Buddy? Obejrzeli się. Buddy spał, tuląc do piersi gitarę.
— Zgasł jak świeca…
Przed nimi ciągnęła się droga, prosta i jasna w świetle gwiazd.
— Mówił żeś, że szukasz tylko pracy — zwrócił się do krasnoluda Klif. — Mówił żeś, że wcale nie chcesz być sławny. Jak ci się spodoba, kiedy będziesz musiał się martwić, co zrobić z całym tym złotem, a dziewczyny będą ci rzucać swoje kolczugi?
— Jakoś się z tym pogodzę.
— Chciałbym mieć kamieniołom — stwierdził troll. — Tak?
— No. W kształcie serca.
Ciemna, burzliwa noc. Kareta, już bez koni, przebija rachityczny, bezużyteczny płotek, i koziołkując spada do wąwozu. Nie zaczepia nawet o wystającą skałę i uderza w wyschnięte koryto rzeki daleko w dole. Rozpada się na kawałki. Potem zapala się oliwa w lampach przy karecie i następuje eksplozja. Z ognia wytacza się — ponieważ pewne konwencje obowiązują nawet w tragedii — płonące koło.
Susan zdziwiła się, że właściwie niczego nie czuje. Potrafiła myśleć smutne myśli, ponieważ w tych okolicznościach musiały być smutne. Wiedziała, kto jechał tą karetą. Ale to już się stało. Nic nie mogła poradzić, by ją zatrzymać, bo gdyby zatrzymała, wypadek by nie nastąpił. A przecież stała tutaj i patrzyła, jak się dzieje. Więc nie zatrzymała. Więc nastąpił. Czuła, jak logika sytuacji opada na miejsce niczym seria ciężkich, ołowianych bloków.
Może istniało miejsce, gdzie to się nie zdarzyło. Może kareta ześliznęła się w drugą stronę, może przytrafiła się dogodnie położona skała, może w ogóle kareta nie jechała tędy, może woźnica pamiętał o zakręcie. Ale tamte możliwości mogą zaistnieć tylko wtedy, kiedy istniała ta.
To wszystko nie należało do jej wiedzy. Płynęło z umysłu o wiele, wiele starszego.
I jeszcze: Czasem jedyne, co można dla kogoś zrobić, to być tam.
Wjechała na Pimpusiu do cienia obok drogi na urwisku i czekała. Po minucie czy dwóch zastukały kopyta na kamieniach i koń z jeźdźcem nadjechali niemal pionową ścieżką z dna wąwozu.
Pimpuś rozszerzył nozdrza. Parapsychologia nie zna określenia na to niepokojące uczucie, kiedy ktoś znajdzie się w obecności samego siebie[26].
Susan patrzyła, jak Śmierć zsuwa się z siodła i oparty na kosie spogląda w głąb wąwozu.
Mógłby coś zrobić, pomyślała.
Prawda?
Ciemna postać wyprostowała się, ale nie obejrzała.
TAK MOGŁEM COŚ ZROBIĆ.
— Jak… Skąd wiedziałeś, że tu jestem?
Śmierć z irytacją machnął ręką.
PAMIĘTAM CIĘ. POSTARAJ SIĘ ZROZUMIEĆ: TWOI RODZICE WIEDZIELI, ŻE PEWNE RZECZY MUSZĄ SIĘ WYDARZYĆ. WSZYSTKO GDZIEŚ MUSI SIĘ WYDARZYĆ. NIE MYŚLISZ CHYBA, ŻE Z NIMI NIE ROZMAWIAŁEM. ALEJA NIE MOGĘ DAWAĆ ŻYCIA. WOLNO MI TYLKO PRZYZNAĆ KOMUŚ… PRZEDŁUŻENIE. NIEZMIENNOŚĆ. TYLKO LUDZIE POTRAFIĄ DAWAĆ ŻYCIE, A ONI CHCIELI BYĆ LUDŹMI, NIE NIEŚMIERTELNYMI. JEŚLI TO CI POMOŻE, WIEDZ, ŻE ZGINĘLI NATYCHMIAST. NATYCHMIAST.
Muszę zapytać, uznała Susan. Muszę to powiedzieć. Inaczej nie będę człowiekiem.
— Mogłabym wrócić i ich ocalić…
Jedynie najlżejsze drżenie głosu sugerowało, że zdanie to jest pytaniem.
OCALIĆ? PO CO? TO ŻYCIE, KTÓRE DOBIEGŁO KOŃCA? PEWNE RZECZY SIĘ KOŃCZĄ. WIEM O TYM. NIEKIEDY WYDAJE MI SIĘ, ŻE JEST INACZEJ, ALE… KIM BYM BYŁ BEZ OBOWIĄZKU? MUSI ISTNIEĆ PRAWO.
Wskoczył na siodło i — wciąż na nią nie patrząc — spiął Pimpusia i wjechał nad wąwóz.
Obok stajni przy Drodze Fedry stał stóg siana. Wybrzuszył się na moment i rozległy się stłumione przekleństwa.
Ułamek sekundy później wybuchł kaszel i zabrzmiało kolejne, o wiele lepsze przekleństwo wewnątrz silosu ziarna w pobliżu targu bydła.
Wkrótce potem eksplodowały w górę przegniłe deski podłogi w sklepie z żywnością przy Krótkiej. Przekleństwo było tak potężne, że odbiło się od worka mąki.
— Durny gryzoń! — huknął Albert, wydłubując z ucha ziarno.
PIP.
— Pewnie że tak. Myślisz, że jaki mam rozmiar?
Strzepnął z ubrania siano i mąkę, po czym zbliżył się do okna.
— Aha! — zawołał. — Ruszajmy zatem Pod Załatany Bęben.
W jego kieszeni piasek podjął swą nieprzerwaną podróż z przyszłości w przeszłość.
Hibiskus Dunelm postanowił na godzinkę zamknąć lokal. Procedura nie była trudna. Najpierw on i jego współpracownicy zbierali wszystkie nierozbite kubki i szklanki. Nie trwało to długo. Potem następowało rutynowe poszukiwanie broni o wartości handlowej, a później szybka kontrola kieszeni, których właściciele nie mogli zaprotestować, ponieważ byli pijani albo martwi, albo jedno i drugie naraz. Kolejno odsuwano meble, a wszystko pozostałe wymiatano przez tylne drzwi na szerokie, brązowe łono rzeki Ankh, gdzie leżało w stosach i tonęło z wolna.
Wreszcie Hibiskus zamknął i zaryglował drzwi frontowe… Nie chciały się domknąć. Spojrzał w dół. Ktoś wcisnął w nie nogę.
— Nieczynne — poinformował.
— Wcale nie.
Drzwi otworzyły się i do sali wszedł Albert.
— Widziałeś tę osobę? — zapytał, podtykając Hibiskusowi pod nos kartonowy prostokąt.
Było to poważne naruszenie etykiety. Praca Dunelma nie należała do takich, w których mówienie ludziom, że się widziało ludzi, zwiększa szansę przeżycia. Dunelm potrafił przez cały dzień serwować drinki i nikogo nie zobaczyć.
— Nigdy w życiu go nie widziałem — zapewnił odruchowo, nie patrząc nawet na kartę.
— Musisz mi pomóc — oświadczył Albert, — Inaczej stanie się coś strasznego.
— Wynocha!
Albert kopniakiem zamknął drzwi.
— Tylko nie mów, że cię nie ostrzegałem — rzekł.
Śmierć Szczurów na jego ramieniu podejrzliwie obwąchiwał powietrze.
W chwilę później Hibiskus przyciskał podbródek do blatu jednego ze stołów.
— Wiem, że tutaj przyszedł — oświadczył Albert, który nawet się nie zasapał. — Prędzej czy później każdy przychodzi. Przyjrzyj się jeszcze raz.
— To karta do caroca — stwierdził niewyraźnie Hibiskus. — To Śmierć!
— Zgadza się. Ten na białym koniu. Trudno go nie zauważyć. Tylko że tutaj wyglądał chyba inaczej.
— Czy dobrze zrozumiałem? — upewnił się oberżysta, rozpaczliwie usiłując się wyrwać z żelaznego uścisku. — Mam powiedzieć, czy widziałem kogoś, kto tak nie wygląda?
— Na pewno był dziwny. Dziwniejszy niż większość. — Albert zastanowił się. — I pewnie dużo pił, jak go znam. Zawsze to robi.
— Wie pan, jesteśmy w Ankh-Morpork…
— Nie bądź bezczelny, bo się rozgniewam.
— Znaczy, teraz się pan nie gniewa?
— Jestem tylko niecierpliwy. Jeśli masz ochotę, możemy spróbować gniewu.
— Był tu taki… ktoś… parę dni temu. Nie pamiętam dokładnie, jak wyglądał.
— Aha. To na pewno on.
— Wypił wszystko do sucha, skarżył się na grę w Barbarzyńskich Najeźdźców, padł w końcu, a potem…
— Co?
— Nie pamiętam. Pewnie go wyrzuciliśmy.
— Tylnymi drzwiami?
— Tak.
— Przecież tam jest tylko rzeka.
— Ale większość dochodzi do siebie, zanim utoną. PIP, wtrącił Śmierć Szczurów.
— Mówił coś? — spytał Albert, zbyt zajęty, by zwrócić na to uwagę.
— Zdaje się, że coś o pamiętaniu wszystkiego. Powiedział… że pijaństwo nie pozwala mu zapomnieć. Gadał stale o klamkach do drzwi i… włochatym świetle.
— Włochatym świetle? — Coś takiego.
I nagle ucisk na rękę Hibiskusa zelżał. Oberżysta odczekał jeszcze sekundę czy dwie, po czym ostrożnie odwrócił głowę. Za nim nie było nikogo. Hibiskus pochylił się wolno, by zajrzeć pod stoły.
Albert wyszedł w mrok przedświtu, pogrzebał w płaszczu i wyjął pudełko. Otworzył je i spojrzał na swój życiomierz, potem zamknął pokrywkę. — No dobrze — rzekł. — Co dalej?
PIP!
— Co?
I wtedy ktoś uderzył go w głowę.
Nie był to zabójczy cios. Timo Laziman z Gildii Złodziei wiedział, co się dzieje ze złodziejami, którzy zabijają ludzi: pojawia się Gildia Skrytobójców i przeprowadza z nimi krótką rozmowę. Bardzo krótką. Właściwie to mówią jedno słowo: „Zegnam”.
Timo chciał tylko powalić staruszka, żeby przeszukać mu kieszenie.
Nie oczekiwał dźwięku, z jakim ciało uderzyło o bruk. Przypominał brzęk tłuczonego szkła, ale o nieprzyjemnej barwie. Rozbrzmiewał w uszach Tima jeszcze długo po tym, kiedy powinien przestać.
Coś skoczyło z ciała i rzuciło mu się do twarzy. Dwa szkieletowe pazurki złapały go za uszy, a kościsty nos szarpnął się do przodu i uderzył go mocno w czoło. Timo wrzasnął i rzucił się do ucieczki.
Śmierć Szczurów spadł na ziemię i natychmiast podbiegł do Alberta. Poklepał go po twarzy, gorączkowo kopnął kilka razy, po czym zrozpaczony ugryzł w nos.
W końcu chwycił Alberta za kołnierz i spróbował wywlec go z rynsztoka, ale wtedy ostrzegawczo brzęknęło szkło.
Oczodoły skierowały się w stronę zamkniętych drzwi Załatanego Bębna. Nastroszyły się skostniałe wąsiki.
Po chwili Hibiskus uchylił drzwi, choćby po to, żeby przerwać to przeraźliwe stukanie.
— Mówiłem, że…
Coś przemknęło mu między nogami, przystając tylko na moment, żeby go ugryźć w kostkę. Z nosem przy ziemi pomknęło do tylnego wyjścia.
Nazwano go Rajd Parkiem nie z powodu organizowanych tu rajdów, ale dlatego że rajdem nazywano kiedyś (z pewną dozą złośliwości) miarę gruntu, który może zaorać jeden człowiek z zaprzęgiem trzech i pół wołu w deszczowy czwartek. Park zajmował dokładnie taką powierzchnię, a mieszkańcy Ankh-Morpork trzymali się tradycji, a czasem też innych rzeczy.
Rosły tu drzewa i trawa, było też jezioro z prawdziwymi rybami. Wskutek jednego z zawirowań historii rozwoju społeczeństw, Rajd Park stał się jednym z bezpieczniejszych miejsc w mieście. Rzadko kiedy kogoś tu napadano. Napastnicy, jak każdy, także potrzebowali spokojnego miejsca, żeby się poopalać. Park okazał się więc terenem neutralnym.
W tej chwili wypełniał się powoli, choć na razie nie było na co patrzeć — chyba że na robotników zbijających dużą drewnianą scenę nad jeziorkiem. Za nią otoczono teren workową tkaniną przybitą do słupków. Od czasu do czasu podekscytowani ludzie starali się wedrzeć do środka i byli wrzucani do wody przez trolle Chryzopraza.
Wśród przygotowujących się muzyków rzucała się w oczy grupa Crasha. Po części dlatego, że Crash zdjął koszulę, byjimbo mógł smarować mu rany jodyną.
— Myślałem, że żartujesz — burknął.
— Uprzedzałem przecież, że jest w twojej sypialni — przypomniał Scum.
— Jak w takim stanie mam grać na gitarze?
— Przecież i tak nie umiesz grać — wtrącił Noddy.
— Popatrz lepiej na moją rękę. No, popatrz tylko!
Popatrzyli. Po opatrzeniu ran matka Jimba wsadziła ją w rękawiczkę. Rany zresztą nie były głębokie, gdyż nawet głupi leopard nie będzie zbyt długo przebywał w pobliżu kogoś, kto chce mu zdjąć spodnie.
— Rękawiczka — oświadczył strasznym głosem Crash. — Kto słyszał o poważnym muzyku w rękawiczce? Jak mam w tej rękawiczce grać na gitarze?
— A jak ty w ogóle grasz na gitarze?
— Sam nie wiem, po co się męczę z waszą trójką — narzekał Crash. — Hamujecie mój rozwój artystyczny. Zastanawiam się, czy nie odejść i nie założyć nowego zespołu.
— Nie zrobisz tego — stwierdził Jimbo. — Bo nie znajdziesz nikogo innego, nawet gorszego od nas. Powiedzmy sobie szczerze, jesteśmy śmieciami.
Wyraził w ten sposób dręczącą wszystkich myśl. Otaczający ich muzycy byli rzeczywiście raczej marni. Ale nic więcej. Niektórzy posiadali jakiś niewielki talent muzyczny, inni po prostu nie umieli grać. Nie mieli jednak w zespołach perkusistów, którzy nie potrafią trafić w bębny, ani gitarzysty basowego z takim wyczuciem rytmu jak wypadek drogowy. Poza tym na ogół trzymali się swoich nazw, choćby i były mało pomysłowe, jak „Wielki Troll i Paru Innych Trolli” albo „Rosnące Krasnoludy”, ale przynajmniej wiedzieli, kim są.
— A co powiecie na „Jesteśmy Grupą Śmieci”? — zaproponował Noddy, wbijając ręce w kieszenie.
— Może i jesteśmy śmieciami — burknął Crash — ale jesteśmy śmieciami muzyki wykrokowej.
— Jak się wszystko układa?! — zawołał Dibbler, przeciskając się między zasłonami.
— Już niedługo… A co wy tutaj robicie?
— Jesteśmy w programie, panie Dibbler — odpowiedział pokornie Crash.
— Jak możecie być w programie, jeśli nie wiem, jak się nazywacie? — Dibbler z irytacją wskazał jeden z plakatów. — Tutaj jesteście wypisani? Gdzie?
— Jesteśmy chyba tam, gdzie napisali „i inne zespoły” — odparł Noddy.
— Co ci się stało w rękę? — spytał Dibbler.
— Spodnie mnie ugryzły. — Crash zerknął groźnie na Scuma. — Ale poważnie, panie Dibbler: może nam pan dać jeszcze jedną szansę?
— Zobaczymy — mruknął Dibbler, odchodząc.
Był w zbyt dobrym humorze, żeby się kłócić. Kiełbaski w bułce sprzedawały się błyskawicznie, ale pokrywały tylko drobne wydatki. Istniały takie sposoby zarabiania pieniędzy na muzyce wykrokowej, o których nigdy by nie pomyślał… A przecież G.S.P. Dibbler myślał o pieniądzach bez przerwy.
Na przykład koszulki. Były uszyte z bawełny tak taniej i cienkiej, że praktycznie niewidzialnej w dobrym oświetleniu i rozpuszczającej się w praniu. A sprzedał ich już ponad sześćset, po pięć dolarów sztuka. Kupował je po dziesięć za dolara w Hurtowni Klatchiańskiej i płacił Kredule pół dolara za każdą, żeby zrobił nadruki.
A Kreduła, z całkiem nietrollową inicjatywą, wydrukował nawet własne koszulki. Napis głosił:
U Kreduły
Szory 12
Żeczy załatwiamy
I ludzie je kupowali — płacili pieniądze, żeby reklamować warsztat Kreduły. Dibblerowi nawet się nie śniło, że świat może w taki sposób funkcjonować. Miał wrażenie, że patrzy, jak owce same się strzygą. Cokolwiek spowodowało to odwrócenie uniwersalnych praw komercji, chciał tego jak najwięcej.
Sprzedał już ten pomysł Pluggerowi, szewcowi z Nowych Manatek[27], i sto koszulek wyszło sobie z warsztatu — to więcej, niż na ogół szło towarów Pluggera. Ludzie kupowali ubrania tylko dlatego, że miały na sobie napis.
Zarabiał pieniądze. Tysiące dolarów dziennie! A jeszcze pod sceną czekały ukryte setki muzycznych pułapek, gotowe do pochwycenia głosu Buddy’ego. Jeśli pieniądze nadal będą spływać w tym tempie, to już za kilka miliardów lat Dibbler stanie się bogatszy ponad swe najbardziej szalone marzenia. Niech żyje muzyka wykrokowa!
Nad tym cudownym krajobrazem unosiła się jedna chmurka.
Festiwal miał się rozpocząć w południe. Dibbler planował, że na początek wyśle sporo niewielkich i fatalnych zespołów. Inaczej mówiąc: wszystkie. Natomiast zakończy występem Grupy. Nie było więc powodu, by się martwić, że nie ma ich jeszcze w tej chwili.
Ale nie było ich jeszcze w tej chwili. I Dibbler się martwił.
Maleńka czarna postać przemierzała brzegi Ankh. Poruszała się tak szybko, że wyglądała jak rozmazana smuga. Zygzakowała desperacko tam i z powrotem, obwąchując wszystko.
Przechodnie jej nie dostrzegali. Widzieli za to szczury: czarne, brunatne i szare opuszczały nadrzeczne zejścia i pomosty. Uciekały, tłocząc się i depcząc sobie po grzbietach w rozpaczliwej próbie znalezienia się jak najdalej stąd.
Stóg siana zafalował i zrodził Buoga. Krasnolud stoczył się na ziemię i jęknął. Drobna mżawka spływała na okoliczny pejzaż. Buog wstał chwiejnie, spojrzał na rozfalowane pola i na moment zniknął za żywopłotem.
Wrócił po kilku sekundach, przeszukał stóg, znalazł fragment bardziej kanciasty od innych i zaczął go kopać swym okutym butem.
— Au!
— Ces — stwierdził. — Dzień dobry, Klif. Witaj, świecie! Wiesz, chyba nie wytrzymam dłużej tego tempa: kapusty, podłe piwo, wszystkie te szczury, co ciągle nas męczą…
Klif wyczołgał się z siana.
— Musiał żem wczoraj napić się jakiegoś podłego salmiaku — stwierdził. — Czy mam jeszcze ciągle czubek głowy?
— Tak.
— Szkoda.
Wyciągnęli Asfalta za buty i obudzili go, tłukąc rytmicznie.
— Jesteś organizatorem trasy — rzekł Buog. — Powinieneś dbać, żeby nie stała się nam krzywda.
— Przecież to robię, prawda? — mruknął Asfalt. — Nie staram się pana uderzyć, panie Buog. Gdzie Buddy?
Cała trójka okrążyła stóg, szturchając wszystkie wypukłości, które jednak okazywały się mokrym sianem.
Znaleźli go na niewielkim wzniesieniu w pobliżu. Rosło tam parę niezabudek i kilka ostrokrzewów wyrzeźbionych wiatrem w niezwykłe linie. Buddy siedział pod jednym z nich, trzymał na kolanach gitarę, a mokre włosy lepiły mu się do czoła.
Spał i był całkiem przemoczony.
Gitara grała kroplami deszczu.
— Dziwny jest — stwierdził Asfalt.
— Nie — sprostował Buog. — Pędzi go jakiś niezwykły przymus prowadzący przez mroczne ścieżki.
— Właśnie mówię: dziwny.
Deszcz ustawał z wolna. Klif spojrzał na niebo.
— Słońce już wysoko — zauważył.
— No nie! — zawołał Asfalt. — Jak długo spaliście?
— Od zaśnięcia do obudzenia. Ale zaśnięcie żem zapomniał.
— Już prawie południe. Gdzie zostawiłem konie? Ktoś widział wóz? Obudźcie go!
Kilka minut później byli już w drodze.
— Wiecie co? — odezwał się Klif. — Tak szybko żeśmy odjechali, że nawet nie wiem, czy się pojawiła.
— Jak ma na imię? — zainteresował się Buog. — Nie wiem.
— Oto prawdziwa miłość — zadrwił krasnolud.
— Nie masz w duszy ani odrobiny romantyzmu? — spytał troll.
— Oczy spotykające się w zatłoczonej sali… Nie, raczej nie. Buddy rozepchnął ich na boki.
— Zamknijcie się — rzekł. Głos miał niski, bez śladu humoru.
— Żartowaliśmy tylko — zapewnił Buog.
— To przestańcie.
Asfalt skupił się na obserwacji drogi, świadom nagłego zaniku uprzejmości.
— Na pewno nie możecie się już doczekać festiwalu — zagaił po chwili.
Nikt mu nie odpowiedział.
— Spodziewam się tłumów — dodał.
Zapadła cisza, tylko stukały podkowy i trzeszczał wóz. Jechali teraz przez góry, gdzie droga wiła się wzdłuż wąwozu. W dole nie płynęła nawet rzeka — no, może czasami, w okresie największych deszczów. Panował smętny nastrój. Asfalt miał wrażenie, że coraz smętniejszy.
— Spodziewam się, że będziecie mieć niezłą zabawę — odezwał się w końcu.
— Asfalt… — rzucił Buog.
— Słucham, panie Buog.
— Uważaj na drogę, dobrze?
Idąc, nadrektor przecierał swoją laskę. Wybrał szczególnie udaną, długą na sześć stóp i całkiem magiczną. Nie znaczy to, że często używał magii. Doświadczenie mówiło mu, że jeśli czegoś nie można się pozbyć paroma uderzeniami sześciu stóp solidnego dębu, to jest pewnie i tak odporne na czary.
— Czy nie wydaje się panu, że powinniśmy zabrać ze sobą starszych magów? — zapytał Myślak, z trudem dotrzymując mu kroku.
— Obawiam się, że zabieranie ich w obecnym stanie umysłu doprowadziłoby tylko do tego, że cokolwiek się stanie… — Ridcully poszukał odpowiedniego sformułowania, po czym zadowolił się prostym: — …stanie się bardziej. Nalegałem, by zostali na uczelni.
— A może Drongo i pozostali? — zaproponował z nadzieją Myślak.
— Przydadzą się na coś w przypadku thaumaturgicznego rozdarcia wymiarów w gigantycznej skali? Pamiętam nieszczęsnego pana Honga. W jednej chwili nakładał na talerze podwójnego dorsza z groszkiem, w następnej…
— Łubudu?
— Łubudu? — powtórzył Ridcully, przeciskając się przez zatłoczoną ulicę. — Nie to słyszałem. Podobno było to raczej coś w rodzaju „aaaaerrrwrzask-chrzęst-chrzęst-chrzęst-trzask” i deszcz smażonych potraw. Wielki Szalony Adrian i jego koledzy poradzą sobie, kiedy spadną frytki?
— Eee… raczej nie, nadrektorze.
— Właśnie. Ludzie krzyczą wtedy i biegają w kółko. To nigdy nie pomaga. Kieszeń pełna solidnych zaklęć i dobrze naładowana laska wyciągnie człowieka z kłopotów w dziewięciu przypadkach na dziesięć.
— Dziewięć przypadków na dziesięć?
— Zgadza, się.
— Ile razy musiał już pan z nich korzystać?
— Zaraz… był pan Hong… sprawa z tym Czymś w szafie kwestora… ten smok, pamięta pan… — Wargi Ridcully’ego poruszały się bezgłośnie, gdy liczył na palcach. — Jak dotąd dziewięć razy.
— Działało za każdym?
— Absolutnie. Dlatego nie ma się o co martwić. Przejście! Mag idzie!
Bramy miasta stały otworem. Kiedy wóz je mijał, Buog pochylił się do przodu. — Nie jedź prosto do parku — polecił. — Ale jesteśmy spóźnieni — przypomniał Asfalt.
— To nie potrwa długo. Zajedź najpierw na ulicę Chytrych Rzemieślników.
— Na drugą stronę rzeki?!
— To ważne. Musimy tam coś odebrać.
Tłum ludzi ciągnął ulicą. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że prawie wszyscy szli w jedną stronę.
— A ty połóż się z tyłu na wozie — poradził Buddy’emu Buog. — Nie chcemy przecież, żeby młode kobiety zdarły z ciebie ubranie, co, Buddy…?
Obejrzał się. Buddy znowu zasnął. — Jeśli o mnie chodzi… — zaczął Klif.
— Ty masz tylko przepaskę biodrową.
— Ale mogłyby ją łapać, prawda?
Wóz kluczył po ulicach, aż wreszcie skręcił w Chytrych Rzemieślników.
Była zabudowana małymi warsztatami. Tu można było zlecić wykonanie, naprawę, budowę, kopiowanie albo podrobienie czegokolwiek. Wytwórcy skomplikowanych mechanicznych jajek pracowali obok płatnerzy, stolarze w sąsiedztwie ludzi, którzy rzeźbili kość słoniową w kształty tak delikatne, że jako pił musieli używać oprawnych w brąz nóżek koników polnych. Co najmniej jeden z każdych czterech rzemieślników produkował narzędzia do użytku pozostałej trójki. Warsztaty nie tylko stykały się ze sobą, ale przecinały się i łączyły. Kiedy stolarz miał wykonać duży stół, musiał polegać na dobrej woli sąsiadów i wierzyć, że zrobią mu miejsce. Gdy pracował nad jednym końcem, dwaj jubilerzy i garncarz rozkładali swe narzędzia na drugim. Były tu miejsca, gdzie rano można zjawić się do miary, a po południu odebrać pełną zbroję z dodatkową parą spodni.
Wóz zatrzymał się przed jednym z warsztatów. Buog zeskoczył i zniknął we wnętrzu.
Asfalt słyszał rozmowę.
— Gotowe?
— Proszę bardzo, szanowny panie. Jak nowa, lśniąca jak deszcz.
— A zagra? Wiesz, mówiłem przecież, że trzeba spędzić dwa tygodnie za wodospadem, owinięty bawoła skórą.
— Posłuchaj pan! Za takie pieniądze wlazłem na pięć minut pod prysznic, z kawałkiem koziej skóry na głowie. Proszę tylko nie tłumaczyć, że nie wystarczy do muzyki ludowej.
Zabrzmiał miły dźwięk, który na moment zawisł w powietrzu, nim rozpłynął się w ulicznym gwarze.
— Mówiliście, że dwadzieścia dolarów, tak?
— Nie. To wy mówiliście. Ja mówiłem, że dwadzieścia pięć.
— No to chwileczkę.
Buog wyszedł i skinął na Klifa.
— Dawaj.
Klif burknął coś niechętnie, ale wsadził sobie palec do ust. Usłyszeli, jak chytry rzemieślnik pyta:
— A cóż to jest?
— Trzonowy. Wart co najmniej…
— Wystarczy.
Buog wyszedł z workiem, który wcisnął pod kozioł.
— Załatwione — stwierdził.
— Jedziemy do parku.
Wjechali przez jedną z bram na tyłach. A przynajmniej spróbowali, gdyż drogę zastąpiły im dwa trolle. Miały na sobie szklistą, marmurową patynę typowych bandytów z gangu Chryzopraza. Chryzopraz nie miał popleczników — większość trolli była zbyt głupia, żeby stawiać ich sobie za plecami.
— Tu tylko grupy — powiedział jeden.
— Właśnie — potwierdził drugi.
— Jesteśmy grupą — wyjaśnił Asfalt.
— Która? — spytał troll. — Ja tu mieć lista.
— Właśnie.
— Jesteśmy Grupą z Wykrokiem — przedstawił siebie i kolegów Buog.
— Ha, wy nie oni! Ja ich widzieć! Być tam taki z taki blask dookoła, a kiedy grać gitara, robić…
Uauauauaummmmm-iiii-gngngn!
— Właśnie. Akord okrążył wóz.
Buddy stał z gitarą w pogotowiu.
— Ojoj! Niesamowite! — zawołał pierwszy troll. Pogrzebał w fałdach opaski i wyjął pomiętą kartkę papieru. — Móc ty napisać to swoje imię? Mój chłopak, Glin, nie uwierzyć, że ja spotkać…
— Dobrze, dobrze — przerwał znużonym głosem Buddy. — Daj tę kartkę.
— Tylko że to nie dla mnie, ale dla mój chłopak Glin. — Troll z podniecenia przeskakiwał z nogi na nogę.
— Jak to się pisze?
— Nieważne, on i tak nie umieć czytać.
— Słuchajcie — odezwał się Buog, kiedy wóz wtoczył się za scenę. — Ktoś już gra. Mówiłem, że to my…
Podbiegł Dibbler.
— Co tak późno! — krzyknął. — Niedługo wchodzicie! Zaraz po… Leśnych Chłopakach. Jak poszło? Asfalt, chodź tutaj. — Pociągnął małego trolla w mrok za sceną. — Przywiozłeś mi pieniądze? — zapytał.
— Około trzech tysięcy…
— Nie tak głośno!
— Ja tylko szeptałem, panie Dibbler.
Dibbler rozejrzał się czujnie. W Ankh-Morpork nie istnieje coś takiego jak szept, zwłaszcza jeśli suma, o jakiej mowa, zawiera gdzieś słowo „tysiąc”. W Ankh-Morpork ludzie słyszą, nawet kiedy ktoś tylko myśli o takich pieniądzach.
— Miej na nie oko, dobrze? Zanim minie ten dzień, będzie, więcej. Oddam Chryzoprazowi jego siedemset dolarów, a reszta to czysty… — Dostrzegł spojrzenie paciorkowatych oczu Asfalta i opamiętał się. — Oczywiście, dochodzi jeszcze zużycie… koszty stałe… reklama… badania rynku… bułki… musztarda… i cała reszta. Właściwie to będę miał szczęście, jeśli nic na tym nie stracę. Praktycznie gardło sobie podrzynam tym interesem.
— Tak, panie Dibbler. Asfalt zajrzał na scenę.
— Kto to gra, panie Dibbler.
— I ty.
— Słucham, panie Dibbler?
— Tylko że piszą się „ U”. — Dibbler uspokoił się trochę i sięgnął po cygaro. — Nie pytaj dlaczego. Odpowiednia nazwa dla muzykantów to na przykład Blondie i jego Weseli Trubadurzy. Dobrzy są?
— Nie wie pan, panie Dibbler?
— Czegoś takiego nie uważam za muzykę. Kiedy byłem dzieckiem, mieli jeszcze odpowiednią muzykę z prawdziwymi słowami… Już miesiąc zaszedł, psy się upiły” czy coś podobnego.
Asfalt raz jeszcze przyjrzał się U.
— Więc… czują rytm i można przy nich tańczyć, ale nie są bardzo dobrzy. Znaczy, ludzie zwyczajnie ich słuchają. A kiedy gra Grupa z Wykrokiem, nie tylko słuchają.
— Masz rację — zgodził się Dibbler.
Popatrzył na front sceny, gdzie między świecami stał rząd pułapek muzycznych.
— Lepiej idź do nich i powiedz, żeby się szykowali. Mam wrażenie, że tym tutaj kończą się pomysły.
— Ehm… Buddy?
Uniósł głowę znad gitary. Kilku innych muzyków stroiło swoje, on jednak odkrył, że nigdy nie musi tego robić. Zresztą i tak by nie mógł — kołki były nieruchome.
— O co chodzi?
— Eee… — odpowiedział Buog. Skinął w stronę Klifa, który z niepewnym uśmiechem wyjął zza pleców worek. — To jest… bo wiesz, pomyśleliśmy… w każdym razie widzieliśmy ją, rozumiesz, a ty mówiłeś, że nic się nie da zrobić, ale w tym mieście potrafią zrobić prawie wszystko, no to popytaliśmy trochę, a wiedzieliśmy, jakie to dla ciebie ważne, więc znaleźliśmy takiego jednego na ulicy Chytrych Rzemieślników, stwierdził, że może to zrobić, a Klif zapłacił swoim drugim zębem, więc tują masz, bo rzeczywiście, jak mówiłeś, dotarliśmy na szczyt muzycznego biznesu, i to tylko dzięki tobie, a że wiemy, jaka jest dla ciebie ważna, więc potraktuj to jako rodzaj prezentu dziękczynnego, no dalej, podaj mu ją…
Klif, który opuszczał rękę, w miarę jak wydłużało się zdanie Bu-oga, podał worek zdumionemu Buddy’emu.
Asfalt wysunął głowę zza zasłony.
— Chłopaki, na scenę! — zawołał. — Szybko!
Buddy odłożył gitarę. Otworzył worek i zaczął wyciągać lniane opakowanie wewnętrzne.
— Jest nastrojona i w ogóle — zapewnił Klif.
Harfa zabłysła w słońcu, kiedy opadły z niej skrawki tkaniny.
— Niezwykłe rzeczy tu robią z drewna i kleju — zapewnił Buog. — Mówiłeś, wiem, że w Llamedos nie ma już nikogo, kto by potrafił ją naprawić. Ale to jest Ankh-Morpork. Tutaj umiemy naprawiać prawie wszystko.
— Błagam! — zawołał Asfalt, znowu wysuwając głowę. — Pan Dibbler mówi, że musicie zaraz wystąpić, zanim zaczną rzucać przedmiotami!
— Nie znam się specjalnie na strunach — mówił dalej Buog. — Ale trocheja wypróbowałem. Brzmiała… całkiem ładnie.
— Ja… tego… nie wiem, co powiedzieć — szepnął Buddy. Skandowanie tłumu uderzało niczym młot.
— Wygrałem ją — odezwał się Buddy z głębi dalekiego, własnego świata — piosenką „Sioni Bod Da!”. Pracowałem nad nią przez całą zimę. Ona jest… o domu, rozumiecie. I odchodzeniu. O drzewach i różnych takich. Sędziowie byllli… bardzo zadowoliłem. Powiedziell-li, że za pięćdziesiąt llat może naprawdę zrozumiem muzykę.
Przytulił harfę do piersi.
Dibbler przeciskał się przez zbieraninę muzyków za sceną. W końcu znalazł Asfalta. — I co? — zapytał groźnie. — Gdzie oni są?
— Siedzą w kółko i rozmawiają, panie Dibbler.
— Posłuchaj tylko — rzekł Dibbler. — Słyszysz te tłumy? Oni chcą muzyki z wykrokiem. Jeśli jej nie dostaną, to… Lepiej, żeby dostali. Oczywiście, można w ten sposób budować napięcie, ale… Chcę ich natychmiast mieć na scenie!
Buddy przyjrzał się własnym palcom. Potem uniósł bladą twarz i popatrzył na stłoczone wokół inne grupy. — Ty… z gitarą — rzucił chrapliwie.
— Ja, proszę pana?
— Daj mija!
Każdy początkujący zespół z Ankh-Morpork żywił nabożny szacunek dla Grupy z Wykrokiem. Gitarzysta wręczył mu instrument z wyrazem twarzy człowieka, który przekazuje świętą relikwię, by została pobłogosławiona.
Buddy obejrzał ją. Była jednym z najlepszych dzieł Wheędowna.
Szarpnął strunę.
Dźwięk zabrzmiał tak, jak zabrzmiałby ołów, gdyby udało się z niego zrobić struny.
— Co jest, chłopaki? W czym problem? — zapytał Dibbler, podchodząc szybkim krokiem. — Sześć tysięcy uszu czeka tam, by wypełnić się muzyką, a wy ciągle tu siedzicie?
Buddy oddał gitarę właścicielowi i przesunął na pasie własną. Zagrał kilka akordów, które zdawały się iskrzyć w powietrzu.
— Ale na tym potrafię grać — stwierdził. — O tak.
— To świetnie — ucieszył się Dibbler. — Więc idź tam i graj.
— Niech jeszcze ktoś da mi gitarę!
Muzycy potykali się o siebie, by przekazać mu swoje instrumenty. Gorączkowo wypróbował kilka. Ich brzmienie nie było zwyczajnie głuche. Określenie „głuche” stanowiło w tym wypadku niezasłużony komplement.
Kontyngent Gildii Muzykantów zdołał zająć dla siebie teren w pobliżu sceny. Dokonali tego prostą metodą bardzo mocnego uderzania każdego, kto naruszył jego granice. Pan Clete spod zmarszczonych brwi obserwował scenę.
— Nie rozumiem — stwierdził. — Przecież to chłam. Stale to samo. Tylko hałas. Co oni w tym słyszą?
Satchmon już dwa razy musiał się powstrzymywać od wybijania nogą rytmu.
— Nie było jeszcze głównego zespołu — odpowiedział. — Eee… czy na pewno chce pan…?
— To nasze prawo — oznajmił Clete. Rozejrzał się wśród publiczności. — Widzę tam sprzedawcę hot dogów. Jeszcze ktoś ma ochotę na hot doga? Hot doga? — Przedstawiciele gildii skinęli głowami. — Hot doga? Dobrze. To razem będą trzy hot dogi…
Publiczność krzyknęła z radości i zaczęła klaskać — nie tak jak zwykle, gdy oklaski zaczynają się w jednym punkcie i rozbiegają coraz dalej. Tym razem wybuchły wszędzie jednocześnie, a wszystkie usta otworzyły się w tej samej chwili.
Klif wyszedł na scenę. Usiadł za swoimi kamieniami i rozpaczliwie spoglądał za kulisy.
Przywlókł się Buog, mrugając niepewnie w ostrym świetle.
I na tym się skończyło. Krasnolud odwrócił się i powiedział coś niesłyszalnego w ogólnym hałasie. Potem stanął zakłopotany. Oklaski i krzyki cichły z wolna.
Wszedł Buddy, zataczając się lekko, jakby ktoś go wepchnął.
Do tej pory pan Clete uważał, że tłum krzyczy. I zdał sobie sprawę, że był to zaledwie pomruk aprobaty w porównaniu z tym, co zaczęło się teraz.
Zaczęło się i trwało, a chłopak stał ze spuszczoną głową.
— Przecież on nic nie robi! — wrzasnął Clete wprost do ucha Satchmona. — Dlaczego oklaskują to, że nic nie robi?
— Nie mam pojęcia — odparł Satchmon.
Popatrzył na błyszczące od potu i… wygłodniałe twarze. Czuł się jak ateista, który trafił na Komunię Świętą.
Oklaski nie cichły. Stały się jeszcze głośniejsze, kiedy Buddy powoli uniósł ręce do gitary.
— On nic nie robi! — ryczał Clete.
— To nas załatwił, proszę pana — huknął Satchmon. — Jeśli nie gra, nie można mu zarzucić grania bez przynależności do gildii!
Buddy uniósł głowę.
Patrzył na publiczność w takim skupieniu, że Clete wyciągnął szyję, żeby zobaczyć, na co ten przeklęty chłopak się gapi.
To było… nic. Zajmowało kawałek miejsca tuż przed sceną. Wszędzie ludzie tłoczyli się blisko siebie, ale tam pozostał krąg nie-zdeptanej trawy. Zdawało się, że przyciąga uwagę Buddy’ego.
— Uch-uch-uch…
Clete zatkał sobie uszy palcami, ale moc krzyku docierała do jego głowy jak echo.
A potem, stopniowo, po trochu, krzyki ucichły. Zastąpił je odgłos tysięcy ludzi stojących w milczeniu. Ten dźwięk, uznał Satchmon, z nieznanej przyczyny wydawał się o wiele bardziej groźny.
Buog zerknął na Klifa, który wymownie się skrzywił. Buddy wciąż stał, wpatrując się w widownię. Jeśli nie zacznie grać, pomyślał Buog, to po nas. Skinął na Asfalta, który podszedł z boku.
— Czy wóz gotowy?
— Tak, panie Buog.
— Dałeś koniom obroku?
— Jak pan kazał, panie Buog.
— Dobrze.
Cisza była jak aksamit. Miała też pewne własności ssania, występujące także w gabinecie Patrycjusza, w świętych miejscach i głębokich kanionach, w jakich ludzie chcą krzyczeć, śpiewać albo wywrza-skiwać swoje imię. To była cisza żądająca: wypełnij mnie.
W ciemności ktoś zakaszlał.
Asfalt usłyszał swoje imię wymówione szeptem z boku sceny. Z najwyższą niechęcią wsunął się bokiem w ciemność, skąd gorączkowo machał na niego Dibbler. — Wiesz, gdzie torba? — zapytał.
— Tak, panie Dibbler. Zostawiłem ją…
Dibbler wręczył mu dwa niewielkie, ale bardzo ciężkie woreczki.
— Dosyp to do środka i przygotuj wszystko, żebyśmy mogli szybko odjechać.
— Zgadza się, panie Dibbler, bo Buog właśnie mówił…
— Rusz się!
Buog rozejrzał się nerwowo. Jeśli rzucę róg, hełm i tę kolczugę, pomyślał, może uda mi się ujść stąd z życiem. Co on wyprawia?
Buddy odłożył gitarę i zniknął za sceną. Wrócił, zanim widzowie zdali sobie sprawę z tego, co się dzieje. Teraz trzymał harfę. Znów stanął przed publicznością. Buog, który był najbliżej, słyszał, jak mruczy:
— Tylllko raz? No… jeszcze tylllko ten raz. Potem zrobię, co zechcesz, rozumiesz. Zapłacę za to.
Gitara wydała z siebie kilka cichych akordów. — Mówię poważnie — zapewnił Buddy. Kolejny akord.
— Tyllko raz.
Buddy uśmiechnął się do pustego miejsca w tlumie i zaczął grać.
Każda nuta była wyraźna jak dźwięk dzwonu i czysta jak słoneczny promień, a w pryzmacie mózgu rozszczepiała się, połyskując milionem kolorów. Buog rozdziawił usta. A wtedy muzyka rozwinęła się w jego głowie. To nie była muzyka wykrokowa, choć używała do wejścia tej samej bramy. Opadające nuty przywołały wspomnienie kopalni, gdzie przyszedł na świat, krasnoludziego chleba — takiego, jaki wykuwała na kowadle mama… I chwilę, kiedy pierwszy raz uświadomił sobie, że jest zakochany[28]. Przypomniał sobie życie w jaskiniach pod Miedzianką, zanim miasto wezwało go do siebie. Bardziej niż czegokolwiek na świecie zapragnął teraz być w domu. Nigdy nie zdawał sobie sprawy, że ludzie potrafią wyśpiewać podziemne groty.
Klif odłożył młotki. Te same dźwięki przeciskały się przez jego spękane uszy, ale w umyśle stawały się kamieniołomami i wrzosowiskami. Powiedział sobie — gdy emocje wypełniły mu głowę niby dym — że zaraz po festiwalu wraca sprawdzić, jak się czuje jego stara matka. I że nigdy już jej nie opuści.
Dibbler odkrył, że i w jego umyśle rodzą się dziwne, niepokojące myśli. Dotyczyły rzeczy, jakich nie można sprzedać i za jakie nie powinno się płacić…
Wykładowca run współczesnych — uderzył pięścią w kryształową kulę. — Dźwięk jest trochę metaliczny — uznał.
— Odsuń się, nic nie widzę — skarcił go dziekan. Wykładowca usiadł na miejscu. Wpatrywali się w niewielki obraz.
— Nie brzmi to jak muzyka z wykrokiem — stwierdził kwestor.
— Cicho siedź — burknął dziekan i głośno wytarł nos.
Była to smutna muzyka — ale powiewała tym smutkiem niby sztandarem bojowym. Mówiła, że wszechświat zrobił wszystko, co mógł, ale my ciągle żyjemy.
Dziekan, który był tak podatny na wpływy, jak gruda ciepłego wosku, zastanawiał się, czy zdoła opanować grę na harmonijce.
Ostatnia nuta umilkła.
Nie było oklasków. Publiczność posmutniała odrobinę; każdy z obecnych wynurzał się z refleksyjnego kącika, jaki zajął. Jeden czy dwóch ludzi wymruczało coś w stylu: „Tak, tak to już jest” albo „Ty i ja razem, bracie”. Sporo ludzi wydmuchało nosy, czasami na innych ludzi.
A potem rzeczywistość wkradła się z powrotem, jak to zawsze czyni.
Buog usłyszał, jak Buddy bardzo cicho mówi:
— Dziękuję ci.
Rrasnolud pochylił się do niego.
— Co to było? — zapytał samym kącikiem ust.
Miał wrażenie, że Buddy otrząsnął się nagle, jakby ze snu.
— Co? Ach… nazywa się „Sioni Bod Da”. Co o tym myślisz?
— Ma… klimat. Stanowczo ma klimat.
Klif kiwnął głową. Kiedy jesteś bardzo daleko od rodzinnej kopalni czy góry, kiedy zagubiłeś się wśród obcych, kiedy masz wewnątrz tylko wielką, bolesną pustkę, dopiero wtedy możesz wyśpiewać prawdziwy klimat.
— Obserwuje nas — szepnął Buddy.
— Niewidzialna dziewczyna? — domyślił się Buog, spoglądając na pusty kawałek murawy.
— Tak.
— Rzeczywiście. Z całą pewnością jej nie widzę. Zgadza się. A teraz, jeśli tym razem nie zagrasz muzyki wykrokowej, to już po nas.
Buddy sięgnął po gitarę. Struny zadrżały mu pod palcami. Był rozradowany. Pozwolono mu zagrać… to… przed publicznością. Nic więcej się nie liczyło. Cokolwiek mogło się teraz zdarzyć, nie miało znaczenia.
— Jeszcze niczego nie słyszeliście — rzekł.
Tupnął nogą.
— Raz, dwa… raz, dwa, trzy, cztery…
Buog miał jeszcze czas, by rozpoznać melodię, zanim ogarnęła go muzyka. Wcześniej słyszał ją przez zaledwie kilka sekund. Teraz zakołysała nim.
Myślak zajrzał do swojej skrzynki.
— Chyba ją chwytamy, nadrektorze — powiedział. — Ale nie wiem, czym jest.
Ridcully skinął głową i rozejrzał się po widowni. Słuchali z otwartymi ustami. Harfa wydarła im dusze, a teraz gitara lała żar w kręgosłupy.
A pod sceną był pusty kawałek murawy.
Ridcully zasłonił dłonią jedno oko, drugim zaś wpatrywał się tak intensywnie, że zaczęło łzawić. Potem się uśmiechnął.
Obejrzał się na Gildię Muzykantów i ku swemu przerażeniu zobaczył, że Satchmon podnosi do ramienia kuszę. Zdawało się, że robi to niechętnie, ponaglany przez pana Clete’a.
Ridcully wystawił palec, jak gdyby chciał się podrapać w nos.
Ponad dźwiękami muzyki usłyszał brzęk pękającej cięciwy oraz, ku swej skrywanej radości, jęk pana Clete’a, kiedy jej koniec strzelił go w ucho. Sam by na to nie wpadł.
— Jestem zwyczajnie sentymentalny, w tym cały problem — mruknął do siebie. — Hat. Hat. Hat.
— Wiecie, to był świetny pomysł — pochwalił kwestor, patrząc na poruszające się w kryształowej kuli maleńkie obrazki. — Wspaniały sposób oglądania wydarzeń. Moglibyśmy zajrzeć do Opery?
— A może do Klubu Skunksa przy Browarnej? — zaproponował pierwszy prymus.
— Dlaczego? — zdziwił się kwestor.
— Tak tylko pomyślałem — zapewnił szybko pierwszy prymus. — Rozumiecie chyba, że nigdy tam nie byłem, w żaden sposób.
— Chyba nie powinniśmy tego robić — odezwał się wykładowca run współczesnych. — To nie jest właściwe zastosowanie dla magicznego kryształu.
— Nie znam lepszego zastosowania dla magicznego kryształu — odpowiedział dziekan — niż oglądanie ludzi grających muzykę wy-krokową.
Kaczkoman, Kaszlak Henry, Arnold Boczny, Paskudny Stary Ron, zapach Paskudnego Starego Rona i pies Paskudnego Starego Rona kręcili się wokół zgromadzonych tłumów. Zdobycz była wyjątkowo obfita — jak zawsze, kiedy sprzedawano hot dogi Dibblera. Istniały rzeczy, których ludzie nie chcieli zjeść nawet pod wpływem muzyki wykrokowej. Istniały rzeczy, których nawet musztarda nie mogła zamaskować.
Arnold zbierał resztki i wrzucał je do swojego koszyka na wózku. Dziś wieczorem pod mostem przyrządzą z tego królewską pierwotną zupę.
Muzyka przelewała się nad nimi. Nie zwracali na nią uwagi. Muzyka wykrokowa należała do snów i marzeń, a pod mostem nie istniały żadne marzenia.
I nagle znieruchomieli zasłuchani, gdy w parku zabrzmiała inna muzyka, kiedy ta muzyka ujęła za rękę każdego mężczyznę, kobietę i stwora, by wskazać im drogę do domu.
Żebracy słuchali z otwartymi ustami. Ktoś patrzący na twarze publiczności, gdyby zauważył niewidzialnych żebraków, musiałby się odwrócić…
Z wyjątkiem pana Szczoty. Od niego nie można się było odwrócić.
Kiedy zespół znów zagrał muzykę wykrokowa, żebracy wrócili do przyziemnych zajęć.
Z wyjątkiem pana Szczoty. On nadal stał i patrzył.
Zabrzmiała ostatnia nuta.
A kiedy przetoczyło się tsunami oklasków, Grupa wybiegła w ciemność.
Dibbler obserwował ich z zadowoleniem z przeciwnej strony sceny. Przez chwilę się niepokoił, ale zaraz wszystko wróciło na właściwe tory.
Ktoś pociągnął go za rękaw.
— Co oni robią, panie Dibbler? Obejrzał się.
— Jesteś Scum, prawda?
— Nie. Crash, panie Dibbler.
— Robią tyle, Scum, że nie dają publiczności tego, czego żąda — wyjaśnił Dibbler. — Znakomita praktyka biznesowa. Czekaj, aż zaczną o to krzyczeć, a potem im to zabierz. Odczekaj. Zanim tłum zacznie tupać, wbiegną z powrotem. Idealne wyczucie czasu. Kiedy opanujesz tę sztuczkę, Scum…
— Jestem Crash, panie Dibbler.
— …wtedy może zrozumiesz, jak się gra muzykę wykrokowa. Muzyka wykrokowa, Scum…
— …Crash…
— …to nie jest tylko muzyka — tłumaczył Dibbler, wyciągając z uszu watę. — To wiele rzeczy. Nie pytaj mnie, jakim cudem to możliwe.
Zapalił cygaro. Płomyk zapałki migotał od hałasu.
— Już lada minuta — powiedział. — Zobaczysz.
Płonęło ognisko ze starych butów i błota. Szary kształt krążył wokół i węszył z podnieceniem.
— Szybciej, szybciej, szybciej!
— Panu Dibblerowi się to nie spodoba — jęczał Asfalt.
— To ma pecha twój pan Dibbler — odparł Buog, gdy wciągali Buddy’ego na wóz. — A teraz chcę widzieć iskry spod tych podków. Zrozumiano?
— Jedźmy do Quirmu — powiedział Buddy, kiedy wóz szarpnął i ruszył z miejsca.
Nie wiedział dlaczego. Po prostu wydawało mu się to właściwym kierunkiem.
— Nie najlepszy pomysł — stwierdził Buog. — Ludzie będą chcieli zadać mi kilka pytań w sprawie tego powozu, który wyciągnąłem z basenu.
— Jedźmy do Quirmu!
— Panu Dibblerowi naprawdę się to nie spodoba — powtórzył Asfalt, gdy wóz skręcił na drogę.
— Teraz… już… lada… moment — uznał Dibbler.
— Mam nadzieję — zgodził się Crash. — Bo chyba zaczynają tupać.
Rzeczywiście, mimo burzy oklasków słyszeli już tupanie.
— Zaczekaj — odparł Dibbler. — Wbiegną w ostatniej chwili. Bez problemów. Auu!
— Cygaro powinno się wkładać do ust drugim końcem, panie Dibbler — zauważył grzecznie Crash.
Rosnący księżyc oświetlał krajobraz, gdy przetoczyli się przez bramę i ruszyli traktem w stronę Quirmu.
Skąd wiedziałeś, że kazałem przygotować wóz? — zapytał Buog, kiedy wylądowali po krótkim locie.
— Nie wiedziałem — odparł Buddy.
— Ale uciekałeś!
— Tak.
— Dlaczego?
— Bo nadszedł… właściwy czas.
— A czemu chcesz do Quirmu? — wtrącił Klif.
— Ja… znajdę tam statek do domu, prawda? Właśnie. Statek do domu.
Buog zerknął na gitarę. Coś się nie zgadzało. To wszystko nie może przecież tak się nagle skończyć, a oni zwyczajnie się rozejść…
Pokręcił głową. Co teraz mogłoby się nie udać?
— Panu Dibblerowi naprawdę się to nie spodoba — jęknął znowu Asfalt.
— Zamknij się — zaproponował Buog. — Nie wiem, co takiego może mu się nie spodobać.
— Przede wszystkim — odpowiedział Asfalt — i to jest najważniejsze… to coś, co nie spodoba mu się najbardziej… bo my, tego… my mamy… eee… pieniądze…
Klif sięgnął pod kozioł. Zabrzmiał głuchy brzęk z rodzaju tych, jakie wydaje dużo złota zachowującego spokój i dyskrecję.
Scena dygotała od rytmicznego tupania. Rozlegały się pierwsze gniewne krzyki.
Dibbler z przerażającym uśmiechem odwrócił się do Crasha.
— Właśnie wpadłem na znakomity pomysł.
Maleńka sylwetka pędziła drogą od strony rzeki. Przed nią lśniły w mroku światła sceny.
Nadrektor szturchnął Myślaka i znacząco machnął laską.
— Teraz — powiedział. — Jeśli nastąpi gwałtowne rozerwanie rzeczywistości i przejdą straszliwe, wyjące stwory, naszym zadaniem jest… — Poskrobał się po głowie. — Jak to mówi dziekan? Skopać przodka jakiegoś napuszonego osła?
— Tyłek, nadrektorze — poprawił go Stibbons. — Skopać tyłek jakiemuś napuszonemu osłu.
Ridcully spojrzał na pustą scenę. — Żadnego nie widzę.
Czterech członków Grupy wpatrywało się nieruchomo w zalaną księżycowym blaskiem równinę. Wreszcie Klif przerwał milczenie.
— Ile?
— Prawie pięć tysięcy dolarów…
— PIĘĆ TYSIĘCYDOL…?
Klif potężną dłonią zatkał Buogowi usta.
— Czemu? — zapytał, przytrzymując wyrywającego się krasnoluda.
— Trochę mi się wszystko pomieszało — wyznał Asfalt. — Przepraszam.
— Nigdy nie uciekniemy dość daleko. Wiesz? Nawet kiedy umrzemy.
— Próbowałem wam powiedzieć — jęknął Asfalt.
— A może… Może odwieziemy je z powrotem?
— Mmf nimf mmf?!
— Jak możemy?
— Mmf mmf mmf?!
— Buog — powiedział Klif uspokajającym tonem. — Zabiorę rękę. A ty masz nie krzyczeć. Jasne?
— Mmf.
— Dobra.
— Odwieźć z powrotem?! Pięć tysięcy dol… Mmfmmfmmf…
— Trochę z tego jest chyba nasze — stwierdził Klif, wzmacniając uchwyt.
— Mmf!
— Ja nie dostawałem żadnej wypłaty — zgodził się Asfalt.
— Jedźmy do Quirmu — nalegał Buddy. — Możemy wziąć… to, co nasze, a resztę mu odesłać.
Klif wolną ręką pogładził brodę.
— Część należy do Chryzopraza — przypomniał Asfalt. — Pan Dibbler pożyczył od niego trochę pieniędzy, kiedy organizował Darmowy Festiwal.
— Od niego nie uciekniemy — stwierdził Klif. — Chyba że pojedziemy aż na Krawędź i rzucimy się przez nią. A i wtedy nie na pewno.
— Możemy się wytłumaczyć… prawda?
Przed ich oczami uformowała się wizja lśniącej, marmurowej głowy Chryzopraza.
— Mmf.
— Nie.
— A więc Quirm — powtórzył Buddy.
Diamentowe zęby Klifa błysnęły w promieniach księżyca.
— Zdawało mi się — powiedział — żem chyba coś słyszał. Tak jakby brzęk uprzęży…
Niewidzialni żebracy opuścili park. Zapach Paskudnego Starego Rona został jeszcze chwilę, bo podobała mu się muzyka. A pan Szczota wciąż stał nieruchomo. — Mamy prawie dwadzieścia kiełbasek — poinformował Arnold Boczny.
Kaszel Kaszlaka Henry’ego miał w sobie kości. — Niech ich demoniszcze — rzekł Paskudny Stary Ron. — Mówiłem, żeby nie szpiegowali mnie promieniami!
Coś przemknęło po wydeptanej murawie w stronę pana Szczoty, wbiegło na jego szatę i obiema łapkami chwyciło kaptur.
Zabrzmiał głuchy stuk dwóch zderzających się czaszek.
Pan Szczota zatoczył się do tyłu.
PIP!
Pan Szczota zamrugał i nagle usiadł na trawie.
Żebracy przyglądali się, jak mała figurka podskakuje na kamieniach. Sami z natury niewidzialni, potrafili bez trudu zobaczyć rzeczy niewidoczne dla innych ludzi, czy też — w przypadku Paskudnego Starego Rona — dla żadnych znanych naturze oczu.
— To szczur — stwierdził Kaczkoman.
— Demoniszcze — mruknął Paskudny Stary Ron.
Szczur biegał w kółko na tylnych łapach i popiskiwał głośno. Pan Szczota znów zamrugał… i powstał Śmierć.
MUSZĘ IŚĆ, oznajmił.
PIP!
Śmierć odszedł kawałek, zatrzymał się i zawrócił. Kościstym palcem wskazał Kaczkomana.
DLACZEGO CHODZISZ WSZĘDZIE Z TĄ KACZKĄ?
— Jaką kaczką?
AHA. PRZEPRASZAM.
— Suchajcie, przecież to musi się udać. — Crash wymachiwał gorączkowo rękami. — Musi. Wszyscy wiedzą, że kiedy dostajesz swoją wielką szansę, bo wielka gwiazda zachoruje albo co, publiczność szaleje za tobą. Za każdym razem. Mam rację?
Jimbo, Noddy i Scum spojrzeli za kurtynę, na rozpętane tam pandemonium. Niepewnie pokiwali głowami.
Oczywiście, zawsze wszystko się świetnie układało, kiedy człowiek dostał już swoją wielką szansę…
— Możemy zagrać „Anarchię w Ankh-Morpork” — zaproponował Jimbo z pewnym powątpiewaniem.
— Jeszcze tego nie dopracowaliśmy — przypomniał Noddy.
— Tak, ale nie ma w tym nic nowego.
— Chyba moglibyśmy spróbować.
— Doskonale! — zawołał Crash. Wyzywająco uniósł gitarę. — Dokonamy tego! Dla seksu, prochów i muzyki wykrokowej!
Dostrzegł niedowierzające spojrzenia kolegów.
— Nie mówiłeś, że brałeś jakieś prochy — rzekł oskarżycielskim tonem Jimbo.
— Jeśli już o to chodzi — dodał Noddy — to nie przypominam sobie, żebyś kiedykolwiek…
— Jeden na trzy to całkiem nieźle — stwierdził Crash.
— Owszem, źle. To tylko trzydzieści trzy pro…
— Zamknij się!
Tłum tupał nogami i klaskał szyderczo.
Ridcully spojrzał wzdłuż swej laski. — Żył kiedyś taki błogosławiony święty Bobby — przypomniał sobie. — On chyba był wyjątkowo napuszonym osłem, jeśli się dobrze zastanowić.
— Słucham? — Myślak nie zrozumiał.
— Był osłem — wyjaśnił Ridcully. — Setki lat temu. Został biskupem Kościoła omniańskiego, bo nosił na grzbiecie jakiegoś ich świętego męża, o ile sobie przypominam. Musiał być solidnie napuszony. Wystarczy teraz znaleźć jego przodków… znaczy się tyłków. To potomkowie, prawda?
— Nie, nie, nie, nadrektorze — zaprotestował Myślak. — To tylko takie powiedzenie. Oznacza kogoś niemądrego, a dokładniej jego… no… siedzenie.
— Ciekawe, jak zgadniemy, który to kawałek — mruknął Ridcully. — Kreatury z Piekielnych Wymiarów mają nogi i inne rzeczy na całym ciele.
— Nie mam pojęcia, nadrektorze — przyznał ze znużeniem Myślak.
— No to lepiej skopiemy wszystko, na wszelki wypadek.
Śmierć dogonił szczura w pobliżu Mosiężnego Mostu. Nikt nie niepokoił Alberta. Ponieważ leżał w rynsztoku, stał się niemal tak niewidzialny jak Kaszlak Henry.
Śmierć podwinął rękaw. Jego dłoń przesuwała się przez tkaninę płaszcza Alberta, jakby to była mgła.
STARY DUREŃ ZAWSZE GO ZE SOBĄ ZABIERAŁ, mruczał do siebie. MYŚLAŁ, ŻE CO Z NIM ZROBIĘ?
Dłoń wysunęła się, trzymając odłamek wygiętego szkła. Połyskiwała w nim szczypta piasku.
TRZYDZIEŚCI CZTERY SEKUNDY, stwierdził Śmierć. Wręczył szkło szczurowi. POSZUKAJ CZEGOŚ, ŻEBY TO PRZESYPAĆ. TYLKO NIE UPUŚĆ.
Wyprostował się i rozejrzał po świecie.
Śmierć Szczurów pobiegł do Załatanego Bębna. Kiedy wrócił, towarzyszyło mu głośne „brzdęk, brzdęk, brzdęk” skaczącej po bruku pustej butelki po piwie. Wewnątrz orbitowały mgliście trzydzieści cztery sekundy piasku.
Śmierć postawił sługę na nogi. Czas dla Alberta nie płynął. Jego zegar biologiczny poruszał się na martwym biegu. Albert oczy miał zaszklone, zwisał z ramienia swego pana jak źle skrojony garnitur.
Śmierć wyrwał szczurowi butelkę i przechylił ją lekko. Popłynęła odrobina życia.
GDZIE JEST MOJA WNUCZKA? MUSISZ MI TO ZDRADZIĆ. INACZEJ NIE BĘDĘ WIEDZIAŁ.
Albert otworzył oczy.
— Ona chce ocalić chłopaka, panie — oznajmił. — Nie zna znaczenia słowa Obowiązek.
Śmierć ustawił butelkę prosto. Albert zamarł w pół zdania.
ALE MY ZNAMY, PRAWDA? — rzucił Śmierć z goryczą. TY I JA.
Skinął na Śmierć Szczurów.
PRZYPILNUJ GO, polecił.
Pstryknął palcami.
Nic się nie stało, jeśli nie liczyć stuknięcia kości.
EHM. TO DOŚĆ KRĘPUJĄCE. ONA DYSPONUJE CZĘŚCIĄ MOJEJ MOCY WYDAJE SIĘ, ŻE CHWILOWO JESTEM NIEZDOLNYDO… NO…
Śmierć Szczurów zapiszczał uprzejmie.
NIE. TY MASZ UWAŻAĆ NA ALBERTA. WIEM, DOKĄD ZMIERZAJĄ. HISTORIA LUBI ZATACZAĆ KRĘGI.
Śmierć spojrzał na wieże Niewidocznego Uniwersytetu wyrastające ponad dachy budynków.
ALE GDZIEŚ W TYM MIEŚCIE JEST WIERZCHOWIEC, KTÓREGO MOGĘ DOSIĄŚĆ.
— Czekaj, coś nadchodzi… — Ridcully spojrzał na scenę.
— Co to za jedni? Myślak popatrzył.
— Myślę, że to ludzie, nadrektorze.
Tłum przestał tupać swymi zbiorowymi nogami i obserwował nowo przybyłych w posępnym milczeniu, oznaczającym „lepiej, żeby byli dobrzy”.
Crash wystąpił naprzód z szerokim, obłąkanym, przyklejonym do twarzy uśmiechem.
— Niby tak, ale lada chwila mogą rozedrzeć się na połowy i wyjdą z nich upiorne kreatury — stwierdził Ridcully z nadzieją w głosie.
Crash mocniej chwycił gitarę i zagrał pierwszy akord.
— Coś podobnego! — zawołał Ridcully. — Słucham?
— To brzmiało dokładnie jak kot, który z zaszytym zadkiem wychodzi do toalety.
Myślak był wstrząśnięty.
— Nadrektorze, chyba nie chce pan powiedzieć, że próbował pan…
— Nie, ale tak by to brzmiało. Z pewnością. Właśnie tak. Tłum znieruchomiał wyczekująco, nie wiedząc, co myśleć o sytuacji.
— Witaj, Ankh-Morpork! — zawołał Crash.
Dał znak Scumowi, który przy drugiej próbie trafił w bębny.
I Inne Zespoły zaczął grać swój pierwszy i — jak się miało okazać — ostatni numer. A właściwie trzy ostatnie numery. Crash próbował „Anarchię w Ankh-Morpork”, Jimbo wpadł w panikę, gdyż nie widział siebie w lustrze, więc grał jedyną stronicę, jaką zapamiętał z książki Blerta Wheedowna, to znaczy indeks, a palce Noddy’ego zaplątały się w strunach.
Jeśli chodzi o Scuma, to jego zdaniem tytuły utworów przytrafiały się wyłącznie innym. Skupił się na rytmie. Dla większości ludzi nie jest to konieczne, ale dla Scuma nawet klaskanie w ręce było ćwiczeniem koncentracji. Dlatego grał we własnym niewielkim, trudnym świecie. Nawet nie zauważył, że publiczność wzbiera niczym nieświeża kolacja i falą uderza w scenę.
Sierżant Colon i kapral Nobby pełnili wartę przy bramie Opak. Po przyjacielsku dzielili się papierosem i nasłuchiwali dalekiego szumu Darmowego Festiwalu.
— Brzmi to jak wielka impreza — ocenił sierżant Colon.
— Zgadza się, sierżancie.
— Brzmi jak poważne kłopoty.
— Mamy szczęście, że jesteśmy daleko.
Koń nadjechał, stukając kopytami. Jeździec z trudem utrzymywał się w siodle. Kiedy się zbliżył, rozpoznali wykrzywioną twarz G.S.P. Dibblera jadącego ze swobodą worka ziemniaków.
— Czy jakiś wóz przejeżdżał tędy niedawno? — zapytał.
— O który ci chodzi, Gardło? — upewnił się Colon.
— Jak to: o który?
— Bo były dwa. Jeden z parą trolli, a po nim drugi, z panem Clete’em. No wiesz, z Gildii Muzykantów…
— O, nie!
Dibbler ponaglił konia piętami i odjechał w mrok.
— Czemu się tak spieszy? — zdziwił się Nobby.
— Pewnie ktoś jest mu winien pensa — uznał sierżant, opierając się na halabardzie.
Zastukały kopyta następnego konia. Strażnicy przylgnęli do muru, kiedy cwałował przez bramę.
Był wielki i biały. Czarny płaszcz powiewał za jeźdźcem, podobnie jak włosy. Przemknęli i w podmuchu wiatru zniknęli na równinie.
Nobby spoglądał za nimi.
— To była ona — oświadczył.
— Kto?
— Susan Śmierć.
Światło w krysztale zamigotało i zgasło. — Poszła trzydniowa dawka magii. Już jej nie zobaczę — poskarżył się pierwszy prymus. — Warte było każdego thauma — stwierdził kierownik studiów nieokreślonych.
— Chociaż lepiej by było zobaczyć ich na żywo — uznał wykładowca run współczesnych. — Jest coś w tym, jak kapie na ciebie pot…
— Moim zdaniem skończyło się akurat w chwili, kiedy zaczynało być dobre — oświadczył kierownik studiów nieokreślonych. — Moim zdaniem…
Magowie zesztywnieli, gdyż w budynku rozległo się przerażające wycie. Było odrobinę zwierzęce, ale też roślinne, mineralne i ostre jak piła.
Po chwili odezwał się wykładowca run współczesnych:
— Oczywiście, prosty fakt, że usłyszeliśmy budzący dreszcz, ścinający krew w żyłach krzyk z rodzaju tych, które zamrażają sam szpik w kościach, nie oznacza jeszcze, że dzieje się coś niedobrego.
Magowie wyjrzeli na korytarz.
— Krzyk dochodził gdzieś z dołu — stwierdził kierownik studiów nieokreślonych, ruszając w kierunku schodów.
— To dlaczego idziesz na górę?
— Bo nie jestem durniem!
— Ale to może być jakaś straszna emanacja!
— Co ty powiesz? — Kierownik studiów nieokreślonych ciągle przyspieszał.
— Dobrze, rób, co chcesz. Wyżej jest piętro studentów.
— Ach. Eee…
Kierownik studiów nieokreślonych zszedł powoli, od czasu do czasu z lękiem spoglądając w górę.
— Posłuchaj, przecież nic nie może się tu dostać — uspokajał go pierwszy prymus. — To miejsce jest chronione przez potężne zaklęcia.
— Zgadza się — przyznał wykładowca run współczesnych.
— I jestem pewien, że wszyscy wzmacnialiśmy je okresowo, co jest przecież naszym obowiązkiem — dodał pierwszy prymus.
— Ehm… Tak. Tak, oczywiście — zapewnił wykładowca run współczesnych.
Dźwięk nadbiegł ponownie. Wśród ryku dał się słyszeć powolny, pulsujący rytm.
— Chyba biblioteka — stwierdził pierwszy prymus.
— Ktoś ostatnio widział bibliotekarza?
— Kiedy go spotykam, zawsze coś niesie. Nie myślicie chyba, że planuje coś okultystycznego?
— To przecież magiczny uniwersytet.
— Chodzi mi o coś bardziej okultystycznego.
— Trzymajmy się razem, dobrze?
— Jestem razem.
— Gdyż kiedy razem jesteśmy, cóż nas skrzywdzić zdoła? — No, na przykład 1) wielkie, ogromne…
— Przestań!
Dziekan uchylił drzwi biblioteki. Panowało tu ciepło i aksamitna cisza. Z rzadka tylko któraś z ksiąg zaszeleściła kartkami czy brzęknęła łańcuchem.
Srebrzyste lśnienie rozjaśniało schody do piwnicy. Dobiegały też stamtąd ciche „uuk”.
— Nie wydaje się bardzo rozzłoszczony — zauważył kwestor. Magowie na palcach zeszli po schodach. Trudno było nie zauważyć właściwych drzwi — wylewało się spod nich światło.
Magowie weszli do piwnicy. Wstrzymali oddech.
To stało na podwyższeniu na samym środku pomieszczenia, otoczone świecami.
To była prawdziwa muzyka wykrokowa.
Wysoka, mroczna sylwetka z poślizgiem pokonała zakręt, wpadając na plac Sator, po czym przebiegła przez bramę Niewidocznego Uniwersytetu. Widział ją jedynie Modo, krasnoludzi ogrodnik, kiedy radośnie popychał w mroku taczkę z nawozem. Miał za sobą dobry dzień. Zresztą większość dni jest dobra, jak mu podpowiadało życiowe doświadczenie.
Nie słyszał o Darmowym Festiwalu. Nie słyszał o muzyce wykrokowej. Modo nie słyszał zresztą o większości rzeczy, ponieważ nie słuchał. Lubił kompost. Zaraz po kompoście lubił róże, ponieważ to dla nich właśnie należy kompost kompostować.
Z natury był krasnoludem zadowolonym z życia, który z marszu radzi sobie ze wszystkimi dodatkowymi problemami ogrodnictwa w środowisku wysoce magicznym, takimi jak mszyce, mączliki i zaczajone potwory z mackami. Właściwe utrzymanie trawników okazywało się prawdziwym problemem, gdy próbowały po nich pełzać stwory z innych wymiarów.
Ktoś przebiegł po trawie i zniknął w drzwiach biblioteki.
Modo przyjrzał się śladom.
— Ojejej — powiedział.
Magowie z wolna zaczynali oddychać.
— O żeż… — szepnął wykładowca run współczesnych.
— Ale odjazd — stwierdził pierwszy prymus.
— To właśnie nazywam muzyką wykrokową. — Dziekan westchnął z zachwytem. Podszedł bliżej ze skupioną miną nędzarza w kopalni złota.
Światło świec migotało na czerni i srebrze. Jednego i drugiego było pod dostatkiem.
— O żeż… — powtórzył wykładowca run współczesnych niczym jakąś inkantację.
— Zaraz, czy to nie moje lusterko do wyrywania włosów z nosa? — zdziwił się kwestor. — To moje lusterko, jestem pewien…
Zauważyli, że chociaż to, co czarne, było rzeczywiście czarne, to srebrne nie do końca było srebrne. Składało się z rozmaitych lusterek, kawałków błyszczącej cyny i lamety oraz drutu, które bibliotekarz zdobył i potrafił nagiąć do właściwego kształtu.
— …poznaję tę srebrną ramkę… Skąd się wzięło na tym dwukołowym wózku? Dwa koła, jedno za drugim? To śmieszne. Przewróci się, nie ma wątpliwości. A gdzie się zaprzęga konia, jeśli wolno spytać?
Pierwszy prymus delikatnie klepnął go w ramię.
— Kwestorze, przyjacielska rada, od maga dla maga.
— Tak? O co chodzi?
— Myślę, że jeśli w tej chwili nie przestaniesz gadać, dziekan cię zamorduje.
Obiekt miał dwa koła zdjęte z niedużego wózka, ustawione jedno za drugim, a między nimi siodełko. Z przodu bibliotekarz umieścił rurę wygiętą w skomplikowany podwójny łuk, żeby osoba siedząca na siodełku mogła ją wygodnie chwycić.
Resztę tworzyły śmieci: kości, gałęzie, świecidełka. Nad przednim kołem tkwiła przywiązana końska czaszka, a zewsząd zwisały pióra i paciorki.
Owszem, były to śmieci, ale kiedy całość stała w ledwie rozświetlonym półmroku, miała w sobie pewną organiczną jakość — nie dokładnie życie, ale coś dynamicznego, niepokojącego, sprężonego i potężnego, co sprawiało, że dziekan aż wibrował z podniecenia. Emanowała czymś, co sugerowało, że samym swym istnieniem i wyglądem lamie co najmniej dziewięć praw i dwadzieścia trzy wskazówki.
— Zakochał się czy co? — spytał kwestor.
— Niech pojedzie — zażądał dziekan. — Musi pojechać! Został stworzony dojazdy!
— Tak, ale co to jest? — dopytywał się kierownik studiów nieokreślonych.
— To arcydzieło — odparł dziekan. — Tryumf.
— Uuk?
— Może trzeba się na nim odpychać nogami? — szepnął pierwszy prymus.
Dziekan w zamyśleniu potrząsnął głową.
— Jesteśmy przecież magami, prawda — rzekł w końcu. — Możemy chyba sprawić, by pojechał.
Ruszył dookoła. Powiew jego nabijanej ćwiekami skórzanej szaty poruszył płomykami świec; cienie niezwykłego obiektu zatańczyły na ścianach.
Pierwszy prymus przygryzł wargę.
— Nie byłbym taki pewny — stwierdził. — Wygląda, że i tak ma już w sobie aż za dużo magii. Czy on… tego… Czy on oddycha, czy tylko mi się wydaje?
Odwrócił się nagle i pogroził palcem bibliotekarzowi.
— Ty to zbudowałeś? Orangutan pokręcił głową.
— Uuk.
— Co powiedział?
— Że nie zbudował tego, tylko poskładał razem — przetłumaczył dziekan, nie oglądając się nawet.
— Uuk.
— Zamierzam na tym usiąść — oznajmił dziekan.
Pozostali magowie poczuli, że coś odpływa im z duszy, a na to miejsce pojawia się niepewność.
— Na twoim miejscu bym tego nie robił, drogi kolego — przekonywał pierwszy prymus. — Nie wiadomo, dokąd to może cię zabrać.
— Nie dbam o to. — Dziekan wciąż nie odrywał wzroku od obiektu swego zachwytu.
— Chodzi o to, że jest rzeczą nie z tego świata.
— Przez ponad siedemdziesiąt lat byłem z tego świata i jest to wyjątkowo nudne.
Dziekan wszedł w krąg świec i położył dłoń na siodełku.
Zadrżało.
PRZEPRASZAM BARDZO.
Ciemna postać stanęła nagle w drzwiach piwnicy i po kilku krokach znalazła się wewnątrz kręgu. Szkieletowa dłoń opadła dziekanowi na ramię i łagodnie, choć stanowczo odsunęła go na bok.
DZIĘKUJĘ.
Wskoczyła na siodełko i sięgnęła do uchwytów. Potem dopiero spojrzała na to, czego dosiadła.
Pewne sytuacje należy rozegrać z absolutną precyzją…
Kościsty palec wskazał dziekana.
POTRZEBNE MI TWOJE UBRANIE.
Dziekan cofnął się.
— Co?
DAJ MI SWÓJ PŁASZCZ.
Dziekan z wyraźną niechęcią zdjął z siebie skórzaną szatę i wręczył mrocznemu jeźdźcowi.
Śmierć wciągnął ją na siebie. Tak już lepiej…
ZARAZ, POPATRZMY…
Błękitne lśnienie zamigotało mu pod palcami, rozlało się niebieskimi zygzakami i uformowało świetlną koronę na końcu każdego pióra i wokół każdego paciorka.
— Jesteśmy w piwnicy! — przypomniał dziekan. — Czy to przeszkadza?
Śmierć rzucił mu przelotne spojrzenie.
NIE.
Modo wyprostował się, by podziwiać swój klomb z różami. Rosły tu absolutnie czarne kwiaty, najpiękniejsze, jakie _ udało mu się wyhodować. Wysoce magiczne środowisko miało niekiedy swoje zalety. Zapach róż zawisł w atmosferze wieczoru niczym słowo otuchy.
I nagle klomb eksplodował.
Modo doznał ulotnej wizji płomieni i czegoś wzbijającego się w niebo. Potem wizję tę przesłonił grad paciorków, piór i miękkich czarnych płatków.
Pokręcił głową i ruszył po łopatę.
— Sierżancie?
— Tak, Nobby?
— Zna pan swoje zęby?
— Jakie zęby?
— Te zęby, co je pan ma w ustach.
— Ach, te. Tak. Co z nimi?
— Jak to się dzieje, że z tyłu do siebie pasują? Nastąpiła chwila milczenia, gdy sierżant Colon badał językiem zakamarki własnej jamy ustnej.
— One uch… oj… — zaczął i rozwinął się trochę. — Interesująca uwaga, Nobby.
Nobby dokończył zwijanie papierosa.
— Może zamkniemy bramę, sierżancie?
— Właściwie można.
Z dokładnie obliczonym minimum wysiłku zatrzasnęli ciężkie wrota. Nie był to przesadnie skuteczny środek ostrożności. Klucze zagubiono już bardzo dawno temu i nawet napis „Dziękujemy za nieatakowanie naszego Miasta” był już ledwie widoczny.
— Powinniśmy chyba… — zaczął Colon i nagle spojrzał w głąb ulicy. — Co to za światło? — zdziwił się. — I co tak hałasuje?
Błękitny blask migotał na ścianach budynków.
— Brzmi jak jakieś dzikie zwierzę — ocenił Nobby.