IV

— Stara kobieta Kessnokaty’ego mówi, że zbiera się na śnieg — zaszemrał przy nim głos jego przyjaciółki. — Powinniśmy być gotowi do ucieczki, jeśli tylko nadarzy się okazja.

Falk nie odpowiedział, siedział po prostu, łowiąc wyostrzonym słuchem obozowy zgiełk; głosy mówiące obcym językiem, stłumione przez odległość; gdzieś blisko szorstki odgłos skrobania wyprawianej skóry; cienki wrzask dziecka; trzask płonącego w namiocie ogniska.

— Horressins! — ktoś z zewnątrz zawołał na niego, a on wstał natychmiast i stał bez ruchu. Po chwili ręka jego przyjaciółki ujęła jego ramię i poprowadziła go tam, gdzie go oczekiwano: do wspólnego ogniska pośrodku kręgu namiotów; świętowano właśnie udane polowanie i pieczono całego byka. Ktoś wetknął mu w ręce wołową goleń. Usiadł na ziemi i zaczął jeść. Sok i stopiony tłuszcz ściekały mu po brodzie, lecz nie starł ich. Byłoby to poniżej godności Łowcy Mzurra Narodu Basnasska. Mimo to, że obcy, pojmany i ślepy, jednak był łowcą i nauczył się zachowywać godnie.

Im społeczność bardziej zamknięta, tym bardziej konformistyczna. Ludzie, wśród których się znalazł, kroczyli bardzo wąską, krętą i ściśle wytyczoną Drogą przez szerokie, wolne równiny. Dopóki był z nimi, dopóty musiał dokładnie trzymać się wszystkich zakrętów ich dróg. Dieta Narodu Basnasska składała się ze świeżej, na wpół upieczonej wołowiny, surowych dzikich cebul i krwi. Dzicy pasterze dzikiego bydła niczym wilki wybierali okaleczone, pozostające z tyłu, słabe sztuki z nieprzeliczonych stad — trwająca całe życie, bez chwili wytchnienia, krwawa uczta. Polowali używając ręcznych laserów i strzegli swego terytorium za pomocą mechanicznych ptaków, takich jak ten, który zniszczył śmigacz Falka; maleńkich burzących pocisków, zaprogramowanych na uderzenie w jakiekolwiek urządzenie czerpiące energię z syntezy termojądrowej. Sami nie wytwarzali ani nie naprawiali broni, używali jej zaś wyłącznie po rytualnym oczyszczeniu i rzuceniu zaklęć; gdzie ją uzyskiwali, tego Falk nie dowiedział się, choć doszły do niego wzmianki o dorocznych pielgrzymkach, które mogły mieć związek z bronią. Nie znali rolnictwa i nie trzymali żadnych zwierząt domowych; byli niepiśmienni i nic nie wiedzieli — oprócz może kilku mitów i bohaterskich legend — o historii rodzaju ludzkiego. Poinformowali Falka, że nie mógł przybyć z Lasu, ponieważ Las zamieszkują tylko gigantyczne białe węże. Praktykowali monoteistyczną religię, w której rytuały wplecione były okaleczenia, kastracja i ofiary z ludzi.

To właśnie jeden z przesądów ich skomplikowanej wiary spowodował, że pozostawili Falka przy życiu i uczynili członkiem plemienia. Normalnie, ponieważ nosił laser, a zatem nie można byłoby uczynić z niego niewolnika, wycięliby mu żołądek i wątrobę, aby zbadali je wróżbici, a potem, gdyby im się tak spodobało, pozwoliliby posiekać go kobietom. Jednak na tydzień czy dwa przed jego pojmaniem zmarł stary mężczyzna ze społeczności Mzurra. Jako że w plemieniu nie było bezimiennego noworodka mogącego otrzymać jego imię, nadano je pojmanemu, który chociaż ślepy, zeszpecony i tylko chwilami przytomny, przecież był lepszy niż nikt; gdyż tak długo jak Stary Horressins zatrzymywał przy sobie swoje imię, jego duch, zły jak wszystkie duchy, mógłby powracać, aby zakłócać spokój żywym. Więc odebrano imię duchowi i nadano Falkowi, wraz z całym obrzędem wtajemniczenia Łowcy, na który składały się chłosta, podanie środków wymiotnych, tańce, opowiadanie snów, tatuowanie, bezładne śpiewy, uczta, kopulowanie wszystkich po kolei mężczyzn z jedną kobietą i w końcu całonocne zaklęcia do Boga, aby miał w opiece nowego Horressinsa. Po tym wszystkim rzucili go na końską skórę w namiocie z bydlęcej skóry i pozostawili samego, pogrążonego w majakach, aby umarł lub powrócił do życia, podczas gdy duch Starego Horressinsa, bezimienny i bezsilny, porwany wiatrem jęcząc przepadał gdzieś wśród równin.

Kobieta, którą zobaczył po raz pierwszy, kiedy odzyskał przytomność, zajętą bandażowaniem jego oczu i opatrywaniem ran, przychodziła, gdy tylko mogła, aby się nim opiekować. Widział ją jedynie wówczas, kiedy w krótkich chwilach niepewnego odosobnienia w jego namiocie mógł unieść bandaże, w które z właściwą sobie bystrością umysłu zaopatrzyła go, gdy został przyniesiony do obozu. Gdyby Basnasska zobaczyli te oczy nie przesłonięte powiekami, odcięliby mu język, aby nie mógł wymówić swego imienia, a potem spaliliby go żywcem. Powiedziała mu to, i wiele innych rzeczy, które powinien wiedzieć o Narodzie Basnasska, lecz niewiele o sobie. Jasne było, że należała do plemienia niewiele dłużej niż on sam. Przypuszczał, że zgubiła się na prerii i wolała dołączyć do plemienia, niż umrzeć z głodu. Nie mieli nic przeciwko jeszcze jednej niewolnicy, którą mogli wykorzystywać wszyscy mężczyźni, a poza tym wykazała się zręcznością w leczeniu, więc pozostawili ją przy życiu. Miała rudawe włosy, niezwykle cichy głos i nazywała się Estrel. Poza tym nie wiedział o niej nic, a ona z kolei nie wypytywała o nic, co go dotyczyło, nawet o jego imię.

Zważywszy wszystko, wyszedł z tego niemal bez szwanku. Paristole, Szlachetny Materiał prastarej cetiańskiej nauki, nie mógł eksplodować ani zapalić się, tak że śmigacz nie wybuchnął pod nim, chociaż układ sterujący został zniszczony. Cienki odłamek wybuchającego pocisku zranił go w lewą stronę i wierzch głowy, ale na szczęście znalazła się Estrel ze swoją wiedzą i paroma bandażami. Nie wywiązała się żadna infekcja, więc szybko wracał do zdrowia i w kilka dni po swoim krwawym chrzcie na Horressinsa wspólnie z nią zaplanował ucieczkę.

Lecz dni mijały, a sposobność nie nadarzała się. Bo też była to zamknięta społeczność: ostrożni, zazdrośni ludzie, czyniący wszystko w ściśle określonych ramach, wyznaczonych przez obrządki, zwyczaje i tabu. Chociaż każdy Łowca posiadał swój namiot, kobiety były wspólne i wszystko, co czynili, czynili wspólnie z innymi; byli w mniejszym stopniu społeczeństwem niż stowarzyszenie czy stado — współzależni od siebie członkowie jednej grupy. W tej sytuacji dążenie do zdobycia zaufania innej osoby, niezależność i chęć odosobnienia były oczywiście podejrzane; Falk i Estrel zmuszeni byli wykorzystywać każdą sposobność, aby móc porozmawiać przez chwilę sam na sam. Dziewczyna nie znała leśnego dialektu, lecz mogli porozumiewać się w lingalu, którego Basnasska używali w szczątkowej formie.

— Czas spróbować — powiedziała kiedyś. — Może podczas burzy śnieżnej, kiedy śnieg ukryje nas i nasze ślady. Lecz jak daleko zajdziemy w zamieci? Masz kompas, ale zimno…

Zimowe rzeczy Falka zostały skonfiskowane wraz ze wszystkim, co posiadał; zabrali nawet złotą obrączkę, której nigdy nie zdejmował. Pozostawili mu laser: był jego integralną częścią jako Łowcy i nie można mu było go zabrać. Lecz jego rzeczy, które nosił tak długo, okrywały teraz wystające żebra i kościste nogi Starego Łowcy Kessnokaty’ego. Kompas pozostał przy nim tylko dlatego, że Estrel zabrała go i ukryła, zanim przeszukali jego plecak. Oboje nosili ubiór Narodu Basnasska: bluzy i leginy z koźlej skóry oraz buty i parki z czerwonej wolej skóry; lecz nic nie stanowiło wystarczającego zabezpieczenia przed jedną z tych niesionych ostrym, zimnym wiatrem preriowych zamieci, oprócz ścian, dachu i ognia.

— Jeśli zdołamy przedostać się na terytorium Samsity, kilka mil stąd na zachód, możemy zejść do Starego Miejsca, wiem gdzie, i ukryć się tam, dopóki nie przestaną nas szukać. Zamierzałam tak zrobić, zanim przybyłeś. Ale nie miałam kompasu i bałam się zgubić w zamieci. Z kompasem i miotaczem może nam się udać… Albo nie.

— Jeśli to nasza jedyna szansa — powiedział Falk skorzystamy z niej.

Nie był już tak bardzo porywczy, naiwny i pełen nadziei jak przed pojmaniem. Był bardziej stanowczy i nieufny. Chociaż ucierpiał z ich rąk, nie czuł specjalnego żalu do członków Narodu Basnasska; napiętnowali go raz na zawsze tatuując z góry na dół obie jego ręce błękitnymi krechami oznaczającymi pokrewieństwo, znacząc go tym samym jako barbarzyńcę, ale i jako człowieka. W porządku. Lecz oni mieli swoje sprawy, a on swoją. Chciał się uwolnić, ruszyć dalej w podróż i czynić to, co Zove nazwał człowieczym dziełem — popychała go do tego wola, rozbudzona w Leśnym Domu. Ci ludzie przybyli znikąd i zdążali donikąd, gdyż odcięli korzenie łączące ich z przeszłością ludzi. To nie tylko skrajna niepewność egzystencji wśród Narodu Basnasska skłaniała go do jak najszybszego wydostania się z niewoli; to było również uczucie nieustannego braku tchu, skrępowania i unieruchomienia, trudniejsze do zniesienia niż bandaże przesłaniające oczy.

Tego wieczoru Estrel zatrzymała się przy jego namiocie, aby powiedzieć mu, że zaczął padać śnieg, i właśnie kiedy szeptem układali plan ucieczki, przy wejściowej klapie odezwał się jakiś głos. Estrel przetłumaczyła spokojnie: on mówi: Ślepy Łowco, czy chcesz na tę noc Czerwoną Kobietę? Nie dodała żadnego wyjaśnienia. Falk znał prawo i ceremoniał dzielenia się kobietami; zajęty myślami o sprawach, jakie omawiali, odpowiedział najczęściej używanym słowem z krótkiej listy znanych mu wyrażeń języka Basnasska: — „Mieg”! — nie.

Męski głos powiedział coś jeszcze naglącym tonem.

— Jeśli będzie padało, jutrzejszej nocy, może — wyszeptała Estrel w lingalu. Wciąż zastanawiając się, Falk nie odpowiedział. Potem uświadomił sobie, że podniosła się i odeszła, pozostawiając go samego w namiocie. I dopiero po chwili zrozumiał, że to ona była Czerwoną Kobietą i że mężczyzna zabrał ją, aby z nią kopulować.

Mógł po prostu powiedzieć „tak” zamiast „nie” i kiedy pomyślał o tym, jak zręcznie i delikatnie się nim zajmowała, o jej łagodnym dotyku i głosie oraz o upartym milczeniu, pod którym skrywała swą dumę lub wstyd, aż skrzywił się, że nie uczynił nic, aby ją oszczędzić, i poczuł się upokorzony jako jej towarzysz… i jako mężczyzna.

— Wyruszymy dziś w nocy — powiedział do niej następnego dnia wśród wirujących płatków śniegu przy Namiocie Kobiet. — Przyjdź do mojego namiotu. Ale dopiero późno w nocy.

— Kokteky powiedział, żebym przyszła do niego dziś w nocy.

— Czy nie mogłabyś się wymknąć?

— Może.

— Który namiot jest Kokteky’ego?

— Na lewo za Wspólnym Namiotem Mzurra. Ma łatę nad wejściem.

— Jeśli nie przyjdziesz, ja przyjdę po ciebie.

— Może kiedy indziej będzie mniej niebezpiecznie…

— I mniej śniegu. Zima się kończy; to może być ostatnia wielka burza. Wyruszymy tej nocy.

— Przyjdę do twojego namiotu — powiedziała ze swą zwykłą, zgodną uległością.

Pozostawił maleńką szczelinę w bandażach, przez którą mógł widzieć, choć niewyraźnie, i teraz chciał się jej przyjrzeć, lecz w świetle zmierzchu zobaczył tylko szary cień pogrążony w szarości.

Przyszła w najgłębszej ciemności tej nocy, tak cicha jak płatki śniegu ciskane wiatrem o namiot. Wszystko mieli przygotowane. Żadne z nich nie odezwało się słowem. Falk zapiął płaszcz z wolej skóry, naciągnął i zawiązał kaptur i pochylił się, aby odsunąć płachtę wejścia. Uskoczył w bok, kiedy jakiś mężczyzna, zgięty wpół, aby zmieścić się w niskim otworze, wcisnął się do środka. Był to Kokteky — krzepki Łowca z ogoloną głową, zazdrosny o swoją pozycję i męskość.

— Horressins! Czerwona Kobieta… — zaczął, a potem dostrzegł ją w cieniach za żarzącymi się węglami paleniska W tej samej chwili zobaczył, jak są ubrani, i pojął ich zamiar. Rzucił się w tył, aby zamknąć wejście lub umknąć przed atakiem Falka, otwierając usta do krzyku. Nie myśląc, odruchowo, szybko i pewnie Falk z bezpośredniej odległości wystrzelił z lasera i krótki błysk niosącego śmierć światła zatrzymał krzyk na ustach Basnasski, spalając w jednej chwili i absolutnej ciszy usta, mózg i życie.

Falk sięgnął przez palenisko, uchwycił rękę kobiety i przeprowadził ją ponad ciałem mężczyzny, którego zabił, w ciemność.

Drobny śnieg prószył i wirował na lekkim wietrze, nasycając ich oddechy zimnem. Estrel oddychała ze szlochem. Trzymając lewą ręką jej nadgarstek, a prawą miotacz, Falk ruszył na zachód wśród rozrzuconych namiotów, ledwo widocznych w szczelinach i pajęczynach przyćmionego różu wydobywającego się z nich światła. Po kilku chwilach i to zniknęło, i na świecie nie pozostało już nic oprócz nocy i śniegu.

Ręczne lasery ze Wschodniego Lasu w zależności od nastawienia spełniały kilka funkcji: rękojeść służyła jako zapalniczka, a tuba konwertora mogła generować niskoenergetyczne impulsy świetlne. Falk nastawił laser tak, aby wysyłał światło, przy którym mogli odczytać wskazania kompasu i widzieć na kilka stóp przed sobą. Szli dalej, prowadzeni przez światło śmiercionośnego narzędzia.

Na długim wzniesieniu, gdzie stał zimowy obóz Narodu Basnasska, wiatr niemal zmiótł śnieżną pokrywę, lecz kiedy tak wciąż szli dalej, kierując się jedynie wskazaniami kompasu, gdyż w chaosie burzy śnieżnej, która połączyła ziemię i powietrze w jeden wirujący rozgardiasz, nie byli w stanie obrać jakiejkolwiek drogi, znaleźli się w końcu na niżej położonym terenie. Drogę przegradzały tam cztero- i pięciostopowe zaspy, przez które Estrel przedzierała się dysząc ciężko, jak pływak pokonujący wzburzone morze. Falk wyciągnął nie wyprawiony rzemień ściągający jego kaptur, owinął go sobie wokół ręki i wręczył drugi koniec dziewczynie, tak że kiedy ruszył dalej, było jej łatwiej iść po jego śladach. Raz upadła i szarpnięcie linki niemal przewróciło go; zawrócił i musiał szukać jej przez chwilę w świetle lasera, zanim zobaczył ją skuloną na jego śladach, niemal u jego stóp. Uklęknął i w bladej, wirującej cieniami śnieżnych płatków kuli światła zobaczył jej twarz — po raz pierwszy wyraźnie. Szeptała:

— To… więcej… niż mogę znieść…

— Odetchnij chwilę. To zagłębienie osłania nas przed wiatrem.

Razem skulili się w maleńkiej bańce światła, a wokół nich w promieniu setek mil ciskany wiatrem śnieg chłostał w ciemnościach równiny.

Wyszeptała coś, czego w pierwszej chwili nie zrozumiał:

— Dlaczego zabiłeś tego mężczyznę?

Odprężony i otępiały, zbierając resztki sił na następny etap ich powolnej, ciężkiej ucieczki, Falk nie odpowiedział. W końcu, krzywiąc się, wymruczał:

— Cóż innego…

— Nie wiem. Chyba musiałeś.

Jej twarz była blada i napięta; nie zwrócił uwagi na to, co powiedziała. Była zbyt zmarznięta, aby wypocząć, więc dźwignął się pociągając ją za sobą.

— Chodź. Do rzeki nie może być daleko.

Ale było daleko. Estrel przyszła do jego namiotu kilka godzin po zapadnięciu ciemności — tak o tym myślał, w języku Lasu bowiem istniało słowo oznaczające godzinę, chociaż pojęcie to było nieprecyzyjne, gdyż ludzie nie prowadzący interesów i nie podróżujący wśród gwiazd i czasu nie używają zegarów — jednak daleko było jeszcze do końca zimowej nocy. Noc płynęła, a oni szli dalej.

Właśnie schodzili w dół zbocza przedzierając się przez zmarzniętą plątaninę trawy i krzaków, kiedy pierwsza szarość zaczęła nasycać wirującą czerń zamieci. Potężne, stękające cielsko wyrosło wprost przed Falkiem i zaraz pogrążyło się w śniegu. Gdzieś blisko słyszeli parskanie jeszcze jednej krowy lub byka i po minucie wielkie stworzenia były już wszędzie wokół nich; białe pyski i dzikie, łzawe oczy łyskające światłem brzasku; ruchome śnieżne pagórki, stłoczone boki i kudłate barki. Przeszli przez stado i zeszli na brzeg niewielkiej rzeki, która oddzielała terytorium Basnasska od terytorium Samsit. Była wartka, płytka i nie zamarznięta. Musieli przebyć ją w bród; prąd zbijał stopy, niepewne na ruchomych kamieniach, szarpał kolana, wznosił się lodowatą obręczą, kiedy zanurzeni po pas brnęli przez palące zimno. Nogi odmówiły Estrel posłuszeństwa, zanim osiągnęli drugi brzeg. Falk przeniósł ją przez wodę i zagony skutych lodem trzcin, a potem w krańcowym wyczerpaniu skulił się przy niej wśród pokrytych śniegiem krzewów pod wystającą skarpą zachodniego brzegu. Wyłączył światło miotacza. Nieśmiało, lecz nieustępliwie burzliwy dzień zwyciężał ciemność.

— Musimy iść dalej, musimy rozpalić ogień.

Nie odpowiedziała.

Trzymał ją przed sobą w ramionach. Ich parki od barków w dół, buty i leginy były już sztywne od lodu. Twarz dziewczyny spoczywająca na jego ramieniu była śmiertelnie blada.

Wymówił jej imię, chcąc wyrwać ją z odrętwienia.

— Estrel! Estrel, chodź. Nie możemy tu zostać. Pójdziemy tylko kawałek dalej. To nie takie trudne. Chodź, zbudź się, maleńka, moja gołąbko, zbudź się…

W straszliwym zmęczeniu mówił do niej tak, jak zwykł mawiać do Parth, o świcie, dawno temu.

Posłuchała go w końcu, podniosła się z trudem przy jego pomocy, chwytając linkę zmarzniętymi rękawicami, i krok po kroku podążyła za nim, przekraczając brzeg i niskie urwisko wśród niezmordowanego, bezlitosnego, ciskanego wiatrem śniegu.

Trzymali się rzeki idąc na południe, tak jak mu powiedziała, kiedy planowali ucieczkę. Tak naprawdę nie miał nadziei, że odnajdą cokolwiek w tej wirującej białości, jednostajnej tak samo, jak nocna burza. Lecz wkrótce trafili na strumień zasilający rzekę, którą przebyli, i ruszyli w górę jego biegu, idąc z trudem, gdyż grunt był nierówny. Wciąż brnęli dalej. Falkowi wydawało się, że najlepszą rzeczą, jaką mógłby zrobić, byłoby położyć się i zasnąć; nie zrobił tego tylko dlatego, że przecież był ktoś, kto na niego liczył, ktoś daleko stąd, dawno temu, ktoś, kto wysłał go w tę podróż — nie mógł się położyć, bo był przed tym kimś odpowiedzialny…

Ochrypły szept dźwięczał mu w uchu: głos Estrel. Przed nimi kępa wysokich topoli majaczyła w śniegu jak przymierające głodem duchy, a Estrel szarpała go za ramię. Zaczęli krążyć tam i z powrotem po północnym brzegu przysypanego śniegiem potoku, tuż za topolami, szukając czegoś. — Kamień — powtórzyła — kamień. — I chociaż nie wiedział, na co potrzebny jej kamień, razem z nią grzebał i szukał w śniegu. Oboje pełzali na czworakach, kiedy w końcu trafiła na znak, którego szukała: pokryty śniegiem, wysoki na kilka stóp kamienny blok.

Zesztywniałymi rękawicami rozgarnęła zwały suchego śniegu po wschodniej stronie bloku. Falk pomagał jej nie odczuwając żadnej ciekawości, zobojętniały ze zmęczenia. Ich grzebanina odsłoniła metalowy prostokąt na dziwnie płaskim gruncie. Estrel usiłowała podnieść go. Trzasnęła ukryta klamka, lecz krawędzie prostokąta były spojone lodem. Falk stracił resztki sił próbując podnieść pokrywę, aż w końcu zorientował się, w czym rzecz, i wiązką ciepła z rękojeści miotacza rozpieczętował skuty mrozem metal. Potem unieśli zapadnię i zobaczyli — przedziwne w swej geometryczności pośród skowyczącej dziczy — czyste. strome stopnie prowadzące ku następnym, zamkniętym j drzwiom.

— W porządku — wyszeptała dziewczyna. Spełzła po i schodach tyłem, jak po drabinie, gdyż nogi odmawiały jej posłuszeństwa. Otwarła drzwi i spojrzała na Falka. — Chodź! — zawołała.

Zszedł na dół, zatrzaskując zapadnię, tak jak mu kazała. Nagle zapadła zupełna ciemność i Falk przywarłszy do stopni pospiesznie nacisnął przycisk lasera zapalając światło. Pod nim zajaśniała bielą twarz Estrel. Zszedł do niej i razem przeszli przez drzwi. Znaleźli się w ciemnym, obszernym pomieszczeniu, tak dużym, że światło z ledwością sięgało sufitu i najbliższych ścian. W głuchej ciszy powietrze stało nieruchome i tylko ich ruchy pociągały za sobą delikatne powietrzne prądy.

— Powinno być tu drewno. — Cichy, ochrypły od napięcia głos Estrel odezwał się gdzieś z jego lewej strony. — Jest. Musimy rozpalić ogień… Pomóż mi…

Suche drewno ułożone było w wysokie stosy w rogu, niedaleko wejścia. Podczas gdy on rozpalał ogień ułożywszy drewno wewnątrz kręgu osmalonych kamieni leżących w pobliżu środka pieczary, Estrel odpełzła gdzieś w ciemność i powróciła wlokąc parę grubych derek. Rozebrali się i wytarli do sucha, a potem zwalili na derki w śpiworach Basnasska, jak najbliżej ognia. Palił się, strzelając wysoko płomieniami jak w kominie, porywany silnym prądem powietrza, który zabierał również dym. Niemożliwe było, aby ogrzał cały ten wielki pokój czy jaskinię, lecz jego blask i bijące odeń ciepło odprężyło ich i napełniło otuchą. Estrel wydobyła suszone mięso ze swej torby i siedząc żuli je, chociaż bolały ich odmrożone wargi i choć byli zbyt zmęczeni, aby odczuwać głód. Stopniowo ciepło ognia zaczęło przenikać ich ciała.

— Kto jeszcze korzysta z tego miejsca?

— Sądzę, że wszyscy, którzy je znają.

— Kiedyś musiał stać tu ogromny Dom, jeśli to są jego piwnice — powiedział Falk spoglądając na drgające i gęstniejące cienie, które przechodziły w nieprzeniknioną ciemność tam, gdzie nie docierał blask ognia, i wspominając rozległe sutereny pod Domem Strachu.

— Mówią, że było tu kiedyś całe miasto. Te piwnice ciągną się daleko od drzwi, tak mówią. Nie wiem.

— Jak dowiedziałaś się o tym miejscu? Czy jesteś kobietą Narodu Samsit?

— Nie.

Nie wypytywał dalej, przypomniawszy sobie kanon postępowania, lecz niespodziewanie dziewczyna odezwała się w swój zwykły, uległy sposób.

— Jestem Wędrowcem. Znamy wiele takich miejsc, ukrytych miejsc… Sądzę, że słyszałeś o Wędrowcach?

— Trochę — odparł Falk wyciągając się na derce i spoglądając przez płomienie na swą towarzyszkę. Rude włosy wiły się wokół jej twarzy, gdy siedziała opatulona w bezkształtny wór, a bladozielony jadeitowy amulet na jej szyi łyskał płomieniami ognia.

— Niewiele wiedzą o nas w Lesie.

— Żaden Wędrowiec nie dotarł tak daleko na wschód, do mojego Domu. To, co o nich tam opowiadano, bardziej pasuje do Basnasska, podobno są barbarzyńcami, łowcami, koczownikami — mówił sennie, ułożywszy głowę na ramieniu.

— Niektórych Wędrowców można nazwać barbarzyńcami, innych nie. Wszyscy Łowcy Bydła to barbarzyńcy, którzy nie znają niczego poza swoim terytorium, owi Basnasska, Samsit i Arksa. My wędrujemy wszędzie. Na wschód do Lasu, na południe do ujścia Wewnętrznej Rzeki i na zachód przez Wielkie Góry i Zachodnie Góry, aż do samego oceanu. Sama widziałam słońce zanurzające się w oceanie, za łańcuchem błękitnych wysepek leżących daleko od brzegu, poza zatopionymi dolinami Kalifornii, pochłoniętymi przez trzęsienie ziemi… — Jej cichy głos przeszedł w jakiś rytmiczny archaiczny zaśpiew czy lament.

— Mów dalej — zamruczał Falk, lecz dziewczyna zamilkła, a on wkrótce zapadł w głęboki sen. Przez chwilę wpatrywała się w jego pogrążoną we śnie twarz. W końcu podgarnęła żarzące się węgle, wyszeptała kilka słów, jak gdyby modląc się do amuletu zawieszonego na szyi i zwinęła się do snu naprzeciwko niego, po drugiej stronie ognia.

Kiedy się zbudził, układała nad ogniem rusztowanie z cegieł, na którym postawiła napełniony śniegiem kociołek.

— Wydaje się, że na zewnątrz jest późne popołudnie odezwała się. — Albo poranek lub równie dobrze południe. Burza jest tak samo gwałtowna jak przedtem. Nie wytropią nas. A jeśli nawet, to nie dostaną się tutaj… Ten kociołek był schowany razem z derkami. A tu jest torba z suszonym grochem. Będzie nam tu nie najgorzej. — Zmęczona twarz o delikatnych rysach odwróciła się do niego z cieniem uśmiechu. — Chociaż jest ciemno. Nie lubię grubych ścian i ciemności.

— To lepsze niż zabandażowane oczy. Ale uratowałaś mi życie tymi bandażami. Ślepy Horressins był lepszy niż martwy Falk. — Zawahał się, a potem zapytał: — Dlaczego mnie uratowałaś?

Wzruszyła ramionami, wciąż z nikłym, niechętnym uśmiechem na twarzy.

— Wspólna dola niewoli. Mówią przecież, że nikt nie prześcignął Wędrowców w maskowaniu się i podstępach. Czy nie słyszałeś, jak nazywali mnie Kobietą Lisem? Pozwól, niech opatrzę twoje rany. Zabrałam ze sobą wszystko co trzeba.

— Czy wszyscy Wędrowcy są tak dobrymi lekarzami?

— Znamy się na paru rzeczach.

— I znacie Stary Język, nie zapomnieliście dawnych zwyczajów ludzi, tak jak Basnasska.

— Tak. Wszyscy znamy lingal. Zobacz, odmroziłeś sobie wczoraj płatek ucha. Bo wyciągnąłeś rzemień ze swego kaptura, żeby mnie prowadzić.

— Nie mogę tego zobaczyć — odparł uprzejmie Falk, poddając się jej zabiegom. — Zresztą zwykle nie muszę tego robić.

Gdy przewiązywała wciąż jeszcze nie zagojoną ranę na jego lewej skroni, raz czy dwa spojrzała z ukosa na jego twarz i w końcu odważyła się zapytać:

— Z pewnością wielu Leśnych Ludzi ma takie oczy jak ty?

— Żaden.

Niewątpliwie kanon wziął górę nad ciekawością, gdyż nie zapytała o nic więcej, a on, zdecydowany nie ufać nikomu, nie miał ochoty sam niczego wyjaśniać. Lecz jego własna ciekawość przeważyła i zapytał:

— Więc nie przestraszyły cię te kocie oczy?

— Nie — odparła jak zwykle spokojnie. — Przestraszyłeś mnie tylko raz. Kiedy strzeliłeś… tak szybko…

— Zaalarmowałby cały obóz.

— Wiem, wiem. Ale my nie używamy broni. Strzeliłeś tak szybko, że się przeraziłam… to było tak samo przerażające jak to straszne zdarzenie, jakie widziałam kiedyś, kiedy byłam dzieckiem: mężczyzna, który zabił innego z miotacza szybciej niż myśl, tak jak ty. Był jednym z Wytartych.

— Wytartych?

— Och, niekiedy można ich spotkać w Górach.

— Niewiele wiem o Górach.

Wyjaśniła, choć wydawało się, że z pewną niechęcią:

— Znasz Prawo Władców. Wiesz, że nie zabijają. Jeśli w mieście znajduje się morderca, nie zabijają go, żeby zrobić z nim porządek, tylko go wycierają. To polega na czymś, co robią z jego umysłem. Potem uwalniają go i zaczyna życie na nowo, już niewinny. Ten człowiek, o którym mówię, był starszy od ciebie, ale miał umysł małego dziecka. Lecz dostał miotacz w swoje ręce, a one wiedziały, jak go użyć i… i strzelił do drugiego, zupełnie z bliska, tak jak ty.

Falk milczał. Spoglądał poprzez ogień na swój miotacz, cudowne małe narzędzie, którym rozpalał ogień, zdobywał pożywienie i rozjaśniał ciemności podczas swej długiej wędrówki. Jednak jego ręce nie wiedziały, jak użyć tej rzeczy. To Metock nauczył go strzelać. Uczył się od Metocka i nabierał wprawy w polowaniu. Tego był pewien. Nie mógł być zwykłym potworem i kryminalistą, któremu wyniosłe miłosierdzie Władców Es Toch dało jeszcze jedną szansę…

A jednak, czy nie było to bardziej prawdopodobne niż jego własne mgliste i nieuchwytne sny i wyobrażenia o swym pochodzeniu?

— W jaki sposób robią takie rzeczy z ludzkim umysłem?

— Nie wiem.

— Mogą to robić — rzekł ochrypłym głosem — nie tylko kryminalistom, ale również… również buntownikom. — Kim są buntownicy?

Posługiwała się lingalem bieglej niż on, lecz widać było, że nigdy nie słyszała tego słowa.

Skończyła bandażować jego rany i troskliwie schowała garść swych lekarstw do torby. Obrócił się ku niej tak nagle, że spojrzała na niego z przestrachem i odsunęła się odrobinę.

— Czy widziałaś kiedyś takie oczy jak moje, Estrel?

— Nie.

— Znasz Miasto?

— Es Toch? Tak, bywałam tam.

— Widziałaś zatem Shinga?

— Nie jesteś Shingą.

— Nie. Ale idę do nich — mówił teraz gwałtownie: — Lecz boję się… — przerwał.

Estrel zamknęła torbę, w której trzymała leki, i schowała ją do plecaka.

— Es Toch jest dziwnym miejscem dla ludzi z Samotnych Domów i odległych krain — odezwała się w końcu swym cichym, rozważnym głosem. — Lecz spacerowałam jego ulicami i nie stała mi się żadna krzywda; mieszka tam mnóstwo ludzi nie czując bojaźni przed Władcami. Nie musisz się bać. Władcy są potężni, ale wiele z tego, co mówi się o Es Toch, nie jest prawdą…

Ich oczy spotkały się. W nagłym postanowieniu, przywołując całą umiejętność parawerbalnego porozumiewania, jaką posiadał, przemówił do niej po raz pierwszy: „Powiedz mi zatem, co jest prawdą o Es Toch!”

Potrząsnęła głową, odpowiadając głośno:

— Uratowałam twoje życie, a ty moje, jesteśmy towarzyszami i współwędrowcami, może na jakiś czas. Lecz nie przemówię do ciebie ani do żadnej innej osoby spotkanej przypadkiem. Ani teraz, ani nigdy.

— Więc mimo wszystko sądzisz, że jestem Shingą? — zapytał ironicznie, nieco upokorzony, wiedząc, że dziewczyna ma rację.

— Kto wie? — odparła, a potem dodała z nieśmiałym uśmiechem na twarzy: — Chociaż trudno byłoby mi uwierzyć, że właśnie ty nim jesteś… Zobacz, śnieg się stopił. Wyjdę i przyniosę więcej. Trzeba go tak wiele na odrobinę wody, a oboje jesteśmy spragnieni. Masz… masz na imię Falk?

Skinął głową, obserwując ją.

— Nie trać do mnie zaufania, Falk — powiedziała. — I pozwól mi przekonać się do ciebie. Myślomowa niczego nie dowodzi, a zaufanie jest czymś, co musi wyrosnąć wśród czynów, w ciągu dni.

— Więc podlej je — odparł Falk — i mam nadzieję, że wyrośnie.

Później, wśród długiej nocy i ciszy jaskini zbudził się i zobaczył ją, jak siedzi skulona przy rozżarzonych węglach, z głową złożoną na kolanach. Wymówił jej imię.

— Zimno mi — poskarżyła się. — Ogień wygasł…

— Chodź do mnie — powiedział sennie, uśmiechając się. Nie odpowiedziała, lecz niebawem przyszła do niego przez czarnoczerwoną ciemność, nie mając na sobie nic z wyjątkiem bladozielonego kamienia pomiędzy drobnymi piersiami. Była szczupła i trzęsła się z zimna. Chociaż jego osobowość była pod pewnymi względami osobowością młodego mężczyzny, postanowił, że nie dotknie tej dziewczyny, która tak wiele wycierpiała od barbarzyńców, lecz gdy wyszeptała: — Ogrzej mnie, pociesz mnie — rozpalił się jak ogień na wietrze i wszystkie postanowienia uleciały porwane jej obecnością i całkowitą uległością. Całą noc przeleżała w jego ramionach przy popiołach ogniska.

Jeszcze trzy dni i noce spędzili w pieczarze śpiąc i kochając się, podczas gdy ponad nimi zamieć zamierała i znowu zaczynała szaleć z dawną siłą. Estrel zawsze była taka sama, zgodna i ustępliwa. Pamiętając tylko wesołą i pełną radości miłość, jaką dzielił z Parth, był wstrząśnięty nienasyceniem i gwałtownością pragnień, jakie budziła w nim Estrel. Często nawiedzały go myśli o Parth, wraz z żywym obrazem, wspomnieniem źródła krystalicznej, wartkiej wody, która tryskała wśród skał w cienistym leśnym zakątku niedaleko Polany. Lecz żadne wspomnienia nie mogły ugasić tego pożądania, więc znowu zanurzał się w niezgłębionej uległości Estrel, znajdując — przynajmniej — wyczerpanie. Kiedyś wszystko to zmieniło się w niezrozumiałą złość. W gniewie zarzucił jej:

— Oddałaś mi się, bo myślałaś, że musisz to zrobić, że inaczej wziąłbym cię siłą.

— A nie zrobiłbyś tego?

— Nie — zaprzeczył, wierząc w to. — Nie chcę, żebyś mi służyła, słuchała mnie… Czy to nie ciepło, ludzkie ciepło, jest tym, czego oboje potrzebujemy?

— Tak — wyszeptała.

Nie chciał się do niej zbliżać przez jakiś czas; postanowił, że nie dotknie jej więcej. Odszedł, z zapaloną lampą miotacza, aby zbadać to dziwne miejsce, w którym się znajdowali. Po kilkuset krokach pieczara zaczęła się zwężać, przechodząc w wysoki i szeroki równy tunel. Czarny i milczący prowadził go zupełnie prosto przez długi czas, potem zakręcił, bez żadnego zwężenia czy rozgałęzienia, i za ciemnym zakrętem znów biegł dalej i dalej. Kroki Falka rozbrzmiewały głuchym echem. Nic nie odbijało najmniejszego błysku światła, nic nie rzucało cienia. Szedł, dopóki nie zmęczył się i nie zgłodniał, potem zawrócił. Powrócił do Estrel, do nie kończących się obietnic, że nigdy jej nie dotknie, i do jej objęć, które obracały te obietnice wniwecz.

Burza skończyła się. Nocny deszcz odsłonił czerń nagiej ziemi, a ostatnie zapadnięte zaspy skrzyły się ściekającą po nich wodą. Falk stał na szczycie schodów, z włosami rozświetlonymi blaskiem słońca i twarzą owiewaną wiatrem, który napełniał świeżością jego płuca. Czuł się jak kret po zimowym śnie, jak szczur, który wyszedł ze swej nory.

— Chodźmy! — zawołał do Estrel i zszedł z powrotem do piwnicy tylko po to, aby pomóc jak najszybciej wynieść jej bagaż i zostawić to miejsce za sobą.

Zapytał ją, czy wie, gdzie są jej współplemieńcy, a ona odpowiedziała:

— Teraz być może daleko na zachodzie.

— Czy wiedzieli, że sama przeprawiałaś się przez terytorium Basnasska?

— Sama? Tylko w legendach z Czasu Miast kobiety zawsze i wszędzie chodziły same. Był ze mną mężczyzna. Basnasska zabili go. — Jej delikatna, nieruchoma twarz nie wyrażała niczego.

Wówczas Falk zaczął rozumieć jej dziwną bierność, brak wzajemności, który wydał mu się niemal zdradą. Wycierpiała zbyt wiele, by mogła cokolwiek odwzajemniać. Kim był jej towarzysz, którego zabili Basnasska? Falk nie miał żadnego powodu, aby o to pytać, dopóki mu sama nie powie. Lecz jego gniew rozwiał się i od tej chwili odnosił się do Estrel z pełnym zaufaniem i czułością.

— Może mógłbym w jakiś sposób pomóc ci w odnalezieniu twych rodaków?

Odparła cicho:

— Jesteś dobrym człowiekiem, Falk. Ale oni są teraz daleko przed nami, a ja nie mogę przeszukać całych Zachodnich Równin…

Nuta zagubienia i rezygnacji w jej głosie wzruszyła go:

— Więc chodź ze mną na zachód, dopóki nie usłyszymy jakichś wieści o nich. Wiesz, dokąd idę.

Wciąż trudno było mu wymówić słowa „Es Toch”, które w języku Lasu oznaczały coś nieprzyzwoitego i wstrętnego. Nie przywykł jeszcze, by tak jak Estrel mówić o mieście Shinga jak o jakimś zwykłym miejscu, jakich setki i tysiące.

Wahała się, lecz gdy nalegał, zgodziła się pójść z nim. Uradowało go to, gdyż pragnął jej i współczuł, i ponieważ poznał samotność, a nie chciał zaznać jej znowu. Razem wyruszyli w drogę, mając za towarzystwo wiatr i zimny blask słońca. Falk szedł z lekkim sercem, ciesząc się, że znowu jest na otwartej przestrzeni, wolny. W tej chwili to, jak się skończy podróż, nie miało znaczenia. Dzień był jasny, jasne, rozciągnięte na niebie chmury żeglowały ponad ich głowami i droga, którą szli, była celem samym w sobie. Szedł przed siebie, a łagodna, uległa, niezmordowana kobieta podążała ramię w ramię z nim.

Загрузка...