— Chyba… chyba brzmi mniej więcej odpowiednio — stwierdził Imp.

Buog wzruszył ramionami i wyciągnął z kieszeni garść monet.

— Zostały nam jeszcze ponad cztery dolary — przypomniał. — I wiem, co powinniśmy z nimi zrobić.

— Powinniśmy je odłożyć na członkostwo w gilldii — stwierdził nowo mianowany Buddy.

Buog zapatrzył się na średnią odległość.

— Nie — rzekł. — Nie mamy jeszcze właściwego brzmienia. Owszem, było bardzo dobre, bardzo… nowe. — Spojrzał surowo na Im-pa-cwm-Buddy’ego. — Ale czegoś brakuje…

Raz jeszcze obrzucił Impa wćBuddy’ego przenikliwym wzrokiem.

— Wiesz, że cały się trzęsiesz? Wiercisz się na stołku, jakbyś zjadł kilo wiśni z pestkami.

— Nie mogę się powstrzymać — wyjaśnił Buddy. Spać mu się chciało, ale rytm wciąż krążył po głowie.

— Też żem zauważył — zgodził się Klif. — Kiedy żeśmy tu szli, aż żeś podskakiwał.

— I ciągle pstrykasz palcami — dodał Buog.

— Nie mogę przestać myślleć o muzyce. Masz rację. Trzeba nam… — Zabębnił palcami po stole. — Takiego dźwięku… takiego… pang, pang, pang, PANG, Pang…

— Masz na myśli klawiaturę? — domyślił się krasnolud. — Tak?

— Do Domu Opery, zaraz za rzeką, sprowadzili jeden z tych nowych fortepianów.

— Tak, tylko że one na nic przy naszym rodzaju muzyki — zauważył Klif. — Dobre dla dużych, grubych gości w pudrowanych perukach.

— Myślę… — Buog znów spojrzał z ukosa na Buddy’ego — że kiedy postawimy taki obok Im… obok Buddy’ego, to szybko będzie się nadawał do naszej muzyki. Więc idźcie i go przynieście.

— Słyszalżem, że taki kosztuje ze czterysta dolarów. Nikt nie ma aż tylu zębów.

— Nie prosiłem, żebyś go kupował. Masz tylko… pożyczyć na trochę.

— To kradzież — zaprotestował Klif.

— Wcale nie. Oddamy go, jak już z nim skończymy.

— Aha. No to w porządku.

Buddy nie był ani perkusistą, ani trollem. Dostrzegał logiczną skazę w argumentacji Buoga. Jeszcze kilka tygodni temu powiedziałby o tym głośno. Wtedy jednak był grzecznym, uczęszczającym do kręgu chłopcem z dolin, który nie pił, nie przeklinał i grał na harfie przy każdym druidycznym ofiarowaniu.

Teraz jednak potrzebował tego fortepianu. Dźwięk był już prawie właściwy. Prawie.

Pstrykał palcami do rytmu własnych myśli.

— Ale nie mamy nikogo, co by na nim grał — przypomniał Klif.

— Ty zdobądź fortepian — rzekł Buog. — A ja sprowadzę pianistę. Przez cały czas zerkał na gitarę.


* * *

Magowie całą grupą zbliżali się do organów. Powietrze wokół wibrowało, jakby od upału.

— Co za ohydne dźwięki! — krzyknął wykładowca run współczesnych.

— No, nie wiem! — wrzasnął dziekan. — Wpada w ucho! Niebieskie iskry przeskakiwały między piszczałkami organów.

Wysoko wewnątrz drżącej konstrukcji widzieli bibiotekarza.

— Kto je pompuje? — huknął pierwszy prymus.

Ridcully spojrzał w bok. Zdawało się, że dźwignia unosi się i opada całkiem samodzielnie.

— Nie pozwolę na to — mruczał do siebie. — Nie na moim uniwersytecie! To gorsze niż studenci!

Podniósł kuszę i wystrzelił prosto w główne miechy.

Zabrzmiał przeciągły jęk w nucie a, po czym organy eksplodowały.

Historia kolejnych sekund została odtworzona podczas dyskusji w sali klubowej, gdzie wkrótce potem magowie udali się na coś mocniejszego lub — w przypadku kwestora — na ciepłe mleko.

Wykładowca run współczesnych przysięgał, że sześćdziesięcioczterostopowa piszczałka Gravissima pomknęła ku niebu na kolumnie ognia.

Kierownik Katedry Studiów Nieokreślonych i pierwszy prymus mówili, że kiedy znaleźli bibliotekarza głową w dół w jednej z fontann na Placu Sator, poza terenem uniwersytetu, powtarzał tylko „uuk, uuk” i uśmiechał się.

Kwestor twierdził, że widział kilkanaście nagich młodych kobiet podskakujących na jego łóżku, ale kwestor czasami opowiadał takie rzeczy, zwłaszcza kiedy długo nie wychodził na świeże powietrze.

Dziekan w ogóle się nie odzywał. Oczy miał zaszklone, a we włosach trzaskały mu iskry.

Zastanawiał się, czy pozwolą mu pomalować sypialnię na czarno.

…trwał jeszcze tylko rytm…


* * *

Życiomierz Impa stał pośrodku blatu wielkiego biurka. Śmierć Szczurów krążył wokół niego i popiskiwał pod nosem.

Susan przyglądała się także. Bez żadnych wątpliwości, cały piasek znajdował się w dolnej części. Jednak coś zupełnie innego wypełniało górną część i sączyło się przez szyjkę. Było jasnoniebieskie i zwijało się gorączkowo w kłęby, niczym podniecony dym. — Widziałeś już coś podobnego? — spytała. PIP.

— Ja też nie.

Wstała. Cienie wokół ścian — teraz, kiedy już się do nich przyzwyczaiła — wyglądały jak rzucane przez… rzeczy — nie całkiem maszynerię, ale ł nie do końca meble. Na trawniku przed pensją stał model układu planetarnego z żółwiem, słońcem i księżycem, a te niewyraźne kształty jakoś się z nim kojarzyły, choć jakie gwiazdy były tu przedstawione na swych mrocznych trajektoriach, nie potrafiła powiedzieć. Cienie zdawały się projekcjami obiektów zbyt dziwacznych, nawet jak na ten niezwykły wymiar.

Chciała uratować mu życie i to było słuszne. Wiedziała o tym. Kiedy tylko zobaczyła jego imię, odgadła… no, odgadła, że to ważne. Odziedziczyła część wspomnień Śmierci. Sama nie mogła znać tego chłopca, ale może on go kiedyś spotkał? Czuła, że jego imię i twarz wbiły się jej w pamięć tak mocno, że teraz pozostałe myśli zostały zmuszone, by wokół nich krążyć.

Coś innego ocaliło go wcześniej.

Raz jeszcze przysunęła życiomierz do ucha.

Uświadomiła sobie, że mimowolnie przytupuje nogą.

I zauważyła, że odległe cienie się poruszają.

Ruszyła biegiem po podłodze — prawdziwej podłodze, za granicami dywanu.

Cienie wyglądały tak, jak wyglądałaby matematyka, gdyby była materialna. Były tam ogromne krzywe… czegoś. Wskazówki, podobne do zegarowych, ale wielkie jak drzewa, sunęły wolno w powietrzu.

Śmierć Szczurów wspiął się jej na ramię.

— Pewnie nie wiesz, co się tu dzieje?

PIP.

Susan kiwnęła głową. Przypuszczała, że szczury umierają wtedy, kiedy powinny. Nie próbują oszukiwać ani powstawać z martwych. Nie istniało coś takiego jak szczurze zombie. Wiedziały, kiedy należy się wycofać.

Znowu spojrzała w szkło. Chłopak — używała tego określenia, tak jak zwykle dziewczęta mówią o młodych osobnikach płci męskiej o kilka lat starszych od siebie — chłopak zagrał akord na gitarze, czy co tam trzymał, i historia uległa skrzywieniu. Albo przeskoczyła.

Coś oprócz niej nie chciało, żeby umarł.


* * *

Była godzina druga w nocy i padał deszcz. Funkcjonariusz Detrytus ze Straży Miejskiej Ankh-Morpork pełnił wartę przy budynku Opery. Takiego podejścia do patrolowania nauczył się od sierżanta Golona. Kiedy strażnik jest całkiem sam pośród deszczowej nocy, powinien zabrać się za pilnowanie czegoś dużego, z wygodnymi szerokimi okapami. Colon realizował tę politykę przez lata, dzięki czemu nie skradziono żadnego z miejskich pomników architektury[10].

Noc mijała spokojnie. Mniej więcej przed godziną sześćdziesięcioczterostopowa piszczałka organowa spadła nagle z nieba. Detrytus podszedł, żeby zbadać krater, ale nie był całkiem pewien, czy to rzeczywiście przestępcza działalność. Poza tym, o ile wiedział, tak właśnie zdobywa się piszczałki do organów.

Od pięciu minut słyszał też dobiegające z budynku Opery głuche stukania, a od czasu do czasu głośny brzęk. Zanotował to w pamięci.

Nie chciał wyjść na durnia. Nigdy jeszcze nie był w Operze. Nie miał pojęcia, jakie odgłosy powinny stamtąd dochodzić o drugiej w nocy.

Przez frontowe drzwi trochę niepewnie wysunęło się duże płaskie pudło o dziwacznym kształcie. Poruszało się dość nietypowo: kilka kroków naprzód, parę kroków wstecz. W dodatku mówiło do siebie.

Detrytus schylił się. Zobaczył — pomyślał chwilę — co najmniej siedem nóg różnych rozmiarów, z których tylko cztery posiadały stopy.

Powlókł się do pudła i stuknął je w bok.

— Dobry wieczór, dobry wieczór… Co się tu… dzieje? — zapytał skupiony, starając się nie pomylić niczego w zdaniu.

Pudło znieruchomiało.

— Jesteśmy… fortepianem — wyjaśniło po chwili. Detrytus rozważył tę odpowiedź z należną powagą. Nie był pewien, co to jest fortepian.

— Fortepian może chodzić, tak? — upewnił się.

— Mamy nogi — stwierdził fortepian. Detrytus musiał mu przyznać rację.

— Ale to środek nocy.

— Nawet fortepiany mają czasem wolne.

Detrytus poskrobał się po głowie. To chyba wyjaśniało wszystkie wątpliwości.

— No… W porządek — rzekł.

Patrzył, jak fortepian schodzi chwiejnie po marmurowych stopniach i znika za rogiem.

I cały czas gada do siebie. — Jak myśllisz, ille mamy czasu?

— Chyba damy radę dojść do mostu. Nie ma dość rozumu, żeby być perkusistą.

— Ale jest polllicjantem.

— To co?

— Klif…

— Tak?

— Może nas złapać.

— Nie zdoła nas powstrzymać. Przybylimy z misją od Buoga.

— Fakt.

Fortepian sunął truchtem przez kałuże. Po chwili zapytał sam siebie:

— Buddy…

— Co?

— Dlaczego żem to powiedział?

— Co takiego?

— Żeśmy przybyli z misją… no wiesz… od Buoga.

— Nooo… Krasnollud powiedział nam: Idźcie i przynieście fortepian. A ma na imię Buog, więc…

— Tak… No tak… Ale… on przecież mógł nas zatrzymać, znaczy, co takiego dziwnego w jakiejś misji od jakiegoś krasnoluda…

— Może byłeś zwyczajnie trochę zmęczony.

— Może faktycznie — zgodził się z wdzięcznością fortepian.

— A poza tym naprawdę przybyllliśmy z misją od Buoga. — Aha.


* * *

Buog siedział w swojej kwaterze i obserwował gitarę. Przestała grać, kiedy wyszedł Buddy, chociaż jeśli przysunął ucho do strun, wciąż słyszał, że brzęczą cicho. Po chwili bardzo ostrożnie wyciągnął rękę i dotknął…

Nazwanie rozbrzmiewającego nagle dźwięku dysonansem byłoby użyciem zbyt delikatnego określenia. Był jak warkot. Miał szpony.

Buog cofnął się. Dobrze. Oczywiście. To przecież instrument Buddy’ego. Instrument, na którym przez lata gra jedna osoba, często się do niej przystosowuje, choć — jak podpowiadało doświadczenie — zwykle nie aż tak, żeby gryźć innych. Buddy był właścicielem gitary niecały dzień, ale pewnie działała ta sama zasada.

Istniała krasnoludzia legenda o sławnym Rogu Furgle’a, który sam grał, kiedy zbliżało się niebezpieczeństwo, a także — z nieznanych przyczyn — w obecności chrzanu.

Nawet w Ankh-Morpork opowiadali podobną legendę: o jakimś starym bębnie w pałacu czy gdzieś, który sam bębnił, kiedy wroga flota płynęła w górę Ankh. W ostatnich wiekach legenda uległa zapomnieniu, częściowo dlatego, że nadeszła Epoka Rozumu, a częściowo dlatego, że żadna flota nie mogłaby wpłynąć na Ankh bez idącej przodem ekipy ludzi z łopatami.

Była też trollowa opowieść o pewnych kamieniach, które w mroźne noce…

Chodzi o to, że magiczne instrumenty pojawiały się całkiem często.

Buog znowu wyciągnął rękę.

Dżud-adud-adud-dum!

— Dobrze już, dobrze…

Stary sklep muzyczny był w końcu tuż przy uniwersytecie, a magia tam naprawdę przecieka, jakkolwiek magowie by tłumaczyli, że gadające szczury i chodzące drzewa to tylko odchylenia statystyczne. To jednak nie wyglądało na magię. Wydawało się o wiele starsze. Sprawiało wrażenie… muzyki.

Buog zastanowił się, czy nie powinien przekonać Im… Buddy’ego, żeby odniósł instrument do sklepu i wymienił na uczciwą gitarę…

Z drugiej strony sześć dolarów to sześć dolarów. Co najmniej.

Ktoś zastukał głośno do drzwi.

— Kto tam? — zapytał Buog.

Milczenie trwało dostatecznie długo, by mógł się domyślić. Postanowił pomóc.

— Klif?

— Tak. Mamy fortepian.

— Wnieście go.

— Żeśmy musieli ułamać nogi i klapę, i jeszcze parę innych kawałków, ale w zasadzie jest w porządku.

— No to go wnieście!

— Drzwi są za wąskie.

Buddy, wchodzący schodami za trollem, usłyszał trzask pękającego drewna.

— Spróbuj teraz.

— Pasuje idealnie.

Wokół drzwi zobaczył fortepianokształtny otwór w ścianie. Obok stał Buog z toporem w rękach. Buddy przyjrzał się odłamkom zaścielającym podest.

— Co wy wyprawiacie, do demona? — zapytał. — Przecież to nie nasza ściana.

— I co z tego? To nie nasz fortepian.

— Tak, alle… Nie możesz przecież wyrąbywać dziur w ścianach…

— A co jest ważniejsze? Ściana czy uzyskanie porządnego brzmienia?

Buddy zawahał się. Część jego umysłu mówiła: Śmieszne, przecież to tylko muzyka. Inna część mówiła bardziej stanowczo: Śmieszne, przecież to tylko ściana. A cały on odpowiedział:

— No… jeślli tak to ujmujesz… A gdzie jest pianista?

— Mówiłem, że wiem, gdzie go znaleźć — uspokoił go Buog.

Jakiś drobny fragment umysłu krasnoluda wciąż był zdumiony. Wyrąbałem dziurę w ścianie własnego pokoju! A tak się namęczyłem, żeby porządnie przybić tapety…


* * *

Albert był w stajni, z taczką i łopatą.

— Dobrze poszło? — zapytał, kiedy cień Susan pojawił się w otwartej połówce wrót.

— No… tak… chyba.

— Miło słyszeć — rzucił Albert, nie podnosząc głowy. Łopata stuknęła o taczkę.

— Tylko że… zdarzyło się coś, co chyba nie jest normalne.

— Przykro słyszeć.

Albert i pchnął taczkę w stronę ogrodu.

Susan wiedziała, co powinna zrobić. Powinna przeprosić, po czym okazałoby się, że surowy stary Albert ma naprawdę złote serce, zaprzyjaźnią się, on jej pomoże i wszystko wytłumaczy, a potem…

Potem ona będzie głupiutką dziewczynką, która nie potrafi sama sobie radzić.

Nie.

Wróciła do stajni, gdzie Pimpuś badał właśnie zawartość wiadra.

Na Pensji dla Młodych Panien w Quirmie starano się obudzić u swoich wychowanek wiarę w siebie i umiejętność logicznego myślenia. Właśnie dlatego rodzice ją tam posłali.

Zakładali, że izolowanie jej od mglistych obrzeży rzeczywistego świata to najbezpieczniejsze rozwiązanie. W tych okolicznościach przypominało raczej ukrywanie przed kimś informacji o samoobronie, żeby nikt go nigdy nie zaatakował.


* * *

Na Niewidocznym Uniwersytecie byli przyzwyczajeni do ekscentrycznych pomysłów wykładowców. W końcu ludzie określają normalne zachowanie na podstawie ciągłych porównań z innymi wokół siebie. A kiedy ci inni są magami, spirala może się tylko rozkręcać. Bibliotekarz był orangutanem i nikogo to nie dziwiło. Docent Studiów Ezoterycznych tyle czasu poświęcał na lektury w czymś, co kwestor określał „najmniejszym pokojem”[11], że powszechnie nazywano go docentem klozetowym, nawet w dokumentach oficjalnych. Sam kwestor w normalnym społeczeństwie uznawany byłby za bardziej odklejonego od rzeczywistości niż używany znaczek na deszczu. Dziekan poświęcił siedemnaście lat na pisanie traktatu „Użycie zgłoski ENK w zaklęciach lewitacyjnych wczesnego Okresu Zamieszania”. Nadrektor, który regularnie wykorzystywał galerę nad Głównym Holem do ćwiczeń łuczniczych i dwa razy przypadkiem postrzelił kwestora, uznawał pozostałych wykładowców za zwariowanych czubków, nieważne, czego to były czubki. „Za mało świeżego powietrza”, mawiał. „Za długo siedzą pod dachem. Mózg gnije od tego”. A najczęściej mówił „Dziwacy!”.

Żaden z wykładowców — nie licząc Ridcully’ego i bibliotekarza — nie lubił wcześnie wstawać. Śniadanie podawano, o ile w ogóle podawano, około południa. Magowie ustawiali się przy bufecie, zaglądali pod wielkie srebrne pokrywy półmisków i wzdrygali się przy każdym brzęknięciu. Ridcully lubił solidne, tłuste śniadania, zwłaszcza jeśli zawierały trochę półprzeźroczyste kiełbaski z drobnymi zielonymi plamkami, co do których można było jedynie mieć nadzieję, że to jakieś zioła. Ponieważ ustalanie jadłospisu należało do przywilejów nadrektora, wielu co bardziej wybrednych magów w ogóle zrezygnowało ze śniadań. Przeżywali dzień jedynie na drugim śniadaniu, obiedzie, podwieczorku, herbatce, kolacji i czasem jakiejś przekąsce.

Rankiem więc niewielu ich zebrało się w Głównym Holu. Wyczuwali przeciągi. Robotnicy pracowali gdzieś na dachu. Ridcully odłożył widelec.

— No dobrze… Kto to robi? Niech się natychmiast przyzna.

— Co robi, nadrektorze? — zdziwił się pierwszy prymus.

— Ktoś tupie nogą.

Magowie rozejrzeli się wokół siebie. Dziekan z błogą miną wpatrywał się w przestrzeń.

— Dziekanie! — zawołał pierwszy prymus.

Lewa dłoń dziekana zatrzymała się w okolicy jego ust, prawa wykonywała rytmiczne gesty, jakby głaskała coś przy jego nerkach.

— Nie wiem, co on takiego robi — rzekł Ridcully. — Ale uważam to za niehigieniczne.

— Wydaje mi się, nadrektorze, że gra na niewidzialnym banjo — domyślił się wykładowca run współczesnych.

— Przynajmniej cicho — mruknął Ridcully. Zerknął na dziurę w dachu wpuszczającą do holu niezwykłą tu jasność. — Ktoś widział bibliotekarza?


* * *

Orangutan był zajęty.

Ukrył się pod biblioteką, w jednej z piwnic używanej obecnie jako warsztat i lecznica książek. Były tu rozmaite prasy i gilotyny, a także stół zastawiony puszkami paskudnych substancji. Tutaj zajmował się oprawianiem, klejeniem i wszelką męczącą kosmetyką Muzy Literatury.

Przyniósł tu ze sobą książkę. Odnalezienie jej nawet jemu zabrało kilka godzin.

W bibliotece znajdowały się nie tylko książki magiczne, te przykute łańcuchami do półek i bardzo niebezpieczne. Były tu również całkiem zwyczajne książki, drukowane na normalnym papierze całkiem pospolitym tuszem. Błędem byłoby sądzić, że nie są niebezpieczne tylko dlatego, że ich lektura nie wywoływała na niebie fajerwerków. Lektura ich dokonywała czasem o wiele trudniejszej sztuczki wzbudzania fajerwerków w odosobnieniu umysłu czytelnika.

Na przykład ciężki tom, otwarty teraz przed bibliotekarzem, zawierał zebrane rysunki i szkice Leonarda z Quirmu, utalentowanego artysty i słynnego geniusza o umyśle, który wędrował tak daleko, że nie przysyłał nawet pozdrowień.

Książki Leonarda były pełne szkiców — kociąt, tego, jak płynie woda, żon wpływowych kupców z Ankh-Morpork, których portrety dostarczały mu środków do życia. Leonard był jednak geniuszem doskonale wyczulonym na cuda tego świata. Dlatego na marginesach rysował odręcznie szczegółowe schematy tego, co w danej chwili zajmowało jego myśli: ogromnych, napędzanych wodą machin do obalania na głowy wroga miejskich murów, nowych typów machin oblężniczych pozwalających pompować na wroga płonący olej, rakiet na proch strzelniczy, które zasypywały wroga deszczem płonącego fosforu, oraz innych wynalazków Epoki Rozumu.

Było tam również coś jeszcze. Bibliotekarz zauważył to kiedyś przypadkiem i nieco się zdziwił. Projekt wydawał się trochę nie na miejscu[12].

Jego owłosione palce przewracały stronice. Aha… Tutaj jest…

Tak. O TAK.

…Przemawiał do niego językiem Rytmu…


* * *

Nadrektor usadowił się wygodnie przy swoim stole bilardowym.

Już dawno pozbył się urzędowego biurka. Stół bilardowy okazał się o wiele wygodniejszy. Nic nie zsuwało się z blatu na podłogę, miał kilka wygodnych luz, gdzie można trzymać słodycze i inne drobiazgi, a kiedy Ridcully się nudził, zawsze mógł zrzucić papiery i poćwiczyć technikę uderzeń[13] przed gabinetem w zeszły wtorek (niewielkie zakłócenie temporalne) i trudny karambol sufitowy. Kula minęła łuzę o włos, ale strzał i tak był trudny.}. Nigdy nie przejmował się tym, żeby przenieść papiery z powrotem na miejsce. Doświadczenie mówiło mu, że rzeczy ważne nigdy nie zostają zapisane, bo ludzie są zajęci krzyczeniem.

Sięgnął po pióro i zaczął pisać.

Układał swoje pamiętniki. Doszedł już do tytułu: „Brzegiem Ankh z kuszą, wędką i laską z gałką na czubku”.

„Niewielu zdaje sobie sprawę”, pisał, „że Ankh posiada znaczną i różnorodną populację ryb…[14]”.

Odrzucił pióro i gniewnie ruszył korytarzem do gabinetu dziekana.

— Co to było, do demona?! — krzyknął. Dziekan podskoczył.

— To… to jest… to jest gitara, nadrektorze — wyjaśnił, cofając się przed Ridcullym. — Właśnie ją kupiłem.

— To widzę. I słyszę. Co właściwie pan tu wyprawia?

— Ćwiczyłem te, no… riffy. — Dziekan zamachał marnie wydrukowanym drzeworytem.

Nadrektor wyrwał mu papier.

— „Podręcznik gitarowy Blerta Wheedowna” — odczytał. — „Wygraj swój sukces w trzech prostych i osiemnastu trudnych lekcjach”. I co? Nie mam nic przeciwko gitarom, miłej atmosferze, podglądaniu młodych dam w majowy poranek i tak dalej, ale to przecież nie gra. To zwykły hałas. Niby co to miało być?

— Krótkie solo oparte na skali pięciotonowej E, z motywem molowym?

Nadrektor zerknął na otwartą stronicę.

— Ale tutaj jest napisane „Kroki wróżki”.

— Eee, no… Byłem trochę niecierpliwy.

— Nigdy nie byłeś muzykalny, dziekanie — rzekł Ridcully. — To jedna z twoich zalet. Skąd to nagłe zainteresowanie… Co masz na nogach?

Dziekan spuścił wzrok.

— Tak mi się wydawało, że jesteś trochę wyższy — stwierdził Ridcully. — Stoisz na deskach?

— To tylko grube podeszwy — zapewnił dziekan. — Takie… takie coś, co wynalazły krasnoludy. Ogrodnik Modo twierdzi, że to koturny.

— To jak na Moda dość mocne określenie… Hm, kota urny… Ale powiedziałbym, że ma rację.

— Nie, to ten model podeszwy… — poprawił go załamany dziekan.

— Ehm… Przepraszam bardzo, nadrektorze…

To kwestor pojawił się w progu. Za nim stał potężny, czerwony na twarzy mężczyzna, który zaglądał mu przez ramię.

— O co chodzi, kwestorze?

— Tego… ten dżentelmen chce…

— Chodzi o waszego małpiszona — przerwał mu mężczyzna. Ridcully się rozpromienił.

— Tak?

— Jak się wydaje, ukra… tego… zdjął koła z wózka tego dżentelmena — tłumaczył kwestor, który znajdował się na krzywej spadkowej swego cyklu psychicznego.

— Jesteście pewien, że to bibliotekarz?

— Gruby, ruda sierść, często mówi „uuk”.

— To on. Coś podobnego. Ciekawe, czemu to zrobił — zastanawiał się Ridcully. — Z drugiej strony wiecie, jak to mówią: pięciuset-funtowy goryl może spać, gdzie mu się podoba.

— Ale trzystufuntowy małpiszon niech lepiej odda mi te przeklęte koła — oświadczył niewzruszony mężczyzna. — Jeśli nie dostanę swoich kół, będziecie mieli kłopoty.

— Kłopoty? — powtórzył Ridcully.

— Tak. I proszę mnie nie straszyć. Nie boję się magów. Wszyscy wiedzą, że prawo nie pozwala wam używać magii przeciwko cywilom.

Mężczyzna zbliżył się do nadrektora i groźnie uniósł pięść. Ridcully pstryknął palcami. Dmuchnęło; zabrzmiał cichy skrzek.

— Zawsze uważałem to raczej za wskazówkę — powiedział łagodnie. — Kwestorze, wynieś tę żabę na trawnik, a kiedy znowu będzie sobą, wypłać mu dziesięć dolarów. Dziesięć dolarów wystarczy, prawda?

— Rech — zapewniła pospiesznie żaba.

— Dobrze. A teraz czy ktoś mógłby mi wytłumaczyć, co się tu właściwie dzieje?

Z dołu usłyszeli serię głośnych trzasków.

— Dlaczego jakoś mi się wydaje — zwrócił się Ridcully do świata jako całości — że to nie będzie odpowiedź?

Służba nakrywała stoły do drugiego śniadania, co zajmowało zwykle sporo czasu. Ponieważ magowie traktowali posiłki z powagą i zostawiali po sobie bałagan, stoły były permanentnie albo sprzątane, albo nakrywane, albo zajęte. Same nakrycia wymagały znacznej staranności: każdy z magów potrzebował dziewięciu noży, trzynastu widelców, dwunastu łyżek i jednego młoteczka — nie wspominając już o mnóstwie kieliszków.

Magowie pojawiali się zwykle dostatecznie wcześnie przed posiłkiem. Często nawet nie zdążyli jeszcze wstać od stołu po drugiej dokładce poprzedniego.

W tej chwili jeden z nich siedział przy stole.

— To runy współczesne, jak widzę — stwierdził nadrektor. Wykładowca trzymał w rękach dwa noże. Przed sobą ustawił słoiczki z solą, pieprzem i musztardą. I talerz na ciasto. I parę pokryw do półmisków. Wszyskie je energicznie okładał nożami.

— Po co on to robi? — zdziwił się Ridcully. — Dziekanie, przestań przytupywać.

— To zaraźliwe — stwierdził dziekan.

— To zaraża — poprawił go Ridcully.

Wykładowca run współczesnych w skupieniu marszczył czoło. Widelce podskakiwały na blacie. Trafiona przypadkowym uderzeniem łyżka zawirowała w powietrzu i trafiła kwestora w ucho.

— Co on wyprawia?

— To bolało!

Magowie otoczyli wykładowcę run współczesnych. Nie zwracał na nich najmniejszej uwagi. Pot ściekał mu po brodzie.

— Właśnie stłukł komplet do przypraw — zauważył Ridcully.

— Będzie szczypało w oczy przez parę godzin.

— Owszem, ostry jest jak musztarda — przyznał dziekan.

— Żeby tylko nam nie dosolił — mruknął pierwszy prymus. Nadrektor uniósł dłoń.

— Domyślam się, że ktoś zamierza zaraz powiedzieć coś w stylu: „Mam nadzieję, że straż się nie dopieprzy” — rzekł. — Albo: „Chłop jest dzisiaj nie w sosie”. Założę się, że wszyscy myślicie, co by tu powiedzieć głupiego o keczupie. A ja chciałbym się tylko dowiedzieć, jaka jest różnica między moimi wykładowcami a bandą idiotów z groszkiem zamiast mózgów.

— Cha, cha, cha — wtrącił nerwowo kwestor, wciąż rozcierając ucho.

— To nie było pytanie retoryczne. — Ridcully wyrwał wykładowcy noże. Doświadczony profesor przez chwilę okładał jeszcze powietrze, po czym jakby się przebudził.

— Och, witam, nadrektorze. Jakieś kłopoty?

— Co robiłeś?

Wykładowca spojrzał zdziwiony na stół.

— Synkopował — podpowiedział dziekan.

— Wcale nie!

Ridcully zmarszczył czoło. Był człowiekiem gruboskórnym, prostolinijnym, taktownym jak młot parowy i obdarzony mniej więcej takim samym poczuciem humoru. Ale nie był głupi. Wiedział, że magowie są jak kurki na dachu albo kanarki, których górnicy używają do wykrywania przecieków gazu. Magowie z samej swej natury dostrojeni są do częstotliwości okultystycznych. Jeśli zdarzało się coś niezwykłego, to zwykle zdarzało się magom. Obracali się, można powiedzieć, twarzą do tego. Albo spadali z grzędy.

— Jakim cudem wszyscy nagle stali się tacy muzykalni? — zapytał. — Używam tego terminu w najszerszym możliwym znaczeniu, oczywiście. — Przyjrzał się zebranym magom, po czym zerknął na podłogę. — Wszyscy macie kocie urny na butach!

Magowie z pewnym zdziwieniem popatrzyli na własne stopy.

— Słowo daję, rzeczywiście wydawało mi się, że jestem trochę wyższy! — zawołał pierwszy prymus. — Myślałem, że to dzięki diecie selerowej[15].

— Właściwym obuwiem maga są buty lekkie, spiczaste albo wysokie i solidne — oświadczył Ridcully. — A kiedy czyjeś obuwie kocie-je, coś nie pasuje.

— To koturny — poprawił go dziekan. — Mają takie małe spiczaste cosie nad…

Nadrektor oddychał ciężko.

— Kiedy wasze buty zmieniają się same z siebie… — zaczął.

— Coś magicznego zbliża się wielkimi krokami?

— Cha, cha, to było niezłe, pierwszy prymusie — pochwalił dziekan.

— Chcę wiedzieć, co się dzieje — rzekł Ridcully cicho, groźnym tonem. — I jeśli się wszyscy nie zamkniecie, będą kłopoty.

Przeszukał kieszenie swej szaty i po kilku próbach znalazł thaumometr. Podniósł go.

Na Niewidocznym Uniwersytecie poziom tła magicznego zawsze był wysoki, ale tym razem mała igiełka wskazywała pozycję „Norma”. W każdym razie przeciętnie — wychylała się tam i z powrotem po skali niczym metronom.

Ridcully pokazał thaumometr tak, żeby wszyscy mogli się przyjrzeć.

— Co to jest? — zapytał.

— Rytm cztery czwarte? — zgadywał dziekan.

— Muzyka to nie magia. Nie bądź durniem. Muzyka to tylko brzdąkanie, bębnienie i…

Urwał nagle.

— Czy ktoś wie o czymś, o czym powinien mi powiedzieć? Magowie zaszurali niepewnie stopami w niebieskich zamszowych butach.

— No cóż — odezwał się pierwszy prymus. — Faktem jest, że zeszłej nocy ja… to znaczy, chciałem powiedzieć, kilku z nas przechodziło obok Załatanego Bębna…

— Bona fide wędrowcy — dodał wykładowca run współczesnych. — Dozwolone jest bona fide wędrowcom napić się w lokalu z wyszynkiem o każdej porze dnia i nocy. Wie pan, nadrektorze, statuty miejskie.

— A skąd to wędrowaliście? — zapytał groźnie Ridcully.

— Spod Kiści Winogron.

— Przecież to zaraz za rogiem.

— Tak, ale byliśmy… zmęczeni.

— Dobrze, rozumiem — uspokoił go nadrektor tonem człowieka, który wie, że jeśli pociągnie za nitkę trochę mocniej, spruje całą kamizelkę. — Był z wami bibliotekarz?

— Oczywiście.

— Mówcie dalej.

— No więc… była tam ta muzyka…

— Trochę brzękliwa — wtrącił pierwszy prymus.

— Z motywem przewodnim — dodał dziekan.

— I była…

— …tak jakby…

— …w pewnym sensie…

— …tego rodzaju, który wciska się pod skórę i sprawia, że człowiek aż buzuje — dokończył dziekan. — A przy okazji, czy ktoś z was ma czarną farbę? Wszędzie szukałem.

— Pod skórę — mruczał Ridcully, skrobiąc się po brodzie. — Coś takiego… To jedna z tych… Coś znowu przesącza się do naszego wszechświata, co? Wpływy z Zewnętrza, co? Pamiętacie, co się stało, kiedy pan Hong otworzył bar rybny na wynos na miejscu ruin starej świątyni przy ulicy Dagona? Potem były te ruchome obrazki. Sprzeciwiałem im się od samego początku. I te druciane rzeczy na kółkach. Ten wszechświat ma więcej dziur niż ser quirmski. W każdym razie…

— Lancrański — poprawił go uprzejmie pierwszy prymus. — Lancrański ma dziury. Quirmski to ten z niebieskimi żyłkami.

Ridcully rzucił mu tylko gniewne spojrzenie.

— Właściwie to wcale nie wydawała się magiczna — oświadczył dziekan i westchnął.

Miał siedemdziesiąt dwa lata. Muzyka wzbudziła w nim uczucie, że znowu ma siedemnaście. Nie pamiętał, żeby był kiedyś w tym wieku — musiał akurat wtedy być zajęty. Ale poczuł się tak, jak wyobrażał sobie, że czuje się siedemnastolatek, to znaczy jakby przez cały czas nosił pod skórą rozgrzaną do czerwoności kamizelkę.

Chciał znowu usłyszeć muzykę.

— Wydaje mi się, że dzisiaj znowu będą tam grali — oznajmił niepewnie. — Moglibyśmy, tego… wybrać się i posłuchać. Żeby dowiedzieć się czegoś więcej na wypadek, gdyby muzyka była zagrożeniem dla społeczeństwa — dodał mężnie.

— Tak jest, dziekanie — poparł go wykładowca run współczesnych. — To nasz obywatelski obowiązek. Jesteśmy pierwszą linią nadprzyrodzonej obrony miasta. A gdyby tak potworne stwory zaczęły wyłazić z powietrza?

— Co wtedy? — zdziwił się kierownik studiów nieokreślonych.

— No… będziemy na miejscu. — Aha. I to dobrze?

Ridcully przyglądał się swoim magom. Dwóch dyskretnie tupało do rytmu, a kilku zdawało się drgać lekko. Kwestor drgał lekko przez cały czas, ale taki już miał sposób bycia.

Jak kanarki, pomyślał. Albo piorunochrony.

— No dobrze — zgodził się niechętnie. — Pójdziemy. Ale nie będziemy zwracać na siebie uwagi.

— Oczywiście, nadrektorze.

— I każdy sam kupuje sobie drinki.

— No… dobrze.


* * *

Kapral (być może) Bawełna zasalutował, stając przed sierżantem, dowódcą fortu, który usiłował się ogolić. — Chodzi o tego nowego rekruta, sir — zameldował. — Nie wykonuje rozkazów.

Sierżant skinął głową, patrząc tępo na przedmiot trzymany w dłoni.

— Brzytwa, sir — podpowiedział kapral. — On cały czas powtarza tylko coś w rodzaju TO SIĘ JESZCZE NIE DZIEJE.

— Próbowaliście zakopać go po szyję w piasku? To zwykle pomaga.

— To trochę… em… takie… niegrzeczne wobec ludzi… mam na czubku języka… — Kapral pstryknął palcami. — Takie, no… okrutne. Właśnie. Ostatnio nie skazujemy ludzi na Dziurę.

— Jesteśmy w końcu… — Sierżant spojrzał na lewą dłoń, gdzie miał zapisane kilka linijek tekstu. — Jesteśmy Legią Cudzoziemską.

— Tak jest, sir. Natychmiast, sir. On jest dziwny. Siedzi tylko bez przerwy. Nazwaliśmy go Beau Nierób, sir.

Zdumiony sierżant wpatrywał się w lustro.

— To pańska twarz, sir — poinformował go kapral.


* * *

Susan przyjrzała się sobie krytycznie. Susan… To raczej nie jest dobre imię, prawda? Nie jest też właściwie złym imieniem, nie jak u biednej Jodyny z czwartej klasy albo u Nigelli — jej imię oznacza tak naprawdę „oj, a chcieliśmy chłopca”. Ale jest… nudne. Susan. Sue. Dobra poczciwa Sue. To imię, które przygotowuje kanapki, w trudnych sytuacjach nie traci głowy i można powierzyć mu pod opiekę cudze dzieci.

To imię, jakiego nigdy nie noszą królowe ani boginie.

I nie można go poprawić pisownią. Można je zmienić w Suzi, ale wtedy brzmi jak u kogoś, kto zarabia na życie tańcem po stołach. Można wcisnąć do środka Z, parę N albo E, ale wciąż wyglądało na imię z dobudowanymi rozszerzeniami. Nie było lepsze niż Sara — imię, które wręcz krzyczy o protetyczne H na końcu.

Cóż, można przynajmniej poprawić swój wygląd.

Ta szata… Może i jest tradycyjna, ale ona, Susan, wcale nie jest. Jako alternatywę miała do dyspozycji swój szkolny mundurek albo jedną z różowych kreacji mamy. Obszerna sukienka Quirmskiej Pensji dla Młodych Panien była dumnym odzieniem i — przynajmniej w opinii panny Butts — chroniącym przed wszelkimi pokusami cielesnymi… ale brakowało jej pewnego szyku, niezbędnego kostiumowi Ostatecznej Realności. O różowym nie warto nawet myśleć.

Po raz pierwszy w historii wszechświata Śmierć zastanawiała się, co na siebie włożyć.

— Chwileczkę… — zwróciła się do swojego odbicia. — Tutaj… Tutaj mogę stwarzać różne rzeczy, prawda?

Wyciągnęła rękę i pomyślała: kubek. Kubek pojawił się w jej dłoni. Wzdłuż brzegu miał deseń czaszek i kości.

— Aha — mruknęła Susan. — Szlaczek różyczek pewnie jest wykluczony? Przypuszczam, że nie pasuje do atmosfery.

Postawiła kubek na stole i puknęła go palcem. Brzęknął w całkiem solidny sposób.

— Dobrze więc — rzekła. — Nie chcę niczego ckliwego ani krzykliwego. Żadnych bezsensownych czarnych koronek ani nic, co noszą idioci, którzy w swoich pokojach piszą wiersze i ubierają się jak wampiry, a naprawdę są wegetarianami.

Wizje sukni przesuwały się po jej odbiciu. Było oczywiste, że czerń to jedyna możliwość; zdecydowała się więc na coś praktycznego, bez przesadnych ozdób czy falbanek. Przechyliła głowę na bok, oceniając rezultat.

— No, może jednak odrobinę koronki — powiedziała. — I… trochę więcej… stanu.

Kiwnęła odbiciu głową. Z pewnością był to kostium, jakiego nie nosiłaby żadna Susan. Podejrzewała jednak, że ona sama ma w sobie jakąś zasadniczą susannowość, która prędzej czy później przeniknie i suknię.

— Dobrze, że tu jesteś — powiedziała do siebie. — Inaczej całkiem bym zwariowała, cha, cha.

Po czym ruszyła zobaczyć się z dziad… ze Śmiercią. Istniało takie miejsce, gdzie musiał być.


* * *

Buog wszedł cicho do uniwersyteckiej biblioteki. Krasno-ludy żywiły głęboki szacunek dla edukacji, pod warunkiem że nie musiały jej doświadczać osobiście. Pociągnął za połę szaty przechodzącego młodego maga.

— Tym wszystkim kieruje pewna małpa, prawda? — powiedział. — Wielka, gruba, włochata małpa z łapami długimi na parę oktaw.

Mag, blady student podyplomowy, spojrzał na Buoga z góry z pewnym lekceważeniem, jakie niektóre osoby zawsze rezerwują dla krasnoludów.

Studia na Niewidocznym Uniwersytecie nie były wcale zabawne. Człowiek musiał szukać rozrywki, gdzie tylko mógł. Mag uśmiechnął się więc szeroko i niewinnie.

— Zgadza się — potwierdził. — O ile wiem, w tej chwili jest w swoim warsztacie, w podziemiach. Ale musisz bardzo uważać, jak się do niego zwracasz.

— Naprawdę? — zdziwił się Buog.

— Tak. Koniecznie musisz powiedzieć: Może fistaszka, panie Małpiszonie. — Młody mag przywołał gestem paru kolegów. — To chyba wystarczy, prawda? Musi tylko powiedzieć: panie Małpiszonie?

— Tak — zgodził się inny ze studentów. — Chociaż, jeśli ma się nie zdenerwować, lepiej dla bezpieczeństwa drapać się też pod pachami. To go zawsze uspokaja.

— I wtrącać: ugh, ugh, ugh — dodał trzeci. — On to lubi.

— Bardzo panom dziękuję — powiedział Buog. — Dokąd mam pójść?

— Pokażemy ci — zapewnił pierwszy student.

— Bardzo panowie uprzejmi…

Trzech magów poprowadziło Buoga schodami w dół, a potem niskim tunelem. Drogę rozjaśniały im z rzadka promienie światła wpadające przez zielonkawe panele osadzone w podłodze piętro wyżej. Od czasu do czasu Buog słyszał za sobą chichot.

Bibliotekarz przykucnął na podłodze w długiej, wąskiej piwnicy. Przed nim leżały porozrzucane dziwne przedmioty: koło wozu, kawałki drewna i kości, rozmaite rury, pręty i odcinki drutu. Sugerowały jakoś, że w całym mieście różni ludzie stali zdumieni nad zepsutymi pompami i dziurami w płotach. Bibliotekarz przygryzał koniec rury i w skupieniu przyglądał się zebranemu stosowi.

— To on — wyjaśnił jeden z magów i lekko popchnął Buoga do przodu.

Krasnolud podszedł wolno. Za nim znowu wybuchł zduszony chichot.

Stuknął bibliotekarza w ramię.

— Przepraszam bardzo…

— Uuk?

— Ci tam przed chwilą nazwali cię małpiszonem — oświadczył Buog, wystawiając kciuk w kierunku drzwi. — Na twoim miejscu postarałbym się, żeby tego pożałowali.

Rozległ się metaliczny zgrzyt, a potem szybkie kroki w korytarzu, gdy magowie deptali po sobie, by zniknąć stąd jak najszybciej.

Bibliotekarz — na pozór bez wysiłku — zgiął rurę w kształt U.

Buog wrócił i wyjrzał za drzwi. Na kamieniach leżał zdeptany na płasko kapelusz.

— To było zabawne — powiedział. — Gdybym ich zwyczajnie zapytał, gdzie jest bibliotekarz, powiedzieliby: wynocha stąd, krasnoludzie jeden. W tej grze trzeba mieć właściwe podejście do ludzi.

Usiadł obok bibliotekarza. Orangutan dodał jeszcze jedno niewielkie wygięcie na rurze.

— Co robisz? — spytał Buog.

— Uuk-uuk-UK!

— Mój kuzyn, Modo, jest tu ogrodnikiem. Twierdzi, że ostry z ciebie klawiszowiec. — Buog spojrzał na dłonie zajęte gięciem rury. Były… wielkie. I było ich cztery. — Widzę, że przynajmniej częściowo miał rację.

Małpa sięgnęła po kawałek drewna i skosztowała go.

— Pomyśleliśmy, że może chciałbyś zagrać u nas na fortepianie. Dziś wieczorem, Pod Załatanym Bębnem. Znaczy sieja, Klif i Buddy.

Bibliotekarz zerknął na niego brązowym okiem, chwycił kij i zaczął przebierać palcami po nieistniejących strunach.

— Uuk?

— Zgadza się — potwierdził Buog. — Chłopak z gitarą.

— liik!

Bibliotekarz zrobił salto w tył.

— Uukuuk-uka-uka-UUka-UUK!

— Widzę, że już łapiesz rytm — pochwalił Buog.


* * *

Susan osiodłała konia i wskoczyła mu na grzbiet. Za ogrodem Śmierci rozciągały się pola — ich złocisty połysk był jedyną barwą w pejzażu. Śmierć może nie radził sobie najlepiej z trawą (czarną) i jabłoniami (lśniąca czerń na czerni), ale całą głębię koloru, której nie wykorzystał gdzie indziej, zużył na polach. Falowały jakby na wietrze, tyle że nie było żadnego wiatru.

Susan nie miała pojęcia, dlaczego to zrobił. Widziała jednak dróżkę, która biegła przez pola jakieś pół mili, po czym znikała nagle. Wyglądała, jakby ktoś spacerował tam od czasu do czasu, a potem się zatrzymywał i stał w miejscu. Może się rozglądał.

Pimpuś pobiegł ścieżką i stanął na jej końcu. Potem obejrzał się; dokonał tego, nie poruszając nawet uchem.

— Nie wiem, jak to robisz — szepnęła Susan. — Ale na pewno potrafisz i wiesz, dokąd chcę dotrzeć.

Zdawało się, że koń skinął łbem. Albert twierdził, że Pimpuś to najprawdziwszy koń z krwi i kości, ale pewnie nie można być przez setki lat wierzchowcem Śmierci i niczego się nie nauczyć. Wyglądał zresztą, jakby od samego początku był dość mądry.

Ruszył stępa, później kłusem, wreszcie galopem. A potem niebo zamigotało — tylko raz.

Susan spodziewała się czegoś więcej. Rozbłyskujących gwiazd, może jakiejś eksplozji tęczowych barw… nie tylko pojedynczego mrugnięcia. To dość lekceważący sposób podróżowania przez niemal siedemnaście lat.

Pola zniknęły, ale ogród właściwie się nie zmienił. Nadal rosły tu dziwnie przystrzyżone krzewy i był staw ze szkieletem ryby. Stały też, popychając zabawne taczki lub dzierżąc małe kosy, ogrodowe gnomy. Przynajmniej w ogrodach śmertelników byłyby gipsowymi gnomami — tutaj ich role pełniły wesołe szkielety w czarnych szatach. Pewne rzeczy się nie zmieniają.

Stajnia za to trochę się różniła. Przede wszystkim stał w niej Pimpuś.

Zarżał cicho, kiedy Susan wprowadziła go do pustego boksu obok niego samego.

— Jestem pewna, że dobrze się znacie — powiedziała.

Nie liczyła, że się jej uda, ale przecież musiało, prawda? Czas to coś, co przytrafia się innym, prawda?

Wśliznęła się do domu.


* * *

NIE. NIE MOŻNA MNIE UBŁAGAĆ. NIE MOŻNA MNIE ZMUSIĆ. UCZYNIĘ TYLKO TO, O CZYM WIEM, ŻE JEST SŁUSZNE.

Susan przekradała się między rzędami życiomierzy. Nikt jej nie zauważył. Kiedy patrzy się na walkę Śmierci, nie dostrzega się cieni w tle.

Nie powiedzieli jej o tym. Rodzice nigdy nie mówią. Ojciec mógł być kiedyś uczniem Śmierci, a matka adoptowaną córką Śmierci, ale okazało się to tylko nieistotnym szczegółem, kiedy zostali już rodzicami. Rodzice nigdy nie byli młodzi. Czekali tylko, aż staną się rodzicami.

Susan dotarła do końca półki.

Śmierć stał nad jej ojcem… nad chłopcem, który zostanie jej ojcem, poprawiła się natychmiast.

Trzy czerwone pręgi płonęły na policzku chłopca w miejscu, gdzie Śmierć go uderzył. Musnęła palcami blade ślady na własnej twarzy.

Ale przecież nie tak działa dziedziczenie.

Przynajmniej… nie to normalne.

Jej matka… dziewczyna, która będzie jej matką, stała przyciśnięta do kolumny. Z wiekiem jej wygląd się poprawił, uznała Susan, a już na pewno gust w doborze strojów. I otrząsnęła się w myślach. Komentarze na temat mody? W takiej chwili?

Śmierć stał nad chłopcem z mieczem w jednej ręce i życiomierzem Morta w drugiej.

NIE MASZ POJĘCIA, JAK BARDZO MI PRZYKRO Z TEGO POWODU, powiedział.

— Może i mam — odparł Mort.

Śmierć uniósł głowę i spojrzał prosto na Susan. Oczodoły na moment zapłonęły mu błękitem. Susan usiłowała wcisnąć się w cień.

Przez chwilę patrzył na Morta, potem na Ysabell, znowu na Susan, a potem jeszcze raz na Morta. Roześmiał się.

I odwrócił klepsydrę.

Pstryknął palcami.

Mort zniknął z cichym podmuchem. Podobnie Ysabell. I pozostali.

Nagle zrobiło się bardzo cicho.

Śmierć bardzo ostrożnie odstawił klepsydrę na biurko i spojrzał w sufit.

ALBERCIE, powiedział głośno.

Albert wynurzył się zza kolumny.

BĄDŹ TAK MIŁY I PRZYGOTUJ MI FILIŻANKĘ HERBATY, JEŚLI MOŻNA.

— Tak, panie. Hę, hę, pokazałeś mu, jak należy… DZIĘKUJĘ.

Albert odszedł w stronę kuchni.

Raz jeszcze zapadło to, co można uznać za całkowitą ciszę w pomieszczeniu pełnym życiomierzy. MOŻESZ SIĘ JUŻ POKAZAĆ.

Susan wykonała polecenie i stanęła przed Ostateczną Realnością.

Śmierć miał siedem stóp wzrostu. Wydawało się, że więcej. Susan pamiętała niewyraźnie postać noszącą ją na ramionach w ogromnych, mrocznych pokojach… Ale w jej wspomnieniach była to ludzka postać — koścista, ale ludzka w sposób, którego była pewna, ale nie potrafiła dokładnie określić.

Teraz nie stał przed nią człowiek. Był wysoki, dumny i straszny. Może nagiąć się tak, by nagiąć Reguły, ale nie czyni go to ludzkim. Oto strażnik bram świata. Nieśmiertelny z definicji. Koniec wszech rzeczy.

Mój dziadek.

W każdym razie będzie nim. Jest. Był.

Ale… było jeszcze to coś na jabłoni. Jej umysł powracał do tamtego obrazu. Patrzyła na groźną postać i myślała o drzewie. Prawie niemożliwe było utrzymanie obu wizji w jednym umyśle.

NO, NO, powiedział Śmierć. MASZ W SOBIE WIELE Z MATKI. I Z OJCA RÓWNIEŻ.

— Skąd wiedziałeś, kim jestem? — spytała Susan. MAM WYJĄTKOWĄ PAMIĘĆ.

— Jak możesz mnie pamiętać? Nie zostałam jeszcze nawet poczęta!

POWIEDZIAŁEM: WYJĄTKOWĄ. MASZ NA IMIĘ…

— Susan, ale…

SUSAN? powtórzył z goryczą Śmierć. NO TAK, CHCIELI MIEĆ PEWNOŚĆ, CO?

Usiadł w fotelu, splótł palce i ponad nimi spojrzał na wnuczkę. Susan odpowiedziała mu spojrzeniem równie nieruchomym.

POWIEDZ, rzekł Śmierć po chwili, CZY BYŁEM… BĘDĘ… CZY JESTEM DOBRYM DZIADKIEM?

Susan zastanowiła się, przygryzając wargę.

— Jeżeli powiem, czy nie wywoła to paradoksu?

NIE DLA NAS.

— No więc… Masz kościste kolana. Śmierć spojrzał zdziwiony. KOŚCISTE KOLANA?

— Przykro mi.

PRZYBYŁAŚ TU, ŻEBY MI TO POWIEDZIEĆ?

— Zaginąłeś… tam, skąd przychodzę. Na mnie spadły twoje obowiązki. Albert bardzo się niepokoi. Przybyłam, żeby sprawdzić, co się dzieje. Nie wiedziałam, że tato dla ciebie pracował.

MARNIE MU TO WYCHODZIŁO.

— Co z nim zrobiłeś?

NA RAZIE SĄ BEZPIECZNI. CIESZĘ SIĘ, ŻE JUŻ PO WSZYSTKIM. OBECNOŚĆ LUDZI TUTAJ ZACZYNAŁA WPŁYWAĆ NA MOJE SADY. AHA, ALBERCIE…

AJbert pojawił się z herbatą na tacy.

JESZCZE FILIŻANKĘ, JEŚLI MOŻNA.

Albert rozejrzał się i nie zdołał dostrzec Susan. Jeśli ktoś potrafi stać się niewidzialny dla panny Butts, dla innych nie sprawia mu to żadnych trudności.

— Jak sobie życzysz, panie.

A ZATEM, powiedział Śmierć, gdy Albert wyszedł, GDZIEŚ ZAGINĄŁEM. A TY WIERZYSZ, ŻE ODZIEDZICZYŁAŚ RODZINNY INTERES? TY?

— Wcale nie chciałam! Ale zjawili się koń i szczur! SZCZUR?

— Ee… To chyba coś, co dopiero ma się zdarzyć.

A TAK. PAMIĘTAM. HM… CZŁOWIEK WYKONUJĄCY MOJĄ PRACĘ? TECHNICZNIE MOŻLIWE, OCZYWIŚCIE, ALE CZEMU?

— Myślę, że Albert coś wie, ale wciąż zmienia temat. Powrócił Albert, niosąc drugą filiżankę i spodek. Postawił je na biurku Śmierci z miną człowieka, którego uprzejmość jest nadużywana.

— Czy to już wszystko, panie? DZIĘKUJĘ CI, ALBERCIE. TAK.

Albert wyszedł znowu, wolniej niż zazwyczaj. Oglądał się przez ramię.

— On się wcale nie zmienia, prawda? — zauważyła Susan. — Oczywiście, to normalne w tym miejscu.

CO MYŚLISZ O KOTACH?

— Słucham? KOTY. LUBISZ JE?

— Są… — Susan zawahała się. — Miłe. Ale to tylko koty. CZEKOLADA, powiedzą! Śmierć. LUBISZ CZEKOLADĘ?

— Myślę, że możliwe jest, by zjeść jej za dużo.

Z PEWNOŚCIĄ NIE WE WSZYSTKIM JESTEŚ PODOBNA DO YSABELL.

Susan kiwnęła głową. Ulubionym daniem jej matki było Czekoladowe Ludobójstwo.

A TWOJA PAMIĘĆ? MASZ DOBRĄ PAMIĘĆ?

— O tak. Pamiętam… rzeczy. O tym, jak być Śmiercią. I jak to wszystko powinno działać. Posłuchaj, kiedy powiedziałeś, że pamiętasz o szczurze, a to się jeszcze nie…

Śmierć wstał i podszedł do modelu świata Dysku.

REZONANS MORFICZNY, wyjaśnił. DO LICHA, LUDZIE NAWET NIE ZACZĘLI GO POJMOWAĆ. WIBRACJE DUSZY. ODPOWIADAJĄ ZA TAK WIELE ZJAWISK…

Susan wyjęła życiomierz Impa. Błękitny dym wciąż przelewał się przez szyjkę.

— Czy możesz mi z tym pomóc? — zapytała. Śmierć odwrócił się gwałtownie.

NIE POWINIENEM W OGÓLE ADOPTOWAĆ TWOJEJ MATKI.

— A dlaczego to zrobiłeś? Wzruszył ramionami. CO TAM PRZYNIOSŁAŚ?

Wziął od niej życiomierz Buddy’ego, podniósł i przyjrzał się uważnie.

ACH. INTERESUJĄCE.

— Wiesz, co to oznacza, dziadziu?

NIE SPOTKAŁEM SIĘ JESZCZE Z CZYMŚ TAKIM, ALE SĄDZĘ, ŻE TO MOŻLIWE. W PEWNYCH OKOLICZNOŚCIACH. TO ZNACZY… MNIEJ WIĘCEJ… ŻE ON MA W DUSZYRYTM… DZIADZIU?

— Och, nie! To niemożliwe! To tylko takie powiedzenie! I co ci się nie podoba w dziadziu?

DZIADKA JAKOŚ WYTRZYMAM. DZIADZIU? MOIM ZDANIEM TO TYLKO KROK OD DZIADUNIA. POZA TYM SADZIŁEM, ŻE WIERZYSZ W LOGIKĘ. TO, ŻE COŚ JEST POWIEDZENIEM, NIE ZNACZY JESZCZE, ŻE NIE JEST PRAWDĄ.

Śmierć machnął klepsydrą.

NA PRZYKŁAD WIELE ZDARZEŃ CZYNI CZŁOWIEKA SZCZĘŚLIWSZYM NIŻ NAPLUCIE W KIESZEŃ. NIGDY NIE MOGŁEM ZROZUMIEĆ TEGO POWIEDZONKA. OCZYWIŚCIE, MOŻNA ZNALEŹĆ W KIESZENI GORSZE RZECZY…

Urwał nagle.

ZNOWU TO ROBIĘ! CZEMU MNIE INTERESUJE, CO ZNACZYTO PRZEKLĘTE ZDANIE? ALBO TO, JAK MNIE NAZYWASZ? NIEISTOTNE! PLĄTANIE SIĘ W LUDZKIE SPRAWY PRZYĆMIEWA JASNOŚĆ MYŚLENIA. MOŻESZ MI WIERZYĆ. STARAJ SIĘ NIE MIESZAĆ.

— Ale ja jestem człowiekiem.

NIE MÓWIŁEM, ŻE TO BĘDZIE ŁATWE, PRAWDA? STARAJ SIĘ NIE MYŚLEĆ. NIE ODCZUWAJ.

— Jesteś w tym ekspertem, co? — rzuciła gniewnie Susan.

BYĆ MOŻE, W NIEDALEKIEJ PRZESZŁOŚCI POZWOLIŁEM SOBIE NA JAKIEŚ DRGNIENIE EMOCJI, przyznał Śmierć. ALE MOGĘ Z TEGO ZREZYGNOWAĆ, KIEDYTYLKO ZECHCĘ.

Znowu podniósł klepsydrę.

TO PEWNA CIEKAWOSTKA, ŻE MUZYKA, BĘDĄC ZE SWEJ NATURY NIEŚMIERTELNA, POTRAFI CZASEM PRZEDŁUŻYĆ ŻYCIE TYCH, KTÓRZY SĄ Z NIĄ BLISKO ZWIĄZANI, wyjaśnił. ZAUWAŻYŁEM, ŻE W SZCZEGÓLNOŚCI SŁAWNI KOMPOZYTORZY ŻYJĄ ZWYKLE BARDZO DŁUGO. W WIĘKSZOŚCI SĄ GŁUSI JAK PIEŃ, KIEDY PO NICH PRZYCHODZĘ. PODEJRZEWAM, ŻE GDZIEŚ JAKIŚ BÓG UWAŻA TO ZA BARDZO ZABAWNE. Śmierć zdołał jakoś zrobić pogardliwą minę. ONI LUBIĄ TAKIE DOWCIPY[16].

Odstawił życiomierz na biurko i stuknął go kościstym palcem.

Szkło zadźwięczało: uauuummmiii-dida-dida-didong.

ON NIE MA JUŻ ŻYCIA. MA TYLKO MUZYKĘ.

— Muzyka go opanowała? MOŻNA TO TAK OKREŚLIĆ.

— I wydłuża mu życie?

ŻYCIE DA SIĘ WYDŁUŻYĆ. ZDARZA SIĘ TO CZASAMI MIĘDZY LUDŹMI. NIECZĘSTO. ZWYKLE JEST TRAGICZNE, W NIECO TEATRALNYM STYLU. ALE TUTAJ NIE MAMYDRUGIEGO CZŁOWIEKA. TO MUZYKA.

— On grał na czymś… na jakimś instrumencie strunowym, podobnym trochę do gitary…

Śmierć odwrócił się. DOPRAWDY? NO, NO… — Czy to ważne?

TO… CIEKAWE.

— Czy to coś, co powinnam wiedzieć?

NIC WAŻNEGO. FRAGMENT MITOLOGICZNYCH ODPADKÓW. SPRAWY SAME SIĘ UŁOŻĄ, MOŻESZ MI WIERZYĆ.

— Co to znaczy, że same się ułożą? PRAWDOPODOBNIE ZA KILKA DNI BĘDZIE MARTWY. Susan spojrzała na życiomierz.

— Przecież to okropne!

CZY JESTEŚ ROMANTYCZNIE ZAANGAŻOWANA W ZWIĄZEK Z TYM MŁODYM CZŁOWIEKIEM?

— Co? Nie! Widziałam go pierwszy raz w życiu.

WASZE OCZY NIE SPOTKAŁY SIĘ W ZATŁOCZONEJ SALI ANI NIC TAKIEGO?

— Nie. Oczywiście, że nie.

WIĘC DLACZEGO SIĘ PRZEJMUJESZ?

— Ponieważ on jest… Ponieważ to istota ludzka. Dlatego — odparła Susan, sama trochę zdziwiona. — Nie rozumiem, jak można tak krzywdzić ludzi — dodała niepewnie. — To wszystko. Och, sama nie wiem!

Śmierć pochylił się, aż jego czaszka znalazła się na poziomie jej twarzy.

ALE WIĘKSZOŚĆ LUDZI JEST RACZEJ GŁUPIA I MARNUJE SWOJE ŻYCIE. PRZEKONAŁAŚ SIĘ JUŻ? CZYNIE PATRZYŁAŚ Z KONIA W DÓŁ, NA MIASTO, I NIE MYŚLAŁAŚ, JAK BARDZO PRZYPOMINA KOPIEC MRÓWEK PEŁEN ŚLEPYCH STWORZEŃ WIERZĄCYCH, ŻE ICH PRZYZIEMNY MAŁY ŚWIATEK JEST PRAWDZIWY? WIDZISZ OŚWIETLONE OKNA I CHCESZ WIERZYĆ, ŻE KRYJĄ SIĘ ZA NIMI CIEKAWE HISTORIE. ALE WIESZ, ŻE TAK NAPRAWDĘ SĄ ZA NIMI NUDNE DUSZYCZKI, ZWYKLI KONSUMENCI ŻYWNOŚCI, KTÓRZY SWOJE INSTYNKTY BIORĄ ZA EMOCJE, A SWE KRÓTKIE ŻYWOTY ZA ISTOTNIEJSZE OD SZEPTÓW WIATRU.

Błękitny blask wydawał się bezdenny. Miała wrażenie, że wysysa z mózgu jej własne myśli.

— Nie — szepnęła. — Nigdy tak nie myślałam. Śmierć wyprostował się gwałtownie i odwrócił. PRZEKONASZ SIĘ, ŻE TO POMAGA, stwierdził krótko.

— Przecież to tylko chaos — zaprotestowała Susan. — Nie ma żadnego sensu w tym, jak umierają ludzie. Nie ma sprawiedliwości.

HA.

— Sam się wtrąciłeś — przypomniała. — Ocaliłeś mojego ojca. BYŁEM LEKKOMYŚLNY. ZMIENIĆ LOS JEDNEJ ISTOTY TO ZMIENIĆ ŚWIAT. PAMIĘTAM O TYM. TY RÓWNIEŻ POWINNAŚ PAMIĘTAĆ.

Wciąż stał odwrócony do niej plecami.

— Nie rozumiem, dlaczego nie mielibyśmy czegoś zmienić, jeśli świat stanie się wtedy lepszy.

HA.

— A może boisz się zmieniać świat?

Śmierć odwrócił się jeszcze. Sam widok jego twarzy sprawił, że Susan cofnęła się odruchowo.

Zbliżył się do niej powoli. Głos, kiedy się wydobył, przypominał syk.

TYMI TO ZARZUCASZ? STOISZ TAK W TEJ SWOJEJ ŚLICZNEJ SUKNI I ŚMIESZ MI TO ZARZUCAĆ? TY? TY MÓWISZ O ZMIENIANIU ŚWIATA? CZY POTRAFISZ ZNALEŹĆ W SOBIE DOŚĆ ODWAGI, BY WZIĄĆ TO NA SIEBIE? WIEDZIEĆ, CO TRZEBA ZROBIĆ, I ZROBIĆ TO, NIE OGLĄDAJĄC SIĘ NA KOSZTY? CZY GDZIEŚ NA ŚWIECIE ZNAJDZIE SIĘ CHOĆ JEDNA LUDZKA ISTOTA, KTÓRA WIE, CO TO ZNACZY OBOWIĄZEK?

Konwulsyjnie zaciskał i prostował palce.

POWIEDZIAŁEM, ŻE MUSISZ PAMIĘTAĆ… DLA NAS CZAS JEST JEDYNIE MIEJSCEM. JEST ROZCIĄGNIĘTY. ISTNIEJE TO, CO JEST, I TO, CO BĘDZIE. JEŚLI TO ZMIENISZ, NA TOBIE SPOCZNIE ODPOWIEDZIALNOŚĆ ZA TĘ ZMIANĘ. A TO ZBYT CIĘŻKIE BRZEMIĘ.

— To tylko wymówka.

Susan spojrzała gniewnie na wysoką postać w czerni. Potem odwróciła się gniewnie i pomaszerowała do drzwi. SUSAN…

Przystanęła w połowie drogi, ale się nie obejrzała.

— Tak?

NAPRAWDĘ… KOŚCISTE KOLANA?

— Tak!


* * *

Był to prawdopodobnie pierwszy na świecie futerał na fortepian, w dodatku zrobiony z dywanu. Klif bez wysiłku zarzucił go sobie na ramię, a w drugą rękę chwycił swój worek kamieni.

— Ciężki jest? — spytał Buddy.

Klif zważył fortepian w dłoni i zastanowił się.

— Trochę — przyznał. Podłoga pod nim zatrzeszczała. — Myślicie, żeśmy powinni zdejmować te wszystkie kawałki?

— Musi działać — zapewnił Buog. — To jak z… z powozem. Im więcej się od niego odczepi, tym szybciej jedzie. Chodźcie.

Wyruszyli. Buddy starał się nie rzucać w oczy tak bardzo, jak to tylko możliwe dla człowieka w towarzystwie krasnoluda z wielkim rogiem, małpoluda i trolla niosącego fortepian w torbie.

— Chciałbym powóz — oświadczył Klif, kiedy szli ulicą w stronę Bębna. — Duży czarny powóz z libacją i w ogóle.

— Llibacją? — zdziwił się Buddy. Przyzwyczajał się już do nowego imienia.

— Herb i w ogóle.

— Aha. Lliberia.

— I w ogóle.

— A ty co byś zrobił, gdybyś miał stos złota, Buog? Gitara w worku pobrzękiwała cicho do wtóru.

Buog zawahał się. Chciał wytłumaczyć, że dla krasnoluda cały sens posiadania stosu złota tkwi, no… w posiadaniu stosu złota. Nie trzeba nic z nim robić. Ma tylko być tak… tak kruszcowe, jak to możliwe dla złota.

— Nie wiem — powiedział. — Nigdy nie myślałem, że będę miał stos złota. A ty?

— Przysiągłem sobie, że będę najsłynniejszym muzykiem na świecie.

— Niebezpieczna jest taka przysięga — stwierdził Klif.

— Uuk.

— Czy nie tego chce każdy artysta?

— O ile wiem — rzekł Buog — każdy muzyk marzy, ale tak naprawdę marzy o tym, żeby mu płacili.

— I żeby zdobyć sławę — dodał Buddy.

— O sławie nic nie wiem. Trudno jest być sławnym i wciąż żywym. Ja chciałbym tylko codziennie grać muzykę i słyszeć, jak ktoś mi mówi: „To było świetne, masz tu pieniądze, bądź jutro o tej samej porze, dobrze?”.

— I to wszystko?

— To wcale nie jest malo. Chciałbym też, żeby ludzie mówili: „Potrzebny nam dobry gracz na rogu, weźmy Buoga Buogssona”.

— Nie brzmi zbyt ciekawie — uznał Buddy.

— Lubię nieciekawe sytuacje. Dłużej trwają.

Dotarli Pod Bęben i bocznymi drzwiami weszli do ciemnego pokoju cuchnącego szczurami i używanym piwem. Z baru dobiegał pomruk głosów.

— Zdaje się, że przyszło dużo ludzi — zauważył Buog. Wpadł Hibiskus.

— Jesteście gotowi, chłopcy?

— Jedna chwila — odezwał się Klif. — Nie mówiliśmy o zapłacie.

— Powiedziałem, że sześć dolarów — przypomniał Hibiskus. — Czego się spodziewacie? Nie należycie do gildii, a stawka gildii to osiem dolarów.

— Nie prosilibyśmy cię o osiem dolarów — zapewnił Buog.

— I słusznie.

— Weźmiemy szesnaście.

— Szesnaście? Nie możecie! To prawie dwa razy tyle co gildia!

— Ale masz tam bardzo dużo klientów. Założę się, że wypożyczasz mnóstwo piwa. A my możemy przecież iść do domu.

— Pogadajmy — zaproponował Hibiskus. Objął ramieniem głowę Buoga i odprowadził go w kąt pokoju.

Buddy przyglądał się, jak bibliotekarz bada fortepian. Nigdy jeszcze nie widział, żeby muzyk zaczynał od próby zjedzenia instrumentu. Po chwili małpolud podniósł klapę i obejrzał klawisze. Spróbował kilku nut, chyba dla smaku.

Wrócił Buog. Zatarł ręce.

— No, sprawa załatwiona — rzekł. — Uff.

— Ile? — spytał Klif.

— Sześć dolarów! — odparł z dumą krasnolud. Przez chwilę trwała cisza.

— Przepraszam — odezwał się wreszcie Buddy — ale czekalliśmy na „naście”.

— Musiałem być twardy — wyjaśnił Buog. — W pewnym momencie zszedł już do dwóch dolarów.


* * *

Niektóre religie twierdzą, że wszechświat rozpoczął się od słowa, pieśni, tańca, fragmentu muzyki. Nasłuchujący Mnisi z Ramtopów ćwiczą swój słuch, aż potrafią na ucho określić wysokość karty do gry. Za swe zadanie uważają wsłuchiwanie się w subtelne odgłosy wszechświata, by na podstawie skamieniałych ech ustalić te pierwsze dźwięki.

Z całą pewnością, jak twierdzą, na samym początku wszystkiego rozległ się bardzo dziwny dźwięk.

Ci o najostrzejszym słuchu (ci, którzy najwięcej wygrywają w karty), którzy słuchają ech zamrożonych w amonitach i bursztynie, przysięgają, że wykryli jeszcze wcześniej jakiś cichy głos.

Podobno brzmi, jakby ktoś liczył: raz, dwa, trzy, cztery…

Najlepszy z nich, który wsłuchiwał się w bazalt, mówił, że ma wrażenie, jakby rozróżniał bardzo niewyraźnie pewne liczby, które padły jeszcze wcześniej. Zapytany, jakie to liczby, odpowiedział: „Brzmiały jak: raz, dwa”.

Nikt nie zapytał, co się stało potem z tym dźwiękiem — jeśli istotnie był taki — który przywołał wszechświat do istnienia. To mitologia. W mitologii nie należy stawiać takich pytań.

Z drugiej strony Ridcully wierzył, że wszystko zaistniało przypadkiem albo też, w szczególnej sytuacji dziekana, ze złośliwości.

Starsi magowie zwykle nie pijali Pod Załatanym Bębnem, chyba że po pracy. Zdawali sobie sprawę, że dzisiaj znaleźli się tutaj w pewnym nieokreślonym, ale służbowym celu. Siedzieli więc dość sztywno przed swoimi drinkami.

Otaczał ich pierścień pustych stołków, ale niezbyt szeroki, gdyż Bęben był wyjątkowo zatłoczony.

— Dużo tu atmosfery. — Ridcully rozejrzał się po sali. — Widzę, że znowu dają prawdziwe ale. Wezmę kufel Prawdziwego Dziwnego Turbota.

Magowie przyglądali się, jak osusza kufel. Piwo W Ankh-Morpork ma szczególny smak, co pewnie wynika z jego związku z wodą. Niektórzy twierdzą, że przypomina bulion. Mylą się — bulion jest zimniejszy.

Ridcully mlasnął z satysfakcją.

— My w Ankh-Morpork wiemy, z czego się robi piwo — stwierdził. Magowie pokiwali głowami — rzeczywiście wiedzieli. Dlatego pili gin z tonikiem.

Ridcully spojrzał wokół siebie. Zwykle o tej porze trwała tu już jakaś bójka albo przynajmniej dyskretne dźganie nożem. W tej chwili słyszał tylko gwar rozmów, a wszyscy patrzyli na niewielką scenę na końcu sali, gdzie nie działo się nic szczególnego. Scenę zasłaniała teoretycznie kurtyna, w rzeczywistości stare prześcieradło; dobiegały zza niego stuki i dudnienia.

Magowie siedzieli blisko sceny — magom zwykle jakoś dostają się dobre miejsca. Ridcully miał wrażenie, że słyszy szepty i widzi cienie za prześcieradłem.

— Pytał, jak się nazywamy.

— Klif, Buddy, Buog i bibliotekarz. Myślałem, że o tym wie.

— Nie, powinniśmy mieć jedno imię dla nas wszystkich.

— A co, brakuje ich?

— Może coś w rodzaju Wesołych Trubadurów…

— Uuk!

— Buog i Buoginki?

— Tak? A czemu nie Klif i Klifetki?

— Uuk uk Uuk-uk?

— Nie, potrzebna nam inna nazwa. Taka, co pasuje do muzyki.

— A może Złoto? Dobra krasnoludzia nazwa.

— Nie, coś innego.

— No to Srebro.

— Uuk!

— Nie sądzę, Buog, żeby metali nadawał się dlla nas na nazwę. Nie jesteśmy grupą metallową.

— A czemu to takie ważne? Jesteśmy zwykłą grupą ludzi, którzy grają muzykę.

— Nazwy są ważne.

— Gitara jest wyjątkowa. Może Grupa z Gitarą Buddy’ego?

— Uuk.

— Coś krótszego.

— Eee…

Wszechświat wstrzymał oddech. — Grupa z Wykopem?

— Podoba mi się. Przypomina kopalnię. Nazwa w sam raz dla krasnoluda.

— Uuk!

— Może raczej z Wykrokiem? Llepiej brzmi.

— Powinniśmy też wymyślić jakąś nazwę dla muzyki.

— Na pewno prędzej czy później coś przyjdzie nam do głowy. Ridcully zajrzał za bar.

Po drugiej stronie sali siedział Gardło Sobie Podrzynam Dib-bler, najbardziej spektakularnie pechowy biznesmen w Ankh-Morpork. Próbował sprzedać komuś straszną kiełbaskę w bułce — pewny znak, że jego ostatnie absolutnie pewne przedsięwzięcie legło w gruzach. Dibbler sprzedawał swoje gorące kiełbaski tylko wtedy, gdy zawiodło wszystko inne[17].

Pomachał Ridcully’emu — całkiem za darmo. Przy sąsiednim stoliku siedział Satchmon Lemon, jeden z urzędników rekrutacyjnych Gildii Muzykantów, z dwójką asystentów, których wiedza o muzyce ograniczała się chyba do tego, ile solówek perkusyjnych może wytrzymać ludzka czaszka. Wyraz jego twarzy sugerował, że nie przyszedł tu dla zdrowia. Fakt, że przedstawiciele gildii mają groźne miny, sugerował zwykle, że przybyli z powodu cudzego zdrowia, na ogół po to, by je odebrać.

Ridcully poczuł, że poprawia mu się nastrój. Może wieczór okaże się jednak ciekawszy, niż przypuszczał.

Pod sceną stał jeszcze jeden stolik. Ridcully prawie go nie zauważył, jednak po chwili mimowolnie wrócił do niego spojrzeniem. Przy stoliku siedziała młoda dziewczyna, całkiem sama. Oczywiście, nie było nic niezwykłego w obecności młodych dziewcząt w Bębnie. Nawet młodych dziewcząt bez towarzystwa. Zwykle zjawiały się po to, by ów stan zmienić.

Dziwne było to, że choć ludzie siedzieli ciasno stłoczeni na ławach, ona miała wokół siebie wolną przestrzeń. Była zresztą dość atrakcyjna, choć chuda, uznał Ridcully. Jak się nazvwa taki chłopięcy styl? Ochłapczyca czy jakoś tak. Miała na sobie czarną koronkową suknię z rodzaju tych, które noszą zdrowe młode kobiety chcące wyglądać na suchotniczki. Na ramieniu siedział jej kruk. Odwróciła głowę, zauważyła Ridcully’ego i zniknęła. Mniej więcej.

Był w końcu magiem. Poczuł, że oczy mu łzawią, gdy zamigotała, pojawiając się i znikając z pola widzenia.

Hm… no cóż, słyszał, że dziewczęta Zębuszek są w mieście. Pewnie też czasem mają wolny dzień, jak wszyscy.

Kątem oka dostrzegł jakiś ruch na blacie i spuścił wzrok. Śmierć Szczurów przebiegł z miseczką fistaszków.

Wrócił spojrzeniem do swoich magów. Dziekan wciąż miał na głowie swój spiczasty kapelusz. Twarz połyskiwała mu dziwnie.

— Chyba ci gorąco, dziekanie…

— Ależ skąd. Jest mi chłodno i przyjemnie, nadrektorze. Zapewniam — odparł dziekan. Coś gęstego spłynęło mu po policzku.

Wykładowca run współczesnych podejrzliwie pociągnął nosem.

— Czy ktoś tu smaży bekon? — zapytał.

— Zdejmij kapelusz, dziekanie. Zaraz poczujesz się lepiej.

— Jak dla mnie, pachnie to raczej jak w Domu Negocjowalnego Afektu pani Palm — stwierdził pierwszy prymus. Popatrzyli na niego zdziwieni.

— Kiedyś przechodziłem obok. Przypadkiem — wyjaśnił szybko.

— Wykładowco, proszę zdjąć dziekanowi kapelusz, jeśli sam nie może — polecił Ridcully.

— Zapewniam, nadrektorze…

Kapelusz został zdjęty. Coś długiego, tłustego i niemal tego samego kształtu przechyliło się do przodu.

— Dziekanie… — wykrztusił w końcu Ridcully. — Co zrobiłeś z włosami? Wyglądają jak szpic z przodu, a z tyłu jak kaczy kuper, wybaczcie mój klatchiański. I strasznie się błyszczą.

— To smalec. Stąd ten zapach bekonu — domyślił się wykładowca.

— To prawda. A skąd ten kwiatowy aromat?

— Mrumrumrumrumrumrulawendamrumru — odparł posępnie dziekan.

— Słucham, dziekanie?

— Powiedziałem, że to z powodu olejku lawendowego, który dodałem — oświadczył dziekan bardzo głośno. — I niektórzy z nas uważają, że to znakomita fryzura, do usług. Kłopot z panem, nadrektorze, polega na tym, że nie rozumie pan ludzi w naszym wieku.

— Znaczy… znaczy o siedem miesięcy starszych ode mnie? Tym razem dziekan się zawahał.

— Goja mówiłem? — spytał.

— Czy brałeś pigułki z suszonej żaby, drogi kolego? — upewnił się Ridcully.

— Oczywiście, że nie. One są dla psychicznie niezrównoważonych!

— Aha. No to znamy powód.

Kurtyna poszła w górę, a raczej została szarpnięciem odsunięta na bok.

Grupa z Wykrokiem stała na scenie, mrugając w jasnym blasku pochodni.

Nikt nie klaskał. Z drugiej strony jednak nikt niczym nie rzucał. Według standardów Bębna było to wyjątkowo serdeczne przyjęcie.

Ridcully zobaczył wysokiego kędzierzawego chłopaka ściskającego coś, co przypominało niedożywioną gitarę, a może banjo, którego używano w bitwie. Obok niego stał krasnolud z rogiem bojowym. Z tyłu siedział troll z młotkami w łapach, a przed nim leżały kamienie. A z boku stał bibliotekarz przed… Ridcully wychylił się… chyba przed szkieletem fortepianu ustawionym na paru antałkach po piwie.

Chłopak wydawał się sparaliżowany wpatrzonymi w niego oczami.

— Witajcie… — powiedział. — Ehm… Witaj, Ankh-Morpork! Ta konwersacja najwyraźniej go wyczerpała, więc zaczął grać. Był to prosty krótki rytm, na jaki można by nie zwrócić uwagi, gdyby człowiek usłyszał go na ulicy. Po nim nastąpiła sekwencja mocnych akordów, a jeszcze potem Ridcully uświadomił sobie, że sekwencja mocnych akordów wcale nie nastąpiła po nim, bo rytm był tam przez cały czas. Żadna gitara nie jest do tego zdolna.

Krasnolud wydobył z rogu serię nut. Troll podjął rytm. Bibliotekarz opuścił obie ręce na klawiaturę fortepianu, najwyraźniej całkiem losowo.

Ridcully nigdy jeszcze nie słyszał takiego zgiełku.

A potem… potem… to już wcale nie był zgiełk.

Przypominało mu to bzdury o białym świetle, które powtarzali młodzi magowie z budynku Magii Wysokich Energii. Twierdzili, że wszystkie kolory zmieszane razem dają biały, co zdaniem Ridcully’ego było piekielnym nonsensem, bo przecież każdy wie, że jeśli zmiesza się wszystkie farby, jakie wpadną w ręce, otrzyma się coś w rodzaju zielonobrązowej mazi, która z całą pewnością nie jest ani trochę biała. Ale teraz miał niejasne pojęcie, o co im chodzi.

Cały ten zgiełk, ta mieszanina muzyki nagle połączyła się jakoś i wewnątrz niej powstała nowa muzyka.

Fryzura dziekana się trzęsła.

Cały tłum falował.

Ridcully uświadomił sobie, że wybija stopą rytm. Przycisnął ją do podłogi drugą stopą.

Patrzył, jak troll podtrzymuje rytm, waląc młotkami w kamienie, aż drżały ściany. Palce bibliotekarza przebiegły po klawiszach. Potem wyczyn powtórzyły palce jego stóp. A przez cały czas gitara krzyczała, jęczała i śpiewała melodię.

Magowie podskakiwali na krzesłach i przebierali palcami w powietrzu.

Ridcully nachylił się do kwestora i wrzasnął.

— Co?! — zawołał kwestor.

— Powiedziałem, że wszyscy tu powariowali oprócz ciebie i mnie!

— Co?!

— To ta muzyka!

— Tak! Świetna! — Kwestor zamachał uniesionymi w górę chudymi rękami.

— I nie jestem taki pewny co do ciebie!

Ridcully usiadł znowu i sięgnął po thaumometr. Wibrował szaleńczo, co wcale nie pomagało. Przyrząd nie mógł się chyba zdecydować, czy jest tu magia, czy nie.

Szturchnął mocno kwestora.

— To nie jest magia! To coś innego!

— Ma pan całkowitą rację!

Ridcully miał wrażenie, że nagle zaczął mówić w niewłaściwym języku.

— Chodzi mi o to, że jest jej za wiele!

— Tak!

Ridcully westchnął.

— Chyba pora już na pigułkę z suszonej żaby.

Z maltretowanego fortepianu wydobywał się dym. Dłonie bibliotekarza spacerowały po klawiszach niczym Casanunda w żeńskim klasztorze.

Ridcully rozejrzał się. Czuł się całkiem osamotniony.

Był jeszcze ktoś, kogo nie opętała muzyka. Satchmon wstał nagle, a wraz z nim dwaj jego asystenci. Wyjęli jakieś nabijane pałki.

Ridcully znał prawa gildii. Oczywiście, muszą być przestrzegane. Bez nich miasto nie mogłoby funkcjonować. A to, co słyszał, z pewnością nie było licencjonowaną muzyką… Jeśli w ogóle istniała nielicencjonowana muzyka, to właśnie była ta. Mimo to… Podwinął rękaw i przygotował szybko ognistą kulę — na wszelki wypadek.

Jeden z mężczyzn upuścił pałkę i chwycił się za stopę. Drugi odwrócił się w miejscu, jakby coś palnęło go w ucho. Kapelusz Satchmona zgiął się niczym od ciosu w głowę.

Ridcully, czując, jak straszliwie łzawi mu oko, miał wrażenie, że dostrzega tę dziewczynę od Zębuszek uderzającą Satchmona w głowę drzewcem kosy.

Był całkiem inteligentnym człowiekiem, czasami miał tylko kłopoty z przekierowaniem ciągu swych myśli na nowe tory. Kosa jakoś mu nie pasowała, przecież trawa nie ma zębów. A potem ognista kula oparzyła mu palce i wtedy — kiedy ssał je gorączkowo — uświadomił sobie, że w muzyce jest coś jeszcze. Coś dodatkowego.

— No nie — szepnął. Ognista kula spłynęła na podłogę i podpaliła but kwestora. — To żyje!

Chwycił kufel, pospiesznie dopił zawartość i z trzaskiem postawił na stole dnem do góry.


* * *

Księżyc lśnił nad klatchiańską pustynią w pobliżu kropkowanej linii. Obie strony otrzymywały dokładnie tyle samo księżycowego blasku, choć umysły, takie jak pana Clete’a, ubolewały nad tym stanem rzeczy.

Sierżant przechadzał się po ubitym piasku placu musztry. Zatrzymał się, usiadł i wyjął cygaro. Potem schylił się i potarł zapałkę o coś sterczącego z piasku, co powiedziało: DOBRY WIECZÓR.

— Przypuszczam, że macie już dosyć, żołnierzu? — upewnił się sierżant.

CZEGO DOSYĆ, SIERŻANCIE?

— Dwa dni w piasku, bez pożywienia i wody… Sądzę, że jesteście obłąkani z pragnienia i błagacie, żeby was wykopać?

TAK. TO RZECZYWIŚCIE WYJĄTKOWO NUDNE. — Nudne?

OBAWIAM SIĘ, ŻE TAK.

— Nudne? To nie ma być nudne! To Dziura! Powinna być straszliwą torturą fizyczną i psychiczną! Po jednym dniu powinieneś już być… — Sierżant zerknął dyskretnie na słowa zapisane na przegubie. — Powinieneś być bełkoczącym szaleńcem! Obserwuję cię przez cały dzień! Nawet nie jęknąłeś! Nie mogę tak siedzieć w swoim… tym czymś, w czym się siedzi, są tam papiery i różne takie…

GABINET.

— …i pracować, kiedy widzę cię na placu! Nie zniosę tego! Beau Nierób spojrzał w górę. Uznał, że winien jest sierżantowi jakiś przyjazny gest.

RATUNKU, RATUNKU. POMOCY, POMOCY, powiedział.

Sierżant odetchnął z ulgą.

TO POMAGA LUDZIOM ZAPOMNIEĆ, PRAWDA?

— Zapomnieć? Ludzie zapominają o wszystkim, kiedy trafiają do… no…

DO DZIURY.

— Właśnie tam!

AHA. CZY MOGĘ ZADAĆ JEDNO PYTANIE?

— Jakie?

ZGODZI SIĘ PAN, ŻEBYM POSIEDZIAŁ TU JESZCZE JEDEN DZIEŃ?

Kiedy sierżant otworzył usta, by odpowiedzieć, D’regowie przypuścili atak zza najbliższej wydmy.


* * *

— Muzyka… — powtórzył Patrycjusz. — Och… powiedz coś więcej.

Rozparł się w fotelu, w pozycji sugerującej skupioną uwagę. Słuchanie było jego specjalnością. Wytwarzał rodzaj psychicznego ssania. Ludzie mówili mu różne rzeczy, byle tylko uniknąć milczenia.

Poza tym lord Vetinari, najwyższy władca Ankh-Morpork, dosyć lubił muzykę.

Ludzie zastanawiali się często, jaki rodzaj muzyki byłby dla kogoś takiego interesujący: może silnie sformalizowana muzyka kameralna, może muzyka operowa z gromami i błyskawicami. W rzeczywistości muzyka, którą lubił naprawdę, to ta, która nigdy nie jest grana. Jego zdaniem ruiną dla muzyki jest dręczenie jej z użyciem wysuszonych skór, kawałków zdechłego kota i brył metalu przekutych na druty i rury. Muzyka winna pozostać zapisana na białych stronicach, w szeregach małych kropek i kresek ustawionych między liniami. Tylko wtedy jest czysta. Kiedy ludzie zaczynają robić z nią różne rzeczy, zaraz wdaje się zgnilizna. O wiele lepiej jest siedzieć spokojnie w cichym pokoju i czytać nuty, kiedy między umysłem kompozytora i odbiorcy nie ma nic prócz linii tuszu. A kiedy grają ją spocone grubasy, ludzie z włosami w uszach, ze śliną kapiącą z końca oboju… Na samą myśl o tym aż się otrząsał. Chociaż niezbyt mocno, ponieważ nigdy nic nie robił w stopniu ekstremalnym. A zatem…

— Co się wtedy stało? — zapytał.

— Wtedy to on zaczął śpiewać, wasza miłość — odpowiedział Drętwy Michael, licencjonowany żebrak i nieformalny informator.

— Piosenkę o Wielkich Kulach z Klejnotów.

Patrycjusz uniósł brew.

— Słucham?

— Coś takiego. Nie bardzo żem słowa zrozumiał, a to z powodu tego, że fortepian wziął i wybuchnął.

— Och… Domyślam się, że to nieco utrudniło dalsze występy.

— Gdzie tam, małpiszon grał na tym, co się ostało. Ludzie wstali i zaczęli krzyczeć, tańczyć i tupać nogami, jakby się zaczęła plaga karaluchów.

— I powiedziałeś, że przedstawiciele Gildii Muzykantów doznali obrażeń?

— To dopiero było dziwne. Byli potem bladzi jak prześcieradło.

— Drętwy Michael przypomniał sobie własną pościel. — W każdym razie jak niektóre prześcieradła…

Drętwy Michael mówił, a Patrycjusz przeglądał raporty. Z pewnością był to niezwykły wieczór. Zamieszki Pod Bębnem… cóż, to raczej normalne, choć z opisu nie wyglądało to na typową bójkę, a już na pewno nigdy nie słyszał o tańczących magach. Miał wrażenie, że rozpoznaje objawy. Tylko jedna rzecz mogła jeszcze bardziej pogorszyć sytuację.

— Powiedz — rzekł — jak na to wszystko zareagował pan Dibbler.

— Co, wasza miłość?

— To chyba proste pytanie, jeśli mogę je ocenić.

Drętwy Michael czuł już formujące się w krtani słowa „Ale skądeś wiedział, wasza miłość, że stary Dibbler tam był? Przeciem nie mówił”. Zdążył się jednak zastanowić, potem znowu, i jeszcze raz, zanim je wypowiedział.

— Tylko siedział i patrzył, wasza miłość. Z otwartą gębą. A potem wyleciał na dwór.

— Rozumiem. No cóż… dziękuję, Drętwy Michaelu. Nie zatrzymuję cię dłużej.

Żebrak zawahał się.

— Paskudny Stary Ron mówił, że wasza miłość czasem płaci za informacje.

— Tak mówił? Doprawdy? Rzeczywiście tak powiedział… No, no, to ciekawe… — Vetinari zanotował coś na marginesie raportu. — Dziękuję.

— Eee…

— Nie pozwól mi cię zatrzymywać.

— Tego… niech bogowie błogosławią waszą miłość — rzucił jeszcze Drętwy Michael i biegiem pognał do drzwi.

Kiedy ucichło już tupanie butów żebraka, Patrycjusz zbliżył się do okna, splótł ręce za plecami i westchnął.

Istnieją zapewne miasta-państwa, myślał, gdzie władcy muszą się przejmować tylko drobiazgami… inwazją barbarzyńców, równowagą budżetu, skrytobójstwami, erupcją pobliskiego wulkanu… Nie ma tam ludzi radośnie otwierających drzwi do naszej rzeczywistości i wołających — metaforycznie: „Witaj, wejdź proszę, miło cię widzieć, jaki masz piękny topór, a przy okazji, może da się zarobić na tobie jakieś pieniądze, skoro już tu jesteś”.

Czasami Vetinari zastanawiał się, jaki los spotkał pana Honga. Wszyscy wiedzieli, naturalnie. W sensie ogólnym. Ale nie dokładnie.

Co za miasto… Wiosną rzeka stawała w ogniu. Mniej więcej raz w miesiącu wybuchała Gildia Alchemików.

Wrócił do biurka i zanotował coś jeszcze. Trochę się obawiał, że będzie zmuszony kazać kogoś zabić.

Potem sięgnął po trzecią część „Preludium G-dur” Fondela i zaczął czytać.


* * *

Susan wróciła do zaułka, gdzie zostawiła Pimpusia. Kilku mężczyzn leżało obok na bruku, ściskając różne części siebie i jęcząc. Nie zwróciła na nich uwagi. Każdy, kto próbuje ukraść konia Śmierci, szybko rozumie znaczenie określenia „padół łez”. Pimpuś miał dobre oko, więc był to zwykle niewielki, bardzo osobisty padół.

— To muzyka jego grała, nie odwrotnie — powiedziała. — Sam widziałeś. Nie jestem pewna, czy w ogóle dotykał palcami strun.

PIP.

Susan roztarta dłoń. Satchmon, jak się okazało, miał bardzo twardą głowę.

— Czy mogę ją zabić tak, żeby nie zabić jego? PIP.

— Nie ma szans — przetłumaczył kruk. — Tylko muzyka utrzymuje go przy życiu.

— Ale dzia… on powiedział, że w końcu i tak go to zabije.

— To wielki, rozległy i cudowny wszechświat, nie ma co.

PIP.

— Ale… posłuchaj, jeżeli to taki no, pasożyt — mówiła Susan, gdy Pimpuś kłusował już ku niebu — co mu przyjdzie z zabicia swojego nosiciela?

PIP.

— Mówi, że w tym nie może ci pomóc — tłumaczył kruk. — Wysadź mnie nad Quirmem, dobrze?

— Do czego jest jej potrzebny? — zastanawiała się Susan. — Wykorzystuje go, ale po co?


* * *

— Dwadzieścia siedem dolarów! — złościł się Ridcully.

— Dwadzieścia siedem dolarów, żeby was wyciągnąć. A strażnik cały czas się uśmiechał. Magowie aresztowani!

Przespacerował się wzdłuż szeregu smętnych postaci.

— Pomyślcie… Jak często Straż Miejska zostaje wezwana do Bębna? Znaczy, co niby tam robiliście, waszym zdaniem?

— Mrumrumrumrumrumru — powiedział dziekan, wpatrując się w podłogę.

— Słucham?

— Mrumrumrumrutańczyliśmymrumru.

— Tańczyliście — powtórzył zimno nadrektor i zawrócił. — To miał być taniec, tak? Zderzanie się z ludźmi? Przerzucanie się nawzajem przez ramię? Kręcenie się w kółko po całej sali? Nawet trolle tak się nie zachowują (nie to, żebym miał coś przeciwko trollom, wspaniali ludzie, wspaniali), a wy jesteście podobno magami. Inni mają patrzeć na was z podziwem, ale nie dlatego, że kręcicie im salta nad głowami. Wykładowco, proszę nie myśleć, że nie zauważyłem tego małego pokazu, byłem naprawdę zdegustowany. Biedny kwestor musiał się położyć. Taniec to… w kręgu, jak wiadomo, gaiki i różne takie, zdrowe zabawy, może jakieś swobodniejsze tańce balowe… Na pewno nie wymachiwanie ludźmi dookoła niby jakiś krasnolud toporem (oczywiście solą ziemi są te krasnoludy, zawsze to powtarzam). Czy wyrażam się jasno?

— Mrumrumrumrumrumruwszyscytakrobilimrumru — powiedział dziekan, wciąż nie podnosząc głowy.

— Nie spodziewałem się, że kiedykolwiek powiem to do maga, który skończył osiemnaście lat, ale wszyscy macie rogatkę na wyjścia. Do odwołania! — huknął Ridcully.

Zakaz opuszczania terenów uniwersyteckich nie był dotkliwą karą. Magowie zwykle nie ufali powietrzu, które nie przebywało od dłuższego czasu pod dachem, żyli więc w ograniczonym terytorium pomiędzy swoimi pokojami a jadalnią. Ale teraz czuli się dziwnie.

— Mrumrunierozumiemczemumrumru — wymruczał dziekan. Tłumaczył o wiele później, tego dnia, kiedy umarła muzyka, że to pewnie dlatego, iż nigdy nie był naprawdę młody, a przynajmniej młody, będąc dostatecznie dorosłym, by wiedzieć, że jest młody. Jak większość magów, rozpoczął naukę jako dziecko tak małe, że oficjalny spiczasty kapelusz spadał mu na uszy. A potem był już tylko… no, magiem.

Raz jeszcze zaczęło go dręczyć uczucie, że coś po drodze stracił. I jeszcze parę dni temu nie zdawał sobie z tego sprawy. Nie miał pojęcia, co to było. Chciał tylko coś robić. Nie wiedział, co takiego. Ale chciał zrobić to szybko. Chciał… Czuł się jak człowiek od urodzenia mieszkający w tundrze, który budzi się pewnego dnia z silnym pragnieniem przejażdżki na nartach wodnych. Z pewnością nie będzie tkwił w pokoju, kiedy muzyka wibruje w powietrzu…

— Mrumrumrumrumrumruniezostanęwdomumrumru.

Porywały go nieznane emocje. Chciał być nieposłuszny. Nieposłuszny niczemu, nie wyłączając prawa grawitacji. Z całą pewnością nie miał zamiaru składać swoich rzeczy przed pójściem do łóżka. Ridcully zapyta pewnie: ach, jesteś buntownikiem, tak; a przeciw czemu się buntujesz, a on wtedy powie… wtedy powie coś wartego zapamiętania. Tak właśnie zrobi! Był…

Ale nadrektor już sobie poszedł.

— Mrumrumrumrumrumru — rzekł wyzywającym tonem dziekan, buntownik bez przeszkody.


* * *

Zabrzmiało pukanie, ledwie słyszalne wśród hałasu. Klif ostrożnie uchylił drzwi i wyjrzał przez szczelinę. — To ja, Hibiskus. Tu macie swoje piwa. Pijcie i wynoście się. — Jak możemy się wynieść? — zapytał bezradnie Buog. — Kiedy tylko nas zobaczą, zmuszają, żebyśmy coś jeszcze zagrali.

— To mnie nie obchodzi. — Hibiskus wzruszył ramionami. — Ale jesteście mi winni dolara za piwo i dwadzieścia pięć dolarów za połamane meble…

Klif zamknął drzwi.

— Mogę z nim negocjować — zaproponował Buog.

— Nie — sprzeciwił się Buddy. — Nie stać nas na to. Spojrzeli po sobie.

— Ale tłum nas uwielbiał — stwierdził Buddy. — Uważam, że odnieśliśmy wielki sukces. Ehm…

Klif w milczeniu odgryzł szyjkę butelki i wylał sobie piwo na głowę[18].

— Myślę, że wszyscy chcielibyśmy się dowiedzieć jednego — rzekł Buog. — Coś ty tam właściwie wyprawiał?

— Uuk.

— I jeszcze — dodał krasnolud — co właściwie śpiewałeś.

— Eee…

— „Nie depcz po moich nowych niebieskich butach”? — rzucił Klif.

— Uuk.

— „Dziwny jest ten Dysk”? — zapytał Buog.

— Eee…

— „Taniec pingwina we mgle”? — mówił dalej Klif.

— Uuk?

— To taka wiesz, muzyka świata. Wariacja na temat ludowego tańca z Efebu. Pingwin to mityczny ptak bogini mądrości — wyjaśnił Buog. Spojrzał z ukosa na Buddy’ego. — A ten kawałek, kiedy powiedziałeś: „Halo, maleńka”. Dlaczego?

— Eee…

— Przecież do Bębna w ogóle nie wpuszczają małych dzieci.

— Sam nie wiem. Słowa po prostu czekały — tłumaczył niepewnie Buddy. — Tak jakby należały do muzyki.

— A na dodatek poruszałeś się… tak jakoś dziwnie. Jakbyś miał kłopoty ze spodniami. Oczywiście nie jestem specjalistą od ludzi, ale zauważyłem, że niektóre damy na widowni patrzą na ciebie tak, jak krasnolud na dziewczynę, o której wie, że jej ojciec ma głęboką sztolnię i parę bogatych żył.

— No — potwierdził Klif. — Albo jak troll, kiedy myśli: Rany, patrzcie na jej warstwy.

— Jesteś pewien, że nie masz w sobie nic elfiego? — upewnił się Buog. — Raz czy dwa zachowywałeś się… elfio.

— Nie wiem, co się działo… — poskarżył się Buddy. Gitara zajęczała.

Popatrzyli na nią.

— Zrobimy tak — rzeki Klif. — Weźmiemy ją i rzucimy do rzeki. Kto jest za, niech powie „tak”. Albo „uuk”, jeśli woli.

Zapadła cisza. Nikt nie próbował chwycić instrumentu.

— Ale widzicie… — zaczął Buog. — Widzicie… Oni nas tam naprawdę uwielbiali.

Zastanowili się nad tym.

— Trzeba przyznać… — zgodził się Klif. — Przez całe życie żem nie miał takiej publiczności.

— Uuuk.

— Jeśli jesteśmy tacy dobrzy — mruknął krasnolud — to czemu nie jesteśmy bogaci?

— Bo ty robisz negocjacje — zirytował się Klif. — Jak trzeba będzie zapłacić za meble, niedługo będę jeść kolację przez słomkę.

— Mówisz, że się nie nadaję? — Buog poderwał się gniewnie.

— Dobrze trąbisz na rogu. Ale żaden z ciebie finansowy mag. — Chciałbym zobaczyć…

Ktoś zastukał do drzwi. Troll westchnął.

— To pewno znowu Hibiskus. Daj to lustro, spróbuję przyłożyć mu drugą stroną.

Buddy otworzył. Zobaczył Hibiskusa, ale za plecami niższego mężczyzny noszącego długi płaszcz i szeroki, przyjazny uśmiech.

— Ach — odezwał się uśmiech. — Ty pewnie jesteś Buddy?

— No… niby tak.

W chwilę później mężczyzna był już wewnątrz, choć zdawało się, że wcale się nie poruszył. Zatrzasnął oberżyście drzwi przed nosem.

— Dibbler jestem — przedstawił się. — G.S.P. Dibbler. Pewnie już o mnie słyszeliście?

— Uuk!

— Nie mówię do ciebie. Rozmawiam z pozostałymi.

— Nie — przyznał Buddy. — Chyba nie słyszeliśmy. Uśmiech jeszcze się poszerzył.

— Wiem, chłopcy, że macie drobne kłopoty. Połamane meble i co tam jeszcze.

— Nawet nam nie zapłacą — poskarżył się Klif, zerkając ponuro na Buoga.

— No cóż, tak się złożyło, że może będę w stanie wam pomóc — zapewnił Dibbler. — Jestem człowiekiem interesu. Robię interesy. Widzę, chłopcy, że jesteście muzykantami. Gracie muzykę. Nie chcielibyście obciążać sobie głów sprawami pieniężnymi, prawda? To przeszkadza w procesie twórczym, mam rację? Więc może zostawicie to mnie?

— Ha — mruknął Buog, wciąż urażony oceną swoich talentów negocjacyjnych. — A co pan może załatwić?

— Hm… — zastanowił się Dibbler. — Na początek tyle, że zapłacą wam za dzisiejszy występ.

— A co z meblami? — zainteresował się Buddy.

— Och, rozwalają tu wszystko co wieczór — odparł lekceważąco Dibbler. — Hibiskus próbował was wykiwać. Pogadam z nim. Tak między nami, chłopaki, powinniście uważać na takich ludzi jak on.

Pochylił się. Gdyby uśmiechnął się jeszcze trochę szerzej, odpadłby mu czubek głowy.

— To miasto, chłopcy — rzekł — jest prawdziwą dżunglą.

— Jeśli załatwi nam wypłatę — stwierdził Buog — to ja mu ufam.

— Tak po prostu? — zdziwił się Klif.

— Ufam każdemu, kto daje mi pieniądze.

Buddy zerknął na stół. Sam nie wiedział dlaczego, ale miał wrażenie, że gdyby coś było nie w porządku, gitara by zareagowała… Może zagrała fałszywy akord? Ale ona tylko brzęczała cicho do siebie.

— Zresztą niech będzie. Jak mam przez to zachować swoje zęby, to popieram — zgodził się Klif.

— Dobrze — rzucił Buddy.

— Świetnie! Wspaniale! Razem stworzymy znakomitą muzykę. A przynajmniej wy, chłopcy, stworzycie.

Dibbler wyciągnął kartkę papieru i ołówek. W jego oczach za-ryczał lew.


* * *

Gdzieś wysoko w Ramtopach Susan wjechała na Pimpusiu ponad warstwę chmur.

— Jak on może tak mówić? — zapytała. — Bawi się ludzkim życiem, a potem opowiada o obowiązku.


* * *

W Gildii Muzykantów paliły się wszystkie światła. Butelka ginu zagrała werbel na krawędzi szklanki. Potem zabębniła krótko na blacie, kiedy Satchmon ją odstawił.

— Czy ktoś wie, kim oni są, do wszystkich piekieł? — spytał pan Clete, kiedy przy drugiej próbie Satchmon zdołał chwycić szklankę.

— Ktoś przecież musi wiedzieć!

— Chłopaka nie znam — odparł Satchmon. — Nikt go tu wcześniej nie widział. A ten… ten… No, zna pan trolle. Może być każdym.

— Jeden z nich to z całą pewnością bibliotekarz z uniwersytetu — stwierdził Herbert „Klawesyn” Szurnoog, bibliotekarz Gildii Muzykantów.

— Na razie możemy dać sobie z nim spokój — uznał Clete. Jego towarzysze pokiwali głowami. Nikt nie miał ochoty próbować pobić bibliotekarza, jeśli miał pod ręką kogoś mniejszego.

— Co z krasnoludem?

— Hm…

— Ktoś mówił, że to chyba Buog Buogsson. Mieszka gdzieś przy Drodze Fedry…

— Weźcie paru chłopców i idźcie tam natychmiast — warknął Clete. — Trzeba im wyjaśnić obowiązki muzyków w tym mieście. Natychmiast. Hat, hat, hat.


* * *

Muzycy szli spiesznie przez mrok, oddalając się od gwaru Załatanego Bębna.

— Bardzo był miły — stwierdził Buog. — Nie tylko dostaliśmy nasze honorarium, ale dodał nam jeszcze dwadzieścia dolarów a konto przyszłej setki, którą zarobimy.

— On chyba powiedział — wtrącił Klif — że daje nam dwadzieścia dolarów, a oddamy z odsetkami.

— To przecież na jedno wychodzi, prawda? I mówił, że załatwi nam inne występy. Czytaliście kontrakt?

— A ty?

— Były tam bardzo małe literki — mruknął Buog. I natychmiast się rozpromienił. — Za to było ich bardzo dużo. To musi być dobry kontrakt, skoro tak dużo jest na nim napisane.

— Bibliotekarz uciekł — przypomniał Buddy. — Strasznie dużo uukał, a potem uciekł.

— Cha, cha! Potem będzie żałował. Ludzie go kiedyś zapytają, a on powie: Wiecie, odszedłem, zanim stali się sławni.

— Powie: Uuk.

— Zresztą i tak fortepian wymaga napraw.

— Jasne — zgodził się Klif. — Wiecie, kiedyś żem widział gościa, co skleja różne rzeczy z zapałek. On by to mógł naprawić.

Parę dolarów zmieniło się w dwie porcje baraniej korma i smołowe yindaloo w Ogrodach Curry, plus butelka wina tak zmieszanego z chemikaliami, że nawet Klif mógł je pić.

— Potem — rzekł Buog, kiedy siedzieli, czekając na zamówione dania — znajdziemy sobie nowe mieszkanie.

— A co ci się nie podoba w starym?

— Ma w drzwiach dziurę w kształcie fortepianu.

— Przecie żeś ją sam wyrąbał.

— Co z tego?

— Gospodarz nie będzie narzekał?

— Pewnie że będzie. Od tego są gospodarze. Zresztą wspinamy się na szczyty, chłopaki. Czuję to w swojej wodzie.

— Myślałem, że jesteś szczęśliwy, kiedy ci płacą — wtrącił Buddy.

— Owszem. Zgadza się. Ale jestem jeszcze szczęśliwszy, kiedy mi płacą dużo.

Gitara zabrzęczała. Buddy sięgnął po nią i trącił strunę. Buog upuścił nóż.

— To brzmiało jak fortepian! — zawołał.

— Myślę, że potrafi brzmieć jak cokolwiek — odparł Buddy. — A teraz zna już fortepian.

— Magia — uznał Klif.

— Oczywiście, magia — zgodził się Buog. — Cały czas to powtarzam. Niezwykły instrument znaleziony w zakurzonym starym sklepie w burzliwą noc…

— Nie była burzliwa — przypomniał mu Klif.

— …musi być… No tak, rzeczywiście… Ale trochę padało. Musi być choć odrobinę magiczny. Założę się, że gdybyśmy teraz wrócili, sklepu już by nie było. To by was przekonało. Wszyscy wiedzą, że rzeczy kupione w sklepach, których nie ma już następnego dnia, są wściekle tajemnicze i zesłane przez Los. Los uśmiecha się do nas. Może.

— Coś z nami robi — rzekł Klif. — Mam nadzieję, że się uśmiecha.

— A pan Dibbler obiecał, że na jutro załatwi nam wyjątkową salę.

— To dobrze — stwierdził Buddy. — Musimy grać.

— Jasne — zgodził się Klif. — Gramy. To nasza praca.

— Ludzie powinni słyszeć muzykę.

— Jasne. — Klif trochę się zdziwił. — Pewno. Oczywiście. Tego właśnie chcemy. I jeszcze żeby płacili.

— Pan Dibbler nam pomoże — zapewnił Buog, zbyt pochłonięty myślami, by zauważyć dziwny ton głosu Buddy’ego. — Musi mu się dobrze powodzić. Ma biuro przy placu Sator. Tylko najlepsze firmy mogą sobie na to pozwolić.


* * *

Wstał nowy dzień.

Ledwie zdążył zakończyć wstawanie, gdy Ridcully przeszedł szybko po zroszonej trawie uniwersyteckiego ogrodu i zastukał mocno do drzwi budynku Magii Wysokich Energii.

Na ogół unikał tego miejsca. Nie dlatego że nie rozumiał, czym naprawdę zajmują się tam młodzi magowie, ale mocno podejrzewał, że oni też nie rozumieją. Miał wrażenie, że bardzo się cieszą, kiedy mają coraz mniej i mniej pewności co do świata. Przychodzili na przykład na kolację i mówili coś w stylu: „O rany, właśnie obaliłem teorię thaumicznej imponderabilności Marrowleafa”, jakby to był powód do dumy, a nie wyjątkowa nieuprzejmość.

W dodatku cały czas opowiadali o rozbiciu thaumu, najmniejszej cząstki magii. Nadrektor nie widział w tym sensu. Tyle że wszędzie dookoła będą odłamki. Co komu z tego przyjdzie? Wszechświat i tak jest marnie skonstruowany, nawet bez ludzi, którzy starają się w nim grzebać. Drzwi się uchyliły.

— Ach, to pan, nadrektorze.

Ridcully pchnął drzwi i otworzył je szerzej.

— Dzień dobry, Stibbons. Cieszę się, że tak wcześnie już pracujesz.

Myślak Stibbons, najmłodszy członek ciała profesorskiego, zamrugał, patrząc na jasne niebo.

— To już rano? — zdziwił się.

Ridcully przecisnął się obok niego do wnętrza MWE. Dla tradycyjnego maga było to obce terytorium. Nigdzie nie widział ani czaszki, ani cieknącej świecy; ten akurat pokój wyglądał jak laboratorium alchemika, które uległo nieuniknionemu wybuchowi i wylądowało w kuźni.

Nie podobała mu się też szata Stibbonsa. Miała odpowiednią długość, ale kolor spranej bladej zieleni, mnóstwo kieszeni, kołków i kaptur z brzegiem obszytym króliczym futrem. Nie było na niej żadnych cekinów, klejnotów ani mistycznych symboli. Ani jednego… tylko ciemna plama w miejscu, gdzie przeciekało pióro.

— Wychodziłeś ostatnio? — spytał Ridcully.

— Nie, nadrektorze. Ehm… A powinienem? Byłem zajęty pracą przy moim urządzeniu Zrób To Większe. Wie pan, pokazywałem przecież…[19]

— Tak, tak. — Ridcully rozejrzał się niespokojnie. — Kto tu jeszcze pracuje?

— No… jestem ja, Stęż Straszny, Skazz i Wielki Wariat Drongo. Chyba…

Ridcully zamrugał niepewnie.

— Co to za jedni? — zdziwił się. A potem z głębin pamięci wypłynęła przerażająca odpowiedź. Tylko pewien bardzo szczególny gatunek używał takich imion. — Studenci?

— Co? Tak. — Myślak cofnął się. — To chyba nic złego, prawda? Znaczy… przecież jesteśmy na uniwersytecie.

Ridcully podrapał się za uchem. Ten młodzik ma rację, naturalnie. Trzeba wpuszczać tych drani, nie da się tego zakazać. Osobiście starał się ich unikać, gdy tylko mógł — podobnie jak reszta wykładowców. Czasem nawet uciekali przed nimi albo chowali się za drzwiami, gdy tylko ich widzieli. Podobno wykładowca run współczesnych wolał raczej ukryć się w szafie, niż rozpocząć wykład.

— Lepiej ich sprowadź — polecił. — Chyba straciłem swoje ciało.

— Nigdy bym się nie domyślił, nadrektorze — odparł uprzejmie Myślak.

— Co?

— Słucham?

Spojrzeli na siebie z pełnym niezrozumieniem — dwa umysły podążające w przeciwnych kierunkach i czekające, żeby ten drugi ustąpił.

— Ciało profesorskie — wyjaśnił w końcu Ridcully. — Dziekana i całą resztę. Zupełnie wypadli z trasy. Nie kładli się całą noc, grali na gitarach i co tam jeszcze. Dziekan zrobił sobie płaszcz ze skóry.

— Cóż, skóra to bardzo praktyczny i funkcjonalny materiał…

— Nie kiedy on go używa — rzekł posępnie Ridcully.


[…Dziekan odstąpił. Wypożyczył manekin krawiecki od pani Whitlow, gospodyni.

Dokonał pewnych zmian w projekcie jarzącym mu się w myślach. Przede wszystkim mag z samej głębi swej duszy czuje niechęć do noszenia szat, które nie sięgają przynamniej do kostek. Dlatego miał do dyspozycji całkiem dużo skóry. Dość miejsca na wszystkie ćwieki.

Zaczął od: DZIEKAN.

To ledwie zaczęło wypełniać przestrzeń. Po krótkim namyśle dodał: ZRODZONY BY i zostawił wolne miejsce, bo nie był całkiem pewien, do czego został zrodzony. ZRODZONY BY JEŚĆ SOLIDNE KOLACJE jakoś nie wydawało się odpowiednie.

Po dłuższym namyśle spróbował ŻYĆ SZYBO KUM RŻEĆ MO-DOŁ. Widział, że nie jest to całkiem poprawnie; przygotowując dziury pod ćwieki, odwrócił materiał na lewą stronę i trochę stracił orientację, w jakim kierunku się przesuwa.

Oczywiście, nie miało znaczenia, w jakim kierunku się człowiek porusza, byle nie stać w miejscu. O to właśnie chodzi w muzyce wykrokowej…]


— …A runy współczesne siedzi w swoim pokoju i wali w bębny. Cała reszta kupiła sobie gitary, a to, co kwestor zrobił z dołem swojej szaty, jest naprawdę dziwaczne — opowiadał Ridcully. — Jeszcze bibliotekarz. Włóczy się wszędzie i podkrada różne rzeczy, i nikt w ogóle nie słucha, co mówię.

Przyjrzał się studentom. Był to niepokojący widok, nie tylko z powodu naturalnego wyglądu studentów. Oto bowiem miał przed sobą ludzi, którzy — kiedy ta przeklęta muzyka zmuszała wszystkich do tupania nogami — przez całą noc siedzieli tu i pracowali.

— A co wy właściwie robicie? — zainteresował się nagle. — Ty… jak ci na imię?

Przyszły mag, wskazany oskarżycielskim palcem nadrektora, skulił się nerwowo.

— Eee… Um… Wielki Wariat Drongo — odparł, mnąc w dłoniach rondo kapelusza.

— Wielki. Wariat. Drongo — powtórzył Ridcully. — Tak się nazywasz, co? To masz wyszyte na koszuli?

— Em… Nie, panie nadrektorze.

— A co?

— Adrian Rzepiszcz, nadrektorze.

— Więc dlaczego mówią o panu Wielki Wariat Drongo, panie Rzepiszcz?

— Eee… Tego…

— Raz wypił cały kufel shandy — wyjaśnił Stibbons, który miał dość przyzwoitości, by zrobić zakłopotaną minę.

Ridcully obrzucił go wystudiowanie obojętnym wzrokiem. Cóż, muszą wystarczyć.

— No dobrze, moi drodzy — rzekł. — Co o tym powiecie? Wyjął spod szaty kufel po piwie z Załatanego Bębna, z podstawką umocowaną do otworu kawałkiem sznurka.

— Co pan tam ma, nadrektorze? — zdziwił się Stibbons.

— Kawałek muzyki, mój chłopcze.

— Muzyki? Przecież nie można w ten sposób złapać muzyki.

— Chciałbym być takim mądrym spryciarzem jak ty i wszystko wiedzieć — burknął Ridcully. — Ta wielka kolba… Ta, co tam stoi. Ty, Wielki Wariacie Adrianie, otwórz ją i bądź gotów zatrzasnąć pokrywkę, kiedy powiem. Gotów, Wariacki Adrianie? Już!

Gdy tylko Ridcully zerwał podstawkę, zabrzmiał krótki, gniewny akord. Nadrektor szybko opróżnił kufel. Wariat Drongo Adrian, absolutnie przerażony, zatrzasnął pokrywkę.

Wtedy usłyszeli… Usłyszeli uparty cichy rytm odbijający się od wewnętrznych ścian szklanej kolby.

Studenci zajrzeli do środka.

Coś tam było… Jakby ruch powietrza…

— Złapałem ją wczoraj wieczorem Pod Bębnem.

— To niemożliwe — stwierdził Myślak. — Nie można w ten sposób chwytać muzyki.

— Przecież to nie klatchiańska mgła, mój chłopcze.

— I od wczoraj znajdowała się w tym kuflu?

— W samej rzeczy.

— Ale tak się nie da!

Myślak wyglądał na całkiem załamanego. Istnieją ludzie, którzy rodzą się z instynktowną wiarą, że wszechświat jest wytłuma-czalny.

Ridcully poklepał go po ramieniu.

— Nie sądziłeś chyba, że życie maga będzie łatwe, co?

Myślak popatrzył na kolbę, po czym z determinacją zacisnął wargi.

— Słusznie! Rozpracujemy to! Pewnie ma to jakiś związek z częstotliwością. Tak jest! Stęż Straszny, przynieś kryształową kulę! Skazz, skocz po szpulkę stalowego drutu! To musi być częstotliwość!


* * *

Grupa z Wykrokiem przespała noc w schronisku dla samotnych mężczyzn w bocznej alejce przy Błyskotnej. Fakt ten zainteresowałby z pewnością czterech egzekutorów Gildii Muzykantów siedzących przed fortepianokształtną dziurą w ścianie przy Drodze Fedry.


* * *

Susan szła przez komnaty Śmierci, wrząc nieco z gniewu i odrobiny lęku, która czyni gniew jeszcze gorszym. Jak ktoś w ogóle może nawet myśleć w ten sposób? Jak może komuś wystarczać rola personifikacji ślepej mocy? Nadeszła pora na pewne zmiany…

Jej ojciec starał się dokonać zmian. Ale tylko dlatego, że był — szczerze mówiąc — trochę ckliwy.

Królowa Keli ze Sto Lat nadała mu tytuł diuka Sto Helit. Susan wiedziała, co to znaczy: diuk pochodził od dawnego określenia „wodza wojennego”. Ale jej ojciec z nikim nie walczył. Miała wrażenie, że cały swój czas poświęcał na podróże od jednego nędznego miasta-państwa do drugiego, na całych Równinach Sto, i tylko rozmawiał z ludźmi, starając się ich przekonać do rozmów z innymi ludźmi. O ile Susan pamiętała, nigdy nikogo nie zabił, choć mógł kilku polityków zagadać na śmierć. Jej zdaniem nie było to zajęcie odpowiednie dla wodza. To prawda, ostatnio nie wybuchały te wszystkie głupie drobne wojny, ale to… jak by tu… to nie był sposób na bohaterskie życie.

Przeszła przez salę życiomierzy. Nawet te na najwyższych półkach grzechotały cicho, gdy je mijała.

Będzie ratować życia. Dobrych można ocalić, źli mogą umierać młodo. I wszystko się jakoś wyrówna. Jeszcze mu pokaże. A co do odpowiedzialności, cóż… ludzie zawsze dokonywali zmian. Na tym polega bycie człowiekiem.

Otworzyła kolejne drzwi i wkroczyła do biblioteki.

To pomieszczenie było nawet większe niż sala życiomierzy. Regały wyrastały niczym skalne urwiska, a sklepienie kryło się we mgle.

Oczywiście, tłumaczyła sobie, dziecinną byłaby wiara, że może wkroczyć, machając kosą niby czarodziejską różdżką, i w ciągu jednej nocy uczynić świat lepszym. To wymaga czasu. Dlatego zacznie od czegoś małego i będzie posuwać się coraz wyżej.

Wyciągnęła rękę.

— Nie będę mówiła głosem — oznajmiła. — To tylko zbędny efekt dramatyczny, właściwie trochę głupi. Po prostu chcę dostać księgę Impa y Celyna. Dziękuję bardzo.

Wokół niej trwała biblioteczna krzątanina. Miliony książek wciąż się pisało, budząc tym szelest jakby stada karaluchów.

„Pamiętała, jak siedziała na kolanach, a raczej na poduszce leżącej na kolanach, bo same kolana były wykluczone. Patrzyła, jak kościsty palec sunie za literami tworzącymi się na stronicy. Nauczyła się czytać własne życie…”

— Czekam — powiedziała z naciskiem. Zacisnęła pięści.

IMP YCELYN, rozkazała.

Książka zmaterializowała się przed nią. Susan zdążyła ją złapać, zanim upadła na podłogę.

— Dziękuję.

Przerzuciła strony jego życia, do ostatniej. Potem cofnęła się szybko, aż znalazła jego szczegółowo opisany zgon w Bębnie. Wszystko tam było, i było nieprawdziwe. On nie zginął. Książka kłamała. Albo też — wiedziała, że to o wiele dokładniejsza interpretacja sytuacji — książka mówiła prawdę, ale rzeczywistość kłamała.

Ważniejsze jednak, że od chwili jego śmierci książka pisała muzykę. Stronę po stronie pokrywały równe pięciolinie. Gdy Susan patrzyła, serią starannych pętli wyrysował się klucz wiolinowy.

Czego chciała? Dlaczego ocaliła mu życie?

Było niezwykle ważne, by to Susan go ocaliła. Czuła tę pewność niczym igłę kompasu w umyśle. To było absolutnie konieczne. Nigdy nie spotkała go twarzą w twarz, nie zamieniła z nim ani słowa, był tylko przypadkową osobą, ale to jego musiała uratować.

Dziadek mówił, że nie powinna robić takich rzeczy. Ale co on mógł wiedzieć o czymkolwiek? Nigdy nie żył…


* * *

Blert Wheedown robił gitary. Była to spokojna praca dająca wiele satysfakcji. Na wyprodukowanie przyzwoitego egzemplarza on i Gibbsson, jego uczeń, potrzebowali około pięciu dni, jeśli tylko dysponował właściwie leżakowanym drewnem. Był człowiekiem sumiennym, który wiele lat poświęcił doskonaleniu jednego typu instrumentu muzycznego. Sam zresztą był nieprzeciętnym gitarzystą.

Według jego obserwacji, gitarzyści dzielili się na trzy kategorie. Byli więc tacy, których uważał za prawdziwych muzyków; pracowali w Operze albo w jednej z niewielkich prywatnych orkiestr. Byli śpiewacy ludowi, którzy nie umieli grać, ale to w niczym nie przeszkadzało, gdyż śpiewać też zwykle nie umieli. I wreszcie byli — hm, hm… — trubadurzy i inne zawadiackie typy; uważali, że gitara, podobnie jak czerwona róża w zębach, pudełko czekoladek czy strategicznie umieszczona para skarpet, jest tylko kolejną bronią w wojnie płci. Ci w ogóle nie grali, jeśli nie liczyć jednego czy dwóch akordów, ale byli stałymi klientami. Skacząc przez okno sypialni w ucieczce przed rozwścieczonym mężem, kochanek zwykle najmniej przejmuje się pozostawionym za sobą instrumentem.

Blert sądził, że widział już wszystkie odmiany.

Chociaż… dzisiaj z samego rana sprzedał kilka gitar magom. To niezwykłe. Niektórzy kupili nawet podręcznik gitarzysty Blerta.

Brzęknął dzwonek.

— Słucham… — Blert spojrzał na klienta i dokonał gigantycznego wysiłku umysłowego — …pana?

Nie chodziło tylko o skórzaną kamizelę. Nie chodziło tylko o bransolety z ćwiekami. Nie chodziło tylko o miecz. Nie chodziło tylko o hełm z kolcami. Chodziło o skórę i ćwieki, i miecz, i hełm. Ten klient w żaden sposób nie mógł należeć do pierwszej ani drugiej kategorii, uznał Blert.

Przybysz wszedł niepewnie, konwulsyjnie zaciskając i prostując palce. Wyraźnie nie czuł się swobodnie w sytuacjach wymagających dialogu.

— Tu sklep z gitarami? — spytał.

Blert spojrzał znacząco na produkty wiszące na ścianach i pod sufitem.

— Eee… tak?

— Chcem jednom.

Co do kategorii trzeciej, nie wyglądał na kogoś, kto przejmuje się czekoladkami i różami. Czy nawet „cześć”.

— Ehm… — Blert chwycił pierwszą z brzegu i wyciągnął przed siebie. — Taką?

— Chcem takom, co robi blam-Blam-blamma-BLAM-blammm-oooiiieee. Wiesz?

Blert spojrzał na gitarę.

— Nie jestem pewien, czy to potrafi.

Dwa wielkie łapska z czarnymi obwódkami za paznokciami wyjęły mu gitarę z rąk.

— Przepraszam, trzymają pan odwrotnie…

— Masz lustro?

— Eee… Nie.

Włochata łapa uniosła się wysoko, a potem opadła na struny.

Blert nie chciałby nigdy więcej przeżywać tych dziesięciu sekund po raz drugi. Ludziom nie powinno się pozwalać na takie traktowanie bezbronnych instrumentów muzycznych. Czuł się jak ktoś, kto wychował małego kucyka, karmił go i oporządzał jak należy, zaplatał mu ogon w warkoczyki, wypuszczał na łąkę z króliczka-mi i stokrotkami, a teraz patrzy, jak dosiada zwierzaka pierwszy jeździec z ostrogami i pejczem.

Zbir grał tak, jakby czegoś szukał. Nie znalazł, ale kiedy ucichł ostatni fałszywy akord, jego twarz przybrała desperacki wyraz człowieka, który postanowił szukać nadal.

— Dobra — stwierdził. — Ile?

Gitara kosztowała piętnaście dolarów. Ale muzyczna dusza Blerta zbuntowała się. Warknął.

— Dwadzieścia pięć dolarów. To właśnie warknął.

— Taa, dobra. To wystarczy?

Gdzieś z kieszeni został wydobyty nieduży rubin.

— Nie mam reszty — rzekł Blert. Jego muzyczna dusza wciąż protestowała, ale umysł człowieka interesu wkroczył do akcji i rozprostował ramiona. — Ale… ale dorzucę mój podręcznik gitarzysty, pasek i parę kostek, zgoda? — zaproponował. — Są tu obrazki, gdzie położyć palce i w ogóle. Bierze pan?

— Taa. Dobra.

Barbarzyńca wyszedł. Blert przyglądał się leżącemu na dłoni rubinowi.

Zadzwonił dzwonek.

Ten nie był aż tak tragiczny. Mniej ćwieków i hełm tylko z dwoma kolcami.

Blert ukrył klejnot w dłoni.

— Nie powiesz chyba, że chcesz kupić gitarę.

— Tak. Take, co robi uouiiooouuiiioouuuungngngng.

Blert rozejrzał się nerwowo.

— Tutaj mam taką — rzekł, chwytając najbliższy instrument. — Nie wiem nic o uooiiioouuiii, ale to jest mój podręcznik gitarzysty, a tutaj pas i kilka kostek, razem trzydzieści dolarów, i wiesz co jeszcze? Dorzucę za darmo miejsce między strunami. I co?

— Biere. Eee… Masz lustro? Dzwonek zadzwonił.

I znowu.

Godzinę później Blert oparł się o futrynę drzwi swego warsztatu. Na twarzy miał maniakalny uśmiech, a rękami podtrzymywał pas, by ciężar pieniędzy w kieszeniach nie ściągnął mu spodni.

— Gibbsson!

— Tak, szefie?

— Pamiętasz te gitary, które robiłeś? Kiedy dopiero się uczyłeś?

— Te, o których pan mówił, że brzmią jak kot, co wychodzi do toalety z zaszytym zadkiem, szefie?

— Wyrzuciłeś je?

— Nie, szefie. Pomyślałem, że je zachowam, a za pięć lat, kiedy będę potrafił już zrobić porządny instrument, wyciągnę je, by się porządnie pośmiać.

Blert otarł czoło. Z chusteczki wypadło kilka drobnych złotych monet.

— A gdzie je schowałeś, tak z ciekawości?

— W szopie, szefie. Razem z tym wypaczonym drewnem, co to pan mówił, że przyda się nam jak syrena w balecie.

— Przynieś je tutaj, dobrze? I to drewno.

— Ale pan mówił…

— Przynieś też piłę. A potem skocz na miasto i kup, boja wiem, parę garnców czarnej farby. I cekiny.

— Cekiny, szefie?

— Dostaniesz je w warsztacie krawieckim pani Cosmopilite. Sprawdź też, czy nie ma tych błyszczącyh ramtopowych kryształów. Aha, zapytaj, czy mogłaby nam pożyczyć swoje największe lustro.

Blert znowu podciągnął spodnie.

— Później idź do doków, wynajmij jakiegoś trolla i powiedz mu, żeby stanął w kącie, i jeśli ktokolwiek jeszcze wejdzie tu i spróbuje zagrać… — Urwał na chwilę, ale zaraz sobie przypomniał. — Spróbuje zagrać Ścieżkę do raju, tak to chyba nazywali… to ma urwać mu głowę.

— Czy nie powinien najpierw ich ostrzec? — zapytał Gibbsson.

— To właśnie będzie ostrzeżenie.


* * *

Minęła godzina.

Ridcully znudził się, więc posłał Stęża Strasznego do kuchni po jakąś przekąskę. Myślak i dwaj pozostali krzątali się wokół kolby, robili coś z kryształową kulą i drutem. A teraz…

Drut był rozpięty między dwoma gwoździami wbitymi w blat. Wibrował szybko, wygrywając interesujący rytm.

W powietrzu nad nim wisiały wielkie, zielone falujące linie.

— Co to jest? — zainteresował się Ridcully.

— Tak właśnie wygląda dźwięk — wyjaśnił Myślak.

— Wygląda dźwięk — powtórzył Ridcully. — To już coś. Nigdy jeszcze nie widziałem dźwięku, który by tak wyglądał. Więc do tego, chłopcy, używacie magii? Żeby popatrzeć na dźwięk? Wiecie, mamy w spiżarni trochę dobrego sera, może pójdziemy i posłuchamy, jak pachnie?

Myślak westchnął.

— Tak wyglądałby dźwięk, gdyby pańskie uszy były oczami.

— Naprawdę? — ucieszył się Ridcully. — Zadziwiające.

— Wygląda na bardzo skomplikowany — tłumaczył Myślak. — Prosty, jeśli spojrzeć z pewnej odległości, ale z bliska niezwykle złożony. Niemal…

— Żywy — dokończył stanowczo Ridcully.

— Ehm…

To chrząknął student znany jako Skazz. Ważył chyba poniżej stu funtów i miał najdziwniejszą fryzurę, jaką Ridcully w życiu widział. Składała się z frędzli długich włosów dookoła głowy. Tylko wystający czubek nosa zdradzał, w którą stronę patrzy. Gdyby kiedyś zrobił mu się bąbel z tyłu głowy, wszyscy by myśleli, że Skazz idzie w niewłaściwym kierunku.

— Słucham, panie Skazz?

— Eee… Kiedyś coś o tym czytałem.

— To niezwykłe. Jak pan tego dokonał?

— Słyszał pan o Nasłuchujących Mnichach z Ramtopów? Twierdzą, że istnieje dźwiękowe tło wszechświata. Tak jakby echo pewnego dźwięku.

— To się wydaje rozsądne. Cały wszechświat, który nagle powstaje, musi spowodować wielki wybuch.

— To echo nie musi nawet być bardzo głośne — wtrącił Stibbons. — Musi tylko rozbrzmiewać wszędzie równocześnie. Czytałem tę książkę. Napisał ją stary Riktor Licznik. Twierdzi, że mnisi wciąż słuchają dźwięku, który nigdy nie cichnie.

— Jak dla mnie, to on powinien być całkiem głośny — uznał Ridcully. — Musi być, żeby dał się usłyszeć z daleka. Kiedy wiatr wieje w złą stronę, nie słychać nawet dzwonów z Gildii Skrytobójców.

— Nie musi być głośny, żeby wszędzie być słyszalny — zaprotestował Myślak. — A to z tej przyczyny, że w tamtym punkcie wszędzie znajdowało się całe w jednym miejscu.

Ridcully spojrzał na niego tak, jak ludzie czasem na iluzjonistów, którzy właśnie wyjęli im z ucha jajko.

— Wszędzie było całe w jednym miejscu?

— Tak.

— No to gdzie było wszędzie indziej?

— Też w jednym miejscu.

— Tym samym?

— Tak.

— Zgniecione w coś bardzo małego?

Ridcully zaczynał zdradzać pewne niepokojące objawy. Gdyby był wulkanem, żyjący w pobliżu tubylcy zaczynaliby się już rozglądać za jakąś poręczną dziewicą.

— Cha, cha… Można równie dobrze powiedzieć, że zgniecione w coś bardzo wielkiego — odparł Myślak, który zawsze wpadał w pułapkę. — A to dlatego, że dopóki nie powstał wszechświat, nie istniała przestrzeń. Więc cokolwiek wtedy istniało, było wszędzie.

— To samo wszędzie, jakie mamy dzisiaj?

— Tak.

— Dobrze. Proszę dalej.

— Riktor uważał, że najpierw pojawił się dźwięk. Jeden wielki, skomplikowany akord. Najgłośniejszy, najbardziej złożony dźwięk w historii. Tak złożony, że nie mógł zagrać wewnątrz wszechświata; nie bardziej niż można otworzyć skrzynię łomem, który jest w niej zamknięty. Jeden potężny akord, który… można powiedzieć… wgrał wszystko do istnienia. Rozpoczął muzykę, jeśli pan woli.

— Takie jakby ta-dam? — upewnił się Ridcully.

— Tak przypuszczam.

— Myślałem, że wszechświat powstał, bo jakiś bóg pociął innemu sprzęt małżeński i zrobił z tego wszechświat. Zawsze wydawało mi się to dość sensowne. Znaczy, coś takiego łatwo można sobie wyobrazić.

— No cóż…

— A teraz mówisz, że ktoś dmuchnął w wielką trąbę i jesteśmy?

— Nie wiem o żadnym kimś.

— Takie głosy nie powstają same z siebie. Tego jestem pewny. Ridcully odprężył się lekko, przekonany, że rozsądek w końcu zwyciężył. Poklepał Stibbonsa po ramieniu.

— Trzeba to jeszcze dopracować, młody człowieku — rzekł. — Stary Riktor miał trochę… no wiesz, nierówno pod sufitem. Uważał, że wszystko sprowadza się do liczb.

— Ale niech pan zauważy, że wszechświat rzeczywiście ma pewne rytmy — odparł Stibbons. — Dzień i noc, światło i ciemność, życie i śmierć…

— Krem z kury i grzanki…

— Nie każda metafora dopuszcza szczegółową analizę.

Ktoś zastukał do drzwi — to wrócił Stęż Straszny z tacą kanapek. Za nim weszła pani Whitlow, gospodyni. Ridcully otworzył usta. Pani Whitlow dygnęła.

— Dzień dhobry, whasza miłość — powiedziała. Podskoczył jej koński ogon. Zaszeleściły wykrochmalone halki.

Ridcully powoli zamknął usta, ale tylko po to, by zapytać:

— Co pani zrobiła ze…

— Przepraszam, pani Whitlow — wtrącił pospiesznie Myślak. — Czy podawała pani dziś śniadanie któremuś z profesorów?

— Thak jest, panie Stibbons — potwierdziła gospodyni. Jej obfite i tajemnicze łono zafalowało pod swetrem. — Żaden z dżenthel-menów nie zszedł do jadalni, więc kazałam zanieść im tace do po-khojów. Daddi-o.

Spojrzenie Ridcully’ego zsuwało się coraz niżej. Nigdy dotąd nie myślał o pani Whitlow jak o kimś posiadającym nogi. Oczywiście, w teorii kobieta musiała się na czymś przemieszczać, ale…

Para grubych kolan wystawała spod szerokiego grzyba spódnic. Niżej były białe skarpetki.

— Pani włosy… — zaczął chrapliwie.

— Czy coś z nimi nie tak? — zaniepokoiła się pani Whitlow.

— Ależ skąd — zapewnił ją Myślak. — Bardzo dziękujemy. Zamknął za nią drzwi.

— Pstrykała palcami, kiedy odchodziła. Tak jak pan mówił.

— To nie jedyne, co pstryknęło — odparł wciąż drżący Ridcully.

— Widział pan jej buty?

— Chyba mniej więcej w tym miejscu moje oczy zamknęły się ochronnie.

— Jeśli to naprawdę jest żywe — stwierdził Stibbons — to jest bardzo zaraźliwe.


* * *

Ta akurat scena miała miejsce w wozowni ojca Crasha, jednak podobne działy się w całym mieście. Crash nie był Crashem od urodzenia. Był synem bogatego handlarza sianem i karmą. Pogardzał jednak ojcem za to, że jest jak martwy od szył w górę, całkowicie pochłonięty sprawami materialnymi, pozbawiony wyobraźni, a w dodatku płaci synowi tygodniowo śmieszne trzy dolary kieszonkowego.

Ojciec Crasha zostawił konie w wozowni. W tej chwili oba usiłowały wcisnąć się w kąt — po bezowocnych próbach wybicia kopytami dziury w ścianie.

— Myślę, że tym razem prawie to miałem — stwierdził Crash.

Pyl zbożowy opadał ze stryszku, a korniki wyruszały na poszukiwanie lepszego domu.

— To nie był taki dźwięk, jaki słyszeliśmy wczoraj Pod Bębnem — ocenił krytycznie Jimbo. — Trochę podobny, ale coś się nie zgadza… znaczy, nie gra.

Jimbo był najlepszym przyjacielem Crasha i bardzo chciał się stać jednym z równych gości.

— Na początek wystarczy — odparł Crash. — Ty i Noddy weźmiecie gitary. A Scum… Scum zagra na bębnach.

— Nie wiem jak — poskarżył się Scum. Naprawdę miał tak na imię.

— Nikt nie wie, jak się gra na bębnach. Tu nie ma nic do wiedzenia — tłumaczył cierpliwie Crash. — Po prostu walisz w nie pałeczkami.

— No tak, ale co będzie, jeśli tak jakby spudłuję?

— To usiądź bliżej. — Crash wyprostował się. — Ale najważniejsze, takie naprawdę ważne jest… jak będziemy się nazywać.


* * *

Klif rozejrzał się.

— Chyba żeśmy obejrzeli wszystkie domy i niech mnie licho, jeśli żem gdzieś widział imię „Dibbler” — burknął. Buddy pokiwał głową. Większą część placu Sator zajmował front Niewidocznego Uniwersytetu, pozostało jednak dość miejsca na kilka innych budynków. Należały do rodzaju mającego przy wejściu mosiężne tabliczki. Rodzaju sugerującego, że nawet wytarcie butów o słomiankę będzie człowieka drogo kosztować.

— Witajcie, chłopcy.

Odwrócili się wszyscy. Dibbler uśmiechał się do nich znad tacy prawdopodobnie kiełbasek i bułek. Obok stało kilka worków.

— Przepraszamy za spóźnienie — powiedział Buog. — Ale nigdzie nie mogliśmy znaleźć pańskiego biura.

Dibbler szeroko rozłożył ręce.

— To jest moje biuro — oświadczył z dumą. — Plac Sator! Tysiące stóp kwadratowych powierzchni! Znakomita komunikacja! Kwitnący handel! Przymierzcie je — dodał, otwierając jeden z worków. — Musiałem rozmiar ocenić na oko.

Były czarne, uszyte z taniej bawełny. Jedna miała rozmiar XXXXL.

— Koszulka ze słowami? — zdziwił się Buddy.

— „Grupa z Wykrokiem” — odczytał powoli Klif. — Zaraz, to przecież my!

— Po co nam to potrzebne? — spytał Buog. — Przecież wiemy, kim jesteśmy.

— Reklama — wyjaśnił Dibbler. — Zaufajcie mi. — Włożył do ust brązowy wałek i zapalił koniec. — Noście je dziś wieczorem. Czy nie znalazłem wam lokalu?

— Znalazł pan? — spytał Buddy.

— Przecież powiedziałem.

— Nie, pan nas zapytał — odparł Buog. — A skąd mamy wiedzieć?

— Czy jest tam ta cała liberia po bokach? — upewnił się Klif. Dibbler znowu nabrał tchu.

— To świetne miejsce i zbierze się świetna publiczność. A poza tym dostaniecie… — Spojrzał na ich szczere, otwarte twarze. — Dziesięć dolarów powyżej stawek gildii. Co wy na to?

Buog rozciągnął wargi w radosnym uśmiechu.

— Znaczy, na każdego?

Dibbler raz jeszcze przyjrzał się im z satysfakcją.

— Ależ… nie — powiedział. — Tak nie można. Dziesięć dolarów do podziału. Znaczy, bądźcie poważni. Musicie się pokazywać…

— Już o tym żeśmy mówili — przypomniał sobie Klif. — Gildia Muzykantów skoczy nam do gardła.

— Nie w tym lokalu. Gwarantuję.

— Więc gdzie to jest? — chciał wiedzieć Buog.

— A jesteście gotowi?

Zamrugali niepewnie. Dibbler uśmiechnął się radośnie i dmuchnął kłębem brudnego dymu.

— Grota!


* * *

„Rytm nie ustawał…

Oczywiście, nieuniknione byty pewne mutacje…”

— Gortlick i Hammerjug byli autorami piosenek, członkami Gildii Muzykantów z terminowo opłaconymi składkami. Pisali pieśni dla krasnoludów na wszelkie okazje.

Niektórzy twierdzą, że nie jest to trudna praca — wystarczy zapamiętać, jak się pisze „złoto”, jednak to nieco cyniczna opinia. Teksty wielu krasnoludzich pieśni zawierają głównie wersy w rodzaju „Złoto, złoto, złoto”*, ale wszystko polega na intonacji. Krasnolu-dy znają tysiące słów oznaczających „złoto”, ale użyją dowolnego z nich w trudnej sytuacji — na przykład kiedy zobaczą złoto, które nie należy do nich.

Mieli niewielkie biuro przy alei Blaszanej Pokrywki, gdzie zwykle siedzieli po dwóch stronach kowadła i tworzyli popularne piosenki, przy których wesoło się kopie.

— Gort…

— Co?

— Co powiesz na to? Hammerjug odchrząknął.

„Jestem twardy i zły, i jestem twardy i zły, i jestem twardy i zły, i jestem twardy i zły,

I ja razem z kolegami możemy zbliżać się do was w kapeluszach włożonych tyłem do przodu, bardzo groźnie, Yo!”

Gortlick w zadumie przygryzł koniec swego kompozytorskiego młotka.

— Niezły rytm — pochwalił. — Ale nad tekstem trzeba popracować.

— Chodzi ci o więcej „złoto, złoto, złoto”?

— Ta-ak. Myślałeś już, jak to nazwiesz?

— No… eee… rab. Muzyka rabowa.

— Dlaczego rabowa? Hammerjug zrobił zakłopotaną minę.

— Trudno powiedzieć — przyznał. — Taka myśl jakoś mnie naszła.

Gortlick pokręcił głową. Krasnoludy były rasą ryjącą i kopiącą. Rabunek to często stosowana technika pracy, ale czy to się nada na muzykę? Chyba wiedział, co lubią jego rodacy.

— Dobra muzyka musi mieć w sobie coś wybuchowego — stwierdził. — Bez wybuchu nic nie osiągniesz.

— No dobrze — teksty wszystkich krasnoludzich pieśni. Oprócz tej o Hejho.


* * *

— Ale spokojnie, tylko spokojnie — mówił Dibbler. — To przecież największy lokal w Ankh-Morpork. Dlatego tam. Nie bardzo rozumiem, o co wam chodzi…

— Grota? — wrzasnął Buog. — Należy do trolla Chryzopraza, o to nam chodzi!

— Mówią, że jest ojcem chrzestnym w Brekcji — dodał Klif.

— Chwileczkę… nikf mu niczego nie udowodnił…

— Tylko dlatego, że ciężko coś udowadniać, kiedy wydłubią ci dziurę w głowie i wcisną do niej twoje stopy!

— Ależ skąd te uprzedzenia? Tylko dlatego, że jest trollem… — zaczął Dibbler.

— Ja żem jest trollem! Dlatego mogę być uprzedzony do trolli, jasne? A z niego jest twarda żyła macierzysta! Podobno jak znaleźli gang d’Olomita, żaden z nich nie miał zębów.

— Ale co to jest Grota? — dopytywał się Buddy.

— Miejsce trolli — wyjaśnił Klif. — Mówią…

— Będzie świetnie — przerwał mu Dibbler. — Po co te zmartwienia?

— To również kasyno gry![20]

— Za to gildia tam nie zagląda. Przynajmniej jeżeli wie, co jest dla niej dobre.

— A ja też wiem, co jest dla mnie dobre! — krzyknął Buog. — Jestem prawdziwym ekspertem w tej kwestii. I dla mnie dobre jest niezaglądanie do trollowej nory!

— Pod Bębnem rzucali w ciebie toporami — przypomniał rozsądnie Dibbler.

— Tak, ale tylko dla zabawy. Nikt tak naprawdę nie celował.

— Zresztą — dodał Klif — tylko trolle i strasznie głupi młodzi ludzie tam zaglądają. Oni myślą, że sprytnie jest pić w trollowym barze. Nie zbierzemy publiczności.

Dibbler postukał palcem w bok nosa.

— Wy gracie — rzekł. — Ja załatwiam publiczność. To-moja robota.

— Drzwi nie są dość duże, żebym się w nich zmieścił — burknął Buog.

— To wielkie drzwi.

— Ale dla mnie za małe, bo jeśli spróbuje mnie pan tam zawlec, musi pan wciągnąć też całą ulicę, tak się będę jej trzymał.

— Bądźcie rozsądni…

— Nie! — wrzasnął Buog. — I wrzeszczę w imieniu nas wszystkich! Gitara jęknęła.

Buddy przerzucił ją z pleców tak, żeby chwycić normalnie, i zagrał kilka akordów. To ją trochę uspokoiło.

— Wydaje mi się, że… tego… jej się podoba ten pomysł.

— Podoba jej się ten pomysł — powtórzył Buog, odrobinę ciszej. — To świetnie. A wiesz, co robią z krasnoludami, które trafią do Groty?

— Potrzebujemy pieniędzy — przypomniał mu Buddy. — A nie zrobią nam chyba nic gorszego niż gildia, jeśli zagramy gdziekolwiek indziej. I musimy grać.

Popatrzyli na siebie.

— Wiecie, chłopcy… — Dibbler wypuścił kółko z dymu. — Powinniście teraz znaleźć jakieś miłe, spokojne miejsce i posiedzieć tam do wieczora. Odpocząć trochę.

— Racja — stwierdził Klif. — Ja żem nie myślał, że przez cały czas będę nosił te kamienie…

Dibbler uniósł palec.

— Aha — rzekł. — O tym też pomyślałem. Nie chcecie chyba marnować waszych talentów na wleczenie za sobą sprzętu. Tak sobie powiedziałem. I wynająłem wam pomocnika. Bardzo tanio, tylko dolar dziennie, odciągnę to bezpośrednio z waszych wypłat, więc nie musicie się przejmować. Poznajcie Asfalta.

— Kogo? — zdziwił się Buddy.

— To ja — odezwał się worek obok Dibblera.

Rozchylił się trochę i nagle okazało się, że to wcale nie worek, ale jakiś… jak gdyby pognieciony… jakby ruchomy stos…

Buddy poczuł, że oczy mu łzawią. To coś wyglądało na trolla, ale było niższe od krasnoluda. Nie było jednak mniejsze od krasnoluda — niedostatki wzrostu Asfalt nadrabiał szerokością oraz — skoro już o tym mowa — zapachem.

— Dlaczego on taki niski? — zdziwił się Klif.

— Słoń na mnie usiadł — wyjaśnił ponuro Asfalt. Buog wytarł nos.

— Tylko usiadł?

Asfalt miał już na sobie koszulkę z napisem „Grupa z Wykro-kiem”. Była trochę ciasna na piersi, ale za to sięgała prawie do ziemi.

— Asfalt się wami zaopiekuje — poinformował Dibbler. — Nie ma takiej rzeczy, której by nie wiedział o show biznesie.

Asfalt uśmiechnął się szeroko.

— Ze mną nic wam nie grozi — zapewnił. — Pracowałem już ze wszystkimi, nie bujam. Byłem wszędzie, robiłem wszystko.

— Moglibyśmy przejść się na Fronty — zaproponował Klif. — Będzie pusto, bo uniwersytet ma wakacje.

— Dobry pomysł — pochwalił Dibbler. — Ja mam jeszcze to i owo do zorganizowania. Zobaczymy się wieczorem. W Grocie, o siódmej.

I odszedł.

— Wiecie, co w nim było zabawnego? — zapytał Buog.

— Co?

— To, jak palił tę kiełbaskę. Ciekawe, czy wiedział.

Asfalt chwycił torbę Klifa i bez wysiłku przerzucił ją sobie przez ramię.

— Idziemy, szefie.

— Słoń na tobie usiadł? — spytał Buddy, kiedy szli przez plac.

— Tak. W cyrku. Czyściłem im boksy.

— I od tego zrobiłeś się taki niski?

— Nie. Nie zrobiłem się, dopóki słoń nie usiadł na mnie trzy, cztery razy — wyjaśnił niski, płaski troll. — Nie wiem czemu. Sprzątałem po nich spokojnie, aż nagle zapadła ciemność.

— Ja tam rzuciłbym taką robotę już po pierwszym razie — stwierdził Buog.

— Nie. — Asfalt uśmiechnął się z satysfakcją. — Nie mogłem tak postąpić. Show-biznes mam w duszy.


* * *

Myślak przyjrzał się temu, co zbudowali.

— Ja też tego nie rozumiem — przyznał. — Ale… wygląda na to, że możemy ją złapać w tę strunę, a dzięki temu struna odgrywa muzykę od nowa. Taki jakby ikonograf dla dźwięku.

Umieścili strunę w drewnianym, pięknie rezonującym pudle. Wygrywało w kółko te same kilka taktów.

— Skrzynka muzyki! — zawołał Ridcully. — A niech mnie!

— Chciałbym przekonać muzyków — mówił dalej Stibbons — żeby zagrali przed całym zestawem takich strun. Może wtedy uda nam się schwytać całą muzykę.

— Ale po co? Po co?

— No… gdyby odtwarzać muzykę ze skrzynek, muzycy nie byliby więcej potrzebni.

Ridcully zawahał się. Ta wizja miała liczne zalety. Świat bez muzyków rzeczywiście wydawał się bardziej interesujący. Wjego opinii byli bandą niechlujów. Bardzo niehigieniczni…

Z ociąganiem pokręcił głową.

— Nie ten rodzaj muzyki — rzekł. — Tę muzykę chcemy powstrzymać, a nie robić jej więcej.

— A co właściwie jest w niej groźnego? — zaciekawił się Myślak.

— Jest… Nie widać tego? — zdziwił się Ridcully. — Powoduje, że ludzie dziwnie się zachowują. Noszą śmieszne ubrania. Są nieuprzejmi. Nie robią tego, co się im powie. Tak nie może być. Poza tym… pamiętaj o panu Hongu.

— Na pewno jest wyjątkowo niezwykła — przyznał Stibbons. — Możemy zdobyć jej trochę więcej? W celach badawczych? Nad-rektorze?

Ridcully wzruszył ramionami.

— Pójdziemy za dziekanem.


* * *

— Na miłość bogów — szepnął Buddy w ogromnej, pełnej ech pustce. — Nic dziwnego, że nazywają to Grotą. Jest wielka.

— Czuję się tu jak krasnolud — stwierdził Buog. Asfalt przeszedł na front sceny.

— Raz, dwa, raz, dwa — zawołał. — Raz. Raz. Raz, dwa, raz, dw…

— Trzy — podpowiedział uprzejmie Buddy. Asfalt przerwał, wyraźnie zakłopotany.

— Robiłem próbę, no wiecie, żeby sprawdzić… Próbę — mamrotał. — Próbę… tego.

— Nigdy nie wypełnimy takiej hali — zaniepokoił się Buddy. Buog zajrzał do pudła stojącego z boku sceny.

— My nie, ale one mogą — powiedział. — Popatrzcie tylko. Rozwinął afisz. Pozostali zbliżyli się zaciekawieni.

— To jest obraz nas — zdziwił się Klif. — Ktoś nas namalował.

— Wściekle wyglądamy.

— Nieźle wyszedł Buddy — zauważył Asfalt. — Kiedy tak wywija gitarą.

— Skąd się tam wzięła błyskawica i cała reszta? — zapytał Buddy.

— Nigdy nie wyglądam tak wściekle, nawet kiedy naprawdę jestem wściekły — poskarżył się Buog.

— „Nowe brzmienie na naszej scenie” — odczytał Klif, marszcząc czoło z wysiłku.

— „Grupa z Wykrokiem” — jęknął Buog. — No nie! Tam piszą, że będziemy tutaj i w ogóle! Jesteśmy zgubieni.

— „Bądź tam, jeśli nie jesteś miękkim stworzeniem w skorupie” — dokończył Klif. — Tego żem nie zrozumiał.

— W pudle są dziesiątki takich rolek — oznajmił Buog. — To afisze. Wiecie, co to znaczy? Że kazał je porozlepiać w różnych miejscach. A skoro już o tym mowa, to kiedy Gildia Muzykantów nas dorwie…

— Muzyka jest wolna — przerwał mu Buddy. — Musi być za darmo.

— Co? Nie w tym krasnoludzim mieście.

— Przynajmniej powinna być. — Buddy ustąpił trochę. — Ludzie nie powinni płacić, żeby grać muzykę.

— Racja! Chłopak ma rację! Zawsze to powtarzam. Czy nie to zawsze powtarzam? Zawsze powtarzam, nie ma co.

Dibbler wynurzył się z cienia za kulisami. Towarzyszył mu troll, który — jak odgadł Buddy — musiał być Chryzoprazem. Nie był specjalnie duży ani nawet urwisty. Wyglądał wręcz gładko i ślisko, jak kamyk znaleziony na plaży. Nie pozostał na nim nawet ślad mchu.

Nosił też ubranie. Ubrania — jeśli nie liczyć mundurów czy odzieży roboczej — nie cieszyły się popularnością wśród trolli, które nosiły zwykle tylko przepaskę biodrową, żeby schować pod nią pewne elementy. To właściwie wszystko. Ale Chryzopraz miał na sobie garnitur. Wyglądał na marnie skrojony; w rzeczywistości był świetnie skrojony, ale każdy troll — nawet zupełnie bez ubrania — wygląda na źle skrojonego.

Kiedy Chryzopraz przybył do Ankh-Morpork, okazało się, że ma zdolności do nauki. Zaczął od ważnej lekcji: bicie ludzi to rozbój. Płacenie innym, żeby bili w jego imieniu, to dobry interes.

— Chłopcy, poznajcie Chryzopraza — powiedział Dibbler. — To mój stary przyjaciel. On i ja znamy się od bardzo dawna. Mam rację, Chryz?

— W samej rzeczy. — Chryzopraz obdarzył Dibblera ciepłym, przyjaznym uśmiechem, jak rekin łososia, z którym wygodnie mu płynąć w tym samym kierunku… na razie. Dostrzegalna w kącikach ust gra krzemowych mięśni sugerowała też, że pewnego dnia pewni ludzie pożałują słowa „Chryz”.

— Pan Gardło mówi, że wy, chłopaki, najlepsza rzecz od czasu krojony chleb — zwrócił się do grupy. — Wy dostali wszystko, co potrzebowali?

W milczeniu kiwnęli głowami. Ludzie starali się nie odzywać do Chryzopraza, by nie powiedzieć czegoś, co mogłoby go urazić. Oczywiście, nie dowiedzieliby się tego od razu. Dowiedzieliby się później, kiedy w jakimś ciemnym zaułku jakiś głos za ich plecami powiedziałby: „Pan Chryzopraz jest naprawdę zirytowany”.

— Wy pójdą teraz i odpoczną w wasza garderoba — mówił dalej troll. — Wy chcą jedzenie albo picie, wy tylko powiedzą.

Miał na palcach pierścienie z diamentami. Klif nie mógł oderwać od nich wzroku.

Garderoba znajdowała się obok wychodka i była do połowy zastawiona beczkami z piwem. Buog oparł się o drzwi.

— Nie trzeba mi tych pieniędzy — oświadczył. — Niech tylko pozwolą mi ujść stąd z życiem, o nic więcej nie proszę.

— E uisz eę autui… — zaczął Klif.

— Próbujesz mówić z zamkniętymi ustami, Klif — zauważył Buddy.

— Powiedziałem, że nie musisz się martwić. Masz niewłaściwy rodzaj zębów.

Ktoś zapukał do drzwi i Klif z rozmachem zakrył dłonią usta. Stukanie jednak, jak się okazało, było dziełem Asfalta, który przyniósł zastawioną tacę.

Miał na niej trzy rodzaje piwa. Miał nawet kanapki z wędzonym szczurem, z odkrojoną skórką i ogonem. I miskę najlepszego antracytowego koksu pokrytego popiołem.

— Dobrze pogryź — mruknął Buog, gdy Klif chwycił miskę. — To może być twoja ostatnia okazja.

— Może nikt nie przyjdzie i pozwolą nam iść do domu? — wyraził nadzieję Klif.

Buddy przebiegł palcami po strunach. Pozostali przerwali jedzenie, kiedy akordy wypełniły pokój.

— Magia. — Klif pokręcił głową.

— Nie martwcie się, chłopaki — uspokoił ich Asfalt. — Gdyby były jakieś problemy, to ci drudzy będą się z nimi gryźli.

Buddy przestał grać.

— Jacy drudzy?

— To właściwie zabawne — odparł mały troll. — Nagle wszyscy próbują grać muzykę z wykrokiem. Pan Dibbler zaangażował na koncert jeszcze jeden zespół. Żeby rozgrzać publiczność, tak jakby.

— Kto to?

— Nazywają się Szaleństwo.

— A gdzie są?

— No więc, to jest tak… zauważyliście, że wasza garderoba jest obok wychodka?


* * *

Za obszarpaną kurtyną na scenie Groty Crash usiłował nastroić gitarę. W tej stosunkowo łatwej procedurze przeszkadzało mu kilka drobiazgów. Przede wszystkim Blert zrozumiał, czego oczekują klienci, i błagając swych przodków o wybaczenie, zaczął poświęcać więcej uwagi przyklejaniu błyszczących kawałków niż normalnemu działaniu instrumentu. Wyrażając to inaczej: wbił tuzin gwoździ i przywiązał do nich struny. Z drugiej strony niewiele to zmieniło, ponieważ sam Crash miał muzyczny talent zatkanego nozdrza.

Spojrzał najimba, Noddy’ego i Scuma. Jimbo, obecnie gitarzysta basowy (Blert, śmiejąc się histerycznie, użył grubszej deski i drutu z ogrodzenia), niepewnie podniósł rękę.

— O co chodzi, Jimbo?

— Jedna struna mi się zerwała.

— To co? Masz przecież jeszcze pięć.

— Tak. Ale nie umiem grać na pięciu.

— Na sześciu też nie umiałeś. Więc teraz twoja ignorancja się zmniejszyła.

Scum zajrzał za kurtynę.

— Crash…

— Tak?

— Tam są setki ludzi! Całe setki! I dużo ich też ma gitary. Wywijają nimi.

Szaleństwo wsłuchało się w hałas dobiegający z drugiej strony kurtyny. Crash nie miał zbyt wielu szarych komórek i często musiały machać do siebie, by zwrócić uwagę koleżanek. Mimo to przeżył moment zwątpienia, czy dźwięk, jaki uzyskało Szaleństwo — choć to dobry dźwięk — był tym, jaki słyszał zeszłej nocy Pod Bębnem. Tamten dźwięk budził w nim pragnienie, by krzyczeć i tańczyć, podczas gdy ten drugi budził chęć, by… no cóż, szczerze mówiąc, chęć, by wrzeszczeć i rozbić perkusję Scuma na głowie jej właściciela.

Noddy także zerknął za kurtynę.

— Słuchajcie, tam jest grupa ma… Wydaje mi się, że to magowie, siedzą w pierwszym rzędzie — powiedział. — Chyba… właściwie jestem pewien, że to magowie, ale… to znaczy…

— Przecież łatwo poznać, głupku — burknął Crash. — Noszą spiczaste kapelusze.

— Jeden z nich ma… spiczaste włosy.

Pozostali członkowie Szaleństwa przysunęli po oku do szczeliny.

— Wygląda jak… jakby róg jednorożca zrobiony z włosów…

— A co on ma napisane z tyłu szaty? — zdziwił się Jimbo.

— Tam pisze ZRODZONY DO RUN — wyjaśnił Crash, który czytał najszybciej z całej grupy i wcale nie musiał używać palca.

— Ten chudy ma na sobie rozszerzaną szatę — zauważył Noddy.

— Musi być stary…

— I wszyscy przynieśli gitary! Myślicie, że przyszli tu nas posłuchać?

— Na pewno — potwierdził Noddy.

— To wrażliwa publiczność — uznał Jimbo.

— Zgadza się, wrażliwa — przyznał Scum. — Eee… A co to znaczy wrażliwa?

— To znaczy, że… że wróży.

— Fakt. Wygląda, jakby źle wróżyła. Crash zdusił wątpliwości.

— Wychodzimy — rozkazał. — Pokażemy im, o co naprawdę chodzi w muzyce wykrokowej!


* * *

Asfalt, Klif i Buog siedzieli w kącie garderoby. Nawet tutaj słyszeli ryk tłumu.

— Dlaczego on nic nie mówi? — szepnął Asfalt.

— Nie wiem — mruknął Buog.

Buddy siedział wpatrzony w przestrzeń, tuląc w ramionach gitarę. Od czasu do czasu bardzo delikatnie stukał w pudło, w rytm myśli, jakie sączyły mu się przez głowę.

— Czasami to mu się zdarza — wyjaśnił Klif. — Siedzi tak i gapi się na powietrze…

— Hej, oni tam coś krzyczą — przerwał im Buog. — Posłuchajcie tylko!

Ryk tłumu nabrał rytmu.

— Brzmi to jak „wyk-rok, wyk-rok, wyk-rok” — stwierdził Klif. Drzwi otworzyły się gwałtownie, a do garderoby na wpół wbiegł, na wpół wpadł Dibbler.

— Musicie wyjść na scenę! — krzyknął. — Natychmiast!

— Myślałem, że chłopcy z Sanitariatu… — zaczął Buog.

— Nawet nie pytaj! — rzekł Dibbler. — Chodźcie! Inaczej rozniosą lokal!

Asfalt podniósł kamienie.

— Gotów — powiedział.

— Nie — rzekł nagle Buddy.

— Co jest? — zdziwił się Dibbler. — Nerwy?

— Nie. Muzyka powinna być za darmo. Tak jak powietrze i niebo. Buog odwrócił głowę. W głosie Buddy’ego pobrzmiewała delikatna sugestia rezonansu.

— Pewnie, pewnie, zawsze to mówiłem — zgodził się Dibbler. — Gildia…

Buddy wyprostował nogi i wstał.

— Przypuszczam, że ludzie musieli płacić, żeby się tu dostać. Prawda? — zapytał.

Buog zerknął na pozostałych. Nikt chyba tego nie zauważył, ale słowa Buddy’ego pobrzękiwały, dźwięczały jak struny.

— Ach, to… Oczywiście. Trzeba pokryć wydatki. Są wasze honoraria… i podłoga się zużywa… ogrzewanie i oświetlenie… amortyzacja…

Ryk rozlegał się coraz głośniej. Pojawiła się w nim dodatkowa składowa tupania.

Dibbler przełknął ślinę. Jego twarz przybrała wyraz człowieka, który gotów jest ponieść najwyższą ofiarę.

— Mógłbym… może zapłacić wam więcej… może dolara… — wykrztusił, a każde słowo, musiało walczyć, by wydostać się z twierdzy jego umysłu.

— Jeśli teraz wejdziemy na scenę, to chce, żebyśmy wystąpili jeszcze raz — oświadczył Buddy.

Buog podejrzliwie przyglądał się gitarze.

— Co? Żaden problem. Szybko załatwię… — zaczął Dibbler. — Za darmo.

— Za darmo? — Słowa przemknęły się poza zęby Dibblera, nim zdążył zamknąć usta. Zmobilizował się błyskawicznie. — Nie chcecie zapłaty? Oczywiście, jeśli to…

Buddy nie poruszył się nawet.

— Chodzi mi o to, że my nie dostajemy pieniędzy, a ludzie nie muszą płacić za to, że słuchają. Tylu ludzi, ile to tylko możliwe.

— Za darmo?

— Tak!

— A gdzie tu miejsce na zysk?

Pusta butelka po piwie zadygotała na stoliku i roztrzaskała się o podłogę. Troll zajrzał przez drzwi — a przynajmniej jego część zajrzała. Nie mógłby wejść do środka, nie wyrywając przy tym futryny, ale nie wyglądał, jakby miał się przed tym zawahać.

— Pan Chryzopraz mówić: Co się dzieje? — warknął groźnie.

— Ehm…

— Pan Chryzopraz nie lubić czekać.

— Wiem, już…

— On być smutny, kiedy czekać…

— No dobrze! — wrzasnął Dibbler. — Za darmo! Ale gardło sobie tym podrzynam. Zdajecie sobie sprawę?

Buddy zagrał jakiś akord. Zdawało się, że muzyka pozostawia za sobą w powietrzu drobne iskierki.

— Idziemy — rzucił cicho.

— Znam to miasto — mamrotał do siebie Dibbler, kiedy Grupa z Wykrokiem ruszyła na wibrującą scenę. — Wystarczy powiedzieć, że coś jest za darmo, a zlecą się ich tysiące…

Będą chcieli coś zjeść, odezwał się głos w jego głowie. Aż brzęk-nął.

Będą chcieli się napić.

Będą chcieli kupić koszulki Grupy z Wykrokiem.

Wargi Dibblera bardzo powoli rozciągnęły się w uśmiechu.

— Darmowy festiwal — stwierdził. — Oczywiście! To nasz obywatelski obowiązek. Muzyka powinna być za darmo. A kiełbaski w bułce będą po dolarze, musztarda dodatkowo. Może po dolar pięćdziesiąt. A i tak gardło sobie przy tym podrzynam.


* * *

Za kulisami krzyki publiczności tworzyły lity mur dźwięku.

— Dużo ich tam — stwierdził Buog. — Jeszcze nigdy w życiu nie grałem dla tylu naraz. Asfalt układał na scenie kamienie Klifa. Dostał burzliwe oklaski i sporo gwizdów.

Buog zerknął na Buddy’ego. Chłopak ani na chwilę nie wypuścił z rąk gitary. Krasnoludy nie mają skłonności do głębokich przemyśleń, ale Buog uświadomił sobie nagłe, że chciałby się znaleźć daleko stąd, najlepiej w jaskini.

— Powodzenia, chłopaki — odezwał się cichy głos za jego plecami. Jimbo bandażował Crashowi rękę.

— Eee… Dzięki — odpowiedział Klif. — Co ci się stało?

— Czymś w nas rzucili — wyjaśnił Crash. — Czym?

— Chyba Noddym.

Widoczny fragment twarzy Crasha rozpromienił się nagle w szerokim i strasznym uśmiechu.

— Ale dokonaliśmy tego! Zagraliśmy im muzykę z wykrokiem! A ten kawałek, kiedy Jimbo roztrzaskał gitarę… Uwielbiali to!

— Roztrzaskał gitarę?

— Tak — potwierdził Jimbo z dumą prawdziwego artysty. — O Scuma.

Buddy zamknął oczy. Klif miał wrażenie, że widzi otaczające go bardzo delikatne lśnienie, jakby rzadką mgiełkę. Unosiły się w niej maleńkie punkciki światła.

Czasami Buddy wydawał się bardzo elfi.

Ze sceny zszedł Asfalt.

— Wszystko gotowe.

Spojrzeli na Buddy’ego.

Stał nieruchomo z zamkniętymi oczami, jakby zasnął na stojąco.

— Czyli… Wychodzimy tam, prawda? — upewnił się Buog.

— Tak, wychodzimy — powtórzył Klif. — Zgadza się, Buddy? Powieki Buddy’ego uniosły się nagle.

— Zróbmy krok — szepnął.

Klif sądził dotąd, że jest głośno, ale kiedy wyszedł na scenę, hałas uderzył go niczym maczuga.

Buog chwycił róg. Klif usiadł i uniósł młotki.

Buddy stanął na środku i — ku zdumieniu Klifa — znieruchomiał, wpatrzony we własne stopy.

Oklaski zaczęły przycichać.

Aż wreszcie umilkły zupełnie. Wielką salę wypełniła cisza setek ludzi równocześnie wstrzymujących oddech.

Buddy poruszył palcami.

Zagrał trzy proste akordy.

Uniósł głowę.

— Witaj, Ankh-Morpork!

Klif poczuł, że muzyka wzbiera w nim, że pcha go do tunelu ognia, iskier i podniecenia. Uderzył młotkami. I zabrzmiała muzyka z wykrokiem.


* * *

G.S.P. Dibbler stał na ulicy, żeby nie słyszeć wykrokowej muzyki. Palił cygaro i obliczał zyski na odwrocie zaległego rachunku za czerstwe bułki. Po kolei. Przede wszystkim musi to być gdzieś na dworze, żeby nie płacić za najem… Jakieś dziesięć tysięcy ludzi, jedna kiełbaska w bułce na każdego po dolar pięćdziesiąt, nie, powiedzmy dolar siedemdziesiąt pięć, musztarda dziesięć pensów dodatkowo… dziesięć tysięcy koszulek Grupy z Wykrokiem po pięć dolarów sztuka, nie, lepiej po dziesięć dolarów… i jeszcze wynajem miejsca pod stragany innych handlarzy, bo przecież ludzi, którzy lubią wykrokową muzykę, można namówić, żeby kupili wszystko…

Słyszał, że ulicą zbliża się koń. Nie zwracał na niego uwagi, dopóki nie zabrzmiał damski głos.

— Jak się tam dostać?

— Nie ma szans — odparł Dibbler, nie odwracając głowy. Nawet plakaty Grupy z Wykrokiem. Ludzie proponowali po trzy dolary za same plakaty, a troll Kreduła może wypuścić setkę za…

Uniósł głowę. Koń, wspaniały biały rumak, przyglądał mu się bez zainteresowania.

Dibbler rozejrzał się niespokojnie.

— Gdzie ona poszła?


* * *

Paru trolli stało tuż za drzwiami wejściowymi. Susan ich zignorowała. Oni też ją zignorowali.


* * *

Na widowni Stibbons rozejrzał się w obie strony i ostrożnie otworzył drewnianą skrzynkę.

Naciągnięta wewnątrz struna zaczęła wibrować.

— To się nie zgadza! — krzyknął Ridcully’emu do ucha. — To wbrew prawom rozchodzenia się dźwięku!

— Może to nie są prawa! — wrzasnął Ridcully. Ludzie oddaleni o stopę już go nie słyszeli. — Może to tylko wskazówki!

— Nie! Muszą być jakieś prawa!

Ridcully spostrzegł, że rozentuzjazmowany dziekan próbuje wdrapać się na scenę. Wielkie trollowe stopy Asfalta wylądowały mu ciężko na palcach.

— O… dobry ruch, nie ma co — stwierdził.

Nagłe świerzbienie na karku kazało mu się obejrzeć.

Wprawdzie w Grocie panował ścisk, ale zdawało się, że po sali przesuwa się krąg pustki. Ludzie napierali na siebie, lecz granice pustki były niewzruszone jak mur.

A w środku kręgu była dziewczyna, którą widział w Bębnie. Szła przez salę, lekko unosząc skraj sukni.

Ridcully poczuł, że łzawią mu oczy.

Zrobił krok naprzód i skoncentrował się. Jeśli człowiek się skoncentruje, zdolny jest niemal do wszystkiego. Każdy mógł wejść do wnętrza kręgu, gdyby tylko zmysły skłonne były przyznać, że taki krąg w ogóle istnieje. Wewnątrz jego obwodu muzyka zdawała się trochę przytłumiona.

Stuknął dziewczynę w ramię. Obejrzała się zaskoczona.

— Dobry wieczór — odezwał się Ridcully. — Jestem Mustrum Ridcully, nadrektor Niewidocznego Uniwersytetu. I bardzo chciałbym wiedzieć, kim ty jesteś.

— Eee… — Dziewczynę na moment ogarnęła panika. — No… formalnie rzecz biorąc… chyba jestem Śmiercią.

— Formalnie?

— Tak. Ale w tej chwili nie na służbie.

— Miło mi to słyszeć.

Ze sceny rozległ się pisk — Asfalt rzucił wykładowcę run współczesnych w publiczność, która przyjęła to oklaskami.

— Nie powiem, że często widywałem Śmierć — rzekł Ridcully. — Ale przy tych nielicznych okazjach zauważyłem, że był raczej… no, był, przede wszystkim, nie była… w dodatku o wiele chudszy.

— To mój dziadek.

— Aha. Ach… naprawdę? Nie wiedziałem nawet, że miał… — Ridcully urwał nagle. — No, no, coś podobnego. Twój dziadek? A ty prowadzisz rodzinną firmę?

— Przestań gadać, głupi człowieku — przerwała mu Susan. — Jak śmiesz traktować mnie tak protekcjonalnie? Widzisz go? — Wskazała scenę, gdzie Buddy był właśnie w połowie riffu. — On wkrótce zginie z powodu… z powodu głupoty. I jeśli nic na to nie możesz poradzić, odejdź!

Ridcully spojrzał na scenę. A kiedy znów odwrócił głowę, Susan zniknęła. Z wysiłkiem wytężył wzrok i miał wrażenie, że dostrzegają kawałek dalej. Jednak teraz, gdy wiedziała już, że jej szuka, nie miał żadnej szansy.


* * *

Asfalt pierwszy wrócił do garderoby. Jest coś bardzo smutnego w pustej garderobie. Jest jak wyrzucona bielizna, którą zresztą przypomina pod wieloma względami. Też widziała gorączkową aktywność. Mogła być świadkiem podniecenia i całego zakresu ludzkich namiętności. A teraz niewiele z nich pozostało oprócz lekkiego zapachu.

Niski troll rzucił na podłogę worek kamieni i odgryzł szyjki kilku butelek piwa.

Wszedł Klif. Dotarł na środek pomieszczenia i przewrócił się, uderzając o podłogę wszystkimi częściami ciała naraz. Buog przekroczył go i siadł na beczce.

Spojrzał na butelki. Zdjął hełm. Wylał do niego piwo. A potem pozwolił, by głowa opadła mu do przodu.

Buddy usiadł w kącie, oparty o ścianę.

Na końcu zjawił się Dibbler.

— Co mogę powiedzieć? Co mogę powiedzieć?

— Niech pan nas nie pyta — odparł Klif, wciąż wyciągnięty na podłodze. — Skąd mamy wiedzieć?

— To było wspaniałe — oświadczył Dibbler. — Co się dzieje z krasnoludem? Topi się?

Buog wyciągnął rękę, nie patrząc złapał następną butelkę, utłukł szyjkę i wylał sobie piwo na głowę.

— Panie Dibbler — odezwał się Klif.

— Tak?

— Myślę, że musimy porozmawiać. Tylko my, znaczy. Grupa. Jeśli to panu nie przeszkadza.

Dibbler przyjrzał się im po kolei. Buddy siedział zapatrzony w ścianę, Buog bulgotał wewnątrz hełmu, a Klif wciąż leżał na podłodze.

— Zgoda — rzekł, po czym dodał radośnie: — Wiesz, Buddy, ten darmowy występ… Świetny pomysł. Zaraz wezmę się za organizację. I możecie zagrać, jak tylko wrócicie z trasy. Otóż to. No…

Odwrócił się, by wyjść, i wpadł na rękę Klifa, która nagle zablokowała drzwi.

— Trasa? Jaka trasa? Dibbler cofnął się lekko.

— Och, parę miejsc. Quirm, Pseudopolis, Sto Lat… — Spojrzał zdziwiony. — Nie tego chcieliście?

— Później porozmawiamy — rzucił Klif. Wypchnął Dibblera za drzwi i zatrzasnął je. Piwo ściekało z brody Buoga.

— Trasa? Jeszcze trzy noce takie jak ta?

— O co chodzi? — zdziwił się Asfalt. — Było świetnie! Wszyscy krzyczeli. Zrobiliście pełne dwie godziny. Musiałem skopywać ich ze sceny! Nigdy jeszcze nie czułem się…

Ucichł nagle.

— To właśnie problem — wyjaśnił Klif. — Wchodzę na scenę, siadam i nawet nie wiem, co będziemy robić, a potem Buddy gra coś na tej swojej… na tej rzeczy… a ja zaczynam bam-Bam-czcza-czcza-BAM-bam. Nie wiem, co gram. Samo włazi mi do głowy i spływa na ręce.

— Właśnie — zgodził się Buog. — Ze mną jest tak samo. Mam wrażenie, że wydobywam z tego rogu coś, czego nigdy tam nie wkładałem.

— To nie jest porządne granie — dodał Klif. — O to mi chodzi. Bardziej jakby na nas coś grało.

— Od dawna jesteś w show-biznesie? — Buog zwrócił się do Asfalta.

— Tak. Byłem wszędzie, robiłem wszystko. I wszystko widziałem.

— A widziałeś kiedy taką publiczność?

— Widziałem, jak w Operze rzucają kwiaty i klaszczą…

— Ha! Tylko kwiaty? Jakaś kobieta rzuciła na scenę swoje… swoją odzież.

— Zgadza się! Wylądowały mi na głowie.

— Kiedy panna Va Va Voom wykonywała taniec piór w Klubie Skunksa przy Browarnej, to jak doszła do ostatniego pióra, cała publika rzuciła się na scenę…

— To wyglądało podobnie?

— Nie — przyznał troll. — Uczciwie powiem, że nigdy jeszcze nie widziałem publiczności takiej… wygłodniałej. Nawet na pannę Va Va Voom, a tamci byli dość głodni, słowo daję. Oczywiście, nikt wtedy nie rzucał bielizny na scenę. To raczej ona zrzucała ją ze sceny.

— I jeszcze coś — mruknął Klif. — W tym pokoju jest czterech ludzi, ale mówi tylko trzech.

Buddy uniósł głowę.

— Muzyka jest ważna — wymamrotał.

— To nie muzyka — sprzeciwił się Buog. — Muzyka nie robi z ludźmi takich rzeczy. Przez muzykę nie czują się, jakby przeszli przez zgrzeblarkę. Tak się spociłem, że lada dzień będę musiał zmienić kamizelkę. — Potarł nos. — Przyglądałem się publiczności i myślałem: zapłacili pieniądze, żeby się tutaj dostać. Założę się, że było tego więcej niż dziesięć dolarów.

Asfalt podniósł wąski pasek papieru.

— Znalazłem ten bilet na podłodze — powiedział. Buog przeczytał.

— Dolar pięćdziesiąt? — zdumiał się. — Sześciuset ludzi po dolar pięćdziesiąt każdy? To przecież… To czterysta dolarów.

— Dziewięćset — poprawił go Buddy tym samym obojętnym głosem. — Ale pieniądze nie są ważne.

— Pieniądze nie są ważne? Stale to powtarzasz. Co z ciebie za muzyk?

Z zewnątrz wciąż słyszeli stłumiony ryk.

— Chciałbyś po tym wrócić do gry dla paru ludzi w jakiejś piwnicy? — zapytał Buddy. — Kto jest najsławniejszym w historii graczem na rogu, Buog?

— Brat Charnel — odparł natychmiast krasnolud. — Wszyscy to wiedzą. Ukradł złoto z ołtarza w świątyni Offlera, przekuł je na róg i grał czarodziejską muzykę, dopóki bogowie go nie złapali i nie wyrwali mu…

— Zgadza się. Ale gdybyś wyszedł teraz i zapytał tych ludzi, kto jest najsławniejszym graczem na rogu, pamiętaliby o jakimś oszukańczym mnichu, czy krzyczeli: Buog Buogsson?

— Oni by… — Buog zawahał się i urwał.

— No właśnie — rzucił Buddy. — Pomyśl o tym. Muzyk musi być słyszany. Nie możesz się teraz wycofać. Nie możemy przestać.

Buog pogroził palcem gitarze.

— To przez nią! — zawołał. — Jest niebezpieczna!

— Poradzę z nią sobie.

— Tak, ale jak to się skończy?

— Nie jest ważne, jak skończysz — oświadczył Buddy. — Ważne, jak tam dotrzesz.

— Jak dla mnie, to elfie słowa…

Drzwi otworzyły się gwałtownie.

— Tego… — powiedział Dibbler. — Wiecie, chłopcy, jeśli nie wrócicie i nie zagracie czegoś, to wpadliśmy w głębokie brązowe…

— Nie mogę grać — odparł Buog. — Straciłem oddech z powodu braku pieniędzy.

— Powiedziałem przecież: dziesięć dolarów. Prawda?

— Dla każdego — wtrącił Klif.

Dibbler, który nie liczył na to, że zejdzie poniżej stu, machnął tylko ręką.

— To ma być wdzięczność, tak? — zapytał. — Chcecie, żebym sobie gardło poderżnął?

— Możemy pomóc. Wystarczy, że pan poprosi.

— No dobrze już, dobrze. Trzydzieści dolarów — zgodził się Dibbler. — Nie wystarczy już na herbatę dla mnie.

Klif zerknął na Buoga, który wciąż przetrawiał uwagi o najsławniejszym graczu na rogu.

— Na widowni jest dużo krasnoludów i trolli — poinformował Klif.

— „Cień bardzo wysokiej góry”? — zaproponował Buog.

— Nie — sprzeciwił się Buddy. — To co?

— Coś wymyślę.


* * *

Publiczność wylewała się na ulicę. Magowie zebrali się wokół dziekana. Wszyscy pstrykali palcami.

— Uella-uella-uella — podśpiewywał radośnie dziekan.

— Minęła północ! — oznajmił wykładowca run współczesnych, pstrykając palcami. — A mnie to wcale nie obchodzi! Co teraz robimy?

— Może chodźmy coś zjeść — zaproponował dziekan.

— Rzeczywiście — zgodził się kierownik Katedry Studiów Nieokreślonych. — Straciliśmy kolację.

— Straciliśmy kolację? — zdumiał się pierwszy prymus. — O rany! To właśnie jest wykrokowa muzyka. I wcale się tym nie przejmujemy.

— Nie. Chodziło mi… — Dziekan urwał. Teraz, kiedy się lepiej zastanowił, nie był całkiem pewien, o co mu właściwie chodziło. — Stąd na uniwersytet czeka nas długi spacer — powiedział. — Moglibyśmy zatrzymać się gdzieś na kawę albo co.

— Może pączka czy dwa — dodał wykładowca run współczesnych.

— I jeszcze kawałek ciasta — wtrącił kierownik studiów nieokreślonych.

— Ja mam ochotę na szarlotkę — oświadczył pierwszy prymus.

— I kawałek ciasta.

— Kawa — rzekł z mocą dziekan. — Tak. Bar kawowy. Zgadza się.

— Co to jest bar kawowy? — zapytał pierwszy prymus.

— Dają tam coś oprócz kawy, czy trzeba szukać baru pączkowego? — chciał wiedzieć wykładowca run współczesnych.

Stracona kolacja, do tej chwili zapomniana, zaczynała narastać pustką w żołądkach.

Dziekan spojrzał z dumą na swą lśniącą, nową skórzaną szatę. Wszyscy powtarzali, jak dobrze wygląda. Podziwiali ZRODZONY DO RUN. Włosy też miał odpowiednie. Myślał, czyby nie zgolić brody, ale zostawiając te boczne kawałki, bo to wydawało się odpowiednie. A kawa… tak, kawa też się w tym mieściła. Kawa pasowała do tego wszystkiego.

I muzyka. Muzyka była tam także. Była wszędzie.

Ale było również coś jeszcze. Czegoś brakowało. Nie był pewien, co to jest, ale wiedział, że pozna to, kiedy zobaczy.


* * *

W zaułku za Grotą panowała ciemność; tylko obdarzeni najbystrzejszym wzrokiem mogliby zauważyć kilka postaci przyciśniętych do muru. Rzadkie błyski światła na zmatowiałych cekinach wskazywały tym, którzy znają się na tych sprawach, że ludzie ci to Chór Bliskiej Harmonii Grishama Frorda, egzekucyjna grupa uderzeniowa Gildii. W przeciwieństwie do większości osób zatrudnianych przez pana Clete’a, ci tutaj faktycznie mieli pewne talenty muzyczne. Obejrzeli też występ grupy.

— Du-op, uu, du-op, uu, du-op… — mówił ten chudy.

— Bubububuch — powiedział wysoki. Zawsze jest jeden wysoki.

— Clete ma rację. Jeśli będą ściągać tyle publiczności, wszyscy inni wypadną z interesu — stwierdził Grisham.

— Ooo tak — zgodził się basista.

— Kiedy wyjdą przez te drzwi… — jeszcze trzy noże. wysunęły się z pochew — …załatwcie sprawę bez zbędnego pośpiechu.

Usłyszeli kroki na schodach. Grisham skinął głową.

— Eee… Raz. Eee. Dwa. Eee… Raz, dwa, trz… PANOWIE…

Odwrócili się równocześnie. Za nimi stała czarna postać trzymająca w dłoniach lśniącą kosę.

Susan uśmiechnęła się przerażająco.

ZACZĄĆ OD GÓRY?

— Ooo nie — jęknął basista.


* * *

Asfalt odsunął rygiel i wyszedł w chłód nocy… — Zaraz… — zdziwił się. — Co to było? — Co co było? — nie zrozumiał Dibbler. — Wydawało mi się, że słyszę, jak ktoś ucieka… — Troll postąpił naprzód. Coś brzęknęło, więc schylił się i podniósł jakiś przedmiot. — A ktokolwiek to był, zgubił to…

— Jakiś drobiazg, taki czy inny — przerwał mu Dibbler. — Idziemy, chłopcy. Dzisiaj nie musicie wracać do jakiejś budy. Dzisiaj śpicie u Gritza!

— To hotel dla trolli, prawda? — zapytał podejrzliwie Buog.

— Trollowaty. — Dibbler z irytacją machnął ręką.

— Wiecie, był żem tam kiedyś, jak żem grał w kabarecie! — zawołał Klif. — Wszystko tam mają! Woda leci z kurka prawie w każdym pokoju! Są takie rury głosowe, żebyś mógł wrzasnąć o jedzenie prosto do kuchni, a potem pokojowi w prawdziwych butach przynoszą je prosto do pokoju! Obsługa!

— Korzystajcie. Stać was na to, chłopcy.

— A potem mamy tę trasę, tak? — spytał ostro Buog. — Na nią też nas stać?

— Och, pomogę wam — zapewnił wielkodusznie Dibbler. — Jutro ruszacie do Pseudopolis, to wam zajmie dwa dni, i z powrotem przez Sto Lat i Quirm. Wrócicie tu w środę na Festiwal. Świetny pomysł z tym Festiwalem. Trzeba podarować coś społeczeństwu. Zawsze popierałem dawanie różnych rzeczy społeczeństwu. To dobre dla… dla… dla społeczeństwa. Wszystko tu zorganizuję, zanim wrócicie, zgoda? A potem… — Jedną ręką objął ramię Buddy’ego, drugą głowę Buoga. — Genoa! Klatch! Mersbat! Chimera! Howondaland! Może nawet Kontynent Przeciwwagi, niedługo mają go znowu odkryć, otwiera wielkie możliwości dla odpowiednich ludzi! Z waszą muzyką i moim bezbłędnym wyczuciem interesu świat jest dla nas jak mięczak! A teraz idźcie już z Asfaltem, macie najlepsze pokoje, nic nie jest za dobre dla moich chłopaków. Prześpijcie się i nie myślcie o rachunku…

— Dziękujemy — wtrącił Buog.

— …możecie zapłacić rano.

Grupa z Wykrokiem powlokła się w stronę najlepszego hotelu. Dibbler usłyszał jeszcze pytanie Klifa:

— Co to jest mięczak?

— To takie dwie miseczki zestalonego węglanu wapnia, a między nimi takie słonawe, śliskie, rybowate zwierzątko.

— Brzmi smakowicie. Nie trzeba chyba zjadać tego czegoś w środku?

Kiedy zniknęli, Dibbler przyjrzał się nożowi, który znalazł Asfalt. Były na nim cekiny.

Tak. Wysłanie gdzieś chłopców na parę dni to stanowczo rozsądne posunięcie.

Na swojej pozycji w rynnie nad ulicą Śmierć Szczurów bełkotał coś do siebie.


* * *

Ridcully wyszedł powoli z Groty. Jedynie niewielkie zaspy wykorzystanych biletów na schodach świadczyły o niedawno minionych godzinach muzyki. Czuł się jak człowiek, który ogląda zawody, ale nie zna reguł. Na przykład ten chłopak śpiewał… co to było? „Uu… O co tyle hałasu?”. Ostatecznie mógł to zrozumieć, w przypadku dziekana pytanie wydawało się całkiem logiczne. Ale dlaczego wszyscy się cieszyli, zamiast poważnie i uczciwie pomyśleć nad odpowiedzią? Potem, o ile dobrze pamiętał, była piosenka o tym, żeby nie deptać komuś po nowych butach. Trzeba przyznać, całkiem rozsądna sugestia, nikt przecież nie chce, żeby deptali mu po nogach, ale czemu piosenka prosząca ludzi, by tego unikali, wywołała taką reakcję, tego Ridcully nie potrafił zrozumieć.

A co do dziewczyny…

Podbiegł Myślak, przyciskając do piersi skrzynkę.

— Mam prawie wszystko, nadrektorze.

Ridcully spojrzał ponad jego ramieniem i zobaczył Dibblera, wciąż trzymającego tacę z niesprzedanymi koszulkami Grupy z Wykrokiem.

— Tak? Świetnie, panie Stibbons (niegadajniegadajniegadaj) — odparł. — Doskonale się składa, możemy wracać do domu.

— Dobry wieczór, nadrektorze — odezwał się Dibbler.

— O… witaj, Gardło. Nie zauważyłem cię po ciemku.

— Co jest w tej skrzynce?

— Ależ nic, nic takiego…

— To zadziwiające — oświadczył Stibbons, przepełniony bezkierunkowym entuzjazmem prawdziwych odkrywców i idiotów. — Możemy pochwycić aargh, aargh, aargh.

— Coś takiego, ależ ze mnie niezdara — zawstydził się Ridcully, gdy młody mag chwycił się za kostkę. — Może ja wezmę ten… absolutnie niewinny… aparat…

Ale skrzynka wysunęła się Myślakowi z rąk. Uderzyła o bruk, nim Ridcully zdążył ją złapać. Pokrywa odskoczyła. Muzyka wylała się w noc. — Jak to zrobiliście? — zdumiał się Dibbler. — To magia?

— Muzyka pozwala się pochwycić, dzięki czemu można jej znowu słuchać — wyjaśnił Myślak. — I uważam, że zrobił pan to umyślnie, nadrektorze.

— Można jej znowu słuchać? — upewnił się Dibbler. — Jak? Wystarczy otworzyć skrzynkę?

— Tak — potwierdził Myślak.

— Nie — zaprzeczył Ridcully.

— Ależ można — upierał się Myślak. — Pokazywałem panu, nadrektorze. Nie pamięta pan?

— Nie.

— Dowolną skrzynkę? — spytał Dibbler głosem przyduszonym pieniędzmi.

— Tak, ale w środku trzeba umieścić napiętą strunę, żeby muzyka miała gdzie zamieszkać i auu, auu, auu!

— Nie mam pojęcia, skąd u mnie te nagłe skurcze mięśni — usprawiedliwiał się Ridcully. — Chodźmy, panie Stibbons, nie marnujmy już cennego czasu pana Dibblera.

— Ależ wcale go nie marnujecie — zapewnił Dibbler. — Skrzynki pełne muzyki, tak?

— Tę zabieramy — oświadczył nadrektor. — Jest elementem ważnego eksperymentu magicznego.

Pociągnął Myślaka za sobą, co nie było łatwe, gdyż młody człowiek szedł zgięty wpół i rzęził. — Dlaczego pan… to zrobił…?

— Panie Stibbons, wiem, że jest pan człowiekiem poszukującym zrozumienia wszechświata. Oto bardzo istotna zasada: nie należy wręczać małpie kluczy do plantacji bananów. Czasami wtedy można wręcz zobaczyć nieszczęśliwy wypadek, czekający tylko… no nie!

Puścił Myślaka i gestem ręki wskazał w głąb ulicy.

— Masz jakieś teorie na ten temat, młody człowieku?

Coś złocistobrązowego i lepkiego wylewało się na ulicę z miejsca, które — za wzgórzami substancji — było zapewne kawiarnią. Gdy patrzyli, rozległ się brzęk szkła i brązowa substancja zaczęła się sączyć z okna na piętrze.

— Czy to jakaś potworna emanacja z Piekielnych Wymiarów? — spytał Myślak.

— Nie przypuszczam. Pachnie jak kawa.

— Kawa?

— W każdym razie jak kawowa pianka. Dlaczego właściwie mam przeczucie, że gdzieś tam w środku znajdziemy magów?

Z piany wynurzyła się jakaś postać, ociekająca brązowymi bąbelkami.

— Kto idzie?! — zawołał Ridcully.

— O tak! Czy ktoś zapisał numer tego wozu drabiniastego? Jeszcze pączka, skoro pan tak łaskaw! — odparł wesoło przybysz i runął w pianę.

— Według mnie głos był kwestora — stwierdził Ridcully. — Idziemy, chłopcze. To tylko bąbelki.

Zagłębił się w pianę.

Po chwili wahania Myślak zrozumiał, że stawką w tej grze jest honor młodego pokolenia magów. Ruszył za nadrektorem. Niemal natychmiast zderzył się z kimś w bąbelkowej mgle.

— Ehm… Przepraszam…

— Kto to?

— To ja, Stibbons. Przyszedłem was ratować.

— Świetnie. Którędy na zewnątrz?

— Eee…

W kawowej chmurze dało się słyszeć kilka wybuchów i głośne puknięcie. Myślak zamrugał nerwowo. Poziom bąbelków opadał.

Pojawiły się spiczaste kapelusze, niczym zatopione kłody w wysychającym jeziorze. Podszedł Ridcully — piana ściekała mu z głowy.

— Działo się tu coś wyjątkowo głupiego, — oświadczył. — Zamierzam cierpliwie poczekać, aż dziekan się przyzna.

— Nie rozumiem, dlaczego nadrektor zakłada, że to akurat ja — wymamrotała kawowe zabarwiona kolumna.

— W takim razie kto?

— Dziekan powiedział, że kawa powinna być z pianką — oświadczyła góra pianki o pierwszoprymusowskich kształtach. — Rzucił parę prostych czarów i wydaje mi się, że wszystkich nas trochę poniosło.

— Aha. Jednak ty, dziekanie.

— No tak, rzeczywiście, ale to zwykły przypadek — burknął niechętnie dziekan.

— Wynocha stąd wszyscy — rozkazał nadrektor. — W tej chwili wracać na uniwersytet.

— Naprawdę nie rozumiem, dlaczego od razu zakłada się moją winę tylko dlatego, że czasami rzeczywiście to moja wina…

Piana opadła jeszcze trochę, odsłaniając parę oczu pod krasnoludzim hełmem.

— Przepraszam bardzo — odezwał się głos spod bąbelków. — Ale kto za to wszystko zapłaci? Razem będzie cztery dolary, uprzejmie dziękuję.

— Kwestor ma pieniądze — zaznaczył pospiesznie Ridcully. — Już nie — poprawił go pierwszy prymus. — Kupił siedemnaście pączków.

— Cukier? — zmartwił się Ridcully. — Pozwoliliście mu jeść cukier? Przecież wiecie, że od tego robi się, no… trochę zabawny. Pani Whitlow obiecała, że odejdzie, jeśli znowu puścimy go w pobliże cukru. — Zaganiał wilgotnych magów do drzwi. — Spokojnie, mój poczciwcze, możesz nam ufać, jesteśmy magami. Rano każę ci przysłać jakieś pieniądze.

— Ha! I spodziewacie się pewnie, że uwierzę?

To była męcząca noc. Ridcully odwrócił się tylko i machnął ręką w kierunku ściany. Trzasnęły oktarynowe iskry, a w kamieniu wypaliły się słowa WINIEN JESTEM 4 DOLERY.

— Ależ oczywiście, żaden kłopot — zapewnił krasnolud i zanurkował z powrotem w pianę.

— Nie sądzę, żeby pani Whitlow się bardzo zmartwiła — uznał wykładowca run współczesnych, chlupiąc w mroku. — Widziałem ją z kilkoma dziewczętami na, tego, na koncercie. No wiecie, te z kuchni: Molly, Poiły i ta, no… Doiły. Wszystkie, eee, wrzeszczały.

— Moim zdaniem muzyka nie była aż tak fatalna — stwierdził nadrektor.

— Ale nie… jak by to… nie w cierpieniu, nie, tak bym tego nie nazwał. — Wykładowca zaczerwienił się wyraźnie. — A kiedy ten młody człowiek zrobił… hm… kiedy zaczął kołysać biodrami o tak…

— Bardzo elfi styl, moim zdaniem — wtrącił Ridcully.

— I tego… Wydaje mi się, że rzuciła na scenę swoje… swoje… no… rzeczy. Podspodnie.

To uciszyło nawet Ridcully’ego, przynamniej na chwilę. Każdy z magów nagle i pilnie zajął się własnymi myślami.

— Jak to? Pani Whitlow? — upewnił się kierownik Katedry Studiów Nieokreślonych.

— Tak.

— Swoje…?

— Tak, ehm, tak myślę.

Ridcully widział kiedyś schnącą na sznurze bieliznę pani Whitlow. Zrobiło to na nim duże wrażenie. Nie sądził, że na świecie jest aż tyle różowej gumki.

— Naprawdę ona? — odezwał się dziekan głosem brzmiącym tak, jakby wracał z bardzo daleka.

— Ja, tego…Jestem prawie pewien.

— Moim zdaniem to niebezpieczne — uznał Ridcully. — Mogło kogoś poważnie zranić. A teraz wszyscy na uniwersytet i weźmiecie zimną kąpiel. Po kolei.

— Poważnie? — zapytał kierownik studiów nieokreślonych. Nie wiadomo czemu żaden nie potrafił przestać o tym myśleć.

— Zajmijcie się czymś pożytecznym i znajdźcie kwestora — polecił surowo Ridcully. — Kazałbym wam się wytłumaczyć rano władzom uniwersytetu, ale niestety, to wy jesteście władzami uniwersytetu…


* * *

Paskudny Stary Ron, zawodowy maniak i jeden z najpracowitszych żebraków w Ankh-Morpork, zamrugał nerwowo w mroku. Lord Vetinari doskonale widział w ciemności, miał świetny wzrok. I — niestety — całkiem dobry węch.

— I co wtedy nastąpiło? — zapytał, starając się odwracać twarz od starego żebraka. Choć bowiem Paskudny Stary Ron był niskim, przygarbionym człowieczkiem, zapachem wypełniał cały świat.

Paskudny Stary Ron był fizycznym schizofrenikiem. Istniał jako Paskudny Stary Ron i jako zapach Paskudnego Starego Rona, który przez lata rozwinął się do takiego poziomu, że miał oddzielną osobowość. Każdego stać na zapach, który unosi się za nim jeszcze długo po wyjściu, ale zapach Paskudnego Starego Rona potrafił zjawić się gdzieś o kilka minut przed nim. Wyewoluował w coś tak uderzającego, że nie był już doświadczany nosem — który natychmiast zamykał się w odruchu samoobrony. Ludzie odgadywali, że zbliża się Paskudny Stary Ron, na podstawie sposobu, w jaki zaczynała się im topić woskowina w uszach.

— Demoniszcza, na drugą stronę, mówiłem im, niech ich piekliszcze…

Patrycjusz czekał. Wędrującym myślom Paskudnego Starego Rona trzeba zostawić czas, nim znajdą się w tej samej okolicy co jego język.

— …szpiegowali mnie magią, mówię im, fasolowa, a potem wszyscy tańczyli, jasne, a jeszcze potem dwóch magów stało se na ulicy, a jeden opowiadał o łapaniu muzyki w skrzynki, a pan Dibbler się zaciekawił, ale potem wybuchła kawiarnia i wszyscy wrócili se na uniwersytet, na demoniszcza, demoniszcza, niech kto zrozumie, boja nie.

— Wybuchła kawiarnia, tak?

— Kawowa piana dookoła, waszamość… demo…

— Tak, tak. I tak dalej. — Patrycjusz machnął szczupłą dłonią. — I to wszystko, co masz mi do powiedzenia?

— No niby… de…

Paskudny Stary Ron pochwycił wzrok Patrycjusza i opanował się. Nawet we własnym, wysoce zindywidualizowanym normalnym stanie umysłu wiedział, kiedy mizerne szczęście może go opuścić. Jego zapach spacerował po pokoju, czytał dokumenty i oglądał obrazy.

— Mówią — powiedział — że doprowadza wszystkie kobiety do szaleństwa. — Pochylił się. Patrycjusz się odchylił. — Mówią, że kiedy ruszył biodrami o tak… pani Whitlow rzuciła swoje… jak im tam… na scenę.

Patrycjusz uniósł brew.

— Jak im tam”?

— No wie waszamość. — Paskudny Stary Ron kreślił rękami niewyraźne linie w powietrzu.

— Dwie poszewki na poduszki? Dwa worki mąki? Parę bardzo szerokich spo… Aha. Rozumiem. Coś podobnego. Były jakieś ofiary?

— Nie wini, nie wim, waszamość. Ale coś tam wim.

— Co takiego?

— Drętwy Michael mówi, że waszamość czasem płaci za informacje.

— Tak, słyszałem. Naprawdę nie mam pojęcia, skąd się biorą takie plotki. — Patrycjusz wstał i otworzył okno. — Będę musiał jakoś się tym zająć.

Po raz kolejny Paskudny Stary Ron przypomniał sam sobie, że choć jest prawdopodobnie obłąkany, to nie jest jednak aż takim wariatem.

— Tylko tyle mam, waszamość — oświadczył, wyciągając coś z przerażających zakamarków swych łachmanów. — Są na tym napisy, waszamość.

Był to afisz w jaskrawych barwach podstawowych. Nie mógł być zbyt stary, ale godzina czy dwie pod kamizelką Paskudnego Starego Rona wyraźnie dodała mu lat. Patrycjusz rozwinął go pincetą.

— Ci tam to portret tych muzycznych grajków — wyjaśnił Paskudny Stary Ron. — A to jest napis. A tu jest jeszcze trochę napisu, waszamość. Pan Dibbler i troll Kreduła je teraz wieszają, ale zabrałem jeden, bo żem pogroził, że chuchnę na każdego, jak mi nie dadzą.

— Jestem pewien, że podziałało natychmiast — przyznał Vetinari.

Zapalił świecę i uważnie przeczytał napisy na afiszu. W obecności Paskudnego Starego Rona wszystkie płomyki miały niebieskawy odcień.

— „Darmowy Festiwal Muzyki Wykrokowej”.

— Znaczy się, nie trzeba płacić, żeby wejść — wyjaśnił uprzejmie Paskudny Stary Ron. — Piekliszcze z demoniszczami.

Vetinari czytał dalej.

— „W Rajd Parku, w przyszłą środę”. No, no… Otwarta publiczna przestrzeń, naturalnie. Zastanawiam się, czy przyjdzie dużo ludzi.

— Mnóstwo, waszamość. Całe setki nie dostały się do Groty.

— A grupa tak wygląda? Ze zmarszczonymi czołami?

— Spoconymi, waszamość, jak ich ostatnio widziałem.

— „Bądź tam, jeśli nie jesteś miękkim stworzeniem w skorupie”

— przeczytał Patrycjusz. — To jakiś okultystyczny szyfr? Jak myślisz?

— Nie wim, waszamość — zapewnił Paskudny Stary Ron. — Mózg mi się robi strasznie powolny, jak mi się chce pić.

— „Są Absolutnye Nyemożlywi do Zobaczenya! I daleko stąd!”

— czytał z uwagą Vetinari. Uniósł głowę. — Och, przepraszam. Na pewno uda mi się znaleźć kogoś, kto poda ci coś chłodnego i odświeżającego.

Paskudny Stary Ron zakaszlał. Słowa te brzmiały jak całkowicie szczera propozycja, ale nie wiedzieć czemu, wcale już nie był spragniony.

— W takim razie nie pozwól mi, żebym cię zatrzymywał. I bardzo ci dziękuję.

— Ehm…

— Tak?

— Ehm… Nic. — To dobrze.

Kiedy Ron zdemoniszczył się i spiekliszczył po schodach na dół, Patrycjusz w zadumie postukał w afisz swoim piórem. Wpatrywał się w ścianę.

Pióro odbijało się od słowa „Darmowy”.

Wreszcie potrząsnął małym dzwoneczkiem. Młody urzędnik zajrzał do pokoju.

— Ach, jesteś, Drumknott… Idź i powiedz szefowi Gildii Muzykantów, że chciałby zamienić ze mną parę słów.

— Eee… Pan Clete siedzi już w poczekalni, wasza lordowska mość.

— Czy niezwykłym przypadkiem nie ma ze sobą jakiegoś afisza?

— Istotnie, wasza lordowska mość.

— A czy jest bardzo zagniewany?

— Tak jest w samej rzeczy, wasza lordowska mość. Chodzi o jakiś festiwal. Żąda, żeby do niego nie dopuścić.

— Nie do wiary…

— I domaga się, żebyś, panie, przyjął go natychmiast.

— Aha. W takim razie zostaw go na… powiedzmy dwadzieścia minut, a potem wprowadź.

— Tak, wasza lordowska mość. Ciągle powtarza, że chciałby się dowiedzieć, co wasza lordowska mość zamierza z tym zrobić.

— Dobrze. Mogę więc zadać mu to samo pytanie.

Patrycjusz usiadł za biurkiem. Si non confectus, non refitiat. Tak brzmiała dewiza rodu Vetinari. Wszystko działa, jeśli tylko człowiek pozwoli, by się zdarzyło.

Sięgnął po plik zapisów nutowych i zaczął słuchać Preludium do Nokturnu na motywie Bubbli Salamiego.

Po chwili z irytacją podniósł głowę.

— Nie chcę cię zatrzymywać — rzucił.

Zapach ulotnił się.


* * *

PIP!

— Nie bądź głuptasem. Przecież tylko ich postraszyłam. Nie zrobiłam im krzywdy. Co komu z posiadania mocy, jeśli nie wolno jej używać?

Śmierć Szczurów ukrył w łapkach czubek nosa. Ze szczurami[21] było o wiele, wiele łatwiej.


* * *

G.S.P. Dibbler często musiał radzić sobie bez snu. Zwykle spotykał się z Kredułą właśnie nocami. Kreduła był dużym trollem, ale w świetle dziennym zaczynał wysychać i się łuszczyć.

Inne trolle patrzyły na niego z góry, gdyż pochodził z rodziny osadowej, a zatem należał do bardzo niskiej klasy. Nie przeszkadzało mu to. Był bardzo dobroduszną osobą.

Zajmował się wykonywaniem rozmaitych zleceń dla ludzi, którzy potrzebowali czegoś nietypowego, i to szybko, bez zobowiązań. I oczywiście którzy mieli dość brzęczącej monety.

Ta sprawa była rzeczywiście nietypowa.

— Zwykle skrzynki? — upewnił się.

— Z pokrywkami — uzupełnił Dibbler. — Jak ta, którą sam zrobiłem. I w środku rozpięty kawałek drutu.

Inni spytaliby pewnie „po co?” albo „dlaczego?”, ale Kreduła nie tak zarabiał na życie. Sięgnął po skrzynkę i obrócił ją w dłoniach.

— Ile ich? — spytał.

— Na początek wystarczy dziesięć. Ale myślę, że później będzie potrzebne więcej. O wiele, wiele więcej.

— Ile jest dziesięć? — spytał troll.

Dibbler uniósł obie dłonie z wyprostowanymi palcami.

— Zrobię po dwa dolary sztuka — oświadczył Kreduła.

— Chcesz, żebym gardło sobie poderżnął?

— Dwa dolary.

— Dolar za sztukę teraz i dolar pięćdziesiąt przy następnym zamówieniu.

— Dwa dolary.

— No dobrze, niech ci będzie. Dwa dolary za każdą. To razem dziesięć dolarów, tak?

— Tak.

— Ale gardło sobie tym podrzynam.

Kreduła rzucił skrzynkę pod ścianę. Odbiła się od podłogi, aż odskoczyła pokrywka.

Jakiś czas później szarobrązowy kulawy kundelek, poszukujący czegokolwiek jadalnego, wbiegł do warsztatu i usiadł na chwilę, zaglądając do wnętrza skrzynki.

Potem poczuł się trochę jak idiota, więc odszedł.

Ridcully zaczął się dobijać do drzwi budynku Magii Wysokich Energii w chwili, gdy miejskie zegary wybijały drugą. Podtrzymywał Myślaka, który spał na stojąco.

Nadrektor nie myślał szybko ani błyskotliwie. Ale zawsze w końcu docierał do celu.

Drzwi uchyliły się, ukazując włosy Skazza.

— Patrzysz na mnie? — upewnił się Ridcully.

— Tak, nadrektorze.

— No to nas wpuść, bo rosa przemaka mi już przez podeszwy. Ridcully rozglądał się uważnie, pomagając prowadzić Myślaka.

— Chciałbym wiedzieć, jaka to praca trzyma was, chłopcy, po całych nocach bez snu. Kiedy ja byłem w waszym wieku, magia nigdy nie wydawała mi się aż tak ciekawa. Przynieś trochę kawy dla pana Stibbonsa, dobrze? A potem sprowadź kolegów.

Skazz wyszedł, a Ridcully został sam, jeśli nie liczyć drzemiącego Myślaka.

— Co oni właściwie tu robią? — mruknął. Nigdy tak naprawdę nie próbował się tego dowiedzieć.


* * *

Skazz pracował przy długim stole pod ścianą.

Nadrektor rozpoznał od razu nieduży drewniany dysk. W koncentrycznych kręgach ustawiono na nim niewielkie podłużne kamyki, a latarnia z zapaloną świecą stała na obrotowym ramieniu, tak by dało się ją przesuwać wokół dysku.

Był to podróżny komputer druidów, rodzaj przenośnego kamiennego kręgu, coś, co nazywali kneetopem. Kwestor posłał kiedyś po taki sprzęt. Na pudle było napisane „Dla Kapłana w Pośpiechu”. Nigdy nie udało się go porządnie uruchomić i teraz był wykorzystywany jako podpórka pod drzwi. Ridcully nie rozumiał, jaki to w ogóle ma związek z magią. W końcu taki krąg to niewiele więcej niż kalendarz, a bardzo porządny kalendarz można dostać już za osiem pensów.

Загрузка...