II

Zove miał sześćdziesiąt lat, Parth dwadzieścia; ale tamtego zimnego popołudnia na Długich Polach wydawała się sobie stara w sposób, w jaki ludzie nie mogą być starzy — bezwieczna. Nie znajdowała pociechy w mrzonkach o ostatecznym zwycięstwie sięgającym gwiazd czy o powszechnym panowaniu prawdy. Proroczy dar jej ojca stał się w jej wydaniu zwyczajnym brakiem złudzeń. Wiedziała, że Falk odchodzi.

— Nie wrócisz — powiedziała tylko. — Wrócę, Parth.

Trzymała go w ramionach, lecz nie zwracała uwagi na jego obietnicę.

Spróbował przemówić do niej, choć jego umiejętności w zakresie telepatycznego przekazywania były niewielkie. Jedynym Odbiorcą w Domu była niewidoma Kretyan; poza tym żaden z mieszkańców Domu nie był biegły w mentalnej łączności: myślomowie. Techniki nauczania myślomowy nie zostały zapomniane, jednak prawie w ogóle ich nie używano. Praktykowanie tej najdoskonalszej i najpełniejszej formy porozumiewania stało się dla ludzi po prostu niebezpieczne.

Przekaz myślowy pomiędzy dwoma inteligentnymi umysłami może być bezładny, a nawet obciążony skazą szaleństwa jednego z nich, może więc pociągać za sobą błąd w rozumieniu — lecz nigdy nie może być świadomie fałszowany. Pomiędzy myślą a jej werbalnym wyrażeniem istnieje luka, którą może wypełnić zły zamiar — pierwotne znaczenie myśli zostaje zmienione, a jego miejsce zajmuje kłamstwo. Pomiędzy myślą a jej przekazem nie ma luki: są tym samym. Nie ma tam miejsca na kłamstwo.

W ostatnich latach Ligi, na co zdawały się wskazywać opowieści i fragmentaryczne nagrania, które Falk przestudiował, użycie myślomowy było szeroko rozpowszechnione, a zdolności telepatyczne wysoko rozwinięte. Ziemia zdobyła umiejętność posługiwania się myślomową na samym końcu, ucząc się jej technik od innych ras; Ostatnia Sztuka, jak nazwano ją w którejś książce. Napotkał tam wzmianki o kłopotach, wstrząsach i zmianach w rządzie Ligi Wszystkich Światów, mających swoje źródło, być może, w panowaniu owej formy porozumiewania się, która wykluczała wszelkie kłamstwo. Lecz wszystko to było mgliste i na poły legendarne, jak cała historia ludzkości. Pewne było tylko to, że od czasu najazdu Shinga i upadku Ligi rozproszone wspólnoty ludzkie straciły do siebie zaufanie i używały słowa mówionego. Wolny człowiek może mówić swobodnie, lecz niewolnik czy zbieg musi posiąść umiejętność ukrywania prawdy i kłamania. Tego Falk nauczył się w Domu Zove i to było przyczyną jego niewielkiej praktyki we wzajemnym dostrajaniu umysłów. Lecz teraz próbował przemówić do Parth, aby wiedziała, że nie kłamie: „Uwierz mi, Parth, wrócę do ciebie!”

Ale ona nie chciała słuchać.

— Nie, nie chcę myślomowy — powiedziała głośno. — Ukrywasz zatem swoje myśli przede mną.

— Tak, ukrywam. Mam obdarować cię moim smutkiem? Cóż dobrego przynosi prawda? Gdybyś mnie wczoraj okłamał, wciąż wierzyłabym, że idziesz tylko do Ransifel i wrócisz do Domu za dziesięć dni. Miałabym wtedy jeszcze dziesięć dni i nocy. Teraz nie mam nic, ani dnia, ani godziny. Wszystko przepadło, wszystko skończone. Cóż dobrego daje prawda?

— Parth, czy poczekasz na mnie przez rok?

— Nie.

— Tylko rok…

— Rok i jeden dzień, aż powrócisz na srebrnym rumaku, aby zabrać mnie do swego królestwa, gdzie pojmiesz mnie za żonę. Nie, nie chcę czekać na ciebie, Falk. Po co mam czekać na mężczyznę, który leży być może martwy w lesie albo gdzieś na prerii zastrzelony przez Wędrowców, błąka się z wypranym mózgiem, po Mieście Shinga, zniewolony, czy też pozostawiwszy za sobą sto lat świetlnych leci do innej gwiazdy? Na co mam czekać? Nie myśl, że wezmę sobie innego mężczyznę. Nie, nie chcę. Zostanę tutaj, w domu mego ojca. Ufarbuję na czarno przędzę i utkam czarny materiał na suknię; będę chodziła w czerni i umrę w czerni. Lecz nie chcę czekać na nikogo i na nic. Nigdy.

— Nie miałem prawa cię o to prosić — powiedział w pokornym cierpieniu, a ona krzyknęła:

— Och, Falk, nie czynię ci wyrzutów!

Siedzieli obok siebie na łagodnym zboczu ponad Długim Polem. Kozy i owce pasły się na ogrodzonych pastwiskach ciągnących się przez milę pomiędzy nimi a lasem. Roczne źrebięta harcowały i brykały wokół kosmatych klaczy. Listopadowy zmierzch dmuchał zimnym wiatrem.

Ich ręce leżały tuż obok siebie. Parth dotknęła złotej obrączki na jego lewej dłoni.

— Obrączkę otrzymuje się w prezencie — powiedziała. — Wiesz, czasami myślałam, że może miałeś żonę. Zastanawiam się, czy ona czeka na ciebie… — Zadrżała.

— Cóż z tego? — odparł. — Po co mam dbać o to, co może było, o to, kim byłem? Dlaczego w ogóle powinienem stąd odejść? Wszystko to, czym jestem teraz, jest twoje, Parth, pochodzi od ciebie, jest twoim darem…

— To podarunek bez zobowiązań — powiedziała dziewczyna ze łzami w oczach. — Weź go i idź. Odejdź… Objęli się i tak pozostali.

Dom pozostał daleko za omszałymi, czarnymi pniami i splątanymi bezlistnymi gałęziami. Z tyłu drzewa zamykały się nad szlakiem.

Dzień był szary, zimny i cichy z wyjątkiem monotonnego szumu wiatru w gałęziach, dochodzącego zewsząd tajemniczego szeptu, który nigdy nie milkł. Prowadził Metock, idący długim, lekkim krokiem. Za nim szedł Falk, a na końcu Thurro. Wszyscy trzej ubrani byli lekko i ciepło w bluzy z kapturami i spodnie z materiału zwanego zimowym suknem, które chroniły przed śniegiem nawet lepiej niż płaszcze. Każdy niósł lekki plecak z podarunkami i towarami na wymianę, śpiworem i taką ilością suszonej, skoncentrowanej żywności, która wystarczyłaby na przetrzymanie nawet miesięcznej zamieci. Buckeye, która od swych narodzin nigdy nie opuściła Domu i panicznie bała się niebezpieczeństw i przeszkód czyhających w lesie, odpowiednio skompletowała ich bagaże. Każdy miał laserowy miotacz, a Falk niósł dodatkowo funt lub dwa żywności, lekarstwa, kompas, jeszcze jeden miotacz, zmianę odzieży, zwój liny, niewielką książkę podarowaną mu dwa lata temu przez Zove — wszystko to ważyło około piętnastu funtów i stanowiło cały jego ziemski dobytek. Metock sadził przed siebie bez wysiłku, niezmordowanie, jakieś dziesięć kroków za nim podążał Falk, z tyłu szedł Thurro. Szli swobodnie, niemal bez szmeru, a za nimi nieruchome drzewa zwierały się ponad niewyraźnym, zasypanym liśćmi szlakiem.

Do Ransifel mieli trzy dni marszu. Wieczorem drugiego dnia znaleźli się w okolicy wyraźnie różniącej się od otoczenia Domu Zove. Las nie był tak zbity, grunt bardziej nierówny. Ponure polany rozciągały się na zboczach wzgórz nad porośniętymi gęstwą zarośli strumieniami. Rozbili obóz na jednym z takich otwartych miejsc, na południowym zboczu wzgórza, gdyż północne omiatane było gwałtownym wiatrem, niosącym zapowiedź zimy. Thurro znosił naręcza suchego drewna, podczas gdy dwaj pozostali usunęli wokół trawę i wznieśli prowizoryczne palenisko z kamieni. Kiedy pracowali, Metock stwierdził:

— Tego popołudnia przekroczyliśmy dział wód. Ten strumień w dole płynie na zachód. Do Wewnętrznej Rzeki. Falk wyprostował się i spojrzał na zachód, lecz wznoszące się tuż przed nim płaskie wzgórze, okryte niską kopułą nieba, nie pozostawiało miejsca na rozległy widok.

— Metock — powiedział — myślę, że nie ma sensu, abym szedł do Ransifel. Równie dobrze mogę pójść swoją drogą. Wydaje się, że wzdłuż strumienia, przez który przeprawiliśmy się dzisiejszego popołudnia, wiedzie szlak na zachód. Wrócę i pójdę nim.

Metock rzucił mu spojrzenie; chociaż nie użył myślomowy, towarzysząca mu myśl była oczywista: „Chcesz wrócić do domu?”

Odpowiadając Falk użył myślomowy: „Nie, do diabła! Nie chcę!”

— Przepraszam — odpowiedział głośno Starszy Brat, jak zawsze poważny i dokładny. Nawet nie próbował ukryć tego, że będzie zadowolony widząc, jak Falk odchodzi. Dla Metocka nic nie było ważniejsze od bezpieczeństwa Domu; każdy obcy stanowił zagrożenie, nawet obcy, którego znał od pięciu lat, towarzysz jego myśliwskich wypraw i kochanek jego siostry. Mimo to ciągnął dalej: — Z radością powitają cię w Ransifel. Dlaczego nie zacząć stamtąd?

— Dlaczego nie stąd?

— Twoja sprawa. — Metock umieścił ostatni kamień na swoim miejscu, a Falk zaczął rozpalać ogień. — Jeśli minęliśmy jakiś szlak, to nie wiem, skąd lub dokąd prowadzi. Jutro wczesnym rankiem przekroczymy prawdziwy szlak, starą drogę do Hirand. Dom Hirand leżał daleko stąd na zachód, dobry tydzień marszu; nikt nie był tam od sześćdziesięciu lub siedemdziesięciu lat. Nie wiem dlaczego. Mimo to szlak był wciąż wyraźny, kiedy szedłem tamtędy ostatni raz. Tamten to mogła być ścieżka zwierzyny, zgubiłbyś się lub wyszedł na moczary.

— W porządku, spróbuję drogą do Hirand. Przez chwilę milczeli, a potem Metock zapytał: — Dlaczego idziesz na zachód?

— Ponieważ Es Toch leży na zachodzie.

Ta nazwa, tak rzadko wypowiadana, zabrzmiała tutaj, pod tym niskim niebem, bezbarwnie i obco. Thurro, nadchodzący z naręczem drewna, rozejrzał się wokół niespokojnie. Metock nie pytał już o nic więcej.

Ta noc na zboczu przy obozowym ognisku była dla Falka ostatnią spędzoną z tymi, których uważał za braci, za swych najbliższych. Następnego dnia wyruszyli na szlak zaraz po wschodzie słońca i na długo przed południem dotarli do szerokiego, zarośniętego traktu odchodzącego w lewo od ścieżki prowadzącej do Ransifel. Dwie ogromne sosny tworzyły tam coś w rodzaju wrót. Pod ich konarami, w miejscu gdzie się zatrzymali, panował mrok, a powietrze stało nieruchome.

— Wróć do nas, gościu i bracie — powiedział młody Thurro, zakłopotany równie swoimi myślami o ożenku, jak i wyglądem ciemnej, niewyraźnej drogi, którą miał obrać Falk.

Metock powiedział tylko:

— Daj mi swoją manierkę, dobrze? — i w zamian oddał Falkowi własną, z kutego srebra.

Potem rozdzielili się. Tamci poszli na północ, a on na zachód.

Po chwili Falk zatrzymał się i spojrzał za siebie. Nie było ich już widać; szlak do Ransifel zakryły młode drzewa i zarośla porastające drogę do Hirand. Droga wyglądała na używaną, wprawdzie rzadko, a już z pewnością nie była naprawiana lub oczyszczana od wielu lat. Falka otaczał las, dzika puszcza, i nic oprócz niej nie było widać. Stał samotny wśród cieni bezkresnych drzew. Ziemia była miękka próchnicą odkładającą się od tysiąca lat; wśród wielkich drzew, sosen i świerków powietrze stało mroczne i nieruchome. Płatek lub dwa mokrego śniegu tańczyły w zamierającym wietrze.

Falk poluźnił trochę rzemień plecaka i ruszył w drogę. Kiedy zapadł zmrok, wydało mu się, że opuścił Dom już bardzo, bardzo dawno temu, że Dom pozostał za nim gdzieś niezmiernie daleko i że zawsze był sam.

Wszystkie dni jego wędrówki były takie same. Szare zimowe światło, dmący wiatr, okryte lasami wzgórza i doliny, długie zbocza, ukryte w zaroślach strumienie, bagniste niziny. Droga do Hirand, chociaż mocno zarośnięta, nie sprawiała trudności w marszu, gdyż biegła długimi, prostymi odcinkami lub szerokimi, łagodnymi łukami, omijając trzęsawiska i wzniesienia terenu. Pośród wzgórz Falk uświadomił sobie, że droga wiedzie szlakiem jakiejś wielkiej starożytnej autostrady, która przecinała wprost wzgórza, tak że nawet dwa tysiące lat nie zdołało tego zatrzeć. Lecz na niej, wzdłuż niej i wszędzie wokół rosły już drzewa: sosny i świerki, rozległe zarośla ostrokrzewu na zboczach, nieskończone zastępy buków, dębów, orzechów, olch, jesionów, wiązów, wszystkie chylące głowy przed górującymi nad nimi, majestatycznymi kasztanowcami, właśnie teraz tracącymi ostatnie ciemnożółte liście i osypującymi ścieżkę tłustymi, brązowymi owocami. Wieczorem przyrządzał wiewiórkę, królika czy dziką kurę, które złowił, kiedy pędziły i przemykały podczas swych nie kończących się igraszek pośród królestwa drzew. Zbierał orzechy i orzeszki bukowe i piekł je potem w żarze obozowego ogniska. Lecz noce były złe. Dwa sny wciąż podążały za nim i zawsze porywały go ze sobą o północy. Jeden był o istocie ukradkiem ściganej w ciemnościach przez kogoś, kogo nigdy nie widział. Drugi był gorszy. Śnił, że zapomniał czegoś zabrać, czegoś ważnego, niezbędnego, bez czego będzie zgubiony. Budził się z tego snu i wiedział, że był prawdziwy: był zgubiony — to siebie samego zapomniał. Rozpalał ognisko, jeśli akurat nie padało, i kulił się przy nim, zbyt śpiący i otumaniony snem, aby zająć się książką, którą wciąż nosił przy sobie, Starym Kanonem, i szukać otuchy w słowach głoszących, że kiedy wszystkie drogi są zgubione, pozostaje tylko Droga, by dojść do celu. Samotny człowiek nie liczy się. A on wiedział, że nie jest nawet człowiekiem, lecz w najlepszym razie półistotą próbującą znaleźć swe dopełnienie, rzucającą się bez celu przez kontynent pod obojętnymi gwiazdami. Więc chociaż wszystkie dni były takie same, to jednak przynosiły ulgę po strasznych nocach.

Wciąż liczył mijające dni i jedenastego dnia od opuszczenia swych towarzyszy na rozdrożu, a trzynastego jego podróży, doszedł do końca drogi do Hirand. Niegdyś była tam polana. Odnalazł drogę przez zbite zagony dzikich jeżyn i gęstwę młodych brzóz do czterech rozsypujących się czarnych wieżyc, sterczących wysoko ponad jeżynami, winoroślą i zaschłymi ostami: czterech kominów zburzonego Domu. Domu Hirand już nie było, pozostała tylko nazwa. Droga kończyła się w ruinach.

Krążył wokół tego miejsca przez parę godzin, trzymany jak na uwięzi smętnym śladem niegdysiejszej ludzkiej obecności. Podniósł kilka odłamków przerdzewiałych mechanizmów, kawałki połamanych garnków, które przeżyły nawet ludzkie kości, rozpadający się w rękach fragment przegniłego materiału. Wreszcie wziął się w garść i poszukał szlaku wiodącego na zachód od polany. Przeszedł przez coś dziwnego: pole o powierzchni pół mili kwadratowej, całkowicie pokryte równą i gładką szklistą substancją, ciemnofioletową, bez najmniejszej rysy. Ziemia przesypywała się przez jej krawędzie, pokrywał ją łupież liści i gałęzi, lecz ona pozostawała nietknięta. Wyglądało to tak, jak gdyby wielki, płaski kawał ziemi zalano roztopionym ametystem. Co to było — pole startowe dla jakichś niewyobrażalnych pojazdów, zwierciadło służące do przesyłania sygnałów innym światom, podłoże pola siłowego? Czymkolwiek było, przyniosło zagładę Domowi Hirand. I potrzeba było tu o wiele więcej wiedzy i siły niż ta odrobina, którą Shinga pozostawili ludziom.

Falk odszedł, pozostawiając za sobą to dziwne miejsce i zagłębił się w las, nie próbując już szukać ścieżki.

Był to pozbawiony poszycia las majestatycznych, z rzadka rosnących, pozbawionych liści drzew. Resztę tego dnia i następny poranek spędził idąc szybkim marszem. Okolica stawała się znowu górzysta, wzgórza biegły z północy na południe, w poprzek jego drogi, i koło południa, kierując się na coś, co wyglądało z jednego wzgórza jak niski szczyt następnego, znalazł się nagle w bagnistej dolinie pełnej strumieni. Szukał brodów grzęznąc w podmokłych łąkach, przemoczony do suchej nitki ostrym, zimnym deszczem. W końcu, gdy znalazł wyjście z posępnej doliny, pogoda zaczęła się zmieniać i kiedy wspiął się na wzgórze, słońce wyszło przed nim zza chmur i roztoczyło wokoło cały splendor zimowego dnia, zsyłając promienie pomiędzy nagie gałęzie, rozjaśniając nagie konary, wielkie pnie i ziemię mokrym złotem. To dodało mu otuchy; szedł śmiało naprzód, z mocnym postanowieniem, że rozbije obóz dopiero o zmroku. Wszystko było teraz błyszczące i pogrążone w całkowitej ciszy, którą przerywał tylko odgłos spadających z gałęzi kropel deszczu i dalekie, smętne pogwizdywanie sikorek. Potem usłyszał, tak jak w swoim śnie, kroki dochodzące z tyłu, z lewej strony.

Zwalony dąb, stanowiący do tej pory przeszkodę, w tej jednej wstrząsającej chwili stał się osłoną; rzucił się za nim na ziemię i z bronią w ręku krzyknął:

— Wychodź!

Przez długi czas nic się nie poruszyło.

„Pokaż się” — odezwał się Falk w myślomowie i zaraz wyłączył odbiór, gdyż bał się odpowiedzi. Doznawał niesamowitego uczucia obcości: wiatr niósł słabą, cuchnącą woń.

Zza drzew wyszedł dzik, przeszedł po jego śladach i zatrzymał się, aby obwąchać ziemię. Groteskowa, wspaniała dzika świnia o mocarnych barkach, ostrym grzbiecie i pewnych, szybkich, uwalanych błotem nogach. Sponad ryja, kłów i szczeciny spoglądały na Falka maleńkie, błyszczące oczka.

— Aaach, aach, aach, człowiek, aach — powiedziało stworzenie węsząc.

Napięte mięśnie Falka drgnęły, a dłoń zacisnęła się na rękojeści lasera. Jednak nie strzelił. Ranny dzik jest niewiarygodnie szybki i groźny. Kulił się więc dalej bez drgnienia.

— Człowiek, człowiek — powiedziała dzika świnia niewyraźnym i matowym głosem dobywającym się z pokiereszowanego ryja — myśl do mnie. Myśl do mnie. Słowa są trudne dla mnie.

Falkowi drgnęła ręka, w której trzymał miotacz. Niespodziewanie dla samego siebie powiedział głośno:

— Więc nie mów. Nie chcę myślomowy. Idź, odejdź swoją świńską drogą.

— Aach, aach, człowieku, przemów do mnie.

— Idź albo będę strzelał! — Falk podniósł się trzymając pewnie wycelowany w stworzenie miotacz.

— To źle zabijać — powiedziała świnia.

Falk opamiętał się i tym razem nie odpowiedział, pewien, że zwierzę nie rozumie słów. Przesunął odrobinę miotacz, dokładnie wymierzając w cel i powiedział: — Idź! — Dzik zwiesił głowę z wahaniem. Potem z niewiarygodną szybkością, jak gdyby zerwał się z uwięzi, zawrócił i odbiegł tą samą drogą, którą przybył.

Falk stał przez chwilę, a kiedy odwrócił się, by odejść, wciąż trzymał gotowy do strzału miotacz. Jego ręka znowu drżała. Słyszał stare opowieści o obdarzonych mową zwierzętach, lecz mieszkańcy Domu Zove sądzili, że to tylko legendy. Przez chwilę zrobiło mu się niedobrze, ale jednocześnie miał ochotę roześmiać się głośno. — Parth — wyszeptał, gdyż właśnie teraz musiał z kimś porozmawiać — właśnie otrzymałem lekcję etyki od dzikiej świni… Och, Parth, czy wydostanę się kiedyś z tego lasu? Czy on się nigdy nie skończy?

Brnął dalej przed siebie w górę coraz bardziej stromego, porośniętego krzakami zbocza. Na szczycie las stał się rzadszy i pomiędzy drzewami zobaczył skrawek nieba skąpany w blasku słońca. Jeszcze kilka kroków i wyszedł spod gałęzi na skraj zielonego zbocza, które opadało przez pas sadów i pól do brzegu szerokiej, czystej rzeki. Po jej drugiej stronie, na podłużnej, ogrodzonej łące, pasło się stado złożone z około pięćdziesięciu sztuk bydła, dalej zaś wznosiły się pastwiska i sady aż po obrzeżony lasem zachodni grzbiet wzgórza. Niedaleko na południe od miejsca, gdzie stał Falk, rzeka zakręcała lekko wokół niskiego pagórka, zza skarpy którego, ozłocone niskim, późnym słońcem, wznosiły się czerwone kominy domu.

Wyglądało to jak kawałek jakiegoś innego, sielskiego wieku uwięzionego w tej dolinie i przeoczonego przez mijające stulecia, chronionego przed wszechogarniającym, dzikim chaosem bezludnego lasu. Przystań, towarzystwo i ponad wszystko porządek: dzieło ludzi. Uczucie ulgi i słabości wypełniło Falka na widok wstęgi dymu unoszącej się z tych czerwonych kominów… Ognisko domowe… Zbiegł w dół zbocza i przez najniżej położony sad dotarł do ścieżki, która prowadziła wzdłuż brzegu rzeki między zaroślami olch i złotych wierzb. Nie było widać żadnej żywej istoty oprócz czerwonobrązowych krów pasących się po drugiej stronie rzeki. Cisza i spokój wypełniały rozświetloną słońcem dolinę. Zwolniwszy kroku szedł pomiędzy zagonami ogrodu warzywnego do najbliższych drzwi domu. Kiedy obszedł pagórek, dom wyłonił się przed nim w całej okazałości, ze ścianami z rudej cegły i kamienia, odbijającymi się w bystrej wodzie na łuku rzeki. Zatrzymał się, nieco zrażony swą lekkomyślnością, gdyż przyszło mu do głowy, że powinien okrzyknąć dom oznajmiając swe przybycie, zanim zbliży się do niego. Ruch w otwartym oknie tuż nad ciemnym wejściem przykuł jego wzrok. Kiedy tak stał, na wpół wahając się, poczuł nagle, tuż pod mostkiem, przenikający głęboko w klatkę piersiową palący ból; zachwiał się i upadł zgięty we dwoje, jak uderzony packą pająk.

Ból trwał tylko chwilę. Nie stracił przytomności, lecz nie mógł ruszać się ani mówić.

Wokół niego stali ludzie; widział ich jak przez mgłę, między następującymi po sobie okresami niewidzenia, lecz nie słyszał żadnych głosów. Wyglądało to tak, jakby ogłuchł, a jego ciało całkowicie zdrętwiało. Mimo że zmysły odmawiały mu posłuszeństwa, usiłował myśleć. Niesiono go gdzieś, lecz nie czuł trzymających go rąk; doznał straszliwych zawrotów głowy, a kiedy minęły, stracił zupełnie kontrolę nad swoimi myślami, które wirowały opętańczo, paplały i skrzeczały. Jakieś głosy zaczęły mamrotać i brzęczeć w jego mózgu, chociaż świat wokół niego rozpływał się i niknął. Kim jesteś czy jesteś skąd pochodzisz Falk iść gdzie iść czy jesteś nie wiem czy jesteś człowiekiem zachód iść nie wiem gdzie droga oczy człowiek nie człowiek… Fale, echa i wzloty słów podobnych do wróbli, żądania, odpowiedzi, cichnące, zachodzące na siebie, chlipiące, krzyczące, zamierające w szarej ciszy.

Przed jego oczyma rozciągała się powierzchnia ciemności. Wzdłuż niej ciągnęła sil krawędź światła.

Stół; krawędź stołu. Światło lampy w ciemnym pokoju. Zaczynał widzieć, czuć. Siedział na krześle w ciemnym pokoju, przy długim stole, na którym stała lampa. Był przywiązany do krzesła; kiedy się poruszył, czuł powróz wcinający się w mięśnie piersi i ramion. Ruch; jakiś człowiek wyłonił się po jego lewej, drugi z prawej strony. Siedzieli tak jak on, tuż przy stole. Pochylając się do przodu mówili do siebie ponad jego głową. Ich głosy brzmiały tak, jak gdyby dochodziły zza wysokiej ściany, z wielkiej odległości, tak że nie rozumiał słów.

Drżał z zimna. Uczucie chłodu sprawiało, że coraz lepiej orientował się w tym, co się wokół niego działo i zaczął odzyskiwać kontrolę nad myślami. Słyszał wyraźniej i znów mógł poruszać językiem. Powiedział coś, co miało znaczyć:

— Co ze mną zrobiliście?

Nie otrzymał odpowiedzi, lecz zaraz potem człowiek siedzący po jego lewej stronie niemal przytknął swoją twarz do twarzy Falka i powiedział głośno:

— Po co tutaj przyszedłeś?

Falk usłyszał słowa, po chwili je zrozumiał i po jeszcze jednej odpowiedział:

— Schronienie. Na noc.

— Schronienie przed czym?

— Lasem. Samotnością.

Zimno przenikało go coraz bardziej i bardziej. Rozkazał swym ciężkim, niezdarnym rękom unieść się trochę, chcąc zapiąć koszulę. Pod rzemieniami, którymi przywiązano go do krzesła, tuż pod mostkiem, czuł pulsujące bólem miejsce.

— Nie ruszaj rękoma — odezwał się mężczyzna siedzący po jego prawej stronie, cały pogrążony w cieniach. — To więcej niż program, Argerd. Żadna blokada hipnotyczna nie jest w stanie oprzeć się w ten sposób pentoninie.

Ten z lewej, duży mężczyzna o płaskiej twarzy i bystrych oczach, odezwał się cichym, syczącym głosem:

— Nie możesz być tego pewien, cóż bowiem wiemy o ich sztuczkach? Tak czy inaczej, jak oceniasz jego opór, czym on jest? Ty, Falk, gdzie jest to miejsce, z którego przyszedłeś, Dom Zove?

— Wschód. Wyszedłem… — Nie mógł przypomnieć sobie, ile dni trwała jego wędrówka. — Czternaście dni temu, tak sądzę.

Skąd znają nazwę jego Domu, jego imię? Odzyskiwał już jednak zmysły, więc nie dziwił się zbyt długo. Kiedyś z Metockiem polował na jelenie używając strzałek-igieł, które mogły zabić ledwo drasnąwszy. Strzała, która go powaliła, lub późniejsza iniekcja, kiedy był całkowicie bezbronny, musiała zawierać jakiś środek, który zniósł zarówno świadomą kontrolę, jak i prymitywną, podświadomą blokadę telepatycznych ośrodków mózgu, pozostawiając go otwartym dla parawerbalnej indagacji. Przeszukali jego umysł. Ta myśl spotęgowała w nim uczucie zimna i słabości. Dlaczego dopuścili się tego gwałtu? Dlaczego zakładali, że będzie ich okłamywał, zanim jeszcze z nim porozmawiali?

— Czy myślicie, że jestem Shingą? — zapytał.

Twarz mężczyzny siedzącego z prawej strony, szczupła, okolona długimi włosami, brodata i ze ściągniętymi wargami pojawiła się niespodziewanie w świetle lampy. Otwartą dłonią uderzył Falka w usta. Głowa Falka odskoczyła do tyłu, oślepł na chwilę od wstrząsu. W uszach mu dźwięczało, w ustach czuł smak krwi. Potem było następne uderzenie, i jeszcze jedno. Mężczyzna syczał, powtarzając wiele razy:

— Nie wypowiadaj tego słowa, nie mów go, nie mów, nie mów…

Falk szarpnął się bezradnie, chcąc się obronić, uwolnić. Mężczyzna z lewej powiedział coś ostro. Potem przez chwilę panowała cisza.

— Nie chciałem nikogo skrzywdzić przychodząc tutaj — powiedział w końcu Falk na tyle spokojnie, na ile pozwalały mu na to gniew, ból i strach.

— W porządku — odezwał się ten z lewej, Argerd. — Dalej, opowiedz swoją historyjkę. Co chciałeś osiągnąć przychodząc tutaj?

— Poprosić o schronienie na noc. I dowiedzieć się, czy jest tu jakiś szlak prowadzący na zachód.

— Dlaczego chcesz iść na zachód?

— Dlaczego pytasz? Powiedziałem ci wszystko w myślomowie, gdzie nie ma miejsca na kłamstwo. Znasz mój umysł.

— Masz dziwny umysł — odparł Argerd swym cichym głosem. — I dziwne oczy. Nikt nie przychodzi tutaj, aby prosić o schronienie na noc albo pytać o drogę. Ani po cokolwiek innego. Nikt tutaj nie przychodzi. Kiedy przychodzą tutaj słudzy Obcych, zabijamy ich. Zabijamy wykonawców, mówiące zwierzęta, Wędrowców, świnie i robactwo. Nie słuchamy prawa, które mówi, że to źle zabijać, prawda, Drehnem?

Brodaty uśmiechnął się szczerząc pożółkłe zęby.

— Jesteśmy ludźmi — powiedział Argerd. — Ludźmi, wolnymi ludźmi, zabójcami. A kim ty jesteś, z tym swoim półumysłem i sowimi oczami i dlaczego nie mielibyśmy cię zabić?

W tym krótkim okresie, jaki pamiętał, Falk nigdy nie spotkał się wprost z okrucieństwem czy nienawiścią. Ci ludzie, których znał — a było ich tak niewielu — może nie byli nieustraszeni, lecz z pewnością nie władał nimi strach; byli wielkoduszni i życzliwi. Wiedział, że wśród tych dwóch mężczyzn jest bezbronny jak dziecko i świadomość tego zarazem oszałamiała go i rozwścieczała.

Szukał jakiejś obrony lub wybiegu i nie znalazł nic. Wszystko, co mógł zrobić, to mówić prawdę.

— Nie wiem, czym ani kim jestem i skąd pochodzę. Idę, aby się tego dowiedzieć.

— Dokąd idziesz?

Przeniósł wzrok z Argerda na drugiego, Drehnema. Wiedział, że znają odpowiedź i że Drehnem znowu go uderzy, jeśli to powie.

— Odpowiedz! — krzyknął brodaty, unosząc się i pochylając do przodu.

— Do Es Toch — powiedział Falk i znowu Drehnem uderzył go w twarz, a on tak jak przedtem przyjął cios w milczącym upokorzeniu dziecka ukaranego przez obcych.

— To nic nie da. Nie powie nic więcej oprócz tego, co wyciągnęliśmy z niego po pentoninie. Zostaw go.

— Więc co z nim zrobimy?

— Szukał schronienia na noc, dostanie je. Wstań! Rzemień, którym był przywiązany do krzesła, odpadł. Chwiejąc się, stanął na nogach. Kiedy zobaczył czarną dziurę schodów za niskimi drzwiami, w których kierunku go wlekli, próbował stawić opór i wyrwać się, lecz mięśnie nie były mu jeszcze posłuszne. Drehnem wykręcając mu rękę zmusił go, aby się pochylił i tak przepchnął go przez wejście. Drzwi zatrzaśnięto, gdy odwracał się chwiejnie, aby utrzymać się na stopniach.

Ciemność; nieprzenikniona ciemność. Drzwi były jak opieczętowane, bez żadnego uchwytu po tej stronie. Żaden ślad, najmniejszy promyk światła nie dochodził zza nich, nie było również nic słychać. Falk usiadł na szczycie schodów ze zwieszoną między ramionami głową.

Stopniowo słabość i oszołomienie mijały. Uniósł głowę wytężając wzrok. Widział w ciemności o wiele lepiej niż inni ludzie. Zawdzięczał to — jak dawno temu stwierdziła Ranya — swoim dziwnym oczom z wielkimi źrenicami i tęczówkami. Lecz teraz jedynie plamy i cętki powidoku męczyły jego oczy; nic nie widział, gdyż nie docierał tutaj najmniejszy promyk światła. Wstał i po omacku, wolno, stopień po stopniu, zaczął schodzić wąskimi, niewidocznymi stopniami.

Dwudziesty pierwszy stopień, drugi, trzeci — koniec. Falk ruszył powoli naprzód, z wyciągniętą ręką, nadsłuchując. Chociaż ciemność była dla niego czymś w rodzaju fizycznego ucisku — mroczną przemocą, oszukującą go ustawicznie wrażeniem, że jeśli będzie wytężał wzrok wystarczająco mocno, to zacznie widzieć — nie bał się jej. Systematycznie, krocząc powoli, kierując się dotykiem i słuchem, upewnił się, że znajduje się w części rozległej piwnicy, pierwszym pomieszczeniu z całego szeregu piwnic, które, sądząc po echach, wydawały się ciągnąć bez końca.

Odnalazł niebawem drogę z powrotem do schodów, które, ponieważ od nich zaczął, potraktował jako swoją bazę. Tym razem usiadł na najniższym stopniu i siedział bez ruchu. Był głodny i bardzo chciało mu się pić. Zabrali mu plecak, a nie pozostawili nic, czym mógłby zaspokoić głód i pragnienie.

To twoja wina — powiedział gorzko do siebie i jego umysł rozdzielił się, rozpoczynając coś w rodzaju dialogu. Cóż takiego zrobiłem? Dlaczego mnie zaatakowali?

Przecież Zove powiedział ci: nie ufaj nikomu. Oni nikomu nie ufają a mają rację.

Nawet komuś, kto przychodzi sam i prosi o pomoc?

Z twoją twarzą, z twoimi oczami? Kiedy nawet na pierwszy rzut oka jest oczywiste, że nie jesteś normalną ludzką istotą? Mimo wszystko mogli mi dać choć łyk wody — powiedziała być może dziecięca, wciąż nie znająca strachu część jego umysłu.

Tylko swemu przeklętemu szczęściu zawdzięczasz to, że nie zabili cię od razu, jak tylko cię zobaczyli — stwierdził jego intelekt i na to już nie było odpowiedzi.

Oczywiście, wszyscy mieszkańcy Domu Zove przyzwyczaili się do wyglądu Falka, a goście przybywali rzadko i byli ostrożni w wyrażaniu swych spostrzeżeń, tak że nigdy nie był zmuszony do zastanawiania się nad tym, jak bardzo pod względem fizycznym różni się od innych. Teraz po raz pierwszy uświadomił sobie, że obcy spoglądający w jego twarz nigdy nie zobaczyli w niej twarzy człowieka.

Ten zwany Drehnemem bał się go i uderzył dlatego, że się bał i że budził w nim wstręt, ponieważ był dla niego obcy, potworny, niewytłumaczalny.

To było tylko to, co Zove usiłował mu powiedzieć, kiedy ostrzegał go tak poważnie i niemal czule: „Musisz iść sam, możesz iść tylko sam”.

Teraz nie pozostało nic, tylko spać. Ułożył się, jak mógł najwygodniej, na najniższym stopniu, gdyż klepisko było wilgotne, i zamknął oczy odgradzając się od zewnętrznej ciemności.

Jakiś czas później obudziły go myszy. Biegały tu i tam z ledwo słyszalnym chrobotem — zig-zag dochodzące z ciemności — i szeptały: „Źle zabijać to źle zabijać halo haalllooo nie zabijaj nas nie zabijaj nas”.

— Zabiję — ryknął Falk i wszystkie myszy zamilkły. Trudno było mu znowu zasnąć, choć być może trudne było to, że nie był pewien, czy śpi, czy czuwa. Leżał i zastanawiał się, czy na zewnątrz jest dzień czy noc; jak długo będą trzymali go tutaj i czy mają zamiar go zabić; czy użyją tego środka znowu, aż zupełnie zniszczą mu umysł; a nie tylko wedrą się weń; ile czasu trzeba, aby pragnienie zmieniło się z dolegliwości w katusze; jak najlepiej łowić w ciemności myszy bez przynęty i łapki i jak długo można przeżyć na diecie z surowych myszy.

Kilka razy, aby odegnać od siebie te myśli, na nowo przeszukiwał piwnicę. Znalazł wielką postawioną na sztorc beczkę czy kadź i serce zabiło mu nadzieją, lecz dźwięczała głucho, gdy macał wokół niej, podrapał sobie ręce o wyłamane deski przy dnie. Nie znalazł innych schodów ani drzwi w tej swej ślepej wędrówce wzdłuż nie kończących się, niewidocznych ścian.

Stracił w końcu orientację i nie mógł odnaleźć schodów. Usiadł w ciemności na ziemi i wyobraził sobie padający gdzieś w lesie na szlaku jego samotnej wędrówki deszcz, szare światło i szept kropel w gałęziach drzew. W myślach powtórzył to wszystko, co pamiętał ze Starego Kanonu, sam początek początków:

Droga, którą zdążasz

nie jest Drogą wieczną…

Po jakimś czasie usta mu tak wyschły, że spróbował polizać klepisko, czując bijącą od niego chłodną wilgoć, lecz do języka przywarł tylko suchy pył. Myszy przemykały niekiedy tuż obok niego, szepcząc w ciemności.

Daleko w głębi długich korytarzy czerni szczęknęły rygle, zadźwięczał metal — jasny, przeszywający brzęk światła. Światło…

Niewyraźne kształty i cienie, łuki sklepień, belki, jakieś otwory wyłoniły się i majaczyły w ciemnej przestrzeni wokół niego. Z wysiłkiem stanął na nogach i ruszył chwiejnym biegiem w kierunku światła.

Dochodziło z niskich drzwi, przez które, kiedy się do nich zbliżył, zobaczył wierzchołki pagórków, korony drzew i zaróżowione wieczorne lub poranne niebo, które oślepiło jego oczy jak południowe słońce w bezchmurny letni dzień. Zatrzymał się przed progiem nie tylko dlatego, że niemal oślepł, ale i dlatego, że tuż za drzwiami stała nieruchoma postać.

— Wychodź — odezwał się cichy, ochrypły głos, głos wielkiego mężczyzny, Argerda.

— Czekaj. Nie widzę jeszcze.

— Wychodź. I nie zatrzymuj się. Nie odwracaj nawet głowy, bo inaczej zamiast niej zostanie ci na karku kupka żużlu.

Falk wszedł w drzwi, lecz znowu się zawahał. Jego umysł, dotychczas pogrążony w ciemności, teraz znowu zaczynał pracować. Jeśli puszczają go wolno, myślał, może to znaczyć, że boją się go zabić.

— Ruszaj!

Zaryzykował.

— Nie bez mojego plecaka — powiedział cichym głosem, który ledwo wydobył się z suchego gardła.

— To jest laser.

— Równie dobrze możesz użyć go teraz. Nie przejdę przez kontynent bez broni.

Tym razem to Argerd był tym, który się zawahał. W końcu głosem przechodzącym niemal w pisk wrzasnął do kogoś:

— Gretten! Gretten! Znieś na dół rzeczy obcego!

Przez jakiś czas nic się nie działo. Falk stał w ciemności tuż przed progiem, Argerd, nieruchomy, tuż za nim. Jakiś chłopiec zbiegł po porosłym trawą zboczu widocznym przez drzwi, cisnął plecak Falka i zniknął.

— Podnieś to — rozkazał Argerd i Falk posłuchał, wychodząc z cienia w światło. — A teraz zabieraj się.

— Czekaj — mruknął Falk klękając i pospiesznie przejrzał poprzerzucane rzeczy w rozpiętym plecaku. — Gdzie moja książka?

— Książka?

— Stary Kanon. Zwykła książka, nie elektroniczna…

— Myślisz, że pozwolilibyśmy ci stąd z nią odejść? Falk osłupiał.

— Czy Kanony Człowieka nabiorą dla was znaczenia, jeśli je przeczytacie? Dlaczego ją zabrałeś?

— Nie wiesz i nigdy nie dowiesz się tego, co my wiemy, a jeśli zaraz stąd nie odejdziesz, odetnę ci laserem ręce. Wstawaj i idź prosto przed siebie, ruszaj! — W głosie Argerda znów pojawił się piskliwy ton i Falk uświadomił sobie, że omal nie przekroczył granicy. Dostrzegł strach i nienawiść bijące z topornie ciosanej, inteligentnej twarzy Argerda, poczuł, że te same emocje udzielają się i jemu, więc pospiesznie zapiął plecak, wyminął wielkiego mężczyznę i ruszył pod górę trawiastym zboczem wznoszącym się od drzwi piwnicy. To było światło zmierzchu — słońce dopiero co zaszło. Szedł prosto w nie. Cienka, elastyczna taśma czystej niepewności zdawała się łączyć tył jego głowy z końcem lufy laserowego miotacza w ręce Argerda i rozciągała się coraz bardziej, w miarę jak odchodził. Przeszedł przez zarośnięty zielskiem trawnik, przez most z luźnych desek przerzucony nad rzeką, a potem skierował się w górę ścieżką wiodącą wśród pastwisk i dalej wśród sadów. Wszedł na szczyt wzgórza. Rzucił okiem za siebie, by zobaczyć ukrytą dolinę taką, jaką zobaczył ją po raz pierwszy: wypełnioną złotym wieczornym światłem, słodką i spokojną, wysokie kominy domu sterczące ponad odbijającą niebo rzeką. Potem podążył w mrok lasu, gdzie królowała już noc.

Spragniony i głodny, zły i przygnębiony Faik widział siebie idącego przez Wschodni Las bez określonego celu i bez żadnej nadziei na przyjazne ognisko gdzieś po drodze, które przerwałoby uciążliwą, dziką monotonię jego wędrówki. Nie mógł szukać drogi, przeciwnie — musiał unikać wszystkich dróg i kryć się przed ludźmi i ich siedzibami jak każde inne dzikie zwierzę. Tylko jedna rzecz pocieszała go trochę — oprócz potoku, gdzie zaspokoił pragnienie, i paru kęsów żywności z plecaka — a była to myśl, że chociaż sam sprowadził na siebie kłopoty, to jednak nie ugiął się pod nimi. Udało mu się nastraszyć uczłowieczonego dzika i zezwierzęconego człowieka w ich własnych siedzibach. Napełniło go to otuchą: znał siebie tak mało, że wszystko, czego dokonał, było również aktem samopoznania, i wiedząc, jak bardzo brakuje mu tej wiedzy o sobie, był zadowolony dowiadując się, że przynajmniej nie brak mu odwagi. Napił się, zjadł, napił się znowu, a potem ruszył dalej w świetle księżyca, nikłym, a jednak wystarczającym dla jego oczu, dopóki nie pozostawił dobrej mili nierównego terenu między sobą a Domem Strachu, jak w myślach go nazywał. Potem, wyczerpany, ułożył się do snu na skraju niewielkiej polany, nie rozpalając ogniska ani nie budując szałasu; leżąc wpatrywał się w skąpane w księżycowym blasku zimowe niebo. Nic nie mąciło ciszy oprócz powtarzających się co jakiś czas dalekich pohukiwań polującej sowy. I ta samotność wydała mu się kojąca i błogosławiona po wypełnionej głosami i mysią bieganiną ciemnej, więziennej piwnicy Domu Strachu.

I kiedy tak spieszył na zachód, przemykając wśród drzew i kolejnych dni, nie mógł już zliczyć ani jednych, ani drugich. Czas mijał, a on szedł dalej.

Utracił nie tylko książkę, wzięli również srebrną manierkę, dar Metocka, i maleńkie puzderko, również srebrne, zawierające dezynfekującą maść. Zabrali książkę chyba tylko dlatego, że bardzo jej potrzebowali albo też brali ją za coś w rodzaju szyfru czy zakodowanego przekazu. Przez jakiś czas w niedorzeczny sposób dotkliwie odczuwał jej brak, gdyż wydawało mu się, że była jedynym prawdziwym ogniwem łączącym go z ludźmi, którzy zdobyli jego miłość i zaufanie, tak że kiedyś siedząc przy ognisku powiedział sobie, że następnego dnia zawróci, odnajdzie Dom Strachu i odbierze swoją książkę. Lecz owego następnego dnia poszedł znowu dalej. Mógł iść przed siebie na zachód, kierując się wskazaniami słońca i kompasu, lecz nigdy nie odnalazłby określonego miejsca w tym bezkresie nie kończących się wzgórz i dolin. Ani ukrytej doliny Argerda, ani też Polany, gdzie właśnie teraz Parth być może tkała na swym warsztacie w świetle zimowego słońca. Wszystko to przepadło gdzieś za nim.

A może dobrze się stało, że utracił książkę. Cóż tutaj znaczył dla niego ten trafny i wytrwały mistycyzm prastarej cywilizacji, ten spokojny głos opowiadający o zapomnianych wojnach i katastrofach? Rodzaj ludzki przeżył katastrofę, lecz on opuścił ludzi. Zaszedł już zbyt daleko i był całkowicie samotny. Żył teraz wyłącznie dzięki polowaniu, a to w znacznym stopniu skracało drogę, jaką przebywał każdego dnia. Nawet jeśli zwierzyna nie boi się huku wystrzałów i jest bardzo liczna, polowanie wymaga czasu. Trzeba sprawić i upiec łup, a potem siedzieć w zimowym chłodzie przy ognisku i wysysać kości, i pozwolić, aby ogarnęło cię uczucie sytości i senności; trzeba zbudować szałas z kory i gałęzi dla ochrony przed deszczem i spać, a następnego dnia iść dalej. Na książkę nie było tu miejsca, nawet na ów stary kanon o Niedziałaniu. Nie przeczytałby go — był zbyt zmęczony, aby myśleć. Polował, jadł, spał, szedł; milczący w milczącym lesie, szary cień prześlizgujący się na zachód poprzez mroźną puszczę.

Pogoda pogarszała się z dnia na dzień. Często chude zdziczałe koty, śliczne niewielkie stworzenia o pasiastych lub łaciatych futerkach i zielonych oczach czekały na skraju kręgu blasku rzucanego przez ognisko na resztki jedzenia i zbliżały się z chytrą i bojaźliwą dzikością, aby porwać kości, które im ciskał. Gryzoni, którymi się żywiły, niemal się nie spotykało; zapadły w zimowy sen. Żadne stworzenie, od czasu kiedy opuścił Dom Strachu, nie odezwało się ani nie przemówiło do niego. Zwierzęta tych pięknych, skutych mrozem, nizinnych lasów, które teraz przemierzał, być może nigdy nie widziały człowieka ani nie czuły jego zapachu. I im bardziej oddalał się od Domu Strachu, tym wyraźniej widział jego obcość: samego domu ukrytego w spokojnej dolinie, jego fundamentów ożywionych myszami piszczącymi ludzkim głosem i jego mieszkańców posiadających prawdziwą wiedzę, używających narkotyków prawdy i pogrążonych w barbarzyńskiej ciemnocie. Tam z pewnością bywał Wróg.

Wątpliwe było natomiast, czy Wróg kiedykolwiek był tutaj. Nikogo zresztą tutaj nie było. Nikogo nigdy nie będzie. Sójka skrzeczała wśród szarych gałęzi. Oszronione, brązowe liście trzeszczały pod stopami; liście setek jesieni. Wielki jeleń spoglądał na niego z drugiej strony niewielkiej polany, nieporuszony, stawiając pod znakiem zapytania jego prawo do przebywania tutaj.

— Nie zastrzelę cię. Upolowałem rano dwie kury — odezwał się Falk.

Jeleń utkwił w nim wzrok z wyniosłym opanowaniem niemych istot, a potem powoli odszedł. Nic tu nie napawało Falka strachem. Nic się do niego nie odzywało. Pomyślał, że w końcu ponownie zapomni mowy i znowu stanie się taki, jaki był przedtem: niemy, dziki, nieludzki. Zbyt daleko odszedł od ludzkich siedzib i przybył do miejsc, którymi władają nieme stworzenia i do których człowiek nigdy nie zagląda.

Na skraju łąki potknął się o kamień i już na czworakach przeczytał wyblakłe litery, wycięte w na wpół zagrzebanym w ziemi bloku: CK O.

Człowiek był tutaj; żył tutaj. Pod stopami Falka, pod ściętym lodem pagórkowatym terenem porośniętym bezlistnymi zaroślami i nagimi drzewami, pod korzeniami, leżało miasto. Tylko że on przybył do tego miasta o jakieś tysiąc bądź dwa tysiące lat za późno.

Загрузка...