Dziwna, niewidzialna Rada Władców Ziemi skończyła się. Przy rozstaniu Abundibot rzekł do Falka:
— Wybór należy do ciebie, możesz albo pozostać Falkiem, naszym gościem na Ziemi, albo odzyskać swe dziedzictwo i spełnić swe przeznaczenie jako Agad Ramarren z Werel. Chcemy, abyś rozważył wybór i dokonał go wówczas, kiedy będziesz pewien jego słuszności. Oczekujemy twej decyzji i podporządkujemy się jej. — Potem zwrócił się do Orry’ego: — Oprowadź swego rodaka po mieście i niech wszystkie wasze pragnienia będą nam znane, abyśmy mogli je spełnić.
Drzwi rozwarły się za Abundibotem, a on cofnął się i kiedy jego wysoka, otyła postać znalazła się za nimi, zniknęła tak nagle, jak zdmuchnięty płomień świecy. Czy był tutaj naprawdę we własnej osobie, czy była to tylko projekcja? Falk nie miał pewności. Zastanawiał się, czy kiedyś zobaczy Shinga naprawdę, czy też zawsze będzie widział tylko cienie i obrazy Shinga.
— Czy możemy pójść stąd… gdziekolwiek na zewnątrz? — zapytał z nagła chłopca. Czuł się niedobrze wśród krętych i bezpostaciowych ścian i korytarzy tego miejsca, zastanawiał się też, jak daleko sięga teraz ich wolność.
— Gdziekolwiek chcesz, prech Ramarren. Na ulice? Czy weźmiemy śmigacz? W Pałacu jest też ogród.
— Niech będzie ogród.
Orry poprowadził go szerokim, pustym, błyszczącym korytarzem i przez rozsuwane drzwi wprowadził do małego pokoju. — Ogród — powiedział głośno i skrzydła drzwi zamknęły się. Nie czuło się żadnego ruchu, lecz kiedy otwarły się ponownie, wyszli z nich prosto w ogród. Chyba nie opuścili budynku: ściany pod nimi, daleko w dole, migotały światłami miasta, księżyc, niemal w pełni, przeświecał zamglony i wykoślawiony przez szklany dach. Miejsce pełne było poruszających się łagodnie świateł i cieni, tropikalnych krzewów i pnączy wspinających się po drabinkach altanek i zwisających z drzew; ich niezliczone kremowe i karmazynowe kwiaty napełniały aromatem wilgotne powietrze, a bujne listowie ograniczało pole widzenia do kilku stóp. Falk odwrócił się gwałtownie i upewnił, że ścieżka prowadząca do wejścia, wciąż wyraźna, leży za nim. Niesamowita była ta gorąca, ciężka, przesycona zapachami cisza; przez chwilę miał wrażenie, że zagadkowe głębie ogrodu zawierają w sobie cień czegoś obcego i niezmiernie odległego — barwę, nastrój, całą zawiłość utraconego świata, planety zapachów i złudzeń, bagien i przeobrażeń.
Na ścieżce, wśród pogrążonych w cieniach kwiatów, Orry zatrzymał się i wyjął z futerału niewielką, białą tubę. Włożył ją do ust i zaczął chciwie pociągać. Falk był zbyt zajęty coraz to nowymi doznaniami, aby zwrócić na to uwagę, jednak chłopiec sam, jak gdyby z lekka zakłopotany, wyjaśnił:
— To pariitha, trankwilizator, wszyscy Władcy jej używają… Jednocześnie ma bardzo dobre właściwości stymulujące. Jeśli masz ochotę…
— Nie, dziękuję. Chciałbym cię jeszcze zapytać o parę rzeczy. — Zawahał się jednak. Te pytania nie mogą być zadane wprost. Przez cały czas trwania Rady i wyjaśnień Abundibota miał, wciąż powracające i nie dające spokoju wrażenie, że wszystko to jest przedstawieniem, sztuką graną dla kogoś, taką jak te, które widział na starych taśmach w bibliotece Księcia Kansas: Gra Snów z Hain lub stary, szalony król Lir, bredzący na smaganym burzą wrzosowisku. Dziwne było jego nieodparte wrażenie, że ta sztuka była przeznaczona nie dla niego, lecz dla Orry’ego. Nie rozumiał dlaczego, ale czuł coraz mocniej, że wszystko, co Abundibot powiedział, mówił po to, żeby coś chłopcu udowodnić.
I chłopiec uwierzył. Ta sztuka wcale nie była wyreżyserowana dla niego, Falka; co najwyżej brał w niej udział jako aktor.
— Jedna rzecz mnie w tym wszystkim zastanawia — rzekł ostrożnie Falk. — Powiedziałeś, że Werel leży w odległości stu trzydziestu lub stu czterdziestu lat świetlnych od Ziemi. W takiej odległości nie może być zbyt wielu gwiazd.
— Władcy mówią, że w odległości od stu piętnastu do stu pięćdziesięciu lat świetlnych znajdują się cztery Słońca z układami planetarnymi i każde z nich może być naszym Słońcem. Lecz leżą w czterech różnych kierunkach i jeśli Shinga wysłaliby statek na poszukiwania, mogłoby minąć z górą trzynaście stuleci czasu rzeczywistego, zanim krążąc wśród gwiazd odnalazłby to właściwe.
— Chociaż byłeś dzieckiem, wydaje mi się nieco dziwne, że nie wiedziałeś, jak długo miała trwać podróż, ile czasu minęłoby na Werel od startu do powrotu, gdyby wszystko odbyło się tak, jak zaplanowano.
— Mówiono o dwóch Latach, prech Ramarren, to stanowi około stu dwudziestu ziemskich lat. Wiedziałem jednak, że to nie jest dokładny czas i że nie mam prawa o to pytać. — Wspomnienie o Werel spowodowało, że przez chwilę w głosie chłopca zabrzmiał ton spokojnej stanowczości, jakiej Falk nigdy przedtem u niego nie słyszał. — Sądzę, że dorośli członkowie Ekspedycji nie wiedząc, co lub kogo zastaną na Ziemi, chcieli być pewni, że my, dzieci, nie znający technik chroniących przed mentalną penetracją, nie będziemy mogli zdradzić Wrogowi położenia Werel. Być może bezpieczniej dla nas było pozostać nieświadomymi.
— Czy pamiętasz, jakie gwiazdy widać z Werel, jakie konstelacje?
Orry wzruszył ramionami, że nie, i uśmiechnął się:
— Władcy również o to pytali. Jestem dzieckiem Zimy, prech Ramarren. Właśnie zaczynała się Wiosna, kiedy startowaliśmy. Chyba nigdy nie widziałem bezchmurnego nieba.
Jeśli to wszystko było prawdą, wówczas rzeczywiście wydawało się, że tylko on — jego ukryta jaźń, Ramarren — może powiedzieć, skąd on i Orry przybyli. Czyżby to właśnie miało stanowić wyjaśnienie tego, co było tak bardzo zagadkowe: zainteresowania Shinga jego osobą, sprowadzenia go tutaj pod opieką Estrel, ofertę przywrócenia pamięci? Istniał świat nie podlegający ich władzy, świat, który posiadł jeszcze raz zapomnianą sztukę lotów z prędkością światła; z pewnością chcieliby wiedzieć, gdzie się znajduje. A jeśli przywrócą mu pamięć, będzie mógł im to powiedzieć. Jeśli w ogóle cokolwiek, co mu powiedziano, było prawdą.
Westchnął. Męczyła go ta gmatwanina podejrzeń, ten nadmiar niesprawdzalnych cudów. Momentami zastanawiał się, czy przypadkiem wciąż nie jest pod działaniem jakiegoś narkotyku. Nie miał najmniejszego pojęcia, co powinien zrobić. On, i być może ten chłopiec, byli bezwolnymi zabawkami w rękach obcych, zdradzieckich graczy.
— Czy on… ten o imieniu Abundibot, czy on był z nami w pokoju, czy też była to tylko projekcja, złudzenie?
— Nie wiem, prech Ramarren — odparł Orry. Środek, który wdychał z tuby, zdawał się wpływać dobrze na jego samopoczucie i uspokajać; zawsze raczej dziecinny, mówił teraz radośnie, bez jakichkolwiek oporów: — Sądzę, że tam był. Ale oni nigdy się do nikogo nie zbliżają. Mówię ci, to bardzo dziwne, ale przez cały ten czas, jaki tu spędziłem, nigdy nie dotknąłem żadnego z nich. Zawsze trzymają się z dala, osobno. Wcale nie chcę przez to powiedzieć, że są niedobrzy — dodał pospiesznie, spoglądając swymi jasnymi oczyma na Falka, aby sprawdzić, czy przypadkiem nie został źle zrozumiany. — Są bardzo dobrzy. Bardzo lubię Lorda Abundibota i Ken Kenyeka, i Parlę. Ale są tak daleko, tak bardzo mnie przewyższają, wiedzą tak wiele. Tyle na siebie wzięli. Rozwijają wiedzę, utrzymują pokój, dźwigają taki ciężar i robią to od tysiąca lat, podczas gdy reszta ludzi na Ziemi nie odpowiada za nic, żyjąc zwierzęcą wolnością. Nienawidzą Władców i nic nie chcą słyszeć o prawdzie, jaką ci im oferują. Dlatego wciąż muszą trzymać się z dala, wciąż sami, żeby utrzymać i ochronić pokój, umiejętności i wiedzę, które bez nich zostałyby w ciągu kilku lat zaprzepaszczone przez te wszystkie wojownicze szczepy, Domy, Wędrowców i grasujących ludożerców.
— Nie wszyscy oni są ludożercami — rzekł sucho Falk. Wydawało się, że Orry kończy dobrze wyuczaną lekcję:
— Tak — zgodził się. — Przypuszczam; że nie wszyscy są ludożercami.
— Niektórzy z nich twierdzą, że stoczyli się tak nisko, ponieważ Shinga zmusili ich do tego, że jeśli szukają wiedzy, przeszkadzają im w tym, że jeśli usiłują stworzyć swoje własne Miasto, wówczas Shinga niszczą je i ich również.
Zapadło milczenie. Orry skończył wciągać pariithę z tuby, którą pieczołowicie zakopał wśród korzeni krzewu o długich, zwisających, krwistoczerwonych kwiatach. Falk czekał na odpowiedź i powoli zaczął sobie uświadamiać, że żadnej nie będzie. To, co powiedział, po prostu nie dotarło do chłopca, nie miało dlań żadnego sensu.
Przeszli kawałek wśród poruszających się świateł i wilgotnych zapachów pod rozmazaną plamą księżyca.
— Ta, której wizerunek pojawił się na początku, tam w pokoju… znasz ją?
— To Strella Siobelbel — odparł od razu chłopiec. — Tak, widywałem ją już na zebraniach Rady.
— Czy ona jest Shingą?
— Nie, nie należy do Władców. Sądzę, że jej rodacy są góralami, ale ona została wychowana w Es Toch. Wiele ludzi przyprowadza lub przysyła tutaj swoje dzieci, żeby wychowały się w służbie dla Władców. Sprowadza się tu również niedorozwinięte dzieci i podłącza do psychokomputerów, tak że nawet one mogą brać udział w wielkim dziele Władców. To są ci, których ciemni ludzie nazywają wykonawcami. Przybyłeś tutaj ze Strellą Siobelbel, prech Ramarren?
— Przyszedłem z nią, razem wędrowaliśmy, jedliśmy, spaliśmy. Powiedziała, że ma na imię Estrel i że jest Wędrowcem.
— Powinieneś się domyślić, że nie jest Shingą — powiedział chłopiec, potem zaczerwienił się, wyciągnął następną tubę i zaczął wciągać pariithę.
— Shinga nie spałaby ze mną? — zapytał Falk. Chłopiec wzruszył ramionami w swym wereliańskim przeczeniu, wciąż spłoniony. W końcu narkotyk dodał mu odwagi i powiedział:
— Oni nie dotykają zwykłych ludzi, prech Ramarren, oni są jak bogowie, zimni, dobrzy i mądrzy. Trzymają się z dala…
Był ambiwalentny, chaotyczny, dziecinny. Czy rozumiał swą samotność, osierocony i sam, przeżywszy swe dzieciństwo i rozpoczynający swą młodość pomiędzy tymi ludźmi, którzy zawsze byli daleko i nie pozwalali mu się dotknąć, którzy wypełniali go słowami, lecz w rzeczywistości pozostawiali tak pustym, że w wieku piętnastu lat musiał szukać pociechy w narkotykach? Z pewnością nie był świadom swego osamotnienia — w ogóle wydawał się nie mieć o niczym jasnego wyobrażenia — ale wyglądało z jego oczu, spoglądających czasami tęsknie wprost na Falka. Było to spojrzenie kogoś, kto powalony pragnieniem na bezwodnej słonej pustyni wpatruje się tęsknym i niemal pozbawionym nadziei wzrokiem w miraż. Falk miał ochotę zapytać jeszcze o wiele innych spraw, ale dalsze indagowanie nie miało większego sensu. Ogarnięty współczuciem, położył rękę na ramieniu chłopca. Orry wzdrygnął się pod dotknięciem, nieśmiało i niepewnie uśmiechnął się i znowu pociągnął ze swej tuby.
Powróciwszy do swego pokoju, gdzie wszystko było z takim przepychem urządzone ku jego wygodzie — a może aby wywrzeć wrażenie na Orrym? — Falk chodził przez chwilę tam i z powrotem, jak zamknięty w klatce niedźwiedż, i w końcu ułoźył się do snu. Śnił, że znalazł się w domu podobnym do Leśnego Domu, lecz mieszkańcy tego domu ze snu mieli oczy koloru agatu i bursztynu. Usiłował powiedzieć im, że jest jednym z nich, ich rodakiem, ale oni nie rozumieli tego, co mówił, i patrzyli na niego dziwnym, obcym wzrokiem, podczas gdy on jąkał się i szukał właściwych słów, prawdziwych słów, prawdziwych nazw.
Kiedy się obudził, wykonawcy czekali już, gotowi mu służyć. Odprawił ich, a oni posłusznie odeszli. Sam udał się do wielkiej sali. Nikt nie zagrodził mu drogi; nikogo też nie spotkał. Wszystko zdawało się opuszczone, nikt nie poruszał się po długich, mglistych korytarzach i po krętych estakadach czy wewnątrz półprzezroczystych, zamglonych ścian pokoi, których drzwi nie mógł dostrzec. Jednak przez cały czas czuł, że jest obserwowany, że każdy jego ruch jest rejestrowany.
Kiedy odnalazł drogę z povurotem do pokoju, zastał już tam Orry’ego, który chciał pokazać mu miasto. Zwiedzali całe popołudnie, pieszo i na śmigaczu — ulice, ogrody na tarasach, mosty, pałace i mieszkania Es Toch. Orry miał ze sobą dużo irydowyeh pasków, które spełniały tutaj rolę pieniądza, i kiedy Falk stwierdził, że nie podobają mu się szaty, jakich dostarczyli mu ich gospodarze, chłopiec zaczął nalegać, aby poszli do sklepu z odzieżą, gdzie będzie mógł wybrać sobie to, co zechce. Stał wśród wieszaków i lad zapełnionych wspaniałymi materiałami, naturalnymi i sztucznymi, o lśniących, różnobarwnych wzorach. Pomyślał o Parth tkającej w słońcu na swym małym warsztacie białe żurawie na szarej osnowie. Utkam dla siebie czarny materiał, powiedziała, i mając to w pamięci spośród wszystkich tych ślicznych sukien, szat i ubrań wybrał czarne spodnie, ciemną koszulę i krótki, czarny płaszcz z zimowego materiału.
— Te rzeczy są trochę podobne do tych, jakie nosimy w domu, na Werel — stwierdził Orry spoglądając przez chwilę z powątpiewaniem na swoją jaskrawoczerwoną tunikę. — Tylko nie mamy tam zimowego sukna. Och, tak wiele moglibyśmy zabrać z Ziemi na Werel, tyle opowiedzieć i nauczyć, gdyby tylko udało nam się wrócić!
Doszli do jadłodajni położonej na przezroczystym tarasie wystającym nad przepaścią. Gdy chłodny, jasny zmierzch wypełnił cieniami otchłań pod nimi, wystrzelające znad jej krawędzi budynki zaczęły opalizować zimnym blaskiem — ulice i wiszące mosty rozjarzyły się światłami. W powietrzu wokół nich falowała muzyka, kiedy jedli pozbawione naturalnego smaku nadmiarem przypraw jedzenie i przyglądali się krążącym po mieście tłumom.
Niektórzy z tych, co wędrowali po Es Toch, ubrani byli biednie, inni bogato, wielu nosiło nie przystające do płci szaty, podobne do tych, jakie — jak sobie Falk niewyraźnie przypominał — miała na sobie Estrel, kiedy zobaczył ją w półprzezroczystych pokojach. Było tam wiele typów ludzkich, niektóre różne od wszystkiego, co dotychczas widział. Jedna z grup składała się z białoskórych osobników o błękitnych oczach i włosach koloru słomy. Falk był przekonany, że sami się tak wybielili, lecz Orry wyjaśnił, że są to członkowie jednego ze szczepów z obszaru Drugiego Kontynentu, którego kultura popierana była przez Shinga. Przywozili tutaj stratolotami ich przywódców i młodzież, aby zobaczyli Es Toch i nauczyli się zwyczajów Shinga.
— Widzisz teraz, prech Ramarren, że to nieprawda, iż Władcy wzbraniają tubylcom uczyć się. To właśnie tubylcy są tymi, którzy zakazują się uczyć. Ci biali korzystają z wiedzy Władców.
— A cóż takiego musieli zapomnieć, żeby na to zasłużyć? — zapytał Falk, lecz pytanie to nic dla Orry’ego nie znaczyło. Nie wiedział prawie nic o żadnym z tych „tubylczych szczepów”, jak żyli lub co wiedzieli. Sklepikarzy i kelnerów traktował z uprzejmą protekcjonalnością, jak istoty niższe. Tę wyniosłość mógł przywieźć ze sobą z Werel, gdyż opisał społeczeństwo Kelshak jako hierarchicznie podporządkowane, gdzie niezwykłą wagę przywiązywano do pozycji zajmowanej przez poszczególnych członków społeczności na określonych szczeblach drabiny społecznej, chociaż Falk nie rozumiał, jakie kryteria lub wartości decydują o przynależności do danej klasy. Z pewnością nie chodziło tu o pozycję wynikającą z samego faktu urodzenia się w tej czy innej klasie, lecz dziecięce wspomnienia Orry’ego nie wystarczały do uzyskania jasnego obrazu. Jakkolwiek wyniosłość Orry’ego mogła brać się właśnie stąd, niemniej jednak Falka irytował sposób, w jaki wypowiadał słowo „tubylcy”, i w końcu zapytał z wyrażną ironią:
— Skąd wiesz, komu masz się kłaniać, a kto ma się kłaniać tobie? Bo ja nie umiem odróżnić Władców od tubylców. Przecież Władcy s ą tubylcami, prawda?
— O, tak. Tubylcy sami tak się nazywają, ponieważ są przekonani, że Władcy to obcy najeźdźcy. Ja też nie zawsze potrafię odróżnić ich od siebie — odparł Orry z nieśmiałym; ujmującym, szczerym uśmiechem.
— Czy wielu z tych na ulicach to Shinga?
— Sądzę, że tak. Oczywiście tylko niektórych znam z widzenia.
— Nie rozumiem, co powoduje, że Władcy, Shinga, trzymają się z dala od tubylców, jeśli wszyscy oni są Ziemianami?
— Cóż, wiedza, władza… Władcy władają Ziemią dłużej niż achinowao włada Kelshy!
— A jednak wciąż tworzą odrębną kastę? Powiedziałeś, że Władcy są zwolennikami demokraji. — Było to starożytne słowo i zwróciło jego uwagę, kiedy Orry pierwszy raz go użył; nie był pewien jego znaczenia, lecz wiedział, że wiąże się z powszechnym udziałem w rządzie.
— Tak, z pewnością, prech Ramarren. Rada sprawuje rządy demokratycznie, dla dobra ogółu, i nie ma tam miejsca na króla czy dyktatora. Może pójdziemy do salonu pariithy? Mają tam też psychostymulatory, jeśli nie odpowiada ci pariitha, są też tancerze i muzycy grający na tёanbach…
— Lubisz muzykę?
— Nie — odparł otwarcie chłopiec, jak gdyby przepraszając. — Sprawia, że chce mi się płakać albo krzyczeć.
Na Werel śpiewają tylko zwierzęta i małe dzieci. To jest… to wydaje się niestosowne, żeby słuchać, jak śpiewają dorośli. Ale Władcy chętnie popierają tubylcze sztuki. A taniec, czasami, jest bardzo przyjemny…
— Nie. — Falka ogarniało coraz większe zniecierpliwienie, chęć zrozumienia tego wszystkiego i skończenia z tym. — Mam kilka pytań do tego, które nazywa się Abundibot, o ile zechce się z nami zobaczyć.
— Z, pewnością. Przez długi czas był moim nauczycielem, mogę się z nim skontaktować za pomocą tego. — Orry uniósł do ust obejmujące nadgarstek złote ogniwa. Gdy mówił do bransolety, Falk siedział wspominając szeptane modlitwy Estrel, kierowane do amuletu, i dziwił się bezmiarowi własnej tępoty. Każdy głupiec domyśliłby się, że ta rzecz jest nadajnikiem; każdy z wyjątkiem tego jednego…
— Lord Abundibot mówi, że możemy przyjść, kiedy tylko chcemy. Jest we Wschodnim Pałacu — oznajmił Orry. Wychodząc z jadłodajni chłopiec rzucił metalowy pieniądz zgiętemu w ukłonie kelnerowi, który odprowadził ich do drzwi.
Wiosenne chmury burzowe zakrywały księżyc i gwiazdy, lecz ulice płonęły światłami. Falk przemierzał je z ciężkim sercem. Wbrew wszystkim swym obawom pragnął ujrzeć miasto, elonaae, Siedzibę Ludzi, lecz Es Toch tylko dręczyło go i nużyło. To nie tłumy niepokoiły go, choć w swym życiu, tym, które pamiętał, widział nie więcej niż dziesięć domów czy stu ludzi naraz. To nie rzeczywistość tego miasta była tak przygniatająca, lecz jego nierzeczywistość. To nie była Siedziba Ludzi. Es Toch nie dawało poczucia historii, sięgania wstecz w czasie i osiągania nowych przestrzeni, choć już od tysiąclecia panowało nad światem. Nie było tam żadnej biblioteki, szkoły czy muzeum, których szukał, pamiętając stare taśmy, jakie oglądał w Domu Zove. Nie było pomników ani pamiątek ze Złotego Wieku Człowieka, nie było nowych źródeł zasilających naukę czy rzemiosło. Używano pieniędzy tylko dlatego, że Shinga je rozdawali, gdyż nie było systemu ekonomicznego, który zastąpiłby je własnymi, o realnej sile nabywczej. Chociaż powiadano, że Władców jest tak wielu, to jednak na Ziemi zamieszkiwali tylko jedno, odcięte od reszty świata miejsce, tak jak sama Ziemia odcięta była od innych światów, które niegdyś tworzyły Ligę. Es Toch było samowystarczalne pod każdym względem, pozbawione korzeni; cały blask jego świateł, doskonałość konstrukcji i maszyn, luksusowa gmatwanina jego ulic wypełniona różnorodnym tłumem przybyszów — wszystko to wznosiło się nad otchłanią, pustką. To była Siedziba Kłamstwa. A jednak była cudowna, jak oszlifowany klejnot przepadły w bezmiernej dziczy Ziemi; cudowny, bezwieczny, obcy.
Śmigacz niósł ich ponad jednym ze spajających krawędzie przepaści, pozbawionych balustrad mostów ku świecącej wieży. Rzeka, daleko w dole, płynęła niewidoczna w ciemności, góry skrywały noc, burza i blask miasta. Przy wejściu do wieży wyszedł im na spotkanie wykonawca i zaprowadził do zabezpieczonej śluzą windy, a stamtąd do pokoju, którego pozbawione okien przezroczyste jak wszędzie ściany zdawały się utkane z błękitnawej, skrzącej się mgły. Poproszono ich, aby usiedli, a następnie podano im jakiś napój w wysokich, srebrnych pucharach. Falk skosztował go ostrożnie i ze zdziwieniem stwierdził, że jest to ten sam pachnący jałowcem trunek, jakim poczęstowano go kiedyś w Enklawie Kansas. Wiedział już, że jest to mocny napój alkoholowy i nie pił więcej, za to Orry wypił ochoczo, wielkimi łykami. Wszedł Abundibot, wysoki, w białych szatach, z twarzą jak maska, i odprawił wykonawcę ledwo dostrzegalnym gestem. Zatrzymał się w pewnej odległości od Falka i Orry’ego. Wykonawca pozostawił trzeci srebrny puchar na maleńkim stoliku. Abundibot uniósł go jak gdyby w geście pozdrowienia, wypił duszkiem, a potem odezwał się swym oschłym, szepczącym głosem.
— Widzę, że nie pijesz, Lordzie Ramarren. Na Ziemi znane jest stare, bardzo stare powiedzenie: w winie prawda. — Uśmiechnął się i zaraz zgasił swój uśmiech. — Lecz być może twoje pragnienie ugasi prawda, nie wino.
— Chciałbym zadać ci pytanie.
— Tylko jedno? — Brzmiąca w jego głosie nuta szyderstwa wydała się Falkowi tak wyraźna — wyraźna do tego stopnia, że spojrzał na Orry’ego, aby zobaczyć, czy ją uchwycił. Lecz chłopiec, ze spuszczonymi oczami, pociągając pariithę z następnej tuby, nie słyszał niczego.
— Chciałbym przez chwilę porozmawiać z tobą sam na sam — rzekł szorstko Falk.
Słysząc to Orry, zaintrygowany, uniósł wzrok. Shinga powiedział:
— Oczywiście możesz. Tak czy inaczej moja odpowiedź będzie taka sama, bez względu na to; czy Har Orry będzie przy tym obecny, czy nie. Nie ma niczego, co chcielibyśmy ukryć przed nim, a powiedzieć tobie, jak również niczego, co chcielibyśmy ukryć przed tobą, a powiedzieć jemu. Niemniej jednak jeśli chcesz, aby wyszedł, niech tak będzie.
— Poczekaj na mnie w sali, Orry — powiedział Falk i chłopiec, jak zawsze uległy, wyszedł. Kiedy pionowe krawędzie drzwi zamknęły się za nim, Falk — szepcząc raczej, gdyż wszyscy tutaj szeptali — powiedział: — Chcę powtórzyć to, o co pytałem cię już wcześniej. Nie jestem jednak pewien, czy dobrze zrozumiałem. Możecie przywrócić moją wcześniejszą pamięć tylko kosztem obecnej, czy to prawda?
— Dlaczego pytasz mnie, co jest prawdą? Czy uwierzysz w to, co ci powiem?
— Dlaczego… dlaczego miałbym nie wierzyć? — odparł Falk, lecz serce w nim zamarło, gdyż czuł, że Shinga bawi się z nim jak z nieświadomą i bezsilną istotą.
— Czyż nie jesteśmy Kłamcami? Nie wierzysz w nic, co ci mówimy. Tego właśnie nauczono cię w Domu Zove, tak właśnie myślisz. Wiemy, co myślisz.
— Odpowiedz na moje pytanie — powiedział Falk, zdając sobie sprawę z daremności swego uporu.
— Powiem ci to, co już powiedziałem wcześniej, i najjaśniej, jak potrafię, chociaż to Ken Kenyek jest tym, który wie o tych sprawach najwięcej. On jest naszym najzdolniejszym mentalistą. Czy chcesz, abym go wezwał? Niewątpliwie chętnie prześle tu swój obraz. Nie? Oczywiście, to bez znaczenia. Z grubsza rzecz biorąc, odpowiedź na twoje pytanie wygląda następująco: twój umysł został, tak jak powiedzieliśmy, wytarty. Wytarcie umysłu jest operacją — oczywiście nie chirurgiczną, lecz oddziaływającą na neuronalne struktury mózgu i wymagającą skomplikowanego wyposażenia psychoelektronicznego — której efekty są nieodwracalne w stopniu nieosiągalnym dla tych, będących wynikiem jakiejkolwiek zwykłej blokady hipnotycznej. Przeto, choć odtworzenie wytartej osobowości jest możliwe, jest to proces o wiele bardziej drastyczny niż zdjęcie blokady hipnotycznej. Problemem jest w tej chwili zastępcza, dodatkowa, częściowa pamięć i struktura osobowości, które ty nazywasz „sobą”. Oczywiście, w rzeczywistości tak nie jest. Patrząc na to bezstronnie, ta wtórnie wyrosła jaźń jest zaledwie szczątkiem, emocjonalnie skołowaciałym i intelektualnie nieudolnym, w porównaniu z twoją prawdziwą, tak głęboko ukrytą osobowością. Tak jak i my nie możemy, tak i nie spodziewamy się, abyś i ty mógł patrzeć na ta bezstronnie, niemniej mieliśmy ochotę zapewnić cię, że odtworzony Ramarren będzie zawierał kontynuację Falka. I kusiło nas, aby cię okłamać po to, żeby zaoszczędzić ci strachu i wątpliwości i uczynić twą decyzję łatwiejszą. Lecz lepiej, że znasz prawdę, nie mogliśmy postąpić inaczej i jak sądzę, ty też nie mógłbyś. Prawda wygląda tak: jeśli przywrócimy normalny stan i funkcjonowanie całości połączeń synaptycznych twego pierwotnego umysłu — jeśli mogę tak uprościć tę niewiarygodnie skomplikowaną operację, którą Ken Kenyek ze swoimi psychokomputerami gotów jest przeprowadzić — to rekonstrukcja spowoduje całkowitą blokadę zastępczych połączeń synaptycznych, które teraz uważasz za swój umysł i jaźń. Zastępcza osobowość zostanie bezpowrotnie usunięta: teraz ona z kolei zostanie wytarta.
— Zatem, aby Ramarren mógł zmartwychwstać, musicie zabić Falka.
— Nie zabijamy — odezwał się Shinga ochrypłym szeptem, a potem powtórzył z porażającą umysł intensywnością w myślomowie: „Nie zabijamy”.
Zapadło milczenie.
— Niekiedy trzeba zrezygnować z czegoś mniejszego, aby uzyskać coś większego. Zawsze tak było — wyszeptał Shinga.
— Ktoś, kto żyje, musi godzić się ze śmiercią — rzekł Falk i zobaczył, jak podobna do maski twarz skrzywiła się. — Dobrze. Zgadzam się. Pozwalam wam mnie zabić. Moja zgoda tak naprawdę nie ma żadnego znaczenia, prawda?… A jednak potrzebujecie jej.
— Nie zabijemy cię — szept był teraz głośniejszy. — My nie zabijamy. Nikomu nie odbieramy życia. Przywrócimy cię twemu prawdziwemu życiu i naturze. Jednak musisz zapomnieć. Taka jest cena, nie ma żadnej innej możliwości: jeśli chcesz być Ramarrenem, musisz zapomnieć Falka. Tak, na to musisz się zgodzić, lecz to jest wszystko, o co prosimy.
— Daj mi jeszcze jeden dzień — powiedział Falk i podniósł się, kończąc rozmowę. Był zgubiony i nic nie mógł zrobić. A jednak spowodował, że maska skrzywiła się — dotknął, na ułamek chwili, samej istoty kłamstwa i w tym momencie czuł, że gdyby wiedział dostatecznie wiele i był wystarczająco silny, dotarłby do prawdy, która leżała w zasięgu ręki.
Falk opuścił budynek razem z Orrym i kiedy znaleźli się na ulicy, powiedział:
— Przejdź się ze mną kawałek. Chcę porozmawiać z tobą poza tymi murami. — Przeszli przez jasną ulicę do krawędzi urwiska i stanęli obok siebie owiewani podmuchami zimnego wiatru wiosennej nocy, a obok nich światła mostu pędziły ponad czarną otchłanią, która opadała od skraju ulicy pionowo w dół.
— Czy miałem prawo — zaczął z wolna Falk — wydawać ci polecenia, kiedy byłem Ramarrenem?
— Jakiekolwiek — odparł chłopiec z gotowością i rozwagą, która zdawała się wynikiem wychowania, jakie otrzymał na Werel.
Falk spojrzał mu prosto w twarz i przez chwilę nie spuszczał zeń wzroku. Wskazał na złote ogniwa bransolety na nadgarstku chłopca i gestem polecił, aby ją ściągnął i wyrzucił w przepaść.
Orry zaczął coś mówić i Falk położył palec na jego ustach.
Oczy chłopca zabłysły, zawahał się, a potem zsunął łańcuszek i cisnął go w ciemność. Kiedy znów odwrócił się do Falka, na jego twarzy wyraźnie widać było strach, zmieszanie i pragnienie pochwały.
Wówczas Falk po raz pierwszy odezwał się do niego w myślomowie: „Czy masz jeszcze jakieś urządzenia lub ozdoby, Orry?”
W pierwszej chwili chłopiec nie zrozumiał. Przekaz Falka nie był tak skoncentrowany i o wiele słabszy w porównaniu z tym, jakim posługiwali się Shinga. Kiedy w końcu zrozumiał, odpowiedział wyraźnie i czysto w ten sam sposób: „Nie. Tylko komunikator. Dlaczego kazałeś mi go wyrzucić?”
„Nie chcę, żeby słyszał mnie ktokolwiek inny oprócz ciebie, Orry”.
Chłopiec wyglądał na przestraszonego i zdenerwowanego. — Władcy słyszą — wyszeptał. — Mogą słyszeć myślomowę gdziekolwiek, prech Ramarren. A ja dopiero zacząłem ćwiczyć techniki ochronne.
— Więc będziemy mówić — powiedział Falk, chociaż wątpił, aby Shinga mogli podsłuchiwać myślomowę „gdziekolwiek” bez pomocy jakichś mechanicznych urządzeń. — Jest coś, o co chcę cię prosić. Ci władcy Es Toch sprowadzili mnie tutaj, aby jak się wydaje, przywrócić moją dawną pamięć, pamięć Ramarrena. Lecz mogą to uczynić, lub chcą to uczynić, tylko kosztem mojej obecnej pamięci, pamięci tego, kim jestem i wszystkiego, czego dowiedziałem się o Ziemi. Tak twierdzą. A ja nie chcę, żeby tak się stało. Nie chcę zapomnieć tego, co wiem i czego się domyślam, nie chcę stać się nieświadomym narzędziem w ich rękach. Nie chcę jeszcze raz umrzeć przed swoją śmiercią! Nie sądzę, żebym mógł się im przeciwstawić, ale spróbuję i dlatego właśnie chcę cię prosić… — przerwał wahając się po między różnymi możliwościami, gdyż tak naprawdę nie opracował jeszcze żadnego planu.
Orry, dotychczas podniecony, znowu spochmurniał, zmieszany, i w końcu zapytał:
— Ale dlaczego…
— Tak? — powiedział Falk widząc, jak autorytet, który na tak krótko pozyskał u Orry’ego, ulatnia się. Wstrząsnął Orrym do tego stopnia, że chłopiec ośmielił się zadać pytanie „dlaczego” i jeśli kiedykolwiek miał do niego dotrzeć, musiał to uczynić zaraz.
— Dlaczego nie ufasz Władcom? Dlaczego sądzisz, że chcą zetrzeć twoją pamięć o Ziemi?
— Ponieważ Ramarren nie wie tego, co ja wiem. I ty też tego nie wiesz. A nasza niewiedza może zdradzić świat, z którego przybyliśmy.
— Ale… ale ty przecież wcale nie pamiętasz naszego świata…
— Nie. Lecz nie chcę służyć Kłamcom, którzy władają tym. Słuchaj. Myślę, że wiem, czego chcą. Chcą przywrócić moją poprzednią pamięć, żeby poznać prawdziwą nazwę a tym samym położenie naszego świata. Jeśli dowiedzą się tego podczas operacji na moim umyśle, wówczas, jak sądzę, zabiją mnie od razu, a tobie powiedzą, że operacja zakończyła się tragicznie, albo jeszcze raz wymażą moją pamięć, a tobie powiedzą, że operacja się nie powiodła. Jeśli zaś nie dowiedzą się, pozostawią mnie przy życiu, przynajmniej dopóki nie powiem im tego, co chcą wiedzieć. A ja, jako Ramarren, nie będę wiedział wystarczająco wiele, żeby im nie powiedzieć. Wówczas może wyślą nas z powrotem na Werel, jedynych pozostałych przy życiu członków wyprawy, powracających po stuleciach do domu, żeby opowiedzieć swym rodakom, jak na ciemnej, barbarzyńskiej Ziemi Shinga, nie zważając na żadne przeciwności, podtrzymują płomień cywilizacji. Shinga, którzy nie są wrogami ludzkości, tylko poświęcającymi się dla innych Władcami, mądrymi Władcami, prawdziwymi synami Ziemi, a nie jakimiś obcymi najeźdźcami. I opowiemy na Werel wszystko, co wiemy o przyjaznych Shinga. A oni uwierzą nam. Uwierzą w kłamstwa, w które my będziemy wierzyć. Więc nie będą obawiać się ataku ze strony Shinga ani też nie będą uważali za konieczne pomóc mieszkańcom Ziemi, prawdziwym ludziom, oczekującym wyzwolenia od kłamstwa.
— Ale, prech Ramarren, to nie są kłamstwa — powiedział Orry.
Falk przyglądał mu się przez chwilę wśród rozmazanych, jasnych, ruchomych świateł. Serce w nim zamarło, lecz w końcu zapytał:
— Czy zrobisz to, o co cię poproszę?
— Tak — wyszeptał chłopiec.
— I nie zdradzisz tego żadnej innej żywej istocie?
— Tak.
— To bardzo proste. Kiedy zobaczysz mnie pierwszy raz jako Ramarrena… jeśli kiedykolwiek tak się stanie… zwróć się do mnie tymi słowami: przeczytaj pierwszą stronę książki.
— Przeczytaj pierwszą stronę książki — powtórzył posłusznie Orry.
Przez chwilę milczeli. Falka wypełniało poczucie daremności wszelkich poczynań, czuł się jak mucha uwięziona w pajęczej sieci.
— To wszystko, prech Ramarren?
— Wszystko.
Chłopiec skłonił głowę i wyszeptał kilka słów w swym ojczystym języku, niewątpliwie jakąś Formułkę przyrzeczenia. Potem zapytał:
— Co mam powiedzieć o komunikatorze, prech Ramarren`?
— Prawdę. Nie ma znaczenia, co powiesz, jeśli zachowasz w tajemnicy to, o co cię prosiłem — odparł Falk. Wydawało się, że przynajmniej nie nauczyli chłopca kłamać. Ale też nie nauczyli go odróżniać prawdy od kłamstwa.
Orry przewiózł ich na swym śmigaczu przez most i Falk znowu znalazł się wśród lśniących, zamglonych ścian pałacu, tam gdzie na samym początku zaprowadziła go Estrel. Gdy tylko znalazł się sam w pokoju, opanowały go strach i wściekłość, wiedział bowiem, jak bardzo dał się oszukać i jak beznadziejne jest jego położenie. I kiedy w końcu opanował już swój gniew, wciąż chodził po pokoju jak niedźwiedź po klatce, walcząc ze strachem przed śmiercią.
Może zdołałby ich ubłagać, by pozwolili mu dalej żyć z pamięcią Falka, który był dla nich bezużyteczny, ale i nieszkodliwy.
Nie. Nie zdołałby. To było oczywiste i tylko tchórzostwo mogło spowodować, że przyszło mu to do głowy. Nie było żadnej nadziei.
Może udałoby mu się uciec?
Może. Pozorna pustka tego wielkiego budynku mogła być pułapką albo jak wiele innych rzeczy tutaj, złudzeniem. Czuł i domyślał się, że jest nieustannie śledzony, że niewidoczni szpiedzy lub urządzenia rejestrują każdy jego gest i słowo. Wszystkie drzwi strzeżone były przez wykonawców lub elektroniczne urządzenia kontrolne. Lecz gdyby nawet uciekł z Es Toch, to co dalej?
Czy zdołałby powrócić przez góry, równiny, las i dotrzeć w końcu do Polany, gdzie Parth… Nie, rzucił sam sobie w gniewie. Nie może wrócić. Tak daleko zaszedł podążając za swym przeznaczeniem, że musi podążyć za nim do końca: przez śmierć, jeśli tak już musi być, do odrodzenia — odrodzenia nieznanego człowieka, obcej duszy.
Nie było tu jednak nikogo, kto powiedziałby prawdę temu nieznanemu i obcemu człowiekowi. Nie było tu nikogo, z wyjątkiem jego samego, komu Falk mógłby zaufać, i dlatego Falk nie tylko musi umrzeć, lecz jeszcze jego śmierć posłuży woli Wroga. Z tym właśnie nie mógł się pogodzić, to było nie do zniesienia. Chodził tam i z powrotem wśród zielonkawego półmroku swego pokoju. Rozmazane, bezdźwięczne błyskawice łyskały nad sufitem. Nie będzie służył Kłamcom, nie powie im tego, co chcą wiedzieć. To nie o Werel się martwił — gdyż wszystko, co wiedział, wszystkie jego domysły były nic niewarte i sama Werel była kłamstwem, a Orry był bardziej niezgłębiony niż Estrel; nic nie było pewne. Lecz kochał Ziemię, chociaż był tu obcy. A Ziemia oznaczała dla niego ten dom w Lesie, słoneczne światło na Polanie, Parth. I tego nie zdradzi. Musi wierzyć, że jest jakiś sposób, by się powstrzymać — pomimo wszystkich złych mocy i oszustw — od zdradzenia tego, co pokochał.
Wciąż i wciąż usiłował wymyślić jakiś sposób, który pozwoliłby mu — Falkowi — pozostawić wiadomość sobie samemu, przyszłemu Ramarrenowi — zadanie samo w sobie tak groteskowe, że niemal niewyobrażalne, a poza tym nie do rozwiązania. Gdyby nawet Shinga nie zauważyli, że pisze wiadomość, z pewnością odnaleźliby ją, kiedy już zostałaby sporządzona. Początkowo zamierzał użyć Orry’ego jako pośrednika, polecając mu, by powiedział Ramarrenowi: „Nie odpowiadaj na pytania Shinga”, ale nie miał żadnej pewności, czy Orry go posłucha i czy utrzyma polecenie w tajemnicy. Shinga tak manipulowali umysłem chłopca, że był właściwie ich narzędziem; nawet ta bezsensowna wiadomość, którą mu niedawno przekazał, mogła już być znana jego Władcom.
Nie przychodził mu do głowy żaden pomysł, żaden podstęp, środek czy sposób, aby przerwać to błędne koło. Była tylko jedna szansa, a właściwie cień szansy, że pozostanie sobą, że pomimo tego wszystkiego, co będą z nim robili, pozostanie sobą i nie zapomni, nie umrze. Jedyną myślą, jaka dawała mu podstawę do nadziei, była ta, że możliwe jest to, o czym Shinga mówili, że jest niemożliwe.
Chcieli, by uwierzył, że jest to niemożliwe.
Zatem złudzenia, widziadła i halucynacje, jakich doświadczył w pierwszych godzinach czy dniach pobytu w Es Toch, miały na celu oszołomienie go i osłabienie jego wiary w siebie, tego właśnie chcieli. Chcieli, żeby stracił zaufanie do siebie, swych przekonań, wiedzy i siły. Wszystkie opowieści o wytarciu umysłu miały przestraszyć go i zarazem przekonać, że nie jest w stanie przeciwstawić się ich parahipnotycznym operacjom.
Ramarren nie zdołał się im oprzeć.
Lecz Ramarren w przeciwieństwie do Falka nie żywił żadnych podejrzeń ani też nikt go nie ostrzegł przed ich możliwościami czy przed tym, co będą usiłowali z nim zrobić. A to mogło mieć znaczenie. Poza tym pamięć Ramarrena nie mogła zostać nieodwracalnie zniszczona, choć twierdzili, że tak stanie się z pamięcią Falka, czego dowodem było to, że zamierzali ją odtworzyć.
To była szansa, niezwykle nikła szansa. Wszystko, co mógł zrobić, to powiedzieć p r z e ż y j ę, w nadziei, że to może być prawda i jeśli będzie miał szczęście, tak się stanie. A jeśli nie będzie miał szczęścia?…
Nadzieja jest bardziej niepewna, ale i silniejsza od wiary, myślał chodząc po pokoju, podczas gdy w górze błyskały bezdźwięczne pioruny. W szczęśliwszych czasach pokłada się ufność w życiu, w złych pozostaje już tylko nadzieja. Ale ufność i nadzieja sprowadzają się do tego samego: stanowią niezbędne powiązanie umysłu z innymi umysłami, ze światem i czasem. Bez zaufania może istnieć człowiek, ale nie ludzkie życie: bez nadziei człowiek umiera. Tam, gdzie nie ma tego związku, gdzie dłonie nie splatają się, tam uczucia zanikają w pustce, a inteligencja staje się bezpłodna i szalona. Wówczas pomiędzy ludźmi jedyną więzią pozostaje ta, która łączy właściciela z niewolnikiem lub mordercę z ofiarą.
Prawa tworzone są przeciwko tym popędom, których ludzie najbardziej się boją. „Nie zabijaj” — brzmiało jedyne prawo Shinga, którym tak się chełpili. Wszystko inne było dozwolone, co być może w rzeczywistości oznaczało, że nic więcej ich nie obchodziło… Obawiając się swego pociągu do śmierci, głosili Cześć dla Życia, oszukując się swym własnym kłamstwem.
Nigdy nie zdobędzie nad nimi przewagi, chyba że dzięki wartości, jakiej żaden kłamiący nie stawi czoła — uczciwości. Być może nie przyjdzie im do głowy, że człowiek może tak bardzo chcieć być sobą, żyć swoim życiem, że może oprzeć się im nawet wówczas, kiedy jest całkowicie bezradny i uzależniony od nich.
Być może. Być może.
W końcu zakazał sobie o tym myśleć, wziął książkę, którą podarował mu Książę Kansas i której wbrew przepowiedni Księcia jeszcze nie stracił, po czym czytał ją przez pewien czas, bardzo uważnie, zanim zasnął.
Następnego poranka — być może ostatniego w tym życiu — Orry zaproponował wycieczkę stratolotem i Falk zgodził się, wyrażając chęć zobaczenia Zachodniego Oceanu. Z wyszukaną grzecznością dwóch Shinga zapytało, czy nie będzie miał nic przeciwko temu, aby towarzyszyli swemu szanownemu gościowi i odpowiedzieli na pytania, jakie może pragnąłby zadać o ich Ziemskim Dominium lub o planowanej na następny dzień operacji. Istotnie, Falk żywił nieokreśloną nadzieję, że dowie się czegoś więcej o tym, co mają zamiar zrobić z jego umysłem, po to, żeby stawić jak największy opór ich mentalnym manipulacjom. Ale niczego się nie dowiedział. Ken Kenyek zarzucił go mnóstwem szczegółów dotyczących neuronów, połączeń międzysynaptycznych, odtworzeń, blokad, uwolnień, środków psychotropowych, hipnozy, parahipnozy, sprzężeń mózg-komputer… z których żaden nie oznaczał niczego konkretnego, wszystkie zaś napawały lękiem. Falk wkrótce zaniechał wysiłków, aby cokolwiek zrozumieć.
Stratolot, pilotowany przez niemego wykonawcę, który zdawał się czymś niewiele więcej niż przedłużeniem tablicy kontrolnej, przeskoczył góry i wystrzelił na zachód ponad pustkowiami, jaskrawymi od krótkotrwałego rozkwitu wiosny. W ciągu kilku minut zbliżyli się do granitowej ściany Zachodniego Pasma. Wciąż jeszcze strome, strzaskane i nie tknięte erozją od czasu kataklizmu sprzed dwóch tysięcy lat krawędzie Sierry wznosiły się wypiętrzając poszarpane szczyty z otchłani śniegu. Po drugiej stronie grani leżał błyszczący w świetle słońca ocean, a pod morskimi falami ciemniały połacie zatopionego lądu.
Tam niegdyś wznosiły się starte z powierzchni ziemi miasta — tak jak w jego umyśle trwały zapomniane miasta, stracone siedziby, przepadłe imiona. Kiedy stratolot zataczał łuk zawracając na wschód, powiedział:
— Jutro nastąpi trzęsienie ziemi, które pochłonie Falka…
— Niestety, tak właśnie musi być, Lordzie Ramarren — odezwał się Abundibot z satysfakcją. A może Falkowi wydawało się tylko, że słyszy w jego głosie zadowolenie. Ilekroć słowa Abundibota wyrażały jakieś uczucie, brzmiały tak fałszywie, że zdawały się wyrażać coś zupełnie przeciwnego; lecz być może tym, co zawierały w rzeczywistości, był całkowity brak jakiegokolwiek uczucia czy emocji. Ken Kenyek, białoskóry i bladooki, o regularnych, ukrywających wiek rysach twarzy, ani nie okazywał, ani nie udawał żadnych uczuć, kiedy mówił lub kiedy, tak jak teraz, siedział nieporuszony, obojętny, ani pogodny, ani bierny, lecz całkowicie zamknięty w sobie, samowystarczalny, odległy.
Stratolot przemknął ponad milami pustyni dzielącej Es Toch od morza — na całym tym wielkim obszarze nie było śladu ludzkiej bytności. Wylądowali na dachu budynku, w którym znajdował się pokój Falka. Po kilku godzinach spędzonych w obojętnym, przygnębiającym towarzystwie Shinga nawet jego iluzoryczna samotność wydała mu się godna pożądania. Pozwolili mu się nią nacieszyć; resztę popołudnia i wieczór spędził sam pośród zamglonych ścian swego pokoju. Bał się, że Shinga mogą znowu oszołomić go narkotykami lub otoczyć złudzeniami, aby zdezorientować go i osłabić jego wolę, lecz najwidoczniej czuli, że nie muszą już więcej stosować wobec niego takich środków ostrożności. Dali mu spokój, więc mógł chodzić po przezroczystej podłodze, siedzieć bez ruchu i czytać swoją książkę. Cóż innego mógł przeciwstawić ich woli?
Wciąż i wciąż w ciągu tych długich godzin powracał do książki, do Starego Kanonu. Nie ośmielił się nawet naznaczyć jej paznokciem, czytał ją tylko, zmagając się ze zmienionymi literami, całkowicie pochłonięty, oddając się słowom, powtarzając je sobie, gdy chodził, siedział czy leżał, powracając wciąż i znowu, i jeszcze raz do początku, do pierwszych słów pierwszej strony:
Droga, którą zdążasz
nie jest Drogą wieczną
Imię, które rzeczy dajesz
Nie jest Nazwą wieczną.
Głęboką nocą, słaniając się z umęczenia i głodu pod naporem myśli, których nie chciał do siebie dopuścić, i strachu przed śmiercią, którego nie chciał czuć, jego umysł w końcu znalazł się w stanie, do którego dążył. Ściany runęły, jaźń zniknęła i stał się nicością. Był słowami — był słowem, słowem wypowiedzianym w ciemności, którego nikt nie słyszał od samego początku, był pierwszą stroną czasu. Jego jaźń odpadła od niego i był całkowicie i niezmiennie sobą — bezimiennym, samotnym, jedynym.
Stopniowo powracały znaczenia, rzeczy odzyskały nazwy, a ściany odbudowały się. Przeczytał jeszcze raz pierwszą stronę książki i położył się spać.
Wschodnia ściana pokoju jarzyła się jasnoszmaragdowo w promieniach wschodzącego słońca, kiedy przyszło po niego dwóch wykonawców. Wyprowadzili go przez zamglone sale i korytarze na zewnątrz, a potem przewieźli śmigaczem przez pogrążone w cieniach ulice na drugą stronę przepaści, do jeszcze jednej wieży. Ci, którzy się nim teraz zajęli, nie byli służącymi, lecz parą wielkich, niemych strażników. Pamiętając metodyczną brutalność, z jaką zbili go, kiedy po raz pierwszy wkroczył do Es Toch — pierwszą lekcję, jaką otrzymał od Shinga, mającą podkopać jego wiarę w siebie — domyślił się, iż obawiają się, że mógłby spróbować uciec w tych ostatnich chwiłach i widok strażników miał mu wybić takie pomysły z głowy.
Wprowadzono go w labirynt pokoi, który kończył się jasno oświetlonymi, podziemnymi kabinami, otoczonymi murem ekranów i pulpitów ogromnego zespołu komputerów. Był tam tylko Ken Kenyek, który podniósł się od jednego z pulpitów i zbliżył, aby go powitać. Zastanawiające było, że widywał Shinga tylko pojedynczo lub co najwyżej po dwóch naraz, a w sumie widział ich tylko kilku. Lecz nie było teraz czasu, by się nad tym zastanawiać, chociaż niewyraźne wspomnienie czy wyjaśnienie tego faktu błąkało się przez chwilę po obrzeżach jego umysłu, dopóki nie odezwał się Ken Kenyek:
— Ostatniej nocy nie próbowałeś popełnić samobójstwa — powiedział swym bezdźwięcznym szeptem. Rzeczywiście. Było to jedyne wyjście, o którym Falk nigdy nie pomyślał.
— Stwierdziłem, że pozwolę, żebyś ty to zrobił — odparł. Ken Kenyek nie zwrócił na to uwagi, choć sprawiał wrażenie, że słucha uważnie.
— Wszystko gotowe — powiedział. — To są takie same układy i dokładnie takie same połączenia, jakich użyto sześć lat temu do zablokowania struktur twej pierwotnej świadomości i podświadomości. Z twoją zgodą usunięcie blokady nie będzie trudne ani nie spowoduje żadnego urazu. Zgoda ma podstawowe znaczenie dla odbudowy struktur, chociaż jest całkowicie nieistotna przy ich blokadzie. Czy jesteś już gotów? — Niemal równocześnie z tymi słowami do Falka dotarł oślepiająco jasny przekaz myślowy: „Jesteś już gotów?”
Przysłuchiwał się uważnie, kiedy Falk odpowiedział w ten sam sposób.
Jak gdyby usatysfakcjonowany odpowiedzią lub jej empatyczną aurą, Shinga skinął głową i odezwał się swym monotonnym szeptem:
— Zatem zacznę bez narkotyków. Narkotyki zacierają ostrość procesu parahipnotycznego. Łatwiej pracować bez nich. Usiądź tam.
Falk usłuchał, milcząc i usiłując utrzymać w milczeniu również swój umysł.
Na jakiś niewidoczny znak do pomieszczenia wszedł pomocnik i podszedł do Falka, gdy tymczasem Ken Kenyek usiadł przed klawiaturą komputera, tak jak muzyk zasiada przy swoim instrumencie. Przez chwilę Falk wspomniał wielki wzorzec w sali tronowej Księcia Kansas, szybkie, ciemne dłonie przesuwające się nad nim, tworzące i burzące pełne znaczenia zmienne wzory z kamieni, gwiazd, myśli… Nieprzenikniona czerń opadła na niego jak kurtyna zakrywająca oczy i umysł. Był świadom tego, że nałożono mu coś na głowę, kaptur lub jakiś hełm, a potem nie docierało do niego już nic oprócz czerni, bezkresnej czerni, ciemności. W tej ciemności jakiś głos wypowiadał słowo rozbrzmiewające w jego umyśle, słowo, które niemal rozumiał. Bez końca to samo słowo, słowo, słowo, nazwa… Jego wola przetrwania błysnęła jak wybuchający płomień i w straszliwym wysiłku, krzycząc bezgłośnie, oznajmił: „Jestem Falkiem”.
A potem była już tylko ciemność.