Jest to opowieść o pamięci. I to należy zapamiętać…
…że Śmierć świata Dysku, dla tylko sobie znanych powodów, ocalił kiedyś małą dziewczynkę i zabrał ją do swego domu pomiędzy wymiarami. Pozwolił jej dorosnąć do wieku szesnastu lat, bo wierzył, że z większymi dziećmi łatwiej jest sobie radzić niż z małymi. Co pokazuje, że można być nieśmiertelną antropomorficzną personifikacją i wciąż niczego nie rozumieć…
…że później zatrudnił ucznia zwanego Mortimer, a w skrócie Mort. Mort i Ysabell natychmiast poczuli do siebie głęboką niechęć, a każdy wie, do czego to prowadzi na dłuższą metę. Jako zastępca Mrocznego Kosiarza, Mort okazał się wyjątkowym nieudacznikiem. Stał się przyczyną problemów, które wywołały rozchwianie Rzeczywistości i walkę między nim a Śmiercią, którą Mort przegrał…
…i że, dla tylko sobie znanych powodów, Śmierć oszczędził go i wraz z Ysabell odesłał na świat.
Nikt nie wie, dlaczego Śmierć zaczął przejawiać osobiste zainteresowanie istotami ludzkimi, z którym pracował już od tak dawna. Prawdopodobnie chodzi tu o zwykłą ciekawość. Nawet najskuteczniejszy szczurołap prędzej czy później zaczyna się interesować szczurami. Może obserwować, jak szczury żyją i umierają, rejestrować wszelkie szczegóły szczurzej egzystencji — choć sam nigdy pewnie nie zrozumie, jak to jest, kiedy się biegnie przez labirynt.
Jeśli jednak prawdą jest, że sam akt obserwacji zmienia obiekt, który jest obserwowany[1], tym bardziej prawdą jest, że zmienia obserwatora.
Mort i Ysabell pobrali się.
Mieli dziecko.
Jest to także opowieść o seksie, prochach i muzyce z wykrokiem.
No…
…jedno na trzy to całkiem niezły wynik.
Co prawda to zaledwie trzydzieści trzy procent, ale mogłoby być gorzej.
Gdzie zakończyć?
Ciemna, burzliwa noc. Kareta, już bez koni, przebija rachityczny, bezużyteczny płotek, i koziołkując, spada do wąwozu. Nie zaczepia nawet o wystającą skałę i uderza w wyschnięte koryto rzeki daleko w dole. Rozpada się na kawałki.
Panna Butts nerwowo przerzucała papiery.
Oto praca dziewczynki, lat sześć.
„Co robiliśmy na wakacjach: Na wakacjach robiłam to, że byłam u dziadka on ma wielkiego białego Kunia i ogród co jest całkiem Czarny. Zjedliśmy jajko i frytki.”
Potem zapala się oliwa w lampach przy karecie i następuje eksplozja. Z ognia wytacza się — ponieważ pewne konwencje obowiązują nawet w tragedii — płonące koło.
I następna kartka, rysunek siedmioletniej dziewczynki. Cały w czerni. Panna Butts pociąga nosem. Nie chodzi o to, że dziewczę miało tylko jedną kredkę. Powszechnie wiadomo, że Quirmska Pensja dla Młodych Panien dysponuje dość kosztownymi kredkami we wszystkich kolorach.
A kiedy ostatni fragment dopala się z trzaskiem, jest tylko cisza.
I patrzący.
Który odwraca się i mówi do kogoś ukrytego w ciemności:
TAK MOGŁEM COŚ ZROBIĆ.
Po czym odjeżdża.
Panna Butts znowu przerzuciła kartki. Czuła się nieco rozkojarzona i nerwowa — uczucie wspólne wszystkim, którzy mieli do czynienia z tym dziewczęciem. Papier zwykle poprawiał jej humor. Był pewniejszy.
Potem nastąpiła sprawa tego… wypadku.
Panna Butts przekazywała już wcześniej tego typu złe wieści. To ryzyko, z jakim należy się liczyć, kiedy prowadzi się dużą szkołę z internatem. Rodzice wielu dziewcząt wyjeżdżali za granicę w tych czy innych interesach, a owe interesy często były takiego rodzaju, że szansie wysokich zysków towarzyszyła szansa spotkania z niesympatycznymi ludźmi.
Panna Butts wiedziała, jak załatwiać takie sprawy. Rozmowa była bolesna, ale biegła swoim torem. Następował szok i łzy, ale w końcu wszystko się kończyło. Ludzie potrafili sobie z tym radzić. Istniał rodzaj scenariusza, wbudowany w ludzki umysł. Życie płynęło dalej.
Ale to dziecko po prostu siedziało nieruchomo. Właśnie tą jej… grzecznością śmiertelnie przeraziła się panna Butts. Nie była złą kobietą, choć przez całe życie stopniowo wysuszaną nad piecem edukacji; była jednak osobą odpowiedzialną i przestrzegającą tego, co właściwe. Sądziła, że wie, jak powinna przebiegać taka rozmowa, więc niejasno ją irytowało, że nie przebiega.
— Hm… Gdybyś chciała zostać sama i popłakać… — podpowiedziała, starając się pchnąć tę kwestię na właściwe tory.
— Czy to pomoże? — spytała Susan.
Na pewno mnie by pomogło, pomyślała panna Butts… W tej sytuacji wykrztusiła tylko:
— Zastanawiam się, czy aby na pewno dokładnie zrozumiałaś, co powiedziałam.
Dziecko spojrzało na sufit, jakby rozwiązywało trudny problem algebraiczny.
— Spodziewam się, że zrozumiem.
Jakby już wcześniej wiedziała i jakoś zdążyła się z tym pogodzić. Panna Butts poprosiła nauczycielki, żeby uważnie obserwowały Susan. Oświadczyły, że będzie to trudne, ponieważ…
A teraz ktoś delikatnie zastukał w drzwi gabinetu — jak gdyby tak naprawdę wolał pozostać niedosłyszany. Panna Butts powróciła do chwili obecnej.
— Proszę wejść. Drzwi się otworzyły.
Susan nigdy nie robiła najmniejszego hałasu. Nauczycielki wspominały o tym. To niesamowite, mówiły. Zawsze znajdowała się przed człowiekiem, kiedy najmniej się tego spodziewał.
— Ach, to ty, Susan. — Wymuszony uśmieszek przemknął po twarzy panny Butts niby nerwowy tik po tarczy zmartwionego, popsutego zegara. — Usiądź, proszę.
— Oczywiście, panno Butts. Panna Butts przerzuciła papiery.
— Susan…
— Tak, panno Butts?
— Przykro mi to mówić, ale zdaje się, że znów byłaś nieobecna na lekcjach.
— Nie rozumiem, panno Butts.
Dyrektorka pochyliła głowę. Budziło to w niej niejasną irytację na samą siebie, ale… było w tym dziecku coś, co nie dawało się kochać. Naukowo doskonała z przedmiotów, które lubiła, trzeba przyznać… ale na tym koniec. Była doskonała tak, jak diament jest doskonały: same ostre krawędzie i chłód.
— Czy znowu… to robiłaś? — spytała. — Obiecałaś, że skończysz z tym niemądrym zachowaniem.
— Panno Butts…
— Znowu… znowu stawałaś się niewidzialna, tak?
Susan zarumieniła się. Podobnie, choć mniej różowo, zarumieniła się panna Butts. Przecież to niepoważne, myślała. To wbrew rozsądkowi. To… No nie…
Odwróciła głowę i zamknęła oczy.
— Tak, panno Butts? — odezwała się Susan na moment wcześniej, niż panna Butts zdążyła powiedzieć „Susan…”.
Panna Butts zadrżała. To kolejna sprawa, o której wspominały nauczycielki: czasami Susan odpowiadała na pytania, zanim ktoś zdążył je zadać.
Uspokoiła się z wysiłkiem.
— Nadal tam siedzisz, prawda?
— Oczywiście, panno Butts. Niepoważne…
To żadna niewidzialność, tłumaczyła sobie. Ona po prostu przestaje się rzucać w oczy. Ona… Kto…
Skupiła się. Napisała do siebie notatkę — właśnie na taką okazję. Karteczka była przypięta do teczki.
Przeczytała:
„Rozmawiasz z Susan Sto Helit. Nie zapominaj o tym.”
— Susan… — spróbowała.
— Tak, panno Butts?
Kiedy panna Butts się koncentrowała, widziała Susan siedzącą tuż przed nią. Z pewnym wysiłkiem słyszała jej głos. Musiała tylko zwalczyć uporczywą skłonność do wiary, że jest w gabinecie sama.
— Niestety, panna Cumber i panna Greggs skarżyły się na ciebie — oznajmiła.
— Zawsze jestem w klasie, panno Butts.
— Domyślam się, że jesteś. Panna Traitor i panna Stamp zapewniają, że widzą cię przez cały czas. — W pokoju nauczycielskim wybuchła nawet kłótnia z tego powodu. — To dlatego, że lubisz logikę i matematykę, a nie lubisz języków i historii?
Panna Butts skupiła uwagę. Dziecko w żaden sposób nie mogło wyjść z gabinetu. Jeśli naprawdę wytężyła słuch, wychwytywała sugestię głosu mówiącego: „Nie wiem, panno Butts”.
— Susan, to naprawdę irytujące, kiedy tak…
Przerwała. Rozejrzała się po gabinecie, a potem zerknęła na karteczkę przypiętą do dokumentów na biurku. Zdawało się, że ją czyta, zrobiła zdziwioną minę, a następnie zmięła notatkę i rzuciła ją do kosza. Sięgnęła po pióro i — popatrzywszy przez chwilę w przestrzeń — zajęła się rachunkami swojej pensji.
Susan odczekała grzecznie jeszcze chwilę, a potem wstała i wyszła cichutko.
Pewne rzeczy muszą się wydarzyć przed innymi. Bogowie grają losami ludzi. Ale najpierw muszą ustawić wszystkie pionki na planszy i po całej swojej siedzibie poszukać kostek. Deszcz padał w niewielkiej, górzystej krainie LJamedos. W Llamedos zawsze padał deszcz. Deszcz był głównym towarem eksportowym tego kraju. Mieli tam nawet kopalnie deszczu.
Bard Imp siedział pod choiną — bardziej z przyzwyczajenia niż w nadziei, że naprawdę znajdzie osłonę. Woda ściekała między igłami i tworzyła strumyki na gałęziach, więc drzewo działało raczej jak koncentrator deszczu. Od czasu do czasu całe deszczowe bryły rozpryskiwały mu się na głowie.
Miał osiemnaście lat, wybitny talent i — w tej chwili — pewne problemy z własnym życiem.
Stroił harfę, swoją cudowną nową harfę, i patrzył na deszcz. Łzy spływały mu po twarzy, mieszały się z kroplami.
Bogowie lubią takich ludzi.
Mówi się, że kogo bogowie chcą zniszczyć, temu najpierw odbierają rozum. W rzeczywistości temu, kogo chcą zniszczyć, bogowie wręczają odpowiednik krótkiej laski z syczącym lontem i napisem „Acme Dynamite Company” na boku. Tak jest ciekawiej i trwa o wiele krócej.
Susan wlokła się korytarzem pachnącym środkami dezynfekcyjnymi. Nie przejmowała się specjalnie, co sobie pomyśli panna Butts. Na ogół nie martwiła się tym, co myślą inni. Nie miała pojęcia, czemu ludzie zapominają o niej, kiedy tylko zechce, ale potem zdawali się zbyt zakłopotani, by poruszać ten temat.
Czasami niektóre nauczycielki miały problemy z dostrzeżeniem jej. I dobrze. Zwykle zabierała do klasy książkę i czytała spokojnie, gdy wokół niej Podstawowe Artykuły Eksportowe Klatchu przytrafiały się innym.
Z pewnością była to piękna harfa. Bardzo rzadko twórcy udaje się stworzyć dzieło tak idealne, że trudno sobie wyobrazić jakąkolwiek poprawkę. Przy harfie twórca nie trudził się ornamentami. Byłyby niemal świętokradztwem.
Była też nowa, co w Llamedos zdarzało się rzadko. Większość harf była stara. Co nie znaczy, że się zużywały. Czasem potrzebowały nowej ramy, szyjki czy strun — ale sama harfa trwała. Starzy bardowie twierdzili, że z wiekiem stają się coraz lepsze, choć starcy często wypowiadają takie tezy, nie dbając o codzienne obserwacje.
Imp szarpnął strunę. Nuta zawisła w powietrzu i rozpłynęła się z wolna. Harfa była nowiutka, błyszcząca, a mimo to dźwięk miała jak dzwon. To wręcz niewyobrażalne, czym może się stać za tysiąc lat.
Ojciec Impa stwierdził, że to śmieć, że przyszłość ryje się w kamieniu, nie w nutach. I tak rozpoczęła się kłótnia.
Potem powiedział jeszcze kilka słów, Imp powiedział kilka słów, a świat stał się nagle miejscem całkiem nowym i nieprzyjaznym, gdyż słów nie da się już cofnąć.
Imp rzekł:
— Na niczym się nie znasz! Jesteś głupim staruchem! Aleja poświęcę swoje życie muzyce! Pewnego dnia, już niedługo, wszyscy będą mówili, że jestem największym muzykiem na świecie!
Głupie słowa. Tak jakby dowolny bard przejmował się czyjąkolwiek opinią — z wyjątkiem opinii innych bardów, którzy przez całe życie uczyli się, jak słuchać muzyki.
Zostały jednak wypowiedziane. Jeśli słowa wypowiada się z należytą pasją, a bogowie akurat się nudzą, bywa, że cały wszechświat przeformowuje się wokół owych słów. Słowa zawsze miały moc odmieniania świata.
Trzeba uważać, kiedy wypowiada się życzenie. Nigdy nie wiadomo, kto może słuchać.
Albo co, skoro już o tym mowa.
Ponieważ zdarza się, że coś dryfuje akurat wśród wszechświatów, a kilka słów wypowiedzianych przez niewłaściwą osobę w odpowiedniej chwili może sprawić, że zmieni nieco kurs…
Daleko od tego miejsca, w gwarnej metropolii Ankh-Morpork iskry zawirowały przez chwilę w ślepym poza tym murze, a potem…
…był tam sklep. Stary sklep z instrumentami muzycznymi. Nikt nie zauważył jego przybycia. A kiedy już się pojawił, stał w tym miejscu od zawsze.
Śmierć siedział wpatrzony w pustkę, opierając brodę na dłoni.
Albert zbliżył się bardzo ostrożnie.
W chwilach zadumy — a to była właśnie jedna z nich — Śmierć często zdumiewał się, dlaczego jego sługa zawsze kroczy tą samą ścieżką po podłodze.
BO PRZECIEŻ, myślał, ROZWAŻMY SAM ROZMIAR POKOJU…
…który rozciągał się w nieskończoność, a przynajmniej tak blisko nieskończoności, że różnica nie jest istotna. W rzeczywistości miał około mili. To sporo jak na pokój, podczas gdy nieskończoności właściwie nie widać.
Śmierć trochę się zirytował, kiedy już stworzył dom. Czas i przestrzeń to kategorie, którymi się manipuluje, a nie takie, którym należy być posłusznym. Okazało się, że był nieco rozrzutny przy wymiarach pomieszczeń, i zapomniał, żeby uczynić zewnętrze większym od wnętrza. Podobnie było z ogrodem. Kiedy zaczął się trochę bardziej interesować tymi sprawami, uświadomił sobie, jaką rolę przypisują ludzie kolorowi w takich koncepcjach jak — dla przykładu — róże. Śmierć stworzył je czarne. Lubił czerń. Pasowała prawie do wszystkiego. A prędzej czy później pasowała już do wszystkiego bez wyjątku.
Ludzkie istoty, które poznał — a poznał kilka — reagowały na niemożliwe rozmiary pomieszczeń w sposób niezwykły: po prostuje ignorowały.
Weźmy takiego Alberta. Otworzyły się wielkie drzwi, Albert przestąpił próg, ostrożnie balansując spodeczkiem i filiżanką…
…a po chwili był w głębi pokoju, na skraju stosunkowo małego kwadratu dywanu otaczającego biurko Śmierci. Śmierć przestał się zastanawiać, jak sługa pokonuje przestrzeń od drzwi do dywanu, kiedy przyszło mu do głowy, że dla Alberta nie ma tam żadnej przestrzeni…
— Przyniosłem herbatę rumiankową, panie — oznajmił Albert.
HM?
— Panie…
PRZEPRASZAM. ZAMYŚLIŁEM SIĘ. CO TAKIEGO POWIEDZIAŁEŚ?
— Herbata rumiankowa.
MYŚLAŁEM, ŻE TO RODZAJ MYDŁA.
— Można dodawać rumianku do mydła albo to herbaty, panie — wyjaśnił Albert. Był zmartwiony. Zawsze się martwił, kiedy Śmierć zaczynał rozmyślać o sprawach. W dodatku myślał o nich niewłaściwie.
BARDZO UŻYTECZNY OCZYSZCZA OD ŚRODKA I Z WIERZCHU. Śmierć wsparł brodę dłońmi i znów się zadumał.
— Panie… — odezwał się po chwili Albert. HM?
— Wystygnie, jeśli jej nie wypijesz. ALBERCIE…
— Tak, panie? ZASTANAWIAŁEM SIĘ…
— Tak?
O CO W TYM WSZYSTKIM CHODZI? TAK NAPRAWDĘ? KIEDY SIĘ PORZĄDNIE ZASTANOWIĆ?
— Och, tego… Trudno powiedzieć, panie.
NIE CHCIAŁEM TEGO ROBIĆ, ALBERCIE. WIESZ PRZECIEŻ. TERAZ ROZUMIEM, CO MIAŁA NA MYŚLI. NIE TYLKO Z TYMI KOLANAMI.
— Kto, panie? Odpowiedzi nie było.
Albert obejrzał się jeszcze, kiedy dotarł do drzwi. Śmierć znów wpatrywał się w przestrzeń. Nikt nie potrafił tak się wpatrywać jak on.
Nie być widzianą nie stanowiło problemu. Niepokój budziły raczej zjawiska, które wciąż widywała. To sny. To przecież sny, oczywiście. Susan znała nowoczesne teorie mówiące, że sny to tylko obrazy odrzucane przez mózg katalogujący wydarzenia dnia. Czułaby się jednak pewniej, gdyby wydarzenia dnia kiedykolwiek obejmowały latające białe konie, ogromne mroczne pokoje i dużo czaszek.
Ale to przecież sny. Widywała też inne rzeczy. Na przykład nigdy nikomu nie wspomniała o dziwacznej kobiecie w sypialni, tej nocy, kiedy Rebeka Snęli włożyła pod poduszkę ząb, który jej wypadł. Susan patrzyła, jak kobieta wchodzi przez otwarte okno i staje przy łóżku. Przypominała trochę pasterkę i wcale nie budziła lęku, mimo że przechodziła przez meble. Zabrzęczała sakiewka. Rankiem ząb zniknął, a Rebeka była bogatsza o 50-pensową monetę.
Susan nie cierpiała takich historii. Wiedziała, że ludzie psychicznie niestabilni opowiadają dzieciom o Wróżce Zębuszce, ale to jeszcze nie powód, żeby istniała. Coś takiego sugerowało mętne rozumowanie. Nie lubiła mętnego rozumowania, które zresztą w reżimie panny Butts uważano za poważne wykroczenie.
Poza tym nie był to szczególnie okrutny reżim. Panna Eulalia Butts wraz ze swoją koleżanką, panną Delcross, oparły placówkę edukacyjną na zdumiewającym pomyśle, że skoro dziewczęta i tak nie mają nic do roboty, dopóki ktoś ich nie poślubi, równie dobrze mogą się zająć nauką.
Na Dysku działało mnóstwo szkół, ale prowadziły je albo rozmaite Kościoły, albo gildie. Panna Butts nie akceptowała Kościołów z przyczyn logicznych; ubolewała też, że wartość kształcenia dziewcząt uznają jedyne Gildie Złodziei i Szwaczek. Świat tymczasem jest wielki i niebezpieczny; każdemu dziewczęciu przyda się pod suknią dawka solidnej znajomości geometrii i astronomii. Panna Butts bowiem szczerze wierzyła, że nie istnieją zasadnicze różnice między chłopcami a dziewczętami.
Przynajmniej żadne godne wspomnienia.
A w każdym razie nie takie, o jakich wspomniałaby panna Butts.
Wierzyła zatem w zachęcanie powierzonych jej opiece dorastających dziewcząt do logicznego myślenia i zdrowej ciekawości. Działanie takie mądrość każe porównywać do polowania na aligatory w tekturowej łódce, w porze deszczów.
Kiedy na przykład prowadziła pogadankę — z drżącym z emocji, ostrym podbródkiem — na temat zagrożeń czekających poza miastem, trzysta zdrowych, badawczych umysłów uznawało, że 1) trzeba je poznać przy najbliższej okazji. Logiczne myślenie zaś kazało pytać: 2) skąd właściwie panna Butts wie o tych zagrożeniach. A wysokie, zakończone kolcami mury wokół terenów pensji wydawały się całkiem łatwe dla kogoś ze świeżym umysłem wypełnionym trygonometrią i ciałem wyćwiczonym przez zdrową szermierkę, gimnastykę oraz zimne kąpiele. W opisach panny Butts niebezpieczeństwa wydawały się naprawdę ciekawe.
W każdym razie zdarzył się ów incydent z nocnym gościem. Po jakimś czasie Susan uznała, że wszystko to jej się wydawało. Było to jedyne logiczne wytłumaczenie, a z nimi radziła sobie doskonale.
Jak to mówią, każdy czegoś szuka. Imp szukał miejsca, do którego mógłby wyruszyć. Wóz drabiniasty, który podwiózł go przez ostatni kawałek, oddalał się z turkotem przez pola.
Imp spojrzał na drogowskaz. Jedno ramię wskazywało drogę do Quirmu, drugie do Ankh-Morpork. Słyszał dosyć, by wiedzieć, że Ankh-Morpork to wielkie miasto, ale zbudowane na iłach, a zatem niezbyt interesujące dla druidów z jego rodziny. Miał przy sobie trzy ankhmorporskie dolary i trochę drobnych. Prawdopodobnie w Ankh-Morpork nie była to duża suma.
O Quirmie nie wiedział nic oprócz tego, że leży na wybrzeżu. Droga do Quirmu nie wyglądała na często uczęszczaną, na drodze do Ankh-Morpork wyryte były głębokie koleiny.
Rozsądek podpowiadał, żeby wyruszyć do Quirmu i zakosztować miejskiego życia, dowiedzieć się czegoś o ludziach z miasta. Dopiero potem można podążyć do Ankh-Morpork, podobno największego miasta na świecie. Rozsądek podpowiadał, żeby znaleźć w Quirmie jakąś pracę i odłożyć trochę pieniędzy. Rozsądek mówił, żeby najpierw nauczyć się chodzić, nim człowiek spróbuje biegać.
Zdrowy rozsądek długo tłumaczył mu to wszystko, więc Imp pewnym krokiem pomaszerował w stronę Ankh-Morpork.
Jeśli chodzi o wygląd, Susan zawsze kojarzyła się innym z dmuchawcem tuż przed zdmuchnięciem. Dziewczęta z pensji ubierały się w luźne, wełniane granatowe sukienki sięgające od szyi do wysokości tuż powyżej kostek — praktyczne, zdrowe i mniej więcej tak atrakcyjne jak deska. Talia znajdowała się w okolicach kolan. Susan zaczynała jednak z wolna wypełniać swoje szkolne ubranie, zgodnie z pradawnymi zasadami, o jakich z wahaniem i niewyraźnie napomykała panna Delcross na lekcjach biologii i higieny. Dziewczęta opuszczały jej zajęcia z niejasnym wrażeniem, że powinny poślubić (Susan wyszła z wrażeniem, że tekturowy szkielet wiszący w kącie na haku wygląda jakoś znajomo).
To jej włosy sprawiały, że ludzie przystawali i oglądali się za nią. Były całkiem białe, z wyjątkem jednego czarnego pasemka. Regulamin pensji nakazywał splatać je w dwa warkocze, miały jednak nienaturalną słonność do rozplatania się i powracania do preferowanej formy, na podobieństwo węży Meduzy[2].
Miała też znamię… jeśli to było znamię. Ukazywało się tylko wtedy, gdy się rumieniła. Trzy słabe, blade linie pojawiały się wtedy na policzku i wyglądała, jakby ktoś uderzył ją w twarz. Kiedy się złościła — a złościła się często z powodu bezdennej głupoty świata — linie lśniły.
W teorii trwała teraz wokół niej lekcja literatury. Susan nie znosiła literatury. Wolała poczytać dobrą książkę. W tej chwili miała na stoliku otwartą „Logikę i paradoks” Wolda, i czytała ją, podpierając brodę na dłoniach.
Jednym uchem nasłuchiwała, czym się zajmuje reszta klasy. Chodziło o wiersz na temat żonkili. Najwyraźniej poeta bardzo je lubił.
Susan przyjmowała to ze spokojem. Żyli w wolnym kraju. Ludzie mogli uwielbiać żonkile, jeśli mieli na to ochotę. Nie powinni jednak — w bardzo stanowczej i przemyślanej opinii Susan — zużywać więcej niż jedną stronę, by to powiedzieć.
Jakoś radziła sobie z edukacją. Jednak uważała, że szkoła stale próbuje jej przeszkadzać.
Wokół niej wizja poety była rozbierana na części z użyciem przypadkowych narzędzi.
Kuchnia miała te same gargantuiczne wymiary co reszta domu. Cała armia kucharzy mogłaby się w niej zgubić. Dalsze ściany ginęły w cieniach, a rura od pieca, podtrzymywana w sporych odstępach czarnymi od sadzy łańcuchami i kawałkami brudnego sznura, znikała w mroku jakieś ćwierć mili nad podłogą. W każdym razie tak to wyglądało w oczach obcego przybysza.
Albert spędzał tu czas na niewielkim wykafelkowanym obszarze, dość dużym, by pomieścić kredens, stół i piec. I fotel na biegunach.
— Kiedy człowiek pyta: „O co w tym wszystkim chodzi, tak naprawdę, kiedy się porządnie zastanowić?”, to nie jest z nim dobrze — stwierdził, skręcając papierosa. — Ale nie wiem, co to znaczy, kiedy on to mówi. Znowu ma te swoje humory.
Jedyna poza nim osoba w pomieszczeniu kiwnęła głową. Miała pełne usta.
— Cała ta sprawa z jego córką — mówił Albert. — Znaczy… córka? A potem usłyszał o terminatorach. Nie dał sobie spokoju, dopóki nie wyjechał i nie przyjął kogoś do terminu. Ha! Same kłopoty z tego wyszły. Ty zresztą też, jeśli się zastanowić… ty też jesteś jego kaprysem. Bez urazy — dodał szybko, świadom, z kim rozmawia. — Ty się udałeś. Robisz dobrą robotę.
Kolejne skinięcie.
— Zawsze coś pokręci. Na tym polega problem. Jak wtedy, kiedy usłyszał o Nocy Strzeżenia Wiedźm. Pamiętasz? Musieliśmy wszystko załatwić: dębowe drzewko w donicy, papierowe kiełbaski, wieprzowa kolacja, on w papierowym kapelusiku pytający CZY TO WESOŁE? Zrobiłem dla niego taką małą ozdobę na biurko, a on podarował mi cegłę.
Papieros był fachowo skręcony. Tylko ekspert potrafi zrobić skręta tak cienkiego, a przy tym tak wilgotnego.
— Bardzo porządna cegła, muszę przyznać. Mam ją gdzieś jeszcze.
PIP, odpowiedział Śmierć Szczurów.
— Trafiłeś w sedno. Nigdy nie rozumie, o co dokładnie chodzi. Widzisz, on nie może się z pewnymi rzeczami pogodzić. Nie potrafi o niczym zapomnieć.
Albert ssał mokrego skręta, aż łzy ciekły mu z oczu.
— „O co w tym wszystkim chodzi, tak naprawdę, kiedy się porządnie zastanowić?” — Westchnął ciężko. — Coś podobnego…
Zerknął na kuchenny zegar — ze specyficznego ludzkiego przyzwyczajenia. Zegar nigdy nie chodził, od dnia kiedy Albert go kupił.
— O tej porze zwykle się już zjawia — stwierdził. — Lepiej przygotuję mu tacę. Nie mam pojęcia, co go zatrzymało.
Święty mąż siedział pod świętym drzewem ze skrzyżowanymi nogami, opierając dłonie na kolanach. Oczy miał zamknięte, by lepiej skoncentrować się na Nieskończonym, a ubrany był jedynie w przepaskę biodrową, by okazać pogardę dla spraw przydyskowych.
Przed nim stała drewniana miseczka.
Po dłuższej chwili zdał sobie sprawę, że jest obserwowany. Otworzył jedno oko.
Kilka stóp przed nim siedziała niewyraźna postać. Później był pewien, że to postać… kogoś. Nie pamiętał dokładnie jej wyglądu, ale musiała jakiś mieć. Była mniej więcej… taka wysoka, i tak jakby… zdecydowanie… PRZEPRASZAM.
— Tak, mój synu? — Zmarszczył czoło. — Jesteś płci męskiej, prawda? — dodał.
TRUDNO BYŁO CIĘ ODSZUKAĆ. ALE W SZUKANIU JESTEM DOBRY.
— Tak?
SŁYSZAŁEM, ŻE WIESZ WSZYSTKO.
Święty mąż otworzył drugie oko.
— Sekret egzystencji polega na zrzuceniu dyskowych więzów, stronieniu od chimery wartości materialnych i na szukaniu jedności z Nieskończonym — oznajmił. — I trzymaj swoje złodziejskie ręce z daleka od mojej żebraczej miseczki.
Widok proszącego budził w nim niepokój. WIDZIAŁEM NIESKOŃCZONE, wyznał przybysz. NIC SPECJALNEGO.
Święty mąż rozejrzał się nerwowo.
— Nie gadaj głupstw — mruknął. — Nie możesz zobaczyć Nieskończonego. Bo jest nieskończone.
WIDZIAŁEM.
— No dobrze. A jak wyglądało? JEST NIEBIESKIE.
Święty mąż poruszył się niespokojnie. Nie tak to powinno przebiegać. Szybkie objawienie Nieskończonego i znaczące skinienie w stronę żebraczej miseczki — tak powinno.
— Jest czarne — wymamrotał.
NIE, upierał się obcy. NIE, KIEDY OGLĄDA SIĘ JE OD ZEWNĄTRZ. NOCNE NIEBO JEST CZARNE. ALE TO TYLKO PRZESTRZEŃ. ZA TO NIESKOŃCZONOŚĆ JEST NIEBIESKA.
— I pewnie jeszcze wiesz, jaki dźwięk wydaje jedna klaszcząca dłoń? — zapytał złośliwie święty mąż.
TAK. „KLA”. DRUGA DŁOŃ ROBI „ASK”.
— Aha, tu się mylisz — ucieszył się święty mąż, wracając na pewniejszy grunt. Machnął chudą ręką. — Widzisz?
TO NIE BYŁO KLAŚNIĘCIE, TYLKO MACHANIE.
— To było klaśnięcie. Tyle że nie użyłem obu rąk. A właściwie jaki odcień niebieskiego?
TYLKO MACHNĄŁEŚ. MOIM ZDANIEM TO NIEZBYT FILOZOFICZNE. JAK KACZE JAJO.
Święty mąż spojrzał w dół zbocza. Zbliżało się kilku ludzi. Mieli kwiaty we włosach i nieśli coś, co z daleka wyglądało całkiem jak miseczka ryżu.
ALBO MOŻE EAU-DE-NIL.
— Posłuchaj mnie, synu — rzekł pospiesznie święty mąż. — Czego ty właściwie chcesz? Nie mam całego dnia.
OWSZEM, MASZ. MOŻESZ MI WIERZYĆ.
— Czego chcesz?
DLACZEGO RZECZY MUSZĄ BYĆ TAKIE, JAKIE SĄ?
— No…
NIE WIESZ TEGO, PRAWDA?
— Nie dokładnie. To wszystko powinno być tajemnicą, rozumiesz.
Obcy patrzył przez dłuższy czas, wzbudzając w świętym mężu uczucie, że jego czaszka stała się nagle przezroczysta.
W TAKIM RAZIE ZADAM CI ŁATWIEJSZE PYTANIE. JAK ZAPOMINAJĄ ISTOTY LUDZKIE?
— Co zapominają?
COKOLWIEK. WSZYSTKO.
— To… no wiesz… zdarza się odruchowo. — Potencjalni akolici minęli zakręt na górskiej ścieżce. Święty mąż szybko sięgnął po żebraczą miseczkę. — Wyobraź sobie, że ta miseczka to twoja pamięć. — Zakołysał nią. — Może pomieścić tyle i nie więcej. Rozumiesz? Nowe rzeczy się zjawiają, stare muszą się przelać.
NIE. JA PAMIĘTAM WSZYSTKO. KLAMKI W DRZWIACH. GRĘ ŚWIATŁA WE WŁOSACH. ŚMIECH. KROKI. WSZYSTKIE DROBNE SZCZEGÓŁY. JAKBY TO BYŁO LEDWIE WCZORAJ. JAKBY ZDARZYŁO SIĘ LEDWIE JUTRO. WSZYSTKO. ROZUMIESZ?
Święty mąż podrapał się po swej lśniącej łysinie.
— Tradycyjnie — rzekł — wśród sposobów zapominania wymienia się wstąpienie do Klatchiańskiej Legii Cudzoziemskiej, napicie się wody z jakiejś magicznej rzeki, nikt nie wie, którędy płynie, oraz pochłanianie dużych ilości alkoholu.
ACH TAK…
— Jednak alkohol niszczy ciało i zatruwa duszę.
BRZMI OBIECUJĄCO.
— Mistrzu.;.
Święty mąż obejrzał się z irytacją. Przybyli akolici.
— Chwileczkę. Rozmawiam z… Obcy zniknął.
— Mistrzu, pokonaliśmy wiele mil po… — zaczął akolita.
— Zamknij się na moment, dobrze?
Święty mąż podniósł rękę, ułożył dłoń pionowo i machnął nią kilka razy. Wymruczał coś pod nosem.
Akolici wymienili spojrzenia. Nie tego się spodziewali. W końcu ich przywódca znalazł w sobie drobinę odwagi.
— Mistrzu…
Święty mąż odwrócił się i przyłożył mu w ucho. Dźwięk, jaki zabrzmiał, był wyraźnie słyszalny: klask!
— Aha… Złapałem! — ucieszył się święty mąż. — A teraz, co mogę dla was…
Urwał, gdy mózg nadążył wreszcie za uszami.
— Co miał na myśli, mówiąc: ludzkie istoty?
Śmierć przeszedł w zadumie po zboczu do miejsca, gdzie wielki biały koń spokojnie obserwował okolicę. IDŹ SOBIE, powiedział. Koń spojrzał na niego nieufnie. Był o wiele bardziej inteligentny od większości koni, choć nie jest to trudne do osiągnięcia. Zdawał się świadomy, że nie wszystko jest w porządku z jego panem. TO MOŻE CHWILĘ POTRWAĆ, uprzedził Śmierć. I ruszył przed siebie.
W Ankh-Morpork nie padał deszcz. Impa bardzo to zaskoczyło.
Zaskoczyło go również, jak szybko skończyły się pieniądze. Jak dotąd stracił trzy dolary i dwadzieścia siedem pensów.
Stracił, ponieważ wrzucił je do miski, jaką ustawił przed sobą, kiedy grał — tak jak myśliwy wystawia wabiki, żeby ściągnąć kaczki. Kiedy spojrzał po chwili, już ich nie było.
Ludzie przybywali do Ankh-Morpork, by zdobyć fortunę. Niestety, inni ludzie też chcieli ją zdobyć.
W dodatku tutejsi mieszkańcy nie chcieli chyba słuchać bardów, nawet takich, którzy zdobyli nagrodę jemioły i harfę stulecia na wielkim Eisteddfod w Llamedos.
Imp znalazł sobie miejsce na jednym z głównych placów, nastroił harfę i zagrał. Nikt nie zwracał na niego uwagi, najwyżej po to, żeby odepchnąć go z drogi albo też — najwyraźniej — żeby okraść jego miskę. W końcu, kiedy właśnie zaczął wątpić, czy przybywając tutaj, podjął słuszną decyzję, nadeszło dwóch strażników. Przez chwilę przyglądali się Impowi.
— To jest harfa. To coś, na czym on gra, Nobby — stwierdził jeden z nich.
— Cymbał.
— Nie, przecież cymbał… — Gruby strażnik spojrzał gniewnie. — Całe życie czekałeś, żeby mnie tak nazwać, co, Nobby? Założę się, że urodziłeś się z nadzieją, że ktoś powie co”ś o instrumentach, a ty nazwiesz go cymbałem i będziesz udawał, że to tylko dyskusja! Wstydź się!
Imp przestał grać. W tych okolicznościach było to niemożliwe.
— To harfa, naturalllnie — zapewnił. — Wygrałem ją…
— A, jesteś z Llamedos, co? — domyślił się gruby strażnik. — Poznałem po akcencie. Bardzo muzykalni ludzie żyją w tym Llamedos.
— Dla mnie brzmi to jak bulgot ze żwirem — odparł chudszy, identyfikowany jako Nobby. — Masz licencję, kolego?
— Llicencję? — zdziwił się Imp.
— Bardzo pilnują licencji ci z Gildii Muzykantów — oświadczył Nobby. — Przyłapią cię na graniu muzyki bez licencji, to biorą twój instrument i wpychają…
— No, no — przerwał mu gruby strażnik. — Nie strasz chłopaka.
— Powiem tyle: nie jest to przyjemne, nawet jak grasz na flecie piccolo.
— Alle przecież muzyka powinna być za darmo, jak powietrze i niebo — przekonywał Imp.
— W tym mieście nie jest. To tylko dobra rada, kolego.
— Nigdy nie słyszałem o Gillldii Muzykantów.
— Jest przy ulicy Blaszanej Pokrywki — poinformował Nobby. — Chcesz być muzykantem, musisz wstąpić do gildii.
Imp został wychowany w poszanowaniu dla prawa. Llamedosa-nie byli w)jątkowo praworządni.
— Pójdę tam natychmiast — obiecał. Strażnicy spoglądali za nim.
— Ma na sobie nocną koszulę — zauważył kapral Nobbs.
— To szata barda, Nobby — wyjaśnił sierżant Colon. — Bardzo bardyjscy ludzie żyją w tym Llamedos.
— Ile pan mu daje, sierżancie?
Colon pokiwał ręką tam i z powrotem, gestem człowieka, który wie, o czym mówi.
— Dwa, najwyżej trzy dni.
Wyminęli gmach Niewidocznego Uniwersytetu i ruszyli Tyłami, zakurzoną uliczką, gdzie prawie nie było ruchu. Dlatego właśnie stała się popularna wśród strażników-jako miejsce, gdzie można przyczaić się, zapalić i badać głębie myśli.
— Zna pan łososie, sierżancie? — zapytał Nobby.
— To ryba, której jestem świadomy. Owszem.
— Wie pan, że teraz sprzedają ją w plasterkach, zapakowaną w puszki…
— Tak dano mi do zrozumienia, w istocie.
— Właśnie… Jak to się dzieje, że wszystkie puszki są tej samej wielkości? Przecież łosoś jest cieńszy na obu końcach.
— Ciekawe spostrzeżenie, Nobby. Myślę…
Colon urwał nagle, wpatrzony w coś po drugiej stronie ulicy. Kapral Nobbs podążył wzrokiem za jego spojrzeniem.
— Ten sklep… — powiedział sierżant Colon. — Ten sklep, o tam… Czy był tam też wczoraj?
Nobby popatrzył na łuszczącą się farbę, niewielkie okno wystawowe z szybą obrośniętą brudem i krzywe drzwi.
— Jasne — stwierdził. — Zawsze tam był. Jest tam już od lat.
Colon przeszedł przez ulicę i spróbował zetrzeć brud z szyby. Wewnątrz, w mroku, rysowały się niewyraźnie ciemne kształty.
— Zgadza się, pewnie — wymamrotał. — Ale czy był tu już od lat… wczoraj?
— Dobrze się pan czuje, sierżancie?
— Chodźmy stąd, Nobby. — Sierżant ruszył tak szybko, jak tylko potrafił.
— Dokąd, sierżancie?
— Dokądkolwiek, byle nie tutaj.
Pośród ciemnych stosów towaru coś wyczuło ich odejście.
Imp podziwiał już budynki różnych gildii: majestatyczny fronton Gildii Skrytobójców, wspaniałe kolumny Gildii Złodziei, dymiący, ale jednak imponujący dół w miejscu, gdzie jeszcze dzień wcześniej stała Gildia Alchemików. Kiedy wreszcie znalazł Gildię Muzykantów, przeżył rozczarowanie. Nie był to nawet budynek, tylko kilka ciasnych pokoików nad warsztatem golibrody.
Usiadł w pomalowanej na brązowo poczekalni i czekał. Przed sobą na ścianie widział tabliczkę: „Dla własnej wygody i komfortu NIE BĘDZIESZ PALIŁ”. Imp nigdy w życiu nie palił. W Llamedos było zbyt wilgotno, by cokolwiek mogło się palić. Ale teraz nagle ogarnęła go chęć, by spróbować.
Oprócz niego w poczekalni siedział troll i krasnolud. Nie czuł się swobodnie w ich towarzystwie. Stale mu się przyglądali.
Wreszcie odezwał się krasnolud:
— Nie jesteś elfi, co?
— Ja? Nie!
— Wyglądasz trochę elfio z tymi włosami.
— Wcallle nie ellfi, skąd! Słowo!
— Skąd ty? — zainteresował się troll.
— Llamedos — wyjaśnił Imp.
Przymknął oczy. Wiedział, co krasnoludy i trolle tradycyjnie robią z ludźmi podejrzanymi o bycie elfami. Gildia Muzykantów mogłaby się od nich uczyć.
— Co tam czymasz? — spytał troll. Miał przed oczami dwa duże kwadraty ciemnego szkła podtrzymywane drucianymi ramkami zaczepionymi o uszy.
— To moja harfa, rozumiesz.
— Na tym grasz?
— Tak.
— To jesteś druidem?
— Nie!
Troll milczał przez chwilę, zbierając myśli.
— Wyglądasz jak druid w tej koszuli. Krasnolud po drugiej stronie Impa zachichotał.
Trolle nie lubiły też druidów. Były gatunkiem, który spędza sporo czasu w nieruchomych, podobnych do głazów pozach. Uważały, że mają powód do niechęci wobec innego gatunku, który przeciąga te głazy na belkach o sześćdziesiąt mil dalej i ustawia w kręgi, zakopując po kolana w ziemi.
— W Llamedos wszyscy się tak ubierają, rozumiesz — wyjaśnił Imp. — Allle ja jestem bardem! Nie druidem! Nie znoszę kamullców.
— Łój… — rzucił cicho krasnolud.
Powoli i znacząco troll zmierzył Impa wzrokiem. Po czym rzekł bez śladu jakiejś szczególnej groźby w glosie:
— Ty dawno w mieście?
— Dopiero co przybyłem — odparł Imp. Nie dobiegnę nawet do drzwi, myślał. Zaraz rozgniecie mnie na miazgę.
— Dam ci bezpłatną radę o czymś, co lepiej wiedzieć. To bezpłatna rada, której udzielam ci gratis za darmo. W tym mieście „kamulec” to słowo na trolla. Brzydkie słowo, używane przez głupich ludzi. Nazwiesz trolla kamulcem, to lepiej szykuj się do poszukania własnej głowy. A już szczególnie kiedy wyglądasz trochę elfio z tymi uszami. To przyjacielska rada, bo jesteś bardem i robisz muzykę, jak ja.
— Jasne! Dziękuję! Tak! — Imp aż osłabł z ulgi. Złapał harfę i zagrał kilka nut. To nieco rozluźniło atmosferę, ponieważ wszyscy wiedzą, że elfy nigdy nie potrafiły grać muzyki.
— Lias Chalkantyt — przedstawił się troll, wyciągając przed siebie coś masywnego z palcami.
— Imp y Celyn — odparł Imp. — Nic wspólllnego z przesuwaniem głazów. W żaden sposób.
Mniejsza, bardziej szorstka dłoń pojawiła się przed Impem z drugiej strony. Wzrok barda powędrował wzdłuż umocowanego do niej ramienia. Właściciel dłoni i ramienia, krasnolud, był niski, nawet jak na krasnoluda. Na kolanach trzymał wielki róg z brązu.
— Buog Buogsson — powiedział. — Grasz tylko na harfie?
— Na wszystkim, co ma struny. Ale harfa to królowa instrumentów, rozumiesz.
— Ja mogę wydmuchać wszystko — zapewnił Buog.
— Naprawdę? — Imp szukał nerwowo jakiegoś uprzejmego komentarza. — Musisz być bardzo popullarny.
Troll podniósł duży skórzany worek.
— Na tym ja gram — oświadczył.
Na podłogę wytoczyło się kilka sporych okrągłych kamieni. Lias podniósł jeden i pstryknął go palcem. Zabrzmiało: bam.
— Muzyka z kamieni? — zdziwił się Imp. — Jak ją nazywacie?
— Nazywamy Ggroohuaga, co oznacza muzykę z kamieni. Kamienie były różnej wielkości, starannie dostrojone tu i tam przez nieduże nacięcia i wyryte linie. Imp wybrał mniejszy i puknął palcem. Uzyskał: bop. Inny, jeszcze mniejszy, zabrzmiał jak: bing.
— Co z nimi robisz? — zainteresował się. — Walę jednym o drugi.
— A potem co?
— Jak to „a potem co”?
— Co robisz, kiedy już wallniesz jednym o drugi?
— Walę jednym o drugi jeszcze raz — wyjaśnił Lias, urodzony perkusista.
Drzwi gabinetu otworzyły się i do poczekalni zajrzał mężczyzna ze spiczastym nosem.
— Jesteście razem? — burknął.
Rzeczywiście istnieje rzeka, z której kropla wody — zgodnie z legendą — pozbawia człowieka pamięci. Wielu uznawało, że chodzi tu o rzekę Ankh, której wodę można pić, a nawet kroić i przeżuwać. Jeden łyk z Ankh prawdopodobnie pozbawiłby człowieka pamięci, a przynajmniej spowodował, że działyby się z nim takie rzeczy, których pod żadnym pozorem nie chciałby pamiętać.
W rzeczywistości była też inna rzeka, zdolna tego dokonać. Jest w tym, oczywiście, pewien haczyk. Nikt nie wie, którędy ona płynie, gdyż ci, co do niej docierają, są zwykle raczej spragnieni. Śmierć postanowił zbadać inne możliwości.
— Siedemdziesiąt pięć dollllarów? — przeraził się Imp. — Tyllko za to, żeby grać muzykę?
— To dwadzieścia pięć dolarów opłaty rejestracyjnej, zaliczka na dwadzieścia procent dochodów i piętnaście dolarów dobrowolnej obowiązkowej rocznej składki na fundusz emerytalny — wyjaśnił pan Clete, sekretarz Gildii Muzykantów.
— Ale my nie mamy takiej sumy!
Pan Clete wzruszył ramionami, dając do zrozumienia, że choć świat w samej rzeczy ma wiele problemów, ten akurat nie należy do jego osobistych.
— Alle może zapłacimy, kiedy już zarobimy trochę — zaproponował słabym głosem Imp. — Gdybyśmy dostalli, no wie pan, tydzień czy dwa…
— Nie możemy pozwolić, żebyście grali gdziekolwiek, jeśli nie jesteście członkami gildii — oświadczył pan Clete.
— Ale nie możemy zostać członkami gildii, jeśli nigdzie nie zagramy — zauważył Buog.
— Zgadza się — przyznał uprzejmie pan Clete. — Hat, hat, hat!
Był to dziwny śmiech, całkiem wyprany z wesołości i jakby ptasi. Pasował do swego właściciela, który przypominał to, co można otrzymać, jeśli wyekstrahuje się materiał genetyczny z owada zatopionego w bursztynie, a potem ubierze się efekt w garnitur.
Lord Vetinari popierał rozwój gildii. Były niczym wielkie koła zębate, które napędzały mechanizm dobrze wyregulowanego miasta. Kropla oliwy tutaj… lub kij wsunięty tam, oczywiście… i ogólnie rzecz biorąc, wszystko działało.
Zrodziły też — tak jak kompost rodzi robaki — pana Clete’a. Nie był on, według klasycznych definicji, złym człowiekiem — tak samo jak roznoszący zarazę szczur nie jest, z obiektywnego punktu widzenia, złym zwierzęciem.
Pan Clete ciężko pracował dla dobra swych bliźnich. Temu poświęcił swoje życie. Wiele jest bowiem na świecie zajęć, które wykonać trzeba, a których ludzie wykonywać nie chcą. Wdzięczni są więc panu Clete’owi, że to on je wykonuje. Pisanie protokołów, na przykład. Pilnowanie, by lista członków zawsze była aktualna. Rejestracja. Organizacja.
Ciężko pracował dla Gildii Złodziei, choć nie był złodziejem, przynajmniej w zwykłym sensie tego słowa. Potem zwolniło się wyższe stanowisko w Gildii Błaznów, choć pan Clete nie był błaznem. I wreszcie fotel sekretarza w Gildii Muzykantów.
Formalnie rzecz biorąc, powinien być muzykantem. Kupił więc grzebień i papier. Ponieważ do owego dnia gildią kierowali prawdziwi muzycy, lista członków pochodziła sprzed lat i mało kto w ostatnim czasie opłacał składki. A że w dodatku organizacja winna była kilka tysięcy dolarów karnych odsetek trollowi Chryzoprazowi, pan Clete nie musiał nawet stawać do przesłuchania.
Kiedy otworzył pierwszą z zaniedbanych ksiąg i spojrzał na zdezorganizowany chaos, ogarnęło go uczucie głębokie i cudowne. Od tej chwili nigdy nie oglądał się za siebie. Za to bardzo często spoglądał z góry. I chociaż gildia miała swojego prezesa i radę, miała też pana Clete’a, który robił notatki, pilnował, żeby wszystko przebiegało bez wstrząsów, i dyskretnie uśmiechał się do siebie. Dziwnym, ale pewnym faktem jest, że kiedy lud zrzuca jarzmo tyranów i chce sam sobą rządzić, jak grzyb po deszczu pojawia się pan Clete.
Hat, hat, hat. Pan Clete śmiał się z częstością odwrotnie proporcjonalną do humoru konkretnej sytuacji.
— Przecież to bzdura!
— Witajcie w cudownym świecie ekonomii gildii — rzekł pan Clete.
— Hat, hat, hat.
— A co by się stało, gdybyśmy zagrallli, nie nalleżąc do gilldii? — zapytał Imp. — Konfiskujecie instrumenty?
— Na początek — wyjaśnił sekretarz. — A potem tak jakby zwracamy je z powrotem. Hat, hat, hat. Przy okazji… Jakiś elfi z wyglądu się wydajesz.
— Siedemdziesiąt pięć dolllarów to rozbój — uznał Imp, gdy wlekli się po mrocznych ulicach.
— Gorzej niż rozbój — stwierdził Buog. — Słyszałem, że Gildia Złodziei bierze tylko procent od dochodów.
— A dają za to pełne członkostwo gildii i w ogóle — burknął Lias. — Nawet emeryturę. I jeszcze co roku robią wycieczkę na cały dzień do Quirmu, z piknikiem.
— Muzyka powinna być za darmo — oświadczył Imp.
— To co teraz zrobimy? — dopytywał się Lias.
— Macie jakieś pieniądze? — zapytał Buog.
— Mam dolara — odparł Lias.
— Mam parę pensów — dodał Imp.
— W takim razie zjemy coś porządnego — postanowił Buog. — To już tutaj. — Wskazał szyld.
— Jama Świdry? — zdziwił się Lias. — Świdro? Brzmi to krasnoludzio. Wermincelli i różne takie?
— Teraz podaje też dania trolli — uspokoił go Buog. — Postanowił zapomnieć o różnicach etnicznych dla sprawy zarabiania większych pieniędzy. Pięć odmian węgla, siedem typów koksu i popiołu, skały osadowe aż ślinka cieknie. Spodoba ci się.
— A chlleb krasnollludów? — spytał Imp.
— Lubisz chleb krasnoludów? — zdziwił się Buog.
— Uwielllbiam.
— Znaczy, prawdziwy chleb krasnoludów? Jesteś pewien?
— Tak. Jest smaczny i chrupiący, rozumiesz. Buog wzruszył ramionami.
— To załatwia sprawę — rzekł. — Ktoś, kto lubi chleb krasnoludów, nie może być ani trochę elfi.
Lokal był prawie pusty. Krasnolud w sięgającym po pachy fartuchu obserwował ich zza kontuaru.
— Podajecie smażonego szczura? — upewnił się Buog.
— Najlepsze smażone szczury w mieście — zapewnił Świdro.
— Dobrze. Proszę cztery smażone szczury.
— I kawałek chlleba krasnollludów — wtrącił Imp.
— I trochę koksu — dodał Lias.
— Znaczy, szczurze łebki czy szczurze łapki?
— Nie. Cztery smażone szczury. — I koks.
— Polać te szczury keczupem?
— Nie.
— Jesteś pewien?
— Bez keczupu.
— I koks.
— I dwa jajka na twardo — dorzucił Imp. Pozostali spojrzeli na niego ze zdziwieniem.
— No co? Limbie jajka na twardo. — I koks.
— Siedemdziesiąt pięć dolarów — westchnął Buog, kiedy już usiedli. — Ile to jest: trzy razy siedemdziesiąt pięć dolarów?
— Mnóstwo dolarów — odparł Lias.
— Więcej niż dwieście dolllarów — uzupełnił Imp.
— Nie wydaje mi się, żebym w życiu widział dwieście dolarów — stwierdził Buog. — Przynajmniej nie na jawie.
— Zarobimy pieniądze? — zapytał Lias.
— Nie możemy zarabiać pieniędzy jako muzykanci — przypomniał Imp. — Takie jest prawo gilldii. Jeślli cię złapią, zabiorą ci instrument i wepchną w… — Urwał. — Powiedzmy tyllko, że nie jest to przyjemne dlla grającego na filecie piccolllo — powtórzył z pamięci.
— Przypuszczam, że i trębaczowi nie jest miło — mruknął Buog, posypując swego szczura pieprzem.
— Nie mogę teraz wrócić do domu — wyznał Imp. — Powiedziałem… W każdym razie jeszcze nie mogę. A nawet gdybym mógł, musiałbym wznosić monolllity, jak moi bracia. Tyllko kamienne kręgi ich interesują.
— Gdybym ja teraz wrócił do domu — westchnął Lias — waliłbym maczugą druidów.
Obaj, bardzo ostrożnie, odsunęli się nieco dalej od siebie.
— W takim razie zagramy gdzieś, gdzie nie znajdzie nas Gildia Muzykantów — postanowił Buog. — Znajdziemy jakiś klub… Ajeszcze lepiej elegancki pałac na prywatne występy.
— Ja już mam pałę. Prywatną. Jest w niej gwóźdź.
— Tego… to może jednak klub. Nocny.
— Gwóźdź siedzi w niej przez całą noc, bez przerwy.
— Tak się składa — kontynuował Buog, porzucając ten wątek dyskusji — że są w tym mieście liczne lokale, które nie lubią płacić stawek gildii. Moglibyśmy przygotować parę numerów i bez żadnego kłopotu zarobić trochę forsy.
— My? Wszyscy razem? — zdziwił się Imp.
— Pewno.
— Przecież gramy krasnollludzią muzykę, llludzką muzykę i trollllową muzykę. Nie jestem pewien, czy do siebie pasują. Znaczy, krasnollludy słuchają krasnolludziej muzyki, lludzie słuchają llludz-kiej, a trolllle trollllowej. Co będzie, jak je wszystkie pomieszamy? Wyjdzie coś strasznego.
— Między nami nie jest strasznie — zauważył Lias. Wstał i wziął z lady solniczkę.
— Jesteśmy muzykami — przypomniał mu Buod. — Z normalnymi ludźmi jest inaczej.
— Zgadza się — przyznał troll. Usiadł.
Coś trzasnęło. Lias wstał.
— Loj — powiedział.
Imp wyciągnął rękę. Powoli i bardzo delikatnie podniósł z ławy resztki swojej harfy.
— Łój — powtórzył Lias.
Struna zwinęła się z cichym brzękiem. Czuli się, jakby patrzyli na śmierć kociaka.
— Zdobyłem ją na Eisteddfod — szepnął Imp.
— Dałoby sieją posklejać? — zapytał po chwili Buog. Imp pokręcił głową.
— W Llamedos nie został już nikt, kto by to potrafił, rozumiesz.
— Tak, ale na ulicy Chytrych Rzemieślników…
— Naprawdę przepraszam. Znaczy się, naprawdę bardzo. Nie wiem, skąd się tam znalazła.
— To nie twoja wina.
Imp bezskutecznie próbował złożył razem parę kawałków. Ale wiedział, że nie można naprawić instrumentu muzycznego. Pamiętal, że starzy bardowie o tym mówili. Instrument ma duszę. Wszystkie instrumenty mają swoje dusze. Kiedy się łamią, dusze uciekają gdzieś, odfruwają jak ptaki. To, co poskłada się z powrotem, to już tylko przedmiot, zwykła konstrukcja z drewna i strun. Może grać, może nawet zmylić przypadkowego słuchacza, ale… Równie dobrze można zepchnąć kogoś z urwiska, potem pozszywać i spodziewać się, że ożyje.
— Hm… W takim razie może kupimy ci nową? — zaproponował Buog. — Jest taki… taki mały sklepik muzyczny na Tyłach.
Urwał. Oczywiście, że jest mały sklepik muzyczny na Tyłach. Zawsze tam był.
— Na Tyłach — powtórzył dla pewności. — Muszą tam mieć harfy. Na Tyłach. Tak. Jest tam od lat.
— Nie takie — odparł Imp. — Zanim rzemieśllnik w ogóllle dotknie drewna, musi dwa tygodnie siedzieć owinięty bawolllą skórą w grocie za wodospadem.
— Czemu?
— Nie wiem. To tradycja. Musi oczyścić umysł z wszellkich niepotrzebnych myślli.
— Ale na pewno mają tam inne rzeczy — uznał Buog. — Coś znajdziemy. Nie możesz być muzykiem bez instrumentu.
— Nie mam pieniędzy — przypomniał Imp. Buog klepnął go po ramieniu.
— To nieważne! — zawołał. — Masz za to przyjaciół. Pomożemy ci. Przynajmniej tyle możemy zrobić.
— Allle wszystko wydalliśmy najedzenie. Nie mamy więcej.
— To negatywne myślenie.
— No tak. Allle naprawdę nie mamy, rozumiesz.
— Coś wymyślę — obiecał Buog. — Jestem krasnoludem. Znamy się na pieniądzach. Znanie się na pieniądzach to właściwie moje drugie imię.
— Masz długie drugie imię.
Zapadał już mrok, kiedy dotarli do sklepu znajdującego się dokładnie naprzeciwko wysokich murów Niewidocznego Uniwersytetu. Wyglądał na taki muzyczny skład, który działa też jako lombard — gdyż każdy muzyk miewa w życiu chwile, kiedy musi zastawić swój instrument, jeśli chce jeść i spać pod dachem.
— Kupowałeś tu kiedyś? — zapytał Lias.
— Nie… w każdym razie nic sobie nie przypominam — odparł Buog.
— Zamknięty — stwierdził Lias.
Buog zastukał. Po chwili drzwi uchyliły się odrobinę, akurat tyle, by odsłonić wąski pasek twarzy starej kobiety.
— Chcemy kupić jakiś instrument, proszę pani — powiedział Imp.
Jedno oko zmierzyło go wzrokiem od stóp do głów.
— Człowiek jesteś?
— Tak, proszę pani.
— No to dobrze.
Sklep oświetlało kilka świec. Staruszka wróciła na bezpieczną pozycję za ladą, skąd obserwowała ich czujnie, wypatrując najmniejszych oznak chęci zamordowania jej w łóżku.
Cała trójka spacerowała ostrożnie między instrumentami. Wydawało się, że sklep przez wieki magazynował swój towar z nieodebranych zastawów. Muzykom często brakuje pieniędzy — to zresztą jedna z definicji muzyka. Były tu rogi bojowe. Były lutnie. I były bębny.
— To śmieci — mruknął pod nosem Imp.
Buog zdmuchnął kurz z rogu sygnałowego, przytknął go do ust i uzyskał dźwięk przypominający ducha odsmażonej fasoli.
— Chyba jest tam w środku zdechła mysz — stwierdził, zaglądając w głębię instrumentu.
— Był całkiem dobry, dopóki w niego nie dmuchnąłeś — burknęła staruszka.
W drugim kącie sklepu runęła nagle lawina talerzy.
— Przepraszam! — zawołał Lias.
Buog otworzył pokrywę instrumentu całkiem Impowi nieznanego. Odsłonił rząd klawiszy i przebiegł po nich krótkimi palcami, uzyskując serię smutnych, metalicznych nut.
— Co to? — szepnął Imp.
— Wirginał.
— Przyda się nam?
— Raczej nie.
Imp wyprostował się. Miał wrażenie, że ktoś mu się przygląda. Staruszka patrzyła na nich bez przerwy, ale to było coś innego…
— To na nic. Niczego tu nie ma — oświadczył głośno.
— Hej, co to było? — spytał nagle Buog.
— Powiedziałem, że nie…
— Coś usłyszałem.
— Co?
— A teraz znowu.
Za nimi rozległy się trzaski i stuki — to Lias uwolnił kontrabas spośród kłębowiska stojaków nutowych, a teraz próbował dmuchać w węższy koniec.
— Coś tak zabawnie dźwięczało, kiedy mówiłeś — wyjaśnił Buog. — Powiedz coś.
Imp zawahał się, jak zwykle ludzie, którzy używają języka przez całe życie i nagle mają „coś powiedzieć”.
— Imp… — spróbował. Usłyszeli: UUM-Uum-um.
— To dochodzi… UUAA-Uaa-ua.
Buog odsunął na bok stos prastarych nut. Za nimi ukrywał się muzyczny cmentarz, w tym bęben bez skóry, lancrańskie dudy bez piszczałek i pojedynczy marakas, być może do wykorzystania przez tancerkę flamenco zeń.
I jeszcze coś.
Wyciągnął to. Przypominało mniej więcej gitarę wyrzeźbioną tępym kamiennym dłutem z kawałka starego drewna. Chociaż krasno-ludy w zasadzie nie grywają na instrumentach strunowych, Buog potrafił rozpoznać gitarę. Powinna przypominać kształtem kobietę, ale tylko wtedy, gdy kobieta nie ma nóg, za to ma długą szyję i zbyt wiele uszu.
— Imp…
— Tak?
Uauauaum. Dźwięk miał ostre, naglące brzmienie.
Do gitary umocowano dwanaście strun, ale pudło wykonano z litego drewna, wcale nie wydrążonego — służyło właściwie tylko jako forma przytrzymująca struny.
— Rezonuje do twojego głosu.
— Jak to…
Uam-ua.
Buog przycisnął dłonią struny i skinął na dwóch pozostałych, by podeszli.
— Jesteśmy tuż obok uniwersytetu — szepnął. — Magia się przesącza. To powszechnie znany fakt. A może jakiś mag ją zastawił. Ale darowanemu szczurowi się w zęby nie zagląda. Umiesz grać na gitarze?
Imp zbladł.
— Znaczy… muzykę llludową?
Wziął instrument. Muzyki ludowej w Llamedos nie aprobowano i rygorystycznie zniechęcano do jej uprawiania. Uważano, że jeśli ktoś podglądał młode panny pewnego majowego ranka, miał prawo podjąć wszelkie kroki, jakie uznał za stosowne, jednak nie powinien oczekiwać, że ktoś o rym napisze. Gitary nie cieszyły się uznaniem jako, no cóż… za łatwe.
Imp trącił strunę; wydała dźwięk niepodobny do żadnego, jaki dotąd słyszał. Były w nim rezonanse i niezwykłe echa, które zdawały się biegać i kryć między instrumentalnymi ruinami, odbijać się i wzbudzać kolejne harmoniki. Budziły dreszcze. Ale nie można być choćby i najgorszym muzykiem na świecie bez jakiegoś instrumentu…
— Dobrze — rzekł Buog. Zwrócił się do staruszki.
— Chyba pani nie nazwie tego instrumentem muzycznym, co? — zapytał. — Wystarczy spojrzeć. Połowy w ogóle tu nie ma.
— Buog, nie wydaje mi się… — zaczął Imp. Struny zadrżały pod jego dłonią.
Starucha spojrzała na gitarę.
— Dziesięć dolarów — oznajmiła.
— Dziesięć dolarów? Dziesięć? — oburzył się Buog. — Nie jest warta nawet dwóch!
— Właśnie dziesięć — powtórzyła kobieta. Rozpromieniła się, jednak dość złośliwie, jakby czekała już na bitwę, w której wszystkie środki są dozwolone.
— Jest stara — zauważył Buog.
— Antyczna.
— Wsłuchaj się tylko w dźwięk. Do niczego.
— Aksamitny. Dzisiaj nie ma już takich rzemieślników.
— Dzięki temu, że zyskali doświadczenie.
Imp raz jeszcze przyjrzał się gitarze. Struny wibrowały same. Lśniły błękitem i były odrobinę zamglone, jakby nigdy do końca nie przestawały drżeć.
Przysunął je do ust i szepnął:
— Imp.
Struny zabuczały.
Dopiero teraz zauważył ślad kredy, niemal całkiem wytarty. Nic więcej — jedno pociągnięcie kredą…
Buog nabierał rozpędu. Podobno krasnoludy są najtwardszymi negocjatorami finansowymi, ustępując żyłką do interesów i tupetem jedynie zasuszonym staruszkom. Imp próbował zrozumieć, co się dzieje.
— No to zgoda — rzekł w końcu Buog. — Dobiliśmy targu.
— Dobiliśmy — zgodziła się staruszka. — Tylko nie spluwaj w dłonie, zanim je sobie podamy, bo to niehigieniczne.
Buog odwrócił się do Impa.
— Myślę, że całkiem nieźle to załatwiłem — rzekł.
— Buog, posłuchaj… To bardzo…
— Masz dwanaście dolarów?
— Co?
— Prawdziwa okazja, moim zdaniem.
Coś zahuczało z tyłu. Pojawił się Lias, tocząc przed sobą bardzo duży bęben. Pod pachą niósł dwa miedziane talerze.
— Przecież mówiłem, że nie mam pieniędzy — szepnął Imp.
— Tak, ale… każdy mówi, że nie ma pieniędzy. To rozsądne. Nie możesz przecież łazić po mieście i opowiadać, że masz pieniądze. Chcesz powiedzieć, że naprawdę nie masz pieniędzy?
— Nie mam!
— Nawet dwunastu dolarów?
— Nie!
Lias rzucił na ladę bęben, talerze i stos nut.
— Ile za wszystko? — zapytał.
— Piętnaście dolarów.
Lias westchnął i wyprostował się. Przez chwilę stał nieruchomo, wpatrzony w przestrzeń, po czym uderzył się w szczękę. Sięgnął palcem do ust i wyjął…
Imp wytrzeszczył oczy.
— Zaraz, niech popatrzę… — powiedział Buog. Wyrwał przedmiot z palców Liasa i zbadał starannie. — Niech mnie! Co najmniej pięćdziesiąt karatów!
— Tego nie wezmę — oświadczyła staruszka. — Było w gębie trolla!
— Ale je pani jajka, prawda? Zresztą wszyscy wiedzą, że trollo-we zęby to czystej wody diamenty.
Staruszka wzięła ząb i obejrzała go przy świecy.
— Gdybym go wziął do jubilerów z ulicy Żadnejtakiej, powiedzieliby, że jest wart dwieście dolarów — zapewnił Buog.
— A ja ci mówię, że tutaj jest wart piętnaście dolarów — oświadczyła staruszka.
Diament zniknął w magiczny sposób wśród jej odzieży. Rzuciła im jasny, wesoły uśmiech.
— Dlaczego nie możemy go jej zwyczajnie odebrać? — zapytał Buog, kiedy już wyszli.
— Bo jest biedną, bezbronną starą kobietą — odparł Imp.
— Otóż to! O to właśnie mi chodzi! Krasnolud spojrzał na Liasa.
— Masz usta pełne takich kamieni?
— No.
— Bo wiesz, jestem winien swojemu gospodarzowi za dwa miesiące i…
— Nawet o tym nie myśl — rzekł spokojnie troll. Drzwi za nimi zatrzasnęły się z hukiem.
— Nie ma co się martwić — uznał Buog. — Jutro znajdę dla nas jakąś salę. Znam wszystkich w tym mieście. Nas trzech… to już grupa.
— Nie ćwiczyliśmy razem — przypomniał Imp.
— Poćwiczymy w czasie występu. Witaj w świecie zawodowych muzyków.
Susan niewiele wiedziała o historii. Temat ten zawsze wydawał jej się wręcz niezwykle nudny. Ci sami nużący ludzie raz za razem robili te same głupie rzeczy. Gdzie w tym sens? Jeden król właściwie niczym się nie różnił od drugiego.
Klasa uczyła się właśnie o jakiejś rebelii, w której chłopi chcieli przestać być chłopami, a ponieważ szlachta zwyciężyła, przestali być chłopami naprawdę szybko. Gdyby zadali sobie nieco trudu, nauczyli się czytać i zdobyli parę historycznych książek, dowiedzieliby się o wątpliwych zaletach kos i wideł używanych w walce przeciwko kuszom i mieczom.
Susan słuchała przez chwilę bez zainteresowania, aż wreszcie ogarnęła ją nuda. Wtedy wyjęła książkę i pozwoliła sobie zniknąć z pola uwagi świata.
PIP!
Zerknęła w bok.
Na podłodze obok jej stolika stała na podłodze mała figurka. Wyglądała zupełnie jak szczurzy szkielet w czarnej szacie i z bardzo małą kosą w ręku.
Susan wróciła do lektury. Takie rzeczy nie istniały — była tego zupełnie pewna.
PIP!
Znowu spojrzała w dół. Zjawa nadal tam była. Wczoraj na kolację dostały tosty z serem. Człowiek — przynajmniej w książkach — mógł się spodziewać różnych rzeczy po późnym posiłku tego rodzaju.
— Nie istniejesz — oświadczyła. — Jesteś tylko kawałkiem sera.
PIP?
Kiedy stworzenie było pewne, że zwróciło na siebie jej uwagę, wyjęło maleńką klepsydrę na srebrnym łańcuszku i wskazało ją z naciskiem.
Wbrew wszelkim racjonalnym przekonaniom, Susan schyliła się i wyciągnęła rękę. Stworzenie wspięło się na jej dłoń — łapki kłuły, jakby były ze szpilek. Spojrzało wyczekująco.
Susan podniosła je do poziomu oczu. No dobrze, może to i jest odprysk jej wyobraźni. Tym bardziej nie powinna tego lekceważyć.
— Nie zamierzasz chyba powiedzieć czegoś w rodzaju „Na moje łapki i wąsiki!”, prawda? — spytała cicho. — Jeśli spróbujesz, wrzucę cię do wygódki.
Szczur pokręcił czaszką.
— Jesteś prawdziwy?
PIP. PIPIPIP…
— Przestań. Nie rozumiem — tłumaczyła cierpliwie Susan. — Nie znam szczurzego. Z języków współczesnych uczymy się jedynie klatchiańskiego, a i tak umiem powiedzieć tylko „Wielbłąd mojej ciotki wpadł do mirażu”. A skoro już jesteś wyobrażony, mógłbyś spróbować wyglądać trochę bardziej… miło.
Szkielet, nawet mały szkielet, nie jest obiektem naturalnie miłym, choćby miał otwarte oblicze i szeroki uśmiech. Ale skądś pojawiło się wrażenie… nie, uświadomiła sobie nagle, to raczej wspomnienia nie wiadomo skąd podpowiadały jej, że ten tutaj jest nie tylko prawdziwy, ale po jej stronie. To było niezwykłe uczucie. Jej strona zwykle składała się tylko z niej.
Były szczur przyjrzał się Susan uważnie, po czym płynnym ruchem wsunął sobie maleńką kosę w zęby, zeskoczył z dłoni dziewczynki, wylądował na podłodze i pobiegł między stolikami.
— Właściwie to nawet nie masz łapek i wąsików — zauważyła Susan. — W każdym razie takich porządnych.
Szkieletowy szczur przeszedł przez ścianę.
Susan wróciła do książki i z całym uporem przeczytała o Paradoksie Podzielności Noksesa, który wykazał niemożność spadnięcia z belki.
Zaczęli próby jeszcze tej nocy w obsesyjnie uporządkowanej kwaterze Buoga. Znajdowała się za garbarnią przy Drodze Fedry i była prawdopodobnie bezpieczna od niepożądanych uszu Gildii Muzykantów. Była też świeżo wymalowana i dobrze wyszorowana. Mały pokoik aż lśnił. W domach krasnoludów nigdy nie ma karaluchów, szczurów ani innych szkodników. Przynajmniej dopóki właściciel jest w stanie utrzymać patelnię.
Buog z Impem usiedli i patrzyli, jak troll Lias uderza w kamienie.
— Co myślicie? — spytał, kiedy skończył.
— To już wszystko? — zapytał po chwili Imp.
— Przecież to kamienie — wyjaśnił cierpliwie troll. — Tyle można z nimi zrobić. Bop, bop, bop.
— Hm… Mogę spróbować? — odezwał się Buog.
Usiadł przed rozstawionymi kamieniami i przyglądał im się przez jakiś czas. Potem przestawił kilka, wyjął ze skrzynki dwa młotki i stuknął na próbę w jeden kamień.
— Zobaczmy…
Bambam-bamBAM.
Zabrzęczały struny leżącej obok Impa gitary.
— „Bez koszuli” — rzeki Buog.
— Co?
— To taka muzyczna bzdurka — wyjaśnił krasnolud. — Jak „Golenie i strzyżenie, dwa pensy”.
— Słucham? Bam-bam-a-bbambam bamBAM.
— Golenie i szczyżenie za dwa pensy to okazja — zauważył Lias. Imp przyglądał się kamieniom z uwagą. Perkusji też w LLamedos nie ceniono. Bardowie uważali, że każdy potrafi walnąć patykiem w kamień albo wydrążony pień. To żadna muzyka. Poza tym… (tutaj zniżali głosy) jest nazbyt… zwierzęca.
Gitara brzęczała. Zdawało się, że podejmuje rytm.
Impa ogarnęło nagle przemożne uczucie, że wiele da się zrobić z perkusją.
— Mogę ja? — zapytał.
Wziął młotki. Z gitary dobiegła najcichsza melodia. Czterdzieści pięć sekund później odłożył młotki. Echa umilkły.
— Dlaczego na koniec uderzyłeś mnie w hełm? — poskarżył się Buog.
— Przepraszam. Chyba mnie poniosło. Myśllałem, że jesteś tallerzem.
— To bardzo… niezwykłe — przyznał troll.
— Muzyka jest… w kamieniach — powiedział Imp. — Trzeba ją tylllko wypuścić. We wszystkim jest muzyka, jeślli się wie, jak ją znall-leźć.
— Mogę spróbować tego riffu? — spytał Lias. Wziął młotki i znowu wsunął się za kamienie.
A-bam-bop-a-re-bop-a-bim-bam-bum.
— Co z nimi zrobiłeś? — zdumiał się. — Brzmią… dziko.
— Dla mnie brzmią całkiem dobrze — zapewnił Buog. — Brzmią nawet o wiele lepiej.
Imp zasnął wciśnięty między małe łóżko Buoga i ciało Liasa. Po chwili zachrapał.
Obok niego struny brzęczały cicho do rytmu. Ukołysany ich prawie niesłyszalnym dźwiękiem, całkiem zapomniał o harfie.
Susan obudziła się. Coś szarpało ją za ucho.
Otworzyła oczy.
PIP?
— Och, nieeee…
Usiadła. Pozostałe dziewczęta spały. Okno było otwarte, gdyż szkoła zachęcała do korzystania ze świeżego powietrza — było dostępne w dużych ilościach i za darmo.
Szkielet szczura wskoczył na parapet, po czym — kiedy upewnił się, że Susan patrzy — zanurkował w mrok.
Według Susan, świat zaproponował jej dwie możliwości. Mogła położyć się znowu do łóżka, albo mogła podążyć za szczurem.
Co byłoby głupim posunięciem. Ckliwe bohaterki książek tak właśnie postępowały — i trafiały do jakiegoś idiotycznego świata z goblinami i gadającymi zwierzakami o słabych umysłach. A były to takie smętne, płaczliwe dziewczęta. Zawsze pozwalały, żeby wszystko im się przydarzało; nie próbowały niczego zmieniać. Chodziły tylko w kółko i powtarzały: „Ojej, wielkie nieba!”, kiedy było jasne, że każdy rozsądny człowiek szybko potrafiłby zorganizować całą krainę.
Właściwie, kiedy myślała w ten sposób, taka podróż wydawała się kusząca. Na świecie było za dużo mętnego myślenia. Zawsze sobie powtarzała, że zadaniem ludzi podobnych do Susan — jeśli było więcej takich jak ona — jest uporządkowanie tego.
Włożyła szlafrok i przeczołgała się przez parapet. Trzymała go do ostatniej chwili, nim zeskoczyła na kwietnik.
Szczur był już tylko maleńką figurką śmigającą po zalanym światłem księżyca trawniku. Podążyła za nim aż do stajni, gdzie zniknął wśród cieni.
Stała więc nieruchomo i czekała. Było jej trochę zimno i czuła się bardziej niż trochę jak idiotka. Szczur wrócił po chwili, ciągnąc za sobą coś większego od siebie. To coś wyglądało jak kłębek szmat. Szczur obszedł kłębek dookoła i kopnął solidnie.
— Dobrze już, dobrze! — Kłębek otworzył jedno oko, które rozejrzało się nerwowo, aż skupiło wzrok na Susan. — Ostrzegam — powiedział. — Nie wypowiadam słowa na N.
— Słucham? — zdziwiła się Susan.
Kłębek przetoczył się, stanął prosto i wyciągnął na boki dwa poszarpane skrzydła. Szczur przestał go kopać.
— Jestem krukiem, zgadza się? — powiedział kruk. — Jednym z nielicznych ptaków, które potrafią mówić. Ludzie reagują zawsze tak samo: o, jesteś krukiem, no dalej, powiedz to słowo na N… Gdybym dostawał pensa za każdym razem, kiedy…
PIP.
— No dobra, dobra… — Kruk nastroszył pióra. — To tutaj jest Śmiercią Szczurów. Zauważyłaś pewnie kosę i kaptur, co? Śmierć Szczurów. Ważna persona w szczurzym świecie.
Śmierć Szczurów skłonił się z godnością.
— Zwykle sporo czasu spędza pod stodołami i wszędzie, gdzie ludzie wystawiają talerze otrąb wymieszane ze strychniną — wyjaśnił kruk. — Niezwykle sumienny.
PIP.
— Ale czego to… czego on chce ode mnie? — zapytała Susan. — Nie jestem szczurem.
— Niezwykle bystre spostrzeżenie. Posłuchaj, nie prosiłem się o tę robotę. Spałem sobie na swojej czaszce, aż nagle ten tu złapał mnie za nogę. Jako kruk, o czym już wspomniałem, jestem ptakiem naturalnie okultystycznym…
— Przepraszam — przerwała mu Susan. — Wiem, że to wszystko jest elementem snu, więc chcę być pewna, że dobrze zrozumiałam. Powiedziałeś, że spałeś na swojej czaszce?
— Och, nie na mojej osobistej czaszce — wyjaśnił kruk. — Należała do kogoś innego.
— Do kogo?
Kruk zaczął obracać oczami. Ani razu nie udało mu się doprowadzić do tego, by oba patrzyły w jednym kierunku. Susan z wysiłkiem powstrzymywała się, by nie podążać wzrokiem za ich spojrzeniami.
— Skąd mogę wiedzieć? Przecież nie mają etykietek. To po prostu czaszka. Słuchaj no… Pracuję u tego maga, jasne? W mieście. Siedzę przez cały dzień na tej czaszce i robię „kra” na ludzi.
— Dlaczego?
— Dlatego że kruk siedzący na czaszce i robiący „kra” jest w równej mierze elementem magowego modus operandi, jak grube, cieknące woskiem świece i stary wypchany aligator wiszący pod sufitem. Czy ty na niczym się nie znasz? Myślałem, że każdy to wie, kto wie cokolwiek o czymkolwiek. Porządny mag mógłby równie dobrze nie mieć bulgoczącej zielonej mazi w butelkach, co zrezygnować z kruka siedzącego na czaszce i robiącego „kra”… PIP!
— Słuchaj no, ludzi trzeba trochę podprowadzić — wyjaśnił ze znużeniem kruk. Jedno oko znowu spojrzało na Susan. — Ten tutaj nie docenia subtelności. Szczury nie dyskutują po śmierci o kwestiach natury filozoficznej. W każdym razie jestem w okolicy jedyną znaną mu osobą, która umie mówić…
— Ludzie umieją mówić — wtrąciła Susan.
— W samej rzeczy — zgodził się kruk. — Ale zasadniczą cechą ludzi, kluczowym rozróżnieniem, można by powiedzieć, jest to, że rzadko bywają budzeni w środku nocy przez szkielet szczura, który potrzebuje tłumacza. Zresztą ludzie go nie widzą.
— Ja go widzę.
— Aha. Sądzę, że trafiłaś tą sentencją w sedno, jądro, ośrodek całej sprawy. W sam szpik, można powiedzieć.
— Posłuchaj mnie uważnie. Chcę, żebyś wiedział, że nie wierzę w to wszystko. Nie wierzę w śmierć szczurów w czarnym płaszczu z kapturem, noszącego kosę.
— Przecież stoi przed tobą.
— To jeszcze nie powód, żeby w niego wierzyć.
— Widzę, że naprawdę odebrałaś odpowiednie wykształcenie — stwierdził kruk kwaśnym tonem.
Susan spojrzała w dół, na Śmierć Szczurów. W jego oczodołach dostrzegła błękitne lśnienie. PIP.
— Chodzi o to — przetłumaczył kruk — że on znowu zniknął.
— Kto?
— Twój… dziadek.
— Dziadek Łezek? Jak mógł zniknąć? Przecież nie żyje!
— Twój… no wiesz… Twój drugi dziadek. — Nie mam dru…
Obrazy uniosły się z błota na dnie jej pamięci. Jakiś koń… i pokój pełen szeptów. I jeszcze wanna, która do czegoś chyba pasowała. Pola pszenicy zjawiły się także.
— Tak to właśnie wygląda, kiedy ludzie próbują edukować swoje dzieci — stwierdził kruk. — Zamiast mówić im o różnych rzeczach.
— Myślałam, że mój drugi dziadek… też nie żyje.
PIP.
— Szczur mówi, że powinnaś z nim pójść. To bardzo ważne. Wizja panny Butts pojawiła się w myślach Susan niczym Walki-ria. To przecież bzdury…
— O nie — rzekła. — Musiała już minąć północ. A jutro mamy egzamin z geografii.
Kruk otworzył dziób ze zdumienia.
— Chyba nie mówisz poważnie…
— Naprawdę się spodziewałeś, że będę przyjmować polecenia od… od kościanego szczura i gadającego kruka? Wracam do sypialni!
— Nie, nie wracasz. Nikt, kto ma choć kroplę krwi w żyłach, nie wróciłby w takiej sytuacji. Jeśli wrócisz, niczego się nie dowiesz. Zyskasz tylko edukację.
— Aleja nie mam czasu! — jęknęła Susan.
— Och, czas… — westchnął kruk. — Czas to głównie przyzwyczajenie. Czas nie jest dla ciebie szczególną właściwością rzeczy.
— Skąd…
— Musisz się chyba sama przekonać, prawda? PIP.
Kruk zaczął nerwowo podskakiwać.
— Mogę jej powiedzieć? Mogę? — popiskiwał. Skierował oboje oczu na Susan. — Twój dziadek jest… (tadada-DAM!)… Sm…
PIP!
— Kiedyś musi się dowiedzieć.
— Śmieszny? Mój dziadek jest śmieszny? — oburzyła się Susan. — Wyciągacie mnie z łóżka w środku nocy, żeby pogadać o jakichś ekscentrycznościach zachowania?
— Nie powiedziałem „śmieszny”. Powiedziałem, że twój dziadek jest… (tadada-DAM!)… Ś…
PIP!
— Dobra, niech ci będzie!
Susan cofała się, gdy tamci dwaj się kłócili.
Po chwili uniosła poły szlafroka i pobiegła przez dziedziniec, przez wilgotne trawniki. Okno wciąż było otwarte. Zdołała jakoś, stając na niższym parapecie, chwycić za występ, podciągnąć się i dostać do sypialni. Wskoczyła do łóżka i naciągnęła sobie kołdrę na głowę.
Po chwili uświadomiła sobie, że nie była to inteligentna reakcja. Ale przynajmniej zostawiła ich tam, gdzie stali.
Śniła o koniach, karetach i zegarze bez wskazówek.
— Myślisz, że mogliśmy rozegrać to lepiej? PIP? „Tadada-DAM” PIP?
— Ajak miałem to wyrazić? „Twój dziadekjest Śmiercią”? Tak po prostu? A gdzie wyczucie dramatyzmu? Ludzie lubią dramaty.
PIP, zauważył Śmierć Szczurów.
— Szczury to co innego. PIP.
— Sądzę, że na dzisiejszą noc wystarczy — uznał kruk. — Wiesz, kruki nie są naturalnie nocnymi ptakami. — Poskrobał się łapą po dziobie. — Zajmujesz się tylko szczurami, czy też myszami, chomikami, łasicami i różnymi takimi?
PIP.
— A świnki morskie? Co ze świnkami? PIP.
— Coś podobnego… O tym nie wiedziałem. Śmierć Świnek Morskich też? Zadziwiające, jak możesz je dogonić na kołowrotkach…
PIP.
— Jak chcesz.
Są ludzie żyjący za dnia i stworzenia nocy. Ważne, by pamiętać, że stworzenia nocy to nie zwykli ludzie dnia, którzy nie kładą się spać do późna, bo myślą, że dzięki temu są bardziej interesujący i wyluzowani. By przekroczyć granicę, nie wystarczy ostry makijaż i blada cera. Trzeba o wiele więcej. Dziedziczenie może tu pomóc, oczywiście. Kruk wyrósł na wiecznie sypiącej się, porośniętej bluszczem Wieży Sztuk, wyrastającej nad Niewidocznym Uniwersytetem w dalekim Ankh-Morpork. Kruki są ptakami naturalnie inteligentnymi, a magiczne wycieki, które mają tendencję do wyolbrzymiania, załatwiły resztę.
Nie miał imienia. Zwierzętom zwykle nie jest to potrzebne. Mag, który sądził, że jest jego właścicielem, nazywał go Miodrzekł, ale to dlatego, że nie miał poczucia humoru. I jak większość ludzi pozbawionych poczucia humoru, szczycił się swoim poczuciem humoru, którego w rzeczywistości nie posiadał.
Kruk pofrunął z powrotem do domu maga, wleciał przez otwarte okno i zajął swe zwykłe miejsce na czaszce.
— Biedne dziecko — westchnął.
— Tak to już bywa z przeznaczeniem — odparła czaszka.
— Nie obwiniam jej, że próbuje żyć normalnie. W jej sytuacji…
— Fakt. Trzeba się wycofać, jeśli ma się głowę na karku. Zawsze to powtarzam.
Właściciel spichrza w Ankh-Morpork postanowił rozprawić się ze szkodnikami. Śmierć Szczurów słyszał dalekie szczekanie terierów. Czekała go pracowita noc. Trudno byłoby opisać procesy myślowe Śmierci Szczurów, czy nawet mieć pewność, że jakieś posiada. Dręczyło go uczucie, że nie powinien mieszać do tej sprawy kruka. Ale ludzie wielką wagę przywiązują do słów.
Szczury nie myślą perspektywicznie, chyba że w bardzo ogólnym sensie. I w ogólnym sensie był bardzo, ale to bardzo zaniepokojony. Nie spodziewał się edukacji.
Susan przeżyła ranek, nie uciekając się do nieistnienia. Egzamin z geografii składał się z flory równin Sto[3], głównych towarów eksportowych równin Sto[4] oraz fauny równin Sto[5]. Kiedy już człowiek opanował wspólny mianownik, reszta była prosta. Dziewczęta miały pokolorować mapę. Wymagało to wiele zieleni. Na obiad podano trupie palce i oczkowy pudding, zdrowy balast na zajęcia popołudniowe, czyli sport.
Te lekcje prowadziła Żelazna Lilia, która podobno się goliła i zębami podnosiła ciężary. Jej okrzyki zachęty, gdy biegała tam i z powrotem wzdłuż linii końcowej, wyrażały treści zbliżone do: „Bierzcie się za tę piłkę, bando więdnących różyczek!”.
Panna Butts i panna Delcross zamykały okna podczas popołudniowych zajęć ze sportu. Panna Butts z zapamiętaniem studiowała logikę, a panna Delcross w tym, co uważała za togę, ćwiczyła eurytmikę w sali gimnastycznej.
Susan zaskakiwała wszystkich tym, że w sporcie radziła sobie świetnie. W każdym razie w niektórych sportach. Hokej, polo i krykiet z pewnością. Właściwie każda gra, która wiązała się z włożeniem jej do rąk jakiejś odmiany kija i wymaganiem, by machnęła nim mocno. Widok Susan zbliżającej się z wyrachowaniem do bramki sprawiał, że każda bramkarka traciła zaufanie do swego ochronnego stroju i padała na ziemię, gdy piłka z głośnym świstem przelatywała na wysokości talii.
Dowodem powszechnej głupoty reszty ludzkości był — zdaniem Susan — fakt, że choć w oczywisty sposób była jednym z najlepszych graczy w szkole, nigdy nie wybierano jej do żadnej z drużyn. Nawet grube dziewczyny z pryszczami były wybierane wcześniej. Nie mogła zrozumieć przyczyn tak denerwująco nierozsądnego zachowania.
Wyjaśniła pozostałym dziewczętom, jaka jest dobra, zademonstrowała swoje umiejętności i wykazała, jak głupio robią, nie biorąc jej do zespołów. A z jakiegoś niezrozumiałego powodu wcale to nie pomogło.
Tego popołudnia wybrała się więc na oficjalny spacer. Była to alternatywa dopuszczalna, pod warunkiem że dziewczęta wychodziły w towarzystwie. Zwykle wybierały się do miasteczka i kupowały nieświeżą rybę z frytkami w niepięknie pachnącym sklepiku przy alei Trzech Róż. Smażone dania uważane były przez pannę Butts za niezdrowe, a zatem kupowane przy każdej okazji poza terenem szkoły.
Dziewczęta musiały chodzić co najmniej trójkami. Zagrożenie, w hipotetycznym doświadczeniu panny Butts, nie mogło się przydarzyć grupom więcej niż dwuosobowym.
Zresztą niewielka była szansa, by cokolwiek zagroziło dowolnej grupie mającej w składzie księżniczkę Nefrytę i Glorię Thogscórę.
Właścicielki szkoły nieco się wahały, nim przyjęły trolla, ale ojciec Nefryty był królem całej góry, a to zawsze dobrze wygląda, gdy wśród uczniów ma się kogoś z królewskiego rodu. Poza tym, jak stwierdziła panna Butts w rozmowie z panną Delcross, jest naszym obowiązkiem zachęcać ich — jeśli tylko okazują choćby śladową inklinację — by stali się prawdziwyymi ludźmi, a król był wręcz czarujący i zapewnił, że już nawet nie pamięta, kiedy ostatni raz kogoś zjadł.
Nefryta miała słaby wzrok, zaświadczenie zwalniające ją z zajęć na słońcu, a na zajęciach z prac ręcznych robiła na drutach kolczugę.
Z kolei Gloria Thogscóra została wykluczona z zajęć sportowych ze względu na skłonność do używania swego topora w sposób agresywny. Panna Butts sugerowała nawet, że topór nie jest bronią odpowiednią dla damy; Gloria wyjaśniła jej jednak, że wręcz przeciwnie: topór dostała po swojej babce, która miała go przez całe życie i polerowała co sobotę, choćby przez cały tydzień go nie używała. Było coś w tym, jak Gloria ściskała stylisko, co sprawiło, że nawet panna Butts wolała ustąpić. Aby okazać dobrą wolę, Gloria przestała nosić żelazny hełm; co prawda nie goliła brody — regulamin nie zakazywał dziewczętom noszenia bród długich na stopę — ale zaplatała ją w warkocze. I wiązała wstążkami w barwach szkolnych.
Susan dziwnie swobodnie czuła się w ich towarzystwie, co zyskało jej nawet ostrożną pochwałę panny Butts. To miło z jej strony, że jest tak dobrą kompanionką, powiedziała. Susan była zdziwiona. Nie przyszło jej do głowy, że ktoś może naprawdę użyć takiego słowa jak „kompanion”.
Cała trójka szła wolno bukową alejką obok boiska.
— Nie rozumiem sportu — oświadczyła Gloria, obserwując stadko dziewcząt pędzących po trawie.
— Jest taka trollowa gra — powiedziała Nefryta. — Nazywa się aar-grooha.
— Na czym polega? — zainteresowała się Susan.
— Tego… Urywa się człowiekowi głowę i kopie ją w specjalnych butach z obsydianu, dopóki nie strzeli się gola albo głowa się nie rozpadnie. Ale dzisiaj już się w to nie gra — dodała szybko Nefryta.
— Przypuszczam, że nie — zgodziła się Susan.
— Pewnie nikt już nie wie, jak robić te buty — domyśliła się Gloria.
— Myślę, że gdyby trolle wciąż w nią grały, to ktoś taki jak Żelazna Lilia biegałby koło boiska i krzyczał: „Bierzcie się za tę głowę, bando górskich kryształków!” — stwierdziła Nefryta.
Przez chwilę szły w milczeniu.
— Myślę — powiedziała ostrożnie Gloria — że prawdopodobnie by nie biegała.
— Słuchajcie, czy nie zauważyłyście ostatnio czegoś… dziwnego? — zapytała Susan.
— Dziwnego jak co? — chciała wiedzieć Gloria.
— No, jak… szczury…
— Nie widziałam w szkole żadnych szczurów. A patrzyłam uważnie.
— Chodziło mi o… dziwne szczury.
Dotarły do stajni. Zwykle przebywały w niej dwa konie z zaprzęgu szkolnego powozu oraz — na czas nauki — kilka wierzchowców należących do dziewcząt, które nie chciały się z nimi rozstać.
Istnieje taki typ dziewczyny, która — choć niezdolna do posprzątania własnego pokoju, nawet pod groźbą noża — będzie walczyć o przywilej spędzania całego dnia na wygarnianiu gnoju ze stajni. Ten czar jakoś na Susan nie działał. Nie miała nic przeciwko koniom, ale nie rozumiała wszystkich tych uzd, wędzideł i pęcin. Nie wiedziała też, czemu konie mierzy się w kłębach, skoro istnieją przecież całkiem porządne stopy i cale. Przyjrzawszy się dziewczętom w bryczesach i długich butach, krzątających się po stajni, uznała, że czynią to, ponieważ nie są w stanie zrozumieć działania skomplikowanych urządzeń, takich jak linijki. Powiedziała to zresztą głośno.
— No dobrze… A może kruki? — spytała. Coś dmuchnęło jej do ucha. Odwróciła się błyskawicznie.
Biały koń stał pośrodku dziedzińca niczym nieudany efekt specjalny. Wydawał się zbyt jasny. Wręcz lśnił. Sprawiał wrażenie jedynego rzeczywistego obiektu w świecie bladych widm. W porównaniu z pękatymi kucykami, normalnie zajmującymi boksy, był olbrzymem.
Zachwycała się nim para dziewcząt w bryczesach. Susan rozpoznała Kasandrę Fox i lady Sarę Wdzięczną. Były niemal identyczne w swej miłości do wszystkiego, co ma cztery nogi i rży. A także we wzgardzie dla wszystkiego innego. Obie dysponowały też umiejętnością — jak się zdawało — spoglądania na świat zębami oraz wstawiania nawet do najkrótszych słów co najmniej czterech samogłosek…
Biały koń zarżał cicho i trącił pyskiem dłoń Susan.
Jesteś Pimpuś, pomyślała. Znam cię. Jeździłam na tobie. Jesteś… chyba mój.
— Pytauam — powiedziała lady Sara — do kogo mógłby należeć. Susan rozejrzała się nerwowo.
— Co? Ja? — rzuciła zaskoczona. — Tak. Do mnie… tak sądzę.
— Oeuch, duoprawdy? Stał w pustym boksie obok Kasztanka. Nie wiedziuauam, że trzymuasz tu konia. Pamiętuasz chybua, że trzebua mieć zgodę panny Butts.
— To prezent — wyjaśniła Susan. — Od… kogoś?
Hippiczne wspomnienia wzburzyły mętne wody umysłu. Sama nie była pewna, dlaczego to powiedziała. Nie myślała o dziadku od lat. Aż do wczoraj.
Pamiętam stajnie, myślała. Tak wielką, że nie widziało się ścian. A raz mogłam się na tobie przejechać. Ktoś mnie trzymał, żebym nie spadła. Ale nie można spaść z takiego konia. Dopóki on sam nie zechce kogoś zrzucie.
— Oeuch, duoprawdy? Nie wiedzuauam, że jeździsz.
— Ja… kiedyś jeździłam.
— Jest doduatkowa opuata, wiesz? Za trzymuanie konia w stajni — uprzedziła lady Sara.
Susan nie odpowiedziała. Podejrzewała, że ktoś już wniósł tę opłatę.
— I przuecież niueu masz uprzuęży — zauważyła lady Sara. Susan podjęła wyzwanie.
— Nie potrzebuję — oświadczyła dumnie.
— Ouech… Jazda na oukleup… A kierujesz puewnie za uszy?
— Pewnie tam na prowincji nie stać ich na uprzęże — wtrąciła Kasandra Fox. — I niech ta krasnoludka przestanie się gapić na mojego kucyka! Ona się gapi na mojego kucyka!
— Tylko patrzę — powiedziała Gloria.
— Ale… śliniłaś się.
Zastukały kroki na bruku i Susan wskoczyła na grzbiet konia.
Spojrzała na zdumione dziewczęta, a potem na padok za stajnią. Ustawiono tam kilka przeszkód — zwykłych drągów leżących na beczkach.
Nie musiała nawet napinać mięśni — koń sam zawrócił i pobiegł truchtem do najwyższej przeszkody. Odniosła wrażenie skompresowanej energii, potem moment przyspieszenia… i drągi przepłynęły w dole.
Pimpuś zatrzymał się i odwrócił, przestępując z kopyta na kopyto.
Dziewczęta patrzyły. Twarze wszystkich czterech wyrażały absolutne oszołomienie.
— Powinien tak robić? — spytała Nefryta.
— O co chodzi? — zdziwiła się Susan. — Nigdy nie widziałyście skaczącego konia?
— Owszem. Ale ciekawe jest to… — Gloria mówiła tym spokojnym, rozsądnym tonem, jakiego zwykle używają ludzie, gdy nie chcą, by wszechświat rozpadł się na kawałki — …to, że zwykle potem lądują znowu na ziemi.
Susan spojrzała.
Koń stał w powietrzu.
Jaką komendę trzeba wydać, by skłonić go do podjęcia kontaktu z gruntem? Takiego polecenia żeńskie jeździectwo jak dotąd nie potrzebowało.
Jakby słysząc jej myśli, koń zrobił kilka kroków przed siebie i w dół. Jego kopyta na chwilę zagłębiły się w ziemi, jak gdyby powierzchnia była nie bardziej twarda od mgły. Potem jednak Pimpuś ustalił chyba, gdzie leży poziom gruntu, i postanowił na nim stanąć.
Lady Sara pierwsza odzyskała głos.
— Puoskarżymy pannie Butts — wykrztusiła.
Nagły lęk dziwnie oszołomił Susan, ale małostkowa złośliwość w głosie lady Sary przywróciła ją do stanu zbliżonego do normalności.
— Ach tak? — rzuciła. — A co takiego jej powiesz?
— Że skoczyłaś na koniu i… — Dziewczyna urwała nagle, zdając sobie sprawę, co właśnie zamierzała powiedzieć.
— Otóż to. Wydaje mi się, że zobaczenie konia płynącego w powietrzu nie świadczy dobrze o patrzącym, prawda?
Zsunęła się z grzbietu zwierzęcia i rzuciła koleżankom promienny uśmiech.
— W każdym razie to na pewno wbrew regulaminowi pensji — upierała się lady Sara.
Susan odprowadziła białego rumaka do stajni, wytarła go i zamknęła w boksie.
Coś zaszeleściło w sianie. Susan zdawało się, że dostrzega błysk nagiej kości.
— Te przeklęte szczury! — Kasandra z wysiłkiem powróciła do rzeczywistości. — Słyszałam, że panna Butts kazała ogrodnikowi wyłożyć truciznę.
— Marnotrawstwo — mruknęła Gloria.
Lady Sarę najwyraźniej dręczyły nieposłuszne myśli.
— Słuchajcie, ten koń nie stał chyba naprawdę w powietrzu? — odezwała się. — Konie tego nie potrafią!
— Więc nie mógł tego robić — zgodziła się Susan.
— Zawisł po skoku — uznała Gloria. — Zawsze po wybiciu jest taki moment zawieszenia. Jak w koszykówce[6]. To na pewno coś w tym rodzaju.
— Tak.
— Nic innego. — Rzeczywiście.
Umysł ludzki ma niezwykłą zdolność samouleczania. Podobnie umysły krasnoludów i trolli. Susan przyglądała się koleżankom ze szczerym zdumieniem. Wszystkie widziały, jak koń stał w powietrzu. A teraz starannie zamknęły gdzieś to wspomnienie i złamały klucz w zamku.
— Ciekawe — powiedziała, wciąż obserwując stos siana. — Pewnie żadna z was nie wie, gdzie mieszka mag w tym mieście?
— Znalazłem miejsce, gdzie możemy zagrać! — oznajmił Buog.
— Gdzie? — chciał wiedzieć Lias. Buog powiedział.
— Pod Załatanym Bębnem? — nie dowierzał Lias. — Tam rzucają toporami!
— Tam będziemy bezpieczni. Nikt z gildii tam nie grywa.
— No nie. Bo tracą tam członków. Ich członkowie tracą tam członki.
— Dostaniemy pięć dolarów. Troll zawahał się.
— Przyda mi się pięć dolarów — przyznał.
— Trzecia część z pięciu dolarów — poprawił go Buog. Lias zmarszczył czoło.
— To więcej czy mniej od pięciu dolarów?
— Posłuchaj, będziemy mogli się pokazać i…
— Nie chcę się pokazywać Pod Bębnem. Pokazywanie się to coś, czego Pod Bębnem na pewno nie chcę robić. Pod Bębnem chcę wyłącznie czegoś, za czym można się schować.
— Musimy tylko coś zagrać — tłumaczył Buog. — Cokolwiek. Nowemu właścicielowi bardzo zależy na rozrywce.
— Przecież mieli jednorękiego bandytę.
— Ale został aresztowany.
Jest w Quirmie zegar kwiatowy. Stanowi atrakcję dla turystów. Okazuje się jednak, że to nie całkiem to, czego oczekiwali.
Pozbawione wyobraźni władze miast w całym multiversum budują kwiatowe zegary, które są zwykle wielkimi mechanizmami zegarowymi ukrytymi w miejskim kwietniku, z tarczą i cyframi ułożonymi z roślin doniczkowych[7].
Ale zegar w Quirmie to po prostu okrągły kwietnik, na którym posadzono dwadzieścia cztery gatunki kwiatów, starannie dobrane według regularności rozwijania i zwijania płatków…
Gdy Susan przebiegała obok, otwierały się właśnie purpurowe powoje, a zamykały czarnuszki zwójki, co oznaczało, że jest około wpół do dziesiątej.
Ulice były puste — Quirm nie należał do miast, gdzie kwitnie nocne życie. Ludzie, którzy przybywali do Quirmu w poszukiwaniu dobrej zabawy, wyjeżdżali gdzie indziej. Quirm był miastem tak szacownym, że nawet psy prosiły o pozwolenie, nim wyszły do toalety.
W każdym razie ulice były niemal puste. Susan miała wrażenie, że słyszy, jak coś biegnie za nią — szybkie i tupiące, przemykające się i przeskakujące między kamieniami bruku tak prędko, że nigdy nie było czymś więcej niż ledwie podejrzeniem kształtu.
Zwolniła, kiedy dotarła do alei Trzech Róż.
Gdzieś przy Trzech Róż, niedaleko sklepu z rybami, mówiła Gloria. Dziewczętom nie wypadało zbyt dużo wiedzieć o magach — nie pasowali do uniwersum panny Butts.
W ciemności aleja wyglądała groźnie. Na jednym końcu płonęła umocowana do muru pochodnia, ale sprawiała tylko, że cienie wydawały się bardziej czarne.
A w połowie ulicy, w mroku, stała oparta o mur drabina. Młoda kobieta obok szykowała się do wspinaczki. Było w niej coś znajomego.
Spojrzała na zbliżającą się Susan i zdawało się, że ucieszyła się na widok dziewczynki.
— Hej — powiedziała. — Masz rozmienić dolara, panienko?
— Słucham?
— Wystarczy na dwie półdolarówki. Pół dolara to obowiązująca stawka. Wezmę też miedziaki. Wszystko jedno.
— Aha. Przykro mi. Dostaję tylko pięćdziesiąt pensów kieszonkowego tygodniowo.
— Niech to… No trudno, poradzę sobie.
O ile Susan mogła to ocenić, dziewczyna nie należała do tego typu młodych kobiet, które zarabiają na życie na ulicach. Miała w sobie jakąś zdrową czystość i krzepkość; wyglądała trochę jak pielęgniarka — z tych asystujących lekarzom, których pacjenci czasem bywają nieco oszołomieni i oznajmiają, że są prześcieradłem.
W dodatku wyglądała znajomo.
Dziewczyna wyjęła z kieszeni sukienki kleszcze, wspięła się po drabinie i weszła przez otwarte okno.
Susan wahała się. Dziewczyna zachowywała się bardzo profesjonalnie, ale w dość skromnym doświadczeniu Susan ludzie wspinający się na drabiny, by nocą dostawać się do domów, to Złoczyńcy, których Odważne Dziewczęta powinny Zatrzymywać. Zdecydowałaby się może na szukanie strażnika, gdyby kawałek dalej nie otworzyły się drzwi.
Wyszli przez nie dwaj mężczyźni trzymający się za ramiona. Zygzakując radośnie, skierowali się ku głównej ulicy. Susan cofnęła się. Nikt jej nie zaczepiał, jeśli nie chciała być widziana.
Mężczyźni przeszli przez drabinę.
Albo to oni nie byli całkiem materialni — ale sądząc po głosach, wydawali się materialni aż nadto — albo coś było nie w porządku z drabiną. Ale ta dziewczyna na nią weszła…
…a teraz schodziła, wsuwając coś do kieszeni.
— Nawet się nie obudził, mały cherubinek — powiedziała.
— Słucham?
— Nie miałam przy sobie pięćdziesięciu pensów — odparła dziewczyna. Bez wysiłku zarzuciła sobie drabinę na ramię. — Ale zasady są jasne. Musiałam zabrać drugi ząb.
— Słucham?
— Rozumiesz, wszystko jest zaksięgowane. Miałabym poważne kłopoty, gdyby zęby nie zgadzały się z dolarami. Wiesz, jak to jest.
— Wiem?
— No, nie mogę stać tu i gadać przez całą noc. Mam jeszcze sześćdziesiąt do załatwienia.
— Dlaczego mam wiedzieć? Jakiego załatwienia? Z kim? — pytała Susan.
— Z dziećmi, naturalnie. Nie mogę ich przecież zawieść. Wyobraź sobie ich twarzyczki, kiedy rano zaglądają pod poduszki. Niech bogowie ich błogosławią.
Drabina. Kleszcze. Zęby. Pieniądze. Poduszki…
— Nie spodziewasz się chyba, że uwierzę, że jesteś Wróżką Zębuszką? — spytała podejrzliwie.
— Nie jedyną — odparła dziewczyna. — Jest nas więcej. Dziwię się, że o tym nie wiedziałaś.
Zniknęła za rogiem, nim Susan zdążyła wykrztusić: A dlaczego powinnam?
— Bo ona to widzi — odezwał się głos za jej plecami. — Swój pozna swego.
Odwróciła się. Kruk siedział w otwartym okienku.
— Lepiej wejdź do środka — dodał. — Różnych można spotkać w takich zaułkach.
— Już spotkałam.
Do muru obok drzwi przykręcono mosiężną tabliczkę. Głosiła:
— C.V. Seromur, dr mag. (Niewidoczny Un.), lic. thaum., bak. il.
Po raz pierwszy w życiu Susan słyszała, jak metal mówi.
— Prosta sztuczka — rzucił lekceważąco kruk. — Wyczuwa, że na nią patrzysz. Wystarczy…
— C.V. Seromur, dr mag. (Niewidoczny Un.), lic. thaum., bak. il.
— …Zamknij się. Wystarczy pchnąć drzwi.
— Są zamknięte.
Kruk przyjrzał się jej paciorkowatym okiem, przekrzywiając lepek.
— To ci przeszkadza? No dobrze, przyniosę klucz.
Pojawił się w chwilę później i upuścił na bruk duży żelazny klucz.
— Maga nie ma w domu?
— Jest. W łóżku. Chrapie tak, że mało mu głowa nie odpadnie.
— Myślałam, że oni pracują po nocach.
— Nie ten. O dziewiątej kubek czekolady, pięć po przestaje istnieć dla świata.
— Nie mogę przecież tak sobie wejść do jego domu!
— Czemu nie? Przyszłaś zobaczyć się ze mną. Zresztą i tak ja jestem mózgiem tego zespołu. On tylko nosi śmieszny kapelusz i macha rękami.
Susan przekręciła klucz.
W domu było ciepło. Zauważyła zwykłe magiczne rekwizyty — palenisko, wąski blat zastawiony butlami i zawiniątkami, biblioteczkę pełną poukładanych byle jak książek, wypchanego aligatora zawieszonego pod sufitem, parę bardzo grubych świec przypominających woskowe strumienie lawy, kruka na czaszce.
— Zamawiają to z katalogu — wyjaśnił ptak. — Możesz mi wierzyć. Przychodzi w takiej wielkiej skrzyni. Myślisz, że świece tak ciekną same z siebie? To trzy dni pracy dla doświadczonego kapacza wosku.
— Wymyślasz to wszystko — stwierdziła Susan. — Zresztą nie można tak sobie kupić czaszki.
— Na pewno sama wiesz najlepiej — zgodził się kruk. — Jesteś wykształcona.
— Co próbowałeś mi wczoraj powiedzieć?
— Powiedzieć? — zdziwił się kruk, z zakłopotaniem zerkając na własny dziób.
— Wszystkie te tadada-DAM. Kruk poskrobał się po głowie.
— Powiedział, że mam ci nie mówić. Miałem tylko uprzedzić cię w sprawie konia. Trochę mnie poniosło. Zjawił się, prawda?
— Tak!
— Dosiadłaś go.
— Dosiadłam. To nie może być prawda! Prawdziwe konie wiedzą, gdzie leży grunt.
— Panienko, nie istnieje koń prawdziwszy od tego.
— Wiem, jak ma na imię! Już kiedyś na nim jeździłam!
Kruk westchnął, a przynajmniej wydał z siebie świst tak bliski westchnieniu, jak to tylko możliwe dla istoty wyposażonej w dziób.
— Pojedź na tym koniu. Uznał, że jesteś odpowiednia.
— Dokąd?
— Tego ja nie powinienem wiedzieć, a ty powinnaś odkryć.
— Przypuśćmy, że będę tak głupia, by spróbować… Możesz choćby zasugerować, co nastąpi?
— No cóż… Widzę, że czytałaś książki. A znasz może choć jedną o dzieciach, które trafiają do czarodziejskiego królestwa, mają różne przygody z goblinami i tak dalej?
— Oczywiście — przyznała niechętnie Susan.
— Byłoby chyba najlepiej, gdybyś starała się myśleć mniej więcej w tym stylu.
Susan zaczęła się bawić leżącą na stole wiązką ziół.
— Widziałam na ulicy kogoś, kto twierdził, że jest Wróżką Zębuszką — powiedziała.
— Jedną z Zębuszek. To możliwe — zgodził się kruk. — Zwykle jest ich co najmniej trzy.
— Nie ma kogoś takiego… znaczy… ja nie wiedziałam. Myślałam, że to tylko… bajka. Jak Piaskowy Dziadek. Albo Wiedźmikołaj[8].
— Oho — stwierdził kruk. — Zmieniamy ton, co? Już nie tak kategorycznie deklaratywny, co? Mniej „Nie ma czegoś takiego”, a więcej „Nie wiedziałam”?
— Wszyscy wiedzą… To znaczy, przecież to nielogiczne, żeby istniał brodaty staruszek, który w Noc Strzeżenia Wiedźm daje wszystkim kiełbasę i flaki. Prawda?
— Nie znam się na logice. Nigdy nie studiowałem logiki. Życie na czaszce też właściwie nie jest logiczne, ale tym się właśnie zajmuję.
— I nie może być Piaskowego Dziadka, który chodzi po świecie i sypie dzieciom piasek w oczy — dodała Susan, ale trochę niepewnie. — Przecież… nie wystarczyłoby mu piasku w jednym worku.
— Możliwe. Możliwe.
— Muszę już iść — uznała. — Panna Butts zawsze równo o północy sprawdza sypialnie.
— A ile jest tych sypialni? — zainteresował się kruk.
— Myślę, że ze trzydzieści.
— I wierzysz, że sprawdza je wszystkie o północy, a nie wierzysz w Wiedźmikołaja?
— I tak lepiej już pójdę — odparła Susan. — I… no, dziękuję ci.
— Zamknij za sobą drzwi, a klucz wrzuć przez okno — poprosił kruk.
Kiedy wyszła, w pokoju zapanowała cisza, tylko węgiel cicho trzeszczał w kominku.
Wreszcie odezwała się czaszka.
— Te dzisiejsze dzieciaki…
— To wszystko przez edukację — stwierdził kruk.
— Za dużo wiedzy to niebezpieczna sprawa. O wiele groźniejsza niż odrobina wiedzy. Zawsze to powtarzałem, kiedy jeszcze żyłem.
— A właściwie kiedy to było?
— Nie mogę sobie przypomnieć. Myślę, że byłem uczonym. Prawdopodobnie nauczycielem albo filozofem, czy kimś w tym stylu. Teraz leżę na stole, a ptak robi mi na głowę.
— Bardzo alegoryczne — mruknął kruk.
Nikt nie nauczył Susan o potędze wiary, a w każdym razie potędze wiary połączonej z wysokim potencjałem magicznym i niską stabilnością rzeczywistości, jakie istnieją na Dysku. Wiara czyni puste miejsca. Coś musi się wtoczyć, by je wypełnić.
Co nie oznacza, że wiara przeczy logice. Na przykład jest dość oczywiste, że Piaskowy Dziadek potrzebuje tylko jednego niewielkiego woreczka z piaskiem.
Na Dysku nie zadaje sobie trudu, żeby ów piasek najpierw z niego wyjąć.
Była już prawie północ.
Susan przekradła się do stajni. Należała do osób, które nie pozostawią w spokoju nierozwiązanej zagadki. Kucyki w obecności Pimpusia milczały. Koń lśnił w ciemności.
Susan podniosła ze stojaka siodło, ale zaraz zrezygnowała. Jeśli ma spaść, siodło na pewno jej nie pomoże. A uzda byłaby tak przydatna jak rudel na głazie.
Otworzyła wrota boksu. Większość koni nie chodzi do tyłu, ponieważ to, czego nie widzą, nie istnieje. Ale Pimpuś wyszedł sam i zbliżył się do drewnianego kloca, by łatwiej jej było wsiąść. Potem obejrzał się wyczekująco.
Susan wspięła mu się na grzbiet. Czuła się tak, jakby siedziała na stole.
— No dobrze — szepnęła. — Ale pamiętaj, w nic z tego nie muszę wierzyć.
Pimpuś spuścił łeb i zarżał. Potem wybiegł ze stajni i skierował się na padok. Przy bramie ruszył kłusem, w stronę ogrodzenia.
Susan zamknęła oczy.
Poczuła, jak pod aksamitną skórą napinają się mięśnie; potem koń zaczął się wznosić: ponad ogrodzeniem, ponad ziemią…
Za nim na murawie przez sekundę czy dwie płonęły dwa ogniste ślady kopyt.
Kiedy przebiegał nad szkołą, zauważyła w oknach migotanie świecy. Panna Butts robiła obchód.
Będę miała kłopoty, powiedziała sobie Susan. A potem pomyślała: Jadę konno sto stóp nad ziemią, do jakiegoś tajemniczego miejsca, trochę podobnego do czarodziejskiej krainy z goblinami i gadającymi zwierzętami. Ileż jeszcze mogę mieć kłopotów?
Poza tym, czy dosiadanie latającego konia jest naruszeniem regulaminu? Założę się, że nie ma o tym ani słowa.
Quirm zniknął z tyłu; świat otworzył się przed Susan, pokryty deseniem cienia i księżycowego srebra. Szachownica pól migotała w dole, z rzadka rozbłyskiwało światełko jakiejś farmy. Z boków przemykały postrzępione chmury.
Po lewej stronie, niczym zimny biały mur, stały Ramtopy. Po prawej, na Oceanie Krawędziowym, błyszczała ścieżka światła aż do księżyca. Susan nie czuła wiatru, nie miała nawet wrażenia szybkości — tylko sunący w dole ląd i długie, spokojne skoki Pimpusia.
A potem ktoś nagle obsypał noc złotem. Chmury rozstąpiły się przed nią i w dole rozlało się Ankh-Morpork — miasto kryjące więcej zagrożeń, niż panna Butts potrafiła sobie wyobrazić.
Płomienie pochodni kreśliły labirynt ulic, w których cały Quirm nie tylko by się zgubił, ale też został napadnięty i wepchnięty do rzeki.
Pimpuś kłusował swobodnie nad dachami. Susan słyszała uliczny szum, nawet pojedyncze głosy, ale też potężny gwar miasta, jakby dźwięk wielkiego ula. Górne okna budynków przesunęły się obok, każde rozjaśnione płonącą świecą.
Koń opadł przez gęste od dymu powietrze, wylądował miękko i potruchtał pustym zaułkiem. Na końcu były zamknięte drzwi i oświetlony pochodnią szyld.
Susan przeczytała:
OGRODY CURRY
Wejście służbowe — nie wchodzić. Ty też nie.
Pimpuś zdawał się na coś czekać.
Susan spodziewała się bardziej niezwykłego celu podróży.
Znała curry. Dostawali je w szkole, pod nazwą „zmory z ryżem”. Było żółte. Miało w środku namoknięte rodzynki i groszek.
Pimpuś zarżał i stuknął kopytem o bruk.
Małe okienko w drzwiach otworzyło się gwałtownie. Susan zdawało się, że widzi jakąś twarz w ognistej atmosferze kuchni.
— Ooorrr nioorrrr! Pimpoorrr! Klapka zatrzasnęła się. Wyraźnie coś miało się zdarzyć.
Dziewczynka przyjrzała się przybitemu do ściany jadłospisowi. Były tam błędy, oczywiście, ponieważ zawsze są w jadłospisach restauracji etnicznych. W ten sposób wzbudza się u klientów fałszywe poczucie wyższości.
Susan nie znała jednak większości dań z listy, która zawierała:
Curry z jarzynami 8p
Curry z marnowanymi kulkami Świni 10p
Curry słodkie-waśnie i kulki Ryby 10p
Curry z Mięsem 10p
Curry z określonym Mięzem 10p
Dod. curry 5p
Krab-kraker 4p
Jedz Tutaj Albo
Zabierz ze Sobą
Klapka uchyliła się znowu i na wąskiej półeczce przed okienkiem stanęła duża brązowa torba z oficjalnie — ale nie naprawdę — wodoodpornego papieru. Potem klapka się zatrzasnęła.
Susan ostrożnie sięgnęła po pakunek. Unoszący się z torby zapach miał w sobie coś z lancy termicznej i ostrzegał przed używaniem metalowych sztućców. Jednak podwieczorek był już bardzo dawno temu…
Uświadomiła sobie, że nie ma żadnych pieniędzy. Wprawdzie nikt ich nie żądał, ale gdyby ludzie lekceważyli swoje powinności, świat popadłby w chaos i ruinę.
Zastukała do drzwi.
— Bardzo przepraszam… Czy nie chcecie czegoś…
Z wnętrza dobiegły krzyki i trzaski, jakby pół tuzina osób równocześnie usiłowało schować się pod ten sam stół.
— Aha. To miło. Dziękuję. Naprawdę bardzo dziękuję — powiedziała grzecznie.
Pimpuś kroczył powoli, bardzo powoli. Tym razem nie było żadnych wibrujących energią mięśni — wszedł w powietrze stępa, ostrożnie, jak gdyby w przeszłości został zbesztany za rozlanie czegoś.
Susan skosztowała curry kilkaset stóp ponad sunącym w dole pejzażem, po czym wyrzuciła je — najuprzejmiej jak potrafiła.
— Bardzo… niezwykłe — powiedziała. — I to już wszystko? Zaniosłeś mnie aż tutaj, żebym spróbowała jedzenia na wynos?
Ziemia w dole ruszyła szybciej. Uświadomiła sobie, że koń biegnie o wiele prędzej, pełnym cwałem zamiast spokojnego kłusa. Napiął mięśnie…
…i niebo przed nią na moment wybuchło błękitem.
Z tyłu, niewidoczne, gdyż światło stało obok czerwone z zakłopotania, pytając samo siebie, co się właściwie stało, zapłonęły w powietrzu dwa ślady kopyt.
Był to pejzaż zawieszony w przestrzeni. Stał tam niski domek otoczony ogrodem. Były pola i góry w oddali. Susan patrzyła na to wszystko, gdy Pimpuś zwalniał.
Brakowało głębi. Gdy koń zatoczył krąg przed lądowaniem, pejzaż okazał się zaledwie powierzchnią, cieniutką błoną istnienia narzuconą na nicość.
Oczekiwała niemal, że rozerwie się, gdy koń wylądował. Rozległ się jednak tylko cichy chrzęst i żwir poleciał spod kopyt.
Pimpuś obiegł domek i zatrzymał się przed stajnią. Czekał.
Susan zsunęła się ostrożnie. Grunt pod stopami wydawał się całkiem solidny. Schyliła się i odgarnęła żwir — pod spodem było więcej żwiru.
Słyszała, że Wróżki Zębuszki zbierają zęby. Jeśli logicznie pomyśleć… Jedyni poza nimi ludzie, którzy zbierali jakiekolwiek fragmenty ciał, czynili to w bardzo podejrzanych zamiarach, zwykle by szkodzić lub panować nad innymi ludźmi. Wróżki Zębuszki muszą mieć w swej władzy połowę dzieci na Dysku. A ten dom nie wyglądał, jakby należał do takiej osoby.
Wiedźmikołaj zapewne mieszka w jakiejś potwornej rzeźni w górach, obwieszonej kiełbasą i salcesonem, wymalowanej na straszliwą czerwień.
Co sugerowałoby styl. Dość paskudny styl, ale jednak jakiś. To miejsce nie miało żadnego stylu.
Duchociastna Kaczka nie miała chyba żadnego domu. Ani też Kłopotnik czy Piaskowy Dziadek, o ile wiedziała.
Obeszła domek dookoła — nie był większy od wiejskiej chaty. Stanowczo. Ktokolwiek tu mieszkał, nie miał żadnego gustu.
Znalazła drzwi frontowe. Były czarne, z kołatką w kształcie omegi. Susan wyciągnęła do niej rękę, ale drzwi otworzyły się same.
Zobaczyła korytarz o wiele dłuższy, niż widziany z zewnątrz domek mógłby pomieścić. W oddali niewyraźnie majaczyły schody, dostatecznie szerokie na musicalowy finał ze stepowaniem.
Coś jeszcze nie zgadzało się z perspektywą. Ściana stała wyraźnie bardzo daleko od Susan, a równocześnie wydawała się namalowana w powietrzu o piętnaście stóp od niej. Całkiem jakby odległość była kwestią opcjonalną.
Pod jedną ze ścian stał wielki zegar. Ogromny korytarz wypełniało powolne tykanie.
Jest tam pokój, pomyślała. Pamiętam pokój szeptów.
W ścianie korytarza, daleko od siebie, tkwiły drzwi. Albo blisko siebie, jeśli spojrzeć na to inaczej.
Spróbowała podejść do najbliższych, ale zrezygnowała po kilku niepewnych krokach. Wreszcie dotarła do nich, wybierając właściwy kierunek i zamykając oczy.
Drzwi były równocześnie mniej więcej normalnej ludzkiej wielkości i gigantyczne. Kunsztownie rzeźbioną futrynę zdobiły motywy czaszek i kości.
Pchnęła drzwi.
Niewielki obszar dywanu leżał w średniej odległości — nie większy niż hektar. Dojście do niego zajęło Susan kilka minut.
Był to jakby pokój wewnątrz pokoju. Na podwyższeniu stało wielkie, ciężkie biurko, a przy nim skórzany obrotowy fotel. Duży model Dysku umieszczono na czymś w rodzaju ozdobnej podstawy w kształcie czterech słoni na skorupie żółwia. Było też kilka półek z książkami — grubymi tomami ułożonymi w tym przypadkowym stylu łudzi, którzy są zbyt zajęci korzystaniem z książek, by kiedykolwiek ułożyć je należycie. Było nawet okno, zawieszone w powietrzu kilka stóp nad podłogą.
Brakowało jednak ścian. Pomiędzy brzegiem dywanu a ścianami większego pokoju była tylko podłoga, choć nawet to wydawało się określeniem nazbyt precyzyjnym. Nie wyglądała na kamienną posadzkę, a już z pewnością nie na drewniany parkiet. Nie wydawała żadnego dźwięku, kiedy Susan po niej przechodziła. Była to jedynie powierzchnia w czysto geometrycznym sensie.
Dywan ozdabiał wzór czaszek i kości.
Był również czarny. Wszystko tu miało kolor czerni albo jednego z odcieni szarości. Tu i tam jakieś zabarwienie sugerowało bardzo głęboki fiolet lub błękit oceanicznej otchłani.
W oddali, bliżej ścian większego pokoju, czy też metapokoju, jakkolwiek można go nazwać, istniała sugestia… czegoś. Coś rzucało skomplikowane cienie — zbyt dalekie, by zobaczyć je wyraźnie.
Susan weszła na podwyższenie.
W jej otoczeniu było coś dziwnego. Oczywiście, w przedmiotach, które ją otaczały, dziwne było wszystko, ale w grę wchodziła jakaś istotna dziwność leżąca w samej ich naturze, Susan mogła więc nie zwracać na nią uwagi. Wyczuwała natomiast dziwność na ludzkim poziomie. Wszystko wydawało się odrobinę… nie takie jak trzeba, jak gdyby wykonane przez kogoś, kto nie do końca rozumiał cel i zastosowanie obiektu.
Na wielkim biurku stała suszka, ale była częścią blatu, zespolona z jego powierzchnią. Szuflady okazały się jedynie wystającymi nieco powierzchniami drewna, niemożliwymi do otwarcia. Ktokolwiek zrobił to biurko, widywał wcześniej biurka, ale nie pojął istoty biurkowości.
Stała tam nawet jakby zabawka, ozdoba biurkowa. Składała się z bloku ołowiu ze sznureczkiem zwisającym z jednej strony. Do sznureczka umocowano lśniącą metalową kulkę. Jeśli sieją podniosło, opadała i stukała w ołów — tylko raz.
Susan nie próbowała nawet usiąść w fotelu. Siedzenie było głęboko wgniecione — ktoś spędzał tu bardzo dużo czasu.
Zerknęła na grzbiety książek. Tytuły wypisano w języku, którego nie rozumiała.
Przedostała się do dalekich drzwi, wyszła na korytarz i sprawdziła następne. W jej myślach zaczynało się formować pewne podejrzenie.
Te drzwi prowadziły do kolejnego ogromnego pomieszczenia. Było otoczone półkami — od podłogi po daleki, ukryty w chmurach sufit. A na każdej półce stały rzędami klepsydry.
Piasek, przesypujący się z przeszłości w przyszłość, wypełniał pokój dźwiękiem zbliżonym do fali przyboju — szumem złożonym z miliarda lżejszych szumów.
Susan przeszła między półkami. Czuła się, jakby spacerowała w tłumie.
Kątem oka dostrzegła ruch na pobliskiej półce. W większości klepsydr spadający piasek tworzył ciągłą srebrzystą nić, w tej jednak — akurat kiedy spojrzała — nitka zniknęła. Ostatnie ziarenko runęło do dolnej części.
Klepsydra zniknęła z cichym puknięciem.
Po chwili, z najcichszym brzękiem, pojawiła się następna. Na oczach Susan zaczął się sypać piasek…
Uświadomiła sobie, że zjawisko takie powtarza się ciągle w całym pokoju. Stare klepsydry znikały, ich miejsca zajmowały nowe.
O tym także wiedziała.
W zamyśleniu przygryzła wargę, sięgnęła na półkę, zdjęła jedną klepsydrę i zaczęła odwracać dnem do góry…
PIP!
Odwróciła się błyskawicznie. Śmierć Szczurów siedział na półce tuż za nią. Ostrzegawczo podniósł palec.
— No dobrze — mruknęła Susan. Odstawiła klepsydrę na miejsce.
PIP.
— Nie. Jeszcze oglądam.
Ruszyła do drzwi. Szczur przemykał za nią po podłodze.
Trzeci pokój okazał się…
…łazienką.
Zawahała się. W takim miejscu człowiek oczekiwał klepsydr. Oczekiwał motywu czaszek i kości. Ale nie spodziewał się, że zobaczy wielką porcelanową wannę stojącą na podwyższeniu niczym tron, z ogromnymi mosiężnymi kurkami i wyblakłymi niebieskimi literami nad kółkiem, do którego umocowany był łańcuszek z korkiem. Litery tworzyły słowa: C.H. Wychodek i Syn, ul. Mokocia, Ankh-Morpork.
Nie spodziewał się też gumowej kaczki. Żółtej.
Nie spodziewał się mydła. Mydło było barwy kości, jak należy, i wyglądało, jakby nikt go nigdy nie używał. Obok leżała kostka pomarańczowego mydła, które z pewnością było używane — pozostał tylko skrawek. Zapachem przypominało tę zjadliwą substancję, jakiej używały na pensji.
Wanna, choć wielka, należała do świata ludzi. Obok otworu spływu Susan widziała brązowe linie pęknięć i żółtą plamę w miejscu, gdzie kapał cieknący kran. Jednak prawie cała reszta została zaprojektowana przez osobę, która wcześniej nie rozumiała biurkowości, a teraz nie pojęła ablucjologii.
Osoba ta umieściła tu na przykład wieszak na ręczniki, którego cała drużyna gimnastyczna mogłaby używać do ćwiczeń na drążkach. Czarne ręczniki na nim tworzyły całość z wieszakiem i były dość twarde. Ktokolwiek naprawdę używał tej łazienki, wycierał się zapewne wytartym biało-niebieskim ręcznikiem z inicjałami R-K-I-B-S S M M, A-M.
Była tu nawet muszla, kolejny wspaniały przykład porcelanowej sztuki użytkowej pana C.H. Wychodka, z wytłoczonym na rezerwuarze fryzem niebiesko-zielonych kwiatów. I znowu, jak w przypadku wanny i mydła, muszla sugerowała, że ktoś zbudował to pomieszczenie, a ktoś inny przyszedł potem i dodał niewielkie detale. Ktoś, kto lepiej znał się na hydraulice. Ktoś, kto wiedział, że ręczniki mają być miękkie i nadawać się do wycierania, a mydło ma się pienić.
Człowiek nie spodziewał się czegoś takiego, dopóki nie zobaczył. A wtedy miał wrażenie, że widzi to znowu…
Łysy ręcznik spadł z wieszaka i sunął po podłodze, aż zjechał na bok, odsłaniając Śmierć Szczurów.
PIP?
— No dobrze — ustąpiła Susan. — Gdzie mam teraz pójść?
Szczur pobiegł do otwartych drzwi i zniknął w korytarzu.
Pomaszerowała za nim do jeszcze jednych drzwi. Nacisnęła jeszcze jedną klamkę.
Za progiem znajdował się jeszcze jeden pokój wewnątrz pokoju. Niewielki region oświetlonej posadzki w mroku, a w nim odległa wizja stołu, kilku krzeseł, kuchennego kredensu…
…i kogoś. Przy stole siedziała zgarbiona postać. Gdy Susan zbliżyła się ostrożnie, usłyszała stukanie sztućców o talerz.
Starszy mężczyzna jadł kolację. Bardzo hałaśliwie. W dodatku mówił sam do siebie z pełnymi ustami — rodzaj złych automanier.
— Nie moja wina! [prychnięcie] Od początku byłem przeciwny, ale nie, on musiał iść i [nabicie na widelec balistycznego kawałka kiełbasy, który wylądował na blacie] zacząć się mieszać. Mówię mu, przecież to nie jest tak, że się całkiem nie miesza [nabicie niezidentyfikowanego obiektu przysmażonego], ale nie, nie w taki sposób [prychnięcie, dźgnięcie widelcem w powietrze], kiedy raz się tak wmiesza, powiedziałem, to jak się z tego wypłacze, może mi ktoś [ułożenie zaimprowizowanej kanapki z jajkiem i pomidorem] wytłumaczy, ale gdzie…
Susan obeszła dookoła fragment chodnika. Mężczyzna nie zwrócił na nią uwagi.
Śmierć Szczurów wspiął się po nodze stołu i wylądował na kawałku podsmażonego chleba.
— A, to ty…
PIP.
Mężczyzna rozejrzał się.
— Gdzie? Tutaj?
Susan stanęła na chodniku. Mężczyzna poderwał się tak gwałtownie, że przewrócił krzesło.
— Kim jesteś, do demonów?
— Czy mógłby pan skierować ten ostry kawałek bekonu w inną stronę?
— Zadałem ci pytanie, moja panno!
— Jestem Susan. — To chyba nie wystarczało. — Księżna Sto Helit — dodała więc.
Pomarszczona twarz mężczyzny pomarszczyła się jeszcze bardziej, gdy usiłował przyswoić tę informację. Potem odwrócił się i wzniósł ręce.
— No tak! — zawołał, zwracając się do pokoju jako takiego. — To już szczyt wszystkiego, blaszana pokrywka na cały ten garnek. Ot co!
Pogroził palcem Śmierci Szczurów, który odsunął się lekko.
— Ty oszukańczy gryzoniu! No tak! Czuję tu szczura!
PIP?
Grożący palec znieruchomiał nagle. Mężczyzna odwrócił się.
— Jak udało ci się przejść przez ścianę?
— Słucham? — Susan zrobiła krok do tyłu. — Nie wiedziałam, że tu jest ściana.
— A co to jest, twoim zdaniem? — Mężczyzna klepnął powietrze. — Klatchiańska mgła?
Hipopotam wspomnień wynurzył się z bagna.
— Albert — szepnęła Susan. — Tak? Albert uderzył się otwartą dłonią w czoło.
— Coraz gorzej! Co jej powiedziałeś?
— Niczego nie mówił, tylko PIP, a ja nie wiem, co to znaczy — tłumaczyła Susan. — Ale wie pan… Przecież tu nie ma żadnej ściany, tylko…
Albert szarpnięciem otworzył szufladę.
— Przyjrzyj się — rzucił gniewnie. — Młotek, tak? Gwóźdź, tak? Patrz.
Wbił gwóźdź młotkiem w powietrze, jakieś pięć stóp ponad brzegiem wyłożonego kafelkami obszaru. Gwóźdź nie spadał.
— Ściana — rzekł Albert.
Susan ostrożnie dotknęła gwoździa. Trochę się lepił, jakby był naelektryzowany.
— W każdym razie mnie to nie przypomina ściany — próbowała tłumaczyć.
PIP.
Albert rzucił młotek na stół.
Nie był niskim mężczyzną, uświadomiła sobie Susan. Był całkiem wysoki, ale chodził jakby skrzywiony, krokiem kojarzonym zwykle z asystentami laboratoryjnymi o umysłowości Igora.
— Rezygnuję — oświadczył, grożąc palcem Susan. — Uprzedzałem go, że nic dobrego z tego nie wyniknie. Zaczął majstrować, i w rezultacie mamy tu jakąś smarkulę… Gdzie się podziałaś?
Susan podeszła do stołu; Albert wymachiwał rękami, próbując ją odnaleźć.
Na blacie leżała deska z pokrojonymi serami i tabakiera. I sznurek kiełbasek. Żadnych świeżych jarzyn. Panna Butts zalecała unikanie smażonych potraw i jedzenie jak największych ilości świeżych warzyw, co miało zagwarantować — jak to określała — Zdrowy Tryb Życia. Wiele kłopotów przypisywała brakowi Zdrowego Trybu Życia. Albert, kiedy tak biegał po kuchni i machał rękami, wyglądał jak uosobienie tych kłopotów.
Susan usiadła na krześle, gdy przechodził obok niej.
Zatrzymał się nagle i zasłonił dłonią oko. Potem odwrócił się bardzo powoli. Jedno widoczne oko było przymrużone od gorączkowej koncentracji.
Spojrzał z ukosa na krzesło; oko łzawiło mu z wysiłku.
— Całkiem nieźle — przyznał cicho. — No dobrze. Jesteś tutaj. Przyprowadziły cię koń i szczur. Głupie zwierzaki. Myślą, że to właściwe rozwiązanie.
— Czego właściwe rozwiązanie? — zdziwiła się Susan. — I nie jestem… tym, co mówiłeś.
Albert przyglądał się jej bez słowa.
— Pan umiał to robić — stwierdził w końcu. — To element jego pracy. Już dawno odkryłaś pewnie, że też potrafisz, co? Nie być zauważana, kiedy nie chcesz?
PIP, wtrącił Śmierć Szczurów.
— Co? — nie zrozumiał Albert. PIP.
— Mówi, żeby ci wytłumaczyć. Smarkula oznacza małą dziewczynkę. Uważa, że mogłaś mnie źle zrozumieć.
Susan wyprostowała się na krześle. Albert przysunął sobie drugie i także usiadł.
— Ile masz lat?
— Szesnaście.
— Coś takiego… — Przewrócił oczami. — A jak długo masz już szesnaście?
— Odkąd skończyłam piętnaście, oczywiście. Głupi pan jest, czy co?
— No, no, ależ ten czas leci. Czy wiesz, dlaczego tutaj trafiłaś?
— Nie… Ale… — Susan zawahała się. — Ale to ma coś wspólnego… to jakby coś podobnego… Widzę rzeczy, których inni nie widzą, i spotkałam kogoś, kto jest tylko bajką, i przecież wiem, że już tu kiedyś byłam… I wszędzie te czaszki z kośćmi…
Chuda, sępia postać Alberta pochyliła się ku niej.
— Napijesz się kakao?
Bardzo się różniło od kakao w szkole, które przypominało gorącą brązową wodę. W kakao Alberta po wierzchu pływał tłuszcz; gdyby odwrócić kubek dnem do góry, minęłoby parę chwil, nim coś by się wylało.
— Twoja mama i tato… — zaczął Albert, kiedy miała już kakaowy wąs, z którym wyglądała jak mała dziewczynka. — Czy oni… coś ci tłumaczyli?
— Panna Delcross mówiła o tym na biologii — odparła Susan. — Ale wszystko pokręciła — dodała.
— Miałem na myśli: o twoim dziadku.
— Pamiętam różne rzeczy… ale nie umiem ich sobie przypomnieć, dopóki nie zobaczę. Jak łazienkę. Jak pana.
— Twoi rodzice uznali, że najlepiej będzie, jeśli zapomnisz. Ha… To przecież tkwi w kościach! Bali się, co może się zdarzyć, i się zdarzyło. Odziedziczyłaś!
— Och, o tym też mówiłyśmy — zapewniła Susan. — Chodzi o myszy, groszki i różne takie.
Albert spojrzał na nią zdziwiony. Najwyraźniej nie rozumiał.
— Posłuchaj. Spróbuję wyjaśnić to delikatnie. Susan czekała grzecznie.
— Twój dziadek jest Śmiercią. Wiesz o tym? Szkieletem w czarnej szacie… Przyjechałaś na jego koniu, a to jest jego dom. Tylko on sam… odszedł. Żeby coś sobie przemyśleć czy jakoś tak. Moim zdaniem, wskutek tego wessało ciebie. To siedzi w kościach. Jesteś już dostatecznie duża. Powstała dziura i sądzi, że ty masz odpowiedni kształt. Nie podoba mi się to ani trochę bardziej niż tobie.
— Śmierć — powtórzyła spokojnym głosem Susan. — Cóż, nie mogę powiedzieć, żebym niczego nie podejrzewała. Jak Wiedźmikołaj, Piaskowy Dziadek i Wróżka Zębuszka?
— Tak. PIP.
— I ja mam w to uwierzyć? — spytała Susan, starając się przywołać swe najbardziej miażdżąco-wzgardliwe spojrzenie.
Albert popatrzył na nią jak człowiek, który całą swoją miażdżącą wzgardę wykorzystał już bardzo dawno temu.
— To już nie moja sprawa, czy uwierzysz, moja panno — rzekł.
— Naprawdę miałeś na myśli taką wysoką figurę z kosą i wszystkim?
— Tak.
— Posłuchaj mnie, Albercie — powiedziała Susan tonem, jakiego zwykle używa się wobec prostaczków. — Nawet gdyby istniał taki „Śmierć”… a szczerze powiem, że uważam to za śmieszne, by tak antropomorfizować zwykle naturalne zjawisko… to i tak nie mogłabym nic po nim odziedziczyć. Znam się na dziedziczeniu. Polega na tym, że ma się rude włosy i inne takie. Dostaje sieje po innych ludziach. A nie po… mitach i legendach. Właśnie.
Śmierć Szczurów jakby mimowolnie przemieścił się w stronę deski z serami i właśnie kosą odcinał kawałek. Albert usiadł.
— Pamiętam, kiedy cię tu przywieźli — powiedział. — On cały czas prosił, rozumiesz. Był ciekaw. Lubi dzieci. Właściwie spotyka ich sporo, ale nie ma okazji, żeby je lepiej poznać, jeśli pojmujesz, o co mi chodzi. Twoja mama i tato nie chcieli, ale w końcu ustąpili i pewnego dnia przyszli z tobą na herbatkę, żeby go uspokoić. Nie chcieli, bo się bali, że się wystraszysz, będziesz płakać i krzyczeć. Ale ty… ty wcale nie krzyczałaś. Śmiałaś się. Przeraziłaś tym ojca śmiertelnie, nie ma co. Przyprowadzili cię jeszcze kilka razy, kiedy o to prosił, ale zaczęli się martwić, co z tego wyniknie. Twój tato tupnął nogą i na tym się skończyło. Był chyba jedynym człowiekiem, który potrafił kłócić się z panem, ten twój tato. Miałaś wtedy ze cztery lata.
Susan powoli uniosła dłoń i dotknęła bladych linii na policzku.
— Pan mówił, że wychowują cię według… — Albert parsknął lekceważąco — nowoczesnych metod. Logika. Wiara, że stare historie są niemądre. Sam nie wiem… Przypuszczam, że chcieli cię uchronić od… od pomysłów takich jak teraz…
— Przewiózł mnie na koniu — szepnęła Susan, nie słuchając. — Brałam kąpiel w tej wielkiej łazience.
— Wszędzie pełno mydła. — Albert wykrzywił twarz w coś zbliżonego do uśmiechu. — Nawet tutaj słyszałem, jak pan się śmieje. Zrobił ci też huśtawkę. W każdym razie próbował. Żadnych czarów ani nic. Własnymi rękami.
Susan siedziała nieruchomo, a wspomnienia w jej głowie budziły się, ziewały i przeciągały.
— Teraz przypominam sobie łazienkę. Wszystko powraca.
— Nie, nigdy naprawdę nie odeszło. Zarzuciłaś je tylko.
— Nie znał się na hydraulice. Co to znaczy R-K-I-B-S S M M, A-M?
— Reformowanych-Kultystów-Ichor-Boga-Shamharotha Stowarzyszenie Młodych Mężczyzn, Ankh-Morpork — wyjaśnił Albert. — Tam się zatrzymuję, kiedy muszę jechać po coś na dół. Po mydło i takie tam.
— Przecież nie jesteś… młodym mężczyzną — powiedziała Susan, zanim zdążyła się powstrzymać.
— Nikt nie protestuje — burknął.
Pomyślała, że to pewnie prawda. Albert miał w sobie jakąś energię, jakby cale jego ciało było zaciśniętą pięścią.
— On potrafi zrobić prawie wszystko — mówiła dalej, na wpół do siebie. — Ale pewnych spraw po prostu nie rozumie. Na przykład hydrauliki.
— Rzeczywiście. Musieliśmy sprowadzić hydraulika z Ankh-Morpork. Ha. Powiedział, że może znajdzie wolną chwilę w przyszłym tygodniu, koło czwartku, a takich rzeczy się panu nie mówi. Nigdy nie widziałem, żeby drań tak szybko pracował. Potem pan sprawił, że zapomniał. U każdego może to sprawić, z wyjątkiem…
Albert urwał nagle i zmarszczył czoło.
— Wygląda na to, że muszę się z tym pogodzić — stwierdził. — Wygląda na to, że masz prawo. Pewnie jesteś zmęczona. Możesz tu zostać. Pokoi nie brakuje.
— Nie, muszę wracać! Będzie straszna awantura, jeśli nie zjawię się rano na zajęciach.
— Czas nie istnieje; jedynie ten, który ludzie ze sobą przynoszą. Rzeczy po prostu zdarzają się jedna po drugiej. Pimpuś odwiezie cię w czas, który opuściłaś, jeśli zechcesz. Ale powinnaś tu zostać na trochę.
— Mówiłeś, że powstała dziura i mnie wsysa. Nie wiem, co to znaczy.
— Lepiej się poczujesz, kiedy się wyśpisz — obiecał Albert.
Nie było tu prawdziwego dnia ani nocy. Z początku Albert nie mógł się do tego przyzwyczaić — istniał tylko jasny pejzaż, a nad nim czarne niebo z gwiazdami. Śmierć nigdy nie pojął, o co naprawdę chodzi z dniem i nocą. Kiedy pojawiali się ludzcy mieszkańcy, dom zwykle utrzymywał dwudziestosześciogodzinny rytm dobowy. Ludzie, pozostawieni sami sobie, żyli w cyklu dłuższym niż dwadzieścia cztery godziny, żeby o zachodzie można ich było wyzerować, jak mnóstwo maleńkich zegarów. Musieli jakoś się godzić z czasem, ale dni stanowiły coś w rodzaju osobistego wyboru. Albert kładł się spać, ile razy sobie o tym przypomniał. Teraz siedział przy zapalonej świecy i wpatrywał się w pustkę.
— Przypomniała sobie o łazience — mruczał. — I wie o rzeczach, których nie mogła poznać. Nikt nie mógł jej powiedzieć. Ma jego pamięć. Odziedziczyła.
PIP, wtrącił Śmierć Szczurów.
Zwykle nocami siadywał przy ogniu.
— Kiedy ostatnim razem zniknął, ludzie przestali umierać — stwierdził Albert. — Ale teraz nie przestali. A koń pobiegł do niej. To ona wypełnia puste miejsce.
Albert spojrzał ponuro w ciemność. Kiedy był podniecony, zdradzał to swego rodzaju aktywnością przeżuwania i ssania, jakby usiłował usunąć z dziury w zębie zapomnianą resztkę podwieczorku. Teraz robił hałas jak umywalka u fryzjera.
Nie pamiętał, czy kiedykolwiek był młody. To musiało się dziać tysiące lat temu. Miał siedemdziesiąt lat, ale czas w domu Śmierci był surowcem odnawialnym.
Niejasno zdawał sobie sprawę z faktu, że dzieciństwo to niełatwe zajęcie. Była cała ta sprawa z pryszczami i z tym, że różne części ciała zdawały się żyć własnym życiem. Kierowanie wykonawczym ramieniem śmiertelności stanowiło niewątpliwie dodatkowy problem.
Ale faktem — przerażającym, nieuniknionyn faktem — było, że ktoś musiał to robić.
Ponieważ, jak już wspomniano, Śmierć działa raczej w sensie ogólnym niż szczegółowym, podobnie do monarchii.
Jeśli ktoś jest poddanym w monarchii, to jest rządzony przez monarchę. Przez cały czas. We śnie i na jawie. Wszystko jedno, czym by się akurat zajmował.
To jeden z generalnych warunków całej sytuacji. Królowa nie musi osobiście wchodzić do niczyjego domu, przejmować fotela i pilota telewizora, nie musi też oznajmiać, jak to jej majestat jest zmęczony i chętnie by się napił herbaty. Wszystko działa automatycznie, jak grawitacja. Tyle że — w przeciwieństwie do grawitacji — potrzebny jest ktoś na szczycie. Nie musi koniecznie zbyt wiele robić. Musi tylko być na miejscu.
Musi być.
— Ona? — westchnął Albert.
PIP.
— Nie wytrzyma długo. To jasne. Nie można być nieśmiertelnym i śmiertelnikiem jednocześnie, to rozerwie człowieka na części. Prawie mi jej żal.
PIP, zgodził się Śmierć Szczurów.
— To jeszcze nie jest najgorsze — dodał Albert. — Poczekaj, aż jej pamięć naprawdę zacznie działać…
PIP.
— Posłuchaj no… lepiej zacznij go szukać. Natychmiast.
Susan obudziła się i nie miała pojęcia, która jest godzina. Na nocnej szafce stał zegar, bo Śmierć wiedział, że w domu powinny się znaleźć takie rzeczy jak zegary przy łóżkach. Ten miał czaszki i kości, i znak omegi — i nie działał. W całym domu nie było chodzącego zegara — z wyjątkiem tego specjalnego w korytarzu. Wszystkie inne wpadały w depresję i stawały, albo rozwijały swoje sprężyny w jednym szybkim impulsie.
Jej pokój wyglądał, jakby dopiero wczoraj ktoś się z niego wyprowadził. Na toaletce leżały szczotki do włosów i kilka drobiazgów przydatnych do makijażu. Na drzwiach wisiał nawet szlafrok. Miał na kieszeni naszytego królika. Miły efekt psuł trochę fakt, że był to króliczy szkielet.
Przerzuciła zawartość szuflad. Ten pokój musiał należeć do jej matki — było tu mnóstwo różowego. Susan nie miała nic przeciwko różowemu, byle nie w nadmiarze. Tutaj ten warunek nie został spełniony.
Włożyła swoją szkolną sukienkę.
Najważniejsze, uznała, to zachować spokój. Zawsze istnieje logiczne wyjaśnienie wszystkiego, choćby trzeba je było wymyślić.
PIUFF!
Śmierć Szczurów wylądował na toaletce; pazurki zgrzytnęły, szukając zaczepienia. Wyjął z zębów małą kosę.
— Tak sobie myślę — odezwała się delikatnie Susan — że chyba wrócę już do domu. Jeśli można.
Mały szczur kiwnął łebkiem i skoczył.
Wylądował na skraju różowego dywanu i pobiegł po ciemnej podłodze.
Kiedy Susan zeszła z dywanu, szczur zatrzymał się i obejrzał z aprobatą. Znowu miała wrażenie, że pomyślnie przeszła jakiś test.
Ruszyła za nim przez korytarz, a potem wkroczyła do zadymionej jaskini kuchni. Albert pochylał się nad piecem.
— Dzień dobry — powiedział raczej z przyzwyczajenia, niż uwzględniając aktualną porę doby. — Chcesz smażonego chleba do kiełbasek? Potem będzie owsianka.
Susan zerknęła na skwierczącą zawartość wielkiej patelni. Nie był to obraz, który należy oglądać z pustym żołądkiem, choć prawdopodobnie mógł do niego doprowadzić. Albert potrafił sprawić, by jajko pożałowało, że zostało kiedyś zniesione.
— Nie masz żadnego musli?
— Czy to jakaś odmiana kiełbasy? — spytał podejrzliwie Albert.
— To coś z orzechami i ziarnami.
— Jest tłuszcz?
— Chyba nie.
— No to jak można to usmażyć?
— Tego się nie smaży.
— I coś takiego nazywasz śniadaniem?
— Nie trzeba smażyć jedzenia, żeby było śniadaniem. Wspominałeś przecież o owsiance, a owsianki się nie smaży…
— Kto to powiedział?
— To może gotowane jajko?
— Gdzie tam. Gotowanie jest na nic, nie zabija wszystkich zarazków.
— UGOTUJ MI JAJKO, ALBERCIE.
Gdy echa przebrzmiały i ucichły, Susan zaczęła się zastanawiać, skąd dochodził ten głos.
Chochla Alberta brzęknęła o kafelki.
— Proszę — dodała Susan.
— Przemówiłaś głosem — rzekł z wyrzutem Albert.
— Zresztą mniejsza o jajko. — Od głosu zabolała ją szczęka. Zaniepokoiła się nim chyba jeszcze bardziej niż Albert. W końcu to były jej usta. — Chcę wracać do domu!
— Jesteś w domu.
— Tutaj? To nie jest mój dom!
— Nie? Jaka inskrypcja jest na wielkim zegarze?
— „Za późno” — odparła natychmiast Susan.
— Gdzie stoją ule?
— W sadzie.
— Ile mamy talerzy?
— Siedem…
Susan stanowczo zamknęła usta.
— Widzisz? — ucieszył się Albert. — To twój dom.
— Posłuchaj, Albercie. — Susan postanowiła mówić rozsądnie, w nadziei że tym razem podziała. — Być może jest… ktoś… tak jakby… kierujący tym wszystkim, aleja nie jestem nikim wyjątkowym. Znaczy…
— Tak? To skąd koń cię zna?
— No racja. Ale naprawdę jestem tylko zwyczajną dziewczynką…
— Zwyczajne dziewczynki nie dostają na trzecie urodziny zestawu „Mój Mały Pimpuś”! — burknął Albert. — Ojciec ci go zabrał. Pan naprawdę się wtedy zirytował. Starał się przecież.
— Chcę powiedzieć, że jestem normalnym dzieckiem!
— Posłuchaj, normalne dzieci dostają cymbałki, a nie proszą dziadka, żeby zdjął koszulę!
— Nic na to nie poradzę! To nie moja wina! To niesprawiedliwe!
— Naprawdę? Dlaczego od razu nie powiedziałaś? — zapytał zgryźliwie Albert. — To wiele tłumaczy, naturalnie. Na twoim miejscu wyszedłbym teraz i poskarżył się wszechświatowi, że to niesprawiedliwe. Założę się, że odpowie: Och, rzeczywiście, no dobrze, przepraszam za kłopoty, jesteś wolna.
— To jest sarkazm! Nie powinieneś tak się do mnie odzywać! Jesteś tylko sługą!
— Zgadza się. I ty również. Dlatego na twoim miejscu wziąłbym się do pracy. Szczur ci pomoże. Zajmuje się głównie szczurami, ale zasada jest taka sama.
Susan znieruchomiała z otwartymi ustami.
— Wychodzę — oznajmiła po chwili.
— Przecież cię nie trzymam.
Wybiegła rozgniewana kuchennymi drzwiami, przez gigantyczną przestrzeń zewnętrznego pokoju, obok kamienia szlifierskiego na podwórzu, do ogrodu.
— Tak — powiedziała.
Gdyby ktoś jej powiedział, że Śmierć ma dom, nazwałaby go wariatem, albo nawet gorzej: głupim. Ale gdyby miała dom Śmierci narysować, wykreśliłaby — odpowiednio czarną kredką — jakieś wieże, blanki, gotycką rezydencję… tak posępną, że jej wygląd sugerowałby konieczność użycia licznych słów zaczynających się na „zg”, takich jak zgroza, zgon czy zguba. Wolne miejsca na niebie Susan wypełniłaby nietoperzami. Rysunek z pewnością robiłby wrażenie.
Na pewno nie byłby to wiejski domek. Nie stałby raczej w pozbawionym smaku ogrodzie. Przed drzwiami nie leżałaby wycieraczka z napisem WITAMY.
Susan otoczyła się niepokonanymi murami zdrowego rozsądku. Teraz zaczynały się rozpuszczać jak sól na wilgotnym wietrze, a Łoją irytowało.
Oczywiście dobrze znała dziadka Lezeka i jego małą farmę, tak ubogą, że nawet wróble musiały przyklękać, żeby się pożywić… Zapamiętała go jako miłego staruszka; teraz przypomniała sobie również, że zwykle trochę zakłopotanego, zwłaszcza kiedy tato znalazł się w pobliżu.
Mama opowiadała Susan, że jej ojciec był…
Właściwie, kiedy teraz o tym myślała, nie była pewna, czy mama w ogóle coś powiedziała. Rodzice są bardzo wprawni w niemówieniu dzieciom o różnych sprawach, nawet gdy używają do tego bardzo wielu słów. Susan zapamiętała tylko wrażenie, że dziadka nie ma albo jest gdzieś daleko.
Teraz sugerowano, że jest znany właśnie z tego, że zawsze jest blisko.
To tak jakby mieć krewnego w handlu.
Bo bóg, na przykład… bóg to by było coś. Lady Odylia Flume z piątej klasy zawsze się przechwalała, że jej praprababka została kiedyś uwiedziona przez Ślepego lo w postaci wazonu stokrotek, co podobno czyniło ją demi-semi-hemi-półboginią. Twierdziła, że matce przydaje się ten fakt, kiedy chce dostać stolik w restauracji. Oświadczenie, że jest się bliską krewną Śmierci, prawdopodobnie nie dawałoby równie dobrych efektów. W taki sposób nie załatwiłaby sobie pewnie nawet dostawionego krzesła niedaleko kuchni.
Jeśli to wszystko było snem, chyba nie groziło jej przebudzenie. Zresztą i tak w to nie wierzyła. Sny nie są takie.
Ścieżka poprowadziła ją od stajni przez ogród warzywny, a dalej trochę w dół, do sadu czarnolistnych drzew. Na gałęziach wisiały błyszczące czarne jabłka. Trochę z boku stało kilka białych uli.
Kiedyś już widziała ten sad.
Była tam jabłoń całkiem, ale to całkiem inna od pozostałych.
Susan stanęła przed nią i patrzyła, a wspomnienia napływały szeroką falą.
Pamiętała, że była już dość duża, by zrozumieć, jak logicznie głupi był cały ten pomysł, a on stał obok i niespokojnie czekał, co ona zrobi…
Dawne przekonania odpływały, zastępowane przez nowe…
Teraz wreszcie zrozumiała, czyją jest wnuczką.
Załatany Bęben tradycyjnie preferował, no… tradycyjne rozrywki barowe: domino, strzałki oraz Dźganie Ludzi w Plecy i Zabieranie Im Wszystkich Pieniędzy. Nowy właściciel postanowił przejść na wyższy sektor rynku. Był to jedyny możliwy kierunek.
Wstawił Machinę Quizową, trzytonowe, napędzane wodą urządzenie oparte na niedawno odkrytym projekcie Leonarda z Quirmu. Okazało się, że to zły pomysł. Kapitan Marchewa ze Straży Miejskiej, który za swą szczerą, uśmiechniętą twarzą skrywał umysł ostry jak igła, potajemnie zamienił rolkę papieru na nową, zawierającą takie pytania jak: „Czy byłeś w pobliżu Składu Diamentów Vortina w nocy piętnastego?” Albo: „Kim był trzeci człowiek, który w zeszłym tygodniu dokonał włamania do Gorzelni Bearhuggera?” Zanim ktokolwiek się zorientował, aresztował trzech klientów.
Właściciel obiecywał lada dzień nową machinę. Bibliotekarz, jeden ze stałych bywalców tawerny, od pewnego czasu zbierał pensowe monety.
Na końcu baru znajdowała się niewielka scena. Właściciel spróbował ściągnąć tam striptizerkę, ale tylko raz. Na widok dużego orangutana, siedzącego w pierwszym rzędzie z szerokim niewinnym uśmiechem i workiem pensówek, nieszczęsna dziewczyna uciekła. Kolejna rozrywkowa gildia wciągnęła Bęben na czarną listę.
Nowy właściciel nazywał się Hibiskus Dunelm. To nie była jego wina. Naprawdę chciał zmienić Bęben w miły lokal. Wystarczyłaby drobna sugestia, a wystawiłby na ulicę pasiaste parasole.
Spojrzał z góry na Buoga.
— Jest was tylko trzech? — zapytał.
— Tak.
— Kiedy dogadaliśmy się na pięć dolarów, mówiłeś, że macie duży zespół.
— Przywitaj się, Lias.
— Słowo daję, to rzeczywiście duży zespół. — Dunelm cofnął się. — Tak sobie myślałem, że może parę numerów, które wszyscy znają? Żeby stworzyć atmosferę.
— Atmosfera… — powtórzył Imp.
Rozejrzał się. Owszem, znał to słowo. Ale w tym miejscu było ono samotne i zagubione. O tak wczesnej porze w tawernie siedziało zaledwie trzech czy czterech klientów; żaden z nich nie zwracał uwagi na scenę.
Ściana za sceną z pewnością była już świadkiem wielu wydarzeń. Przyjrzał jej się, gdy Lias spokojnie rozstawiał swoje kamienie.
— Och, to tylko kawałki owoców i stare plamy po jajkach — uspokoił go Buog. — Ludzie pewnie robią się trochę niesforni. Nie ma się czym martwić.
— Nie martwię się nimi — zapewnił Imp.
— Tak też myślałem.
— Martwię się o te ślllady po toporach i dziury od strzał. Buog, przecież nawet nie próbowallliśmy razem. Nie tak naprawdę.
— Umiesz grać na gitarze, prawda?
— No, chyba tak…
Spróbował. Łatwo się na niej grało. Właściwie zła gra była prawie niemożliwa. Miał wrażenie, że nieważne, jak dotyka strun, i tak gitara wygrywała melodię rozbrzmiewającą mu w duszy. Była urzeczywistnieniem instrumentu, o jakim się marzy, kiedy człowiek zaczyna się uczyć muzyki, takim, na którym można grać bez ćwiczeń. Pamiętał, że kiedy pierwszy raz wziął harfę i uderzył w struny, zarozumiale oczekując tych głębokich tonów, jakie wydobywali z niej starsi bardowie, uzyskał jedynie dysonansowe jęki. Ale teraz dostał instrument, o jakim śnił…
— Trzymajmy się piosenek, które wszyscy znają — instruował krasnolud. — „Laska maga” i „Zbierając rabarbar”. Takie rzeczy. Ludzie lubią piosenki, przy których mogą rechotać do rytmu.
Imp rzucił okiem na salę. Zaczynała się powoli wypełniać. Ale jego uwagę zwrócił duży orangutan, który przysunął sobie krzesło tuż pod scenę i trzymał w rękach torbę owoców.
— Buog, jakaś małpa na nas patrzy.
— I co? — zdziwił się krasnolud, rozpinając siatkę.
— To małpa!
— A to jest Ankh-Morpork. Takie rzeczy się zdarzają. — Zdjął hełm i wyjął coś ze środka.
— Po co ci ta siatka? — zdziwił się Imp.
— Owoce to owoce. Oszczędnością i pracą krasnoludy się bogacą. Gdyby rzucali jajkami, staraj sieje wyłapywać.
Imp przerzucił przez ramię pas gitary. Chciał wytłumaczyć wszystko krasnoludowi, ale co właściwie mógł powiedzieć? Że za łatwo się gra?
Miał tylko nadzieję, że istnieje bóg muzyków.
Rzeczywiście istnieje. Nawet wielu, dla każdego typu muzyki inny. Dla prawie każdego. Ale jedynym, który powinien czuwać nad Impem tej nocy, był Reg, bóg klezmerów. Jednak nie mógł mu poświęcić zbyt wiele uwagi, gdyż czuwał też nad trzema innymi występami.
— My gotowi? — upewnił się Lias, chwytając młotki. Obaj jego koledzy pokiwali głowami.
— Dajmy im na początek „Laskę maga” — zaproponował Buog. — To zawsze pomaga przełamać lody.
— Dobra — zgodził się troll. — Raz, dwa… raz, dwa, dużo, mnóstwo.
Pierwsze jabłko poleciało siedem sekund później. Zostało przechwycone przez Buoga, który nie zgubił ani jednej nuty. Ale pierwszy banan zatoczył zdradziecko łuk i trafił go w ucho.
— Grać dalej! — syknął Buog.
Imp posłuchał, starając się odskakiwać przed całą kanonadą pomarańczy.
Małpa w pierwszym rzędzie otworzyła torbę i wyjęła bardzo duży melon.
— Widzicie jakieś gruszki? — spytał Buog, nabierając tchu. — Lubię gruszki.
— Widzę człowieka z toporem!
— Wygląda na cenny?
Strzała zadrżała w ścianie obok głowy Liasa.
Była trzecia nad ranem. Sierżant Colon i kapral Nobbs dochodzili właśnie do wniosku, że ktokolwiek zamierza dokonać inwazji na Ankh-Morpork, prawdopodobnie nie zrobi tego dzisiejszej nocy. A na komisariacie w kominku grzał przyjemnie ogień.
— Możemy zostawić wiadomość — zaproponował Nobby, chuchając na palce. — Proszę zajrzeć jutro czy coś w tym rodzaju.
Podniósł głowę. Samotny koń przechodził pod łukiem bramy. Biały koń z posępnym jeźdźcem w czerni.
Nie było mowy o klasycznym „Stój! Kto idzie?”. Nocna straż patrolowała ulice w niezwykłych porach i przyzwyczaiła się do widzenia rzeczy zwykle niewidzialnych dla śmiertelników.
Sierżant Colon z szacunkiem dotknął hełmu.
— Dobry wieczór, wasza miłość.
— Tego… DOBRYWIECZÓR.
Strażnicy obserwowali, jak koń znika za zakrętem.
— Jakiś biedak wyciągnie dziś kopyta — stwierdził Colon.
— Ale jest obowiązkowy, trzeba przyznać — zauważył Nobby. — Zawsze na posterunku, niezależnie od pory. Zawsze ma czas dla ludzi.
— Fakt.
Wpatrywali się w aksamitną ciemność. Coś tu nie jest całkiem w porządku, uświadomił sobie nagle Colon.
— Jak mu na imię? — zainteresował się Nobby.
Popatrzyli jeszcze przez chwilę. Potem sierżant Colon, który wciąż nie potrafił ustalić, co mu się właściwie nie zgadzało, zapytał:
— Co masz na myśli, pytając, jak mu na imię?
— To, jak mu na imię.
— Przecież to Śmierć! — Colon zdziwił się trochę. — Śmierć. To jego pełne imię i nazwisko. Znaczy… Co to ma znaczyć? Znaczy, coś w stylu… Keith Śmierć?
— A dlaczego nie?
— On jest po prostu Śmiercią. Nie rozumiesz?
— Nie, to tylko jego stanowisko. Jak zwracają się do niego kumple? — Co to znaczy: kumple?
— No dobra. Niech ci będzie.
— Wracajmy, napijemy się grzanego rumu.
— Moim zdaniem wygląda na Leonarda.
Sierżant Colon przypomniał sobie głos. O to chodzi! Przez jedną krótką chwilę…
— Chyba się starzeję — mruknął. — Przez moment zdawało mi się, że mówi jak jakaś Susan.
— Chyba mnie widzieli — szepnęła Susan, gdy koń skręcił za róg.
Śmierć Szczurów wysunął głowę z jej kieszeni.
PIP.
— Myślę, że będziemy potrzebowali kruka — stwierdziła Susan. — Bo wiesz, ja… Wydaje mi się, że cię rozumiem, tyle że po prostu nie mam pojęcia, co mówisz…
Pimpuś zatrzymał się przed dużym domem stojącym w pewnej odległości od ulicy. Była to dość pretensjonalna rezydencja, mająca więcej zwieńczeń i zdobionych okien, niż mieć powinna. Dawało to wyraźną wskazówkę co do jej pochodzenia: takie domy budowali dla siebie bogaci kupcy, kiedy postanawiali zostać szacownymi obywatelami i musieli coś zrobić z łupem.
— Wcale mi się to nie podoba — stwierdziła Susan. — Nic z tego nie wyjdzie. Jestem człowiekiem. Muszę chodzić do toalety i różne takie. Nie mogę tak zwyczajnie wchodzić do domów i zabijać ludzi!
PIP.
— No dobrze, nie zabijać. Ale to nie wypada, jakkolwiek by na to patrzeć.
Tabliczka na drzwiach informowała: „Dostawcy tylnym wejściem”.
— Czy mnie można uznać za…
PIP!
Normalnie Susan nawet by nie pomyślała o zapytaniu. Zawsze uważała się za osobę, która wchodzi frontowymi drzwiami życia.
Śmierć Szczurów pobiegł dróżką i przez drzwi.
— Zaczekaj! Nie dam rady…
Susan przyjrzała się drzwiom. Da radę. Oczywiście, że da. Kolejne wspomnienia krystalizowały się przed jej oczami. W końcu to tylko drewno. Spróchnieje i zgnije w ciągu kilkuset lat. W porównaniu z wiecznością prawie w ogóle nie istnieje. Przeciętnie licząc, wobec długości życia wszechświata większość rzeczy prawie nie istniała. Postąpiła o krok naprzód. Ciężkie dębowe drzwi stawiały taki opór jak cień.
Zrozpaczeni krewni zebrali się wokół łoża, gdzie — niemal całkiem zagubiony wśród poduszek — leżał pomarszczony starzec. U stóp łoża, nie zwracając najmniejszej uwagi na ogólne plącze, leżał wielki, bardzo gruby rudy kot.
PIP.
Susan zerknęła na klepsydrę. Ostatnie kilka ziaren zsunęło się przez szyjkę.
Śmierć Szczurów z demonstracyjną ostrożnością przekradł się za śpiącego kota i kopnął go z całej siły. Zwierzak obudził się, obejrzał, ze zgrozą położył uszy i zeskoczył z posłania.
Śmierć Szczurów parsknął tylko:
SNH, SNH, SNH.
Jeden z żałobników, mężczyzna o chudej twarzy, uniósł głowę. Potem przyjrzał się śpiącemu.
— Po wszystkim — stwierdził. — Nie żyje.
— Myślałam już, że będziemy tu siedzieć cały dzień — mruknęła kobieta obok niego i wstała. — Widzieliście, jak ten przeklęty kot podskoczył? Mówię wam, zwierzęta wyczuwają takie rzeczy. Mają szósty zmysł.
SNH, SNH, SNH.
— No, chodźże już. Wiem, że tu jesteś — odezwał się starzec. Susan słyszała o duchach. Ale nie spodziewała się, że właśnie tak wyglądają. W jej wyobrażeniu były zaledwie bladymi szkicami w powietrzu, w przeciwieństwie do siedzącego w pościeli starca. Wydawał się całkiem materialny, tyle że oblewało go błękitne światło.
— Sto siedem lat, ot co. — Zachichotał. — Przypuszczam, że trochę się już niepokoiłeś, co? Gdzie jesteś?
— Ehm… TUTAJ — odparła Susan.
— Kobieta? — zdziwił się starzec. — No, no…
Zsunął się z łóżka, powiewając widmową koszulą. Nagle coś szarpnęło go z powrotem, jakby dotarł do końca łańcucha. Co zresztą okazało się mniej więcej prawdą: cienka linia błękitnego światła wciąż łączyła go z niedawnym miejscem zamieszkania.
Śmierć Szczurów podskakiwał na poduszce i ponaglał ją znaczącymi machnięciami kosy.
— Och, przepraszam. — Susan ocknęła się i cięła kosą. Błękitna linia pękła z wysokim, krystalicznym brzękiem.
Wokół nich, a czasami przechodząc przez nich, tłoczyli się żałobnicy. Ich rozpacz zresztą zniknęła, gdy tylko starzec umarł. Mężczyzna o wychudłej twarzy szukał czegoś pod materacem.
— Spójrz na nich — rzucił złośliwie starzec. — Biedny dziadunio, chlip, chlip, jakże go nam brakuje, nie ma już wielu takich jak on, gdzie ten stary drań schował testament? To mój najmłodszy syn, ten chudy. O ile kartkę na każdą Noc Strzeżenia Wiedźm można nazwać synem. Widzisz jego żonę? Ma uśmiech jak fala w wiadrze z pomyjami. A i tak nie jest jeszcze najgorsza. Krewni? Możecie ich sobie zabrać. Trzymałem się życia wyłącznie ze złośliwości.
Dwie osoby zaglądały pod łóżko. Rozległ się zabawny brzęk porcelany. Starzec chodził za nimi i parodiował ich gesty.
— Nic z tego! — rechotał. — Hę, hę! Jest pod posłaniem kota! Wszystkie pieniądze zostawiłem kotu!
Susan rozejrzała się. Kot obserwował ich nerwowo, ukryty za umywalką.
Uznała, że wypada coś odpowiedzieć.
— To bardzo… bardzo ładnie z pana strony…
— Co? Wyliniałe bydlę! Trzynaście lat tylko spał, paskudził i czekał, żeby mu podać żarcie. W całym swoim tłustym życiu nie biegał nawet pół godziny! Ale to się zmieni, kiedy znajdą testament. Zostanie najbogatszym i najszybszym kotem świata…
Głos rozpływał się z wolna, podobnie jak jego właściciel.
— Co za okropny staruch — stwierdziła Susan.
Spojrzała na Śmierć Szczurów, który próbował robić do kota głupie miny.
— Co się z nim stanie? PIP.
— Aha.
Za nią jeden z byłych żałobników wysypał na podłogę zawartość szuflady. Kot zaczynał dygotać. Susan wyszła przez ścianę.
Chmury zwijały się za Pimpusiem jak fala za okrętem. — Nie było tak źle. Znaczy, żadnej krwi ani nic. W dodatku on był już bardzo stary i wcale nie miły.
— Czyli wszystko w porządku? — Kruk wylądował jej na ramieniu.
— Co ty tu robisz?
— Śmierć Szczurów mówił, że możecie mnie podrzucić. Mam spotkanie.
PIP.
Śmierć Szczurów wystawił nos z juków.
— Jesteśmy firmą dyliżansową? — spytała lodowato Susan.
Szczur wzruszył ramionami i wcisnął jej w dłoń życiomierz.
Przeczytała wyryte na szkle imię.
— Volf Volfssonssonssonsson? Jak dla mnie, brzmi to osiańsko.
PIP.
Śmierć Szczurów wgramolił się na grzywę Pimpusia i zajął miejsce między końskimi uszami. Wiatr szarpał jego maleńką czarną szatą.
Pimpuś biegł truchtem tuż nad polem bitwy. Nie była to żadna wielka wojna, raczej zwykłe wewnątrzplemienne spory. Nie walczyły też żadne wyraźnie określone armie, tylko — jak się zdawało — dwie grupy osobników, z czego kilku na koniach, którzy przypadkiem znaleźli się po tej samej stronie. Wszyscy byli ubrani w jakieś futra i podniecające skóry. Susan nie potrafiła odgadnąć, w jaki sposób odróżniają przyjacół od wrogów. Miała wrażenie, że głównie krzyczą i trochę na oślep wymachują wielkimi mieczami i toporami. Z drugiej jednak strony każdy, kogo udało się trafić, natychmiast stawał się wrogiem, więc prawdopodobnie na dłuższą metę unikali nieporozumień. Przy okazji jednak ginęli ludzie i dokonywano aktów niezwykle wręcz bezmyślnego bohaterstwa. PIP. Śmierć Szczurów nerwowo wskazywał w dół.
— No więc… lądujemy.
Pimpuś stanął na niewielkim wzgórku.
— Dobrze. — Susan wyjęła kosę z olstra. Ostrze ożyło natychmiast.
Nietrudno było zauważyć dusze poległych. Schodzili z pola bitwy ramię w ramię, przyjaciele i jeszcze przed chwilą wrogowie. Śmiejąc się i zataczając, zbliżali się do niej.
Susan zeskoczyła na ziemię. Skoncentrowała się.
— Tego… — Odchrząknęła. — CZY KTOŚ TU ZOSTAŁ ZABITY I MA NA IMIĘ VOLF?
Za jej plecami Śmierć Szczurów ukrył pyszczek w łapkach.
— Hm… HEJ TAM!
Nikt nie zwracał na nią uwagi. Wojownicy przechodzili obok. Formowali szereg na granicy pola bitwy i zdawało się, że na coś czekają.
Nie musiała… zajmować się… wszystkimi. Albert próbował jej wytłumaczyć, ale pamięć sama podsuwała szczegóły. Musi dopilnować niektórych, zależnie od danej chwili i historycznej wagi, a to wystarczało, by pozostali też byli obsłużeni. Ona miała tylko nie hamować pędu ostrza.
— Musisz być bardziej asertywna — poradził kruk. — Na tym polega kłopot z kobietami na stanowiskach: nie są wystarczająco asertywne.
— Dlaczego chciałeś tu przylecieć? — zainteresowała się Susan.
— Wiesz, to przecież pole bitwy — tłumaczył cierpliwie ptak. — Po bitwie kruki są niezbędne. — Swobodnie zawieszone oczy obracały się nad dziobem. — Padlina wzywa, można by powiedzieć.
— Czyli wszyscy zostaną zjedzeni?
— To element cudu natury.
— Okropne…
Czarne ptaki krążyły już po niebie.
— Wcale nie. Jak to mówią: każdemu, co mu się należy.
Jedna ze stron, jeśli tak można ją nazwać, zaczęła uciekać, druga rzuciła się w pogoń. Ptaki lądowały na tym, co było — jak Susan uświadomiła sobie ze zgrozą — wczesnym śniadaniem. Z licznymi miękkimi kęskami.
— Lepiej rozejrzyj się za rym swoim chłopakiem — poradził kruk. — Inaczej spóźni się na przejażdżkę.
— Jaką przejażdżkę? Oczy zakręciły się znowu.
— Czy w ogóle nie uczyli cię mitologii?
— Nie. Panna Butts uważa, że to tylko wymyślone historie z literacką treścią.
— Aha. Straszne. Nie można na to pozwolić, prawda? No cóż, niedługo sama zobaczysz. Muszę lecieć. — Kruk wzniósł się w powietrze. — Zwykle staram się o miejsce u głowy.
— Goja mam…
Nagle ktoś zaczął śpiewać. Głos spłynął z niebios jak podmuch wiatru — całkiem niezły mezzosopran.
— Hej-jo, hej-jo! Hej!
Za głosem, na koniu niemal tak wspaniałym jak Pimpuś, pojawiła się kobieta. Stanowczo kobieta. Całkiem sporo kobiety. Tak wiele, ile tylko można ustawić w jednym miejscu, nie uzyskując dwóch kobiet. Miała na sobie kolczugę, lśniący napierśnik rozmiaru 115D i hełm z rogami.
Zebrani razem polegli przywitali ją radosnymi okrzykami. Koń stępa wylądował na ziemi. Za nim z góry pędziło jeszcze sześć śpiewających kobiet.
— Zawsze to samo — mruknął odlatujący kruk. — Można godzinami czekać, żeby zobaczyć chociaż jedną, a potem zjawia się wszystkie siedem naraz.
Susan patrzyła zdumiona, jak każda z kobiet chwyta zabitego wojownika i cwałuje z powrotem w niebo. Znikały nagle kilkaset sążni nad ziemią i niemal natychmiast wracały po kolejnego pasażera. Wkrótce między polem bitwy a niebem działała regularna linia promowa.
Po minucie czy dwóch jedna z kobiet podjechała stępa do Susan i wyjęła spod pancerza zwój pergaminu.
— Co jest? Tu pisze: Volf — rzuciła energicznym głosem, jakim ludzie w siodle zwracają się zwykle do zwykłych piechurów. — Volf Szczęściarz…?
— Tego… Nie wiem… TO ZNACZY: NIE WIEM, KTÓRY TO Z NICH — wyjaśniła bezradnie Susan.
Kobieta w hełmie pochyliła się. Było w niej coś znajomego.
— Jesteś nowa?
— Tak. To znaczy TAK.
— No to nie stój jak zbroja dużej dziewczynki! Bierz się, hej ho, i sprowadź go! Zuch dziewczyna!
Susan rozejrzała się niespokojnie i wreszcie go zobaczyła. Nie był zbyt daleko. Młody człowiek, otoczony migotliwym błękitem, wyróżniał się wśród poległych.
Podeszła szybko, ściskając kosę. Linia błękitu łączyła wojownika z jego martwym ciałem.
PIP! — krzyknął Śmierć Szczurów. Podskakiwał nerwowo i znacząco gestykulował.
— Wystawić lewy kciuk, prawa ręka ugięta w nadgarstku, i ruszaj tą kosą! — huknęła rogata kobieta.
Susan zamachnęła się. Błękitna linia pękła.
— Co się stało? — zapytał Volf. Spojrzał na ziemię. — To ja tam na dole, prawda? — Odwrócił się powoli. — I tam na dole, i tutaj. I…
Zauważył rogatą wojowniczkę i rozpromienił się nagle.
— Na lo! — zawołał. — Więc to prawda? Walkirie zaniosą mnie do hal Ślepego lo, gdzie będziemy przez wieczność pić i ucztować?
— Mnie nie… Chciałam powiedzieć: MNIE NIE PYTAJ. Walkiria schyliła się i przerzuciła sobie wojownika przez siodło.
— Spokojnie. Grzeczny chłopak. Przyjrzała się Susan z namysłem.
— Nie jesteś sopranem? — zapytała.
— Słucham?
— Czy w ogóle umiesz śpiewać, moje dziewczę? Przydałby się nam jeden sopran. Ostatnio mamy prawie same mezzosoprany.
— Przykro mi, nie jestem szczególnie muzykalna.
— Mniejsza z tym. Tak tylko pomyślałam. Muszę lecieć. — Odchyliła głowę. Jej potężny napierśnik zafalował. — Hej-jo, hej-jo! Hej!
Koń stanął dęba i pocwałował w niebo. Zanim dotarł do chmur, zmalał do błyszczącego punktu i zgasł.
— Co to było? — zdziwiła się Susan.
Zatrzepotały pióra. Kruk wylądował na głowie niedawno padłego Volfa.
— No wiesz, ci faceci wierzą, że jeśli zginiesz w bitwie, to taka wielka, gruba, śpiewająca rogata baba przenosi cię do jakiejś gigantycznej sali bankietowej, gdzie możesz objadać się do nieprzytomności przez całą wieczność — wyjaśnił. — Bardzo głupi pomysł, powiem szczerze.
— Przecież to właśnie się stało!
— Ale pomysł i tak jest głupi. — Kruk rozejrzał się po polu bitwy, pustym już, jeśli nie liczyć zabitych i stad jego ziomków, kruków. — Co za strata — westchnął. — Popatrz tylko. Co za okropne marnotrawstwo.
— Tak jest!
— Znaczy, już prawie pękam, a zostały jeszcze setki całkiem nietkniętych. Sprawdzę chyba, czy da się zabrać trochę do domu.
— To przecież martwe ciała!
— No właśnie!
— Czym ty się żywisz?
— Dobrze już, dobrze… — Kruk cofnął się trochę. — Wystarczy dla wszystkich.
— Obrzydliwe!
— Przecież nie ja ich pozabijałem. Susan zrezygnowała.
— Wyglądała całkiem jak Żelazna Lilia — stwierdziła, kiedy wracali do czekającego cierpliwie rumaka. — Nasza pani od gimnastyki. I całkiem podobnie mówiła.
Wyobraziła sobie rozśpiewane Walkirie, pędzące po niebie. „Bierzcie się za tych wojowników, bando omdlatych płatków!…”
— Konwergencja ewolucyjna — uznał kruk. — Często się zdarza. Czytałem gdzieś, że podobno oko pospolitej ośmiornicy niczym się nie różni od ludzkiej gałki ócz… Kra!
— Miałeś zamiar powiedzieć coś w stylu: jeśli nie liczyć smaku, prawda?
— Ani my to szes myśl e szeszło — zapewnił niewyraźnie kruk.
— Na pewno?
— Moesz pusić oj zióp? Osze! Susan zwolniła uchwyt.
— To okropne — orzekła. — I on się tym zajmował? Bez żadnego wyboru?
PIP.
— A jeśli nie zasłużyli na to, by zginąć? PIP.
Śmierć Szczurów zdołał całkiem skutecznie zasugerować, że w takim przypadku mogą się zwrócić do wszechświata i poskarżyć, że nie zasługiwali na to, by zginąć. Wtedy wszechświat zapewne powie: Och, nie zasługiwaliście? No to przepraszam, możecie żyć dalej. Był to wyjątkowo zwięzły gest.
— Czyli… mój dziadek był Śmiercią i pozwalał, żeby sprawy natury biegły swoim trybem? Kiedy mógł dokonać czegoś dobrego? To… to głupie!
Śmierć Szczurów pokręcił czaszką.
— Na przykład ten Volf… Walczył po słusznej stronie?
— Trudno powiedzieć — odparł kruk. — Był Yasungiem. Ci drudzy to Bergundowie. Wszystko zaczęło się chyba od tego, że któryś Bergund paręset lat temu porwał kobietę Yasungów. A może odwrotnie. W każdym razie ci drudzy napadli na wioskę tych pierwszych. Nastąpiła drobna masakra. A potem tamci wyruszyli na wioskę tych i dokonali kolejnej masakry. Potem, można powiedzieć, pozostało uczucie pewnej niechęci.
— No dobrze — przerwała mu Susan. — Kto następny? PIP.
Śmierć Szczurów wylądował na siodle. Pochylił się i z niejakim wysiłkiem wyciągnął z juków następną klepsydrę. Susan sprawdziła etykietę.
Napis brzmiał: Imp y Celyn.
Miała uczucie, że pada na plecy.
— Znam to imię… — szepnęła.
PIP.
— Ja… skądś je pamiętam. Jest ważne. On… on jest ważny.
Księżyc wisiał nad klatchiańską pustynią niczym wielka kula skał.
Nie była to jakaś wyjątkowa pustynia i chyba nie zasługiwała na tak imponujący księżyc. Stanowiła element pasa pustyń, coraz bardziej suchych i gorących, otaczających Wielki Nef i Odwodniony Ocean. Nikt nie poświęcałby jej uwagi, gdyby nie zjawili się ludzie całkiem podobni do pana Clete’a z Gildii Muzykantów. Ludzie ci wykreślili mapy, a przez tę akurat część pustyni narysowali niewinną kropkowaną linię, oznaczającą granicę między Klatchem a Mersbatem.
Do tej chwili D’regowie, zbieranina radośnie wojowniczych plemion koczowników, wędrowała przez pustynię zupełnie swobodnie. Teraz pojawili się klatchiańscy D’regowie i czasem mersbatańscy D’regowie, ze wszystkimi prawami przysługującymi obywatelom tych krajów. W szczególności było to prawo do płacenia tak wysokich podatków, jakie tylko uda się z nich wycisnąć, i wcielania do armii, by walczyć przeciwko ludom, o których w życiu nie słyszeli. Skutkiem więc owej kropkowanej linii było, że Klatch znajdował się bezustannie w stanie wojny z Mersbatem i D’regami, Mersbat w stanie wojny z D’regami i Klatchem, a D’regowie w stanie wojny ze wszystkimi, w tym ze sobą nawzajem. Mieli z tego wiele radości, ponieważ w mowie D’regów słowo „obcy” brzmi tak samo jak „cel”.
Fort był jednym z dziedzictw kropkowanej linii.
Teraz przypominał ciemny prostokąt na gorącym srebrzystym piasku. Dobiegały stamtąd dźwięki akordeonu, które śmiało można nazwać smętnymi — ktoś bowiem usiłował zagrać melodię, ale po kilku taktach napotykał nieprzezwyciężone trudności i zaczynał od początku.
Rozległo się stukanie do bramy.
Po chwili coś zgrzytnęło wewnątrz i otworzyło się małe okienko.
— Słycham, offendi?
CZY TO KLATCHIAŃSKĄ LEGIA CUDZOZIEMSKA? Twarz niewysokiego człowieczka za bramą przybrała tępy wyraz.
— Ha — powiedział. — Tu mnie złapałeś. Zaczekaj chwilę. — Okienko się zatrzasnęło. Zza bramy dobiegły odgłosy prowadzonej szeptem dyskusji. Okienko się otworzyło. — Tak. Okazuje się, że jesteśmy tym, no… co to było? Jasne, już pamiętam… Klatchiańską Legią Cudzoziemską. Tak. Czego chciałeś, offendi?
CHCĘ SIĘ ZACIĄGNĄĆ.
— Zaciągnąć? Gdzie?
DO KLATCHIAŃSKIEJ LEGII CUDZOZIEMSKIEJ.
— A gdzie to?
Znowu zabrzmiały szepty.
— Aha. W porządku. Przepraszam. Zgadza się. To my. Brama się uchyliła. Przybysz wkroczył do fortu. Legionista z insygniami kaprala na ramieniu wyszedł mu na spotkanie.
— Musisz się zameldować… — Oczy zaszkliły mu się lekko. — No wiesz… potężny facet, trzy paski… jeszcze przed chwilą miałem to na końcu języka…
SIERŻANT?
— Tak — potwierdził kapral z wyraźną ulgą.
— Jak się nazywasz, żołnierzu?
EEE…
— Właściwie nie musisz mówić. Na tym to właśnie polega w tym… no…
KLATCHIAŃSKIEJ LEGII CUDZOZIEMSKIEJ?
— Właśnie. Ludzie zaciągają się, żeby ten… no, z umysłem, wiesz, kiedy nie możesz… te rzeczy, które się wydarzyły…
ZAPOMNIEĆ?
— Otóż to. Jestem… — Szukał w pamięci. — Zaczekaj chwilę, dobrze?
Spojrzał na swój rękaw.
— Kapral…
Zawahał się, wyraźnie zaniepokojony. Nagle wpadł na jakiś pomysł, pociągnął za kołnierz kurtki i wykręcił głowę, by popatrzeć z ukosa na odsłoniętą w ten sposób naszywkę.
— Kapral… Średni? Jak to brzmi?
RACZEJ NIE.
— Kapral… Prać Tylko Ręcznie?
CHYBA TEŻ NIE.
— Kapral… Bawełna?
ISTNIEJE TAKA MOŻLIWOŚĆ.
— Dobrze. No cóż, witamy w… tej…
KLATCHIAŃSKIEJ LEGII CUDZOZIEMSKIEJ…
— Tak. Żołd trzy dolary tygodniowo i tyle piasku, ile zdołasz zjeść. Mam nadzieję, że lubisz piasek.
WIDZĘ, ŻE O PIASKU PAMIĘTASZ.
— Możesz mi wierzyć, o piasku nie da się zapomnieć — odparł z goryczą kapral.
JA NIGDY NIE ZAPOMINAM.
— Mówiłeś że jak się nazywasz? Przybysz milczał.
— To zresztą bez znaczenia — zapewnił kapral Bawełna. — W…
KLATCHIAŃSKIEJ LEGII CUDZOZIEMSKIEJ?
— …właśnie… damy ci nowe imię. Zaczniesz wszystko od początku. Przywołał innego żołnierza.
— Legionista…
— Legionista… ehm… uch… eee… Rozmiar 15, sir.
— Dobrze. Odprowadźcie tego… człowieka i niech pobierze… — Z irytacją pstryknął palcami. — No wiecie… ubranie, wszyscy takie noszą… piaskowy kolor…
MUNDUR?
Kapral zamrugał. Z jakiejś niezrozumiałej przyczyny słowo „kości” przeciskało się z trudem do płynnej, ruchomej masy, jaką tworzyła jego świadomość.
— Tak jest — przyznał. — Zaciągacie się na dwadzieścia lat służby. Mam nadzieję, że okażecie się prawdziwym mężczyzną.
JUŻ MI SIĘ TO PODOBA, zapewnił Śmierć.
— Mam nadzieję, że nie złamię prawa, wchodząc do lokalu z wyszynkiem — powiedziała Susan, kiedy na horyzoncie znów pojawiło się Ankh-Morpork.
PIP.
Miasto raz jeszcze przesuwało się w dole. Tam gdzie były szersze ulice i place, mogła rozróżnić pojedyncze ludzkie figurki. Ha, pomyślała… Gdyby tylko wiedzieli, że jestem tutaj, w górze… I mimo wszystko nie mogła pohamować uczucia wyższości. Wszystko to, o czym myśleli ci ludzie w dole, to rzeczy, no… przyziemne. Rzeczy zwyczajne. Miała wrażenie, że patrzy z góry na biegające mrówki.
Zawsze wiedziała, że jest inna niż wszyscy. O wiele bardziej świadoma świata, podczas gdy wyraźnie widziała, że większość ludzi kroczy przez życie z zamkniętymi oczami i umysłami ustawionymi na niskim poziomie aktywności. Gdy dowiedziała się, że naprawdę jest inna, sprawiło jej to satysfakcję. Teraz uczucie to otulało ją niby płaszcz.
Pimpuś wylądował na brudnym pomoście. Z jednej strony na drewnianych słupach mlaskała rzeka.
Susan zeskoczyła z grzbietu, wyjęła kosę i weszła Pod Załatany Bęben.
Właśnie trwała awantura. Bywalcy Załatanego Bębna byli niezwykle demokratyczni w swym stosunku do agresji. Lubili, kiedy każdemu się dostało. Więc chociaż publiczność reprezentowała zgodną opinię, że trio na scenie to fatalni muzycy, a zatem odpowiednie cele, wybuchały też inne bójki — ponieważ ludzi trafiały źle wymierzone pociski albo przez cały dzień z nikim się nie bili, albo po prostu próbowali dotrzeć do drzwi.
Susan bez trudu wypatrzyła Impa y Celyna z przodu sceny. Jego twarz przypominała maskę zgrozy. Z tyłu stał troll, za którym próbował się chować krasnolud.
Zerknęła na klepsydrę. Jeszcze tylko kilka sekund…
Był właściwie całkiem przystojny, taki smagły i kędzierzawy. Trochę elfi z wyglądu.
I znajomy.
Przykro jej było z powodu Volfa, ale on przynajmniej był na polu bitwy. Imp stał na scenie. Człowiek nie spodziewa się, że zginie na scenie.
Stoję tak z kosą i klepsydrą, czekając, aż ktoś umrze. On nie jest dużo starszy ode mnie, a ja nie powinnam nic robić w tej sprawie. Jestem pewna, że już go gdzieś widziałam… wcześniej…
Nikt tak naprawdę nie próbował zabijać muzyków Pod Bębnem. Topory i bełty z kusz fruwały w dobrodusznym, swobodnym stylu. Nikt dokładnie nie celował, nawet gdyby był w stanie. Bardziej zabawne było patrzeć, jak inni się uchylają.
Potężny rudobrody mężczyzna uśmiechnął się do Liasa i odczepił od bandoliery nieduży toporek do rzutów. W trolle można było rzucać bez oporów. Topory zwykle się odbijały.
Susan widziała teraz wszystko wyraźnie. Toporek rzeczywiście się odbije i trafi Impa. Niczyja wina właściwie. Gorsze rzeczy trafiają się na morzu. Gorsze rzeczy trafiają się w Ankh-Morpork przez cały czas, często bez przerwy.
Ten człowiek nawet nie chce go zabić. To bezsensowne. Nie tak powinny się dziać takie sprawy. Ktoś powinien coś z tym zrobić.
Wyciągnęła rękę, żeby złapać trzonek toporka.
PIP!
— Zamknij się!
Nagle się rozległo głośne: Uaaauum.
Imp stał jak dyskobol, a dźwięk wibrował w gwarnej gospodzie. Dźwięczał niby żelazny pręt upuszczony nocą w bibliotece. Echa odbijały się od kątów sali, a każde niosło własny ładunek harmonicznych akordów.
To była eksplozja dźwięku — w podobny sposób eksploduje rakieta w Noc Strzeżenia Wiedźm, kiedy to każda spadająca iskra wybucha ponownie…
Palce Impa pieściły struny gitary, wydobywając kolejne trzy akordy. Miotacz toporów opuścił toporek.
Ta muzyka nie tylko wyrwała się na wolność, ale jeszcze po drodze obrabowała bank. Muzyka z podwiniętymi rękawami i rozpiętym górnym guzikiem, która unosiła kapelusz i zmuszała do słuchania.
Ta muzyka docierała do nóg wprost przez miednicę, w ogóle nie składając wizyty mózgowi.
Troll ścisnął młotki, popatrzył tępo na swoje kamienie i zaczął wybijać rytm.
Krasnolud nabrał tchu i wydobył z rogu wibrującą nutę.
Słuchacze bębnili palcami po blatach. Orangutan siedział z szerokim, błogim uśmiechem na twarzy, jak gdyby połknął banana w poprzek.
Susan spojrzała na klepsydrę podpisaną „Imp y Celyn”. W górnej części nie zostało już nawet ziarnko piasku — za to migotało tam coś niebieskiego.
Poczuła maleńkie ostre pazurki wdrapujące się jej po plecach i wreszcie chwytające za ramię.
Śmierć Szczurów zajrzał w szklaną bańkę.
PIP, powiedział cicho.
Susan wciąż nie radziła sobie ze szczurzym, ale potrafiła rozpoznać „O rany”.
Palce Impa tańczyły po strunach, ale dźwięk, jaki wydobywały, nie miał nic wspólnego z głosem harfy czy lutni. Gitara płakała jak anioł, który właśnie odkrył, dlaczego stał po niewłaściwej stronie. Iskry migotały na strunach.
Imp miał zamknięte oczy; trzymał gitarę przyciśniętą do piersi, jak żołnierz w porcie swoją włócznę. Trudno powiedzieć, kto tu na kim grał.
A muzyka wciąż się wylewała.
Włosy bibliotekarza stały dęba na całym ciele. Czubki iskrzyły.
Muzyka budziła chęć, by kopniakami rozbić ściany i wspiąć się do nieba po ognistych stopniach. Chęć, by wyrwać wszystkie przełączniki, wyszarpać wszystkie dźwignie i wetknąć palce do gniazdka elektrycznego wszechświata, żeby zobaczyć, co się stanie. Chęć, by całą swoją sypialnię wymalować na czarno, a ściany okleić plakatami.
Rozmaite mięśnie w ciele bibliotekarza drgały do rytmu, gdy muzyka uziemiała się poprzez niego.
W kącie tawerny stała niewielka grupka magów. Z otwartymi ustami obserwowali występ.
A rytm krążył wciąż dalej, z trzaskiem przeskakiwał z umysłu do umysłu, pstrykał palcami i wykrzywiał wargi.
Muzyka na żywo. Muzyka z wykrokiem, dzika, na swobodzie…
Nareszcie wolna! Przeskakiwała z głowy do głowy, trzeszczała, spływając przez uszy w stronę tyłomózgowia. Niektórzy byli bardziej podatni od innych… byli bliżej rytmu…
Minęła godzina.
Bibliotekarz szedł przez nocną mżawkę, podpierając się rękami, a czasem wspinając na mury. Głowa pękała mu od muzyki.
Wylądował na trawniku Niewidocznego Uniwersytetu i pobiegł do Głównego Holu. Wymachiwał rękami nad głową, by utrzymać równowagę.
Znieruchomiał nagle.
Księżycowy blask spływał przez wielkie okna, oświetlając to, co nadrektor zawsze określał „naszymi wielkimi organami”, budząc zakłopotanie pozostałych wykładowców.
Rzędy piszczałek całkowicie przesłaniały jedną ze ścian. W półmroku wyglądały jak kolumny, czy może raczej stalagmity w jakiejś potwornie starej jaskini. Niemal zagubiony wśród nich stał pulpit ze swymi trzema ogromnymi manuałami i setką rejestrów dla specjalnych efektów dźwiękowych.
Nieczęsto ich używano — tylko na specjalne uroczystości albo podczas Magicznego Przepraszam[9].
Jednak, pompując miechy i wydając czasem ciche, podniecone „uuk”, bibliotekarz czuł, że można z nimi osiągnąć o wiele więcej.
Dorosły samiec orangutana wygląda może jak przyjazny kłąb starych koców, jednak ma w sobie siłę, która potrafi zmusić równego mu wagą człowieka do zjedzenia solidnego kawałka dywanu. Bibliotekarz przerwał pompowanie dopiero wtedy, gdy dźwignia była już za gorąca, by ją utrzymać, a miechy warczały i gwizdały wokół nitów.
Potem wskoczył na miejsce organisty.
Cała konstrukcja brzęczała cicho pod straszliwym ciśnieniem.
Bibliotekarz splótł dłonie, aż trzasnęły palce, co brzmi imponująco, gdy ktoś ma tyle dłoni i palców co orangutan.
Uniósł ręce.
Zawahał się.
Opuścił ręce i wyciągnął gałki Vox Humana, Vox Dei i Vox Diabolica.
Jęki organów stały się bardziej naglące.
Uniósł ręce.
Zawahał się.
Opuścił ręce i wyciągnął wszystkie gałki, w tym dwanaście oznaczonych „?” oraz dwie z wyblakłymi etykietami, ostrzegającymi w kilku językach, by absolutnie ich nie dotykać — nigdy, pod żadnym pozorem.
Uniósł ręce.
Uniósł też nogi, ustawiając je nad co bardziej niebezpiecznymi pedałami.
Zamknął oczy.
Przez chwilę siedział nieruchomo, w milczącej zadumie — pilot oblatywacz, gotów rozciąć zalakowaną kopertę w kabinie kosmolotu „Melodia”.
Pozwolił, by dźwięczne wspomnienie muzyki wypełniło mu głowę, popłynęło wzdłuż ramion do palców…
Ręce opadły.
— Co zrobilliśmy? Cośmy zrobillli? — pytał Imp. Podniecenie urządzało sobie wyścigi na bosaka w górę i w dół jego pleców. Siedzieli w małym, zagraconym pokoiku za barem.
Buog zdjął hełm i wytarł go od środka.
— Uwierzysz, jak ci powiem, że czterotaktowy rytm dwie czwarte, melodyczny, z wyprzedzającym rytmem basowym?
— Co to jest? — zdziwił się Lias. — Co znaczy?
— Jesteś muzykiem, prawda? Jak ci się wydaje, co właściwie robisz?
— Walę młotkami w kamienie — wyjaśnił Lias, urodzony perkusista.
— Allle ten kawałek, który zagrałeś… — wtrącił Imp. — No wiesz… To w środku… Pamiętasz, to bam-bach bam-bach bam-bam-BACH… Skąd wiedziałeś, jak to zabębnić?
— To kawałek, który musiał tam być — wyjaśnił Lias. Imp spojrzał na gitarę, którą odłożył na stół. Wciąż grała cicho sama z siebie, jakby mruczał kot.
— To nie jest normallny instrument — oświadczył, wskazując ją palcem. — Ja tyllko tam stałem, a ona zaczęła grać całkiem sama!
— Pewnie należała do maga. Tak jak mówiłem — stwierdził Buog.
— Nie — mruknął Lias. — W życiu żem nie znał maga, co by był muzykalny. Muzyka i magia się nie miesza.
Spojrzeli na gitarę.
Imp nie słyszał jeszcze o instrumencie, który sam by grał, jeśli nie liczyć legendarnej harfy Wynnenna Frssa, która śpiewała, kiedy zagrażało niebezpieczeństwo. A i to działo się w czasach, kiedy krążyły smoki. Śpiewające harfy pasowały do smoków. Wydawały się całkiem nie na miejscu w mieście z gildiami i całą resztą.
Drzwi otworzyły się nagle.
— To było… niesamowite, chłopaki — oświadczył Hibiskus Dunelm. — Jeszcze czegoś takiego nie słyszałem! Możecie zagrać znowu jutro wieczorem? Tu jest wasze pięć dolarów.
Buog przeliczył monety.
— Mieliśmy cztery bisy — zauważył.
— Na waszym miejscu poskarżyłbym się gildii.
Trio popatrzyło na pieniądze. Robiły spore wrażenia na ludziach, którzy ostatni posiłek zjedli dwadzieścia cztery godziny temu. Pięć dolarów to nie była stawka gildii. Z drugiej strony były to bardzo długie dwadzieścia cztery godziny.
— Jeśli zagracie jutro — obiecał Hibiskus — dam wam… dam wam sześć dolarów. Co wy na to?
— A niech mnie… — mruknął Buog.
Mustrum Ridcully poderwał się i usiadł, ponieważ całe łóżko wibrowało delikatnie i przesuwało się po podłodze. A więc w końcu się zaczęło! Próbowali go dorwać!
Awans na Niewidocznym Uniwersytecie polegał zwyczajowo na zajęciu czyjegoś fotela, zwykle po dopilnowaniu, żeby poprzedni właściciel był już bezpiecznie martwy. Ta tradycja zaczęła ostatnio zanikać. Działo się tak przede wszystkim z przyczyny samego Ridcully’ego. Był duży i utrzymywał się w dobrej formie, a także — o czym przekonało się trzech nocnych kandydatów na stanowisko nadrektora — miał znakomity słuch. Zostali kolejno: wywieszeni przez okno za kostki nóg, ogłuszeni łopatą i doznali złamania ręki w dwóch miejscach. Poza tym wiadomo było, że Ridcully sypia z dwiema naładowanymi kuszami przy łóżku. Miał dobrotliwe usposobienie, więc prawdopodobnie nie strzeliłby nikomu w oboje uszu.
Takie względy promowały bardziej cierpliwą odmianę maga. Każdy prędzej czy później umiera. Mogą zaczekać.
Ridcully rozejrzał się i uznał, że pierwsze wrażenie było mylne. Jak się zdawało, nie działały żadne zabójcze czary. Rozbrzmiewał jedynie dźwięk. Wciskał się we wszystkie zakamarki pokoju.
Ridcully wsunął stopy w kapcie i wyszedł na korytarz, gdzie kręcili się już pozostali członkowie grona profesorskiego i sennie wypytywali się nawzajem, co się dzieje, do demona. Z sufitu jednolitą mgiełką sypał się na nich tynk.
— Skąd ten hałas?! — krzyknął Ridcully.
Odpowiedział mu chór niesłyszalnych wyrazów zdumienia oraz wzruszenia licznych ramion.
— Już ja się dowiem! — oświadczył nadrektor i pomaszerował do schodów. Pozostali ruszyli za nim.
Szedł, prawie nie zginając kolan ani łokci — pewna oznaka człowieka prostolinijnego w paskudnym humorze.
Cała trójka nie odzywała się po drodze z Bębna. Nie mówili ani słowa, zmierzając do delikatesów Świdry. Milczeli, czekając w kolejce, a kiedy dotarli do lady, powiedzieli tylko:
— No więc… jedna quatre-rodenti z dodatkowymi traszkami, ale bez chili, jedna ostra klatchiańska z podwójnym salami i jedna cztery warstwy, nie dodawać smoły.
Usiedli, żeby zaczekać. Gitara zagrala krótki czteronutowy riff. Starali się o tym nie myśleć. Starali się myśleć o innych sprawach.
— Chyba zmienię sobie imię — stwierdził po chwili Lias. — No wiecie… Lias? Niedobre imię w muzycznym biznesie.
— Na jakie chcesz sobie zmienić? — zainteresował się Buog.
— Myślalżem… Tylko się nie śmiejcie… Myślałżem… Klif?
— Klif?
— Dobre trollowe imię. Bardzo skaliste. Nic w nim złego — zapewnił nieco zakłopotany Klif ne Lias.
— No… niby tak… ale sam nie wiem… znaczy… Klif? Nie wyobrażam sobie, żeby w tym biznesie długo pociągnął ktoś z imieniem Klif.
— I tak lepsze niż Buog.
— Ja tam zostanę przy Buogu — oświadczył Buog. — A Imp zostanie przy Impie, prawda?
Imp patrzył na gitarę. Nie powinno tak być, myślał. Ledwie jej dotknąłem. Ja tylko… I jestem taki zmęczony… Ja…
— Nie jestem pewien — powiedział smętnym głosem. — Nie jestem pewien, czy Imp to odpowiednie imię dlla… dlla takiej muzyki.
Umilkł. Ziewnął.
— Imp? — odezwał się po chwili Buog.
— Hm?
W dodatku czuł wtedy, że ktoś go obserwuje. To głupie, naturalnie. Nie mógłby przecież się poskarżyć: „Byłem na scenie i zdawało mi się, że ktoś na mnie patrzy”. Usłyszałby pewnie: „Tak? To czysty okultyzm, nie ma co…”.
— Imp! — rzucił niespokojnie Buog. — Dlaczego tak pstrykasz palcami?
Imp spojrzał na swoje ręce.
— Pstrykałem?
— Tak.
— Zamyślliłem się. Moje imię… też nie jest odpowiednie do takiej muzyki.
— A co to oznacza w normalnym języku? — zainteresował się kra-snolud.
— Wiecie, cała moja rodzina to y Celynowie — wyjaśnił Imp, nie zwracając uwagi na obraźliwą sugestię dotyczącą starożytnej mowy.
— To znaczy „wśród niezabudek”. To jedyne kwiatki, jakie rosną w Llamedos. Inne zwyczajnie gniją.
— Nie chciałżem tego mówić — wtrącił Klif — ale „Imp” brzmi dla mnie trochę jak „elf.
— Oznacza holi. Wiecie, taką sallę, gdzie odbywają się turnieje bardów. Najllepsi dostają kwiaty. Imp y Celyn to tak jakby Holi Wśród Niezabudek, w przenośni: kwietna nagroda.
— Imp Niezabudka? Może Zabudka? Bud? — próbował Buog.
— Buddy? Jeszcze gorzej niż Klif, moim zdaniem.
— Jak Buddy, to i Holly — zaproponował Klif.