Tom trzeci Ponownie Urodzona

129.

Adams z Hjalmirem zbiegali Ciemną Doliną. Drobny piarg osypywał się wraz z ich krokami. Tak wysoko dolinę zapowiadał ledwie szeroki, płaski żleb, pokryty ruchomym szutrem. Z góry wyraźnie rysował się ścieg wydeptanej dróżki.

– Wyszedłeś na górę jako niewolnik, a wracasz wolny – zauważył Hjalmir. – Kiedyś ci coś takiego przepowiadałem.

– Nie narzekam.

W dole, na płaśni, w którą rozszerzała się Mehz Khinnom, kłębiła się szara chmura. Nie sięgała daleko w las, urywała się równą linią, nie ograniczając nadmiernie widoczności. Na horyzoncie rysował się kadłub Pana z Morza.

– Coś dzisiaj jesteś mało rozmowny, Krawiec.

– Dziwisz mi się? – odburknął Adams. Stale rozmyślał nad tym, co zastanie w Krum. Czy ktoś tam jeszcze na niego czeka?

– Panna poślubić nikogo nie może. Nadal należy do Drubbaala.

„Przynajmniej tyle”, pomyślał Adams.

– Ile nam zajmie przekonywanie Obermacajbaby, że powinien pozostać kwatermistrzem? – Adams zmienił temat.

– Leczenie Obermacajbaby. Przekonywać go nie ma do czego.

– No więc ile?

– Jak pierwszy raz oglądałem tę ranę, wyglądała marnie. Leczyli mu to jakimś świństwem i się rozjadziło. Sam nie wiem, czy zdążyłem mu pomóc.

– Trzy dni cię nie było.

– Masa roboty. Za same ropnie zebrałem pięć syceli. Coś wszystkich macajbabów oblazły wrzody. Nie wyglądają na zaraźliwe, ale kto to wie…?

Ogarnął ich szary opar. Było chłodniej, ciemniej, a drobiny wilgoci przywierały do twarzy. Wkrótce zeszli na rozległe wypłaszczenie kotliny. Widać było buzujący ogień. Płomienie wydobywały się z głębokiej szczeliny. Nie zrywały się wysoko, ale były ruchliwe i obfite. Uważnie obserwowane, migały, formując pełgające sylwetki: tu ramiona, tam uda, tu twarz wykrzywiona krzykiem, ówdzie kobiece piersi.

Ktoś pozostawił na skraju gorejącego wąwozu kilka tłumoków starych szmat. Leżały nad samą szczeliną, a uformowane z płomienia sylwetki co chwilę usiłowały ich sięgnąć.

– Takich powinno się karać. – Hjalmir wskazał na leżące rupiecie. – Płomień tylko czeka, żeby wyskoczyć ze szczeliny. A zagonić go z powrotem jest znacznie trudniej.

– Zagonić?

– Kiedyś widziałem takie zaganianie. Spędzili do tego kilkunastu niewolników. Dwóch spłonęło.

– Nie protestowali?

– Nie. To byli tacy, co grali z behmetim o wolność i przegrali życie. Zaganianie ognia było dla nich szansą, żeby nie iść do grobowca.

– Kim właściwie są behmetim?

– Zajmują górne pomieszczenia w twierdzy Krum, ale traktujemy ich jak powietrze. Macajbaby też. Pewnie ich zobaczysz w twierdzy. Kręcą się tam, przygotowując kolejną wizytę Pana z Morza. Oni przyjmują wizytę, oni wchodzą na pokład. Jeśli wróci Drubbaal, oni go przyprowadzą.

– Widziałem, jak jedna dziewczyna grała z nimi o wolność.

– Taak… Nic miłego. Behmetim zawsze byli. Również jak w Krum rządziły Czarne.

– Wyglądali zwyczajnie.

– Namawiałbyś dziewczynę do gry o wolność?

– Skądże.

– Właśnie tacy oni zwyczajni…

Wkrótce znaleźli się przy kupie zgniłych szmat i spleśniałych papierów.

– Chodź. Raz, dwa zrzucimy to w ogień – powiedział Hjalmir.

Najpierw trzeba było takim tłumokiem zakręcić, potem sprawnie miotnąć. Po kolei znikały w żarze. Ostatni, największy, zrzucili wspólnymi siłami.

– Cholerne lenie – powiedział Hjalmir. – Jestem przekonany, że to te łachy urzędowe zostawiły…

Ciekawskie płomienie uspokoiły się. Przestały się wychylać ze szczeliny i myszkować po jej zboczach, a tylko kłębiły się w otchłani.

130.

Krum nie zmieniło się ani trochę. Wśród zajętych swoimi sprawami przechodniów apatycznie snuli się żołnierze garnizonu, dwójkami patrolując zabłocone uliczki. Czasem trafił się behmet, o czerstwej, opalonej i pobrużdżonej zmarszczkami twarzy, świdrujący oczyma przechodzących. Kryjące twarze pod chustami, zakutane w szare szaty kobiety pośpiesznie pomykały na targ lub wracały już z zakupami. Niewolnicy dreptali za nimi ugięci pod ciężarem koszy lub płóciennych zawiniątek.

Adams strzelał oczami po młodych dziewczynach, ale Renaty nie wypatrzył. Obce panny odwzajemniały mu się powłóczystymi spojrzeniami. Wysoki, opalony legionista w szkarłatnym płaszczu, przy mieczu i w zbroi przyozdobionej futrem Czarnej, w pięknym hełmie na kształt łba bestii oraz z groźnym petrynałem w olstrze – wzbudzał ich zainteresowanie. Zmarszczki na twarzy świadczyły, że to stateczniejszy człowiek – koniec służby w legionie pewnie bliski, czyli panny nie skrzywdzi, bo nie przygody, ale żony już szuka.

Niski, krępy Hjalmir wyglądał przy nim jak kwadratowy. Dla odmiany jego napierśnik i nagolenice jaśniały blaskiem wypolerowanego brązu, hełm z gęstym jak szczota czerwonym pióropuszem wyczyszczony był do połysku. Hjalmir kroczył zamaszyście, powiewając połami szkarłatnego płaszcza. Co chwilę opierał dłoń na kolbie obrzyna, aby nikt nie miał wątpliwości, że oto nadchodzi potężny i zamożny wojownik. Znano go tutaj: co chwilę gestem odwzajemniał pozdrowienia byłych pacjentów. Nieco wyprzedzał Adamsa dla wyjaśnienia, kto tu naprawdę jest ważniejszy. Adams roztropnie zostawał w tyle, dbając, by jego płaszcz powiewał mniej efektownie; starał się sprawiać wrażenie obstawy chirurga.

Mijając wiatę posterunku, niedbale odsalutowali macajbabom. Garnizonowi simple, prężąc się służbowo, podnieśli spocone czoła znad przeglądanych pakunków i tobołków. Na chwilę przerwali użeranie się ze zmęczonymi kobietami. Z zainteresowaniem przyjrzeli się zbrojom bogato szamerowanym futrem Czarnych, świadczącym o bitewnych przewagach ich posiadaczy.

Żołnierzom na posterunku towarzyszył behmet, ten sam, który kiedyś wygrał człowieczeństwo od Lindy: dryblas wyższy nawet od Adamsa o pół głowy, w skórzanej kurtce do pasa, by nie krępowała ruchów, i wąskich czarnych spodniach. Właśnie do odprawy podeszła drobna jasnowłosa dziewczyna, przypominająca Adalę. Behmet bezceremonialnie wepchał łapę pod jej szatę, by wyciągnąć na wierzch piersi i ją upokorzyć.

Adams jednym ruchem skoczył mu do gardła. Rąbnął przeciwnikiem o drewnianą ścianę posterunku; mocnym pchnięciem wbił lufę petrynału między szczęki tamtego, aż chrupnęło kruszące się szkliwo. Przytomny Hjalmir błyskawicznym ciosem sztyletu przybił lewe ramię behmeta do ściany.

– Ty skurwielu! Ty pierdolcu! Rusz jeszcze którąś z bezbronnych, a ci dupę odstrzelę! – wrzeszczał Adams, pchając broń między szczęki behmeta.

Oczy tamtego biegały w kółko, oceniając sytuację.

– Nie próbuj sztuczek! – warknął Hjalmir. – On ci naprawdę rozwali pałę. A twojego pana tak to ubawi, że będziesz zapierdalał bez czerepu do końca czasów. – Okrężnym gestem wolnej ręki pokazał, dokąd zostanie czaszki behmeta.

Spojrzenie tamtego wreszcie się uspokoiło. Cera poszarzała. Zaczął wydawać urywane odgłosy, coś niby skrzeczenie.

– Mój kolega puści cię wolno, jak będziesz się trzymał z dala od tego miejsca i z dala od nas obu. Słowo, jakeś żywy?

Behmet z wysiłkiem skinął głową. Z rozbitych ust ciekła mu strużka krwi.

– Zrzuć paznokcie na znak zgody.

Z palców obu dłoni odpadły behmetowi paznokcie.

– Teraz nogi – zakomenderował Hjalmir. – A ty trzymaj mu dalej lufę w pysku – rzucił do Adamsa.

Behmet dziwacznie wygiął się i zaczął wolną ręką rozwiązywać buty. Na klepisku wylądowały szponiaste pazury najpierw jednej, potem drugiej stopy. Spojrzał z wyczekiwaniem. Spod nogawki wyglądały skłębione czarne kudły.

– Teraz włosy! Zrzucaj, skurwielu, włosy!

Czupryna tamtego sypała się, odsłaniając białą pomarszczoną skórę. Jego śniada twarz o twardych, stężałych rysach wyglądała teraz jak naciągnięta maska.

– A teraz spierdu! – Hjalmir wyszarpnął sztylet, uwalniając rękę tamtego. – A ty mu dalej celuj w czoło.

Behmet schwycił lewą dłonią przebitą prawicę. Spomiędzy palców ciekła krew.

– Przebiłeś mi rękę – powiedział.

– Nie chrzań. Na tobie goi się szybko i bez śladu. Adams cofnął się o krok, trzymając broń w obu rękach.

– No, spierdu! – powtórzył Hjalmir.

Behmet zrobił jakiś gest dłonią, jakby chciał coś jeszcze powiedzieć.

– Słowo się rzekło – przypomniał Hjalmir, a tamten wreszcie odwrócił się i odszedł.

Adams schował petrynał do olstra.

– Zajrzyjmy tu do knajpy opodal. – Hjalmir poklepał go po ramieniu. – Oni tam dolewają do swoich szczyn całkiem sporo dobrego piwa.

Knajpa zajmowała parter piętrowego domostwa. Rozsiedli się w ciemnym wnętrzu. Hełmy postawili na blacie stołu. Adams oparł petrynał o ławę. Oprócz nich było tam tylko trzech macajbabów i kilku gospodarzy.

– Jelena! – krzyknął szynkarz.

Służebna szmatą przetarła blat. Była młodą, szczupłą kobietą o krótkich bezbarwnych włosach, teraz spiętych czerwoną wstążką. Krzątała się podali. Jej policzki barwił lekki rumieniec, woskowa bladość gdzieś odeszła. Spojrzała spod oka na hełm Adamsa, jednak nie odezwała się.

– Dzban dobrego piwa dla Szczurów – zamówił Hjalmir. Szynkarz przyniósł dwa gliniane kubki i dzbanek. Nalał żołnierzom.

– Jak tam paznokieć, Drobar? – spytał chirurg.

– Odrósł równy jak u młodzieńca. Ręka sprawna.

– Wyleczyłem mu rozszczep. – Hjalmir wskazał kubkiem. Skosztował piwa i skinął głową z uznaniem.

Zadowolony szynkarz zostawił ich samych.

– Krawiec, ale z ciebie to się nerwus zrobił tam na górze! – Hjalmir stuknął swoim kubkiem w kubek Adamsa. – Kobiety cię zgubią.

– Puściłeś go jednak. Dorwie nas za tą karczmą?

– Dorwie każdego z nas, ale jeszcze nie teraz. Najwyżej dostaniesz go jako osobistego, jak już transz na drugą stronę, w ich moc.

– To oni…? Behmetim? Nie Czarne?

– Gdzie tam Czarne. To tylko poczwary, z którymi ludzie nawet mogą się parzyć. Skądś się tam wzięły na granicy mroku. Behmetim to zakała wcielona, pomniejsze zło osobowe. – Hjalmir pociągnął łyk z kubka.

– Może trzeba mu było rozwalić ten łeb?

– Jak mogłeś palnąć, kiedy ci lont zgasł?

– Chciałem palnąć ze skałkówki.

– Do behmeta ze skałkówki nigdy nie wypalisz. Lepiej podpalaj ten lont, jak ci się krew będzie gotować… Już ci o tym kiedyś mówiłem.

– Ale mi się powiedziało z tą dupą…! – Adams parsknął bezgłośnym śmiechem.

– Pies go wie, gdzie on ma dupę, a gdzie głowę – powiedział filozoficznie Hjalmir. – Ze zwykłego oglądu się nie wyznasz. Możeś akurat to trafnie ujął…?

– Coś mu kazał pozrzucać te paznokcie i włosy?

– Przyobiecał nam na życie, ale włosy i paznokcie są martwe. Mógłby nas nimi nieźle pociąć. – Hjalmir podniósł dzbanek za ucho i obejrzał jego dno. – Pora płacić i do roboty. – Machnął na gospodarza.

– Panowie oficerowie macie metę?

– Powinno się coś znaleźć.

– Jakby się nie znalazło, to lupanar jest naprzeciwko. – Gospodarz wskazał ręką. – Jest gdzie przespać i co przedymać. Niedrogo, bo panny leciwe… – Zachichotał.

– Spalony jeszcze nie zapomniał – rzucił chirurg. – A ty sam, Drobar, trzymasz u siebie młodsze panny.

Adams śledził wzrokiem krzątającą się urodziwą niewiastę. Cieszyło go, że Jelena dostała swoją szansę.

– Znowu Spalone Szczury w legionie? – zatroskał się szynkarz. – Znowu będą się rodzić dzieci z różkami i kopytkami.

Żołnierze zostawili na blacie po ćwierćsycelówce.

131.

Od skraju lasu do brzegu morza nie było daleko. Mierzone w poprzek Dolne Miasto nie było okazałą mieściną. Wkrótce znaleźli się przed bramą fortu.

Adams zadarł głowę, obserwując wysoki, kamienny portal w kształcie uzębionej górnej szczęki. Mury porośnięte były mchem, tu i ówdzie pomiędzy spojonymi głazami kłębiło się suche zielsko.

– Jeszcze trzy pokolenia temu pisali jego nazwę „Kran’m” – powiedział Hjalmir, też podziwiając jedyny kształt murów.

Adams spojrzał na niego pytająco.

– Znaczy, Trupiłeb. Ale tak mówili tylko prostacy. Teraz mówi się i pisze „Krum”.

Ich kroki łomotały na zwodzonym moście, opuszczonym nad fosą. Kły żuchwy szczerzyły się groźnie pod przechodzącymi.

– Nie zmarnowałeś czasu, siedząc w twierdzy.

– O, nie… Może i ciebie wpuszczą do archiwum. Macajbaby sami nie wiedzą, jakie skarby tam trzymają.

Przechodzący żołnierz spojrzał na niego krzywo. Hjalmir odpowiedział mu złym wzrokiem. Wśród żołnierzy garnizonu Szczury wzbudzały zawsze mieszaninę podziwu i niechęci. Czuli, że liniowi uważają się za lepszych i że prawdopodobnie jest to prawdą. Jednak każdy wiedział, że prędzej czy później sam zostanie Szczurem, a podmacywanie niewolnic się skończy. Jednocześnie o walkach na Linii krążyły w garnizonie najdziwniejsze legendy, na ogół bardzo odległe od rzeczywistości, choć zawsze przerażające. Szczególną niechęć wzbudzało to, że sprawy zabójstw osądzane były przez sotnika - Oberszczura.

Zameldowali się na wartowni. Strażnik wskazał im ławę, by zaczekali; sam wysłał umyślnego. Oni jednak woleli spacerować w pobliżu, obserwując urządzenia twierdzy. Hjalmir oceniał uzbrojenie wartowników; Adams z zainteresowaniem przyglądał się drewnianym kołowrotom, podnoszącym zwodzony most za pomocą stalowych, kutych łańcuchów.

Hjalmir uznał, że dziesięciu Szczurów mogłoby stawić czoło piętnastu do dwudziestu macajbabów. Zadowolony ze swoich spostrzeżeń, dostrzegł teraz zainteresowanie Adamsa inżynierią militarną.

– Czyste marnotrawstwo – powiedział. Adams odpowiedział mu zdziwionym spojrzeniem.

– No, łańcuchy.

– Wyglądają jak trzeba. Nie za ciężkie, nie za wątłe.

– Może i tak. Tylko że każdy to stali na kilkanaście obrzynów. Konopna lina by tu wystarczyła.

– Inna stal idzie na lufę obrzyna, inna na łańcuch, choćby kuty.

– Może i inna – naburmuszył się pouczony chirurg. – Ale zawsze można ją przetopić na lepszą.

Nie czekali długo, kiedy pojawił się Hejlabbaal, adiutant kwatermistrza. Miał siwe, kędzierzawe włosy, godnie niósł przed sobą wystający brzuszek. Widok ten zaskoczył wyschłego na wiór Adamsa. Ostatnio nawet Hjalmirowi brzuch przysechł do pleców.

Adams przypomniał sobie słowa Hjalmira: „Imiona przychodzą im szybko, awanse wolniej, wyszkolenie najwolniej”.

Hejlabbaal powiódł ich korytarzami twierdzy na kwatery, gdzie pozostawili broń, a potem udali się do kwatermistrza. Nie wspomniał o tym słowem, ale pośpiech świadczył, że czekano tu na nich niecierpliwie.

Izabbaal był barczystym, tęgim mężczyzną o olbrzymim, wywalonym brzuszysku. Spod krzaczastych brwi zerkały zimne, szare oczy. Potężnie sklepiony, łysy czerep był wilgotny od potu. Kwatermistrz leżał na twardym posłaniu. Jego nalana twarz była blada, pod oczyma gościły sine cienie, a rzadkie, siwe włosy kleiły się do spoconej skóry. Muskularne ramiona porośnięte były szpakowatymi włosami. Z masywnych dłoni nie wypuszczał kufla; adiutant zaś uzupełniał jego zawartość.

– Ha, wreszcie jesteś, katrup! - mruknął, podnosząc oczy. – Coś tyle czasu zmitrężył?

– Jestem chirurgiem przy Wentzlu, nie przy Krum. Wróciłem do oddziału. – Garnizon nie miał wojskowych chirurgów, wykorzystywali cywilnych balwierzy z Krum; Izabbaal im nie ufał.

– Mówiłem ci, żebyś przyszedł. Hjalmir nie odpowiedział.

– Zaraz powiesz mi, że właśnie przyszedłeś, hę…? – Izabbaal sapnął i ciężko poprawił się na siedzeniu. – No, dobrze. Niech będzie. – Chwilę milczał, dysząc chrapliwie.

Hjalmir podrapał się po nosie. Oczekiwał dalszej reakcji kwatermistrza.

Izabbaal trochę bezradnie zerknął na Adamsa. Może miał wadę wzroku?

– Który to jest ten młody?

– Spalony Krawiec, nasz felczer, wyzwoleniec legionowy.

– Wzywałem tylko ciebie.

– Może pozostanie przy wstępnych oględzinach.

– Dobrze, ale niech mnie nie dotknie, a potem niech się zmywa. Nie będzie mnie leczyć czarna bestia.

– Jak sobie życzysz, panie. – Adams skłonił się z udanym szacunkiem.

Adiutant pomógł odrzucić futro, którym przykryty był dowódca. Rozszedł się charakterystyczny zapach. Hjalmir i Adams wymienili spojrzenia. Hjalmir bez słowa zaczął oględziny. Jak kiedyś Eluwę, tak teraz kłuł wysokiego oficera w nogę, punkt po punkcie, coraz wyżej. Wreszcie gdzieś nad kolanem znalazł miejsce, w którym nerwy czuciowe Izabbaala jeszcze działały.

– Masz gorączkę, panie?

– Była. Już spadła. Hjalmir wyprostował się. Otarł czoło z potu.

– Chciałbym skonsultować się z felczerem – powiedział.

– No, to na co czekasz?

– Na osobności.

– Wykluczone. Przy mnie albo wcale. Nie będą mi tu Szczury spiskować pod bokiem.

„Co chce mi powiedzieć?”, pomyślał Adams. „Czy od razu mam wyruszyć do Wentzla?

Nie chcę cię straszyć, panie, fałszywymi domysłami.

– Fałszywymi?! Przecież czuję, że gniję! – Izabbaal aż szarpnął się na posłaniu. Nastawił kufel po nową porcję z dzbana.

– Nie mam pewności, a chciałbym rozważyć wszystkie możliwości.

– Będziesz rozważał sam. – Izabbaal energicznie podciągnął się na łokciach, jednocześnie krzywiąc twarz z bólu. – Młody ma stąd wyjść. Bez rozmowy z tobą. Spotkasz się z nim za dwa dni, nie wcześniej.

– Spalony ma lekką rękę… Wziąłem go, bo najlepiej szyje rany. Czysto i równo.

– Tu nie wystarczy samo szycie – burknął kwatermistrz. – Zresztą czarna bestia nie będzie mnie szyła. Dość ich się tu kręci, kiedy Pan przybywa. Jeszcze by mnie dotykali… – Skinął na adiutanta.

Adams nie zdążył zareagować, kiedy dwaj legioniści wezwani przez adiutanta grzecznie, ale stanowczo wyprowadzili go z kwatery Izabbaala. Nie zamienił już ani słowa z Hjalmirem.

Na kwaterę Adamsa odprowadził cały korpus, bo do dwóch simpli dołączył ich dowódca.

– Skąd masz takie pazury? – Korpuśny, wskazując na nienaturalnie masywne paznokcie Adamsa, wyszczerzył w uśmiechu żółtawe, mocne zębiska, każdy z ciemniejszą plamą na koronie: zbyt często przyszło właścicielowi odżywiać się marną strawą i zdążył zetrzeć szkliwo do dentyny. Jego ospowatą, pomarszczoną twarz porastały rzadkie, czarne kudły.

– Robią się takie od chodzenia na Stronę Trupa.

– Cie… Zaraza. – Macajbaba stracił ochotę do rozmowy.

132.

Adamsa zakwaterowano w pojedynce. Wyznaczono mu nawet ordynansa na czas pobytu. Wprawdzie nie całkiem wolny, ale katrup, a na dodatek Spalony, więc prawie oficer. Nie był tu więźniem, ale miał unikać pomieszczeń kwatermistrza. Drzwi zasłonięte kotarą wychodziły na zewnętrzny korytarz, idący spodem prawego oczodołu Trupiłba.

Żołnierze kwaterowali tylko do poziomu oczodołów. Pomieszczenia wyżej, pozbawione okien, były zajmowane wyłącznie przez behmetim. Wszystkim żołnierzom wstęp do pomieszczeń behmetim był wzbroniony. Mieli oni nawet oddzielne schody i bramę fortu od strony oceanu, umieszczoną tak, jak wychodzi pień mózgu i rdzeń kręgowy z czaszki. Korzystali z tego przejścia zwykle podczas wizyty Pana z Morza.

Niektórzy mówili, że przez zabudowania twierdzy również przebiega Linia, odcinając część cypla od Krum, a pomieszczenia behmetim od pozostałych.

Zmorzony marszem na świeżym powietrzu, piwem i wydarzeniami tego dnia, Adams uciął sobie drzemkę do rana. Zdziwiony, że spał tak długo, zebrał się z posłania, obmył szybko w misce wody przyniesionej przez ordynansa i sprawdził ekwipunek.

Dzień już w pełni, do posiłku jeszcze sporo czasu, a nikt nie rozkazał siedzieć w ciasnej klitce – Adams wyszedł na korytarz zewnętrzny. Wychylony z fortowego oczodołu, chwilę gapił się na ruch przy bramie wejściowej. Hurgot kółek wozów i gwar rozmów przyciągały uwagę. Na służbie odwykł od zwykłego, miejskiego życia. Może Renata albo Adala przywiozą kontrybucję…?

Zbliżała się pora posiłku, ruch był mniejszy. Było leniwe, ciepłe przedpołudnie, choć tarcza słoneczna nie była widoczna, bo dzień – jak zwykle tutaj – był mglisty. Od tej strony szum oceanu docierał słabo, a kiedy żaden spóźniony wózek nie tłukł się przez most zwodzony, zapadała niemal cisza.

Wtedy było najprzyjemniej. Adams przeciągnął się, aż kości zatrzeszczały. Do jego uszu dotarł dziwny dźwięk, ni to wycie, ni zawodzenie. Dobrze pamiętał podobne odgłosy.

„To trzeba koniecznie sprawdzić”. Nie wiedział, czy wypada chodzić po forcie z bronią, wziął jednak cały sprzęt: sztylet, pałasz, kuszę i petrynał. Ostatecznie kryły się pod płaszczem, a gdyby jaki macajbaba zwędził mu broń z kwatery, trudno by było ją odzyskać.

Kuszy nie zmontował, ale petrynał mógł dobyć z olstra jednym ruchem ręki.

Po ordynansie ani śladu. Wrzeszczeć po forcie nie wypada. Z dziedzińca trafił do kantyny podoficerskiej, a w niej znalazł korpuśnego, który go kwaterował. Ten, zagadnięty o Czarne, wyjaśnił nawet, gdzie są trzymane, ale nie chciało mu się tam iść z Adamsem. Katrup mógł sam zejść w każdej chwili, nawet jeśliby nie miał ochoty na wiwisekcję. Adams poszedł więc za dziwnym, gardłowym śpiewem i znalazł wejście do lochów. Wartownik nie zaprotestował. Nie trzeba było tam pochodni, bo świetliki w sufitach cel wychodziły na dziedziniec. Lochami opiekował się rachubiec Barchem. Za darmo oprowadził po nich Adamsa. Oczywiście nie oglądali aresztantów, tylko więzione Czarne. Było ich tutaj sporo, trzymanych po kilka w osobnych, ciasnych celkach. Drzwi wykonane ze stalowych prętów zamknięto na duże kłódki. Każdy stwór miał skrępowane nogi (między którymi umieszczono klocek drewna) i podobnie unieruchomione ręce. Więzy rąk i nóg połączono dodatkowym łańcuchem, umocowanym do klocka w murze.

– To od Drubbaala? – wskazał dłonią Adams.

– Nie. Ostatnio sporo ich zeszło do Krum. Coś niedbale pilnowaliście Linii. – Skrzywił się w uśmiechu. – Z łapaniem tych stworów też nie mieliśmy większych problemów. Czarne są bezradne, same w sieci lezą… No tak, ale wam tam zimno na górze, ręce grabieją, dlatego tak trudno to idzie… – Pokiwał głową w udanym współczuciu.

Mieli tu ponad dwadzieścia gaber i trzy busierce, młode osobniki porosłe gładką sierścią, o krótkich rogach, kopytach i ogonach. Za to żadnych Stworów Mroku czy segmentowanych węży. Więźniowie milczeli i ponuro gapili się na zwiedzających.

– Małe trzymamy tutaj w pudle. – Barchem energicznie zatrząsł drewnianą skrzynią i podniósł wieko. Kilkanaście zestrachanych szczeniaków łaziło po dnie. Z początku lękliwe, zaraz zaczęły wspinać się po ścianach.

– Zamknę, bo zaraz wylecą.

– Szczeniaki też połapaliście?

– Gdzie tam. Gabery je urodziły w niewoli. Jeszcze parę młodych przybędzie.

– Co robicie z tymi wszystkimi Czarnymi?

– Mamy je od niedawna. Katrup je po kolei bada, skóry sprzedajemy. Sprawił dopiero osiem. Wolno to idzie, bo skóry tanie, a katrup mówi, że już wie, co każda ma w środku. Ja myślę, że się guzdra, bo za asystowanie przy sprawianiu musi sam płacić. Właścicielem tych stworów jest legion, nie jakiś pojedynczy żołnierz. W Krum nawet Czarnych nam nie brakuje. Sam możesz sobie jakiego kupić. Trzy sycele za gaberę, cztery za busierca, niedrogo, ale jakoś nikt nie kupuje. Za samą skórę mogliby dostać od sześciu syceli w górę, ale nie potrafią tego sprawiać.

– Ja umiem oskórować takiego stwora, ale nie potrzebuję czarnej bestii. Jedną skórą przyozdobiłem sobie zbroję, drugą wyprawioną mam na górze.

– Skąd jesteś?

– Z Ciemnej Doliny.

– One przełaziły od strony Tibium. Podobno ostatnio przestały. Mamy jedną specjalną, katrup dotąd jej nie ruszył, bo za bardzo ludzka. Może ciebie zainteresuje…?

Adams drgnął.

– Jakaś inna?

– Jeszcze jak. Poczekaj, przyświecę na nią. Zaraz ci laska stanie.

Barchem przyniósł pochodnię, żeby lepiej widzieć. Otworzył jedną z cel z gaberami. Obaj weszli do środka. Rachubiec pochodnią rozpędził uwięzione, które niezgrabnie wijąc się, odsłoniły przygniecioną ich ciałami. Adams poznał Złotą Gaberę. Ich spojrzenia skrzyżowały się. Ona też go poznała.

– Ładna, nie?

– Bardzo ładna.

– Jak dla ciebie dwanaście syceli.

– Podwójna cena?

– Przecież warta jest znacznie więcej. Kobiety nie kupisz poniżej pięćdziesięciu syceli, a to prawie kobieta. Każdy wie, ile warta jest Złota Gabera, ale nikomu z Krum nie wolno jej kupić. Izabbaal zabronił. Nie chce, żeby rodziły się tu potwory. Ty sobie możesz ją wziąć na Linię.

– My sobie łapiemy kobiety na Drodze Trupa. A ona nie jest warta aż tyle, na dodatek ja nie mam dwunastu syceli, ale… – zawiesił głos. – Kiedy, rachubiec, idziecie na Linię?

– Co ci do tego? – obruszył się Barchem.

– Bo na Linii rachubców jest na razie dosyć, – owego poślą do decymy, a wtedy bez dobrego sprzętu od razu zginiesz. Mam fajną kuszę, celną, inkrustowaną. To dobra i piękna broń, sprawdzona na Linii. Mogę wam ją sprzedać za cenę tej bestii. – Adams odtroczył korpus kuszy i jej łuk. Zgrabnie zmontował piękną broń przed nosem Barchema, blokada zaskoczyła z trzaskiem.

– Ale opuść sycela, bo mam tylko jedenaście… – sapnął rachubiec.

– Może tak być – powiedział Adams. – Ale mam też do niej siedem bełtów zrobionych na miarę. Trafiają najcelniej, a potem możesz je wydłubać z Czarnego, wymyć i użyć jeszcze raz. Nie deformują się. Każdy wart trzy czwarte sycela.

– Dużo – sapnął rachubiec.

– Są tego warte. A na Linii są warte twoje życie.

– Nie zgromadzę aż tyle.

– Sprzedam ci je razem za cztery i pół sycela. Znaczy, dajesz mi Złotą oraz trzy i pół sycela za komplet broni.

– Przyniosę ci te pieniądze, ale wpierw muszę je pożyczyć.

– Przynieś mi je na kwaterę. Razem z pieniędzmi.

– Sam sobie ją nieś. Nie widzisz, że mam garba?

– Strasznie brudna i poobijana przez te inne, mógłbyś dać pół sycela zniżki na jej mycie. – Adams schylił się, uniósł Złotą w ramionach i złożył w korytarzu.

Barchem pośpiesznie zamknął celę i pobiegł po pieniądze.

– Nie zapomnij spisanej umowy! – rzucił za nim Adams. Dokładnie obejrzał ciało Złotej. Nie znalazł poważnych obrażeń ani złamań. Ból sprawiało jej, kiedy przesuwał skrępowane nogi czy ramiona. Nie wiedział, czy wolno mu ją tu rozwiązać. Przerzucił sobie Złotą przez ramię, przykrył połą płaszcza, żeby legioniści nie gapili się na jej pośladki, a do wolnej ręki wziął kuszę.

– Dasz radę? Wytrzymasz ból?

– Tak – powiedziała ciepłym, niskim głosem Złota. – Chciały mnie zadusić, przygniatając swoimi ciałami, ale zawsze dało się spod nich jakoś złapać powietrze.

133.

Złota nie ważyła wiele. Jak dość wysoka, szczupła kobieta, nie jak Czarna. Przykryta płaszczem, jej kształtna sylwetka rysowała się jakby skryta w szkarłatnej sukni. Jedynie wystawały smukłe, złociste łydki. I tak zwróciło to uwagę legionistów odpoczywających po służbie.

Katrup, bierzesz ją wydymać do siebie? – doleciało od ławy, gdzie korpus macajbabów raczył się piwem.

– Pewnie. Na Linii tylko Czarne i Czarne. Już mi się znudziły.

– Szczurom to wszystko wolno.

– Nie, chłopie… – Adams pokiwał głową. – To obowiązek zawodowy. Jak sobie nie podymam, to mnie taka złość nachodzi, że każdego kulasa chlastam nad kolanem, a gnata ponad łokciem. Zapytaj, jak trudno mocować protezę, kiedy brakuje kolana w kikucie. A ty tam, wesoły, co to takie szare znamię na goleni?

– Podejdź no do mnie z wieczora, bo coś mi się widzi, że idzie zakażenie.

Zapanowała cisza, jak makiem zasiał.

Adams rozpoznał wśród nich przydzielonego mu ordynansa.

– Wy, simpel, w mojej kwaterze za pięć minut po rozkazy. Legionista odsalutował.

– Tacy wykupieni są najgorsi. Z Krippela też był niezły skurwiel z nosem w chmurach – powiedział cicho ordynans.

– Ten jeszcze gorszy, bo oficer. Pójdę z moją nogą do tego starego – burknął drugi.

Na miejscu Adams przeciął więzy Złotej. Usunął usztywniające kołki, uwolnił udręczone kostki i przeguby. Barchem przyniósł umowę i pieniądze, obaj podpisali, wtedy rachubiec poinformował go, że od tej chwili Adams odpowiada za Złotą. Patrzył przy tym krzywo na przecięte więzy. Adams wręczył mu kuszę i siedem bełtów. Barchem z lubością gładził wyprofilowany korpus broni. Palcami wodził po wzorze intarsji.

– Umiesz z tego strzelać?

– Barchem pokręcił głową.

– To ucz się na dorobionych bełtach. Szkoda tych siedmiu.

– Muszę ci jeszcze przypomnieć, że masz ją zabrać z Krum, z miasta i z twierdzy. Tak stanowią przepisy – powiedział Barchem na odchodnym.

Adams skinął głową. Nie zatrzymywał go.

– A ty nie zawiedź mojego zaufania – powiedział surowo do Złotej.

Ordynansowi kazał zamówić podwójną kąpiel. Ten zaraz przysłał dwie niewolnice fortowe, które zaczęły rozkładać skórzaną wannę. Miało być ćwierć sycela za obie wody. „Na dole woda tania. Życie płynie milej”, pomyślał.

Nieoczekiwanie pomysł kąpieli przeraził Złotą.

– Nie wchodziłam do wody. Mam przecież futro.

– To wejdziesz. Dobrze ci to zrobi. Umyjesz rany.

– Koniecznie kup kadzidło.

Adams spojrzał pytająco na krzątające się kobiety.

– Trzy czwarte sycela za cztery porcje – powiedziała siwowłosa niewolnica.

– Niech będzie.

Wkrótce wanna została wypełniona gorącą wodą.

– Wskakuj – rzucił do Złotej.

– To nie jest mi potrzebne. – Dalej zerkała w popłochu. Adams skinął głową, więc gabera nie broniła się więcej, tylko zanurzyła po szyję w wodzie. Podał jej kawałek mydła.

– Włosy na głowie też umyj.

– Włosy też? – Znowu popłoch w oczach.

– Będziesz ładniej wyglądać.

Już wychodziła z wody i owijała się ręcznikiem, kiedy stara przyniosła zamówione kadzidło.

– Rozpal to jak najszybciej! – powiedziała Złota.

Adams wzruszył ramionami. Niewolnica zostawiła im koszyczek z metalowych prętów. Można nim było kiwać jak wahadłem. Adams okadził najpierw Złotą, potem wszystkie kąty, wreszcie resztę pokoju. Duszna, aromatyczna woń przechodziła przez kotarę na korytarz fortu.

– Teraz dobrze?

– Nie wiem. Może starczy. – Złota suszyła włosy i futro. Niewolnice już nalewały wodę dla niego. Zanim poszły, zamówił dwa podpłomyki i butelkę wina. W sumie pół sycela. Pieniądze w Krum wyciekały wartkim strumieniem, chociaż tutaj było niby taniej niż na Linii.

Adams pluskał się i szorował. Zerkał koso na Złotą, która zamiast siedzieć przy wyjściu i gapić się, czy nie idzie jaki pacjent, szybko rozpaliła drugą porcję kadzidła i nerwowo go okadzała.

– Chcesz mnie uwędzić czy co? – burknął.

Kiedy niebieski dym znowu wypełnił pomieszczenie, powiedziała:

– Teraz już jesteś bezpieczny.

– Podaj mi prześcieradło i usiądź przy wyjściu, jak przykazałem. Przed czym mnie ochroniłaś…? – spytał, susząc włosy.

– Nagi jest dostępny złu osobowemu. Może utracić władzę nad sobą. Zło może przejąć władzę nad nim. Tylko kadzidło może go zabezpieczyć.

– Ty stale jesteś naga.

– Mam futro. To jakoś zabezpiecza.

– To dlaczego kazałaś, aby cię okadzać przy kąpieli?

– W kąpieli każdy jest nagi, ja też. Jeśli myje wtedy włosy, to jego nagość jest już pełna. Co najwyżej może tego nie być widać. Ty z kolei mógłbyś nie ściągać skorupy do kąpieli.

– Kąpać się w czymś takim…? Ciężko się pod tym umyć, a jeszcze trudniej wysuszyć.

– Wtedy jednak one nie miałyby do ciebie dostępu.

– Załatwić ci jakieś odzienie?

– Przynajmniej tutaj. Irytuje mnie pożądliwość legionistów.

Adams założył skorupę i narzucił szarą tunikę. Akurat wtedy pojawiły się służebne. Zlikwidowanie łaźni nie trwało długo. Kobiety przyniosły krótką, białą szatę niewieścią. Znowu ćwiartka sycela. Adams nalał Złotej kubek słodkiego wina.

– Czy naprawdę chcesz, żebym to piła…?

– A smakuje ci?

– Nigdy czegoś tak dobrego nie piłam. Inna rzecz, że mało co do tej pory piłam.

– Wiem. Na Drodze Trupa nie czuje się głodu ani pragnienia.

– Czarne czują.

Skończyła i poprosiła o dolewkę.

– Nie tak szybko. To silnie działa. Masz swoje imię?

– Pokręciła głową.

– Nikt mi nie nadał.

– Ja mówię na ciebie Złota.

– Jak na wszystkie takie.

– Nie wiem, jakie imię jest dobre dla gabery.

– Jakie mi nadasz, wezmę…

– Dobrze. Teraz powiedz, co pamiętasz z dzieciństwa.

– Niewiele. Matka powiedziała mi, że moim ojcem był Szczur. Była piękna; ona też była Złotą Gaberą, chociaż skórę miała bardzo ciemną, prawie czarną, za to nieporośniętą włosami, zupełnie gładką, jak u was. Dużo przecież wśród was pięknych dziewczyn o ciemnej, gładkiej skórze, prawda?

– Tak. Rozmawiałaś z nią…? Nie porzuciła cię jak inne gabery…?

– Ja się urodziłam jak ludzkie dziecko – powiedziała z naciskiem. – Ja jestem Złotą Gaberą, nie czarną poczwarą. W żyłach matki też płynęło sporo ludzkiej krwi. Wykarmiła mnie piersią, chociaż nie czułam głodu. Potem, kiedy jednak przemieniała się w Wężostwora, byłam przy niej, chociaż nie mogłam na to patrzeć. Ja już się w coś takiego nie przemienię. Mam zbyt dużo ludzkiej krwi. Całe życie będę piękna, a wybranemu człowiekowi urodzę ludzkie dziecko.

– Z różkami i kopytkami?

– Najwyżej. A moje wnuki będą już wyłącznie ludźmi. Jest przecież powiedziane, że Córki Ziemi będą rodziły dzieci synom Bożym. Ja jestem Córką Ziemi i dlatego mam prawo do dziecka z człowiekiem, bo ludzie są dziećmi Bożymi. Nie chcę niczego innego. Zresztą ja sama wśród ludzi się zmieniam. Popatrz!

Sięgnęła ręką i delikatnie zzuła najpierw jedno, potem drugie kopytko. Adams spojrzał zdumiony na jej zgrabne, podłużne stopy. Podszedł i ujął je w dłonie: normalne, drobne paluszki, złociste, krótkie futro, na spodniej stronie stopy skóra pozbawiona włosów, złocista, jak na dłoniach. Nie chciał ich puścić, taką przyjemność sprawiało mu trzymanie jej uwolnionych stopek w dłoniach.

– Chodzę w nich jak w butach – powiedziała.

Adams obejrzał zdjęte kopytka. Wyglądem przypominały kobiece pantofle na wysokim obcasie. Od środka żyłkowana powierzchnia, rogowa, przeświecająca masa.

– Pomóż mi jeszcze w jednym. Spojrzał na nią.

– Wyrwij moje zwierzęce kły. – Otworzyła usta. Wyglądała teraz nieludzko.

– To poważna sprawa. Będziesz potem intensywnie krwawić.

– Są martwe. Obejrzyj je.

Każdy z kłów Złotej wyrósł poza łukiem zębów; po usunięciu nie wyglądałaby szczerbato, a między zębami powstałaby ledwie widoczna szczelina. Wokół wszystkich czterech dziąsło odstawało i opadało, otaczały je głębokie kawerny. Adams mocno ujął palcem jeden z kłów. Złota ułożyła głowę tak, by mu było wygodniej.

– Teraz – powiedział i mocno pociągnął. Słabo trzymający się w dziąśle ząb został w palcach. Owszem, był skrwawiony, ale niezbyt. Krew nie ciekła. Mniej, niż gdyby wyrwał mleczaka. – Następny?

Złota skinęła głową.

Adams oparł się wygodniej i wyrwał jej drugiego górnego kła. Piękny, długi, też ledwie krwawiący. Odkładał wyrwane zęby do jej dłoni. Z dolnymi poszło nawet łatwiej. Ledwie się trzymały.

– Uśmiechnij się teraz. Zrobiła to, jak umiała najpiękniej.

– Śliczna dziewczyna. Zrobisz sobie z tych kłów naszyjnik. A dzisiaj ani kropli wina więcej. Musi się zagoić.

Rozsiadła się wygodniej. Była imponującym zjawiskiem.

– Lepiej załóż tunikę – powiedział po chwili.

– Wreszcie wyglądam dość ludzko dla ciebie? – Założyła białą tunikę, ale celowo niedbale, żeby jedna pierś była nadal widoczna. Przynajmniej już nie siedziała z nagim łonem, otwartym ku niemu.

Zmilczał. Opowiadać jej teraz, jak trudno mu było się powstrzymać przy Płomienistych Wrotach, nie miało sensu.

– Dlaczego mi wtedy nie powiedziałeś, że należysz już do tej ciemnookiej dziewczyny? Skąd miałam to wiedzieć?

– Skąd teraz to wiesz?

– Przez te wszystkie dusze zwierząt i ptactwa, które nosisz przy sobie, a które cię pilnują. Przecież ja je widzę.

– Nie miałem ich z sobą na Drodze Trupa. Podobno demaskują przed Czarnymi.

– Mnie byłoby łatwiej cię zrozumieć. Busierce widzą dusze, ale mało z tego rozumieją. Gabery są bardziej spostrzegawcze, ale one często mają nadzieję na potomstwo z ludźmi.

– Bałem się, że mnie zdemaskujesz. Nie chciałem podzielić losu innych zwiadowców.

– Ja od pierwszej chwili wiedziałam, że jesteś człowiekiem. Dlatego wpadłam ci w ramiona, kiedy wyrwałam się z łap tamtych napastników. Przecież jestem córką zwiadowcy, który też wędrował przebrany w skórę Czarnego.

– Sykenu powiedział mi, że nim wzgardziłaś. Mogłaś mieć go natychmiast. Dlaczego wtedy mnie wybrałaś?

– Bo ty masz piękną duszę. Powiedziałam ci, że potrafię ją ujrzeć. Ta ciemnooka, do której należysz, a ona należy do ciebie, ma duszę jeszcze piękniejszą od twojej.

– Mówiłem na nią „Pięknooka”.

– To daj mi chociaż to jej imię.

– Cała jesteś piękna, ale skoro chcesz, to nazywasz się „Pięknooka”.

– Dobrze, Hemfriu. Ona też cała jest piękna, chociaż jej jeszcze całkiem nagiej nie widziałeś.

134.

Żołnierz z szarą pręgą na łydce nie zgłosił się. „Jego noga, jego wybór. Jeśli to rzeczywiście zakażenie, nie potrafiłbym mu pomóc”, pomyślał Adams.

Przygotował Złotej posłanie w drugim końcu celi, z dala od swojego, na wszelki wypadek.

– Masz nie wyjść z tego pomieszczenia. Odpowiadam za ciebie gardłem. Można ci zaufać?

– Tak. Nazywaj mnie moim imieniem. Już nie jestem bezimiennym stworzeniem.

– Śpij dobrze, Pięknooka Złota.

W ciemności przed oczyma duszy Adamsa rysowały się wydarzenia minionego dnia. Wkrótce docierał do niego równomierny oddech Złotej, a do niego samego sen nie chciał przyjść.

W pomieszczeniu było nadal jasno, mrok nocy też jakoś nie nadchodził.

„Popatrz, dziąsła mi się już zupełnie wygoiły”, Złota delikatnie przejechała paluszkiem wzdłuż zębów. „Czy ja kiedykolwiek miałam kły…? Nawet różki mi odpadną, jeśli pozostanę w Dolnym Mieście”, powiedziała. „Tylko te włosy na całym ciele zostaną”. „Złota sierść”, poprawił Adams. „Ale nie każ mi stale chodzić w odzieży, bo się wytrą i zbrzydnę. Przestanę być Złota, zostanę tylko Pięknooka”, mówiąc to, wyswobodziła się z tuniki i lekko kopnęła ją w kąt. „Zostaniesz Pięknooka, nawet jak się zestarzejesz”. „My żyjemy zbyt krótko, żeby się zestarzeć”.

Złota rozsiadła się szeroko na brzegu wielkiego łóżka z baldachimem. „Chcesz zobaczyć, dlaczego podobam ci się tak nieodparcie?”, pokiwała głową z uśmiechem. Nie czekając na jego odpowiedź, uchwyciła suwak zamka błyskawicznego i rozpięła futro od szyi po krok. Zsunęła z głowy czapkę ze złocistego futra i wysunęła z niego ramiona. Miał przed sobą Renatę, która właśnie z filuternym uśmieszkiem uwalniała nogi ze złocistego odzienia. „Bo to ja jestem”, powiedziała po prostu, a iskierki figlowały w jej oczach. Miała na sobie kompletny strój. „Odwróć oczy, bo chcę wyjąć kluczyk”, powiedziała. Posłuchał, a ona szybko wyswobadzała się ze swej konstrukcji. Naga usiadła naprzeciw niego, otwarta tak, jak Złota zeszłego popołudnia. Aby piersi jeszcze lepiej wyglądały, uniosła dłonie, niby po to, by poprawić włosy. Cały czas się do niego uśmiechała. Jej sylwetkę otaczała świetlista aureola. Uległ pokusie i zerwał się ku niej. Oboje upadli na miękkie posłanie. „Hemfriu, nie tak szybko. Ja tego jeszcze nigdy nie robiłam. Wiem tylko tyle, co mi powiedziała Złota”. Już dotyk jej skóry był nadzwyczajny, niebywale gładki, jedwabisty, chwilami wydawało mu się, że jej aksamitną skórę pokrywają króciutkie, złociste włoski; a potem to, co nastąpiło, nie przydarzyło się Adamsowi z żadną inną kobietą, a przecież w Górnym Mieście miał dwie należące nawet do drugiego rodzaju, Liliane i Falzarotę, a także Karen. To jakby przez ciało przepływał nurt od nieskończoności wypływający i do nieskończoności zdążający. Rozkosz nieustannie zmieniała odcienie, a Adams chciał, żeby to się nie skończyło. Każda chwila niosła spełnienie tajemnicy i obietnicę następnej chwili, jeszcze bogatszej w doznania.

Kiedyś musiało się to skończyć, ale Adams nie chciał jej wypuścić z ramion. „Podobało ci się?”, spytała Renata. Nie musiał odpowiadać. „Przecież Córki Ziemi musiały czymś zachwycić ludzi, żeby je brali dla siebie”, powiedziała. „Nie przeżyłem jeszcze czegoś takiego”. „To dlatego, że Córki Ziemi robią to zwykle raz w życiu. Musisz to więc mocno przeżyć”. „Chcę jeszcze”. „Dosyć”, delikatnie, ale stanowczo Renata odsunęła go od siebie. Lekko pchnięty jej ramieniem, uniósł się w powietrze i pofrunął, miękko lądując na swoim posłaniu.

Świat nagle zaczął kiwać się rytmicznie.

– Hemfriu! Obudź się wreszcie! Nie ma czasu!

Przed oczyma miał zatroskane oblicze Złotej. Całe pomieszczenie wypełniał duszny aromat kadzidła. Tłumiąc resztki snu, uniósł się na łokciu.

– Musimy natychmiast uciekać – powiedziała Złota. – Hjalmir został uwięziony.

– Ależ tu nadymione. – Adams próbował się niezdarnie pozbierać z barłogu. – Jakaś krew na prześcieradle…

– Znowu spałeś nago. Może rozdrapałeś jakieś otarcie. Nie wiem, czy zdążyłam cię zabezpieczyć przed złymi. Załóż wreszcie skorupę.

Nie pamiętał, żeby ściągał przepaskę do snu, ale milczał. Wstał z posłania i się odział. Wszystkie talizmany od Renaty zostały zniszczone. Pokazał jej to.

– Nie wiem, co robiłeś tej nocy, może jednak kadzidło jakoś zabezpieczyło cię przed złem osobowym.

– Skąd wiesz, że Hjalmira uwięzili?

– Powiedziałam ci, że czasem widzę dusze. Siwa kobieta miała brzydką duszę. Oszukała ciebie. Cztery porcje kadzidła kosztują pół sycela. Chciałam zobaczyć, czy ci coś grozi, i zobaczyłam, że Hjalmir siedzi w lochu.

Natychmiast domyślił się, dlaczego uwięziono chirurga. Szybko spakował swoje rzeczy, włożył zbroję i przytroczył pałasz; petrynał wsunął do olstra. Białą tunikę Złotej przykrył szkarłatny płaszcz legionowy. Sztyletu jednak odmówiła. Gdy zwrócił jej uwagę, że nie jest silniejsza od zwykłej kobiety, powiedziała, że potrafi zatrzymać swoje serce i gwałciciel posiądzie co najwyżej trupa. Założyła kopytka jak buty. Adams poślinił dwa palce i ścisnął w nich knot aganka. Zapadła ciemność. Ledwie szarzało, do blasku dnia było jeszcze daleko. Starali się schodzić cicho, chociaż na kamiennych płytach kopytka lekko stukały.

Most zwodzony podnoszono na noc, jednak zostawiano kiwającą się w powietrzu na linach kładkę szeroką na jednego człowieka. Podeszli do wartowni.

– A wy dokąd? – rzucił zaspany żołnierz.

– Na Linię.

– A kto?

– Spalony Krawiec, katrup legionowy.

Wartownik drapał się po głowie, przeglądał dokumenty.

– Nie mam dzisiaj zgody na żadne nocne wyjście.

– A co wy mi tu chrzanicie, korpuśny?! – wydarł mu się w twarz Adams. – Piętnaście minut do brzasku, a w Wentzlu na Mrocznej Przełęczy nie ma ani jednego chirurga! Przyszło mi sapać po nocy przez cztery godziny na górę, a wy mi tu jakieś kity sadzicie! Jak mi który Szczur w międzyczasie wyzionie ducha, to przypilnuję, żeby właśnie wami, korpuśny, uzupełnili tego Szczura! – Adams celował w niego paluchem zakończonym tępym szponem, zadbawszy, by szata się odsunęła i pokazały się czarne kudły na przegubie. Przez ramię wartownika zobaczył w jakimś spisie imię Hjalmira, imienia Adamsa nie było. Nie oznaczało to jednak, że jego samego aresztowanie nie obejmuje.

– A ta gabera w płaszczu legionowym?

– Złotej nie widzieliście, korpuśny? To moja własność, Pięknooka. Nie wiecie, że w Krum nie wolno takich trzymać?

Simbolon tej gabery.

Adams podał mu kawałek ceramiki. Wartownik przeczytał i oddał mu dokument.

– Możecie przechodzić – powiedział. – A drzeć się nie musieliście.

Odblokował drewniane drzwi z bali. Jednak kiedy przechodzili chybotliwą kładką, złośliwie opuścił nieco liny, by most pod nimi się zakolebał. Zapadka przesunęła się ledwie o jeden ząb, a oboje niemal wpadli do fosy. Adams zaklął pod nosem.

– Podobała ci się jego dusza…?

– Czegoś tak paskudnego dawno nie widziałam, ale nie było jak cię ostrzec.

135.

Szybkim marszem pokonywali puste i mroczne ulice Krum. Złota kopytkami wystukiwała rytm. Na posterunku dwaj wartownicy grzali się przy ognisku.

– Co to, Czarne służą na Linii…? – zagadnął żołnierz.

– Tak wyszło. Wam się stąd nie śpieszy, to trzeba Czarnymi uzupełniać stan.

– Mnie się też nie śpieszy, ale jak trzeba, to pójdę. A Złota ładnie wygląda w legionowym płaszczu. Szerokiej drogi. – Obaj wartownicy wyprężyli się w pozdrowieniu.

Adams im odsalutował.

W lesie było jeszcze całkiem ciemno, jednak dobrze znał drogę. Oczy przyzwyczaiły się do rzednącego mroku. Nikogo na ścieżce do Mehz Khinnom nie spotkali. Taniec płomieni nad szczeliną przyciągał wzrok jak magnes opiłki. Przerażona Złota schowała się za Adamsem.

– Przecież to Płomienie zza Wrót. Skąd się tu wzięły?

– Wiem. Nie widziałaś ich jeszcze?

– Schodziłam przez las do tego drugiego fortu, podłużnego.

– Tibium. Pewnie szłaś od Mrocznej Grani.

W szczelinie ożywiło się jeszcze bardziej. Płomieniste postaci z rozdziawionymi ustami próbowały jak najwięcej objąć ognistymi ramionami. Ogień sięgał na płaśń.

– Tańczące Płomienie chcą mnie porwać. Poznały mnie.

– Obejdziemy je skrajem doliny.

Musieli sporo drogi nadłożyć. Wreszcie cały obszar płomienisk znalazł się u ich stóp. Mozolne podejście przez piarg wyniosło ich w końcu nad opar mgły Mehz Khinnom.

– Jak piękny jest wasz ocean – powiedziała. – Chciałabym całe życie mieszkać nad jego brzegiem.

– Z grani widać jeszcze lepiej. – Adams lekko ją popędził. Sam jakoś nie potrafił dostrzec uroków tego morza. Woda zbyt często śmierdziała, fale były leniwe jak żółta zupa.

Wreszcie po dwóch godzinach od płaśni Mehz Khinnom osiągnęli posterunek.

Katrup z Linii, Spalony Krawiec – odkrzyknął Adams na wezwanie niewidocznego żołnierza.

– Poznaję twoje czarne kudły. A ten biały w służbowym płaszczu?

– Pięknooka, gabera na służbie legionowej – krzyknęła Złota, zanim ją przedstawił.

Adams spojrzał na nią z uśmiechem.

– Podoba mi się tu. Ja chcę być jedną z was – powiedziała z naciskiem.

– Cie… Tego jeszcze nie było! – dobiegło od strony want.

– Ale się zgadza. Moja własność. Kupiłem ją w Krum.

Zza kamieni wyłonili się strażnicy. Cały korpus podszedł ją obejrzeć.

– To jest prawdziwa Złota Gabera? – zapytał Bertucci, rozdziawiając gębę w zachwycie.

Adams pokiwał głową.

– Kobiet na Linię sprowadzać nie wolno – powiedział korpuśny Palla.

– Zgadza się. Dlatego kupiłem Złotą Gaberę. Za dwanaście syceli.

– Spalony, będziesz ją kroił na kamieniu? Dam ci za nią żywą szesnaście syceli. To wszystko, co oszczędziłem przez całą służbę – Bertucci dalej gadał nieprzytomnie.

– Złotą Gaberę będzie kroił, głupku?! – warknął Palla. – Przechodźcie. Na górze zameldujcie się u decymusa - rzucił do Adamsa.

– Rozkaz.

– Wczoraj umarł Quirinu.

Ostatnia wiadomość trafiła stalowym ostrzem w serce.

– Jak umarł?

– Nie obudził się rano.

Poszli przed siebie. Adams ze zwieszoną głową. Złota nie dopytywała się. Drugi posterunek też nie robił trudności.

Wentzel był opustoszały. Obie decymy na zwiadach. Adams zakwaterował Złotą w swoim pomieszczeniu i poszedł zameldować się dowódcy. Croyn wskazał mu drogę.

Reutel coś czytał, zgarbiony nad służbową ławą – za dnia pomagał sobie kagankiem.

– Niosę złe wieści – zaczął Adams. Dowódca pokiwał głową.

– Domyślam się, że wykonujesz rozkaz.

– Tak. Hjalmir został uwięziony. Ja przypadkiem uniknąłem aresztowania.

Reutel nie odpowiedział.

– Czy to oznacza walkę? – spytał Adams.

– Myślę, że uda się uniknąć strzelaniny.

– Izabbaal posunął się do jawnego zatargu.

– I tak, i nie. Mógł aresztować Hjalmira, bo nastąpiło pogorszenie jego stanu albo stracił nogę pod nożem chirurga.

– Widziałem tę nogę. Hjalmir musiał ją odciąć. Wywiązała się już gangrena.

– Właśnie. A wedle twoich nauk, wizyta naszego Pana to wielkie zagrożenie dla otwartych ran.

– Zakażenie rany martwiną to pewna śmierć.

– Zatem obejmę bezpośrednie dowództwo nad garnizonem.

– A jeśli on zabił Hjalmira?

– Odpowie za to. Ale jako sotnik przede wszystkim muszę uniknąć bratobójczych walk.

– A jeśli Drubbaal wróci? – Adams ujawnił najskrytsze obawy.

– Nie wróci, bo nie odszedł – powiedział Croyn. – Zaraz po waszym odejściu znaleźliśmy jego zwłoki na Mogile Drubbaala. Jest po naszej stronie płaśni.

– Miał wrócić. Behmetim się nie mylą.

– Nie mylili się i tym razem – Croyn się uśmiechnął. – Drubbaal leżał po Stronie Trupa, ale przy samej Linii. Tak blisko, że zebranie się do drogi zajęło mu całe tygodnie. Ledwie zdążył wykopać się spod kamieni i usiąść.

– Nie zdążył się podnieść?

– Nogi mu mocno nadgniły. Pewnie dlatego tak się niemrawo zbierał w drogę…

– Leżał dokładnie na Linii.

– Na to wychodzi.

– Dobiliście go?

– Nawet nie. Przenieśliśmy całkiem na naszą stronę. Marnie się bronił, słabeńki. Wygnite mięśnie, trupi odór… Teraz nie broni się nawet przed poczciwymi robakami. Sprawdzamy codziennie.

– Właśnie dlatego obejmę Krum bez obaw – podsumował Reutel. – Wizyta Pana z Morza niczym nie grozi.

– Widziałem w Krum sporo więzionych Czarnych. Może być tak, że macajbaby nabrali hardości, bo udało się im tyle tego połapać. Widać im dalej od Linii, tym Czarne słabsze.

– Przeszły tak daleko…?

– Niedawno podchodziły pod Wentzel. Wtedy niektóre z nich mogły zejść na dół nawet ścieżką do Mehz Khinnom. Mogła tamtędy też zejść pogoń za mną i za Sykenu. Podobno one przestały już przechodzić, więc to może się zgadzać.

Reutel zamyślił się.

– Czy jeszcze coś…? – zauważył, że Adams nadal czeka.

– Kupiłem sobie niewolnicę, Złotą Gaberę, za dwanaście syceli.

– Mogłeś się wykupić za te pieniądze.

– Nie kupiłem za gotówkę. Sprzedałem kuszę i bełty.

– To jest ta sama Złota, która wam obu we łbach zawróciła pod Wrotami…? – Reutel pokiwał głową.

– Ta sama. Nie chciałem, żeby jej zrobili wiwisekcję.

Gabery jeszcze w naszym obozie nie było. Ręczysz za nią?

– Tak. To ona ostrzegła mnie, że uwięziono Hjalmira, i dzięki temu zdążyłem uciec macajbabom.

– Złota panna uratowała ci życie?

– Na to wychodzi.

– Dobrze. Możesz ją zatrzymać u siebie, ale niech za bardzo nie rzuca się w oczy żołnierzom.

– Tak jest. Sprawiłem już jej ubranie. Sotnik skinął ręką, że Adams może odejść.

136.

Z rana Adams zrobił obchód medyczny; na zwiad wyszedł tylko jeden korpus, reszta żołnierzy siedziała w obozie. Obecnie usługi medyczne Spalonego Krawca były cenione bardziej niż robota Hjalmira, chociaż nadal ograniczał się do prostego szycia. Ponieważ długo sam chorował, niewielu zdążył zaszkodzić, jego sława więc na razie nie bladła. Złota miała mu w robocie asystować. Może teraz ona wyuczy się fachu chirurga…?

Widząc, że wziął się do czyszczenia pierwszego wrzodu, inni simple też zgromadzili się przy nim. Wystudiowanym u Hjalmira ruchem rozkroił karbunkuł i spuścił ropę. Przepłukał gotowaną wodą i opatrzył. Skasował pół sycela za robotę. Przy notorycznym braku wody na Linii powierzchowne zakażenia skóry były utrapieniem żołnierzy.

– Jeszcze żeby mnie ona dotknęła – zażyczył sobie legionista.

– Połóż mu dłoń koło opatrunku – powiedział Adams.

Złota Pięknooka posłusznie ułożyła dłonie na ramieniu pacjenta, otaczając ułożonym z nich kręgiem ranę.

– To będzie ćwierć sycela na trzech. Który też chce, żeby Złota położyła swoje dłonie na chorym miejscu?

Zgłosili się wszyscy pacjenci. Po skończonej pracy Adams odliczył jej zarobione pół sycela. Złota patrzyła na niego w zdumieniu, potem szeroko się uśmiechnęła.

– Tak, tak, to twoje pierwsze zarobione pieniądze. Jeszcze jedenaście i pół sycela i się ode mnie wykupisz.

– Po co oni to robią? – prychnęła mu do ucha, kiedy opatrzeni żołnierze rozeszli się do swoich zajęć.

– Może powstał jakiś nowy przesąd? Może wierzą, że ich uleczysz? Albo na przykład, że jeśli przeżyli dotknięcie gabery, to dotknięcie żadnej innej na płaskowyżu nie zrobi im krzywdy… Kto ich tam wie.

Oboje przysiedli na blanku. Złota wszędzie chodziła za Adamsem, nieodłączna towarzyszka. Trzymała się go bardziej niż on sam Hjalmira w pierwszych dniach swojego pobytu na Linii. Widać jej było jeszcze trudniej się przystosować. Stojący obok decymus Hugge spojrzał życzliwie na felczera.

Na horyzoncie rysowało się ciemniejsze pasmo Pana z Morza. Wyodrębniało się z mgiełki zasnuwającej dal.

Obaj przyglądali się nadpływającemu olbrzymowi.

– Nie dalej jak dwa tygodnie i już będzie w Krum. – Hugge wskazał dłonią w dal.

– Wolno się zbliża. Na jakiś czas jakby znieruchomiał.

– Teraz już nie. Wkrótce zacznie się wydawać, że przyśpieszył.

– Jak taka wizyta zwykle przebiega?

– Bywają różne. Na ogół podpływa burtą, ciągnąc za sobą od drugiej burty żółtą chmurę. Opiera się o brzeg w miejscu twierdzy.

– Tam jest cypel wychodzący w morze. Krum leży na przylądku.

– No właśnie. Kiedy już zakotwiczy, a Trupiłeb głęboko werżnie się w jego korpus, zaczyna się wysięk martwiny. Jasnymi rozbryzgami pokrywa całe Dolne Miasto. Wygląda, jakby kto pomalował okolicę na żółtobrązowo.

– Jak daleko sięga wypływ?

– Zabarwia miasto, gościniec nadmorski i otaczające pola. Zwykle martwina nie dolatuje do pierwszych drzew lasu na zboczach. Trupiego smrodu stąd nie czuć, ale w Mehz Khinnom już zalatuje. W końcu odpychany wydmuchiwanymi gazami i wyrzucaną martwiną Pan z Morza oddala się.

– To wszystko? A czerwie na ten przykład?

– Widziałem je tylko z daleka. Trudno je wypatrzeć z obozu, a nikt nie odważa się zejść do Miasta w czasie wizyty władcy. Czerwie schodzą z jego pokładu, wreszcie nikną w ziemi. Niektóre wzlatują w powietrze, ale ja tego nigdy nie widziałem. Te latające podobno opadają na ziemię i też się zakopują. Czerwie są groźne dla ukrytych w schronach. Potrafią przekopać się i zagryźć skrytych tam ludzi.

– A ta najbliższa wizyta też będzie taka? Można już coś orzec?

– Poprzednia obyła się bez czerwi, ale reguły nie ma.

– Na dole boją się wyjścia czerwi.

– Pogadaj z macajbabami. Oni wiedzą najlepiej, dlaczego należy bać się czerwi.

Złota Pięknooka uważnie przysłuchiwała się ich rozmowie, szczelnie zawinięta w szkarłatny płaszcz Adamsa.

– Jest bardzo źle, gorzej, niż przypuszczałam – powiedziała, gdy zostali już sami.

Adams uniósł brwi.

– Wasze terytorium jest maleńkie. Pan z Morza zajmie Krum, a na grani już Linia. Wolnej ziemi prawie nie ma.

– Wiesz, ja kiedyś nie przypuszczałem, że tutaj może być jakikolwiek wolny obszar.

– Może masz rację… Hemfriu, załatw mi pas, zanim przypłynie Pan z Morza. Wtedy muszę też mieć biodra przepasane.

– Przecież możesz uganiać na golasa, bo masz futro.

– To słabe zabezpieczenie. Często zawodzi. Zbliża się czas, kiedy to przestanie wystarczać.

– Mogą cię opanować… One… Dlaczego ja nie mogę tego wysłowić? – Przetarł dłonią usta.

– Bo jesteśmy zbyt blisko granicy. Najlepiej rozmawia się w Krum. Nie zauważyłeś tego jeszcze…? Nie powiedziałam ci, ale od rana nie mogę zzuć kopyt. Znowu stały się częścią mojego ciała.

– Pokaż dziąsła – chciał sprawdzić wizje ze snu.

Posłusznie otworzyła usta. Otwory po wyrwanych kłach były widoczne, choć spłaszczyły się i wypełniał je charakterystyczny strup. Goiły się jak zwyczajne dziąsła.

– Jak ma wyglądać to twoje zabezpieczenie?

– Zwyczajny pas, jaki dla bezpieczeństwa noszą dziewczyny w Krum. Oprze się na biodrach i żaden busierec mi go nie zedrze. Poza tym muszę mieć przepasane biodra.

– Pogadam z Crawhezem. Weź sztylet graniasty, nie odmawiaj. Przyda ci się broń. Ja wolę dłuższy gladius.

Skinęła głową.

– Podoba ci się szkarłatny płaszcz legionowy?

– Jest piękny.

– Kupię taki płaszcz dla ciebie. Zauważyłem, że wzbudza szacunek u żołnierzy.

– Jak chcesz, mogę chodzić bez tuniki, byle w płaszczu. Uśmiechnął się szeroko.

– Coś pięknego – powiedział – ale tak tutaj chodzić ci nie wolno. Za dużo wyposzczonych mężczyzn.

Na wieczór wyszli pod grań w stronę Mogiły Drubbaala, ale tylko do płaśni, gdzie wieloma kopczykami zaznaczono miejsca pochówku legionistów. Adams odszukał kopczyk oznakowany postawionym na sztorc, złamanym pałaszem o wygiętym jelcu. Dołożył do kopczyka jeszcze jeden kamyk. Złota obok dodała swój. Oba kamienie wyróżniały się, leżąc na płaskiej płycie skalnej.

137.

Hjalmir nadal nie wracał z Krum. Żadne wiadomości też nie przychodziły. Reutel czekał raczej na informację o zgonie Izabbaala. Wnioskiem z narady, którą odbył z decymusami już pierwszego dnia, było nieatakowanie od razu. Pan z Morza znowu się zatrzymał.

Adams miał teraz bardzo wielu pacjentów. Nawet zupełnie zdrowi legioniści przychodzili przed zwiadem, by Złota położyła swe dłonie na ich głowy. Zdarzało się, że więcej zarabiała za kładzenie rąk niż felczer za opatrywanie ran. Przesąd przesądem, ale dotąd żaden z tak zaopatrzonych przez nią legionistów nie odniósł ran w starciu z Czarnymi.

Adams poprosił, by sotnik udostępnił mu dokumentację Hjalmira, gdyż chciał kontynuować jego dzieło. Teraz postanowił przesłuchać Złotą. Okazało się jednak, że większość ze swoich notatek chirurg nosił przy sobie. Zostało ledwie nieco arkuszy papieru, pióra i tusz. Dobrze znanego notatnika Hjalmira ani śladu.

Złota oczywiście zgodziła się opowiadać o Stronie Trupa. Wieczór robił się chłodny, więc zamiast siadać przy ognisku na murach, Adams zabrał ją do swojej kwatery, wziął też kaganek i butelkę rozcieńczonego destylatu na rozgrzewkę. Poprzednie noce Złota przespała na barłogu rozkładanym na noc u drzwi do jego pokoju. W miejscu przeznaczonym dla niewolnika.

Dzisiaj barłóg zajął całą podłogę pokoiku. Adams ustawił kaganek na cienkiej desce, którą rozłożył do notowania. Złota ściągnęła z siebie wszystko. Powiedziała, że jest jej tu duszno i za gorąco. Widocznie jeszcze nie przywykła do odzieży. Pełgające światło kilku kaganków wydobywało złote refleksy z jej futra. Trudno było nie dostrzegać jej urody, kiedy rozsiadła się wygodnie, półleżąc, z ramionami pod głową i nogami zazębionymi z jego nogami.

– Nie wiem wiele. Postaram się jednak odpowiedzieć na każde twoje pytanie – zaczęła. – Nalać ci?

– Nie… – Adams przygotowywał kartkę do notowania. W Krum można było kupić pergamin, wyglądający jak nasycony oliwą, a który przyjmował tylko gęsty tusz. Hjalmir kroił z kupowanych arkuszy niewielkie kartki równej wielkości i zapełniał je drobnym maczkiem albo niezdarnymi szkicami.

– A czy mnie wolno sobie nalać…?

– Tak. Ale nie jest to tak dobre jak wino, które piłaś w twierdzy. Opowiedz o płaskowyżu. Znam tylko pobliże Linii. Powiedz, skąd wychodzą Golcy.

– Skała ich wypuszcza. Niewysoka lita ścianka jest dla nich bramą. Tam i ja zachodziłam. Niektóre Trupistwory wychodzą razem z nimi. Tam czekają na nich Czarne. Niektóre próbują kamieniami kuć tę ścianę, ale to bezskuteczne. Nie wiem, po co to robią. Jakby nie wiedziały, że Skały nie przemogą. Mądrzejsze cierpliwie czekają na Golców.

– Wszyscy Golcy chętnie idą z Czarnymi?

– Nie widziałam innych. Chociaż najbrzydsze dusze są przeganiane pobliżem Linii. Wiesz, ja starałam się często zaglądać w pobliże Linii. Wiedziałam, że po drugiej stronie są ludzie.

– Żaden zwiadowca cię nie widział.

– Chodziłam tam, tylko gdy było całkiem ciemno. Za dnia, jak każdy, obawiałam się śmierci. Matka mówiła jedno, Czarne mówiły co innego. Dla nich tam jest niezwykle groźnie, a mimo to są zbyt tępe, żeby wybierać inne trasy.

– Może im nie wolno? Bałaś się ludzi, a jednak zbliżałaś do Linii?

– Kryłam się tam przed Czarnymi, które mnie nienawidzą, a przy Linii jest ich mniej. Kilka razy busierce chciały mnie zgwałcić, ale nigdy się to nie zdarzyło blisko Linii. Na dodatek tam ludzka część mojej natury była silniejsza. Nie wiem, czy rozumiesz, co mam na myśli…?

– Akurat to rozumiem bardzo dobrze.

Chwilę notował. Zaostrzonym patyczkiem szło to wolno.

– Często zdarzają się na Drodze Trupa osoby odziane?

– Nigdy. – Spojrzała zdziwiona. – Oni wszyscy muszą być tam dostępni. Zresztą dla nich to żadna różnica, bo przecież i wcześniej chcieli być dostępni.

– Ja spotkałem tam dziewczynę w brązowym kubraczku. Wchodziła za Płomieniste Wrota, wracała stamtąd. Opowiadała mi, co tam w środku jest. Nazywała się Grieta.

Pokręciła głową.

– To nie jest możliwe. Tam są tylko Golcy. Ja jej nigdy nie widziałam. Może ona jest tylko dla ciebie?

– Tylko dla mnie?

– Może to było twoje wyobrażenie, jakieś wspomnienie?

– Golcy też ją widzieli. Atakowali ją.

– To może było wasze wspólne wyobrażenie. Kobieta, która grabi przed Płomienistymi Wrotami? To niemożliwe… – Złota pokiwała głową.

Istotnie, historia opowiedziana przez Grietę opisywała życie za Wrotami anachronicznie, bardziej odzwierciedlała myśli samego Adamsa. Czy i zachowanie Griety było wyrazem pragnień samotnego zwiadowcy…? Tych pytań Złotej nie zadał, ale skrzętnie je zanotował. Zdołał zapisać stronę w całości. Wśród czystych arkuszy znalazł gruby karton gąbczastego, czerpanego papieru. Specjalnie przeznaczonego do rysowania.

– Suchych też nie ma? Idą sami Golcy?

– Trupistworów jest tam wszędzie bardzo dużo. Całe ich tłumy czekają pod Skałą. Siedzą albo kucają, a kiedy Skała nie powstrzyma następnych idących, zbierają się z grupką nowo przybyłych albo czekają na jeszcze następnych. Czasem same snują się po płaskowyżu. Nieprzyjemnie wpaść na takiego, bo się można poobijać. Czy wolno mi wypić drugi kieliszek?

Adams podniósł na nią wzrok. Złota spoczywała w wyjątkowo pięknej pozie. Siedziała z ramionami pod głową, a powieki opadały jej do połowy. Wspaniała, leniwa drzemka. Drugi raz w życiu piła alkohol i mocno odczuwała jego działanie.

– Może nie – powiedział. – Nie pij jeszcze. Siedź chwilę spokojnie. Nie zmieniaj pozycji. Spróbuję cię naszkicować.

Wziął się do pracy. Mierzył, zaznaczał ołówkiem cienkie linie pomocnicze. Umiał dobrze rysować, jeszcze zanim został historykiem cywilizacji. Potem było mniej czasu na rozwijanie tej umiejętności, chociaż w szybkim szkicowaniu zdołał się wydoskonalić.

Gdy uchwycił już jej proporcje, zaczął rysować. Unikał nadmiernego podkreślania konturów. Rysował ją dokładnie tak, jak usiadła: na wprost niego z nogami uciekającymi na boki. Oddał więc wszystkie szczegóły jej korpusu, łono też. Ponieważ nie miała dłuższych włosów częściowo kryjących te szczegóły anatomii u kobiety, a całą skórę porosłą równomiernie króciuteńkim futrem, widać było więcej niż na zwyczajnym akcie – tak jakby rysownik celowo eksponował jej łono. Mimo pewnej dosłowności powstawał piękny akt na całą stronę.

Złota czekała cierpliwie, leciutko się uśmiechając. Śledziła wzrokiem ruch gałek ocznych Adamsa.

– Rysuj mnie jak najczęściej – powiedziała. – To wspaniała rzecz. Twoje spojrzenie pieści najdrobniejszy szczegół mojego ciała. Myślę wtedy, że jestem tego warta.

Adams pokiwał głową. Rozrobił wodą nieco tuszu, żeby dodać lawowanie i zrobić też modelunek jej ciała. Subtelna gra świateł na jej futrze i tak zginie w tej technice.

Cały czas obserwowała go ciepłym, łagodnym spojrzeniem.

Ta praca obudziła dawnego Adamsa, profesora historii cywilizacji. Dobrego rysownika, choć gorszego malarza, jednak bystrego obserwatora, badacza. Chłodno oceniał jakość powstającego rysunku, poprawiał drobne błędy. Zauważył, że udany rysunek nieoczekiwanie wyeksponował nieludzkie cechy Złotej. Wyglądała niezwykle pięknie, choć dziwnie.

„W co ja się wplątuję”, pomyślał. „Co ja bym zrobił, gdyby Renata znalazła się w takiej sytuacji. Przecież ona tam czeka na mnie w Krum, a ta dziwna piękność nie drapnęła mnie za Wrota, to teraz wchodzi mi do łóżka. Przecież Złota faktycznie leży naga z rozrzuconymi nogami, splecionymi z moimi”.

Złota spojrzała na niego poważnie, jej twarz skrzywił wyraz cierpienia, ale tylko na mgnienie oka; zaraz wróciła pogodna zaduma.

„To niewolnica, wszystko ci z nią wolno”, przyszła inna myśl. „To twoja własność, a traktujesz ją stokroć lepiej niż inni”. „Kim ty się stałeś? Niewolnice kupujesz, chociaż sam przecierpiałeś niewolnictwo?”, pomyślał znowu. „Przecież ona zasługuje na wolność”.

Wtedy powtórzyła się sytuacja z kwatery w Krum. „Przecież to ja jestem Renatą”, powiedziała Złota i rozpięła zameczek błyskawiczny. Tym razem stroju ściągać nie musiała. Pod tym złocistym kombinezonikiem była zupełnie naga. Adams nawet nie próbował się bronić. Wyfrunął w powietrze, chwilę unosił się pod sufitem, jak urzeczony patrząc na nią, a wreszcie wpadł w jej ramiona. Renata tuliła się do niego z jakąś dziwną zapamiętałością, czuł jej gorący oddech, to znów znajdował chłodniejsze miejsca na jej skórze. Czekał na to niezwykłe uczucie, którego doznał w Krum. Wreszcie przyszedł od nieskończoności znajomy, przenikający powiew. Znów można się było zapomnieć. Jednak czegoś tu brakowało. Było wspaniale, ale zwyczajniej. Tamto niezwykłe uczucie unoszenia się ponad swoje ciało nie wróciło. Renacie z kącika oka spłynęła pojedyncza łza. „Córki Ziemi nie robią tego wiele razy, dlatego za każdym następnym razem jest już coraz bardziej zwyczajnie – powiedziała. – Musisz się do tego przyzwyczaić. Miałeś zbyt wiele kobiet, żeby nie zauważyć różnicy”.

138.

Rano Złota zbudziła go przed świtem. To stało się już ich zwyczajem. Skorupa mu się we śnie poprzesuwała, musiał wszystko poprawić, zanim się pozbierał z posłania. Złota zwijała swój barłóg sprzed progu jego kwatery. Zrolowaną skórę wrzuciła w kąt pokoju, potem złożyła jego posłanie w kostkę. Przy nikłym ognisku zwiad zbierał się do wymarszu.

– Ona nosi się jak purpurowi – zauważył Bertucci, widząc nadchodzącą parę. – Tej nocy jęczała pod Spalonym od zmierzchu do świtu.

– Pośpieszcie się, simpel - rzucił Hugge. Jemu też nie odpowiadały nowe zwyczaje w Wentzlu, ale na głos ich nie krytykował. – Na płaskowyżu znajdziecie swoją Czarną, to będzie pod wami jęczała.

– Dużo jest Złotych? – spytał Scholz, idący na swój pierwszy w życiu patrol. Przybył z ostatnich uzupełnień.

– To jedyna, jaką w życiu widziałem – powiedział decymus. - Spalony znalazł ją sobie pod Płomienistymi Wrotami, potem gdzieś pogubił, a teraz odkupił w Krum.

– Pomaga, jak ona położy ręce na czole – zauważył Bertucci. – Jeszcze żadne Czarne nas nie zaatakowały. Następnym razem poproszę ją, żeby mnie dotknęła gołą piersią. Dam jej za to całe pół sycela. To pomoże jeszcze bardziej.

– Wam już nic, simpel, nie pomoże. Słońce wschodzi, zaraz zaczną się transporty, a wam baby w głowie. Ze zwiadu wracasz, kiedy i przed zwiadem, i na zwiadzie myślisz tylko o zwiadzie – dowódca powtórzył znaną maksymę. – Ruszcie dupsko, simpel.

Po wyjściu zwiadu pozostało jeszcze nieco czasu do rannego posiłku. Reutel zgodził się, by przyjąć Złotą na stan legionu. Uznał, że jej zabiegi mogą poprawić maskowanie zwiadowców, chociaż groziły ich większą nonszalancją. Może unosili z sobą ślady zapachu Czarnego…? Praktycznym skutkiem było, że Złota miała obecnie status zbliżony do niewolnika legionowego, czyli bez żołdu, ale żywionego przez wojsko.

Inni żołnierze dosypiali jeszcze ostatnie minuty, nikt nie prosił o porady, można było, stojąc na blankach, oglądać, jak robi się coraz jaśniej, chociaż odbita od fal oceanu tarcza słoneczna pojawiała się dopiero koło południa, i to przy najlepszej pogodzie, kiedy niebo spowijały te najpiękniejsze, najniezwyklejsze chmury, Pieczęć Sylwestra.

Złota nie potrafiła czytać w myślach, a obraz duszy Adamsa rysował się jej w sposób trudny do nazwania. Choć nie do wysłowienia, niósł często zrozumiałe przesłanie. Dotąd widziała jego rosnące uczucie do niej, co dawało jej nadzieję, do której – zdawała sobie przecież sprawę – nie mogła mieć prawa, teraz jednak nastąpiła zmiana i obraz ten mówił co innego. Rozumiała też, że uczyniła wiele poza wiedzą Adamsa i ujawnienie całej prawdy jej nie pomoże. Z drugiej strony, nie mogła przecież przeskoczyć swojej natury i postąpić inaczej. Zerkając na profil felczera wpatrzonego w daleki ocean, postanowiła, że powie mu o wszystkim. No, chyba że znowu znajdzie się we władaniu tych stad i sytuacja wymknie się jej spod kontroli. Teraz była nieźle zabezpieczona; miała dwie warstwy odzieży i swą naturalną osłonę.

– Zimno z rana – powiedział Adams. Staranniej zakutał się w skórę Czarnej narzuconą na tunikę.

– Jak komu, mnie futro grzeje. Lubię te poranki w forcie. Czy oni będą mnie zabierać na patrole…?

– Jeśli wyuczysz się fachu, może im się przydasz. Mogą też cię brać z sobą jako maskowanie oddziału. Skoro twój dotyk ich zabezpiecza, to obecność powinna jeszcze lepiej działać.

– Nie wierzę w to. Reutel dał sobie wmówić żołnierskie przesądy.

– Jaką ma duszę? Szary lis nie łaknie krwi – powiedziała po namyśle. Straciła odwagę do wyznań. Powie mu innym razem.

Adams pokiwał głową. „Dobra charakterystyka”, pomyślał. „Pod Reutelem jest wyjątkowo mało strat, chyba że się porwą na zdobywanie twierdzy”.

Z Krum przywędrował Crawhez. Dla Złotej miał wąski, skórzany pas, na którym mogła nosić sztylet otrzymany od Adamsa. Miał też szkarłatny płaszcz w innym odcieniu niż barwa pretorii. Złota zapłaciła trzy sycele, a resztę – dwa i pół – bez słowa dołożył Adams.

– Czy teraz masz już biodra przepasane?

– Tak, to wystarczy. – Skinęła głową. – Chciałabym jeszcze dostać pas, aby się zabezpieczyć przed przeciwnikiem zawsze widzialnym… – Uśmiechnęła się. – Najlepiej taki, żeby trudno go było zauważyć: pewny, a niezbyt zabudowany. Pełny strój dziewicy jest wykluczony.

– Masz wymagania.

– Żeby busiercom zbyt się w oczy nie rzucał, bo mi zedrą.

Złota przechadzała się z dumą w nowym odzieniu. Pas podkreślał jej smukłe biodra. Chodziła po blankach z Adamsem, nieświadomie naśladując jego ruchy, jego sposób noszenia głowy.

Adams zatrzymał się i spojrzał na Złotą.

– Powiedz, co jest na początku drogi każdego Golca? – zapytał. – Opuszczają Skałę, ale co jest na samym początku?

– Nie wiem. Matka opowiadała, że Golcy zaczynają się w pięknym Ogrodzie. Każdy z nich bardzo szybko ten Ogród traci. Nie potrafi oprzeć się pokusie. To początek ich drogi. Ale to takie baśnie.

„Skoro Eden istnieje, bo byłem na jego skraju, to może każdy z nas jest stwarzany nie metaforycznie, lecz rzeczywiście w Edenie?”, zastanawiał się Adams. „Może dusza każdego z nas jest stwarzana z płatków chleba i kropel wina właśnie tam? A każdy z nas powtarza w taki sposób dzieje Pierwszych Rodziców choćby po to, by lepiej rozumieć, skąd zostaliśmy przegnani…? Może po prostu o tym nie pamiętamy. Na razie, na Ziemi”.

Mogłoby to się dziać między stworzeniem duszy a jej wcieleniem.

A jak jest z ciałem? Nie jest powiedziane, że Bóg poprzestał na stworzeniu jednej pary, Adama i Ewy? Dlaczego miałby poniechać stwarzania ludzi z chleba i wina? Nie można Mu odmówić takiej możliwości działania. Mogło się zdarzyć, że tylko potomstwo jednej spośród stworzonych par trwa nadal lub że różne potomstwa nie stykają się. Zresztą dlaczego miałyby się nie stykać…? Może być jeszcze inaczej. Przecież widział stwarzanie Natalii.

Eden jest faktem. Skoro raz powstał, to miałby przez resztę czasu pozostać bezludny? Czy więc wina Pierwszych Rodziców nie obejmuje następnych stworzeńców…? Niby dlaczego miałaby się przenosić tylko wśród kolejnych pokoleń, tylko przez zrodzenie?

Przecież i zrodzeńcy, i stworzeńcy to ta sama kategoria: ludzie. Wina jest wyznacznikiem naszej kategorii. Wszyscy opuszczają Eden. Każdy osobiście pieczętuje decyzję Pierwszych Rodziców własnym upadkiem. Natalia przecież też stamtąd wyszła…

– Byłem w Ogrodzie. Widziałem stwarzanie z wina i chleba.

– Stąpałeś po miejscach Węża…? To tylko sam skraj, przedsionek Ogrodu.

Chwilę milczał.

– Wszyscy ludzie tracą Ogród?

– Wszyscy. Tylko jedna kobieta nie straciła, ale wyszła stamtąd na jakiś czas z własnej woli, a potem tam wróciła, kiedy zechciała.

Złota próbowała namówić go, żeby ją znów rysował, bo przecież jedyny szkic oddaje tylko górną część jej sylwetki, a gubi nogi i charakterystyczne kopytka. Adams w zasadzie się zgodził, ale opatrywanie żołnierzy przeciągnęło się do zmroku.

Wieczorem posłusznie rozesłała sobie przy wejściu do kwatery Adamsa, choć czyniła to z bólem. Intuicja mówiła jej jasno, że wkrótce nadejdzie chwila rozstania, dlatego jak najwięcej jej wcześniejszych sióstr tej jednej chciała spędzić blisko niego.

139.

Usiedli pod masztem sygnałowym na kulminacji grani bocznej, obramowującej Mehz Khinnom. Obecnie czarny znak legionu przeniesiono nad Wentzel. Tyczka ze znakiem sotnika samotnie celowała ku Pieczęci Sylwestra. Reutel wybrał jako swój znak węża z ptasim ogonem. Na razie przysługiwało mu jedno skrzydło.

Złota usiadła nieco za Adamsem, ale tak blisko, żeby czuć dotyk jego ramienia. Adams nie odsunął się, lecz bardziej przytulił. Przypomniał sobie, że kiedyś widział tak przytulonych do siebie Barberą i Donnę. Powinien wreszcie rozmówić się ze Złotą Gaberą. Ta zażyłość nie mogła trwać dalej.

Twarz Złotej skrzywił znany bolesny wyraz, znów odczuła jego myśli. Domyślała się, co usłyszy.

Adams zbierał siły, by zacząć rozmowę. Nie można było przeciągać tej sytuacji w nieskończoność. Widział krzywe spojrzenia innych żołnierzy, nietrudno było domyślić się, o czym rozmawiali. Złotą wyciągnął z tarapatów, uratował jej życie, zresztą ona mu się za to niemal natychmiast zrewanżowała. I tyle. Powinna się tym cieszyć. Nie do pomyślenia było, żeby Renata tolerowała taką domowniczkę. Myśląc o tym, półświadomie czuł, że nie jest z sobą do końca szczery. Złota była piękna jak sen, przyjemność sprawiało przebywanie w jej obecności, przyjemność sprawiało dotykanie jej i obejmowanie.

Te rozmyślania przerwał widok kogoś pośpiesznie nadchodzącego z dołu. Tutaj grań nawieszała się skalną amboną nad Mehz Khinnom – widać było odcinki ścieżki wznoszącej się zygzakami piarżystym żlebem. Piechur szedł sam, bez plecaka ze sprzętem; spod szarego płaszcza kwatermistrzostwa co chwilę błyskały brązy. Wysoka ranga. Będzie musiał przejść całkiem blisko nich. Ścieżka poniżej przełęczy obchodziła próg żlebu, wznosząc się na skalne żebro, a potem wiodła do Wentzla, do żlebu już nie wracając.

– Słyszysz, jak on sapie, idąc pod górę? – spytała Złota.

– Z tej odległości jeszcze nie. Skoro o tej porze znalazł się tutaj, to pewnie wyszedł jeszcze przed świtem. Nie zaczekał na Crawheza albo na nosiwodów.

Adams przykrył ich oboje swoim płaszczem. I cieplej tak, i bliżej.

– Bolą mnie dziąsła – powiedziała. Spojrzał pytająco.

Pokazała palcem miejsca po wyrwanych zębach.

Rana była już prawie zagojona, jednak wewnątrz dało się wyczuć zgrubienia. Mogły to być zawiązki nowych kłów. Bliskość Linii domagała się od Złotej stosownego wyglądu.

– Tylko w Krum jesteś bezpieczna. Tutaj wrócisz do takiego wyglądu jak przedtem.

Zadrżała w jego ramionach.

„Przesadza, przecież grożą jej ledwie niewielkie zmiany”, pomyślał. „Kopytka i tak już jej przyrosły na nowo”.

Wreszcie wędrowiec wspiął się do nich. Szedł wolno, ciężko dysząc. Kręcone, siwiejące włosy, worki pod oczyma i wydatny brzuch zdradziły zażywną postać Hejlabbaala. Adams zasalutował, Złota też stanęła na baczność. Wysoki oficer odsalutował i zatrzymał się dla złapania tchu.

Sotnik w forcie? – rzucił, przecierając chustką pot z czoła. Adams przytaknął skinieniem głowy i wskazał dłonią dalszą drogę.

– Pamiętam cię. Przyszedłeś do Krum z tym starym katrupem. - Hejlabbaal wdział hełm z okazałym pióropuszem.

Adams spojrzał niepewnie. Oficer garnizonu chce go aresztować pod samą Linią? Broń została na kwaterze, jedynie Złota miała przy sobie sztylet.

– W tym momencie to ja jestem jedynym katrupem w Wentzlu - powiedział na wszelki wypadek.

– Taa… – Oficer skinął głową i poszedł.

Trudno było dalej próżnować, gapiąc się na widoki. Skoro pierwszym posłańcem z Krum był numer drugi w tamtejszej hierarchii służbowej, to musiał przynieść ważne nowiny. Tylko dlaczego przyszedł sam? Tak wysocy oficerowie nie ruszają się bez obstawy. Dobra chwila do szczerej rozmowy ze Złotą bezpowrotnie minęła. Jeszcze przez jakiś czas siedzieli pod znakiem legionu, ale Adams myślał już o czymś zupełnie innym: wyobrażał sobie różne warianty rozmowy Hejlabbaala z sotnikiem. Złota wyczuła, że myślami umknął od niej.

– Wracajmy – zaproponowała, a on się nie sprzeciwił.

W warowni panowało ożywienie. Sotnik jeszcze negocjował z Hejlabbaalem, ale już wydał rozkazy i cała decyma pretorii szykowała się do wymarszu.

Adams niepewnie patrzył po żołnierzach: „Takie osłabienie Linii? Najlepsza jednostka schodzi na tyły”.

Prefektus Croyn uśmiechnął się dziarsko.

– Idziemy nauczyć macajbabów posłuszeństwa – powiedział. – Pora, żeby przestali się szarogęsić.

Adams nie zaryzykował stwierdzenia, że nie mają szans.

– Dziesięć sztuk obrzynów. Prawie cały sprzęt – powiedział.

– A na każdego sześć sztuk amunicji – odparł uradowany Croyn. – Po jednej na każdego macajbabę.

„Szaleńcza wyprawa”, pomyślał Adams. „Zginą najlepsi żołnierze. Krum stanie otworem dla czarnych bestii”.

Croyn polecił mu zaczekać w pobliżu, bo sotnik na pewno będzie go potrzebował przed wyjściem. Rzeczywiście, nie trzeba było czekać długo, kiedy jeden z pretorian poprowadził go do dowódcy.

Sotnik patrzył na Adamsa z leciutkim uśmieszkiem. Na jego opalonej twarzy mocniej rysowały się zmarszczki. Zdjął hełm, przetarł chustką spocone włosy. Ostatnio przybyło wśród nich sporo nitek siwizny.

– Nie obawiaj się, Krawiec. To nie całkiem tak, jak rozpowiadają simple - powiedział. – Musimy jednak się pośpieszyć, bo Izabbaal wydał wyrok śmierci na Hjalmira. Chirurg zostanie stracony, gdy kwatermistrz umrze. Trzeba więc umierającego głupca szybko odsunąć od władzy. Powinno obyć się bez bratobójczej walki. W Krum też są rozsądni ludzie.

– Hejlabbaal zostanie kwatermistrzem?

– Tak to widzę… – Reutel rzucił Adamsowi chłodne spojrzenie, jakby oczekiwał dalszych pytań. Jednakże niczego nie usłyszał, więc kontynuował: – Zwracam ci wolność do reszty. Akt uwolnienia już został spisany. Legion dopłaci brakującą kwotę, zasłużyłeś na to.

Reutel podał mu certyfikat.

Adams troskliwie zawinął opieczętowany pergamin ze świadectwem uwolnienia w wołowy pęcherz. Zwitek zaciśnięty sznurkiem był wystarczająco wodoodporny. W milczeniu oczekiwał dalszych wieści. Szary Lis okazywał się poza wszystkim bardzo ludzki.

– Widzisz… – zawahał się sotnik. Rzucił Adamsowi uważne spojrzenie. – Gdybym wcześniej wiedział, że nie przemienisz się w bestię, zrobiłbym z ciebie prefekta pretorii.

Adamsowi dech zaparło.

– Ze mnie…? Przecież ja mieczem ledwie władam.

– Nieważne. Dobrze sobie radzisz w trudnym terenie. Wyszkoliłbyś dla mnie ze dwa korpusy do walki na Kozich Perciach. Tatar odszedł bez następcy. Poza tym decymus pretorii rzadko dobywa miecza. Powinien być najważniejszym doradcą sotnika. Croyn jest zbyt zapalczywy. To frontowiec, nie strateg. Więcej pożytku przynosi niesłuchanie jego rad niż odwrotnie. Pachom był równie młody, ale przynajmniej rozważny.

– Poradzisz sobie bez doradcy.

– Starannie czytałem twoje relacje ze zwiadu. Skoro Czarne zza Płomienistych Wrót mają rodzaje broni nie znane nawet nam, skoro znają sposoby walki, o których nam się tu nie śniło, to nie są tylko gamoniowatymi przygłupami, półludzkimi bestiami. W takim razie choćby z prostego porównania sił jasno wynika, że utrzymanie Linii przez moje oddziały stoi pod znakiem zapytania. Oceniam, że Czarne najprawdopodobniej zepchną ludzi z grani, może nawet znowu opanują Dolne Miasto. Naszą powinnością jest jak najbardziej to opóźnić.

– Barchem mówił, że Czarne koło Krum są bardzo słabe. Ponoć macajbaby łapali je bez większego trudu. Może to nie jest miejsce Czarnych?

– Wiem… – mruknął Reutel. – Czytałem twoją relację z Górnego Miasta. Uważasz, że Krum i wybrzeże oceanu jest wyjątkowym miejscem. Takim jak punkty, po których stąpałeś w Ogrodzie.

– O podobnym charakterze, lecz dokładnie przeciwnej przynależności.

– Tak, wiem. Sam widzisz, każdym słowem udowadniasz mi, jak cennym byłbyś doradcą. Co zrobisz jako wolny?

– Odejdę po zakończeniu służby. Reutel zamrugał białymi rzęsami.

– Mówisz nawet to – powiedział. – Cóż, lepiej tak, niż miałbyś tu planować ucieczkę… pod moim nosem… – zamilkł, coś ważył w milczeniu. – Póki co, pozostajesz wolnym legionistą.

– Tak jest.

Zaraz schodzę wraz z całą pretorią do Krum. W tym czasie, Spalony, obejmiecie dowództwo w Wentzlu. Na Nocnej Grani stacjonuje decyma Chettiego i wy mu podlegacie do mojego powrotu. Natomiast w Wentylu podlega wam Hugge ze swoją decymą oraz wszyscy inni, którzy się na tym terenie znajdą, w tym rachubiec Urbanyj. Hjalmir też, jeśli wróci przed moim powrotem.

– Tak… jest… – Twarz Adamsa wyrażała bezbrzeżne zdumienie. – Ale…

– Awansuję was do rangi decymusa.

– Ale, dowódco…

– Wykonać!

– Tak jest.

– Faktycznie już dotąd mieliście posłuch jak oficer. Ponieważ jesteście, Adams, katrupem, ta ranga nie będzie oznaczać, że od razu dostaniecie do dowodzenia decymę. - Reutel uśmiechnął się nieco ironicznie. Dla nikogo nie było tajemnicą, że Adams nie miał doświadczenia w rutynowych akcjach polowych. – To godność. Po moim powrocie zostaniecie przeniesieni do pretorii. Zaraz moje rozkazy zostaną powtórzone w obecności oficerów. Powiedziałem wam to najpierw na osobności, żebyście się z czym nie wyrwali przy nich. Takie uwagi są przez niektórych źle widziane.

Sotnik wezwał innych oficerów i ogłosił nominację Adamsa. Wręczył mu też brązową blachę dowódcy do przymocowania w widocznym miejscu zbroi, obowiązujący Adamsa regulamin służby oraz zalakowane rozkazy na czas swojej nieobecności.

Jako dowódcy przysługiwało mu teraz wywieszenie swojego znaku obok godła legionu. Adams wybrał wizerunek złocistej szarfy. Akurat taka znalazła się w magazynie fortowym.

140.

Wkrótce z blanku obserwował, jak cała etatowa decyma pretorii, w pełnej gali, w kirysach, szkarłatnych płaszczach, czubatych hełmach, przy kuszach i obrzynach, schodzi do Krum. Żołnierze szli rozradowani, pełni energii, jednak wrzaskliwy hejnał legionu odegrali tylko raz, przy forcie. W Mehz Khinnom ma nie brzmieć muzyka.

„Z czego się tu cieszyć?”, pomyślał Adams. Oddziałowi towarzyszył Hejlabbaal. „W dół nie będzie za nimi zostawał”, ocenił.

Trzeba było zapoznać się z mapami i przygotować rozkazy na rano. Do zmroku pozostało mało czasu.

Usiadł za biurkiem Reutela, położył na blacie swój hełm i w świetle kaganka wziął się do czytania regulaminu służby.

Funkcja dowódcy warowni wymagała wypełniania tak wielu zadań i była obwarowana tyloma nakazami i sankcjami, za których złamanie groziła kara śmierci, że pomyślał nawet, iż za ten niechciany zaszczyt zapłaci głową. Tym bardziej że obecnie fort pozostawał mocno osłabiony, a jedyną bronią palną był tutaj jego własny petrynał, zaopatrzony w dwa naboje. Całą resztę broni palnej i amunicji wzięła ze sobą pretoria.

Wiele z rozkazów wymuszonych było rutynową działalnością warowni, jednak przygotowanie odprawy i zadań na jutro wymagało solidnego przestudiowania mapy. Złota przycupnęła przed drzwiami i cicho czekała na polecenia. Nie śmiała mu przeszkadzać w pracy.

Mapa wykreślona tuszem na delikatnie wyprawionej skórze wyróżniała się jakością. Nie była prymitywnym schematem, jej autor próbował faktycznie oddać topografię terenu. Z pewnością mapę oparto na wykonanych przez kogoś pomiarach. Adams wziął się do studiowania.

Dysponując w forcie jedynie kilkoma ludźmi, nie był w stanie utrzymać tak długiej linii frontu. Trzeba się było ograniczyć do obrony fortu. Zwiadów nie mógł zaniechać. Na bieżąco informowały o sytuacji po Stronie Trupa. Mógłby poprosić o posiłki Chettiego, ale już jeden posłaniec znacząco osłabiłby załogę, a przecież stan kadrowy obozu na Nocnej Grani był równie zły. Tym bardziej że ścieżka na Nocną Grań ciągnęła terenem łatwym do zrobienia zasadzki, a bardzo niewygodnym do obrony. Na dodatek wszystko wskazywało, że właśnie w tamtym rejonie grani Czarne przeszły do Krum. Musiało wśród nich pozostać jeszcze wiele osobników znających tę drogę.

„Znowu dzisiaj nie dotarli nosiwodzi”, przerwał rozmyślania nad mapą. „Trzeba rozwiesić koce”. Wody wprawdzie jeszcze nie brakowało, ale w zbiorniku w forcie pozostało jej niewiele. Z korytarza dochodziło cichutkie pochrapywanie Złotej Gabery.

W dolinach już ciemniało. Dzień miał się ku końcowi. Pora wydać rozkazy. Hugge był starszym, bardzo doświadczonym żołnierzem. Rozkazywanie mu wymagało wiele taktu. Wezwany, przyszedł z trzema swymi korpuśnymi. Adams zaplanował na jutro płytki zwiad w sile jednego korpusu (dowodzi Hugge, wzmocniony o jednego simpla z korpusu Palli) w rejonie Mrocznej Przełęczy. Zwykłe rozpoznanie terenu, liczenie przechodzących grup, bez łapania brańców. Unikać starcia. Korpus Palli, ale z Urbanyjem w miejsce jednego z żołnierzy, penetruje grań na wschód od Mrocznej Przełęczy. Rachubiec ma skartować wszystkie przejścia przez grań, których jeszcze nie zaznaczono. Uważać na Czarne, Linii nie przekraczać. Spenetrować mniejszy teren, ale dokładniej. Reszta decymy, korpus Oalbertusa, pozostaje w Wentzlu, a tej nocy wystawia wartę. Za dnia Oalbertus z jednym simplem trzymają posterunek nad Mehz Khinnom.

Hugge wysłuchał rozkazów, pokiwał głową, nie skomentował. Adams odebrał to jako dobry znak. Nie było już czasu na przegląd medyczny. Zresztą nie wolno mu było w czasie dowodzenia zarabiać w taki sposób.

Adams zaniósł na rękach śpiącą Pięknooką Złotą do swojej kwatery. Potem zrobił jej posłanie przy wyjściu. Transportowana i układana do snu nie przebudziła się nawet. On sam nie mógł usnąć do późna. Dziesiątki myśli zaprzątały uwagę. Rozwiązywał problemy, przygotowywał wypowiedzi. Kilka razy chciał zrywać się, by sprawdzić, czy wartownik nie przyspał. Śmiały wypad Czarnych obecnie mógł mieć katastrofalne skutki. Bez solidnej fortyfikacji utrzymanie tej pozycji siłami paru żołnierzy było praktycznie niemożliwe. Trudno było nie docenić geniuszu strategicznego Drubbaala.

Futra, którymi przykrył się Adams, grzały zbyt mocno, skóra go swędziała, nie mógł znaleźć wygodnej pozycji do snu.

141.

Przed świtem był już na nogach. Odprawił korpusy wychodzące na zwiad. Przejrzał ekwipunek. Rzucił okiem na opatrunki, nie badając gojących się ran. Spodziewał się życzliwości odprawianych, a wyczuł ich niepokój. Sprawa się wyjaśniła, gdy na dziedzińcu pojawiła się spóźniona Pięknooka. Dopiero gdy skronie każdego z legionistów obdarzyła dotknięciem złocistych dłoni, Adams dostrzegł ulgę u żołnierzy. „Sprawni propagandziści chwytają się też dziwacznych sposobów”, pomyślał, odsalutowując wymaszerowującym.

Na blankach chrapał Oalbertus po skończonej warcie; jego simpel, zakutany w futro, lustrował otoczenie fortu.

„Dobry dowódca”, pomyślał Adams o korpuśnym. „Sobie wziął parszywą wachtę”.

Mrok rzedł. Zbliżał się przedświt. Mgła opadła już do doliny. Trzej niewolnicy fortowi ostrożnie zdejmowali rozwieszone na noc koce. Następnie wycisną je starannie do dzbana, gdzie woda się odstoi. Potem zostanie ostrożnie zlana znad zanieczyszczeń, chociaż nie straci wstrętnego smaku.

Adams tkwił na blanku, wpatrując się w mroczną grań. Oczyma duszy widział oba patrole wspinające się ścieżką. Jeszcze idą razem, dopiero na Mrocznej Przełęczy się rozdzielą: Palla pójdzie dalej granią, a Hugge poprowadzi swoich na płaskowyż. Żeby tylko nie wplątali się w jakąś potyczkę. Strata każdego żołnierza byłaby w obecnej sytuacji nie do powetowania. Bliskość ciepła Złotej nie uspokajała. Nie zauważył nawet, że przykryła go swoim płaszczem. Trzeba wziąć się za jakąś robotę. Oka zmrużyć się nie uda.

Kaganek w pretorium dawał niewiele światła. Adams rozłożył mapę i wziął się do studiowania Strony Trupa. Zaznaczono siedem Latarń Umarłych idących łańcuszkiem na wschód. Ku zachodowi mapa nie sięgała miejsca, gdzie wznosi się Skała, o której wspominała Złota. Trudno się zresztą dziwić, że nie potrafiła wskazać, jak to miejsce jest ulokowane względem obszaru ujętego na mapie. Natomiast dalej ku północy, z Mrocznej Przełęczy zaznaczono ścieżkę schodzącą w dół z płaskowyżu. W otchłań, która kończyła jego krawędź. „Nawet tam prowadzili zwiady”, pomyślał. Znacznie niżej wiódł równoległy do górnego szlak wyznakowany Latarniami Umarłych. „Tędy przeganiają piękniejsze dusze”, pomyślał. „Wiele dróg wiedzie pod Płomieniste Wrota, a tylko jedna z nich przebiega przy grani i tylko w tę mamy stały wgląd. Co więc mierzą nasze statystyki transportów Golców?”

Nagle podniósł głowę znad ławy. Słoje jej deski zostawiły ślady na policzku. Kości go bolały. Ruszał się z nieoczekiwanym trudem, coś krępowało ruchy. Jego spojrzenie spotkało się z ciepłym spojrzeniem Złotej, która jak wierny adiutant oczekiwała w pobliżu. Teraz właśnie wyplątywała go z futra, którym go wcześniej przyrzuciła.

– Spałeś całe trzy godziny. Nie budziłam cię, chciałam, żebyś odpoczął. W Wentzlu nic się nie działo – powiedziała.

Było już zupełnie jasno. Adams usiadł na ławie.

– Dlaczego tak łatwo się z tobą porozumieć? – spytał nieoczekiwanie. – Gdzie nauczyłaś się tak dobrze mówić w naszym języku?

– Nie musiałam się uczyć. Mówimy wszyscy językiem sprzed poplątania.

– Wydaje mi się, że to włoski dialekt.

– Tak ty go nazywasz. Pora, żeby dowódca coś zjadł – zauważyła. – Więcej pożytku z silnego decymusa - powiedziała, przynosząc przełamany chleb, kawałek sera i dzbanuszek wina.

Około południa do Wentzla dotarł Crawhez. Żadnych walk czy zamieszek w Krum nie zauważył. Może plan Reutela rozwija się pomyślnie? Crawhez przyniósł aż trzy pasy do wyboru. Złota wybrała najbardziej wcięty, bo najmniej widoczny, za to wsparty na metalowych łańcuszkach. Nawet pazur busierca nie przetnie stalowego ogniwa. Crawhez zażądał czterech i pół sycela za ten pas (najdroższy ze wszystkich przyniesionych), ale wystarczyło, że wzrok Adamsa trochę stwardniał, a kuśnierz natychmiast obniżył cenę do czterech syceli. Dowódca mógł przecież pozbawić go dochodów, przepędzając z warowni. Złota nie miała dość pieniędzy, ponad połowę musiał więc za nią wyłożyć.

– Nigdy nie będziesz musiała zatrzymywać akcji serca.

– Teraz mi tego nie wolno.

Nie odpowiedział. W pobliżu Linii wiele reguł dziwnie się zmieniało.

Nadzorowanie opustoszałego fortu nie wymagało dużego wysiłku. Scholz dyrygował niewolnikami, którzy akurat mieszali przegotowaną wodę ze spirytusem, by otrzymać mocno rozcieńczony destylat do picia, a wcześniej znosili do obozu kolczaste gałęzie na podpałkę. Adams jako wartownik snuł się po blankach. Srebrzysty blask niósł się od oceanu. Piękny, jasny dzień. Byle tylko coś nie przydarzyło się patrolom.

Zaraz po południu wrócił korpus Hugge’a. Byli widoczni z dala na ścieżce wiodącej granią, na drągu nieśli pakunek. Adams patrzył zaniepokojony – przykazał przecież, żeby nie wdawać się w awantury z Czarnymi. Gdy zbliżyli się do warowni, można było rozpoznać, że niosą schwytaną gaberę. Zaraz Scholz otworzył dla nich bramę. Zdobycz jednak zostawili na kamieniu sekcyjnym Hjalmira, poza obrębem Wentzla.

Hugge złożył raport. Na zapisanym skrawku zestawił liczbę i liczebność przechodzących grup oraz liczbę towarzyszących im Czarnych. Na koniec wyjaśnił sprawę gabery.

– Sama poszła za nami na Stronę Ludzi. Zupełnie się nas nie obawiała. Nie chciałem, żeby poznała drogę do Wentzla, więc kazałem ją ustrzelić. Zraniona, łatwo dała się skrępować.

Adams mu odsalutował. Nie było powodu do awantury.

– Trzeba ją sprawić – powiedział.

Żołnierze rozwinęli Czarną z sieci, ułożyli ją na wznak i rozkrzyżowali ramiona. To była jeszcze częściowo losza o krótkich rożkach, niedużych piersiach, bez szczeniaka. Wyglądała zaskakująco ludzko; może w jej żyłach krążyło nieco ludzkiej krwi. Nie ruszała się. Na piersi miała ranę od bełtu, wokół niej nieco spienionej, zaschłej krwi.

Adams nie wyczuł tętna. Gałki oczne, wywrócone, straciły połyskliwość. Ciało stygło. Odetchnął z ulgą, że nie będzie musiał jej kroić.

– Musicie ją wynieść pod grań. Już się zaczął rozkład. Nic nie będzie ze skóry.

Bertucci, który ustrzelił Czarną, był niepocieszony. Była to jego pierwsza zdobycz w życiu.

Złota posępnie przyglądała się tej scenie. Trudno było zgadnąć, o czym myślała. Pozwoliła się potem narysować, stojąc, całą postać. Adams chciał czymś zająć myśli, bo korpus Palli się spóźniał. Złota też pozowała bez specjalnego zainteresowania. Powstał zaledwie poprawny rysunek.

Palla przyprowadził swoich dopiero o zmierzchu. Strat nie ponieśli, jednak niczego wartościowego nie dokonali. Urbanyj nie nadawał się do prac kartograficznych i nie potrafił pokierować zespołem. Po prostu przeszli odcinek trawersu płaskowyżem ku Mrocznej Grani i zawrócili. Szczęśliwie nie zostali zaatakowani. Szkice Urbanyja były bezwartościowe. Ten rachubiec wąsko wyspecjalizował się w sztuce donosów, a w innych dziedzinach był znacznie słabszy. Wymiana go na jakiegokolwiek innego przyniosłaby oddziałowi na Mrocznej Przełęczy tylko pożytek. Nieodparcie nasuwał się jako zmiennik inteligentny i fachowy Barchem.

Wieczorna odprawa kosztowała Adamsa mniej nerwów niż wczorajsza: wiedział, czego się spodziewać. Tym razem zaplanował, miast kartowania rejonów ścieżki na Nocną Grań, pomiary czasu. W magazynie znalazł kilka jednakowych klepsydr, półgodzinnych. Używano ich do ustalenia czasu gotowania wody do spożycia. Teraz jednak zarówno zwiadowcy na płaskowyżu, jak i penetrujący teren w stronę Nocnej Grani, mieli nimi nieustannie mierzyć upływ czasu. Liczyć półgodzinne cykle. Może biegły w sztuce donoszenia Urbanyj zdoła donieść działającą klepsydrę do kryjówki na płaskowyżu. Kartować miał Scholz, który, jak się okazało, wykonywał już kiedyś jakieś szkice w garnizonie na dole. Tym razem Hugge pozostawał w Wentzlu, a na zwiad szli Palla i Oalbertus. Palla dostał jako uzupełnienie rachubca.

Jeszcze krótki, darmowy przegląd dolegliwości legionistów i koniec służby na dzisiaj. Adams zasnął bez natrętnej gonitwy myśli. Wrócił niezwykły sen o Renacie, która ściąga z siebie powłokę Złotej Gabery jak dopasowany kombinezonik na zameczek. Tym razem jednak odczucia ze zbliżenia z ukochaną były jeszcze słabsze niż poprzednio. Renata wyjaśniła, że Córka Ziemi niemal nigdy nie ma okazji należeć do człowieka więcej niż raz, a ona sama już pewnie przekroczyła dozwoloną granicę. Na uwagę Adamsa, że ludzie czasem żenią się ze Złotymi Gaberami, Renata powiedziała, że widocznie są różne Złote, może niektóre z nich mają jeszcze więcej krwi ludzkiej niż ona. „Ale z taką pierwszy raz nie jest czymś tak nadzwyczajnym, jak był ze mną”, wyjaśniła z szelmowskim uśmiechem.

142.

Rano Złota zbudziła go szarpaniem za ramię. Adamsowi trudno było opuścić krainę snów.

– Hemfriu, odprawa! Wstańże wreszcie!

Dowódca zbierał się niezbornie. Bielizna znowu była poprzesuwana, jakby to nie on sam ją nakładał. Wyciągnął ręce, a Złota naciągnęła na niego tunikę. Pozwolił się odziać. Wolno wracał z mocnego snu.

Na dziedzińcu oba korpusy stały w gotowości. Ani Palla, ani Oalbertus nie pozwolili na żadne oznaki zniecierpliwienia. Najpierw rozdanie klepsydr, potem równe ich uruchomienie. Dalej rutyna służby: lustracja sprzętu, jeszcze dotknięcie dłonią Złotej czół wszystkich simpli, salutowanie, i oddziały wyszły z fortu. Simpel Sinyj uchylił dla nich wrota fortu i pożegnał, salutując. Złota spojrzała pytająco na Adamsa, w dłoni trzymała zarobione monety. Zawrócił, obejmując ją ramieniem: można odespać na kwaterze. Ostatecznie, decymus Hugge też nabierał sił po wczorajszym zwiadzie – na odprawie swoich korpusów się nie pojawił.

Późnym rankiem Adams zlecił Crawhezowi przyszycie znaku dowódcy do swojej kolczugi, obrośniętej futrem Gaberci, na sercu – może ochroni przed jakim ciosem. Mosiężny orzeł rozbłysnął po starannym wypolerowaniu.

Potem Adams wziął się do rysowania Złotej. Lekka, rozświetlona mgła zmiękczała cienie. Złota, odziana w zabezpieczenie i pas ze swoim sztyletem oraz płaszcz, wyglądała bardzo interesująco. Zauważyła już wcześniej, że ten widok działa na Adamsa, i dlatego chętnie ganiała przy nim w lekkim stroju. Pas i pas nie zawadzały o siebie. Rysował obecnie jej sylwetkę w tym odzieniu, ale również odzianą tylko we własne futro. Starał się udokumentować unikalne zjawisko, jakim była. Złota miała dziś dobry humor, a każdy powstający rysunek był lepszy od wczorajszego. Po pracy obejrzała prace Adamsa.

– Jestem piękna na twoich rysunkach. Ten jest najlepszy. – Trzymała w dłoniach jeden z kartonów.

– To ostatnia kartka. Trzeba będzie sprowadzić z Krum więcej papieru rysunkowego.

– Ten też jest świetny.

– To akurat twoja pierwsza podobizna. Wtedy wpadłem na pomysł, żeby cię uwiecznić. Nie pamiętasz…?

– Nie wiem, czy wiele kobiet wygląda lepiej ode mnie. – Wydęła wargi. – Archiwom w Krum przybędzie sporo wartościowego materiału.

Wkrótce wrócił korpus Palli. Dzisiaj oni nieśli na drągu złapaną gaberę. Już z dala widać było, że włochata zdobycz próbuje wyswobodzić się z siatki. Zbyt słabo ją skrępowali. Adams przyglądał się temu ponuro. Trzeba będzie specjalnym rozkazem zabronić im polowania. Każda strata żołnierza w obecnej sytuacji stwarza poważną groźbę.

Adams przebrał się w stare, zniszczone odzienie, którego używał w czasie sekcji.

– Muszę ją sprawić – powiedział do Złotej. – Tak stanowią przepisy. Jestem tu jedynym katrupem. Jako dowódcy, tym bardziej nie wolno mi się od tego uchylać. Możesz mi w tym nie towarzyszyć. To będzie przykry widok.

– Będę w pobliżu. Muszę to zobaczyć.

Również i dzisiejszą gaberę zdobył Bertucci. Jak wczorajsza, ta też poszła w ślad za wracającymi zwiadowcami i dała się łatwo schwytać po Stronie Człowieka. Dzisiaj Bertucci nie strzelał, lecz przepisowo posłużył się siecią. Pozostali żołnierze z korpusu Palli pomogli mu rozkrzyżować zdobycz na kamieniu sekcyjnym. Teraz Bertucci miał asystować Adamsowi.

Bestia uważnie przyglądała się działaniom ludzi. Jej głowa wydłużona była w szpetny, jakby dziczy ryj. Dziwny, przerażający kształt podkreślały wystające, okazałe dzicze szable. Gabera miała kolana zginające się jak u człowieka, cyce zakończone gwiaździstymi wyrostkami, otoczonymi przez niewielkie twarze paradoksalne, które nieustannie poruszały wargami, jakby ssały jej sutki. Nieco niżej miała drugą parę cyców, niby ujmowanych parą dłoni paradoksalnych, które celowały nimi do przodu. I cyce, i twarze, a wreszcie i ręce paradoksalne były cynobrowe, kontrastujące z ciemnym futrem. Z monstrualnie powiększonego sromu gabery wystawały głowa i ramiona sporego szczeniaka. Stara samica milczała, oglądając zabiegi oprawców, nie krzyczała, nie przeklinała. Adams nie mógł znieść mądrego spojrzenia jej wolich oczu.

– Spuścimy twoją krew. Zaraz uśniesz – powiedział.

– Wiem.

– Chcesz hary?

Spojrzała na niego pytająco.

– Będzie ci po tym lżej.

– Tak. Dajcie też małemu.

Adams skinął legioniście, żeby ten nadstawił manierkę. Bertucci posłusznie wlał destylat w rozwarte usta gabery. Piła i piła, tylko jej grdyka poruszała się przy przełykaniu. W tym czasie Adams rozciął jej skórę na przegubie. Łatwo znalazł żyłę. Krew żywo pociekła. Bestia drgnęła. Poczuła zranienie, ale nie próbowała wyrywać się czy gryźć.

Przestała pić, jej szczeniak był już kompletnie pijany. Ruszała się coraz wolniej, a skóra w miejscach nie porośniętych futrem bladła.

Złota stała opodal, w swojej białej tunice i zawinięta w szkarłatny płaszcz. Poważnym spojrzeniem ogarniała scenę.

Czarna jakby domyśliła się jej obecności. Ciężko uniosła powieki i spojrzała Pięknookiej prosto w oczy.

– Ty, zdrajczyni – powiedziała i opuściła wzrok. Złota zadrżała.

Niedługo przestała ściekać krew z żyły Czarnej, jej oczy uciekły, pulsu na szyi nie dało się wyczuć. Adams kazał ją odwiązać i odwrócić na plecy. Wcześniej Bertucci musiał wyłupać z jej sromu embriona i odciąć mu głowę. Adams nie zamierzał robić sekcji, chciał oszczędzić Złotej chociaż tego widoku. Przeciął skórę na plecach Czarnej od ogona aż do potylicy. Drewnianą łopatką oddzielał ją od tkanki. Kiedy skóra zsunęła się z całej szyi, Bertucci musiał odpiłować głowę. Miał potem wypreparować z tego czaszkę. Ściągając skórę z twarzy gabery, Adams uważał, aby Złota nie widziała przerażających grymasów. Ściąganą skórę trzeba było rozciąć na tyle, żeby dała się przeciągnąć ponad rogami gabery. Po oskórowaniu głowy poszło już łatwiej. Cyce dały się tak czysto wynicować, że Bertucci będzie musiał czyścić je z ciała tylko w pobliżu brodawek, dłoni i twarzy paradoksalnych. Ogon odciął u nasady. Właściciel sam to oczyści.

– Gotowe – Adams odetchnął z ulgą, gdy po raz pierwszy w życiu samodzielnie sprawił Czarną. – Teraz odnieść ciało daleko pod grań, bo zaraz będzie cuchnęło. Jeśli ściągniecie nam tu w nocy atak busierców, legion wstrzyma wam żołd. Kupcie dość wody i wygotujcie czaszkę do białego. To będzie ładny okaz. Zrobicie sobie z tego hełm, simpel.

– Tak jest.

– Muszę się po tym umyć – powiedział do Złotej.

Skinęła głową, jednak wzroku na niego nie podniosła. Ostrożny Bertucci wyniósł ciało Czarnej prawie na Mroczną Przełęcz.

Popołudniem dotarł do obozu transport wody pitnej i chrustu. Hugge wycenił kilkudniową porcję na jeden i ćwierć sycela. Adams odliczył ćwierćsycelówki z kasy legionu.

Korpus Oalbertusa wrócił znacznie później, już pod wieczór. Szkice Scholza nie wyglądały wiele lepiej od wczorajszych Urbanyja. Zastanawiały te same błędy w notatkach obu obserwatorów. Rzeźba terenu tam się zmienia czy co…? W porównaniu do pomiaru w Wentzlu, wskazania klepsydr pokazały różnicę kilkunastu minut dla korpusu wracającego z płaskowyżu. Niczego podobnego nie zmierzyli penetrujący ścieżkę ku Nocnej Grani. Adams uznał jednak, że niewielka rozbieżność wskazań mogła wyniknąć z niedbalstwa albo choćby zaaferowania Urbanyja walką z gaberą. Rachubiec zarzekał się, że za każdym razem przestawiał klepsydrę bez straty czasu, jednak nie dało się tego sprawdzić. By to wyjaśnić, pomiary trzeba było kontynuować.

Złota unikała go przez cały wieczór. Nie podtrzymywała rozmowy, chociaż obowiązki ordynansa wykonywała rzetelnie. Na noc pościeliła sobie na korytarzu, dalej od drzwi jego kwatery niż zwykle.

Do późna niósł się po forcie zapach gotowanego mięsa. Bertucci preparował swój nowy hełm.

143.

Otworzył oczy i napotkał spojrzenie Złotej. Siedziała przy wejściu, patrząc na niego natarczywie. Miała zaczerwienione oczy. Płakała czy co…?

– Masz jeszcze pół godziny do odprawy zwiadów – powiedziała.

Przymknął więc oczy jeszcze na chwilę. Zbudziło go łagodne szarpanie Złotej.

– Oni już się gromadzą na dziedzińcu – powiedziała. Pozbierał się z jej pomocą. Przy odprawie korpusów wręczył wyskalowane klepsydry. Wszystko ginęło we mgle gęstej jak mleko. Zupełnie jakby w ogóle nie zamierzała opaść. Żołnierze wyruszyli niemal po omacku. Zaraz zniknęli z oczu dowódcy, śledzącego ich z blanku. Wilgotny ziąb przenikał kości. Adams szczelnie zawinął się w płaszcz. Wartownik Bertucci rozniecił ogień pod kociołkiem – dalej preparował czaszkę Czarnej. Korpuśny Oalbertus poszedł się zdrzemnąć. Posterunek nad Mehz Khinnom wystawią po świcie.

Złota wróciła na kwaterę, nie towarzysząc dowódcy, który nadal usiłował przeniknąć wzrokiem szary opar. Wartownik miarowo przemierzał blanki; lustrował tylko najbliższe otoczenie fortu. Mgła sprawiła, że zapach gotowanego mięsa nie rozpraszał się, a ciężko wisiał w powietrzu.

W taką pogodę Czarne mogły bez trudu przechodzić przez grań. Nikt by tego nie zauważył. Ileż można tkwić w wilgotnym ziąbie, wpatrując się w szarą ścianę? Zebrał się śladem Złotej.

Zastał ją w pretorium. Siedziała zawinięta w swój płaszcz, jakby zmarznięta. Spojrzała na niego poważnie.

– Muszę ci coś wyznać – zaczęła. Adams usiadł naprzeciwko, patrząc na nią. Kiedyś powiedziałam ci, że wszystko zrobię, żeby moje dziecko było człowiekiem, nie czarną bestią. Że znajdę człowieka, któremu urodzę to dziecko. Próbował wymyślić właściwą odpowiedź na spodziewane wy znanie. Opowiadać jej o swoim związku z Renatą…? Przecież wszystko to już wiedziała, zaglądając czasami w ludzkie dusze. – Jednego nie dodałam. Ja już tego człowieka znalazłam. Nie potrzebuję nikogo więcej szukać. Dlatego poprosiłam cię o ten pas. Nie chcę z wami dłużej tu siedzieć. To ponad moje siły. Powiedz, ile pieniędzy muszę zebrać, żeby się wykupić z twojej niewoli. Nie tego Adams się spodziewał. Niby Złota rozwiązała problem, z którym on sam się zmagał, jednak teraz czuł się nieswojo. Oczekiwał innego wyzwania, któremu we własnym mniemaniu winien stawić czoło. Nawet żałował, że ona to powiedziała. Czy była to tylko duma i próżność? Czy w ogóle mógł przypuszczać, że będzie mógł zachować je obie…? To przecież nie była ludzka istota. No, przynajmniej nie całkowicie ludzka istota.

– Czy dlatego wtedy powiedziałaś, że nie wolno ci zatrzymywać serca? – Adams nie to teraz najbardziej chciałby powiedzieć.

– Tak, ale obecnie nic nie grozi mi ze strony busierców. One rozpoznają zasiane samice. Pas jest dla ochrony przed innymi ludźmi.

– Ja nie kupiłem cię, żeby mieć powolną sobie niewolnicę, ale dlatego, żeby ci uratować życie.

– Uratować życie Czarnej…?! Nieludzkiej bestii, którą kroi się żywcem, żeby zobaczyć, dlaczego taka cudaczna?! – wybuchnęła.

– Tak. Wykupiłem cię, aby uratować twoje życie.

– Ponieważ budzę twoje pożądanie?

– Czasem też. Trudno ukrywać przed tobą cokolwiek… Ale i nie tylko dlatego. Przecież przed Płomienistymi Wrotami to ty nie wydałaś mnie Czarnym.

– Też coś. – Wydęła wargi.

– Chociaż chciałaś mnie zaciągnąć w płomienie.

– Tak, to był mój błąd. Zaraz potem z przerażeniem zobaczyłam, jak płomienie kąsają duszę Sykenu. Wcześniej nie wiedziałam, co wam od nich grozi. Twoje rany wygoją się, przemiana nie zajdzie. Zresztą wtedy sama zaszłam w nie za głęboko, aż mnie samą prawie pokąsały, ale to było z przekory…

– Po tym, co mi wyznałaś, jeszcze bardziej cieszę się, że cię wykupiłem.

– Nie przeszkadza ci to zabijać mnie podobnych?

– Muszę przestrzegać nakazów. Nie zapominaj, że jest wojna. Musimy zabijać Czarne, aby nie przechodziły na Stronę Ludzi. W przeciwnym razie one uprowadzą wszystkich mieszkańców Krum za Płomieniste Wrota.

To, że rozmowa przerodziła się w sprzeczkę, było łatwiejsze dla obojga. Mogły przecież w czasie tej rozmowy paść zupełnie inne słowa.

– Kiedy urodzisz swoje dziecko?

Zadrżała.

– Po takim czasie jak każda kobieta. Ono nie będzie stopniowo wyrastać ze mnie.

– To fajnie. Sprawi mi to przyjemność. Nieoczekiwanie w jej oczach błysnęły łzy.

– Boję się o nie.

– Może więc lepiej będzie, jak tu pozostaniesz. Pokręciła głową w milczeniu.

– Chciałabym mieszkać, gdzie mi nie wolno, w Krum, bo to oaza spokoju. Tutaj nie mogę patrzeć, jak mordujecie jeńców. Jak ty to robisz.

– Dawniej Złotym wolno było mieszkać jako gospodyniom w Krum, może rozkaz Izabbaala zostanie uchylony i znów będzie wolno.

– Jakoś nie mam ochoty na gospodarza z Krum.

– A ten człowiek, ojciec twojego dziecka…?

– To niemożliwe. Skończona sprawa.

Zawinęła się szczelniej w szkarłatny płaszcz. Ostatnio nosiła pas ze sztyletem na tunice. Podkreślało to jeszcze bardziej jej zgrabną, szczupłą sylwetkę.

Szczęśliwie dzisiaj żaden ze zwiadów nie zdobył jeńców. Adams nie musiał sprawiać czarnej bestii.

144.

Przed południem do obozu dotarł Hjalmir. Wyglądał dobrze, nie znać było po nim trudów uwięzienia. Zdał rutynowy raport, uznając zwierzchnictwo Adamsa. Z pomocą Hejlabbaala w Krum władzę przejęły Szczury. Konający Izabbaal jest obecnie w areszcie domowym. Jedynie przejęcie Tibium przez Reutela wymagało potyczki, w której jednak nikt nie zginął. Hjalmira trzymano pod strażą w areszcie domowym, a na oględziny kwatermistrza był doprowadzany przez etatowy korpus. Raczej bagatelizował niebezpieczeństwo, chociaż potwierdził, że Izabbaal wydał na niego wyrok w razie własnej śmierci. Wyglądało na to, że Złota nieco przesadziła, choć jej alarm spowodował zdecydowaną reakcję sotnika i ostatecznie umocnienie jego władzy w Dolnym Mieście.

Adams siedział naprzeciw chirurga, kiedy ten relacjonował ostatnie wydarzenia w Krum. Złota, jako ordynans dowódcy, dbała o puchary rozmówców. Jej piękna sylwetka przyciągała wzrok obu mężczyzn.

– Obecnie jakby słabiej wierzę w to, że Złote Gabery nie istnieją. – Hjalmir zarobił jej zbójecki uśmiech.

– Starannie ją opisałem i wyrysowałem.

– Nie wątpię, nie wątpię… Sam bym tak zrobił.

Adams podsunął mu kartki ze szkicami i gęsto zapisane strony notatek.

Hjalmir uniósł brwi z podziwem. Dokładnie przyjrzał się szkicom, spojrzał na Złotą, porównując z rysunkiem, pokiwał głową i pogrążył się w lekturze. Czytał i milczał, jakby zapomniał, że nie skończył relacji z Krum. Wreszcie odłożył ostatnią kartkę.

– Spalony, mnie nie udało się zebrać tylu wniosków przez rok. Te klepsydry… – Pokiwał głową. – Nie marnujesz czasu. Teraz rozumiem, dlaczego zrobili cię dowódcą. Ja nie poznałem się na tobie.

– Poznałeś się, Hjalmirze, choć może nie dość.

Hjalmir przejął dokumentację badań rozpoczętych przez Adamsa, najpierw testów upływu czasu, potem topograficznych. Teraz on sam miał je kontynuować i rejestrować wyniki. „Byłby niezłym naukowcem”, pomyślał Adams. „Może nie z ekstraklasy, ale też nie spośród nieudaczników”.

Mimo zapału chirurga okazało się, że zbierane wyniki nie są jednoznaczne. Może i czas płynął szybciej na płaskowyżu, ale różnica nie wydawała się duża. Pomiary wykonane podczas zwiadu dalekiego mogłyby to wyjaśnić z większą dozą wiarygodności. Póki co, nikt nie planował takiego zwiadu.

Hjalmir zajął się również sprawianiem pochwyconych Czarnych. Był bardzo dobrym katrupem, ponadto za każdą robotę dostawał od właściciela skóry trzy sycele, Adams zaś musiałby to robić za darmo. Jak na złość dawały się schwytać urodziwe, młode losze, o niepokojąco ludzkim wyglądzie. Również i w środku były zbudowane podobnie do człowieka. Adams jednak nie mógł wprowadzić zakazu polowania na Czarne, chociaż niektórzy legioniści przebąkiwali, że bardziej nadają się one na żony niż na skóry. Złota unikała rozmowy o tym procederze; zapytana wyjaśniła niechętnie, że żadna z trzech złapanych nie jest Złotą Gaberą, a obcowanie z nimi to śmierć dla człowieka. Tę uwagę rzuciła pod adresem Bertucciego, który stał się zapamiętałym łowcą gaber, choć nie o zabijaniu schwytanych okazów myślał.

Ciemnowłosy, smagłolicy Bertucci pilnował kociołka z preparującą się od wczoraj głową, trzeciej już upolowanej przez niego gabery. Zaintrygowany Adams podszedł do gorliwego żołnierza, który dzisiaj po służbie zajął się nie tylko tym, czym zwykle. Oto Bertucci przyniósł sobie stolik z kantyny, rozłożył arkusz papieru rysunkowego i próbował ołówkiem oddać niezwykły kształt wydłużonej czaszki starej gabery. Rysował oszczędnie: w kącie kartki, by starczyła na więcej szkiców.

– Czysta już ta czaszka? – zagadnął Adams. – Zrobicie sobie z niej hełm?

– Hełm będzie z tamtej pierwszej, futro też jest na miarę, dowódco. Tę sprzedałem chirurgowi Hjalmirowi, bo taka dziwna. Crawhez weźmie jej skórę za wyprawienie poprzedniej.

– Sprawcie sobie koniecznie misiurę i kolcze nogawice, zanim zaczniecie zakładać futro Czarnej na zwiady, simpel.

– Tak jest.

– A co tu rysujecie?

– Chciałbym nauczyć się rysować, dowódco. Kupiłem pięć kartonów po ćwierć sycela.

– Dlaczego akurat zaciekawiło was rysowanie?

– Dobry katrup musi umieć sporządzać notatki. – Żołnierz błysnął spojrzeniem. – Do tego rysowanie jest niezbędne.

– Chcecie zostać katrupem, simpel?

– Tak jest. Starannie przyglądam się sekcjom wszystkich upolowanych Czarnych.

Adams pokiwał głową.

– Pokażcie te wasze szkice.

Rysunek miał wszystkie wady amatorszczyzny: ujęcie dokładnie z boku, przerysowane detale, nietrafione proporcje trzewio i mózgoczaszki. Pokazywał lewy profil, ale niezdarnie wydobywał się też prawy oczodół. Ale coś w tym rysunku było. Chłopak niewątpliwie miał talent: sugestywnie zaznaczył szwy kostne, dobrze odrobił staw żuchwy, spróbował nawet cieniowania, mimo że miał do dyspozycji tylko twardy ołówek. Adams westchnął i usiadł obok.

– Przed rysowaniem macie temat pomierzyć. Kciukiem albo ołówkiem. O, tak. – Adams wyprostował ramię, przymknął oko i kciukiem jako jednostką wyznaczył proporcję długości do szerokości. Przeniósł to na papier obok rysunku żołnierza. Szybko zaznaczył zasadnicze figury określające kształt bryły – w tym przypadku koło i trójkąt.

– Tak macie postępować zawsze: od ogólnej formy do szczegółu. I jeszcze jedno: rysujcie nie to, co czaszka ma, lecz tylko to, co widać. A tego oczodołu nie widać. – Wskazał palcem. – Jak macie wątpliwości, simpel, to przymknijcie jedno oko i tak obserwujcie.

– Tak jest. – Sapiąc z wysiłku, Bertucci zaczął mierzyć proporcje do nowego rysunku. Pomagał sobie językiem.

– Macie zapał do tej pracy.

– Chciałbym do czegoś w życiu dojść. – Żołnierz zaczerwienił się, gdyż podeszła do nich Złota Pięknooka i przez ramię przyglądała się ich pracy.

Adams uśmiechnął się przyjaźnie i zebrał się z miejsca.

– Nieudane szkice możecie ścierać chlebem, kartonów starczy na dłużej. Potem ten chleb możecie zjeść, nie zmarnuje się.

– Tak jest.

Adams położył dłoń na ramieniu Złotej.

– Chodź, spiszemy akt twojego uwolnienia – powiedział.

W archiwum Wentzla było nieco wzorów, chociaż żaden dla gabery. Urbanyj już wypalił stosowny simbolon Adamsa i przełamał go na połowy. Kiedy Złota dowiedziała się o planie swojego uwolnienia, zasugerowała coś przeciwnego: Niech Adams pozostanie jej właścicielem, dając tym samym rękojmię jej bezpieczeństwa. Przecież w takim przypadku nikt inny nie uczyni jej swoją niewolnicą.

– Dobrze – powiedział Adams. – Zostaniesz więc na służbie legionu. Nie chcesz siedzieć z nami, to wyślę cię na zwiad. Będziesz naszym zwiadowcą po Stronie Trupa. Będziesz wykonywać pomiary czasu i zdawać relacje z tego, co się tam dzieje. Hjalmirowi zaświeciły się oczy.

– A jeśli ci się kiedyś odwidzi, możesz wrócić do Wentzla i dalej zarabiać kładzeniem rąk. To rzeczywiście jakoś zabezpiecza naszych przed atakiem busierca. Zbyt długo nikt nie odniósł żadnych obrażeń, by mogło być inaczej. Gdy mnie tu już nie będzie, będziesz bezpośrednio podlegać Hjalmirowi.

W spojrzeniu Złotej Gabery zakręciła się łza.

– Będzie twoim zwierzchnikiem wojskowym, ja jestem twoim właścicielem, ale ty pozostaniesz panią swojego łona. Sama też zadecydujesz, czy urodzisz na płaskowyżu, czy u nas, czy w Krum. Potem możesz zamieszkać, gdzie wybierzesz, chociaż ja nie mogę zapewnić ci domu.

Dał jej swój simbolon. Umieściła go w maleńkim skórzanym mieszku na pasie.

– Ciężko będzie wcisnąć do tego mieszka cały pergamin – zauważył, wręczając jej kopię aktu uwolnienia łona, swoje postanowienia odnośnie jej przyszłości oraz nominację na zwiadowcę legionowego. Adams wymyślił tę rangę wojskową.

– Lepiej było zaczekać z tym na potwierdzenie sotnika - zauważył chirurg.

– To mogłem zrobić… – Adams wzruszył ramionami. – Ja jestem jej panem. Moje decyzje dotyczące legionu mogą zawsze zostać zmienione przez dowódcę.

– Ty chcesz już odejść? – Hjalmir zwrócił się do Złotej.

– Tak będzie chyba najlepiej. Może wrócę z dzieckiem, bo na płaskowyżu będzie mu jeszcze gorzej niż tutaj.

145.

Właściwie nie musiał wstawać na odprawy codziennych zwiadów. Sotnik zwykle tego nie robił. Żołnierze bardziej oczekiwali kładzenia rąk przez Złotą niż jego obecności. Jednak poczucie obowiązku codziennie wyganiało go z posłania. Zawsze też wracało natrętne pytanie: Kiedy usłyszy w wieczornym raporcie o śmierci pierwszego żołnierza? Jednakże zwiadowcy zaopatrzeni dotknięciem Złotej Gabery nie odnosili obrażeń. W końcu, jak można wytłumaczyć całkowity brak strat? Adams był już zmęczony dowodzeniem fortem. Kiedyż sotnik ukróci wreszcie niesubordynację macajbabów i przejmie dowodzenie Wentzlem?

Miało się pod wieczór. Zwiadowcy wrócili z płaskowyżu; Hjalmir zaczynał sprawianie złapanych Czarnych. Dziś Stronę Trupa penetrowały dwa korpusy. Życie Wentzla toczyło się zwykłym rytmem.

Adams przyglądał się tym scenom z blanków. Nim się ściemni, trzeba jeszcze wydać rozkazy na jutro…

Po schodach wspięła się do niego Złota, opatulona szczelnie w szkarłatny płaszcz.

– Idę – powiedziała. Zabrzmiało to ni jak stwierdzenie, ni jak pytanie.

Spojrzał na nią nieobecnym wzrokiem.

– Chcę już odejść na płaskowyż. Odprowadzisz mnie? – W jej głosie jakby dźwięczała nadzieja, że Adams jej tego zabroni.

– Tak.

Odwróciła się i ruszyła w dół.

– Wzięłaś z sobą wszystko?

Skinęła głową.

On też właściwie był gotowy, wpadł tylko do siebie po petrynał. Zajrzał jeszcze do głównej izby. Decymus siedział tam z kubkiem wina.

– Wychodzę na krótki patrol – powiedział Adams. – Przejmijcie na ten czas dowodzenie, Hugge.

Za bramą Wentzla na kamieniu do sekcji legioniści już rozkrzyżowali pierwszą z Czarnych, starą samicę o brązowym futrze i jasnej skórze. Jej cyce wyglądały jak lwie głowy, trzymające w ustach brodawki. Na plecach pyszniła się peleryna przypominająca płową lwią grzywę. Na podbrzuszu miała trzecią twarz paradoksalną, też w kształcie lwiego łba. Spomiędzy zębów wystawało ciało zdeformowanego i martwego szczeniaka; jakby kły paradoksalne ciągłym naciskiem stopniowo zniekształciły jego rozwój, a wreszcie odebrały mu resztę życia. Złota odwróciła wzrok.

– To znowu Bertucci? – spytała Hjalmira.

– Tym razem Scholz i Sinyj.

Chirurg ostrzył nóż sekcyjny o cholewkę buta. Druga Czarna leżała opodal, zawinięta siecią w ciasny tłumok, czekając na swoją kolej. W tej pozycji wyglądała jak zwykła dziewczyna o kędzierzawych, kasztanowatych włosach i czekoladowej skórze.

Wąską ścieżką wspinali się pod górę. Złota szła pierwsza, Adams jej śladem. Wkrótce osiągnęli grań, tym razem jednak nie poszli – jak zwykle – w stronę masztu ze znakiem legionowym, lecz w górę, ostrzem grani, ku Mrocznej Przełęczy. Ostatni odcinek drogi wiódł przepaścistą ścieżką, obchodzącą uskoki grani. Było jeszcze dość jasno, droga nieźle widoczna, chociaż pokryte szutrem, nachylone do przepaści półki jak zwykle nieprzyjemne. Ścieżka wyprowadziła do żlebu poniżej przełęczy. Trzeba było podejść na siodło. Wreszcie przed nimi otwarł się płaskowyż. Wiał chłodny, niezbyt mocny wiatr. Na środku Mrocznej Przełęczy obok kilku kopczyków tkwiła tyczka ze złocistą szarfą. Adams polecił również tutaj umieścić swój znak.

Przysiedli na pozostawionej tam kiedyś belce. Chwilę wpatrywał się w mroczny przestwór po Stronie Trupa. Nie wiedział, co jej powiedzieć na pożegnanie. O pierwszym spotkaniu? O ucieczce z Krum? O rysunkach, które tak lubiła?

– Mógłbyś nadać imię mojemu dziecku? – przerwała jego rozmyślania.

Wzdrygnął się.

– Sama nie potrafisz nazywać?

– Ech, ty znowu… – Machnęła ręką. – Oczywiście, że potrafię, ale ucieszyłoby mnie, gdybyś mi doradził. Tyle dla mnie zrobiłeś.

Adams zaczął się zastanawiać nad dobrze dźwięczącymi imionami.

– Dla syna wybrałam Hemfriu, jak ty – zaproponowała sama. – Ale jeśli będzie miał jeden róg na środku czoła nazwę go Tubal-Hemfriu, dobrze…?

– Pochlebia mi to. A jeśli będzie córeczka?

– Nie wiem. Może ty coś wybierz.

– A ojciec dziecka nic ci nie zaproponował?

– Nie, nic.

– Jesteś bardzo piękna. Kiedyś piękną kobietę nazwano Helena.

– Dobrze. Khalmat, tak ją nazwę.

Podniosła się i zaczęła rozbierać: zdjęła płaszcz, pas ze sztyletem i tunikę.

– Muszę się teraz tego wszystkiego pozbyć. Ukryję między wantami. Zaczekaj tu na mnie. – Odeszła z ciasnym rulonem. Za chwilę znowu pojawiła się zza skał. – Przyda się później, kiedy tu wrócę. Byle tylko tego busierce nie wywęszyły.

Adams siedział w milczeniu i przypatrywał się jej sylwetce. Nadal była piękna, wczesna ciąża nie zmieniała jeszcze krzywizn jej ciała. Piękna, ale niby-ludzka istota.

Złota podeszła i zasalutowała.

– Pora na zwiad, dowódco – powiedziała. On też powstał.

– Masz ze sobą simbolon?

– I simbolon, i resztę dokumentów. – Oparła dłoń na łańcuszku pasa. - Będzie dobrze.

– Do Wentzla możesz wracać bezpośrednio przed zachodem słońca. Wrota będą czekać otwarte specjalnie dla ciebie. Załoga wtedy nie otworzy ognia do gabery. Jeśli sotnik zmieni rozkazy, to pozostawię ci znak.

Spojrzała pytająco.

– Kiedyś zostawiliśmy przy mogile Quirinu na płaskim kamieniu dwa kamyki obok siebie. Jeśli wszystko będzie w porządku, odchodząc stąd, dołożę trzeci kamień, jeśli powrót do Wentzla mógłby ci czymś zagrozić, na tej płaskówie nie znajdziesz nowego kamyka.

Pokiwała głową, potem spojrzała w kierunku płaskowyżu.

– Zaczekaj, aż nie będą przechodzić żadne grupy Golców.

– Nie muszę.

Wpadła mu w ramiona. Pocałunków unikała, by nie zauważył jej odrośniętych kłów.

– Uważaj na siebie, simpel.

– Tak jest. – Uśmiechnęła się. – Chyba jednak jestem jednym z was – powiedziała. – Zwiadowcą, nie czarną bestią.

Odpowiedział uśmiechem.

– Cieszę się, że będziesz mieć piękne dziecko.

Uwolniła się z jego uścisku. Jej uśmiechowi jakby towarzyszyła maleńka łza.

– Tak. Żegnaj, Hemfriu.

Odwróciła się i odeszła. Z dołu jeszcze raz obejrzała się za siebie i pomachała mu ręką.

Adams długo patrzył w ślad za nią, choć dawno już jasnej sylwetki Złotej Pięknookiej nie było widać. Czas płynął, zmierzch nadchodził, a on nadal rozmyślał.

Nagle zza spróchniałej grańki, zza want od strony trawersu na Nocną Grań wychynęli żołnierze. Na spotkanie Adamsa szedł uśmiechnięty sotnik. Doganiali go Croyn, Chetti, pretoria i inni legioniści.

– Dowódca na patrolu? – przywitał Reutel oniemiałego Adamsa.

Sotnik rozpuścił żołnierzy na postój. Ci natychmiast runęli w trawę. Potrafili niewiarygodnie szybko zasypiać. Aż uśmiech sam cisnął się na usta.

– Wysłałem Złotą na zwiad. Ciężko jej było znieść sprawianie jej Czarnych pobratymców.

– Jasne. – Reutel skinął głową. – Zdacie mi raport w Wentzlu.

– Strat nie było.

– Dobrze. Ja też nie mam zabitych.

Podszedł do nich obecny dowódca fortyfikacji na Nocnej Grani, Chetti.

– Na dole już legendy krążą o tym, jak to Katrup z Krawcem zajebali behmeta. - Decymus uśmiechnął się i wyciągnął do Adamsa manierkę z dobrym winem.

Croyn zaraz podsunął mu liść do żucia.

Obaj przyjmowali nowego oficera do swojego grona.

Reutel rozejrzał się niechętnie.

– Za ciemno na te śliskie perci. Schodzimy do żlebu i tam przekimamy.

– Kiedyś wróciłem po zmroku ze zwiadu.

– Wiem, ale ja prowadzę tu też gorszych wspinaczy. Mamy czwórkę uzupełnień. Ci są jeszcze nieobchodzeni. Brakuje doświadczonego Tatara… Wy możecie wrócić, Spalony.

– Jak zginął Przedkamień?

– Nie pomylił się, jak niektórzy powiadają. Nie była to też niepotrzebna brawura. Często prowadził akcje w takim terenie. Po prostu odpadł z chwytem. Idźcie już, decymusie. Wentzel nie powinien pozostawać bez dowódcy, a w zupełnym mroku nawet wy nie znajdziecie drogi tymi parszywymi trawersikami.

Adams skinął głową.

– Nie schodźcie za bardzo na dół, bo tam poderwane, a po ciemku słabo widać – powiedział. – Złota Pięknooka będzie nad wami czuwać. Myślę, że nie oddaliła się bardzo.

Reutel mu odsalutował.

Adams szybko wracał. Nie było zbyt ciemno dla niego. Powrót niewprawnych wspinaczy musiałby przeciągnąć się do nocy. Jeszcze z grani spojrzał na niknącą w cieniu Mroczną Przełęcz. Zaraz już zbiegał w zakosiki ścieżką po piargu. Trochę zaniepokoiło go, że przy Wentzlu pali się ogień i kręcą się ludzie mimo zapadających ciemności.

Na widok schodzącego Adamsa Hjalmir i kilku legionistów zgromadziło się wokół kamienia sekcyjnego, na którym leżała rozkrzyżowana żywa gabera.

Adams zatrzymał się przy nich.

– Jeszcze nie skończyłeś roboty? – zapytał chirurga.

– Nie jestem zbrodniarzem. Zbadaj ją sam dokładnie. Zdumiewała ludzka budowa i brak owłosienia na ciele gabery.

Wyglądała jak młoda, ciemnoskóra kobieta, tylko z krótkimi różkami, kopytkami oraz lwim ogonem zakończonym kitą. Skłębioną sierść miała tylko na głowie, w miejscach, gdzie człowiekowi porastają włosy na ciele, i tylko trochę pojedynczych włosów na łydkach i przedramionach – piękna dziewczyna o długich rzęsach i dużych oczach.

– Rozdziaw tę gębę – rozkazał Adams. Czarna spiorunowała go wzrokiem.

– To dama. Już zauważyliśmy – powiedział Hjalmir.

– Otwórz usta.

Więźniarka posłusznie rozsunęła pełne wargi i poddała się oględzinom uzębienia.

– Nawet wystających kłów nie ma.

– Piersi ma też jak zwyczajna kobieta, nawet nie takie jak twoja Złota.

– Na co czekasz? Co mam powiedzieć po oględzinach przy świetle pochodni? Nie wiem, czy to Złota Gabera. Tak mogła wyglądać matka Pięknookiej, opis by się zgadzał. Ale ostatnio dało się złapać kilka ludzko wyglądających gaber. Żadna z nich nie była Złotą. Jeśli orzeknę, że to Złota, w razie pomyłki skażę właściciela na śmierć od zakażenia.

– To moja własność. Kupiłem ją od Sinyja za sześć syceli. Najwyżej zostanie mi z niej skóra warta trzy sycele.

– Ludzkiej skóry nie sprzedasz. Obejrzymy ją jutro w świetle dnia – powiedział Adams. Pomacał dziewczęce ramię i drobny biceps uwięzionej. – Jeszcze jeden test. Rozwiążcie jej lewe ramię.

Hjalmir spojrzał pytająco.

– Chcę zobaczyć, ile ona ma siły.

Adams stanął poza zasięgiem jej ciosu. Prawą ręką ujął ramię gabery, a lewą zaczął ją łaskotać pod porośniętą kędzierzawymi włoskami paszką. Czarna zaczęła chichotać, wyginała się, próbowała osłonić ręką, ale nie miała dość siły.

– To rzeczywiście może być Złota. Prawdziwa gabera ma siłę trzech mężczyzn. Na noc skrępujcie jej ręce i nogi z klockami. Tak je trzymali w Krum. Tylko nie zrzucać do lochu, a znieść, żeby się nie zabiła ani nie poobijała.

Hjalmir dodatkowo otulił ją kocem, by nie zmarzła.

146.

Rano Adams przyjął ostatnią odprawę wychodzących korpusów. Nieoczekiwanie pojawił się też Hjalmir ze swoją czarnoskórą Złotą. Była rozkuta, rozmawiali normalnie. Gdyby nie ogon, wyglądałaby jak zwyczajna, urodziwa dziewczyna. Kładła ręce na skronie legionistów, Bertucci za pół sycela zażyczył sobie dotknięcia czoła jej gołą piersią. Musiał przy tym przyklęknąć przed drobną ogoniastą. Hjalmir zainkasował należność.

„Skurwiel”, pomyślał z zazdrością Adams. „Już robi interesy na niewolnicy”. Jednak nie wiedział, czy rzeczywiście chirurg oszukuje swoją Złotą.

Godzinę później przybyła pretoria. Nocleg przetrzymali bez strat. Adams zdał sotnikowi dowództwo. Reutel zaakceptował postanowienia Adamsa w sprawie służby Pięknookiej.

– Codziennie jeszcze przez godzinę po zmroku brama będzie otwarta – powiedział. – Twoja Złota nadal pozostaje na służbie legionowej… – Urwał, czytając raport Adamsa. – Mogę Urbanyja odesłać Chettiemu, ale kim go zastąpić…?

– W Krum złapanych Czarnych dogląda rachubiec Barchem. Dobrze mu z oczu patrzy. Tyle że się marnie nadaje do zwiadów, bo schorowany, garbaty.

– Ten z twoją kuszą?

– Właśnie.

Reutel pozwolił mu się odmeldować. Nie wspomniał o przeniesieniu felczera do pretorii.

Gdy tylko Adams wyszedł od sotnika, Hjalmir poprosił go na obdukcję swojej Złotej.

– Już wszystko powiedziałem ci wczoraj – mruknął, idąc za chirurgiem.

Czarna siedziała za stołem. Szczupła, naga ciemnoskóra dziewczyna, żadna bestia. Piersi miała lekko opadające niczym prawdziwa kobieta, nie jak Złota. Różki ledwie wystawały ponad kędzierzawe, ciemnokasztanowe loki. Zwracał uwagę dość długi ogon.

– Potrafisz zzuć kopytka? – spytał Adams.

– Oczywiście, że nie.

– Moja w Krum potrafiła je zdjąć, tutaj straciła tę zdolność – powiedział do Hjalmira.

– Co o niej sądzisz? Za dnia przecież jaśniej.

– To samo, co wczoraj: nie wiem. Skórę ma czekoladową jak ciemnoskóra dziewczyna. Tylko różki, ogon i kopytka. Ona wygląda bardziej ludzko niż moja.

– Weź ją do siebie na dwa dni – zaproponował Hjalmir. – Rysuj, badaj, rób z nią, co chcesz. Będę polegał na twojej opinii.

Trudno odmówić takiej prośbie. Adams zdążył przywyknąć do ordynansa.

– Skończył mi się papier rysunkowy, jak mam ją dokumentować?

– Mam jeszcze kilka kartek. – Hjalmir wyszperał ze swoich maneli parę arkuszy kremowego papieru.

– Kup jej tunikę, bo się zaczną awantury w obozie. Przynieś do mnie. Przyjrzę się jej dokładnie, możesz mi w tym asystować. A ciebie jak zwać…? – rzucił do Złotej, zbierając się do wyjścia.

– Nazwij mnie jakoś.

– Może Crispa? – Przejechał dłonią po jej kędzierzawej czuprynie.

– Niech będzie – przytaknął Hjalmir.

Już u siebie Adams zmierzył jej obwód ramion, przedramion, ud i podudzi. Jej słabość nie mogła być udawana, przy takim przekroju żaden mięsień nie mógł mieć nadludzkiej siły.

Rysowanie sylwetki szło mu łatwo. Mierzył, znajdując w niej proporcje ideału. Według wszelkich miar czarna dziewczyna była zbudowana tak, jak powinien wyglądać wzorzec kobiecego ciała. Adams wybrał klasyczną pozę aktu klęczącego z uniesionymi ramionami. Była tu jak najbardziej odpowiednia, a jednocześnie pozwalała wyeksponować wspaniały ogon.

Hjalmir przyszedł, rzucił w kąt zrolowaną tunikę, spojrzał na karton i się zachwycił.

– Przyjdę, jak skończysz, Spalony. Nie chcę, żeby ci ręka zadrżała. Wychodzi jeszcze piękniej niż twoja Złota.

Adams wrócił do szkicowania. „Znów powtórzy się dziwaczny sen?”, pomyślał.

Jakby na życzenie Crispa wysunęła się ze swojej czarnej skóry, zdjęła maseczkę i kędzierzawą perukę i znów miał przed sobą nagą Renatę. Zaraz wpadła mu w ramiona i obrócili się tak, że ona była pod spodem. Ktoś mocno szarpnął go za ramię. Zdumiony Adams uniósł głowę. Ujrzał przed sobą zapłakaną twarz Złotej Pięknookiej, która próbowała go unieść. Jej wysiłki nie zdały się jednak na nic. Wróciło to niesamowite uczucie wyfruwania poza własne ciało i bajecznego lotu z Renatą w ramionach. Wrażenie mocne, jak w pierwszym z serii niezwykłych snów. Złota gdzieś zniknęła. Obudził się. Crispa szarpała go za ramię.

– Usnąłeś za dnia w czasie rysowania – powiedziała. – Jesteś przemęczony służbą.

Adams pozbierał się. Opodal leżał nie ukończony rysunek. Poplątane rzemienie skorupy gniotły go w przyrodzenie.

– Siadaj na ławie – rzekł. – Pracujemy dalej.

Wzruszyła ramionami i przybrała pozę. Gdy skończył rysować, ułożyła się wygodnie i wkrótce zasnęła.

Zaczął drugi szkic, postać półleżącej Crispy. Pracował pewnie, szybko. Czuł, że trafia właściwe proporcje, że kreśli właściwe kreski.

Wkrótce zajrzał do nich Hjalmir.

– No, i jak się czujesz, Krawiec? Wszystko z tobą w porządku? – zapytał.

– Świetnie się czuję. Robota pali się w rękach. Patrz na ten karton. – Na chwilę pogrążył się w pracy. – Zostawiłeś mi ją, żebym się z nią przespał na próbę? – Uniósł oczy znad kartonu. – Bo Spalony jest odporniejszy, hę…?

Hjalmir zrobił niewyraźną minę.

– To byłby poważny błąd. Gdybym skorzystał na niej, wiele byś stracił.

Hjalmir dziwnie spojrzał na niego.

– Widzisz, każda z Córek Ziemi pragnie ludzkiego dziecka, a potem traci zainteresowanie mężczyzną. Pierwsze razy z nią są niezrównane, niepodobne do niczego innego…

– Wiem, drą się na cały Wentzel - przerwał mu Hjalmir ze zmarszczonymi brwiami i nagle się zirytował. Patrzył surowo, jakby słuchał kpin w żywe oczy, ale nie zareagował.

Adams uniósł brwi.

– …A potem jest coraz bardziej zwyczajnie, wreszcie gorzej niż z kobietą – zreferował swoje sny. – Moja Złota Pięknooka była już zasiana i mną się nie interesowała. Po co miałbyś stracić swoje najlepsze…?

– To jak się przekonać, że nie jest trująca dla mnie?

– Śpij z nią na jednym posłaniu, ale ciasno zasznuruj swoją skorupę. Niech się zmiesza wasz pot. Jak cię co oblezie, znaczy, że ci zagraża, a ze słabą infekcją sobie poradzisz. Sam możesz wymyślić sporo innych podobnych prób. A potem weźmiesz swoje szczęście.

– Czegoś mi to powiedział? Mogłeś ją jeszcze dłużej trzymać u siebie.

– Bo naszła mnie jedna wątpliwość. – Adams pokiwał głową. – Widzisz, behmetim przybierają ludzką postać. Dlaczego niby niektórzy z nich nie mieliby przychodzić do nas w postaci Złotych Gaber?

Hjalmir spojrzał z niepokojem na rozkosznie rozciągniętą, nagą Crispę.

– Jak to sprawdzić?

– Sposobem z Górnego Miasta. Każ jej nazywać. Jeśli będzie umiała, to zwyczajna Złota. Jeśli nie, to jest behmeta. Ale do końca nie jestem pewien, czy to jest rozstrzygające kryterium.

Hjalmir zebrał się, żeby ją zbudzić i wziąć z sobą.

– Zaczekaj. Skończę ten rysunek.

147.

W ciągu dnia Wentzel tętnił życiem, mimo że na zwiad wychodziły co dzień trzy korpusy. Chirurg wziął się energicznie za kurowanie pacjentów. Obecność tajemniczej, ciemnoskórej współpracowniczki dodawała mu respektu w oczach żołnierzy. Kolejne ćwierć – i półsycelówki napełniały kiesę Hjalmira. Nieodłączne dotknięcia skroni pacjentów drobnymi dłońmi Crispy przynosiły dodatkowy dochód.

Natomiast Adams czuł się kompletnie bezużyteczny. Na zwiady chodzić nie mógł, bo z racji obecnej rangi musiałby takim zwiadem dowodzić, a do tego brakowało mu kwalifikacji. Nie chciał przecież ryzykować życiem żołnierzy przez swoją nieudolność. W forcie nikt mu nie podlegał. Adams unikał też udziału w sprawianiu schwytanych Czarnych, Hjalmir więc przejął tę dochodową robotę. Zdecydowanie zabronił Crispie przyglądania się sekcjom, unikając błędu Adamsa. Siedziała wtedy posłusznie w forcie, nie zerkając nawet z dala w stronę kamienia sekcyjnego.

Adams niepotrzebnie szybko zrezygnował z propozycji Hjalmira, co pozbawiło go adiutantki. Jak kiedyś Złota za Adamsem, teraz Crispa przyodziana w krótką tunikę koloru miodu chodziła w ślad za niższym o pół głowy Hjalmirem. Trudno jej było przywyknąć do życia w warowni frontowej.

„Uznał, że Złota dodaje powagi katrupowi”, pomyślał kwaśno Adams. „Odgapił to ode mnie”. Podpatrzył, nie podpatrzył, cieszył się bliskością pięknej dziewczyny, a bezrobotny Adams snuł się po obozie od rana do wieczora.

Właściwie niewiele więcej pozostało mu tu do zrobienia, niż nakłonić sotnika do cofnięcia rozkazu Izabbaala. Doszedł do końca tej drogi. Nic dobrego dalej nie czekało. Mógł tylko tu zostać, gdzie go znano i akceptowano, albo wracać. Pora wracać.

Trzeba było rozmówić się z Reutelem. Sprawę ułatwiał fakt, że Adams nie dostał jeszcze przydziału do pretorii. Może sotnik zmienił zdanie i obecnie przydzielanie Adamsa do elitarnego oddziału nie było mu na rękę?

Adams zamówił się u dowódcy. Zaraz do środka poprosił go Croyn. Dwaj strażnicy przepuścili ich do pretorium.

Dowódca spojrzał zmęczonym wzrokiem na przybyłego.

– Usiądź, decymusie - powiedział. Nie przestał przeglądać papierów. – I tak bym cię dzisiaj wezwał do siebie. W Krum się nie uspokoiło.

Adams mu nie przerywał.

– Ty przewidywałeś wtedy, że mianowanie Hejlabbaala jest błędem?

– Potęga imienia?

– Na to wychodzi. Myślałem, że moje dotychczasowe brzmi nieźle. Żołnierze już zdążyli się przyzwyczaić, więc nie muszę się z tym śpieszyć. Wygląda, że jest inaczej. Odkąd Hejlabbaal został obermacajbabą, zaczął zachowywać się dziwacznie i raczej prędzej niż później wypowie Szczurom posłuszeństwo. – Wykonał okrągły gest dłonią. – Ale to nie twój problem, Spalony. Poradzę sobie z nim. Sytuacja się zmieniła. Chetti szkoli uzupełnienia na Nocnej Grani, w Tibium pewna załoga.

Adams nie przerywał monologu dowódcy. Zastanawiał się, jak wyłożyć swoją sprawę.

Reutel podniósł wzrok.

– Przyszedłeś prosić o zwolnienie ze służby?

– Tak.

Sotnik pokiwał głową.

– Zwalniam was ze służby, Spalony – powiedział oficjalnym tonem. – Wykonaliście ostatni rozkaz.

Adams czuł się, jakby rosły mu skrzydła.

– Co zrobicie jako wolny weteran?

– Czy powinienem przez jakiś czas pozostać w legionie dla twojej pomocy, panie?

– Masz na myśli kłopoty z nowym obermacajbabą…?

Adams przytaknął skinieniem głowy.

Reutel wziął na siebie ciężar rozmowy; wolał sam powiedzieć pewne rzeczy, niż na nie reagować.

– To nieważne. Zwykły los dowódcy. Rozwiązałem trudniejszy problem.

– W takim razie odejdę. Nic tu już po mnie. Nie chcę więcej zabijać gaber. Dalej zajść się nie da. Spróbuję wrócić do siebie na górę.

– Pójdziesz tam z cudzą żoną?

– Nie żoną, tylko narzeczoną.

– Prawo tu mówi jedno.

Adams spoważniał: będą komplikacje? Reutel jednak spoglądał na niego spokojnie i życzliwie.

Macajbaby nie będą robić wam trudności, jednak behmetim ujmą was i osądzą. Oni nie przyjęli do wiadomości nawet faktu śmierci Drubbaala – powiedział. – Dam ci list, że opiekujesz się nią. Wystarczy na moje posterunki.

„A co dalej?”, pomyślał Adams. Właściwie mógłby spytać o radę sotnika. „Nie, to zły pomysł”, uznał. „Reutel może udawać niewiedzę i nie stosować prawa. Przecież dał mi znać, że działam wbrew prawu. Moja wypowiedź zmusi go do reakcji…”

Sotnik wręczył mu przygotowany wcześniej pergamin. Stosowne pieczęcie były już na nim umieszczone. „Dokładnie przewidział tę rozmowę”, pomyślał Adams, chowając otrzymane dokumenty w wodoodpornym schowku z pęcherza.

– A twoja prognoza sytuacji, Spalony? – spytał Reutel. – Co nas tutaj czeka?

– Przekażę ci moje przypuszczenia. Ale w niektóre z nich sam mało wierzę.

– Jasne. Mów. Na to właśnie czekałem.

– Wprawdzie Czarne mają potężne rodzaje broni, lecz myślę, że ich nie użyją przeciw Krum, skoro dotąd tego nie zrobiły. Jakby im dalej od Linii, tym więcej im wolno. Natomiast po naszej stronie stają się bezradne. Czarnego można zabić równie łatwo jak człowieka. Moim zdaniem nie przystąpią do frontalnego ataku. Przecież w czasie każdej wizyty Pana z Morza są w Krum, ale wycofują się równo z jej końcem.

– Czego więc się obawiać?

– Może za wcześnie na obawy, ale obserwować warto. Dlaczego nagle zaczęły pojawiać się Złote Gabery, skoro wcześniej mało kto o nich pamiętał? Moja przeszła grań do Tibium, teraz dała się złapać Crispa. Poza nimi schwytano kilka innych Czarnych o bardzo ludzkim wyglądzie. Może być tak, że obecność jednej ściąga tu następne, może chodzić o coś zupełnie innego.

– Niby co?

– Może to być dalsza reakcja na nasz zwiad, podczas którego sięgnęliśmy do Płomienistych Wrót. Tamta strona za Wrotami ożywiła się i działa. Również nadchodząca wizyta Pana z Morza może być reakcją na tamten zwiad. W takim wypadku pojawienie się licznych Złotych może oznaczać próbę pokojowego opanowania Krum. One same mogą nawet nie wiedzieć, że są narzędziami w cudzych rękach. Może być jeszcze co innego: Żołnierze zapatrzyli się w Złote. Mniej w nich ochoty do odbijania kobiet spośród Golców. Transporty za Płomieniste Wrota idą bez zakłóceń.

– Sam przecież prosiłeś o uchylenie rozkazu Izabbaala.

– Dalej proszę. To dla Złotej Pięknookiej. Uratowała mi życie.

– Nie widzisz tu sprzeczności?

– Podzieliłem się z tobą moimi najskrytszymi podejrzeniami, dowódco. Nie znaczy to, że w nie wierzę, ale i to trzeba brać pod uwagę.

– Dobrze. Odwołam jego rozkaz. Dlaczego atak na nas miałby zostać tak poprowadzony?

– Wśród Szczurów nie ma behmetim. Może kiedy już przyzwyczaimy się do Złotych wśród nas, podesłane zostaną wśród nich behmety w ich ciele? Crispa nie jest owłosiona. Nie ma naturalnej ochrony przed behmetim. Dopiero od niedawna chadza odziana. Hjalmir jest w niej zakochany po uszy – gotów jestem się założyć, że dotąd nie sprawdził, czy ona potrafi nazywać.

Reutel pomyślał, że Adams zazdrości chirurgowi pięknej adiutantki, jednak powiedział co innego:

– W archiwach stoi, że urokowi Złotej żaden mężczyzna się nie oprze. Ty jeden okazałeś się wyjątkiem.

– Może dlatego, że ona już wcześniej spotkała swojego człowieka?

– Ach, tak.

– Crispa jest urodziwa i czarująca. Jeśli ona czy inne Złote biorą udział w takim planie, to tylko jako nieświadome narzędzia. A jeśli jest inaczej, a te człekopodobne Czarne to dzieci Pachoma…? Czas na płaskowyżu może płynąć inaczej.

– Ale twoje klepsydry nie pokazały nic nadzwyczajnego.

– Może im dalej od Linii, tym efekt silniejszy. Sam nie wiem.

– Niedługo ludzie powiedzą „Klepsydry Hjalmira”, nie „Klepsydry Spalonego”.

Adams wzruszył ramionami. Nie zależało mu szczególnie na prawach autorskich do akurat tego odkrycia naukowego.

– A w Kram o Krawcu zapomną i opowiadać będą, jak to Hjalmir w pojedynkę zajebał behmeta. - Uśmiechnął się Reutel.

Sotnik wezwał Barchema, by ten spisał wyłożone opinie Adamsa. Hjalmir towarzyszył dzisiaj zwiadowi. Rachubiec sprawnie spajał wypowiedzi Adamsa w zwięzły raport.

– Petrynał pozostawisz na Linii. To zbyt potężna broń, by dostała się w ręce macajbabów.

Adams nie protestował. Sprzedał petrynał legionowi aż za dwadzieścia cztery sycele, które przeznaczył na wykupienie części tarhatum Renaty od legionu. Za resztę kupił piękny sztylet, wypolerowane zarękawia i nagolenice z niewielkimi twarzami paradoksalnymi. Obecnie nosił się już jak pretorianin.

Już po służbie Bertucci i Scholz popijali przydziałowy destylat, siedząc przy ognisku.

– Jak tam twoje eksperymenty? – zagadnął Scholz, wskazując podbródkiem ku samotnej Crispie stojącej na blankach. – Ja zapłaciłem dwunastą część sycela, a też nie zostałem draśnięty.

– Ale nigdy jeszcze tak piękna pierś nie dotykała mojego czoła – prychnął Bertucci. – Twoich pryszczy nie chciałaby dotknąć nawet za dwa sycele.

– Uważaj sobie. Katrup zauważy, że mu ją podrywasz.

– Kędzierzawa wodzi maślanymi oczami za Spalonym, ale on nie gustuje w Złotych.

– Ee… – Scholz pokręcił głową. – Wszystkim zawróciła w głowach, to i jemu też. Zobaczysz, zaraz do niej wyjdzie.

– Chciałbym zobaczyć tę jego młynareczkę.

– Wszystko chciałbyś robić jak Spalony.

– No, wiesz, facet zaczął od niewolnika. Chciałbym się tak wybić, jak on.

– To się śpiesz. On tu długo nie zostanie. Dowodził Wentzlem, teraz może mu nie być w smak słuchanie cudzych rozkazów.

– Uczył mnie rysować góry i ocean. Kazał zaczynać rysunek od kresek wychodzących z jednego punktu.

– Nauczyłeś się?

– Hjalmirowi się podobało, Spalony mi to pokreślił, jest wymagający, ale wiem, o co mu chodzi. Wczoraj w Krum trochę poćwiczyłem. Od tych kresek ulice wychodzą jak prawdziwe. – Pokiwał głową z podziwem.

– Spałeś na przepustce w lupanarze…?

– Nie. W oberży Drobara.

Samotna Crispa, oparta łokciami o blank, gapiła się na ocean.

– Nawet Jelena nie ma takich pięknych piersi jak Kędzierzawa – rzucił Scholz, bacznie obserwując rozmówcę.

– Boś widział u Jeleny… – Bertucci uniósł się o ton za bardzo. Gęba Scholza rozjechała się w chytrym uśmiechu.

Umilkli, gdyż na blanki wyszedł Adams. Scholz znacząco łypnął oczyma. Adams stanął obok Crispy.

– Ależ tam jest pięknie w tamtym mieście w dolinie. Bardzo chciałabym chodzić tą plażą.

– Może Hjalmir cię tam kiedyś sprowadzi.

– Mieszkałabym w jednym z tych maleńkich domków i co dzień wychodziła nad wodę posłuchać fal. Dotąd wędrowałam tylko głęboko pod tym miastem.

– Pod miastem też wiodą ścieżki Drogi Trupa?

– Dolne ścieżki. Krętymi, dusznymi korytarzami. Z sufitu czasem wystają ludzkie nogi, czasem ręce, a nawet ludzkie głowy. Póki nie wysuną się całkiem, nie spadną i nie pójdą z innymi Golcami, cuchną nieznośnie.

„Czy w Krum skazani na śmierć z pohańbieniem pamięci sięgają idącej pod ziemią granicy między Stroną Ludzi a Stroną Trupa i, jak kiedyś Drubbaal, tygodniami zbierają się do swojej drogi?”, pomyślał.

– Inni schodzą po schodkach ciasnymi korytarzykami i sami chętnie dołączają do pochodu – powiedziała.

– Zawędrowałaś kiedyś za Płomieniste Wrota…?

– Nie, nigdy. Tylko zbliżałam się do nich, a Golcy przechodzili przez nie. Musiałam uważać, żeby mnie przemocą tam nie wciągnęli. Zbyt wiele we mnie ludzkiej natury i ten ogień by mnie spalił.

– Złota Gabera może przejść na tamtą stronę i wrócić.

– Widocznie nie jestem dość złota. Za to jestem już zasiana – dodała z dumą.

– Szybko się z tym Hjalmir uporał.

– Człowiek zawsze zasiewa Córkę Ziemi za pierwszym razem.

– Chyba jeśli jest płodny, nie…?

– Córka Ziemi to pozna. Wymyśliłam imiona dla mojego dziecka, ale nie wiem, czy spodobają się człowiekowi.

– Sama wybrałaś…?

– Tak. Dla córki Lawdah.

– Popraw na Lavinia. Bardziej mu się spodoba. A dla syna?

– Almekh.

– Zmień na Almert. Jeszcze ładniej zabrzmi.

„Jak bliska jest nam…”, pomyślał. „Czy w ogóle można wskazać znaczące różnice? A zaraz Złota Pięknooka, a potem te losze zaszlachtowane przez Hjalmira”. Popatrzył na Crispę. Odeszła nieco, by gapić się na ocean i drobne domki Dolnego Miasta, a jednak co chwilę zerkała na niego, obdarzając skrzącym się uśmiechem. „A jeśli Czarne to zwyczajni ludzie, przemieniani od pokoleń Ukąszeniem Ogni? Jeśli tę przemianę wywołuje wyłącznie ukąszenie duszy przez Płomieniste Wrota? Im głębiej za Wrota wchodzą, tym przemiana mocniejsza; im Wrota dalej i dawniej za nimi byli, tym odmienność słabnie. Sam nie wiem…” Pogrążył się w zadumie.

Wieczorem wybrał się na grań i dalej, do miejsca pochówku zmarłych legionistów. Przy kurhanie Quirinu, na płaskiej płycie znalazł trzy kamyki obok siebie. Dołożył do nich czwarty. Niech i ona wie, że z nim też wszystko w porządku.

Trudniej było odnaleźć nie oznakowany kopiec Suristera, pierwszego pacjenta, którego nie udało się mu uratować. Wreszcie uznał, że trafił na właściwy kopczyk. Tu też dołożył kamyk.

148.

Adams skierował się ku zagrodzie Hrabbana. W miarę jak się tam zbliżał, wątpliwości gryzły go coraz mocniej. Zatopiony w myślach, stale przyśpieszał. Musiał wreszcie zatrzymać się i odsapnąć, żeby wejście wyglądało odpowiednio okazale. Z pewnością niejedna para oczu obserwowała go zza drewnianego płotu. Szedł dalej godnie, sprężystym żołnierskim krokiem, opierając czasem dłoń na głowni miecza. (Miecza wolałby nie dobywać, bo władał nim bez porównania gorzej niż krzywą igłą). Hełm udawała czaszka Gaberci, zbroja kolcza szczelnie obłożona czarnym futrem i takiż fartuch, sporo wypolerowanych blach, na ramionach purpurowy płaszcz… Jakże wzbogacić mogą zręczne dłonie…

Wyszedł już poza centrum Dolnego Miasta – tu domostwa były mizerniejsze, murowane niezdarnie, krzywo; zabudowania gospodarskie zbito z czarnych desek. Szczerbate płoty oddzielały je od polnej drogi. Omijał kałuże po ostatnim deszczu, glina zdążyła już przeschnąć, błoto nie kleiło się do butów.

Zagroda Hrabbana zawsze wyróżniała się zasobnością. Obecnie wyglądała jeszcze lepiej: zbutwiałe deski obory, w której kiedyś przyuczano Adamsa, zostały wymienione na nowe, jeszcze jasne, a nad drzwiami domu i stodoły pyszniły się przybite wielkie czaszki busierców, często o dwóch lub nawet trzech parach okazałych rogów, lub nieco mniejsze, o krótszych rogach, czaszki gaberze. Adams naliczył ich przynajmniej z dwadzieścia cztery sztuki. Hrabban, eksponując prezenty od syna, podkreślał swoje znaczenie i wkład w obronę Linii.

W obejściu krzątał się Kuczer. Dwa pełne wiadra przyginały go do ziemi. Suchy jak wiązka chrustu, twarz zaklęśnięta w sobie, oczy podkrążone jak zawsze.

„Alkoholik odbity z transportu…”, rozpoznał Adams.

Jednak sina cera Kuczera gdzieś zniknęła, policzki różowił blady rumieniec. Zgarbiony niewolnik uśmiechnął się przyjaźnie.

Aby zapukać, Adams dla fasonu naciągnął okutą rękawicę. Łupnął tak, że niemal wyleciała framuga. Drzwi otworzył zgięty wpół Illation. Ledwie śmiał podnieść oczy w górę.

– Hrabban jest?!

– Tak, panie.

– Prowadź do niego, Illation.

Syn gospodarza rozdziawił zdumioną gębę.

– To ty, Zębaty…? To twoje, to wszystko…?

– Uważaj. Mówisz do decymusa z Linii.

Illation zgarbił się. Adams miał przy sobie gladius i sztylet. Trudno byłoby mu sprostać, walcząc pięściami i pałką.

– Poproszę ojca.

Nie było to potrzebne: wieść rozeszła się błyskawicznie. W drzwiach izby już stał Hrabban, zza niego ciekawie wyglądały Rokka i Adala.

– Bez urazy, Onofrio – powiedział Hrabban. Jego bladą twarz pokrywał zimny pot. Były niewolnik, obecnie silny i uzbrojony po zęby oficer, mógł łatwo wyrównać rachunki.

– Bez urazy. – Adams przytaknął skinieniem głowy. „Jakie cuda może sprawić zbroja legionowa…”, pomyślał.

– Renata! Adala! – krzyknął gospodarz, a po grzbiecie Adamsa przebiegł dreszcz. – Dlaczego jeszcze nie przyniosłyście wina…?! – Wskazał Adamsowi zydel. Ten sam, który on kiedyś mozolnie wystrugał.

Adams rozsiadł się wygodnie. Hełm postawił na blacie stołu. Stężałe rysy Gaberci wyszczerzyły się do gospodarza. Adams przetarł włosy wilgotną dłonią. Nie chciał, żeby skóra przeświecająca na czubku głowy była zbyt widoczna.

Renata przyszła w chuście na głowie. Dopiero napełniając jego kielich, spojrzała na niego spod cienia chusty. Nie zmieniła się, nadal szczupła i gibka, skryta w fałdzistej szacie. Nie zmieniło się też jej spojrzenie. Tyle blasku, tyle iskierek, a te skierki były dla niego: jej oczy śmiały się, gdy napotykały jego spojrzenie. Nic nie mówiła.

Adams odpowiedział uśmiechem. Wyostrzone górskim słońcem zmarszczki wygładziły się. Spojrzała na niego przeciągle. Był w domu, u siebie.

– Co tu nowego, odkąd odszedłem?

– Marcupij nie żyje – powiedział Hrabban.

– Ale ledwie dwa tygodnie temu. Jeszcze mu nosimy jadło – przerwała Renata. Nie mogła wytrzymać milczenia. Chciała z nim rozmawiać, chociaż na neutralny temat.

– Jeszcze się odzywa? – spytał obojętnie Adams. Z trudem zachowywał pozę.

Zauważył, że oba gąsiorki wina pochodzą z najtajniejszych zasobów Hrabbanowej piwnicy. Trunek był mocny, aromatyczny. Dziewczyn nie minie bura.

– Tak, ale trudno zrozumieć – włączyła się Adala. – To tylko jęki. Chyba wkrótce zdecyduje się odejść.

Czarny piorun z oczu Renaty strzelił w jej kierunku. Adams westchnął. Jak dobrze, że tu tak mało zmian…

– Gdzie Symmachs?

– A pewnie przy jakiejś robocie. – Hrabban zerknął z niepokojem na Adamsa.

– Chciałbym go zobaczyć.

Hrabbanowi drgnęła powieka. Doskonale wiedział o ich wzajemnej niechęci. Bokserowaty znęcał się nad Adamsem ze szczególnym upodobaniem. Dał znak, żeby sprowadzono syna.

Adams z lubością smakował najlepsze wino Hrabbana. Pił je wcześniej tylko raz, w tajemnicy, użyczone przez Lottę.

Wypasiony parobek wszedł z niepewną miną, trzymając się poza zasięgiem Adamsowego gladiusa.

– Dobrze wyglądasz, Symmachs – powiedział Adams.

– No… – mruknął tamten, podejrzliwie wpatrując się w nienawistnika. – Jakoś ostatnio niedostatek nie doskwiera.

Adams wyszczerzył zęby w drapieżnym uśmiechu.

– Na Linii potrzeba krzepkich, dobrze odżywionych żołnierzy. Pora na służbę, Symmachs.

Zapanowało milczenie.

– Za dwa dni pójdziesz Ciemną Doliną na Mroczną Przełęcz. Tam dołączysz do sotni Drubbaala.

Było to oczywiście wymysłem Adamsa. Ale Symmachs zasłużył sobie na to. „Reutel potrzebuje żołnierzy”, pomyślał Adams. „Zrobił dla mnie wiele dobrego, muszę mu załatwić uzupełnienie za moje odejście”.

– Ale jak…? Dlaczego? Już jeden mój syn służy w legionie – włączył się Hrabban.

Adams obejrzał się leniwie. Nie wiedziano tu o śmierci Pachoma; Adams ani nie chciał, ani nie mógł być jej zwiastunem. Należało to do garnizonu. Tutaj jeszcze nawet nie ogłoszono śmierci Drubbaala.

– Drubbaal dał ci simbolon, Hrabbanie. Simbolon przeznaczony wyłącznie na taką okazję.

– Dał.

– To porównaj jego drugą połowę. – Adams sięgnął do mieszka i starannie wybrał właściwą glinianą skorupę. Nie mógł jej pomylić z najważniejszą.

Hrabban przyniósł swój okruch. Niestety, pasowały do siebie idealnie. To była decyzja Drubbaala. Adams schował swoją połówkę.

– Przez dwa dni jedz, pij i baw się, Symmachsie – powiedział. – Potem czeka cię wiele przygód.

Renata przyniosła alabastrowy flakonik. Bezszelestnie zbliżyła się od tyłu i delikatnie rozczesała włosy Adamsa. Poczuł na czole leciutki dotyk jej chłodnych dłoni. Następnie zaczęła wcierać w jego włosy wonny olejek. Oczywiście nie sprzeciwiał się wyrazowi najwyższego szacunku. Wolałby je umyć, chociaż olejek też usuwał pył z włosów.

– Nie należy mi się takie uznanie – powiedział do Hrabbana.

– To jej własny olejek, robi, co chce.

Adams lekko odchylił głowę do tyłu, żeby Renacie było wygodniej. Symmachs wyszedł; zresztą nawet gdyby został, nie groziłoby, że ten poderżnie Adamsowi gardło – simbolon Drubbaala miał moc magiczną.

– Zużyjesz cały zapas, a przecież to bardzo drogi olejek – powiedział Hrabban.

– Tak. Drogi – odrzekła sucho Renata.

Zaraz jednak nastąpiło coś nieoczekiwanego. Oto Adala przyklękła u jego stóp.

– Czy mogę ci zdjąć sandały, Bellvekhi? – Jej spojrzenie było o wiele za długie.

„Czy tu naprawdę nic się nie zmieniło…?”, pomyślał. „Czy może to mundur je tak odmienił…?”

Obie panny pogubiły się zupełnie.

Adala rozplatała rzemienie jego górskich butów. Z zaciekawieniem obejrzała pogrubioną podeszwę. Sprawdziła sztywność cholewki. Pokręciła głową.

– Dają przewagę nad Czarnymi.

– Tak. – Spuściła wzrok i delikatnie odwinęła jego onucę. Następnie zaczęła masować stopy i wcierać w nie oliwę. Przyjemne mrowienie relaksowało.

„Warto było iść na Przełęcz, szyć rannych, odbijać Golców z konwoju, ryzykować pod Płomienistymi Wrotami…”, pomyślał. „Choćby dla tego przywitania. Cokolwiek się stanie później”.

– Dużo masz olejku, Adala – rzucił kwaśno Hrabban.

– To zwykła oliwa. Onofrio miał zranioną stopę. Muszę ją opatrzyć.

– Moich stóp tak nie pielęgnujesz.

– Onofrio jest żołnierzem.

– Ale Drubbaalowi nigdy tak stóp nie opatrywałaś.

– Bo nie muszę. Od tego jest Renata.

Spotkały się dwa spojrzenia: szmaragdowe i czarne.

– Drubbaal nie rani stóp. Ma stwardniałą skórę. – Renata jednocześnie pociągnęła Adamsa za oboje uszu. Zbyt mocno.

– Au… – jęknął.

– Co jeszcze przykazał Drubbaal…? – spytał Hrabban.

– O tym jutro. To nie są tak ważne sprawy. – Adams machnął ręką.

Z pewnością martwy Drubbaal wydawał mniej poleceń.

149.

Rozsądny Hrabban ugościł swojego byłego niewolnika najlepszą izbą na piętrze, do której wchodziło się z ganku nad atrium lub od korytarza. Adams już kiedyś w niej był, gdy pomagał wnieść tam łóżko, świeżo zbite z desek. Teraz opierał dłonie na szorstkim drewnie balustrady, obserwując, jak Kuczer z pomocą nieznanego niskiego mężczyzny mozoli się z rozeschniętą beczką. Kiedy ją wreszcie wytoczyli z atrium, stało się całkiem cicho. Zamknięty pierścień zabudowania izolował od smrodu gnojownika czy gwaru codziennej krzątaniny przy młynie. Rodzina gospodarza niechętnie opuszczała zacisze atrium.

Zrzucił zbroję, sandały, skorupę, aż wreszcie został w samej przepasce biodrowej. W cebrzyku spłukał całodzienny pot. Chłodna woda usuwała zmęczenie, odświeżała. Obejrzał czarne kudły na znamionach: nie były rzadsze niż w Wentzlu. Paznokcie zmiękły od wody, ale pozostały spotworniałe: kilkakroć grubsze niż ludzkie i ciemnosine. Rowki, z których wyrastały, były nabrzmiałe, skóra wokół zaczerwieniona. Ściął paznokcie, a następnie spiłował starannie. Póki nie odrosną, będą wyglądać prawie normalnie.

Dobrze namoczona sierść nie broniła się przed brzytwą. Dokładnie wygolił włosy na znamionach – odrosną gęstsze, ale może wcześniej Renata przyzwyczai się do ich obecności. Brakowało kremu do golenia: skóra piecze, później się zaczerwieni.

Odświeżony, wyciągnął się na miękkim posłaniu. Zabrakło mu szorstkiego dotknięcia futra na deskach pryczy – teraz jakby zapadał się w głąb. Po chwili minęło niemiłe uczucie zagłębiania się w otchłań.

Sen nie chciał przyjść. Przed oczyma biegł film z wydarzeń minionego dnia. Spotkanie z Hrabbanem i nienawiść na twarzy Symmachsa przeplatały się w myślach z widokiem Renaty, z jasną twarzą Adali i jej upartym, jakby surowym spojrzeniem. „Jej oczy to rzeczywiście dwa drogocenne kamyki”, pomyślał. „Renata ma zupełnie inne – ciemne, czekoladowe i niewiarygodnie ciepłe. Jakże różne mogą być oczy dziewczyn”. Wystarczyło przymknąć powieki, by ujrzeć, jak Renata pojawia się w drzwiach izby kuchennej. „Ona chodzi z taką gracją”.

Dom uspokajał się. Cichła krzątanina niewolników. Jedni znikali w szopie, inni w korytarzu, przy wyjściu, układali się do spania. W gościnnej izbie, na parterze, Hrabban kończył samotny wieczór nad dzbanem zadrożdżonego wina. Zabicie Zębatego rozważał już wcześniej i odrzucił ten pomysł. Miałoby to poważne następstwa – na pewno zaszkodziłoby Pachomowi.

„Cóż, Symmachs pójdzie na służbę. Pachom nie da mu zrobić krzywdy, chociaż za nim nie przepada. Zresztą mało kto lubi Symmachsa”, westchnął do siebie. „Mnie ubędą dwie ręce do roboty. Zresztą może to i lepiej? Ostatnio półsyn zhardział, domaga się swojej części majątku. Żony nie ma, a pieniądze i mienie by brał. Do lupanaru co sobotę gania. Tylko pić i się bawić, a robota kiedy?”

Złość na zachłannego potomka ożywiła gospodarza. Po chwili wino znów wzięło górę. Głowa ciążyła Hrabbanowi. Twarz Adali siedzącej na ławie, w pogotowiu, by uzupełnić ojcu kielich, wydawała się rozmyta i niewyraźna. Senność powoli brała go w swe ramiona.

„Symmachs!”, jak błysk przeszło przez głowę Hrabbana. „No, jasne, to on. Już raz ledwie go powstrzymałem”. Tym razem resztki senności pierzchły na dobre.

Adams przed oczyma duszy miał twarz Renaty. Zarys czoła niemal skryty narzuconą na głowę chustą, prostą linię nosa. I tę chwilę potem, kiedy uniosła wzrok na niego. I pierwsze iskierki uśmiechu, jakie w tym spojrzeniu zagościły. A potem jak tych iskierek przybywało, a wokół oczu formowały się zmarszczki uśmiechu.

„Może ona teraz myśli o mnie?”, pomyślał. Wyciągnął się na wznak. Dłonie podłożył pod głowę. Wyobraził sobie skręconą w kłębuszek dziewczynę. Wymyślona Renata naciągnęła na grzbiet przykrycie i odwróciła się plecami. „Czyżby zasnęła…? Nie, to niemożliwe. Ja nie śpię, ona też nie może zasnąć”.

Usłyszał leciutki szmer przy wejściu. Cicho uchyliła się zasłona. Równie delikatnym ruchem sięgnął po sztylet. W domu już pogasły światła, jednak w panującym zmroku dostrzegł ciemniejszy kształt skradający się ku jego posłaniu. Adams odłożył broń. Rozpoznał zbliżającego się intruza. Lekko odsunął tkaninę, by mogła się łatwiej pod nią wsunąć. Mocno wtuliła się w niego.

– Jesteś. Wiedziałam, że wrócisz – wyszeptała mu prosto do ucha.

Wsunął dłonie pod ramiączka jej lnianej tuniki. Równo z ciepłem jej ciała wyczuł nienawistną szorstkość ramiączka podtrzymującego strój. Nigdy nie ściąga tego cholerstwa?

Zachichotała. Kusząco poruszała się wewnątrz swojego pancerzyka. Nie protestowała, gdy zsunął jej tunikę, nawet pomogła ją ściągnąć, ale przecież nadal pozostała w zabezpieczeniu. Mógł pieścić tylko jej ramiona, szyję i uda. Reszta pozostała ukryta. Miłość miłością, ale ślubu jeszcze nie zawarto – panna wiedziała, co robi… Tracąc dziewictwo, stałaby się warta jedynie dziesiątą część swojego tarhatwn, stratę musiałaby wyrównać jego posiadaczowi. Nigdy nie spłaciłaby tej kwoty, na resztę życia czekałby ją smutny los niewolnicy.

– Przyszedłem po ciebie – powiedział. – Zabrać cię z sobą. Zwrócili mi wolność za zasługi w służbie, ale tutaj, w Krum, mogą mnie aresztować. Prawdopodobnie nadchodząca wizyta Pana z Morza została sprowokowana przeze mnie. Dotarłem zbyt daleko w głąb jego włości, a on teraz usiłuje mnie schwytać. Pogoń trwa już od dawna.

– Uciekaj więc, Hemfriu. Zrobię wszystko, żeby cię nie złapali. Powiedz, co powinnam zrobić.

– Uciekaj ze mną.

– Nie mogę pójść z tobą.

– Jak to? – Lekko odsunął ją od siebie. – Przecież powiedziałaś, że mnie kochasz.

– To prawda. Nikogo bardziej nie kochałam i nie kocham. Upewniłam się, kiedy odszedłeś z Hjalmirem. Gdy tylko zamykałam powieki, twój obraz pojawiał się przed oczyma mej duszy. Gdybym miała oddać życie, abyś ty żył nadal, zrobiłabym to.

Nie mógł jej nie otulić ramionami.

– Dalej nie rozumiem.

– Nie należę do siebie. Ojciec decyduje, jakiego mężczyznę poślubię. Mam być posłuszna.

– Nie masz ojca. Od dawna jesteś sierotą.

– Połowa mojego tarhatum należy do Hrabbana, a połowa do Drubbaala. To dużo pieniędzy. Nie mogę tego zmienić.

– W legionie zmieniło się wiele: Drubbaal nie żyje. Nie mów tego nikomu. To jeszcze tajemnica.

Odezwała się dopiero po namyśle:

– Domyśliłam się tego, zanim mi powiedziałeś. Wróciłeś zdrowy i cały, a na dodatek w triumfie. Zabiłeś Drubbaala?

– Nie ja. Pachom to zrobił. Drubbaal chciał nas obu zabić.

– Tak też myślałam. Dobrze, że go pokonaliście.

– Pachom był jego następcą.

– Pachom sotnikiem? Młody nawet na oficera.

– Pachom też już nie żyje.

– Ach, Pachom… – urwała. Tego się nie spodziewała. – Wiesz, kto jest spadkobiercą Drubbaala? – spytała po chwili.

– Legion. Kasa legionowa.

– Więc należę w połowie do legionu. To dobrze, legionowym tarhatum zawiaduje sotnik przy zgodzie decymusów. Hrabbanowi jeszcze trudniej będzie zmusić mnie do spania z nim.

– Wykupiłem znaczną część twojego tarhatum, a obecny sotnik, Reutel, nie będzie rościł praw do ciebie. Nie odejdę bez ciebie.

– Musisz. Ja chcę, żebyś żył. Mnie wystarczą chwile, które razem spędziliśmy. Wiem, że nic lepszego mnie w życiu nie spotka.

Ich szepty przerwał szelest od drzwi. Adams dobył sztyletu. Sobą zasłonił leżącą Renatę…

– Renata – rozległ się dziewczęcy szept. – Natychmiast uciekaj! Ojciec tu idzie. Gramoli się już po schodach.

Renata szybko zgarnęła tunikę i naciągnęła na siebie. Adala wyprowadziła ją na ganek atrium. Hrabban wspinał się od frontu.

Suche deski trzeszczały pod dziewczynami, jednak nie dość głośno dla dzisiejszych uszu gospodarza.

Wreszcie Hrabban pojawił się w drzwiach pokoju.

– Zębaty?

– Tak. Słucham.

– Dobra. W porządku. – Hrabban podrapał się po karku. – Siądę sobie za progiem. Ciepły wieczór dzisiaj, burzowy. Może co komu złego przyjść do łba…

„Mógłby sobie wymyślić lepsze wytłumaczenie”, pomyślał Adams.

Wkrótce rozległo się głośne chrapanie. Gospodarz nie był w stanie podołać służbie wartowniczej. Niestety, nie było też nadziei, że Renata sforsuje tę przeszkodę.

Adams zasnął ze sztyletem w zasięgu ręki.

Sen o Renacie przychodzącej pod postacią Złotej lub pod postacią Crispy nie wrócił.

150.

Adams zaproponował Hrabbanowi po pół sycela za każdy dzień gościny. Ten skwapliwie się zgodził. Adams nie opuszczał domostwa, spotykając Renatę jedynie na posiłkach.

Zgodnie z poleceniem, Symmachs po dwóch dniach zebrał się do drogi. Adams przyglądał się jego przygotowaniom. Poradził, żeby starannie owinął stopy onucami, nim założy sandały. Pokazał, jak z worka zrobić sobie wygodną namiastkę plecaka.

– Weź jedną skórę Czarnego – poradził. – Żebyś nie marzł na noclegach, zanim zdobędziesz swoją.

Parobek podporządkowywał się rzeczowym radom fachowca.

– Broń i strawę dostaniesz za służbę, ale weź trochę koło sobie, bo za opatrywanie ran musisz katrupowi zapłacić, a pierwsze stipendium dostaniesz po miesiącu.

Symmachs odruchowo położył dłoń na wypchanej sakiewce i skinął głową.

– Jeszcze jedna rada: zawsze miej ze sobą trochę soli, papryki i pieprzu.

– Drogie na Linii?

– Na Linii wszystko jest droższe niż w Krum. Musisz mieć się czym wysmarować i posypać, jak cię Czarne dorwą. Lepiej smakujesz, krócej boli…

Symmachs poczerwieniał ze złości, jakby miał eksplodować, ale się nie odezwał.

Adams nie mógłby przysiąc, czy tamten tuż przed wyjściem na wszelki wypadek nie zajrzał do spiżarni.

Na wieczór Hrabban nie ułożył się do snu na schodach; najwyższy czas, bo po trzech nocach przespanych na twardej podłodze gnaty bolały.

Na trzeci dzień oboje odważyli się razem wyjść poza domostwo. Adala krzątała się na dworze; rzuciła im szybkie spojrzenie. Ingyar rąbał drewno, odwrócony tyłem. Kuczer łatał tynk na murku przy gnojowniku, pomagali mu dwaj nowi. Energicznie kierował robotą. Śpieszył się, by związało jeszcze przed opadem martwiny. Inni domownicy gdzieś się zawieruszyli.

Na łące nad Krum na trawie było jeszcze sporo rosy. Powietrze dopiero ogrzewało się, wszechobecny zapach Pana z Morza nie był jeszcze tak dokuczliwy. Przysiedli na parze pniaków. Drzewa rosły splecione – pniaki utworzyły zgrabną ławkę. Zdążyły ściemnieć, zdradzieckich plam żywicy nie było.

– Wymarzyłem sobie taki wieczór, w którym przyjdziesz do mnie. Ale jak usłyszałem szelest, sięgnąłem po sztylet.

– Zrobiłam rzecz nie do pomyślenia. Zdrada karana jest śmiercią z pohańbieniem pamięci.

– Ale teraz też jesteśmy blisko siebie.

– Nikt nie widzi.

– Widzieli, jak wychodziliśmy razem.

– Ale to biały dzień, nie noc i nie twoje łóżko.

– Przecież miałaś strój na sobie.

– Bez stroju behmetim zabiliby mnie na miejscu. Jak było, też by zabili, tyle że później. Jestem narzeczoną sotnika. Zabiliby mnie, a pamięć pohańbili.

– Czy Adala mogłaby donieść na nas?

– Wykluczone.

Nie uspokoiło go to jednak. Wyobraził sobie, jak Adala właśnie biegnie do Krum. Potem próbował sobie wyobrazić następstwa. Ale myśli leniwe nie chciały skoncentrować się na groźnych przewidywaniach. Czuł ciepło Renaty, ufnie przytulonej do niego. O takim poranku marzył, kiedy przykrył grzbiet wyleniałą czarną skórą, żeby umknąć chłodowi, a pierwsze promyki ciepła rozgrzewały zmarznięte, wymęczone ganianiem po górach gnaty, ale im więcej czasu upływało na służbie, tym marzył, niestety, coraz rzadziej.

– Pomimo śmierci Drubbaala skazaliby cię za zdradę?

– Jego śmierć nie została oficjalnie ogłoszona w Krum, więc według prawa on jest nadal posiadaczem mojego tarhatum.

– Niektórzy jeszcze uważają, że on może wrócić jako Suchy.

– Suchy?

– Jako Trupistwór, żyjący kościotrup o gnatach połączonych wyschłymi więzadłami. Chcesz mieć takiego męża?

– Nie chcę innego męża niż ciebie.

Spojrzał na nią z leciutkim uśmiechem. Wokół jego oczu wyraźniej zarysowały się zmarszczki.

– No, dobrze – powiedziała. – Kiedy wyruszymy?

– Adams przygarnął ją mocno; odpowiedziała uściskiem.

– Wkrótce. Nic nie mów nawet Adali.

– O śmierci Pachoma na pewno nie dowie się ode mnie.

Chwilę milczeli.

– Powiedz, jak masz na imię? – zapytał.

– Na imię? – Spojrzała filuternie, posyłając świetlisty błysk z oczu. – Przecież wiesz, jak mam na imię.

– Tutaj każdy ma dwoje imion.

– Kto ci to powiedział?

– W legionie mówili.

– I chcesz, żebym ci powiedziała moje pierwsze imię? – Dalej śmiała się samym spojrzeniem.

– Myślę, że powinnaś mi powiedzieć.

– No, Renata.

– Nie bujaj. To jest twoje drugie imię.

– Ale wszyscy na mnie mówią „Renata”. – Znowu zerkała w niebo. Wiedziała, że wtedy jej oczy błyszczą najbardziej.

– Wiem, jak do ciebie mówią wszyscy.

– Ale co wtedy jeszcze będę mogła ukryć przed tobą?

– Po co masz coś ukrywać?

– Będziesz wiedział, co skrywam w duszy.

– Bardzo chciałbym wiedzieć, co tam skrywasz.

– Eva.

– Eva?

– To jest moje pierwsze imię.

– Eva Renata. – Spojrzał na nią ciepło. Zaczerwieniła się lekko pod tym spojrzeniem.

– Kto jeszcze zna twoje pierwsze imię?

– Mama znała. A teraz zna je Adala.

– Adala mogła komuś powiedzieć, jak ty powiedziałaś.

– Najwyżej tobie. Ufam Adali. Ona mi też.

– A jak ja komuś powiem?

– Nie powiesz. Tobie też można ufać.

– Nie powiem.

151.

Lada godzina miał się zacząć wysięk martwiny. By nie wzbudzić podejrzeń, Adams już od wczoraj chodził w zbroi. Hełm oraz jej blachy, dla niepoznaki, pozostawił w swoim pokoju. Hrabban gonił robotników do przygotowań. Właśnie niewolnicy pod wodzą Kuczera zaczęli opróżniać gnojownik.

Adams dał wzrokiem znak Renacie.

„Czy już nadszedł czas?”, spytała spojrzeniem.

– Tak. Właśnie nadszedł.

Chyłkiem wymknęli się z gospodarstwa i wspięli łąkami ponad Krum. Renata dźwigała ze sobą koszyk z prowiantem. Ich kolejne, wspólne wyjście nie powinno dziwić, gdyby nie początek wizyty Pana z Morza. Zatrzymali się dopiero na skraju lasu, gdzie kończyły się pola i łąki. W dole czerniły się zabudowania Krum. Adams zrzucił kolczugę, cisnął sakwę w cień drzewa. Rosa już wyschła. Wiatr oddalał od nich zapach martwiny. Promień słońca wychylał się spod kraja Pieczęci Sylwestra. Łąka zdążyła już się nagrzać. Za dużo owadów napełniało trawę swoim buczeniem. Żwawe, krótkonogie, szare pogońce pośpiesznie przebiegały brzegami derek. Właśnie skończyli jeść. Renata przysiadła, obejmując ramionami kolana. Wpatrywała się w ogromny brudnordzawy kadłub władcy krainy. Adams błądził dłonią po jej plecach. Palce znalazły pionowy skórzany pas stroju.

– Hrabban traktował cię inaczej niż swoje córki, inaczej niż wszystkie kobiety w gospodarstwie.

– Chcesz powiedzieć, że mnie nie wziął?

– Właśnie. Ale i co innego: liczył się z tobą, poważał cię. Czy to tylko dlatego, że byłaś narzeczoną Drubbaala?

– Zawsze tak mnie traktował.

– Jak to się stało?

– Miałam przyjaciela, olbrzyma.

– Engilu o Strasznej Twarzy?

– Engilu o Złotym Sercu i wyglądzie groźnej bestii. Starego decymusa, który nie mógł już walczyć, więc zszedł z gór do miasta. Nikt poza mną nie wiedział, że stary jest bezbronny, bo nie próbował sprawdzić. Engilu zamieszkał u wdowy Szoszannah.

– Twojej mamy?

– Tak. Zwyczajnie: pokochał trzpiotowatą, małą dziewczynkę jak córkę. Nie pozwalał jej zrobić krzywdy, kiedy miała kilka, potem kilkanaście lat:

– Ładnie opowiadasz.

– To są wspomnienia.

– Mów dalej.

– Ojca nie pamiętam. Straciłam go bardzo wcześnie, miałam wtedy zaledwie parę latek. Czarne go rozszarpały. Engilu był dowódcą ojca. Dlatego po służbie zamieszkał u matki. Był z nami przez dziesięć lat; najpierw w naszym domu, a potem u Hrabbana, kiedy się do niego przeniosłyśmy, bo w zrujnowanym domu nie dało się już mieszkać. – Renata wyciągnęła się na trawie, półleżąc na zboczu wzgórza. Podłożyła ramiona pod głowę i patrzyła nieobecnym wzrokiem, jej myśli odwiedzały minione czasy, a uśmiech był przeznaczony dla dawnych chwil. – Przyszliśmy do Hrabbana, a matka poprosiła, aby ją przyjął na służbę, bo do naszego własnego domu rabusie zaglądali niemal co dzień, a już na pewno co noc. Uważała go za solidnego człowieka. Engilu siedział za stołem i tylko na przemian podnosił krzaczaste brwi; milczał i spoglądał ponuro spode łba swymi oczyma jak szparki. Głowę miał dwa razy większą niż normalny mężczyzna, ogromną, łysą, pobrużdżoną. A Hrabban bał się go, bał się jego milczenia, jego grymasów. Tylko dlatego nie odmówił.

– Bał się?

– Dlatego zadawał się tylko z Lottą. Adala była wtedy za młoda, jak ja. Ale potem też nie odważył się do mnie zbliżyć; nawet jak dwa lata później matka zachorowała i umarła. Zamęczył ją robotą. Wymagał od niej wiele wysiłku za każdy kęs chleba. Dla mnie, dla Engilu i dla niej. Matka przed śmiercią przekazała Engilu tarhatum za mnie. Engilu przyniósł ze sobą żołd odprawny, zebrało się na połowę mojego tarhatum. Resztę spłacił matce później.

Od gór powiało rześkim powietrzem. Natrętne owady przycichły na chwilę.

– Engilu był już wtedy niedołężny. Leżał koło kominka, bo stale marzły mu nogi, marzły ręce. I to nawet w ciepły dzień. Miał straszne bóle głowy, czasami cicho jęczał, ale tylko przy mnie, nigdy przy Hrabbanie czy innych domownikach. Może z wyjątkiem małej Adali. Słyszał i widział coraz gorzej; zataczał się, gdy próbował chodzić. Udawał wtedy, że jest pijany, aby Hrabban nie poznał, że Engilu utracił swoją siłę.

Patrzył na jej oczy, nie mogąc oderwać wzroku. „Mógłbym w nich tonąć godzinami”, pomyślał.

– Na koniec wyszukał mi narzeczonego. Powiedział Drubbaalowi, że zostałam upilnowana i nadaję się na żonę oficera. Drubbaal wpłacił mu za mnie połowę tarhatum. Engilu dostał więcej, niż wcześniej zapłacił za całe tarhatum mojej matce. Jego chora głowa nadal nadawała się do interesów…

– Opłaciła mu się inwestycja. Gdyby wyrosła z ciebie brzydula, straciłby na tym.

– Nie. Te pieniądze ja dostałam w całości. Kiedy Engilu upewnił się, że Drubbaal spisał stosowne dokumenty w Krum, postanowił odejść. Zniknąć w dziurze w ziemi, którą w bajkach nazywano Mostem. Powiedział, że nie zdołamy bez końca ukrywać jego niedołęstwa. Karmiłam go łyżeczką, a potem przez rurkę, bo szczęki Engilu prawie się zrosły. Nie wychodził ze swojego pokoju, czasem ryczał gniewnie, żeby Hrabban nadal się go bał. Tylko ryczeć jeszcze jako tako potrafił. Był już wtedy zupełnie ślepy i prawie głuchy. Wreszcie wlokłam go, bo sam by nie doszedł, w nocy, by nikt nie widział, jak jest bezradny. Powiedział, że pójdzie do miasta z bajki, ale ja już wtedy rozumiałam, że mówi tylko, by mnie uspokoić.

– Pachom też nazwał mnie jego imieniem.

– Ty możesz być nim. – Spojrzała przenikliwie. – Młody i zdrowy musiał być piękny, mógł wyglądać podobnie do ciebie. Też jesteś dobry dla mnie. Dla Adali zresztą też. – Nieoczekiwanie dodała z przekąsem.

– Nie uciekła ze mną.

– Bo jej tego nie zaproponowałeś.

– Hrabban nie tknął cię, by nie stracić swojej połowy twojego tarhatum, ale za córki też dostałby wysokie tarhatum, a sypia z nimi.

– Nie potrafił się powstrzymać. Adala jest piękna, za nią i tak dostanie tarhatum. - Spojrzała mu uważnie w oczy. – Ale najwyżej dziesiątą część tego co za mnie, bo napoczęta. A za Lottę pewnie nikt nie wyłoży złamanego sycela, bo stara i brzydka.

– Ochroniła cię ściana pieniędzy.

– Wysoka ściana. Drubbaal nie zdążył uskładać na drugą połowę. A długo składał.

– Nie śpieszyło mu się. Już dawno mógłby zdać dowództwo i osiedlić się w Krum. Dowodzenie zbytnio weszło mu w krew. Nie zdecydował się do końca.

– I dobrze.

W dole widać było drogę, wzdłuż niej rządek gospodarstw Krum i górujący nad wszystkim, zbliżający się nieregularny kształt ogromnego Pana z Morza.

Wzdłuż górnej krawędzi kadłuba ciągnął się pas dziwacznych, teleskopowych wież, dość równomiernie rozmieszczonych, na ogół prostych. Podkreślały periodyczną, jakby segmentową formę kadłuba. Niektóre z wież były przechylone, celowały w chmury pod nieprawdopodobnymi kątami. Mimo to wiodły nimi zewnętrzne schody i balustrady. „Tylko szaleniec wspinałby się po tak nachylonych schodach”, pomyślał. „Chociaż dzięki balustradzie byłoby to łatwiejsze niż wspinaczka przez okap przewieszki”.

– On przybędzie już za parę godzin. Pora wejść do schronu.

– Przed nami droga Mostem. Rozgałęzia się wielokrotnie, a w jej połowie jest twoje miasto z bajki, Górne Miasto. Ani razu nie wolno się pomylić.

– Znalazłeś właściwą drogę? – Uśmiechnęła się.

– Dotarłem tu zgodnie z hasłem… – urwał, widząc, jak uśmiech gaśnie na jej twarzy. – Tu ciebie znalazłem, więc droga była właściwa – powiedział zbyt późno. Już nie zapaliło to iskierek w jej oczach.

– Zgodnie z hasłem?

– Musisz się go nauczyć, by móc sama dotrzeć do celu.

– Przecież idę z tobą.

– Kartkę papieru możesz zgubić albo mogą ci ją odebrać. Na każdych rozstajach musisz skręcić we właściwym kierunku. Wtedy nawet jeśli będziesz szła jakiś czas sama, to na końcu tej drogi się spotkamy.

– Długa ta formuła?

Objął ją i przysunął usta do ucha. Szepnął:

– „Silvestere”, to formuła. Spółgłoska to w prawo, samogłoska w lewo. – Wyjaśnił też pułapkę ostrego „u”. – Górne Miasto jest salką, wynicowaną – dodał.

Spojrzała zdziwiona.

Poprosił ją o opaskę na włosy. Pokazał na niej przykładowe drzwi, a potem wywrócił ją na nice.

Renacie zabłyszczały oczy. Jeszcze raz to obejrzała, sama wywinęła kawałek płótna.

– Ale zmyślne. A według jakiej formuły ty doszedłeś aż tutaj?

– Takiej samej. Czy tam, czy z powrotem, reguła brzmi identycznie. Musisz ją zastosować, jak będzie potrzeba.

Wysunęła się z jego objęć i uniosła na łokciach. Czegoś wypatrywała w dole. Spojrzał za jej wzrokiem: drobna sylwetka wspinała się w ich kierunku – to Adala. Wkrótce dotarła do nich.

– Szukają cię, Hemfriu – powiedziała. – Do domu przyszli żołnierze. Zbili Gorgonija, bo nie wiedział, gdzie jesteś.

– W jakich płaszczach?

– W szarych. Adams pokiwał głową.

Adala patrzyła na niego nieruchomym wzrokiem.

– A ty pójdziesz za nim?

Wyraz oczu Renaty nie pozostawiał wątpliwości.

– Ja… właściwie to przewidziałam. Przyniosłam dla was koszyk z zapasami na drogę.

Podała Renacie zawiniątko; było w nim nieco żywności, butelka wina, jakieś drobiazgi. Renata nie odmówiła, przeglądała dostarczone amulety: szukała niezbędnych na tak daleką wyprawę.

– Pozdrowisz Pachoma ode mnie?

– Adamsowi przebiegł po twarzy nerwowy tik.

– Jeśli go tylko zobaczę – odpowiedział. Adala wcisnęła mu w ręce zwitek tkaniny. „Co to jest?”, spytał spojrzeniem.

– Wyhaftowałam dla ciebie przepaskę biodrową. Noś ją pod skorupę, jest z delikatnego płótna.

Przesuwał w dłoniach pas tkaniny ozdobionej drobnym wzorkiem. Adala też schyliła głowę, patrząc na jego dłonie. Niestarannie założona chustka zsunęła się jej na kark.

– O! – krzyknął zdumiony. Dziewczyna miała krótko obcięte włosy.

– Adala!? – Wsunął dłoń między ich pasma.

Obecnie nie miały więcej jak cztery palce długości. Nierównymi kreskami zaznaczały się linie cięcia.

– Ścięłaś włosy?! Swoje piękne włosy?

– Nie chciałeś ich – powiedziała. Zmrużyła oczy, zza rzęs błyszczały dwa zimne, zielone kamienie.

Nie odpowiedział.

– Może opaski nie wyrzucisz. To nie myłoro ani truchoł.

– Musisz wracać. Zaczyna się wypływ martwiny – powiedziała Renata. – Wszyscy już wchodzą do schronów.

– Tak.

Nagle obie zaczęły mówić szybko i niewyraźnie dialektem, Adams nie zrozumiał ani słowa.

– Nie nadążam, kiedy mówicie po swojemu.

– Omawiałyśmy drobiazgi. – Renata machnęła ręką. Adala patrzyła na nią jakoś dziwnie.

– Biegnij już na dół – powiedziała Renata.

Adala patrzyła na Adamsa. Jej spojrzenie było jeszcze twardsze niż zwykle. Może mylił się, może było tylko uważne. Nieśmiało wyciągnęła do niego ramiona.

Właściwie sam w nie wpadł, nieznacznie popchnięty przez Renatę. Przytulił Adalę i pocałował. Miała gorące policzki, wilgotne od łez.

Nie spojrzała na niego, lekko uwolniła się z objęcia. Zaraz wzięła w ramiona Renatę. Obie panny się popłakały. Wreszcie Adala delikatnie odsunęła od siebie kuzynkę.

– Już czas – powiedziała.

Zawróciła i bez słowa poszła ku zabudowaniom Krum. Jej sylwetka stopniowo niknęła na tle ostatniej zieloności ukwieconych łąk.

Powietrze wypełniał trupi odór martwiny.

152.

Wspinali się jeszcze prawie godzinę. Wreszcie Adams uznał, że są w bezpiecznej odległości od żołnierzy garnizonu i poza zasięgiem Pana z Morza. Przystanęli na rozgrzanej słońcem polanie, porosłej zielem i pełnej szmeru owadów, na małym spłachciu terenu, nie koszonym od lat, z trzech stron otoczonym to wysokimi, gęstymi zaroślami kosodrzewiny, to kępami lasu. Drzewa i kosówka chroniły od wiatru, nagrzana łąka pełna była dusznego zapachu kwiatów. Gorąc aż odbierał dech, jednak Adams nie zdejmował zbroi.

Pan z Morza wypełniał sobą pół horyzontu. Z wysokości polany przypominał olbrzymi półmisek czy kadłub wraka, wypełniony ruchliwą, nerwowo kłębiącą się zawartością. Stąd jednak nie dało się dostrzec natury tych istot. Od strony morza władca pienił się, bulgotał i pryskał cieczą. Otaczał go biały, pienisty welon rozbryzgów. Wyglądało, że gigant i tym razem zetknie się z brzegiem na cyplu Krum.

– Jego odległość od warowni maleje w szybkim tempie.

– Przez ciebie przypływa? Sam wielki Pan z Morza usiłuje cię pochwycić? Ten gigant taką drobinkę?

– Obawiam się, że go poruszyłem, zaniepokoiłem, pobudziłem do działania przeciw Krum.

Zabrzmiało to jeszcze mniej przekonywująco niż wczoraj. Ot, przechwałki Adamsa…

– Dlaczego miałby to robić? Krum i tak należy do niego.

– Wcześniej była długa przerwa, a teraz jedna wizyta po drugiej.

– Zjedzmy coś – zmieniła temat.

Czuł, że Renata nie wierzy w istnienie Górnego Miasta. Zgodziła się na ucieczkę, bo wolała być z Adamsem (a może ze strachu przed narzeczonym – żywym szkieletem). Cel poniewierki wydawał się jej mętny. Zapasów mieli niewiele, a na dodatek Adams twierdził, że można je wcześniej zjeść, bo w drodze nie czuje się głodu. Zachęta do jedzenia była z jej strony gestem rezygnacji.

Po niespełna godzinie kadłub Pana z Morza zetknął się z cyplem, ale nie zatrzymał. Cypel wbijał się w jego korpus. Dopiero gdy cała twierdza, aż po bramę trupiej czaszki, schowała się wewnątrz ciała władcy, ustał ruch olbrzymiego cielska. Nad wrotami twierdzy, Trupią Gębą, wznosiła się jedna z wież Pana z Morza.

– Dalej pryska od strony morza – zauważyła.

– Ale coraz słabiej.

– Cypel zdołał go zatrzymać. Zobacz, że jego kadłub od strony brzegu wznosi się znacznie wyżej. Wypuścił nadmiar gazów od strony morza i się zakląsł.

– Może zawsze jest wyższy od tej strony.

– Przekonamy się wkrótce. Wystarczy obserwować.

– Ach, ty, ty! Wszystko wiesz. – Przejechała delikatnie dłonią po jego twarzy.

Wyczuł, ile w tym geście było lęku. Ujął jej rączkę i pocałował paluszki. Twarz jej pojaśniała. Adams, wyjaśniając coś, nadmiernie poważniał, wyglądał wtedy zbyt srogo.

Erupcja ustała. Kadłub Pana z Morza nadal był mocno przechylony na burtę. Może właśnie to uniesienie rozluźniło strukturę oraz zainicjowało wydzielanie gazu i wypływ martwiny w stronę brzegu. Na zabudowania Krum lunął deszcz cieczy i mazi. Dachy zmieniały kolor na brudnożółty. Gejzer cieczy wznosił się coraz wyżej nad pokładem Pana z Morza.

– Na co czekasz?

– Na czerwie. Chciałbym zobaczyć ich wyjście, a tutaj nam nie zagrażają.

– Lepiej ich nie spotkać z bliska.

– Tak wszyscy mówią.

I wtedy wyszły czerwie. To była właśnie ta ruchliwa zawartość kadłuba władcy. Małe, białawe drobinki opuszczały jego burtę, przedzierając się ku brzegowi. Wkrótce były ich setki. Poruszały się wijącym, robakowatym ruchem. Wyrzucone w powietrze, niektóre leciały skręcone w kłębek, inne lekko pofalowane. Najbardziej przypominały skoszone deszczem kwiecie. Wylatywały, zarysowując krótkimi, białymi kreskami strugi bijące z kadłuba.

Nie mogły dosięgnąć polany. Zasięg desantu białych niteczek nie przekraczał górnej granicy zabudowań Krum. Jednak okazało się jeszcze co innego: warstwa chmur na niebie stanowiła dla czerwi jakby stałą taflę.

– One zatrzymują się w powietrzu i potem nim idą, jak gdyby Pieczęć Sylwestra była dla nich normalną drogą – powiedział zdumiony.

Hordy cienkich, białawych przecinków wolno rozchodziły się po nieboskłonie we wszystkie strony od gejzera bijącego z pokładu Pana z Morza.

„Trudno będzie sprostać istotom, które potrafią chodzić pieszo po powietrzu…”, pomyślał. Wróciło wspomnienie szybującej swobodnie w obłokach Liliane. Czerwie jednak nie leciały jak ptak czy tatuowana dziewczyna; one czołgały się mozolnie, wolno i ciężko. Rozchodziły się we wszystkich kierunkach, ale najwięcej parło w stronę lądu. Marsz białych przecinków był wolny, lecz konsekwentny.

W dole, wśród zabudowań, ujrzeli biegające sylwetki. Czarne… Coraz więcej schodziło ich na ląd. Kręciły się po mieście. Poganiały jakichś ludzi. Oczyma duszy Adams ujrzał piękną twarz Adali pędzonej wraz z kolumną nieszczęśników przez Płomieniste Wrota.

– Łapią mieszkańców Krum – powiedział.

– Nie. Wygarnęły kilku niewolników wyznaczonych do pilnowania domostw. – Miała lepszy wzrok niż Adams.

Ktoś uciekał. Ktoś został przebity włócznią. Czarne sprawnie się uwijały. Legionistów nie było nigdzie widać.

– Krum zostało podbite przez Czarne. A jemu chodziło o pojmanie tylko jednego człowieka, mnie.

– Im nie wolno podbić Krum. Tylko zgarną pojmanych i wrócą do Pana z Morza.

– Skąd to wiesz?

– To każdy wie.

Pierwsze czerwie pełzające po niebie dotarły nad ich głowy. Wędrujących po ziemi ubywało, co raz któryś zakopywał się, choć długo w ziemi nie pożyje. Przez trzy miesiące ziemia nie wyda plonów; rośliny z podgryzionymi korzeniami uschną.

Blade przecinki wędrujące po nieboskłonie przerywały marsz. Odrywały się od niewidzialnej powierzchni i szybując na skrzydełkach, opadały na ziemię. Bezskrzydłe roztrzaskiwały się.

Jeden z lecących czerwi zbliżał się do Adamsa i Renaty. Kilkanaście par błoniastych, nietoperzych skrzydełek niosło cielisty, robakowaty kadłub.

– Hemfriu, od prawej!

Adams dobył gladiusa i ściął bezoki pysk, wyposażony w wielkie, nieustannie węszące nozdrza. Ostrze zgrzytnęło, przechodząc przez chrzęstny, uwsteczniony kręgosłup. Bezgłowy kadłub drgał w konwulsjach na trawie.

Drugi nadleciał nieoczekiwanie od strony gór. Adams trochę chybił i pozbawił go tylko skrzydła. Okaleczony stwór przywarł do lewego przedramienia Adamsa kilkoma parami drobnych, zdeformowanych, niby-dziecięcych dłoni. Zanim czerw zacisnął zęby, Adams pchnięciem rozdzielił ruchliwe nozdrza bezokiego pyska o ludzkich ustach i ludzkich zębach. Jeśli były tam kości, to niezrośnięte. Ta istota miała wiele ludzkich cech. Miecz łatwo wszedł w tkankę. Pociekła krew.

Czy to jest ostatnia, najbardziej zredukowana postać Czarnego?

Stąd podobieństwa do ludzkiego ciała? Forma bezmózga i niemal bezkostna, obła jak robak przetworzony z segmentowanego węża. Czarny kończy swój żywot pod ziemią. Cóż znajdzie tam człekopodobna istota o rozmiarach dramatycznie utrudniających jej rycie w glebie…?

Adams paroma cięciami gladiusa uwolnił się od kurczowego chwytu małych dłoni. Nawet odcięte od chudych ramionek należało rozpoławiać, bo zaciskały się na tkaninie. Tu też kości nie było. Wątłe przedramiona gięły się jak zielone gałązki. „Jak szkielet embriona…”, pomyślał Adams. „Ten Czarny utracił niemal cały wapń na skutek kolejnych przemian”.

Niedaleko pikował następny czerw. „Skąd ich się tyle bierze…?”

Wraził stworowi ostrze miecza prosto w pysk. Zakręcił w prawo i w lewo, rozrywając gardziel.

– Co robisz?! – krzyknęła. – Mogłeś chybić! Nie dość, że nauczyłeś się mówić jak legionista, to jeszcze nabyłeś legionowych zwyczajów! Bawi cię walka, zabijanie!

Kolejny stwór wpił się w jego odzież kilkunastoma dłońmi i gryzł zajadle. Stracił przy tym parę zębów, ale to nie osłabiło jego zapału. Nie miał nerwów czuciowych? Dalej niezdarnie próbował dostać zębami przeciwnika. Adams ściął ten rozżarty pysk. Poszło trudno, bo ten miał lepiej skostniały kręgosłup.

– Tak właśnie! One nie mają mózgów! Nie czują bólu. Ścinaj te łby! Latające ścierwo! – Drobną piąstką wygroziła nadlatującym stworom.

Ślepe czerwie wirowały nad polaną jak tornado.

– Hemfriu, one w nas mierzą! Nad naszymi głowami formuje się wir!

– W las! – rzucił.

Wpadli w zarośla. Adams rozchylał sztywne, iglaste gałązki dłonią lub gladiusem. Czerw wylądował na pobliskim krzaku. Ucapił się baldachimu żywicznych gałęzi. Zakręcił pyskiem, łapczywie niuchając. Adams nie próbował go zaatakować. Kosówka była wysokości człowieka. Schyleni przepychali się wśród kolących gałęzi. Łatwiej było się poruszać wśród grubych, lecz rzadszych konarów. Ubrania obsypywał żółty pyłek kosówki. Dławił, drażnił nos, zmuszał do kichnięć.

Wir podłużnych, białawych kształtów pozostał nad polaną. Może tylko przyciągnęło je cieplejsze powietrze, wznoszące się nad łąką, w którym wolniej opadały, a ich atak w istocie był przypadkowy?

Zatrzymali się w lesie przy polanie. Smród porzuconych odpadków wskazał ścieżkę ku Mehz Khinnom.

– Ty pokochałeś wojaczkę, Hemfriu. Wolisz ją niż spokojne życie. Zrobił się z ciebie legionista. Nudziłbyś się na gospodarstwie. Widziałam blask w twoich oczach, kiedy zabijałeś. Zasmakowałeś w walce.

– Pachom uważał inaczej.

– Nawet mówisz jak legionista.

Spojrzał na nią, zdziwiony. Już raz to od niej usłyszał.

– No… innym akcentem. Tak gardłowo.

– Oni wszyscy tak mówili, nieświadomie to przyswoiłem.

– Ale tak sucho. Jakbyś rozkazywał.

– Bo dowodziłem, ale oduczę się przy tobie – powiedział i otoczył ją ramieniem.

– To też było takie… żołnierskie – zachichotała.

Pan z Morza nadal tkwił przylepiony do brzegu, jednak wypływ martwiny tracił na intensywności. Całe wybrzeże pokrywała równomierna żółtobrązowa warstwa.

Sandały Renaty nie były dostosowane do długiego marszu górską ścieżką. Adams podarł rękawy koszuli i zrobił jej onuce. Ochroniły od otarć. Nie protestowała, posłusznie drepcząc za nim. Kółka kolczugi nieprzyjemnie tarły o gołą skórę.

Musieli umknąć, zanim normalne życie wróci do Krum. Groził im pościg łowców nagród. Z pewnością bowiem, kiedy zostanie ustalone, że uciekają, ich ujęcie behmetim wycenia wysoko. Znęcony tym, byle chciwy parobek może sprawić sporą kłopotu uciekinierom czołgającym się wąskim tunelem.

Szybko schodzili lasem. Śmierdziało gliwiejącym serem nieznośnie, mimo że twarze zawinęli w chustki nasączone olejkiem.

Niżej drogę pokrywała gruba warstwa cuchnącej, żółtej mazi. Grzęźli w niej po kostki. Hałas wydobywającej się martwiny tłumił ich kroki. Adams obawiał się, czy Renata nie ma otwartej ranki na stopie. Szła przecież w lekkich sandałach na paskach.

Z drzew kapały gęste krople. Martwina osiadła na liściach. Jeśli wkrótce nie spadnie deszcz, to drzewa stracą liście i wypuszczą nowe; jeśli deszcz spadnie, liście zostaną spalone jadem, a wiele drzew uschnie.

– Teraz jest najlepszy moment, żeby zniknąć pod ziemią – powiedział. – Wypływ martwiny wkrótce się skończy. Czarne już wróciły na pokład swojego Pana, a mieszkańcy Krum siedzą w ziemiankach. Nikt nas nie zauważy.

– Czarne ujęły większość pilnujących niewolników, ale może jeszcze któryś pozostał. Zauważy nas, a potem doniesie.

– Musimy zaryzykować. Skoro kiedyś Engilu wszedł do tunelu, wielu zna tę drogę.

Szli ulicą Krum w cieniu gigantycznego kadłuba, odgłos wydobywających się gazów słabnął. Wiatr unosił smród, a prysznic trupiej masy ledwie kropił. Warownię Krum pokrywał brązowy liszaj. W korpusie olbrzyma widniał wygnieciony otwór.

„Już odpływa. Czarne nie grożą”, pomyślał Adams. Zaraz jednak wyobraźnia podsunęła inne pułapki. Hałas gazów nie tłumił ich kroków. Ciapkanie w smrodliwym błocie odbijało się w jego głowie wielokrotnym echem. „Ile par oczu nas obecnie obserwuje? Czy już wysłali za nami patrol?”

Trudno było przypuszczać, że już ktoś wydostał się z zaklejonej martwiną twierdzy. Żołnierze dopiero wyszli na mury i spychali martwinę szuflami. Rozpoczęto mycie ścian. Na ochrowym sklepieniu trupiej czaszki pojawił się szary zaciek. Szybko rósł.

Minęli pokryte martwiną dachy domostwa Hrabbana. Gdzieś w ziemnym schronie kryli się mieszkańcy. Adams i Renata wymienili spojrzenia. Oboje pomyśleli o Adali.

Bez słowa skierowali się ku otworowi. Adams poznał właściwą stodołę na umocnionej deskami skarpie. Wszystko pokrywała jasnobrązowa, wolno spływająca maź. Trzeba było odsłonić deski.

„Pod którą z nich? Która z desek się rusza?”

Ściekająca martwina odsłoniła już dolne końce desek. Adams sprawdzał wszystkie po kolei.

Renata wskazała jedną z nich.

– To chyba ta – szepnęła.

Adams odchylił wskazaną deskę i dwie obok. Pod jedną z sąsiadek ciemniał otwór wiodący na Most. Pod następną też ziała czeluść. Wydostający się z niego chłodny powiew pachniał mokrą ziemią.

153.

– Wejdź do środka – powiedział. – Będę tobą kierował.

– Najpierw ty, Hemfriu. Znasz już drogę.

Z dala dobiegły czyjeś głosy. Pogoń…?

Adams wsunął się do mrocznego otworu. Parł do przodu szybkimi ruchami ramion. Co chwilę sprawdzał przed sobą po omacku. Chciał, żeby ona zmieściła się w otworze. Usłyszał delikatny stuk deski zamykającej otwór; zniknęły resztki światła.

Łapczywie wciągał świeże powietrze. Węch przytępiony odorem martwiny zaczynał normalnie działać.

Wyobraził sobie, że Renata została ujęta przez pościg. Brutalnie wywleczona za nogi. Jego pozostawili, bo tylko ona – najpiękniejsza dziewczyna, najwyższe tarhatum w Krum – ich interesowała. Nie usłyszał jej krzyku, gdyż ciasny korytarz zbyt dobrze tłumił dźwięki.

Mimo chłodu zaczął się pocić. Nie mógł obrócić się w ciasnym korytarzu. Bardzo chciał ją ujrzeć, by rozwiały się wątpliwości.

– Widzę go… Przyśpiesz – znowu jej szept.

Nawet nie mógł gryźć palców z bezradności. Dziewczyna musiała poradzić sobie z tą grozą sama. Tu było całkiem szeroko. Niewiele trzeba, by poszerzyć korytarz, aby mogła go wyprzedzić.

„Nie ma czasu. Czerw zdąży ją poranić. Nie mogę się odwrócić, żeby jej pomóc. Zwłoka w ucieczce zaszkodzi jej najbardziej”.

Dobiegł go odgłos szamotaniny.

– Renata?

Jeszcze kilka gwałtownych ruchów, gdzieś poza nim. Zaczął drążyć otwór w bocznej ścianie: Renata nie poradzi sobie sama z potworem.

– Idź! Nie zwalniaj! – ostro ponagliła. – Szybko! Ucięłam mu łapę. Będzie szedł wolniej. Została mu tylko jedna.

– Nie zranił cię?

– Tylko poszarpał sukienkę.

Zapalił drugą świecę, pierwsza pozostała za czerwiem. „Może przecież napatoczyć się następny”, pomyślał. „Przeciwko dwóm nie będzie miała szans”.

Napotkał leżące luźno kości. Zbliżali się do pierwszego skrzyżowania. Powiedział o tym Renacie. Pośpiesznie wydrążył sztyletem zagłębienie dla napotkanej miednicy olbrzyma.

Poczuł kilka szturchnięć zniecierpliwionej dziewczyny. Może potrąciła go, wymierzając ciosy wstecz, za siebie.

– Już, już…

Miednicę wcisnął do dołka, żeby się dało ją ominąć, ale w miarę możliwości nie zasypywał jej.

– Jeśli dasz radę, spróbuj miednicą zamknąć korytarz za nami – powiedział. – Spróbuj zrobić zaporę ze skrzyżowanych kości udowych. Sięgniesz za siebie…?

– Tak. Zaczekaj chwilę.

Najlepszym zabezpieczeniem będzie kość miednicy. Pozostałe kości co najwyżej pomogą ją zablokować. Czerw w końcu i tak przekopie się obok przeszkody, ale to da im nieco czasu.

Po lewej ujrzał znajomy, białawy kształt: nieforemne oczodoły, częściowo zarośnięty otwór nosowy, zniekształcona górna szczęka. Właśnie mijał lewy korytarz, zatkany czaszką olbrzyma. „Pierwsze rozgałęzienie”, odliczył w pamięci.

– Czyje to kości? – spytała. Lekkim pociągnięciem za nogawkę dała znać, że uporała się z robotą. Ustawiła marną zaporę, może zniechęci to czołgającego się za nimi okaleczonego stwora.

– To kości Engilu. Po lewej napotkasz jego czaszkę. Doszliśmy do pierwszego rozgałęzienia. Czaszka zatyka fałszywy korytarz.

„Dobry człowiek, nawet po śmierci służy nam pomocą”, pomyślał.

Wydało mu się, że usłyszał jej szlochanie.

Nie zatkała olbrzymią czaszką drogi za nimi, by skierować pościg do fałszywego korytarza. Nawet ruszyć jej nie zdołała; Adams zbyt mocno kiedyś wepchnął czaszkę w wylot bocznego korytarza.

Dalej droga zwężała się, Adams przeciskał się wolniej.

– Hemfriu, nie marudź!

Pojawił się kwaśny smród. Zaczynał się złowrogi odcinek korytarza, grożący zatopieniem. Adams schował sztylet, tylko dłońmi próbował poszerzać zaciski.

– Ziemia śmierdzi – powiedziała.

– Tak. Przez jakiś czas. Ale to jest dobra droga. Staraj się nie uderzać niepotrzebnie w strop ani w ściany, gdzieś tu jest zbiornik płynnego gnoju.

Adams czołgał się na brzuchu, ścierając zbroją ziemię ze ścian tunelu. Nie słyszał, czy Renata idzie za nim. Jedynie co jakiś czas czuł jej szarpnięcia za nogawkę. Świecy ubywało. Miał ich jeszcze kilka w mieszku, ale tutaj wyciągnąć nową było niepodobieństwem.

Chwilami wyobrażał sobie, jak by to było, gdyby czerw zaczął go pożerać od tyłu: czy prędzej straciłby przytomność z bólu odgryzanych nóg, czy też z powodu wykrwawienia? Po chwili pomyślał z przerażeniem, że to ona właśnie może się teraz wykrwawiać.

Wreszcie miejsca zrobiło się więcej. Fetor osłabł. Można było czołgać się na łokciach.

– Renata?

– Tak?

– Teraz będzie łatwiej. Jeszcze trochę wytrzymaj.

– Tak.

W blasku świecy zajaśniał rdzawy, stalowy pręt uzbrojenia. Adams odetchnął z ulgą: byli przy końcu ziemnego korytarzyka. Wysunął dłonie w ciemność, zmacał zimne, gładkie podłoże i po chwili już stał na betonowej powierzchni.

Postawił ogarek i pomógł Renacie ominąć sterczące pręty zbrojeniowe. Najpierw podała mu sztylet i gladius. - Tyle stali. Bogactwo wyrasta z ziemi – powiedziała. Następnie ostrożnie zstąpiła w ciemność, ku niemu. W nozdrza uderzył odór kanału.

154.

– Nie jesteś ranna? Powiedz teraz. Niebezpieczeństwo już minęło. Opatrzę cię.

– Nie… Poradziłam sobie z nim. Miał zbyt krótkie ramiona, żeby chodzić sprawnie. Najpierw zastawiałam mu drogę koszykiem, potem przygniotłam go stopą do ściany korytarza, i to ja go zraniłam.

Była umazana ziemią, jednak nie krwawiła. Obawiał się, że może ją dosięgnąć zakażenie. Nie zapomniał przecież, którędy wiedzie dalsza droga. Wskazała mu strzępy tuniki, w miejscu gdzie sięgnął pysk potwora. Wziął ją w ramiona.

– Hemfriu, nie teraz. Drapiesz…

Jego zbroja pokryta była warstwą ziemi. Dał spokój z bezsensownymi czułościami.

Spojrzała na niego. Jej oczy zabłyszczały w blasku świecy. Renata była nadal przerażona.

– Tam były jeszcze przynajmniej dwa inne czerwie.

– Jeszcze dwa?

– Tak. Tamte poruszały się szybciej. Jednakże przeszkadzały sobie, gryzły się nawzajem.

– Chciałem poszerzyć korytarz, żebyś wyszła przede mnie. Ja ustawiłbym się im naprzeciw, zabiłbym je, a następnie wycofał nogami naprzód.

– Tego się najbardziej bałam. Wtedy by nas dogoniły.

– Bardzo chciałem odwrócić się i cię zobaczyć.

– Wtedy byś mnie stracił. Nie poradziłabym sobie z nimi. Były groźniejsze niż ten pierwszy, skoro tak szybko biegły. Pewnie już pokonały zaporę.

– Tu nie są już groźne.

Spojrzała na niego, jakby potrzebowała potwierdzenia, że idą właściwą drogą.

– Zostawiłem go tutaj, idąc do Krum. – Podniósł zardzewiały pręt kraty.

– Dobrze. A teraz?

– To jest rozgałęzienie. Mamy pójść w lewo, w dół tym korytarzem. „Si”, pamiętasz…? Patrz pod nogi, gnojówka niesie różne świństwa.

Korytarz wolno opadał. Szli śladem cieku cuchnącej wody. Renata obserwowała łukowate sklepienie rury kanalizacyjnej. Zauważyła spojenia kolejnych betonowych segmentów.

– To podziemia twierdzy? Jesteśmy pod Krum?

– Nie sądzę. Idziemy rurą wkopaną w ziemię, prawdopodobnie ściekiem Górnego Miasta.

Omijać leżące resztki nie było trudno. Renata starała się nie stawiać stóp w cieku.

Wreszcie korytarz zakończył się ciemnością. Jedna świeca nie mogła dać jej rady. W nozdrza uderzył fetor.

– Tu skręcimy w prawo. To kolejne rozgałęzienie – powiedział.

– To już niewiele drogi zostało – ucieszyła się. – Przecież jeszcze tylko jedno i Górne Miasto.

– Teraz droga będzie trudniejsza – Adams nie umiał wykrzesać z siebie ani śladu entuzjazmu. – Dłuższe odcinki.

– Znowu ciasny tunel?

– Nie. Tak ciasnego tunelu jak na początku już nie będzie.

– Ten smród jest nie do wytrzymania.

– Tak. Ale musimy tędy przejść.

Tej części drogi obawiał się najbardziej – nie walki z Golcami i Suchymi, lecz wybuchu metanu zgromadzonego w kanale. Ich życie zależało od przypadkowej fluktuacji stężenia gazu. Niestety, niepodobna przejść tego odcinka zupełnie po ciemku.

155.

Trzeba było zejść do głównego kanału. Zamierzał – przynajmniej na początku – nieść ją na barana. Potem, kiedy Renata przywyknie do fetoru i obrzydliwego otoczenia, będzie jej już wszystko jedno.

Misiura zazgrzytała o beton. Adams zsunął się w pustkę i nogami zapadł w cuchnącą breję. Wolno ogarnął go mokry chłód. Smród zapierał oddech.

Obecnie poziom cieczy sięgał ledwie do pasa. Na powierzchnię nie wydobywały się bańki powietrza. Renata ześlizgnęła się na jego plecy. Nie protestowała przeciw dalszej drodze, wiodącej przez gnojówkę. Babranie się w gnoju było przywilejem przysposabianych niewolników. Teraz ona sama miała zanurzyć się w odrażającej masie. Mocno schwyciła szyję Adamsa, zarazem udami obejmując go w pasie. Jej stopy, a potem podudzia i uda zanurzyły się w chłodną maź.

Wolną ręką sięgnęła po świece: jedną podała Adamsowi, drugą niosła sama. W ich świetle widać było łukowate sklepienie kanału: ten sam kształt, co w bocznym korytarzu.

– Obserwuj światło. Jeśli wokół płomieni pojawią się aureole, na jakiś czas zgasimy świece.

Z mroku wyłaniały się mijane linie spojeń, nadpływały wystające nad powierzchnię odpadki.

Adams z trudem łapał oddech w kurczowym uścisku Renaty. Wreszcie z westchnieniem zsunęła się w dół. Nie miało to wielkiego znaczenia, bo i tak była już zanurzona w cieczy. Tutaj poziom podniósł się – już sięgał jej piersi. Świece nieśli w uniesionych rękach.

„Musimy zdążyć przed kolejną grupą Golców”, pomyślał. Nie mieliby dość siły, by przeć naprzeciw pochodowi, a starcie z Suchym mogło wywołać niebezpieczne otarcia.

– Ile jeszcze? – rzuciła. – Nie mogę tego wytrzymać.

– Patrz z lewej. Będzie odejście korytarza. Zakratowane. Nurt pod prąd był słaby, jednak zauważalny. Szybciej przesuwać się wbrew nurtowi nie dało się. A przecież wkrótce nadejdzie kolejna grupa tańczących wędrowców. Wreszcie po długim czasie Renata powiedziała:

– W górze jest krata.

Nad ich głowami ział mroczny otwór zamknięty stalowymi zębami. Zwieszała się z niego zrolowana kurtka Adamsa.

Pomógł Renacie wdrapać się po sobie. Kiedy już trzymała kurtkę, było łatwiej: stanęła mu na ramionach. Jeszcze kilka ruchów i już znalazła się na krawędzi bocznego kanału. Podał jej świecę. Druga już się wypaliła.

– Co teraz?

– Przejdź między prętami i zaczekaj na mnie.

Przecisnęła się otworem. Dłońmi zgarnęła z siebie nadmiar cuchnącej cieczy. Zrzuciła odzież i tuniką wytarła ciało.

Adams pozostał w mroku. Nad głową jaśniał podkowiasty wylot bocznego kanału. Z mroku dochodził bulgot wydobywających się baniek powietrza. Zbliżała się grupa Golców.

Spróbował dosięgnąć kurtki: brakło dobre pół metra. Każda próba wybicia się kończyła się opadnięciem W ciecz; nasiąkła mazią odzież i zbroja ściągały go z powrotem. Już widać było głowy Golców przedzielane Suchymi. „Uniosą mnie ze sobą pod Płomieniste Wrota”, pomyślał. „Renata nie zna dalszej drogi”.

– Renata!

– Tak? – Wychyliła się w ciemność. Jej sylwetka umazana szarą mazią wyglądała w marnym świetle jak drewniana figurka.

– Nie mogę sięgnąć kurtki. Dowiąż do niej swoją tunikę.

– Tak.

– Pośpiesz się. Golcy nadchodzą.

Renata zniknęła w korytarzu, mocując się z supłem.

Coś go uderzyło. Stracił równowagę i poszedł pod powierzchnię cieczy. Wstrzymał oddech, by nie zachłysnąć się gnojówką.

Ktoś pchał go przed sobą, ktoś inny usiłował stratować. Ciosy i kopniaki pochłaniała kolczuga. Starał się sam wymierzać ciosy kułakiem, jednak ruchy spowalniała kleista masa.

Zaczynało brakować tchu. Próbował usunąć się pod ścianę. Przeszkadzały czyjeś ramiona, niektóre twarde i mocne jak stalowe manipulatory. Nie wpadł w panikę: niebezpieczeństwo było znaczne, lecz znajome. Musiał jednak za wszelką cenę nabrać powietrza. Schwycił któregoś idącego, z całej siły wsparł się na nim i uniósł. Starł z twarzy warstwę mazi i łapczywie nabrał powietrza. Za chwilę gwałtownie spluwał obrzydliwą cieczą.

Nieznany wędrowiec dźwigał go ze sobą. Ponad powierzchnię wystawała jedynie jego głowa, a wokół zewsząd wydobywały się bąble powietrza. Nieoczekiwanie daleko mrok rozbijała jaśniejsza plama. „Tak daleko mnie unieśli…”, pomyślał.

Z dali słyszał krzyk Renaty. Wołała jego imię.

Ramieniem wyczuł gładki, obły kształt. Schwycił zań obiema rękami i brutalnie przecisnął się na sąsiedniego wędrowca. Suchy przez kolczugę zranić nie mógł. Adams mocno trzymał się czaszki i suchych ramion. Obok znów Golec. Przenosić się z jednego na drugiego nie było łatwo. Przy samej ścianie nie było już nikogo. Idący wyciągali ramiona, żeby go stamtąd wygarnąć. Brakło im siły, by unieść go ze sobą, ale dość jej było, żeby zmienić marsz w męczącą szamotaninę. Wolno, nieznośnie wolno zbliżał się ku światłu.

Zaległa ciemność. „Ona musi mieć chwilę, żeby znaleźć kolejną świecę”, pomyślał. Wstrzymał marsz, jednak nie przestał mocować się z sięgającymi po niego łapczywie ramionami.

Nie wiedział, czy stoi w miejscu, czy metodycznie spychany oddala się od Renaty. Światło nie pojawiało się. Słyszał rytmicznie powtarzane imię: „Hem-friu…! Hem-friu…!”.

Ruszył ponownie. Jak ślepiec macał w ciemności ścianę kanału. Mozolnie parł pod prąd. Jej głos brzmiał cicho. „Zdążyła ochrypnąć?”

Po nieskończenie długim czasie na twarz opadła mu jakby wilgotna, lepka torba. Zerwał ją z twarzy: nie poddała się. Była to nasiąknięta cieczą tunika Renaty.

– Hem-friu! – usłyszał tuż nad sobą.

– Jestem!

Adams powoli obciążał tkaninę. Wynurzał się z gnojówki.

– Wokół płomienia świecy powstała tęcza. Kiedy już była bardzo duża, zgasiłam świecę. Bałam się wybuchu.

– Na razie jej nie zapalaj. Spróbuję wspiąć się po ciemku. Gaz może nadal się tu unosić.

Misiura ważyła z kilkanaście kilogramów. Podciąganie się było za trudne. Z powrotem osunął się w maź.

– Hemfriu?

– W porządku. Zaraz wyjdę.

Zawiązał na końcu tuniki węzeł, a nieco wyżej drugi. Znowu stopniowo podciągał się, chociaż zrolowana kurtka źle siedziała w dłoni.

Na węźle postawił stopę, kiedy już w całości wisiał w powietrzu, a śliska ściana nie dawała wsparcia.

Dosięgnął zimnego pręta kraty. Kurtka skończyła się, podciągał się po kracie, wspierając stopę na drugim węźle.

Renata wyciągnęła rękę. Znalazł ją w ciemności. Nieoczekiwanie silnie podciągnęła go. Z jej pomocą wkrótce stał na zewnętrznej krawędzi bocznego korytarza, trzymając za kratę.

– Czy już zaświecić?

– Nie. Gaz może jeszcze się tu unosić. Wybierz naszą linę. Dasz radę sama odwiązać tunikę…?

– Tak.

Wolno przymierzał się do otworu. Odpiął pas i odłożył. Głowa przechodziła, zatrzymywał się na klatce piersiowej. Może dałoby się na głębokim wydechu, ale nie ryzykował uduszenia, kiedy utknąłby między prętami.

– Przejdź wreszcie.

– Tak. Już.

Balansując na wąskim pasku betonu nad mroczną rzeką, uniósł ramiona, ściągnął przez głowę obrośniętą futrem kolczugę i położył przy kracie. Przedostał się między prętami. Po drugiej stronie odpiął sprzączki i uwolnił się z kolczych nogawic. Za chwilę trzymał w ramionach Renatę.

– Zgubiłam świece.

– Zostawiłem tu kiedyś jedną. Powinna leżeć przy kracie.

– Lepiej zostańmy tu, zanim gaz się nie rozejdzie.

– Możemy przez jakiś czas iść po omacku. Zaraz zrobi się odrobinę jaśniej. Ten korytarz nie kryje niespodzianek… – urwał, gdyż teraz mogła to nie być prawda.

Po omacku znaleźli zawiniątko i świecę – kolejny dowód, że to właściwa droga.

– Odejdźmy w głąb korytarza. Tam mniej śmierdzi. Usłuchała go. Trzymając się za ręce, przeszli kilkanaście metrów.

Marzła w samym stroju. Adams wyżął jej tunikę. Zebrał nadmiar brei. Renata, kuląc się z obrzydzenia, nałożyła ją na siebie. Usiedli na chrzęszczącym piasku.

156.

Zbudził się, gdy opadła mu głowa. Rzeczywistość wróciła z odorem kloaki. Renata spała wsparta na jego ramieniu. Widział zarys jej twarzy w półmroku. Światło sączyło się z głębi korytarza, ze stropu, choć nie dało się wypatrzyć jego źródeł. „Obejdzie się bez świecy”, pomyślał. Im dalej od kanału, tym ryzyko wybuchu metanu mniejsze.

– Pora iść dalej – powiedział, kiedy się zbudziła.

– Jestem brudna. Cuchnę gnojówką.

– Czysta woda jest dalej. Mamy jeszcze sporo drogi do przejścia.

– Od tego brudu się zarażę. Zostanę bezpłodna, a ty mnie oddalisz, bo nie dam ci synów… Albo zrobisz ze mnie tylko nałożnicę. A ja zasłużyłam, żeby mieć męża, nie pana-kochanka.

Siedziała bezradna i rozpaczała. Jej wybuch zaskoczył go. Dotąd nie skarżyła się wcale.

– Przecież poszłam z tobą na poniewierkę, jak chciałeś. A ty każesz mi iść w takiej nieczystości. Dlaczego, Hemfriu…?

– Taka jest ta droga. Przez nieczystości. Niedługo będzie miejsce, żeby się umyć. Cała rzeka.

„Nie wiem, jak ją przebędziemy”, dodał w myśli.

– Dlaczego kazałeś mi tu iść? Tak straszną drogę opisujesz… Która żona musi iść za swoim mężem w taką drogę?

Opasał ją ramieniem. Potwornie cuchnęło.

– Nawet nie wiem, jaki jest baal tamtego miejsca. Nie wiem, jak należy mu oddawać cześć. Idę z tobą w nieznane.

– Kto był baalem w Krum?

– Pytasz, jakbyś nie wiedział. Pan z Morza przecież! Każdemu było wiadome, czego on od nas wymaga.

Jej lamenty nie wynikały z załamania. Adams odnosił wrażenie, że dziewczyna jest zdeterminowana nie opuszczać go, a mówi to, co w takiej sytuacji młoda żona z Dolnego Miasta mówić powinna.

– Chyba wiem, kto jest baalem Górnego Miasta. Znam go osobiście.

– To chodźmy tam jak najszybciej. – Renata się podniosła. – Miałam zły sen. Jego resztki nie chciały odejść. Śniło mi się, że mnie porzuciłeś, a ja zostałam w nieznanym świecie.

W miarę drogi robiło się coraz jaśniej. Oczy przywykły do ciemności: Adams mógł dostrzec w mroku rysy twarzy Renaty. Odór kanału został zastąpiony ostrym, ale słabszym zapachem siarki.

Taneczny korowód napotkali przy gładkiej ścianie korytarza. Golcy znikali w litej skale. Adams zademonstrował Renacie dwoistość przestrzeni w tym miejscu: dla nich dwojga była to zimna powierzchnia kamienia, dla podrygującego pochodu i towarzyszących mu Suchych – normalne przejście. Renata sprawdziła dłonią skałę, gdy akurat nikt nie szedł.

– Gdybyśmy nadeszli razem z nimi, i dla nas otwarłoby się tędy przejście – powiedział.

– Wiem, nieistniejące furtki czasem otwierają się.

Stroje Golców jasno wskazywały ich profesje czy stany – to piekarzy, to handlarek ryb, to sprzątaczek, kowali, prawników, służących czy dam. Widać było dobrze detale ich strojów.

– Dołącz do nas – zwracali się do Renaty, jego ignorując. – Porzuć tego mężczyznę. Masz z nim nie iść.

Trupistwory wlepiały w nią przepastny mrok pustych oczodołów, kłapały żuchwami. Żaden z nich nie miał gałek ocznych ani włosów.

Renata milczała, kurczowo ściskając dłoń Adamsa. Pierwszy raz widziała widmowy pochód.

– Cuchniesz – odezwał się przechodzący rzemieślnik. – Przy nas będziesz wyglądać schludniej. Na co ci droga pod prąd czasu…?

– Widziałem ich wielokrotnie na płaskowyżu. Tam idą już nadzy. Potem wchodzą w Płomieniste Wrota. Brańcy zostają wyrwani z pochodu. Kuczer był jednym z nich.

– Masz wrócić do Krum – rzuciła kolejna niewiasta. – Twoje tarhatum nie zostało spłacone. Nie wolno ci odejść z Krum.

– Boję się, Hemfriu – powiedziała Renata, kiedy tęga niewiasta w króciutkiej spódniczce, opiętej na grubych udach, zniknęła już w skale. – Oni mają rację: mnie nie wolno było opuszczać Krum. Może nie idą do Płomienistych Wrót…?

– Idą tam. Oni nie mają władzy nad tobą.

– To skąd wiedzą o moim tarhatum?

– Suchy wraca z płaskowyżu i drugi raz pokonuje tę drogę. Stąd wiedzą – Adams sam nie był zupełnie pewien swoich słów.

– Na co jeszcze czekasz? Zgubisz i siebie, i jego – powiedział następny przechodzący. – Ty do nas należysz. Jesteś jedną z nas. Tam, dokąd idziesz, znajdziesz tylko gorycz i ból.

Adams mocniej ścisnął jej dłoń. Wykrzywione niechęcią twarze przechodzących szczerzyły się do Renaty – Ty nie jesteś jedną z nich – powiedział, choć nie był tego do końca pewny.

Renata przywarła do niego, jakby szukała obrony przed siłą spojrzeń tanecznego korowodu. Adams stanął za nią i otoczył ją ramionami. Dość silnie, by przytrzymać ją, gdyby otumaniona ich słowami, próbowała wejść w kamień. Ona jednak nie chciała wyrwać się z tego chwytu, a przeciwnie – mocniej wtuliła się w niego.

– Zaczekajmy, aż przejdą – powiedział. – Pod prąd się nie przepchamy. Uniosą nas ze sobą.

– Tak.

Doczekali wreszcie przerwy w pochodzie. Piasek tłumił kroki. Szlam kanałowy wysechł na skórze i odzieniu – nad ich odór przebijał zapach siarki. Zapalona świeca rozjaśniła korytarz.

Zza zakrętu wyłoniła się samotna postać: kobieta w tunice. Tęga i zdeformowana wiekiem, jak wszyscy w Pochodzie Trupa.

– Stop! – Kobieta wyciągnęła rękę. Następnie rozluźniła zapięcie na ramieniu i zrzuciła z siebie odzież. – Jestem tobą po latach – powiedziała. – Jeśli tam pójdziesz, stracisz swoją urodę. Będziesz wyglądać jak ja. Wreszcie mogę to zrzucić… – dodała do siebie.

Przykuwało spojrzenie jej wyrazistych, ciemnych oczu, otoczonych siecią zmarszczek.

– Taką się staniesz tam na górze. Starą i szpetną. Tylko w Krum zachowasz młodość.

– Młodości nie da się zachować – szepnął Adams.

– Nie jesteś mną. Ja nie mam pieprzyka na prawej piersi. Jesteś oszustką.

„Dopiero takich argumentów potrzeba?”, pomyślał.

– Owszem, jesteś. To nie jest pieprzyk, tylko narośl, która dopiero ci wyrośnie, jeśli pójdziesz do Górnego Miasta.

– Kim ty jesteś?! – rzucił ostro Adams.

– Nią samą, tylko o trzydzieści lat mądrzejszą.

– To niemożliwe. Chodź, nie traćmy na nią czasu… Tu jest obszar ułudy. To i sobowtór może się trafić.

Mocniej objął Renatę ramieniem i pociągnął za sobą. Ominęli nagą kobietę. Nie protestowała, ale długo patrzyła za nimi, zanim dołączyła do kolejnej grupy Golców. „Jeśli Renata tak się zestarzeje, nie będzie źle wyglądać”, pomyślał. Kobieta wprawdzie była otyła, jednak zachowała sporo dawnej urody: piersi za ciężkie i zbyt obwisłe, nadal pozostały piękne, wystający brzuch nie wyglądał niezgrabnie, szerokie uda też.

157.

Adams ponaglał Renatę. Nadal byli na drodze tanecznego korowodu. Następni przechodnie mogli przemocą powlec ją z sobą. Jednak nikt już nie nadszedł.

– Wkrótce będzie czysta woda – powiedział.

Siarka cuchnęła, aż oczy łzawiły. Ubrania obeschły, rzadko spod kołnierza czy rękawa uniósł się opar kanałowego odoru.

Usłyszeli gwar za plecami. Ze skały wyszła grupa ludzi i Trupistworów. Adams i Renata minęli punkt, w którym taneczny pochód wyłaniał się ze ściany. Można było zwolnić.

Wreszcie osiągnęli obszar, gdzie piasek był gorący, a ściany pokryte barwnymi siarkowymi wykwitami. Spod piasku wyłoniła się zmurszała skała. Spomiędzy jej szczelin wydobywała się para wodna. Świdrujący zapach siarki zmusił, by nosy skryć w poły odzieży. Dokuczało gorąco. Nie mieli ani czasu, ani chęci, żeby podziwiać fumarole czy kształty i barwy osadzonych minerałów. Byle szybciej przebyć cuchnący, upalny obszar.

Nareszcie znowu piasek.

– Woda już blisko – rzucił Adams zduszonym głosem. Odpowiedziała mu spojrzeniem zaczerwienionych oczu skrytych za połą szaty.

W wodę weszli niepostrzeżenie. Stopy rozbiły nieruchomą, przezroczystą powierzchnię. W półmroku woda wyglądała groźnie i tajemniczo.

Głębokość rosła wolno. Po kilkunastu krokach zagłębili się po kolana. Woda zmywała cuchnącą maź, uwalniała od nieznośnego smrodu. Najpierw twarze i włosy. Potem ręce. Strugi ściekały z odzieży. „Ubranie można wyprać na sobie”, pomyślał.

Oboje stali zanurzeni po pas.

– Masz śmieszne paznokcie, Hemfriu, inne niż dawniej. Sporo odrosły, nie da się ukrywać tego dalej: kobiety zwracają baczną uwagę na ręce. Reszta też się wyda.

– Moje paznokcie to szpony, rosnąc, grubieją i zakrzywiają się. Muszę je często przycinać. To niełatwe, bo poddają się dopiero solidnie namoczone albo starannie namaszczone.

– Twoje dłonie bardzo mi się podobały, teraz wyglądają inaczej.

– To tylko paznokcie nadają im dziwny wygląd.

– Tu nie musisz ich przycinać. Szpony mogą się przydać.

– To nie tylko paznokcie. – Ukazał czarne odrosty na nadgarstkach.

– Czy to wszystko? – Wielkie oczy Renaty nie były w stanie ukryć przestrachu.

– To samo na prawym boku i na podbiciach stóp. W miejscach, gdzie skóra gabery stykała się z moją skórą.

– Miałeś w tych wszystkich miejscach białe znamiona.

– Teraz zostały przykryte przez futro.

– Miałeś je po wewnętrznej stronie dłoni. Tam powinny pozostać.

Obejrzał swoje dłonie: Blizny po wewnętrznej stronie zniknęły bez śladu. Skóra zresorbowała zbliznowaciałą tkankę.

– Zupełnie znikły. Nie ucieszyło jej to.

– Znamiona z korytarza zabezpieczyły cię. Zostały skompensowane, lecz przezwyciężyły rozwój skóry Czarnego. Samo nałożenie skóry gabery i przekroczenie Linii to za mało, by zniknęły. Co jeszcze zdarzyło się na waszej wyprawie? – spytała.

– Doszliśmy do płomieni.

– Hemfriu, czy tylko widziałeś te płomienie… Chodź za mną. Tu, na brzeg. – Takiej rozmowy nie można było toczyć w wodzie. – Powiedz mi o tym zaraz.

Na brzegu oboje przykucnęli, ociekając. Od razu zrobiło się im chłodno. Gorąco siarki pozostało daleko za nimi, ale wrócił kanałowy odór ich odzieży.

– Czy wszedłeś do Miejsca Płomieni, Hemfriu?

– Pachom wszedł, ale zaraz wrócił.

– A ty, Hemfriu? A ty?

– Ja tylko sięgnąłem w nie rękami. Zaraz je cofnąłem. Te płomienie tylko mnie liznęły. Nie sparzyły mnie.

– Nie można bezkarnie wejść do Miejsca Płomieni. Na pewno nie skończyło się na tych znamionach.

– Długo chorowałem, ale wydobrzałem. Pachom miał mniej szczęścia.

Renata wysłuchała historii przemiany sotnika. Otuliła się ramionami, drżała z zimna.

– Czy to już wszystko, Hemfriu? Nie ukrywaj nic przede mną, proszę. Wszystko dla ciebie poświęciłam. Muszę znać prawdę. Ja na to zasługuję.

Westchnął, usiadł na piasku i rozpoczął opowieść o swoim pobycie na Linii. Zaczął od przybycia Drubbaala i zszywania jego twarzy. Opowiadał o odprawie, wyruszeniu, losie poszczególnych uczestników zwiadu.

Słuchała ze zmarszczonymi brwiami. Nie przerywała.

Zawahał się przy spotkaniu Złotej Gabery, jednak w końcu o tym opowiedział.

– Poszedłeś za Złotą w płomienie?

– Nie.

– Mów dalej. Wrócił do opowieści.

Drobiazgowo wypytała go o przemianę Pachoma i jego dolegliwości: czy gorączkował, czy włosy wyrywał, czy też same wypadały, czy skóra się łuszczyła.

– Widziałaś chorych na tę przypadłość?

– Nie, ale słyszałam opowieści.

– Powtórzysz mi je.

– Nie warto… Każda mówi co innego.

– Tę Złotą potem odkupiłem. Trzymali ją w lochu, w Krum.

– Dlaczego to zrobiłeś?

– Ona mnie nie wydała pod Płomienistymi Wrotami, ratując mi życie. Wziąłem ją potem ze sobą na Linię.

– Co? Przecież Złota Gabera zrobi wszystko, żeby mieć dziecko z człowiekiem.

– Ją kto inny zasiał już wcześniej.

– To niemożliwe. Wtedy nie zeszłaby na Stronę Człowieka. Hemfriu, od pewnego czasu przestałam cię widzieć w snach. Kiedy straciłeś moje amulety?

– Pogniotły się w pierwszą noc po jej zakupieniu.

– To ona je zniszczyła. A jak miała na imię?

– Dałem jej Pięknooka.

– Coś ty zrobił?! Dałeś jej moje imię. Miała wgląd w moją duszę i w twoich myślach mogła przybierać mój wygląd. Czy prosiła, żebyś nadał imię jej dziecku?

– Sama wymyśliła imiona, ale mnie się radziła. – Adams był coraz bardziej osłupiały. – Też w jej obecności niepokoił mnie sen, o tym, że mam ciebie.

– Oczywiście! To ona do ciebie należała, nie ja. To ona urodzi twoje pierworodne dziecko, nie ja. Hemfriu, co ty narobiłeś…?! Co ty narobiłeś? – Złapała się za głowę.

– Taki sen zdarzył mi się też później. Przy innej Złotej.

– Była jakaś druga…?

– Tak. Hjalmir ją kupił. Ona też pytała, czy wymyśliła ładne imiona dla swojego dziecka.

– Drugie dziecko.

– Ale jej nie dałem imienia… To znaczy dałem, ale nie związane z tobą.

– Włamała się śladami pierwszej. Co teraz będzie z nami?

– Ja chcę być tylko z tobą. One wykradły te dzieci, bo przyjęły twoją postać. Nie miałem pojęcia, że cię zdradzam.

– Tak. Wiem – powiedziała markotnie.

– To były behmety?

– Właśnie nie. To w tym wszystkim najgorsze. Poza tą jedną, niepohamowaną kradzieżą obie miały kryształowe dusze. Czy one mówiły, gdzie chcą wychowywać swoje dzieci?

– Crispa nic nie mówiła. Pięknooka chciała zejść do Krum.

– Może chociaż zejdzie do Hrabbana. Adala jej nie przegna. Twoje dziecko się nie zmarnuje.

– Proszę, uwierz mi, że nie byłem świadomy tego, co się dzieje… – umilkł, spoglądając na nią.

Renata milczała. Musiał liczyć się z jej każdą decyzją. Nawet gdyby zażądała, żeby ją odprowadził do Krum, nie sprzeciwiłby się. Co powie? Co zadecyduje? Patrzył na nią z niepokojem. Bardzo nie chciał jej stracić. Nie czuł winy, ale rozumiał, że ona może nie pogodzić się z tym, co zaszło.

Renata powoli pokiwała głową.

– Ukradła twoje marzenia o mnie. Złota Gabera jest nieszczęściem narzeczonej, rozpaczą żony. Zawsze tak było i pozostało. Co teraz?

– Zalany korytarz, potem próg wodospadu.

– A tak starannie uczyłam się zakrętów.

– Później się to przyda.

Jakiś nieuchwytny cień pojawił się między nimi – mniej widoczny niż szyba; jakaś cieniutka przegroda. Trudniej będzie z tym żyć.

Powoli stawało się coraz ciemniej, jakby tam, skąd docierały resztki światła, zapadał mrok.

158.

Sen nie przychodził, przemoczona odzież ziębiła grzbiet, zęby szczękały, a mięśnie kurczyły się falami dreszczy.

– Możemy wrócić tam, gdzie korytarz był cieplejszy – powiedział.

– Zapach siarki aż wierci w nosie. Trudno to znieść.

– Trzeba się poruszać.

– Tak – mruknęła apatycznie.

Adams zebrał się. Ich sylwetki ledwie rysowały się w mroku.

– Wypiorę odzież.

Niechętnie zanurzył ręce w chłodnej wodzie. Zrzucił łachy prócz skorupy i otrzymanej od Adali szarfy. Wyginając się, wlazł do wody po pas, zanurzył się cały. Było cieplej.

– Renata! Zrób to samo. W wodzie jest lepiej niż na brzegu. – Starannie płukał włosy.

– Boję się, że coś może przypłynąć w ciemności. Wzdrygnął się: nie, czerwie nie umiały pływać. Prał swoją odzież, póki do reszty nie straciła zapachu.

– Podaj mi swoje ubranie, też je wypiorę.

– Dobrze.

Głośno szorowała nogami w wodzie, żeby podać mu swoje rzeczy. Jednak zanurzyła się w toni. Nie umiała pływać. Kurczowo trzymała się jego ramienia. Dzięki temu mógł ją łatwiej wziąć w ramiona.

Sama uniosła się na nim w górę. Miał teraz twarz na wysokości jej piersi. Na policzku poczuł chłodny dotyk metalowych płytek stroju. Czuł gładką skórę na jej plecach, skrywające się pod nią płaskie, napięte mięśnie. Ciało Renaty było chłodne i mokre. „Jak rybka”, pomyślał czule.

Nie dało się przesunąć dłoni pod jej strojem do przodu, na piersi. Westchnął zawiedziony.

– Cholerne rusztowanie.

– A czegóż byś chciał? Przecież to osłona przeciw takim wścibskim rękom.

Pas był bardziej wykrojony, aby uchronić przed otarciami w czasie biegu. Przynajmniej nie zamykał dostępu do jej włosków. Wywinęła się spod jego ciekawskich dłoni.

– Hemfriu, przestań… Nie.

Zsunęła stopy na piasek, jednak dalej obejmowała go ramionami za szyję.

– Rozjaśnia się – powiedziała.

– Będę cię wyraźniej widział.

– W wodzie nie widać.

– To dlaczego nie zdejmiesz stroju?

– Boję się wchodzić do tej wody.

– Jest w niej całkiem ciepło.

– Ale jest tak mroczna. Ja nie umiem pływać, a tam jest głęboko.

Mogła go tak dalej zwodzić błahostkami i żartami. Dziewczyna znała wartość dziewictwa. Jej tarhatum było przecież najwyższe w Krum.

Jednak gdy wyszli z wody i osuszyli skórę odzieżą, Renata odwróciła się doń tyłem, żeby nie zauważył, gdzie skryła kluczyk stroju. Chwilę majstrowała przy kilku zamkach. Zamoczone, mogły już zardzewieć. Teraz tylko zgrzytały i chrobotały.

Nie przypuszczał, żeby zamknięcie było skomplikowane. „Niezdarnie wykonany zamek kowalskiej roboty”, uznał. „W Krum nie mają dobrych obrabiarek”.

Ona jednak skwapliwie skrywała przed nim zamknięcia. Nie znając ich, nie mógł ich ujawnić.

Konstrukcja wreszcie rozdzieliła się na dwie części. Inny zamek rozluźnił umocniony blachą pasek w talii. Wyginając ramiona, Renata wysunęła się spod usztywnionych pasami blachy szelek. Pas też dłużej nie trzymał się na jej biodrach. Miękkim, sennym ruchem wsunęła się w jego ramiona. Usiedli na rozłożonej odzieży. Ciepło i sucho.

Miała duże, foremne piersi o ciemnych kwiatkach. „Jak kuliste owoce”, pomyślał. Spróbował delikatnie objąć jej pierś dłonią. Nie mieściła się. „Jaka chłodna”. Czuł, jak jego dotyk wprawia jej ciało w drżenie. Zsunął dłoń, by wyczuć przez chwilę bicie jej serca, potem talię, wreszcie wspiąć się na biodro.

Renata miała wciętą talię, a biodra i pośladki wydobywały się spod niej śmiałą, kulistą krzywizną. „Kiedyś będzie pewnie zmagać się z nadwagą…”, pomyślał.

Kuliła się pod dotknięciem jego dłoni. Koniuszki jej piersi natychmiast zjeżyły się, skórę przechodziły dreszczyki. Dotknięcia w uda czy łono bardzo łaskotały. Skóra stale skrywana pod strojem reagowała mocno.

Dziewczyna lekko oddawała jego pocałunki, jednak przed dotknięciami instynktownie się cofała. Obejmowała jego szyję, by nie przerywał pieszczot, ale nie wzmacniała uścisku.

– Hemfriu, czy właśnie tutaj? Nie ma nawet kadzidła, żeby nas zabezpieczyć. – Jej szept wyraził poddanie się jego woli. Jakby wiedziała, lecz właśnie rozwiewała wątpliwości. Coraz wygodniej układała się w kobiercu jego ramion. Renata dała się całować; oddawała pocałunki, najpierw niepewnie, potem coraz śmielej. Teraz jednak największą przyjemność sprawiały jej pieszczoty. Adams uważał, by nie zadrasnąć jej skóry spotworniałymi paznokciami. Łasiła się jak kotka. Miała gładką skórę, suchą i już nie chłodną.

Zrobiło się cieplej. Odpychający korytarz nad chłodnym lustrem wody wydawał się dawać wszystko, co najlepsze miał do zaoferowania.

I już w ramionach trzymał kędzierzawą Crispę. Uśmiechała się do niego samymi oczyma jak filuterny diabełek. Krótkie różki wystawały jej spomiędzy loczków. Obok, jak zzute dwa pantofelki, leżały jej kopytka. Ujęła go za dłoń, położyła ją na swojej piersi i zamknęła palce Adamsa na wydatnym jej koniuszku. Ułożyła się wygodniej w jego ramionach. Czuł, jak od jej ciała przez jego palce promieniuje ciepło.

– Od początku wiedziałam, że podobam ci się bardziej niż Złota Pięknooka. Lubisz przecież niepokojące kobiety.

– To ciebie chcę wziąć – powiedział.

– Hemfriu, przecież zdjęłam strój - odpowiedziała Crispa głosem Renaty.

Ktoś lekko pogładził jego włosy. Odruchowo uniósł dłoń ku głowie i odwrócił się. Kopytka Złotej Pięknookiej jak pantofelki leżały obok tych Crispy. Poczuł, jakby ktoś miękko ujął jego dłoń i znowu opuścił na pierś Crispy.

„Tu jest tak daleko od Płomienistych Wrót…”, usłyszał w myślach. „Pieść ją jeszcze. Kędzierzawa tak mało od ciebie dostała, a zasługuje na wiele więcej. Ona cię tak gorąco kocha. Nie opuszczasz jej myśli”.

W mgnieniu oka wizja zniknęła. Znów miał w ramionach Renatę – gładził dłonią kwiatek jej piersi. Wokół rozchodziła się duszna woń kadzidła. „Czy właśnie jestem egzaminowany?”, pomyślał. „Skąd to ciepło…? Liliane miałem w tych korytarzach, ale potem ją straciłem. A jeśli mam się wstrzymać, żeby nie stracić Renaty?”

– A jeśli ja zginę? – powiedział. – Zostaniesz nędzarką bez tarhatum.

– Ty przecież wiesz, co robisz.

Tym jednym zdaniem zmroziła go. Zamiast dalszego podniecenia nadeszły czarne myśli: uwięziona przez Człekousta, zgwałcona i zmuszona do milczenia. A jeśli nawet tak się nie stanie, całe życie będzie wątpił w jej prawdomówność?

– Wiedziałam… – Mocniej wtuliła się w jego ramiona.

– Co wiedziałaś?

– Że to mnie kochasz naprawdę. Że mogę dla twojej przyjemności zdjąć strój, a ty nawet wtedy rozumu nie stracisz.

– Rozumu?! Co?

– Pewnie, że rozumu – powiedziała leniwym, rozmarzonym tonem. – Weźmiesz mnie w naszym domu, na naszym łóżku. A do naszego domu wniesiesz mnie przez świeżo wystrugany próg.

– Niech będzie – westchnął. Opowiedział jej swoją wizję.

– Obie tu były.

– Widziałem tylko Crispę.

– One obie cię powstrzymały. – Pokiwała głową. – Udaremniły czyjś zły plan. Odwdzięczyły się za te dzieci od ciebie. Mówiłam ci przecież, że to nie behmety, że one obie mają czyste dusze. Popatrz, kadzidło zapaliło się samo od przewróconej świeczki. Pięknooka zadbała, żeby nic się nie przyplątało. One już spełniły swoje marzenia, a teraz mi pomogły.

– To ja musiałem zawadzić ręką o świeczkę.

– Z pewnością.

– Więc obie żyją…? – ucieszył się.

– W przeciwnym razie nie zdołałyby wejść do twojej duszy.

– Ale że jedna nie była zazdrosna o drugą…

– Crispa wtedy myślała o tobie, zorientowała się w sytuacji, dlatego pierwsza przybyła do ciebie i zajęła moje miejsce w twoich ramionach. Może Złota dołączyła do cudzego marzenia, bo jednej z nich byś nie usłuchał…?

Teraz dopiero z zapałem wzięła się do pieszczot.

– No, uważaj… Z kamienia nie jestem.

– Przecież jesteś. – Zachichotała.

159.

To dziwne wtargnięcie obcych istot uspokoiło Renatę. Znów była taka jak dawniej. W obu złodziejkach dostrzegła sojuszniczki. Bez powodu matki jego dzieci by nie interweniowały, a skoro ją uratowały, to ona nie mogła już tak bardzo go winić.

– Któraś podrzuciła kadzidło – powiedział.

– Nie. To ja zapomniałam, że została jeszcze porcja.

Znów było przyjemnie jasno. Przez niewidoczne szczeliny, gdzieś z wysoka, wpadało tutaj światło. „Gdzie te szczeliny…?”, pomyślał zdziwiony. Aby tak rozjaśnić korytarz, musiałyby zajmować większość powierzchni stropu, a ten ginął w ciemności, jedynie ściany jaśniały w swej górnej części. Widać szczeliny skrywała przed wzrokiem struktura skalnych ścian korytarza.

Wolnymi, miarowymi ruchami podpłynął pod wodospad. Powietrze wydychał pod wodę jedynie dla czystości stylu. Dawno nie pływał, teraz z przyjemnością odnajdował dawny rytm. Zatrzymał się: zupełna cisza.

Z progu wodospadu sączyła się wątła struga. Ani śladu huczącego żywiołu. „Spadając tędy, zdrowo bym się poturbował o kilkumetrowy próg”, pomyślał.

Starał się znaleźć drogę. Mrok skrywał rzeźbę skały. Oczy wolno przyzwyczajały się. Nad samą wodą ścianę skrywał cień. Adams spróbował po omacku: występy były mokre, pokrywał je śliski liszaj, chociaż skała była dobrze urzeźbiona.

Spróbował wspiąć się po występach. Najpierw wolno, żeby woda ociekła, potem nieco szybciej. Mroczna ściana zaraz nawieszała się nad głową. Raz za razem docierał do miejsc bez możliwości dalszej wspinaczki. Wtedy mocno odbijał się od ściany w powietrze i z głośnym pluskiem lądował w wodzie. „Frajda. Przynajmniej schodzić na ślepo nie trzeba”, pomyślał.

Próbował wejść w ścianę w kilkunastu miejscach, po obu stronach wodospadu. Ani razu nie zdołał wspiąć się wyżej niż na swoją wysokość.

Popłynął z powrotem miarowymi ruchami żabki. Wkrótce sięgał stopami piaszczystego dna. Brodził do brzegu, ociekając strugami wody.

– Długo cię nie było.

– Nie mogę znaleźć drogi przez próg. Nie poradzę sobie na oślep. Urzeźbienie skały jest w cieniu.

– Nawet jeśli znajdziesz, to jak mnie tam dostarczysz?

– Tam jest wyjście. Choćby nauczę cię pływać.

– Choćby… – Skrzywiła się. Podała mu zawiniątko. – To ostatnia świeca.

– Tam jej nie zapalę.

– Popłyniesz z zapaloną. Skoro tak dobrze pływasz… Usłuchał. Ostrożnie wszedł do spokojnej wody, dzierżąc w dłoni świecę. Nie było trudno tak płynąć. Musiał tylko uważać, by przypadkiem jej nie zatopić.

Przykleił świecę do występu bocznej ściany korytarza przy wodospadzie. Odsłoniła się rzeźba skalnego progu. Było łatwiej, niż myślał. Prawą stroną ściany dało się wspiąć bez większego trudu. Pokonał tę drogę do góry i z powrotem.

Nad progiem wodospadu potok ciągnął się dalej, niknąc za zakrętem korytarza. Przejście zbliżało się do zwycięskiego końca. Ostrożnie zszedł z progu, a z połowy ściany skoczył w czarną toń.

Najpierw trzeba było przekonać Renatę do zanurzenia całego ciała. To się jej spodobało. Teraz ona przejęła inicjatywę: nabierała powietrza i pozwalała unosić się wodzie.

– Frunę – powiedziała. – Ryby fruną.

Na więcej nie było czasu. Pokazał jej, jak płynąć razem. Delikatnie objął ją ramieniem, zarazem umieszczając się pod nią. Spokojnymi ruchami wolnego ramienia i nóg niósł ich oboje. Trzeba było tylko uważać, żeby przez przypadek nie zanurzyć jej twarzy pod wodę, bo wtedy wpadłaby w panikę, a przy wodospadzie było głęboko.

Na piasku zostawili większość odzieży, jego gladius i sztylet. Miał potem po to wrócić.

Zachowywała się ufnie. Może za mocno chwyciła się jego ramienia, może była zbyt spięta.

– Oddychaj ustami, żeby się nie zachłysnąć. Odmruknęła.

Zaraz znaleźli się w kręgu światła. Podsunął się pod nią, żeby mogła wesprzeć się stopami o jego ciało. Intensywnie pracował nogami, aby bardziej wydobyć ją ponad powierzchnię.

– Tutaj. Widzisz to zagłębienie?

– Tak.

– Spróbuj schwycić skałę.

Renata powoli obróciła się ku urzeźbionej ścianie. Adams podtrzymał ją w talii.

– Musisz wspiąć się wyżej. Szukaj chwytów. Jeszcze nie możesz wesprzeć nóg na skale.

Woda lała się na ich głowy. Nie było jej tu wiele, ale dość, żeby uprzykrzyć wspinaczkę.

– Ach…! Nie było innej drogi?

– Wcześniej tędy nie ciekło.

Już ujmował ją w pasie, zaraz potem wspierał uda. Zwinna dziewczyna szybko drapała się w górę.

– Idź miarowo, ale nie tak szybko.

– Ależ to łatwe, Hemfriu… Tylko że ślisko. Byle dalej od tej mrocznej otchłani. – Strugi rozbryzgiwały się na jej głowie. Wydawało mu się, że wody przybywa z każdą chwilą.

Nadążał za nią z trudem. Może dlatego, że za dużo uwagi poświęcał Renacie, a mniej na szukanie chwytów i stopni dla siebie, zresztą rozbijające się strugi wody utrudniały obserwację.

Próg był gładko wyślizgany. Teraz jeszcze spłukiwał go strumień wody. Wygodne chwyty były daleko. Musiał ją podsadzić, by przeciągnęła ciało ponad obłą krawędzią. Jemu było łatwiej do nich sięgnąć.

– Tutaj woda porwała mnie do kotła. Ani śladu dna czy wystającej skały. Tyle wody tędy waliło.

Spojrzeli z góry na kipiący krąg wydobyty z mroku blaskiem świecy. Nad progiem było ciemniej. Może w stropie znajdowało się mniej szczelin.

– Hemfriu, teraz tej wody też nie jest mało. Nie chcę zostać spłukana i roztrzaskać się o skałę albo utonąć.

– Wody przybywa z każdą chwilą.

– Chodźmy więc jak najszybciej. Mówiłeś, że to niedaleko.

– To prawda, ale jesteśmy prawie nadzy.

– Mam strój, a ty masz skorupę. Nie jesteśmy nadzy.

– Tam została broń i ciepła odzież.

– Usłuchaj mnie i chodźmy, zanim prąd nas porwie.

– Dobrze. – Pamiętał tamten huczący nurt, pędzący z nieprawdopodobną prędkością.

Wziął ją za rękę i poprowadził w głąb mrocznego korytarza. Potykali się na kamieniach, lecz w trzewikach nie obijali stóp. Woda sięgała kolan, ale płynęła jeszcze spokojnie.

Nadal jej przybywało. Wkrótce po świetle pozostał jedynie jaśniejszy kontur skał wokół progu.

Pojawił się strach: „Kiedy trafimy na wyjście? Czy uda się tam zdążyć, zanim woda nas zmyje?”. Renata ufnie podążała za nim, mocno trzymając go za rękę. Przypuszczała, że Adams prowadzi w znane sobie miejsce.

– Kiedy wyjdziemy z dziupli, to pędem pognamy w lewo do drugiej – pouczył ją. – W ten sposób ominiemy Górne Miasto. Nie ma po co tam wchodzić.

– Nie zgubisz mnie?

– Będę stale przy tobie.

Woda sięgała już do połowy uda, a nurt przyśpieszył.

„Jak potok spod lodowca, przybierający na wieczór”.

„Bardzo chciałbym już stanąć na tym zaśmieconym trawniku”, pomyślał. „Zobaczyć bramę stadionu przewodniczącego Nero, byle tylko ta cholerna woda nie zabrała z powrotem… Ile wtedy płynąłem?”, spróbował sobie przypomnieć. Mogło to być kilkadziesiąt metrów, mogło też być kilkaset, przecież niósł go wtedy rozszalały nurt.

160.

Wejście do Górnego Miasta otwarło się nagle, dopiero kiedy Adams w nie wszedł. Jego ramiona i barki znalazły się w blasku poranka. Chłodny wietrzyk rozganiający poranne mgły przyprawił o gwałtowne dreszcze. Światło zachmurzonego parku oślepiło. Ostrożnie stanął na mokrym głazie. Chciał uniknąć zranienia o nieskończenie ostry brzeg dziupli.

„Wysoko tutaj. Trzeba będzie ją podsadzić. Krawędzie tną jak ostrza”, pomyślał.

– Ribnyj, zbierajcie się! – dobiegł głos. – On przepadł. Oberwiecie za swoje nieudactwo. Za tydzień oddajemy nową latrynę w koszarach. Przyda się wkład osobowy.

Czyjaś mocna ręka schwyciła go za ramię. Wzrok zaczynał działać normalnie. Adams dostrzegł kilka ciężarówek milicyjnych, zwijających się funkcjonariuszy i wydających rozkazy oficerów.

– Mam go! Mam go, obywatelu przodowniku! – usłyszał triumfalny wrzask. Mocarne łapy unosiły Adamsa w górę. – No, wyłaźcie – sapnął funkcjonariusz. – Bez żadnych sztuczek.

Zdezorientowany Adams został przeniesiony przez krawędź dziupli i stanął na trawniku. Jeszcze ociekał wodą. Przed chwilą marzył, by się tu znaleźć. Teraz już o tym nie marzył.

Szarpnął się gwałtownie, aby ostrzec Renatę. Jednak Ribnyj zdławił jego krzyk dłonią. Ktoś inny sprawnie go obezwładnił. Adams poznał po charakterystycznych, szerokich kościach policzkowych grubo ciosanej twarzy przodownika Ciakena.

Natychmiast uspokoił się: Po co ostrzegać Renatę…? Dokąd miałaby uciekać? Należy ją wyciągnąć jak najszybciej, aby jej woda nie porwała. „Żeby tylko jej nie pozostawili”, struchlał.

– Tam jest ktoś drugi – powiedział Ribnyj. – On chciał go ostrzec.

– Zaczekamy. – Ciaken skinął głową.

– Krzyknij, a oberwiesz – powiedział do Adamsa. Ribnyj odetkał mu usta, czekając w pogotowiu, by przyłożyć, gdyby więzień nie usłuchał.

– Nie będę krzyczeć. – Adams nie mógł się doczekać, żeby ją jak najszybciej wyciągnęli.

– Z kim jeszcze uciekliście?

Rozmowę przerwała Renata, która właśnie wychyliła się, schodząc z Mostu łączącego odrębne przestrzenie.

– Hemfriu?!

Zanim zdołał coś do niej powiedzieć, silne ramiona funkcjonariuszy wydobyły dziewczynę z Cayleii. Została wniesiona do Górnego Miasta. Zawadziła butem o krawędź dziupli.

– Nie walcz – Adams odpowiedział na jej przerażone spojrzenie. – Oni czekali na nas.

– Zgadza się – burknął Ribnyj. – Równe trzy godziny. Adams nie zdołał wydusić z siebie słowa: to wciąż był poranek po tamtej nocy, kiedy włóczył się i pił podczas masowej imprezy na cześć przewodniczącego Nero.

– Kobieta znalazła się tu przypadkiem – zdecydował Ribnyj. – Odstawimy ją z powrotem. Miał być tylko Adams.

– Zaraz…! Jak przypadkiem? – Adams rozrywał pęcherz z dokumentami przytroczony do pasa. – Tutaj! Tutaj mam zaświadczenie! Ona jest pod moją opieką.

– Jakie zaświadczenie?

Adams podetkał Ribnyjowi pod nos certyfikat Reutela.

– Oo! To ciekawe! – Złakniony sukcesów, Ciaken wyrwał pismo z ręki podwywiadowcy. – Dołączy się to do akt sprawy. – Spojrzał surowo na Adamsa. – Nie poprawi to waszej sytuacji!

Oboje zostali skuci kajdankami i rozdzieleni. Któryś z milicjantów narzucił Renacie na ramiona filcowy szynel. Adams drżał z zimna.

Zaprowadzono ich do oddzielnych suk.

161.

Adamsowi wydano szare więzienne spodnie i takąż bluzę. Umieszczono go w pojedynce aresztu śledczego. Akurat była pora śniadania, więc strażnik przyniósł miskę słabo osłodzonego grysiku, kromkę ciemnego chleba i kubek przesłodzonej herbaty. Adams skwapliwie wziął się za strawę. Wikt więzienny nawet mu posmakował: odwykł od tych potraw. Potem przez zakratowane okienko długo wpatrywał się w chmury. Co jakiś czas pojawiały się między nimi fragmenty nieba. Zdumiewało go nasycenie błękitu. W Krum spomiędzy chmur wyglądała co najwyżej szara Pieczęć Sylwestra. I to też rzadko.

Nie czekał długo, aż klucz zachrobotał w zamku.

– Pójdziecie ze mną – rzucił Ciaken. Towarzyszył mu uzbrojony strażnik.

Adams bez słowa udał się za śledczym. Dobrze pamiętał kilometrowe korytarze Urzędu. Ślady szczyn na ścianach. Nawet ten sam zdechły pies. Teraz leżał pod ścianą, ktoś kopnął go z drogi, by nie zawadzał przechodzącym. Trup zakląsł się w sobie, śmierdział też jakby mniej. Nie wyglądał na roczną padlinę. Wydawał się podeschnięty, ale może to Adams nie pamiętał dokładnie wyglądu ścierwa.

Wreszcie śledczy wprowadził Adamsa do sali. Strażnik pozostał na korytarzu. Za wielkim, ozdobnym staroświeckim biurkiem siedział mężczyzna w mundurze. Zapracowany, pochylił głowę; coś starannie notował.

Siedzący podniósł wzrok. Adams poznał Człekousta. Rozpaczliwie szukał jakiejś zmiany w wyglądzie tamtego, jakiegoś potwierdzenia, że jednak czas płynie normalnie, że to tylko Ribnyj się przejęzyczył, że rok to rok, a nie trzy godziny. Jednak urzędnik nie zmienił się przez ten czas, nie postarzał. Tylko biurko było nowe. Harpia w ptasiej masce półleżała na jego kraju, podpierając głowę skrzydłem.

Uombocco badawczo przyjrzał się Adamsowi.

– Ledwie parę dni się nie widzieliśmy – powiedział – a już będzie sporo do opowiadania.

W pomieszczeniu rozchodził się charakterystyczny odór sfermentowanego potu. Człekoust skrzywił się.

– Ciaken, znowu nie zmieniliście skarpetek. Śledczy stojący za Adamsem chrząknął zmieszany.

– Melduję, że kwatermistrz nie wydał. Nie mieli całych na stanie. Pięty wylatują.

– Eaa… – Człekoust machnął z rezygnacją ręką. – Zanim zaczniecie opowiadać – zwrócił się do Adamsa – muszę poinformować was, że zostaliście oskarżeni o zamordowanie Ibn Khaldouniego. Grozi wam najwyższy wymiar kary. Dodatkową okolicznością obciążającą jest próba ucieczki z Miasta pod Skałą.

– Przecież zostałem już z tych oskarżeń oczyszczony. Tylko dlatego opuściłem Miasto pod Skałą na jakiś czas.

– Śledztwo zostało wznowione. Pojawiły się nowe dowody. Na ścianie pokoju Ibn Khaldouniego znaleziono odcisk waszego palca.

– Przecież już wcześniej oznajmiono mi, że to był odcisk palca kogo innego.

– Niewykluczone, że wyniki analizy zostały przypadkowo zamienione – powiedział Uombocco. – Przy takim poziomie finansowania milicji nie można wymagać od nas nieomylności. Odcisk na ścianie bez wątpienia pochodzi od serdecznego palca waszej prawej ręki. Zamordowaliście Ibn Khaldouniego, a krew wytarliście o ścianę. Dlatego nie było krwi na waszych rękach.

– Nie zabiłem Ibn Khaldouniego.

– Dajcie spokój z tą gadką. Jeszcze się nagadacie. Śledztwo zacznie się od jutra. Prowadzić je będzie Ciaken. Słyszeliście…? – zwrócił się do stojącego przy drzwiach funkcjonariusza.

– Tak jest.

– A wy – spojrzał na aresztanta – wymyjecie się, odżywicie, wyśpicie. Jutro czeka was ciężka praca.

– Jest z nim jeszcze kobieta – zauważył Ciaken.

– Jaka kobieta…?! – Człekoust zaczął nerwowo przeglądać papiery.

– Eva Renata – podpowiedział Adams. – Moja żona.

– Dlaczego odnotowaliście to w protokole…! – ryknął zagniewany Człekoust. W jednej chwili spurpurowiał. Rysy jego twarzy stężały. Aż wychylił się w stronę Ciakena. Śledczy odruchowo cofnął się w cień.

– No, proszę, wymieniona w raporcie w dwunastu niezależnych miejscach. Trzy razy imiennie! A to?! A to!? Co to jest? – Z nieopisanym obrzydzeniem wziął w dwa palce przypięty do protokołu podśmierdujący pergamin z ledwie widocznym tekstem. – I jeszcze taki pasztet. Zaświadczenie jakiegoś Reutela! Podpisane: Reutel, sotnik… - sierdził się Człekoust. – Przecież to nie jest imię!

– Jaki Reutel? Dlaczego jakiś Reutel został sotnikiem na dole? Co za bałagan! Przecież tego się nie odkręci! – warknął. – Jakbym nie miał dość kłopotów! Muszę Grubego znowu ściągać na górę! A jego miejsce jest w bajorze!

Adams patrzył zdumiony na wybuch funkcjonariusza.

– Wyjść! Natychmiast wyjść! – Człekoust machnął wściekle ramieniem. – Bierzcie go do celi, Ciaken! A tamtej dać pojedynkę na żeńskim.

– Już dostała – skwapliwie powiedział śledczy.

– Wyjść.

Ciaken szedł głęboko zamyślony. Przyśpieszył, schował głowę w ramiona.

– Jesteście pewni, że z wami była kobieta…? – rzucił.

– Nie mam wątpliwości. Została przez waszych ludzi ujęta i skuta, Ciaken. Ma na imię Eva Renata. Przyszła ze mną z Krum.

Śledczy jakby skurczył się na te słowa.

– Nie… ja nic… Ja tylko tak pytałem. – Machnął ręką.

162.

Renata ledwie nadążała za szybko maszerującymi strażniczkami. Mijała długie, pokryte odłażącym lakierem korytarze z dziesiątkami drzwi. Dla niej jednak stary lakier pysznił się bogactwem odcieni.

Do strażniczek dołączyła po drodze tęga, szeroka w biodrach, brzuchata funkcjonariuszka o dużej głowie, krótkich, jasnych włosach i zimnym spojrzeniu wodnistych oczu. Zmierzyła dziewczynę surowym spojrzeniem i podała jej złożoną w kostkę więzienną odzież.

– Bierz – rzuciła sucho. – Najpierw do łaźni. – Ruchem szpicruty wskazała kierunek dalszego marszu.

Strażniczki ruszyły, a zwierzchniczka dołączyła do nich. Renata czuła na karku jej sapanie.

Łaźnia nie była daleko. Mroczne pomieszczenie pokryte do wysokości półtora metra odłażącą lamperią, a wyżej na ścianie wykwitami grzyba. Strażniczki zabrały się, a funkcjonariuszka przekręciła klucz w zamku.

– Rozbieraj się – powiedziała. Renata instynktownie cofnęła się o krok.

– No, zrzucaj te łachy. – Wskazała szpicrutą. – Dostaniesz regulaminową odzież.

Renata miała na sobie tylko milicyjny szynel. Milicjantka zlustrowała ją wzrokiem.

– To też. – Stuknęła szpicrutą w szelkę stroju.

– Nie.

– Regulamin zabrania nosić coś takiego. Dostaniesz zwykłą bieliznę. Chyba nie chcesz, żeby kilku funkcjonariuszy ściągnęło ci to…?

Stroju nie da się zdjąć. Najwyżej poranią mi skórę.

– Gdzie masz kluczyk!? – zagrzmiała tęga niewiasta.

– W porę wyrzuciłam do kanału.

– No dobrze. – Funkcjonariuszka wyciągnęła z kieszeni nożyce do cięcia blachy.

Renata zrobiła ruch, jakby chciała rzucić się do ucieczki.

– Nawet o tym nie myśl – powiedziała milicjantka. – Za próbę ucieczki dostaniesz baty, a potem rozbiorą cię strażnicy.

Renata zatrzymała się.

– No, grzeczna dziewczynka… Pora na resocjalizację. – Grubaska przecięła obie szelki i wąski pasek biegnący na biodrze.

Renata zdumiona patrzyła na sprawność narzędzia.

Milicjantka ściągnęła jej strój.

Dziewczyna instynktownie zasłoniła się ramionami.

– Baczność! Nie garb się! – Milicjantka uderzyła ją szpicrutą przez plecy. – Ręce wzdłuż ciała.

Renata posłusznie się wyprostowała.

– No, wreszcie. – Stara lustrowała ją badawczo. Renata zarumieniła się pod tym niecnym i natrętnym spojrzeniem.

– Więc tak wygląda Ponownie Narodzona.

Renata czuła, że wrogie spojrzenie tamtej wydobywa każdą, nawet najmniejszą usterkę jej budowy.

– Natalia była zgrabniejsza od ciebie, chociaż masz większe piersi i biodra bardziej krągłe – powiedziała milicjantka. – Właściwie można się dziwić… – dodała ciszej do siebie.

Następnie wyjęła miarkę i zmierzyła długość ramion, nóg i stóp więźniarki oraz obwód w biuście, talii i biodrach. Zmierzyła następnie tak dziwne wielkości, jak odstęp od płatków uszu do koniuszków piersi czy od szczytu szpary w łonie do koniuszka nosa, zapisując wyniki w czarnym notesie. Dotyk krzepkich, zimnych dłoni o szorstkiej, stwardniałej skórze sprawiał dziewczynie przykrość, szczególnie gdy była bezceremonialnie dotykana w miejsca intymne.

Widząc jej zakłopotanie, funkcjonariuszka wyszczerzyła zęby w uśmiechu, coraz bardziej się rumieniąc. A na różowym tle jej skóry zarysował się biały wzór, przypominający skłębione włosie wojskowej futrzanej czapy. Zaraz zniknął jednak z blednącym rumieńcem. Milicjantka umiała się kontrolować.

– Musisz się nauczyć, że człowiek i jego ciało to są dwie zupełnie rozdzielne rzeczy. Teraz przeprowadzam absolutnie niezbędne i ważne pomiary naukowe, a ty masz się im podporządkować. Wyniki zostaną porównane z rezultatami Natalii.

Renata odnosiła wrażenie, że te pomiary sprawiają funkcjonariuszce przyjemność, której ta nie potrafi całkiem ukryć.

Wreszcie funkcjonariuszka zakończyła oględziny i podała Renacie mydło.

– Namydl się, wykąpiesz się tutaj. – Pociągnęła drucianą dźwignię, a na Renatę z pokrytej osadem kratki lunął zimny prysznic.

Woda nie była przeraźliwie zimna, ale wystarczająco chłodna, by się pod nią kulić. Znowu cios szpicruty.

– Trzymaj się prosto i szoruj gnaty.

Renata starannie namydliła się, spłukała, namydliła raz jeszcze i znowu. Sama chciała pozbyć się resztek odoru kanałowego, stale podejrzewając, że jakieś jego ślady przylgnęły do jej ciała.

Kiedy funkcjonariuszka uznała, że wystarczy, rzuciła dziewczynie lnianą ścierkę. Zaraz potem, jakby niezadowolona z wycierania się więźniarki, sama zaczęła energicznie rozcierać jej ciało ścierką, jednocześnie pobudzając krążenie.

Renata syczała z bólu.

– No, wreszcie – orzekła funkcjonariuszka. – Teraz odwszenie. Wetrzyj ten proszek we włosy. – Podała jej tekturowe pudełko z dziurkami.

– Nie mam wszy. Nigdy nie miałam. Znowu cios szpicrutą. Teraz w udo.

– Nie szkodzi. Wcieraj we wszystkie: na głowie, pod pachami i na cipie.

Renata już nie protestowała. Rozszedł się słodkawy, duszący zapach.

– Teraz do celi.

– Mam iść naga? Funkcjonariuszka wzruszyła ramionami, więc Renata nałożyła bieliznę, więzienne spodnie i bluzę.

– Jestem twoją prowadzącą. Będę profilować twoją resocjalizację. Ze wszystkim masz się zwracać do mnie. Nazywam się Mówiąca, pedagog Wassilisa Mówiąca.

Cela, do której zaprowadziła ją Mówiąca, była większa i lepiej urządzona niż jej pokój w domu Hrabbana.

– Na wieczór masz spłukać włosy z proszku – rzuciła jeszcze w drzwiach Mówiąca.

163.

Adamsa przeniesiono z aresztu śledczego do regularnego więzienia. Oznaczało to tylko dwa posiłki dziennie i zakaz używania pryczy za dnia. Cela pusta, za duża na pojedynkę, na wyposażeniu aż cztery koce. „Widać jestem ważnym więźniem, skoro opróżnili dla mnie zbiorówkę”, pomyślał.

Nie było ciemno. Panował półmrok, światło wpadało tylko przez szczeliny w blindach, pod samym sufitem. Stanowczo za wysoko, aby wspiąć się tam i wyjrzeć na dwór. Jedynym sprzętem w celi było wiadro nakryte klapą. Adams mógł stać, dreptać w kółko albo siedzieć na zimnej posadzce, bo prycza musiała być na dzień składana. Mógł też pisać palcem w kurzu na podłodze.

Dreptanie jest całkiem miłym zajęciem, szczególnie kiedy porównuje się je z przesłuchaniem: myśli nikt nie wymusza, same przychodzą, te które chcą. Przesłuchania przeprowadzano regularnie, dwa razy dziennie. Zawsze wcześniej skuwano go w celi, a przesłuchania prowadził Ribnyj. Wielokrotnie zadawał te same pytania; do protokołu Adams musiał mu literować co dłuższe słowa. Ponieważ odpowiadał bez sprzeciwów, nie był bity. Schematyczne, ciągle te same pytania sprawiały wrażenie, że nikt nie jest zainteresowany wynikami śledztwa. Adams przyzwyczaił się i z pamięci recytował odpowiedzi. Ribnyj skwapliwie je notował, myląc się w pisowni tych samych wyrazów.

Adams zatrzymał się naprzeciw świetlika. W wąskim paśmie wpadającego światła leniwie poruszały się drobinki kurzu. „Słoneczny dzień mamy dzisiaj”, pomyślał. „Tramwaje już się wloką miastem, przeraźliwie zgrzytając na zakrętach; bezrobotni ustawiają się po pracę przy zbieraniu koźliny”.

Gdy słońce wdrapie się wyżej na nieboskłon, wąski promień zniknie. Adams uważał, że cela jest pod samym dachem i okap zasłania światło.

Co z Natalią…? Ta nieszczęsna piękność, stworzona dla niego, kojarzyła się z Górnym Miastem. Liliane ujawniła swą tożsamość, kiedy rozpostarła kolorowe skrzydła i pofrunęła, Natalia nie. Natalia pozostała zagubiona. Bez wątpienia bardziej niż on.

„W tym mieście sztuka Lulliusa działa lepiej niż gdziekolwiek indziej…” Adams palcem na kurzu nakreślił diagram, chociaż już wcześniej domyślił się, co wyjdzie.

Rysował kolejne wierzchołki, w kolejności chronologicznej: „Rzym” – „Liliane” (przecież już kiedyś ustalił, że łączyła oba te miasta) – „Behet.” (bo przecież to jego miasto) – „Natalia” – „Krum” – „Renata”. Połączył je bokami, oczywiście chronologia narzuciła obieg. Zrezygnował z dalszej analizy, przekątne musiały połączyć bądź miasta, bądź kobiety. Liliane trafiła tu z Rzymu, nic nowego. Prawdopodobnie tu zostanie, fruwając po niebie. Natomiast los Natalii wyglądał ponuro: obieg diagramu lullijskiego nakazywał jej trafić jeszcze niżej – żeby choć do Krum, a nie na płaskowyż.

„Zasługiwała na lepszy los”, pomyślał. Już miał wystartować do dalszej tury wzdłuż ścian celi, jednak zerknął jeszcze raz. Dostrzegł dobrą wieść niesioną przez diagram. „Jednak spotkam Renatę…” Przetarł dłonią twarz. „Więc jest jeszcze nadzieja. Tyle warta, co przypadkowo skreślony wykres”, pomyślał z sarkazmem.

Nie pomyślał, że Renata może samotnie powrócić do Rzymu, a on może pozostać w Górnym Mieście na zawsze. Na diagramie zabrakło też Falzarofy, Crispy i Złotej Pięknookiej.

164.

Przed kolejnym przesłuchaniem skuto Adamsa ciężkimi, ozdobnymi kajdanami, na których wygrawerowano tu wzory geometryczne, tu wypukłe oczy i wyszczerzone kły fantastycznego stwora. Zerknął parę razy na grawerunek, ale motyw nie przywiódł nic na myśl.

– To jakaś pokazówka…? – spytał Ciakena.

– Może przyjdzie pan Leviahatannah. Pośpieszcie się.

W sali przesłuchań Uombocco miał gościa. Obaj studiowali akta rozrzucone na biurku.

Przybyły łypnął spode łba na Adamsa. Miał szeroko sklepione, wypukłe jak ćwiartka sfery czoło; błyszczące, bezwłose ciemię; brutalną twarz o rysach wygiętych w zakrzepłym uśmiechu; o głowę górował nad Adamsem, był z półtora raza szerszy od niego w ramionach i miał nieprawdopodobnie grube uda. Wręcz emanował energią i siłą.

– Pan z Morza? – wyrwało się z ust Adamsa.

– No pewnie, że nie tamto gnijące ścierwo – obruszył się nieznajomy.

Adams musiał zrobić dziwną minę, bo Leviahatannah powiedział z gniewem:

– Jakże można brać za mnie gnijącą stonogę, utopioną w kałuży pod kamieniem?!

– Wija – poprawił Behetomotoh.

– Wija. Ale i z tego wija mają dość pożytku. W państwie, gdzie morzem jest mała kałuża pod kamykiem. A, co tam…

Podszedł do Adamsa i mocno złapał go pod brodę, wykręcając mu skórę na twarzy. Adams nie zaprotestował. Mocarna łapa zacisnęła mu szczęki, tak że nawet jęk nie zdołał się przedrzeć.

– To, według ciebie, miałby być Haddam Kadmon…? – Leviahatannah wyszczerzył w uśmiechu kremowe zęby. Z jego ust rozszedł się odór próchnicy. – Niedorzeczność. Przecież ten jest podstarzały… podłysiał nawet… – Pokiwał głową. – Niee, to jakieś nieporozumienie. Tamten był inny.

– Tłumaczyłem ci już różnicę – powiedział Behetomotoh, który rozsiadł się za biurkiem. – To przebiegło inaczej… – urwał. – Ale coś z Kadmona jest wypisane na jego twarzy. Przypatrz się uważnie, Panie z Morza.

– Taak – mruknął Leviahatannah. – Pamiętam, oczywiście. Synalek wplątał się w tę grę, no nie…? Synalek musi być podobny. – Badawczo spojrzał na Adamsa. – Na jakiś sposób rzeczywiście jest podobny.

– Natura tego podobieństwa nie jest oczywista na pierwszy rzut oka.

– Przecież widzę więcej niż zewnętrzną powłokę. Rozmowa toczyła się ponad głową Adamsa. Skute archaicznymi kajdanami przeguby zdążyły zdrętwieć; bolała żuchwa zgniatana wielką jak bochen dłonią Leviahatannaha, niby obcęgami. Ten wreszcie puścił Adamsa.

Więzień zaczął niezdarnie rozcierać sobie szczękę skutymi rękoma.

– To była kałuża…? – wysapał.

– Dla ciebie cała kraina! – huknął olbrzym.

– Dla mnie krainą było już Dolne Miasto.

– Właśnie! Śmieszny, mały bunt garstki drobinek!

– Wyłamali się spod twej władzy…? – rzucił Adams. „On włada nimi administracyjnie, ale stracił nad nimi rząd dusz…”, pomyślał. „Już nie należą do niego, nie różnią się od innych ludzi. Tyle że żyją w tamtym miejscu”. Spojrzał na Pana z Morza poważnie.

Ten domyślił się lub odczytał jego myśli.

– Czym dla mnie jest taki skrawek…?! – Pogardliwie wydął mięsiste wargi. – Małe miasteczko i parę osad. To jest nic! – Zaczął w złości uderzać pięścią w stół.

„To dlaczego tego nie zgnieciesz?”, pomyślał Adams. „Może próbowałeś, a oni odparli twój atak…?”

Widać to pytanie wypisane zostało i w jego oczach, bo Leviahatannah znowu wrzasnął:

– Legion!? To ledwie ze siedemdziesięciu, może osiemdziesięciu żołnierzy! Też mi legion!

Adams wiedział, że lepiej nie podnosić wzroku, bo znowu oberwie. Widać rzeczywiście obowiązuje swoista symetria i w kraju Leviahatannaha są miejsca, małe jak punkty, wyłączone spod jego władzy.

165.

Renatę umieszczono w pojedynczej celi. Mówiąca zdarła z niej strój, jednak jej nie pobiła. Uderzyła tylko kilka razy i niezbyt silnie. Potem już żadna inna funkcjonariuszka nie posunęła się do przemocy fizycznej.

Uwięziona otrzymała szary drelich więzienny: bluzę i spodnie. Na dodatek drugą zmianę ciepłej bielizny i kapcie. Dwa razy dziennie strażniczka przynosiła jedzenie, którego Renata nigdy wcześniej nie kosztowała. Nie smakował jej więzienny wikt.

Co drugi dzień przychodziła resocjalizatorka. Groźna, masywna baba wzbudzała jej lęk. Łypała na nią rozbieżnym zezem wodnistych oczu i wygłaszała swoje opinie i pouczenia, którym Renata musiała potakiwać. Dużo mówiła o uwolnieniu Renaty i obowiązku rozwijania się, jaki na Renacie nieuchronnie ciążył. Czasami Renatę korciło, żeby spytać o jakie uwolnienie chodzi Mówiącej, skoro nie można opuszczać nawet izby, jednak lodowate spojrzenia funkcjonariuszki zniechęcały do żartów.

Po wygłoszeniu dwudziestominutowego pouczenia Mówiąca wyciągała notatnik i rozpoczynała wypytywanie więźniarki. Chodziło głównie o detale życia w Krum oraz o ucieczkę kanałami. Po wysłuchaniu odpowiedzi Mówiąca, drapiąc się po tłustym brzuszysku, notowała je niezdarnymi kulfonami półanalfabety, ignorując znaki przestankowe. Po wizycie resocjalizatorki Renata oddychała z ulgą i upewniwszy się, że ciężkie kroki Mówiącej ucichły już na korytarzu, ustawiała zydel w stałym miejscu, na wydrapanych jego nogami śladach na posadzce.

Nudziła się w samotności, lecz było to lepsze niż natrętne indagowanie Mówiącej. Ustawiała zydel zawsze w tym samym miejscu: takim, by z niego widać było w oknie ograniczony linią murów fragment błękitu. Takiego nieba nie znała i jeszcze nie zdążyła się nim nasycić. Było zadośćuczynieniem za jej obecne, dziwne bytowanie.

Nie czuła się źle. Stale jednak rozmyślała o swojej sytuacji. Błogosławiła chwilę, kiedy Hemfriu jednak powstrzymał się i jej nie wziął. Wtedy zdecydowała się dać mu chociaż trzecie dziecko, by inne nie ubiegły jej jeszcze bardziej, ale teraz, bez stroju, jak udowodniłaby, że pozostała mu wierna? I tak nie było pewne, jak Hemfriu się zachowa. Na Linii były tylko Złote Gabery, i to nie jego wina, że im uległ, bo wiadomo, że ta istota to nieszczęście dla narzeczonej i tragedia dla żony. Ukradły mu dwoje pierworodnych dzieci, ale wrócił; jednak w tym olbrzymim mieście roi się od niewiast. Mówiąca wygląda szpetnie, ale choćby te strażniczki: urodziwe nie są, ale zdrowe, rumiane, postawne. Piersi nie mają dużych, ale jak szerokie biodra, jak mięsiste uda. Taka kobieta potrafi zarządzić dużym gospodarstwem, potrafi rodzić synów do późnych lat. Hemfriu nie wyglądał na interesownego, ale który mężczyzna potrafi być stały w swoich uczuciach? A jeśli zwodził, mówiąc, że ją kocha? Jednak zatrzymał się, kiedy mógł dostać wszystko – czyli dowiódł, że kocha. Ale jeśli zrobił to w jakimś celu? Jaki mógł mieć cel, skoro powstrzymywał się resztką woli?

Na ucieczkę dała się namówić, bo czuła, że przy nim jest jej miejsce. A teraz, kiedy straciła wszystko, co miała, co z nią będzie, jeśli Hemfriu ją porzuci? Przecież nie zawarli formalnych zaślubin.

Nie chciała wrócić do Krum, choć tam zostałaby szanowaną gospodynią i żoną decymusa, który skończył służbę, tak zasłużonego dla społeczności. Wszyscy poważaliby ją, szczyciła się przecież najwyższym tarhatum w całej miejscowości. Miałaby dom, służbę, niewolników i całe lata, żeby zapomnieć o dziwnym niewolniku, który zawrócił w głowie jej i jej kuzynce, a potem w krótkim czasie został szanowanym chirurgiem i oficerem pretorii.

Tutaj trafiła do nieoczekiwanego miejsca: gwarnego, tętniącego życiem, w tłum ludzi – wprawdzie po drugiej stronie krat, jednak mając nadzieję, że prędzej czy później oboje do nich dołączą. To obietnica, jednak równie dobrze bytowanie w tym mieście może okazać się gorsze niż w Krum.

Nie, stwierdziła po namyśle, przy emerytowanym decymusie nie starczyłoby lat na zapomnienie o Hemfriu i o jego słowach. Dobrze, że wtedy na górskiej polanie, w cieniu nadpływającego kadłuba Pana z Morza, zgodziła się dzielić jego los. Żeby tylko on dotrzymał obietnic…

Dopiero parę dni później pierwszy raz wyprowadzono ją z celi. Dwie strażniczki szły szybko, trzymając broń niedbale przewieszoną przez plecy. Spoglądała z respektem – delikatna forma samopału nie wykluczała jego skuteczności. Renata z trudem nadążała za milicjantkami. Wiedziała, że aresztantowi nie wolno pozostać w tyle, gdyż może to zostać uznane za wykroczenie i ukarane obcięciem racji żywnościowej. Dlatego obie rosłe niewiasty gnały przed siebie, nie zwracając uwagi na więźniarkę. Zresztą, jakżeby stąd uciekła? Może biegiem…? Mimo karykaturalnej otyłości obie rumiane strażniczki były w niezwykłej formie fizycznej. Renata z najwyższym trudem nie zostawała z tyłu.

Człekoust siedział w swoim biurze za masywnym rzeźbionym biurkiem, w wielkim fotelu obitym sztuczną skórą. Mimo ogromu mebla Człekoust wydawał się rosły, wysoki, o rasowej twarzy skrywającej tajone namiętności.

– Witam w moim kraju – powiedział, nie podnosząc się z fotela. Dłonią wskazał Renacie drewniane krzesło aresztanckie.

Usiadła.

– Jak ci się tu podoba, Ponownie Urodzona? – Uśmiechnął się.

Bez wątpienia był jeszcze przystojniejszym mężczyzną niż Adams. Najprzystojniejszym, jakiego w życiu widziała Renata. Zanim poznała Adamsa, znała tylko niewolników, synów gospodarza oraz żołnierzy o zwierzęcych, brutalnych twarzach i takichże obyczajach. Człekoust wiedział o tym i wręcz próbował ją zahipnotyzować wzrokiem. Ona jednak czuła, że musi strzec się go z całej siły. Był fizycznie podobny do Hemfriu: wysoki i szczupły, jednak wzrok Hemfriu był przedłużeniem spojrzenia Renaty, jego myśli jakby następowały po jej myślach lub prowadziły je za sobą. Wzrok Uombocco był niepokojący i arogancki, myśli nieprzeniknione.

– Wiem, gdzie trafiłam. – Spojrzała na niego poważnie. – Baśnie mówiły, że Most wiedzie do szczęśliwego kraju Azahaela, gdzie kobiety są piękne jak motyle. Śledcze powiedziały mi, że to tutaj.

– Nie używaj tego imienia.

– Wiem, że tego nie wolno, ale myślałam, że to też część baśni. – Spuściła wzrok.

– Mów Człekoust albo Uombocco, tak lubię.

– Dobrze, panie.

– Czy wiesz, kto strzeże Mostu?

– Każdy most powinien mieć strażnika.

– Nie próbuj kpić ze mnie.

– Baśnie mówiły, że Strażnika Mostu wybiera spośród siebie niewielu naznaczonych.

– To pewnie jakiś siłacz? – Spojrzał na nią badawczo.

– Siły winien być wielkiej, chociaż innego rodzaju. Ciało może mieć słabsze niż Engilu, kiedy go odprowadzałam na Most. Czasem nawet po jego śmierci ta siła trwa.

– Jak Sylwestra?

– Nie wiem, panie. – Spojrzała przerażona, czy nie powiedziała zbyt wiele.

– Mówiłaś o tym Adamsowi?

– Nie, panie.

– Nie musisz być aż tak oficjalna. – Człekoust wykonał nieokreślony ruch dłonią. – Szklaneczkę brandy?

Renata nie odezwała się.

– Ach, przecież w Krum nie używacie szkła. Ani nie wiecie, co to dobra brandy… – Nalał jej i podsunął szklankę. – Skosztuj.

Renata przyjrzała się szklaneczce miodowego płynu.

– Podoba ci się szkło? – Uśmiechnął się Człekoust. – Zupełnie jakby kubek był z powietrza, prawda…?

– Wojsko używa szkła – powiedziała. – Chirurg Hjalmir trzymał medykamenty w szklanych buteleczkach.

– Nie wiedziałem… – Skrzywił się niechętnie. Cień strachu przemknął przez wyraziste oczy Renaty.

– Ale żaden gospodarz nie używał szklanek, tylko glinianych kubków – powiedziała pośpiesznie.

– Więc i szklanki już widziałaś.

Człekoust obejrzał pod światło szklaneczkę, wypił łyk, potem drugi. Spojrzał na Renatę i uśmiechnął się.

– Jak smakuje?

Ostrożnie pociągnęła łyk.

– Dziękuję, ja nie pijam samogonu.

– To przecież lepsze niż samogon.

– Podobnie smakuje. Dziękuję.

– Tu nie ma gospodarza, żeby ci zabronił. Hemfriu też nie widzi.

– Jednak nie, wybacz panie.

– To zmiataj do celi, głupia. – Piękna twarz Człekousta stężała gniewem. – W Szeolu ci siedzieć. Na nic lepszego nie zasługujesz. Wyprowadzić aresztantkę! – wezwał wartowników.

Z korytarza weszły dwie strażniczki. Te same olbrzymki, które ją tu przyprowadziły. Obawiała się, że będą ją biły, jednak została tylko odprowadzona do celi.

166.

Ocknął się z drzemki na posadzce celi. Był zmarznięty, od kamiennej podłogi ciągnął wilgotny chłód. Warstwa pledów nie chroniła dobrze. Powoli się zebrał; bolały go mięśnie, bolała obita szczęka. Palcami sprawdził po kolei zęby: jednak nie oberwał za mocno – żaden z nich się nie kiwał.

Wczoraj Ribnyj powiedział, że za dobre sprawowanie przywróci się Adamsowi prawo do używania pryczy za dnia.

Od paru dni zmienili metody przesłuchań. Ribnyj domagał się przyznania do zabicia Ibn Khaldouniego coraz natarczywiej. Niemal codziennie bił skutego Adamsa. Zwykle starał się trafiać w wątrobę, czasem przyłożył w szczękę. Wielogodzinne przesłuchanie kończył biciem.

Przedwczoraj stłukł Adamsa tak mocno, że tamtemu zaczęły się ruszać zęby, a obolała szczęka uniemożliwiła zjedzenie czegokolwiek przez cały dzień. Dopiero pod wieczór przełknął kromkę razowego chleba, rozpuszczoną w lurowatej herbacie.

Adams odnosił wrażenie, że śledczy bije go, by odreagować swoje problemy – zaczynał zwykle bez powodu, jakby zeznania więźnia zbytnio go nie obchodziły, a tylko szukał w ten sposób jakiejś rozrywki. Na ogół po laniu nie zadawał już dalszych pytań, tylko rozkazywał wyprowadzić lub – rzadziej – wywlec aresztanta.

Dzisiaj, z uwagi na spuchnięte wargi więźnia, Ribnyj oszczędzał jego twarz, bijąc w brzuch czy kopiąc w uda. Ale to też robił jakby bez przekonania. Uporał się z aresztantem w niecałą godzinę. Może chciał się urwać z roboty?

Sprawa wyjaśniła się po obiedzie. Na popołudnie znowu przewidziano dla Adamsa pokazówkę. Z ozdobnymi kajdanami mozolił się Ciaken; zapomniał, jak działa mechanizm zamykania szczęk i klął nieobecnego Ribnyja. Przyniósł inny egzemplarz: jeszcze masywniejszy, obejmujący nie tylko przeguby dłoni, ale i szyję, jeszcze bogatszy w zdobienia.

W biurze Człekousta unosił się kwaśny, ciężki zaduch. Nikt jednak nie myślał o przewietrzeniu pomieszczenia. Leviahatannah przechadzał się szybkim, nerwowym krokiem. Zamaszyste gesty olbrzymiego mężczyzny stale zagrażały stertom dokumentów na biurku. Zastrachana harpia kuliła się za każdym razem, gdy przechodził. Człekoust z krzywą gębą siedział za biurkiem i szklankę po szklance lał w siebie pynuj. Bezmyślny wzrok wlepił w blat biurka.

„Bili się tutaj czy co?”, pomyślał Adams. Wydawało mu się, że Człekoust ma podsiniaczone oczy, a pod nosem plamkę niedokładnie startej krwi. Jednak nie mógł tego stwierdzić z całą pewnością, gdyż twarz urzędnika tonęła w cieniu.

Leviahatannah rzucił Adamsowi złe spojrzenie, zatrzymał się i założył ręce za plecy, jeszcze bardziej wypinając ogromne brzuszysko.

– Siada – rzucił.

Chwilę wpatrywał się w niego z natężeniem, ciężko posapując. Zaraz jednak odprężył się, jego twarz wygładziła się. Uspokojony, zaczął wypytywać Adamsa o pracę, o jego zawód wykonywany w Haddammie – tak nazywał świat na powierzchni.

Adams wziął się do relacjonowania odległego okresu swojego życia.

– Ale głównie piszę. Powtarzam cudze myśli, dyskutuję z nimi, analizuję; dodaję do tego swoje.

– Pisze, on pisze! – Leviahatannah wybuchnął tubalnym śmiechem, jednocześnie głośno wypuszczając wiatry.

Adams skrzywił się. Trudno było wytrzymać natężenie smrodu. Wiedział już, czym tak śmierdziało w biurze Człekousta.

– Przestań się krzywić! Co to za demonstracje?! – ryknął Leviahatannah. – Pan sra, sługa wdycha. I się zachwyca…! – Głośno roześmiał się ze swojego dowcipu.

Adams zmilczał. Gniecione dybami przeguby nawet bardzo nie bolały.

– Cała twoja aktywność to kupka papieru. Ty wiesz, ile takich kupek już widziałem?! – rozsierdził się Leviahatannah. Wrócił do nerwowego marszu między biurkiem, oknem i krzesłem aresztanta. – Piszesz. A ile to stronic? Dwa tysiące? Pięć, nie więcej – prychnął. – A ci tam u mnie na dole skrobią i skrobią, strona za stroną… Dziesiątki, setki tysięcy… Ha, a potem wszystko w ogień. Rach-ciach, na oczach autora. Ja nawet nie czytam… Wyobrażasz sobie ich gęby…?! – Znowu wybuchnął ogłuszającym śmiechem. – I co ty myślisz, śmieciu…? Co warte są twoje bzdety?

– Obojętne na jaki temat.

– Moje życie to praca. Tworzenie.

– Co…? – parsknął Leviahatannah. – Ja mam u siebie Alpy, Himalaje ludzkiej myśli. – Znowu głośno wypuścił wiatry.

– Czego? – tym razem nie wytrzymał Behetomotoh.

– No, takie kupy notatek. – Rozsierdzony władca pokazał wysoko ręką, dokąd sięgają góry myśli potępionych.

– Dlaczego wcześniej tego nie stworzyli? – przytomnie spytał Behetomotoh.

– A bo ja wiem? – Masywny olbrzym wzruszył ramionami. – Parę szklanek alkoholu i wieczór z głowy. Mój geniuszek niczego nie wykoncypował. Tak ucieka wieczór za wieczorem, potem raczek i do mogiłki. Koniec zapisu. Tak to im szło, a teraz skurwiele smarują smołą czy czymś tam innym swoje bzdety… Ale potem frajda, bo się lepiej pali.

Spojrzał na zgnębionego Adamsa.

– Co jest, pan twórca posmutniał…?

Adams nie odezwał się. Śmierdziało tak, że czuł mdłości. Kręciło mu się w głowie z niedotlenienia. „Jak się znowu zesra, to zwymiotuję”, pomyślał.

Rozwścieczony jego obojętnością, Leviahatannah nagle podbiegł do szafki z narzędziami.

– Gdzie są?! No, gdzie są?! – wrzasnął.

– Co takiego? – Uombocco zwrócił głowę ku niemu.

– No, szczypce, te wąskie!

– W prawej szufladzie, u dołu. Adams zmartwiał z przerażenia.

– Nie mogę ich znaleźć! – Ręce Leviahatannaha drżały. Uombocco podniósł się z krzesła.

– No, szybciej! Przecież cholery dostanę, jak na niego patrzę! Nie wytrzymam! – grzmiał poirytowany olbrzym. Jego mięsista twarz nabrała sinoczerwonej barwy, oczy nabiegły krwią.

Adams patrzył, jak tamten ze zręcznością niedźwiedzia podbiega, dzierżąc metalowe szczypce o długich, płaskich końcach. W chwilę później krzyczał, gdy Leviahatannah wpychał mu koniec szczypiec pod paznokieć.

Mocne szarpnięcie. W głowie aż zaćmiło się z bólu. Adams wrzeszczał, nie próbując się powstrzymać, gdyż wszelkie próby ukrywania bólu jedynie rozzuchwaliłyby okrutnika.

Tym razem skończyło się na jednym paznokciu.

– Noo! – stęknął Leviahatannah i ciężko opadł na zydel. – Nalej mi szklaneczkę – rzucił.

Behetomotoh podszedł do barku. Nalał Panu z Morza brandy. Potem obejrzał palec Adamsa i skrzywił się z niechęcią.

– Aleś ty słaby – powiedział. – Drobiazg i już się rozlatujesz. Trzeba to zawinąć. – Wezwał felczerkę, wielką, białorzęsą dziewczynę w mundurze. Miała duże, miękkie dłonie i powolne, nieporadne ruchy.

– Trzeba odkazić – powiedziała, ale owiązała gazą palec Adamsa.

– Taa… – burknął Behetomotoh i wylał na zawiniętą ranę szklaneczkę brandy.

Adams wrzasnął od eskalacji bólu. Po chwili znowu zaduch wziął górę nad bólem poranionego palca.

Gdy Leviahatannah znudzony opuścił salę przesłuchań, Człekoust podszedł do Adamsa. Podsunął mu brandy. Zaczekał, aż ten poradzi sobie z piekącym płynem.

– Dobra, nie…?

Adams potwierdził skinieniem głowy. Wypity alkohol dodawał sił.

– Właśnie. A twoja Renata nie chciała skosztować. Adams zostawił tę uwagę bez komentarza.

– Niestety, nie wolno mi uwolnić cię z dybów. Decyzja nie zależy ode mnie. Bardzo boli?

– Ręce zdrętwiały, więc nie czuję bólu.

– Alkohol je ożywi – powiedział Człekoust. – Widzisz, Adams, u mnie nie jest całkiem tak, jak powiedział Leviahatannah. Ja potrafię docenić piękno. Wiele dzieł dotarło od moich do tych mieszkających na górze.

– Jak…? – Alkohol obudził czujność badacza. Jednocześnie wrócił ból zdartego paznokcia. Ręka mrowiła.

– Nie tylko Mostem można wędrować między miastami. – Człekoust wzruszył ramionami. – Czasem wejdziesz komuś do snu. Zobaczy, a potem weźmie za swoje. Przecież nikt nie udowodni, że jego sen został podesłany przeze mnie… Sam byś wyśmiał takie wywody, profesorze Adams, prawda…?

– Bo lepsze kryteria, które powodują utratę cząstki informacji, niż brak jakichkolwiek kryteriów, będący furtką dla bzdury. – Adams syknął z bólu, mrowienie narastało, palec piekł nieznośnie, jednak rozmowy nie można było przerwać, póki Człekoust nie okaże znudzenia.

– Zdziwiłbyś się, wiedząc, ile pomysłów podesłałem na górę – rzucił urzędnik.

– Zauważyłem znakomite kawałki sztuki azteckiej.

– Ach, to też… Tamci faszerowali się halucynogenami, otwierali wrota dla przekazu. Skorzystali ze swojej szansy. Stąd tyle pięknych dzieł powstało. Nie twierdzę, że wszystko podejrzeli u moich, ale wiesz, wystarczy złapać coś nieuchwytnego, inspirację czy coś takiego, a nowe pomysły same cisną się do głowy…

Człekousta nagle zaaferowały jakieś papiery na biurku i przestał mówić. Adams musiał czekać jeszcze ze dwadzieścia minut, zanim wywiadowca odprowadził go do celi.

Po tym przesłuchaniu nastał dzień przerwy. Może chcieli, żeby rana się podgoiła? Potem przesłuchania prowadził znów Ribnyj. Podobno Leviahatannah opuścił Miasto pod Skałą, a i Behetomotoh przestał się pojawiać. Bicie na przesłuchaniach skończyło się. Wywiadowca prowadził Adamsa do pokoju przesłuchań, gdzie zadawał serie nudnych pytań. Adams z reguły powtarzał te same słowa, zresztą Ribnyj nie okazywał przesadnego zainteresowania jego odpowiedziami. Niezdarnie notował niektóre zdania, co niezbyt interesowało Adamsa, ponieważ nie był zmuszany do podpisywania zeznań. Po kilku dniach pracy wywiadowcy wezwano aresztanta do Człekousta.

– Więc wreszcie przyznaliście się, Adams – powiedział nadkomendant.

Adams na chwilę zaniemówił.

– Ja…? Przyznałem się? – wydusił wreszcie.

– No, tak. O, tu stoi, że przyznaliście się do zabicia Ibn Khaldouniego. – Człekoust podał mu kilka kartek protokołu.

Adams uważnie przeczytał nabazgrany ołówkiem, rojący się od błędów ortograficznych tekst.

– Przecież tu nigdzie nie napisano, że się przyznałem.

– Ribnyj powiedział mi, że się przyznaliście. Notował ołówkiem, a sentencję przyznania się wymazał, jednak potem sobie przypomniał, że ją wypowiedzieliście.

– Oświadczam, że nie zabiłem Ibn Khaldouniego. Nic takiego nie zeznałem ani Ribnyjowi, ani innemu przesłuchującemu.

– To też jest możliwe. Ribnyj stwierdził, że mówiliście bardzo niewyraźnie. Możliwe, że staraliście się powiedzieć rzecz wyjątkowo cicho i bełkotliwie. Dlatego właśnie, jako solidny przesłuchujący, wygumkował niektóre fragmenty. Jednak to samo poczucie solidności zawodowej nie pozwoliło mu zmilczeć faktu waszego przyznania się.

Adams chciał dalej przeczyć, lecz Człekoust już zmierzał w kierunku komody narzędziowej. Uciekać nie miało sensu: przy drzwiach stał rosły, uzbrojony milicjant.

– Przykro mi, Adams, ale to przewiduje procedura – powiedział Człekoust, biorąc dłoń Adamsa. – Nie mogę was uwolnić od odpowiedzialności. Utrudnialiście prowadzenie śledztwa.

Jednym zdecydowanym ruchem wbił ostrze szczypiec pod paznokieć Adamsa. Ten zawył, nie musiał udawać: ból był nie do wytrzymania. Nie patrzył na okaleczaną dłoń, kiedy rozbłysk przed oczyma zaznaczył wyrwanie paznokcia.

– Lepiej przyznalibyście się do tego morderstwa. Po co tak cierpieć – powiedział Człekoust. – Wyprowadzić aresztanta i opatrzyć mu ranę – rzucił do czekającego strażnika.

167.

Procedura przesłuchań znów uległa zmianie. Prowadzili je na zmianę Ciaken i Bieleń lub z rzadka Ribnyj. Te same pytania odczytywano ze zniszczonych, zatłuszczonych kartek. Adams uważał, że ciągle z tej samej. Zwykle podsuwali mu gotowe egzemplarze jego zeznań – stale te same ozalidowe kopie, śmierdzące denaturatem. Trzeba było starannie czytać ledwie widoczne bladoniebieskie litery, ponieważ od czasu do czasu pomiędzy standardowymi odpowiedziami ukrywały się zwroty będące przyznaniem się do zamordowania Ibn Khaldouniego. Każde takie odkrycie powodowało irytację przesłuchujących, którzy musieli dostarczyć nowy egzemplarz protokołu przesłuchania, a czasem – co gorzej – własnoręcznie taki protokół wystukiwać na mechanicznej maszynie do pisania. Nawet Adams tego nie lubił, gdyż wtedy przesłuchanie przeciągało się w nieskończoność.

Zwykle śledczy nie bili go, jednak gdy zirytował ich oporem albo kiedy musieli samodzielnie układać protokół przesłuchania, wyrywali mu kolejne paznokcie. Zawsze tymi samymi szczypcami z szafy narzędziowej. Na powierzchni niemytego narzędzia widniały brunatne plamy. Adams pocił się już na sam widok tego mebla. W sali przesłuchań odwracał głowę, żeby na nią nie patrzeć.

„Niedługo zacznę lać ze strachu na jej widok”, pomyślał. „Wytwarzają we mnie odruch jak u psa”.

Oglądał miejsca po zdartych paznokciach. Ostatnio wzięli się za paznokcie u nóg, u rąk bowiem zabrakło. Skóra po ich zdarciu goiła się, jednak trzeba było uważać na urazy. Na pierwszym, zdartym przez Leviahatannaha, poniżej wałka paznokciowego pojawił się już pofalowany półksiężyc nowego paznokcia. Czasem przesłuchujący tylko przypalał mu skórę papierosem; często wtedy zapalały się włosy. Z reguły na przedramionach, czasem na stopach. Raz Bielenowi wpadło do głowy, żeby jeździć zapaloną zapałką wzdłuż brzucha i piersi Adamsa – po chwili kępa długich, czarnych włosów na prawym boku przesłuchiwanego zmieniła się w pochodnię. Śledczy z widoczną uciechą wysłuchiwał wrzasku płonącego Adamsa. Bieleń zapomniał wydać polecenia, żeby opatrzyć ranę, i Adams dopiero z celi wezwał medstrażniczkę, która bez żadnych ceregieli założyła opatrunek.

Potem już wołał ją za każdym razem. Strażniczka medyczna, postawna, wysoka, młoda niewiasta, starannie opatrywała jego obrażenia po przesłuchaniach. Nauczyła go zdejmować narastające nierówno płytki paznokcia. Bolało, ale podobno dzięki temu te właściwe miały odrosnąć bardziej foremne. Medstrażniczka załatwiła mu też zgodę na używanie pryczy za dnia. Uważała, że leżenie przyśpiesza gojenie, a zimna posadzka opóźnia. Nie dyskutował z tym.

Adams zaczął poważnie rozważać przyznanie się do zabicia Ibn Khaldouniego. Nieuchronność tortur była nie do zniesienia. Co wieczór wiedział, jakiego bólu doświadczy następnego ranka, wiedział też, że nie ma od tego odwołania. Ta świadomość kruszyła wolę, jak ziarna piasku pod obcasami przechodniów ścierają kamienne stopnie.

W czasie przesłuchań Adamsa parokrotnie zajrzał Behetomotoh. Mówił niewiele; raz lub dwa mu przyłożył; sprawiał wrażenie, jakby nie słuchał jego zeznań. Na ogół zajmował się swoimi obowiązkami, przykazywał, żeby śledczy uważali na jego biurko i komodę – przesłuchania odbywały się przecież w jego gabinecie. Raz zrobił awanturę Ribnyjowi, kiedy krew po zerwanym paznokciu nakapała na wykładzinę.

168.

Pozbawione paznokci, gojące się palce nie miały zwykłej sprawności. Adams niezdarnie próbował zawiązać strzępy podartej kapoty. Rękaw odpruł się już prawie na połowie obwodu. Hałas na korytarzu wywołał gęsią skórkę na grzbiecie. „Przecież już rano było przesłuchanie”, pomyślał. Zaczęły mu się pocić dłonie. Musiał przerwać krawieckie mozoły: palce zbyt mu drżały.

Kroki na korytarzu zbliżały się.

„Wygląda, że kroi się pokazówka”. Prestiżowe przesłuchania w obecności gościa z reguły urządzano po południu. „Dawno Grubego nie było. Pewnie znowu przylazł z dołu”.

Adams zerknął na drzwi. Stopa bolała po świeżo zdartym paznokciu. Nie było sensu podbiegać do judasza: wtedy droga do pokoju przesłuchań będzie krótsza. A tak można będzie gramolić się z rozścielonych koców. Nieuchronne nadejdzie kilkadziesiąt sekund później. Jednak opuścił stopy na posadzkę, żeby potem w pośpiechu nie urazić świeżej rany.

Tym razem jednak nie wzięli go na przesłuchanie. Funkcjonariusz Clfugg sprowadził drugiego aresztanta. Clfugg nie przesłuchiwał osobiście Adamsa, chociaż kilkakrotnie prowadził go do pokoju przesłuchań, pełnił straż przy drzwiach, kiedy Ciaken czy Bieleń zadawali nie kończące się serie pytań, zwykle też pomagał przytrzymać Adamsa, kiedy przesłuchujący bił go lub zrywał mu paznokcie. Miał szeroką, bezmyślną twarz, pokrytą dziesiątkami zaskórniaków i krótki, perkaty nos. Zamiast brwi – proste, wąskie kreski – blizny po wypadku albo operacji plastycznej, jak przypuszczał Adams.

– To wy tu jesteście…? – funkcjonariusz zdziwił się jego obecnością. – Myślałem, że cela jest już wolna… – zawahał się. – Nie szkodzi. Tak też może być.

Clfugg rozłożył nowemu pryczę.

– Ten tutaj nazywa się Adams – rzucił. – Będzie starszym sali.

Nowy spojrzał spode łba na sąsiada.

– A wy, Adams, co rano przy obchodzie będziecie składać raport o stanie sali – dodał milicjant i wyszedł.

Adams spodziewał się nowych szykan: nie miał przecież pojęcia, jak ma wyglądać forma raportu.

Nowy odstawił swój nocnik do kąta. Na pryczę rzucił zawiniątko z betami. Na zewnątrz Clfugg mocował się z nienaoliwionym zamkiem. Zgrzyt ucichł, a z korytarza dobiegło coraz cichsze człapanie funkcjonariusza.

Nowy siedział zgarbiony, stale przechodziły go dreszcze. Spod narzuconego kaptura wystawały zmierzwione, siwe włosy i długi, pogruzłowany nos. Zaniedbana broda sięgała na pierś.

– Masz gorączkę? – Adams spytał nowego.

– Jak cholera. – Szczęki tamtego dzwoniły. – Aż mi się ćmi we łbie. – Zrzucił kaptur.

Adams skądś pamiętał ten ton. Dotknął pochylonego czoła: było rozpalone.

– Człowieku, ty ledwie żyjesz. Trzeba ściągnąć medstrażniczkę. Znam ją, to porządna funkcjonariuszka. Nie bije bez powodu.

– Do mnie nie przyjdzie. Oni mnie tu nie leczą. Stary ułożył się na pryczy i zwinął w kłębek. – Lepiej przykryj mnie drugim kocem.

Adams spełnił jego prośbę. Koc oparł się na wystających gnatach leżącego: wysoki mężczyzna musiał być zupełnie zagłodzony.

– Podeprzyj czymś tę pryczę, bo się kiwa. Zaraz się przewróci, a ja spadnę.

Adams z niedowierzaniem spojrzał na nieruchomy blat, solidnie zawieszony na dwóch grubych łańcuchach.

– Pewnie zamocowane – powiedział. – Porządna robota.

– Aha. Ale dzisiaj kołysze. Pewnie będzie sztorm – jęknął stary. – Gdzie oni mnie znowu wiozą?

Adams pobiegł po wiadro. W ostatniej chwili zdążył je podstawić choremu. Celę wypełnił żrący odór wymiocin.

– Dyżurna! Strażniczka dyżurna! – Adams zawołał do kratek judasza. – Potrzebna medstrażniczka.

Nowy przestał wymiotować; teraz oddychał chrapliwie, ale równo, może zapadł w drzemkę.

Na korytarzu załomotały podkute buciory. Jednak to nie była medstrażniczka, a Ribnyj i jego tępa, zacięta, ponura gęba. Czuć było od niego grochówkę, jeszcze coś tam mamlał w gębie. Jednym uchem słuchał Adamsa. Niechętnie zerkał na wijącego się po łóżku starego.

– Wezwę babę – burknął. – Az wami chce rozmawiać nadkomendant. Poprawcie te swoje łachy, Adams. Zapiąć guziki, wszystkie i równo. Koszula do gaci. Wyglądacie jak łajza.

Adams poprawiał odzienie.

– Nos chce urwać od tych rzygowin – powiedział Ribnyj.

– Ten człowiek jest ciężko chory.

– Obrzygał was?

– Nie.

– Dobra. Idziemy.

Na korytarzu dla odmiany cuchnęło zgnilizną i psimi odchodami. Ścierwo psa milicyjnego wciąż nie zostało usunięte. Przybyło nowych kup, starych nikt nie uprzątnął. Minął ich patrol szeregowych funkcjonariuszy z psami bez kagańców. Dowódca niedbale przeglądał jakiś raport. Zapienione z wściekłości rottweilery usiłowały zerwać się z uwięzi i rzucić do gardła aresztanta. Adams kulił się przed rozżartymi pyskami.

Uombocco siedział za swym biurkiem. Studiował jakieś raporty. Dziś wciągnął na siebie paradny mundur milicji: z pagonami, lampasami i akselbantami. Ordery jednak zastąpił skromnymi baretkami. Po chwili podniósł oczy znad papierów.

Kazał Adamsowi usiąść.

– Śledztwo zostało zakończone, potwierdzając wasz decydujący udział w śmierci Ibn Khaldouniego. Nie można wykluczyć, że przerażony waszym zachowaniem, zmarł na zawał serca, zanim zadaliście mu ciosy lub w trakcie ich zadawania, jednak ta okoliczność nie zwalnia was od odpowiedzialności. Egzekucja zostanie przeprowadzona jutro o świcie. Mam tu dla was regulamin. Zapoznacie się z nim przez wieczór, żeby jutro wiedzieć co i jak. To żałosne widowisko, kiedy skazaniec nie wie, co ma robić. – Uombocco sięgnął po kilka kartek spiętych zardzewiałym spinaczem. Bladych, ozalidowych kopii regulaminu egzekucji. Jeszcze śmierdziały alkoholem technicznym.

– Przecież Ibn Khaldouni żyje! – krzyknął desperacko Adams. – Jakże mogę zostać stracony za jego zabicie!?

– Coo…? – Twarz Człekousta skrzywiła się w wyrazie szczerego zdziwienia. – Jak to żyje!? A te wszystkie materiały? – Potrząsnął grubym segregatorem pełnym raportów, zaświadczeń i zdjęć. – Skąd niby się to wzięło…?

– Zwyczajnie: Ibn Khaldouni żyje. Od rana siedzę z nim w celi. Clfugg go sprowadził.

– Co…!? W celi? – Uombocco złapał słuchawkę i wykręcił odpowiednią liczbę. Niecierpliwie stuknął w widełki.

Wypytywał funkcjonariusza po drugiej stronie. Nagle wrzasnął do słuchawki:

– Jakie niedopatrzenie?! Co miał dopiero jutro do tej celi!?

Czytam mu rozkład czynności przy egzekucji, a tu nagle się dowiaduję! Co to? Oczami mam świecić przed skazańcem!? Co przepraszacie! Co mnie obchodzi wasz zaplamiony grafik?! Co wy ze mnie wała robicie, Bieleń?!

Uombocco poczerwieniał na twarzy. Wyszczerzył zęby. Zerwał się z fotela i zaczął nerwowo chodzić po pomieszczeniu. Adams zwinął palce. Zerkał odruchowo na szafę narzędziową.

– Wobec Bielenia zostaną wyciągnięte konsekwencje służbowe – rzucił do Adamsa jeszcze podniesionym głosem.

– Zawdzięczam mu życie.

– Co „życie”…? Własnoręcznie rozszarpię go na strzępy i pożrę kawałek po kawałku!

Adams wpatrywał się w Uombocco wielkimi oczyma. Nadkomendant uspokajał się powoli. Usiadł wreszcie, jego twarz wracała do normalnych kolorów. Znów zatopił się w myślach.

– Wyprowadzić przesłuchiwanego – rozkazał wreszcie. Rano Adamsa nie wzięto na przesłuchanie. Zresztą nie miał już ani jednego paznokcia, a nowe nie zdążyły odrosnąć. Sublokator przespał aż do popołudnia.

Wreszcie otworzył oczy, nawet usiadł na pryczy. Sen go wzmocnił; przesilenie choroby jakby już minęło.

– Ibn Khaldouni, poznajesz mnie?

– Co mam nie poznawać. Nie zostawiłeś mi części swojej racji?

– Nie… Nie wiedziałem.

– Oni mnie tutaj chcą zagłodzić. Nie wydają mi racji. Kiedyś napisałem, że do głodu można się przyzwyczaić, i to jest chyba ich szyderstwo w odpowiedzi.

– Na wieczór będzie osłodzona herbata. Może rzucą kromkę chleba.

– Jem tylko, kiedy się kto ze mną podzieli albo jak wygram ze strażnikiem. Ostatnio stale przegrywałem.

– Wyglądasz jak cień.

– Jednak żyję. Było więc trochę racji w tym, co napisałem.

– A ja żyję dzięki tobie. Cały czas oskarżali mnie o zamordowanie ciebie. Dopiero dzisiaj im udowodniłem, że to nieprawda. Trudno było, bo wcześniej widziałem twoje zwłoki. Po głuchym telefonie, pomyślałem, że od ciebie, przybiegłem do twojego pokoju hotelowego, a tam leżałeś skrwawiony i martwy. Zaraz potem w tym pokoju nakryła mnie sprowadzona przez kogoś milicja.

– Jedyne rany odniosłem tutaj od ich pięści albo pałek.

– Leżałeś z wbitym nożem, a ktoś twoją krwią pomazał ściany.

– Raz myłem się z krwi po przesłuchaniu, chociaż nie miałem świeżych ran. Musieli mi zdrowo dołożyć, bo obudziłem się w celi. Ta nie wyjaśniona krew to jedyna dziwniejsza rzecz, jaką pamiętam. Tylko wtedy mogli mnie gdzieś podłożyć. Zaraz potem ktoś mnie zdjął z rejestru więźniów i wstrzymali mi żarcie. Zaczęli mnie głodzić. Mają tu cholerny bałagan.

– Pieprzona prowokacja.

Na wieczór więźniom wydano dwie porcje posiłku. Ibn Khaldouni nie wierzył w swoje szczęście. Łapczywie pochłonął porcję gotowanej kaszy. Przez pół nocy wił się z bólu na pryczy. Co kilkadziesiąt minut zrywał się na kibel. Wnętrzności odwykłe od trawienia niechętnie brały się do pracy.

Szczęśliwie kasza była bez omasty i skończyło się tylko na boleściach. Ibn Khaldouni wracał do zdrowia. Przesłuchania Adamsa urwały się: widocznie ktoś rozważał, jak poradzić sobie z zaistniałą sytuacją.

Dla Adamsa było jasne: niewinny powinien zostać zwolniony – prawdopodobnie nie uda się uzyskać odszkodowania za niesłuszne aresztowanie i obrażenia w czasie przesłuchań. Powinni też zwolnić Renatę, przecież na nią nic nie mają.

Niestety, anonimowy decydent nie zajmował stanowiska.

Jednakże ani Adams, ani Ibn Khaldouni nie zostali zwolnieni. Podobno Adamsowi przestało przysługiwać pomieszczenie aresztanckie w związku z wycofaniem zarzutów. Przeniesiono ich obu do regularnej celi, mieszczącej się w przyziomie, kilka kondygnacji niżej. Pomieszczenie było zimne, przez judasz czasami dolatywał znajomy odór kanału. Po deszczach instalacja się zatykała, wtedy w latrynie strażników wywalało fekalia.

169.

Blade światło poranka wlazło wreszcie do celi. Obaj czekali, aż rozproszy się mrok nocy. Adams nauczył się budzić przed świtem. Ibn Khaldouni umiał cieszyć się tą przyjemnością już wcześniej. Adams, okutany pledem, kiwał się teraz z zimna w kącie; Ibn Khaldouni siedział na drewnianej ławie, udając, że wilgotny ziąb się go nie ima.

– Nie spotykałem cię na uniwersytecie, nawet kiedy mnie tam jeszcze wpuszczali – powiedział Adams.

– Jestem historykiem.

– Właśnie. Ja przecież też jestem historykiem cywilizacji. Czy ty jesteś moim alter ego, Ibn Khaldouni?

– Czego ty jeszcze nie wymyślisz, Adams? Chyba nie uważasz, że jesteśmy identyczni? – prychnął.

– Zajmujemy się tym samym.

– Przepraszam, to ja wymyśliłem historię cywilizacji, ty się nią zajmujesz.

– Wymyśliłeś socjologię.

– Chcesz się przerzucać słowami…?

– Tyle rzeczy dowiedziałem się od ciebie, a przecież dawno nie żyjesz, Ibn Khaldouni.

– Co znowu zaczynasz? – Ibn Khaldouni machnął ręką. – Przejście Mostem nazywasz śmiercią? Chcesz, to ci przyłożę. Poczujesz, bracie, że tu, po tej stronie, jest tak samo realnie, jak tam na górze. No co, przyłożyć…?

– Most nie kończy się w tym mieście, prowadzi znacznie głębiej. Tam byłem rabem, tyrałem jak wół w gospodarstwie Hrabbana, broniłem Mrocznej Przełęczy, też w randze oficera. Nie dasz rady staremu wiarusowi, profesorze historii… I to jeszcze jako rekonwalescent po przedłużonej głodówce.

– Kariera zrobiona w miesiąc… Rzeczywiście, zeszczuplałeś, opaliłeś się, wyglądasz znakomicie. Pomyślałem, że znowu roisz, jakobyś śnił.

– Nie wątpię w rzeczywistość tej celi i tego miasta. Ale skoro jest druga strona, to po niej ma być nadzieja. A ty, człek wzorowy, tkwisz tu, w wilgotnym pierdlu, i nic nie wskazuje, że z niego wkrótce wyjdziesz.

– Sam to wybrałem.

– Śmierć głodową…?

– Nie śmierć głodową, tylko bytowanie tutaj.

– Sam wybrałeś ten cholerny pierdel Człekousta?

– Jasne. Liczyłem się z tym, że mogą mnie posadzić do pierdla. Ale tylko bytując wśród was, może uda mi się zrozumieć, co w was takiego szczególnego. Prawdopodobnie mógłbym w części z tego uniknąć, gdybym się wycofał.

– No nie, ja nie mogę! Toż ja bym wszystko zrobił, żeby wreszcie stąd wyleźć, wyciągnąć Renatę i razem na górę – A ty tu siedzisz z własnej woli…?!

– Można tak powiedzieć. Zresztą, nie sądzę, żebyś zrobił rzeczywiście wszystko, by stąd wyjść. Uważam też, że Renata jest blisko i jeśli sam tak nie zdecydujesz, to jej nie stracisz.

– Chciałbym, żeby na mnie czekała.

Było już na tyle jasno, żeby rozpocząć wędrówkę wokół ścian celi. Ale nawet dość powolny spacer wreszcie zmęczy i znudzi. Znowu przysiedli na pryczach.

– Rzeczywiście jesteś tym samym Ibn Khaldounim, o którym czytałem?

– Mam ci przytakiwać, Adams? Nie chce mi się gęby otwierać, bo nie mam żadnych wątpliwości, że moje gadanie cokolwiek tu zmieni.

– Ale mógłbyś jakoś mnie upewnić. Mnie też niełatwo uwierzyć w twoją tożsamość.

– Co chcesz?

– Skoro jak twierdzisz, wędrujesz między czasami…

– Rozmawiałem z przychodzącymi z różnych czasów.

– To niektóre z nich następowały po moich.

– Nie spodziewaj się, że ci coś opowiem. Tego nie wolno.

– Nic a nic?

– Słownego zakazu nie dostałem, ale nie zdołam ci powiedzieć tylko czegoś, z czego byś skorzystał.

– Ale ja przecież mogę o wszystko zapytać.

– Tyle że najważniejszego nie pamiętam albo nie wiem.

– A pamiętasz cokolwiek?

– Pamiętam całkiem sporo.

– To zasuwaj. Do obiadu jeszcze ze trzy godziny.

– Za twoich czasów w sztuce panowała tendencja, która wydawała ci się nieuniknionym następstwem rozwoju sztuki.

– No, proszę. – Adams spojrzał z zainteresowaniem.

– Zacznijmy od początku. Wiesz, kim był Hubert van Eyck?

– On nie istniał.

– Istniał. Współcześni twierdzili, że to malarz większy od Jana. Całe życie malował jeden obraz, ale nie zdążył go skończyć. Skończył to dzieło jego brat, Jan właśnie. Skoro Hubert nie namalował innego obrazu, zwątpiono w jego istnienie.

– Przez całe życie namalował kilka paneli poliptyku?

– Większość. Hubert van Eyck jest przykładem na to, jak średniowieczny malarz rozumiał swoją pracę. Wiesz, takie aż bolesne dążenie do prawdy. Jego poliptyk możesz oglądać z każdej odległości – nie rozjedzie ci się w mgławicę maźgów.

– Jednak ma trochę usterek. Postaci są nieruchome, ich twarze często podobne.

– Schrzanił robotę, jak nie umiał czegoś oddać. Jednak dla niego każde świadome uproszczenie było kłamstwem.

– Wielu po nim było większych.

– Tak, to prawda. Ale gdzieś w okolicy Rubensa nastąpiła zmiana: ktoś zauważył, że duży obraz ogląda się z daleka, więc nie ma co wysilać się na dokładne oddawanie detalu.

– Trochę wcześniej to zauważono. Tycjan akurat.

– Dobra. To przytomne spostrzeżenie nieoczekiwanie spowodowało, że maźgi rosły i rosły. Aż zostały tylko maźgi.

– Lubię niektóre takie obrazy.

– Ja też. Powstało tą drogą wiele wartościowych prac. Tak maluje się szybciej. W ciągu życia uda się namalować więcej niż kilkanaście paneli jednego poliptyku. Jednakże ta droga wyglądała na jednokierunkową. Maźgi muszą rosnąć.

– To też dość przytomne spostrzeżenie. Skoro nauczono się malować sprawniej, kto wróci do dawnej żmudnej metody?

– A właśnie wróci. Po twoich nadejdą czasy, kiedy znów powstaną arcydzieła formatu poliptyku gandawskiego. Pojedyncze, wielkie dzieła, malowane przez całą karierę zawodową autora. Na dodatek powstaną w Europie. To jest właśnie przekaz o czasach, które dla ciebie dopiero nadejdą.

– A komuż by chciało się robić taką mrówczą pracę?

– Znajdą się tacy. Będzie ich całkiem sporo.

– Dlaczego? Potrafisz wyjaśnić coś tak dziwacznego?

– Tak.

Ibn Khaldouni umilkł i uważnie wpatrywał się w Adamsa. Milczenie przedłużało się.

– No powiedzże wreszcie. Nie daj się prosić.

– Czekałem tylko, czy zadziała jakaś blokada.

– Kiedyś już zauważyłeś jej działanie?

– Nie pamiętam.

– Wyjaśniaj.

– Malarz spodziewa się zarobić w ciągu życia godną kwotę. Ot, tyle, żeby starczyło mu na rozsądnie pojęte przyjemności. Wiesz: podróże, kobiety, miejsce do życia, spokój do malowania. Jeśli trafi się dość bogaty miłośnik sztuki, żeby kupić całą karierę malarza, to ten przez całe życie będzie malował dla niego jeden obraz.

– Malarz może się rozzuchwalić. Żądać kroci za swoją pracę.

– To się go zastąpi innym chętnym. Dlatego nie zażąda. Jest też inny powód: naprawdę twórca jest człowiekiem dość ascetycznym, jeśli lubi tak trudny i mozolny fach, jakim jest tworzenie.

– Twórca pragnie sławy.

– Jasne. Dlatego bogaty sponsor musi mu to zapewnić. Transmisje z procesu tworzenia… i takie tam.

– Bogaty koneser, kupując życie malarza, nie ma gwarancji, że od razu powstanie poliptyk gandawski.

– Gwarancji nie ma. Ale jeśli będzie wystarczająco dużo bogatych miłośników sztuki, a proceder stanie się popularny, to wśród kupionych znajdzie się talent miary Huberta van Eycka.

– Cieszę się, że powstanie dzieło na miarę jego dzieła.

– Niekoniecznie jest się z czego cieszyć.

Adams spojrzał na niego zdziwiony. „Obrazy malowano pośpiesznie, bo było wielu ludzi mogących kupić obraz, ale tani, a przynajmniej nie za drogi”, domyślił się. „Jak się ma wybór, to opłaca się raczej malować wiele obrazów tańszych”, jednak nie spytał o słuszność tej myśli – a nuż zadziała blokada w rodzaju milicjantów z pałkami.

170.

Jedyną rozrywką było gadanie. Zwykle opowiadał Adams. Historia drogi do Krum, potem niewoli u Hrabbana, wreszcie służby na Linii i pamiętnej wyprawy dawała się podzielić na dziesiątki epizodów. Ibn Khaldouni próbował analizować jego wspomnienia.

– Solidarność wśród Szczurów jest cechą niezbędną do utworzenia społeczeństwa. Wasze zależności służbowe nie były tu najważniejsze.

– Byli tacy, co poszli w ogień za dowódcą.

– To właśnie ta solidarność i zaufanie. Tu decyduje duma oraz umiłowanie wolności. To są cechy pierwotne, ale i najistotniejsze zespołu ludzi. Dlatego nawet Czarne chciały przechodzić na waszą stronę. Potem jednak w mieście te zalety giną, zastępuje je służalczość i uległość, a władca stara się przejąć jak najwięcej władzy. Wreszcie miasto starzeje się i upada. Póki sotnikiem jest oberszczur, człowiek nawykły do wolności swoich podwładnych, upadek Krum nie grozi. Mimo że stale jest kontrolowane przez behmetim.

– Jeśli Reutel narzuci swoją władzę Obermacajbabie.

– Tak. W przeciwnym razie byłby to początek końca Krum. Dotąd udało się w Krum połączyć dwie zalety różnych społeczeństw – powiedział Ibn Khaldouni. – Dlatego jeśli ich militarnie nie pokonają, sami nie upadną.

– Obecnie jest nieźle, bo legiony trzymają ufortyfikowaną grań. – Adams starannie wyskrobywał grysik z miski. – Strach wspominać, po jakich ścieżkach musiałem ganiać pod ich ogniem – wąskie, nachylone ku przepaści półeczki pokryte szutrowatym piargiem. Strach myśleć, a co dopiero po nich gonić.

– Mnie zdarzyło się kiedyś zjechać w koszu z wysokich murów miejskich. Też emocjonujące. A po co się pchaliście w tak parszywy teren? Nie lepiej było trzymać front w wygodniejszym miejscu?

– Na zboczu bylibyśmy jak tarcza dla ich kamieni czy strzał, a wybrzeże to ledwie wąski pasek uprawnego terenu.

– Ale Czarne niechętnie penetrowały Stronę Człowieka.

– Właśnie z powodu naszego oporu. Ośmielone naszą bezczynnością, prędzej czy później zlazłyby do Krum. Lepiej było trzymać front na linii wytyczonej przez Hevrensza-Trzy-Palce.

Kiedy indziej Adams opowiedział historię Griety.

– I rozebrała się przy tobie? Na gościńcu koło przechodzącej kolumny?

– Żeby mi pokazać, jak ją atakują.

– Była głupia.

– Głupia? Przecież wraca tam, aby gromadzić wiedzę.

– Jeszcze szuka wiedzy, skoro aż tam była? To Głupia Grieta – Ibn Khaldouni skwitował bezlitośnie.

„Przesłuchania ustały, tylko ja godzinami relacjonuję swoją historię”, pomyślał Adams. „Gdzieś przecież muszą być ukryte mikrofony, a sam dobrowolnie wywlekam szczegóły swojego życiorysu. Trzeba tu więcej ostrożności”. Rozejrzał się po sali, a potem spojrzał na Ibn Khaldouniego.

Ten odpowiedział mu znaczącym spojrzeniem.

– Ciebie wiąże z tym miastem znacznie więcej niż mnie.

Ibn Khaldouni usiadł w kucki na ławce z nieheblowanych desek, którą rano przyniósł im strażnik. Po wycofaniu zarzutów Adamsowi przysługiwało krzesło. W magazynie akurat mieli ławeczkę. Starczała dla obu.

– Nie jestem przekonany.

– Znasz więcej jego zagadek.

– Znać nie znaczy rozwiązać.

– Jednak część z nich rozwiązałeś?

– Prawdopodobnie tak.

– Poznałem tu kiedyś dziewczynę. Nazywała się Liliane, była Francuzką. Potem jakby zmieniła się w kogoś innego, pofrunęła.

– Przecież ją pamiętam.

– Jak ona się naprawdę nazywała?

– Nie powiem ci. – Ibn Khaldouni rozejrzał się dookoła, następnie zebrał się z ławki, przykucnął w kącie celi, gdzie zebrała się warstewka piasku czy pyłu, i palcem napisał: „Llth”.

– Kropki? – spytał Adams.

– Co…?

– Nie dziwi cię, że niektóre litery mają kropki?

– Prawda. Są też kropki, po jednej.

Adams uzupełnił je wedle tutejszej reguły samogłoskami: „Lilituhu”. Słyszał kiedyś podobnie brzmiące imię od Człekousta.

Odtąd stałym elementem rozmów stało się pisanie palcem po zakurzonej posadzce. Trzeba było podejść, schylić się i wyrysować właściwe litery. Kurzu było za mało, aby zmieściło się całe zdanie. Ibn Khaldouni godzinami łaził po celi, więc za kolejnym okrążeniem czytał przekaz. Nieco gorzej było w drugą stronę, bo chudy jak wieszak filozof kucał teatralnie i hałaśliwie. Najmniej rozgarnięty klawisz musiał odgadnąć, co ten ukrywa!

Obaj siedzieli naprzeciw siebie na pryczach.

– Zawsze zastanawiałem się, dlaczego te same rzeczy mają wiele nazw. To przecież rozrzutność. Liter nie jest wiele, a przez to krótkich słów też nie ma w nadmiarze.

– Ale nazwy tej samej rzeczy nie zawsze znaczą tyle samo. Oddają niejako jej różne strony. – Ibn Khaldouni lubił filozofować; nie zauważył zamiaru Adamsa.

– Ale jedne bardziej, inne jakby mniej starannie.

– Na pewno, ale trudno tu o jakąś sensowną skalę. „Khaldouni, chłopie, przestańże to roztrząsać…”, pomyślał niechętnie Adams.

– Myślę, że każdy z nas może porządkować je sobie na własny użytek – powiedział.

– Tak, tak… – Ibn Khaldouniego to ożywiło. Zerwał się i zaczął nerwowo krążyć. – Jasne. Potem to już tylko problem, jak te skale ujednolicić. – Spojrzał bystro na Adamsa.

– My dwaj możemy te skale ujednolicić.

– Całkiem możliwe – przerwał mu Ibn Khaldouni. – Wspólne obserwacje. Siedzimy tu przecież już trochę czasu.

– Możemy tę skalę ujednolicić – powtórzył Adams. Ibn Khaldouni odpowiedział spojrzeniem.

– Nasz dobry pan, Człekoust, bardzo rozsądnie administruje Miastem pod Skałą.

– Tak.

– Nasz dobry pan, Uombocco – Adams zaakcentował tę nazwę – ponosi większość trudów zarządzania.

Ibn Khaldouni skrzywił się niechętnie.

– Tak – rzucił i wystartował do wędrówki.

W znanym kącie celi schylił się, a następnie coś napisał palcem w kurzu. Potem wykonał jeszcze parę okrążeń i mógł już spokojnie usiąść.

– Sprawność jego administracji widać nawet tutaj. Posiłki przynoszone są zawsze punktualnie.

Adams ruszył jego śladem. Nie trzeba było się schylać, aby dojrzeć wielgachne kulfony nagryzmolone kościstym paluchem Ibn Khaldouniego: „Zhl”. Apostrof przed pierwszą literą oznaczał samogłoskę. Prawdziwe imię Człekousta brzmiało najprawdopodobniej „Azahael” lub „Ezahael”. Uśmiechnął się.

– W Dolnym Mieście też wszystko działało bez zarzutu dzięki Panu z Morza. – Znowu dłuższe spojrzenie.

Powtórzył się teatrzyk spaceru i nic nie znaczących uwag. „Szmhzj”. „Szemahzaj” albo „Szamhazej”, próbował zgadnąć w myśli Adams. Dlaczego pisząc to, Ibn Khaldouni kręcił głową?

Właściwie nie było wiadomo, na ile potrzebny był ten cyrk, jak często i w jaki sposób byli podsłuchiwani przez strażników, ale żaden z nich nie miał ochoty oberwać za gadanie na niedozwolone tematy.

171.

Bezkarność ośmiela konspiratorów. Z każdym dniem obaj więźniowie poruszali coraz bardziej ryzykowne tematy. Wymykało się im coraz więcej stwierdzeń, na które nie odważyliby się wcześniej. Reakcji strażników nie było, więc świadomość, że są kontrolowani, odsuwała się w niepamięć.

Adams zaczął podejrzewać, że to oni sami narzucili sobie ograniczenia znacznie przekraczające wymagania pilnujących ich funkcjonariuszy.

– Dwudziesty wiek… – zamyślił się Ibn Khaldouni. – Wiek malarzy, którzy nie umieli malować, i rzeźbiarzy, którzy nie umieli rzeźbić. – Celowo rzucił kontrowersyjny temat, bo Adams był dzisiaj wyjątkowo mrukliwy.

– No, bez przesady! – prychnął Adams. – Nie powiesz mi, że cała sztuka dwudziestowieczna to chłam.

– Oczywiście, że nie. Dobry malarz zdoła coś stworzyć nawet w niesprzyjających warunkach. Ja po prostu powtórzyłem opinię o sztuce waszego wieku.

– Niesprzyjających warunkach…? Przecież artystom powodzi się jak nigdy wcześniej! Nigdy dotąd tak wielu ludzi nie zajmowało się sztuką…!

– Powszechna pogarda dla piękna i doskonałości jest poważnym utrudnieniem dla twórcy. Egzystowała wtedy nawet cała grupa ludzi, których historycy nazywali później „artystami dotacyjnymi”. Ci ludzie pogardliwie nazywali mistrzów w swoim fachu „artystami komercyjnymi”, a ostentacyjnie wykonywali rzeczy, których nikt by nie kupił, a nawet takie, których jak dłubania w uchu, kupić się nie da wcale. Najważniejszą częścią ich działalności było obszerne przekonywanie, że to, co czynią, jest sztuką, połączone z atakiem, że tylko głupcy nie potrafią ich zrozumieć. Sam wiesz, jak trudno jest podważyć starannie przygotowany, choć błędny wywód. Nudne to, męczące, każdy na dodatek myśli, że może to on sam się pomylił, a jeśli jest politykiem, to na dodatek śmiertelnie obawia się kompromitacji. Wykorzystanie tych spostrzeżeń zapewniało tej grupie ludzi w sprzyjających okolicznościach całkiem znośną egzystencję wyłącznie za dotacje państwa. Oczywiste, że darmowe pieniądze zniechęcają do jakiegokolwiek wysiłku.

– Tak to widzisz…? – Adams skubał po kawałeczku z kromki chleba. Wygrali ją od Ciakena w kości. Śledczy miał poważne kłopoty z rachunkiem prawdopodobieństwa i sromotnie przegrał w pokera.

– Rozchmurz się, Adams. W twoich czasach też dobrze malowano. Tyle że najlepsi nie byli najgłośniejsi, przynajmniej nie najgłośniejsi według ciebie.

– Możesz wymienić nazwiska tych najlepszych?

Ibn Khaldouni rozejrzał się bezradnie. Zmierzwił dłonią rzadkie, siwe włosy. Obszar łysiny szerzej wyłonił się spod kudłów.

– Nie pamiętam ani jednego nazwiska…? A mam je na końcu języka. Przynajmniej dziesięć.

– Blokada…?

Ibn Khaldouni przechadzał się nerwowo.

– No, blokada. – Machnął bezradnie rękoma. – Wygląda, że zadziałała. Nie pamiętam, którzy spośród nich zostali uznani przez potomnych.

– Ale nazwiska twórców dwudziestowiecznych pamiętasz? Jeśli nie, to mogę ci ich podsunąć.

– Ależ pamiętam całą rzeszę. Tyle że nie powiem, kto z nich co wart, a kto bezwartościowy.

Adams naciągnął koc pod szyję. Dolegało mu gardło. Czuł, jakby zastąpiono mu je czym innym, marnie nadającym się do przełykania. Chciał wygrzać nieznośne bakcyle.

„Ależ właśnie ta blokada to najlepszy znak dla mnie”, pomyślał. „To wspaniała obietnica”. Jednak następna myśl rozwiała jego dobry humor: „Jeśli nie chodzi tu o wzbudzenie we mnie fałszywej nadziei”. Zmarkotniał.

Łagodna forma blokady ośmieliła ich. Warto przetestować jej zasięg, skoro za naruszenie nie groziło ani pobicie, ani ograniczenie racji żywnościowej.

– Jedność światów jest postulatem, który wydaje mi się oczywisty – rozważał Ibn Khaldouni. – Oznacza ona ten sam skład substancyj, te same prawa nimi rządzące. – Lubił przemawiać, chodząc, wtedy często zapominał się, przesadnie gestykulował i machał ramionami jak wiatrak.

– Tamten, dolny świat istotnie różnił się od tego tutaj, Ibn Khaldouni – Adams wytrącił go z uderzenia. – Napotkałem tam Czarnych, a tak właśnie i wy, i my przedstawialiśmy behmetim czy lewtanim.

– Skoro wyglądały jak behmetim czy lewtanim, to mogły nimi być. Ja nie mam wątpliwości, że otacza nas wielu lewtanim, ludzi drugiego rodzaju. Dlaczego więc tam miałoby być inaczej…?

– Czarne nie były behmetim.

– Skąd ta pewność? – Wydatny nos Ibn Khaldouniego przypominał orli dziób.

– Dwa zasadnicze powody: można je było zabijać i rozmnażały się. Były człekopodobnymi stworzeniami obdarzonymi rozumem; co najwyżej sługami behmetim. Mogły być ludźmi albo potomkami ludzi skażonych kontaktem z Płomienistymi Wrotami, skoro wydawały potomstwo o różnym stopniu zmian. W Dolnym Mieście mówiono na to zjawisko „Ukąszenie Ogni”.

– Skądże miałyby się wziąć takie stwory. Demon nie jest kreatywny, więc ich też nie mógł stworzyć. Dlaczego tam miałyby istnieć istoty żywe inne niż tutaj, jakieś wybrane jego sługi? – Ibn Khaldouni ruszył wzdłuż ścian celi.

Przecież historia istot żywych to historia nieustannego wymierania. Umiejętnie ułatwiając wymieranie niechcianych gatunków, można według swego zamysłu uformować świat cudzych stworzeń. A skłaniać do wymierania to on może…

– Ale Czarnych nie ma ani tutaj, ani w Haddammie.

– Może obecnie ani tu, ani tam nie docierają. Sporo ich przedstawień, więc może kiedyś były w Haddammie, a może znowu się pojawią.

Chwilę obaj milczeli.

– Nie rozumiem natomiast tych dziwnych kaprysów czasu – Adams podjął po chwili. – Jakby im bliżej końca Mostu, tym czas biegł szybciej, a wreszcie na płaskowyżu wyprawiał dziwne harce.

– Skoro tamta strona jest bezczasowa, to im jej bliżej, ogólna zasada świata załamuje się coraz bardziej. – Ibn Khaldouni usiadł w kucki i poruszył wielkim paluchem stopy. – Jestem głodny – powiedział. – Dlaczego nigdy nie wiadomo, kiedy przyniosą jedzenie? Powinny być tu przecież jakieś reguły. Wtedy moglibyśmy się przyzwyczaić do głodu.

– Nawet jak przyniosą w porę, to specjalnie rozlewają zupę. Przecież nie jest trudno trafić chochlą do miski.

Doszedł ich hałas z korytarza. Może to z opóźnieniem zadziałała bariera ograniczająca wymianę informacji?

Ciaken chwilę mozolił się z zamkiem.

– Adams – rzucił. – Człekoust chce z wami rozmawiać. Przed wyjściem z celi skuł więźnia.

Uombocco siedział za biurkiem, obie dłonie wsparł o blat. Adamsa posadzono na taborecie naprzeciw niego.

– Rozkuć aresztanta – rzucił.

Adams skwapliwie wziął się do rozcierania zdrętwiałych przegubów.

– Postanowiłem wycofać wobec was zarzut zamordowania Ibn Khaldouniego.

– Czy w takim razie jestem wolny?

– To nie zależy tylko ode mnie. – Człekoust spojrzał krzywo. Adams znieruchomiał.

– Jak się domyślacie, waszego zwrotu domaga się pan Leviahatannah. Pozostawiliście za sobą sporo niezałatwionych spraw.

Sprawdzały się najgorsze przeczucia. Perspektywa powrotu na powierzchnię oddalała się.

– Skoro uciekłem z Miasta pod Skałą, to mój pobyt w Krum był nielegalny.

– Tak. Trzymając się tej linii obrony, może uda mi się nie dopuścić do wydania was Leviahatannahowi, Adams, lub przynajmniej ograniczyć wasz rekompensacyjny pobyt w Dolnym Mieście.

Adams dopiero teraz zaczął bać się naprawdę.

– Wtedy jednak sprawa powrotu Renaty jest raczej przesądzona. Ta sama argumentacja, to znaczy oparta na analizie legalności pobytu, niezbicie pokaże, że dziewczyna powinna zostać zawrócona do Krum. Na dodatek pojawia się kwestia oszustw finansowych.

– Oszustw finansowych…?

– No, tak. Niespłacone tarhatum. Niewyjaśniony ubytek w rejestrze obywatelskim.

– Można zarzucić linię obrony opartą o brak legalności mojego pobytu w Krum?

Człekoust przyjrzał się mu uważnie.

– Nie wiem. Nie wiem, jak będzie argumentował Leviahatannah.

– Więc co teraz będzie z Renatą…?

– Do podjęcia decyzji pozostanie w Mieście pod Skałą. – Człekoust uniósł brwi.

172.

Następnego dnia Adams znowu został na krótko wezwany do Człekousta. Nie założono mu kajdanek. Czarna harpia na biurku siedziała na swojej ptasiej masce. Dwuznacznie uśmiechała się do Adamsa i rytmicznie to składała, to rozpościerała skrzydła; jednocześnie, dla utrzymania równowagi, szeroko rozstawiała nogi.

– Gdyby przedstawiono wam wybór, to gdzie chcielibyście pozostać: w Krum czy, w Mieście pod Skałą?

– Tam, gdzie zostanie Renata. Chcę być z nią.

– Sprawa Evy Renaty nie jest przedmiotem tej decyzji. Gdzie wolelibyście pozostać?

– Tutaj. W Mieście pod Skałą.

Uombocco skinął głową i coś odnotował w aktach.

– Właściwie byłem pewien waszej decyzji, Adams, jednak musiała paść z waszych ust. – Uśmiechnął się.

Adams patrzył na niego z niepokojem. Nie wiedział, czy właśnie nie popełnił błędu.

– No, nie mogłem was bronić przez wydaniem do Krum, jeśli sami tego nie chcecie.

– Co będzie z Renatą?

– Ta sprawa teraz nie jest dyskutowana. Wasza decyzja nie miała tu najmniejszego znaczenia. Nie będziemy dzisiaj więcej o tym rozmawiać… – urwał.

Znowu wypełniał rubryki obszernych kwestionariuszy. Przekładał papiery, klął, kiedy się pomylił, znowu coś kreślił, uzupełniał.

– Swoją drogą, nie dziwię się, że wybraliście moje Miasto pod Skałą – mruknął. – Panują tutaj te same prawa, co na górze, w Haddammie.

– W twoim mieście rządzą inne prawa niż na powierzchni.

– Te same. – Behetomotoh wzruszył ramionami. – Gdyby pojawiło się drobne odstępstwo, świat wyglądałby zupełnie inaczej. Nie dałoby się w nim żyć. Stałe fizyczne są identyczne.

– Stałe fizyczne może tak. Ale można tu słuchać głosów terofim, a manu zgina się zmoczone wodą.

Terofim wydaje dźwięk, bo moneta uciska zakonserwowaną tkankę, z której zaczynają uchodzić gazy. Nie można za często słuchać wyroczni, bo gaz musi się zebrać w rozpulchnionej tkance. Manu zgina się, bo namaka.

– Ale terofim mówi.

– Kto chce, może doszukiwać się w tych dźwiękach podobieństwa do ludzkiej mowy.

– To nie tak. Ja zrozumiałem wypowiedź terofim, chociaż wcale nie usiłowałem się niczego doszukiwać.

– A cóż zabrania przypadkowym dźwiękom układać się w zrozumiałą mowę…?

– Rachunek prawdopodobieństwa.

– Och, tylko rachunek prawdopodobieństwa! – westchnął Behetomotoh. – Pytałeś o prawa fizyki, a tu ledwie spełnia się mniej prawdopodobny scenariusz wydarzeń.

– Dzięki czemu?

– Powiedzmy, że to mały prezent dla ludności.

Amanu…?

– Drobniejszy prezent, bo informacja mniej dokładna.

– W ten sposób ich sidłasz.

– Dlaczego sidłam?

– Bo dzięki tobie zaglądają w przyszłość i nie chcą tej możliwości stracić.

– Och, oni już dawno się przyzwyczaili. Dla nich to najzwyklejszy element rzeczywistości.

– To wielka różnica między Haddammah i Miastem pod Skałą.

– Przesada, Adams… Były czasy, kiedy i w Haddammie terofim działały, manu działały.

– Chciałeś powiedzieć: ludzie wierzyli w takie wyrocznie?

– Niee. One działały w Haddammie, jak tutaj działają.

„On mówi prawdę”, pomyślał Adams. „W historii świata takie zjawiska mogły manifestować się z różnym natężeniem. Beda w ślad za Grzegorzem uważał, że wiek cudów przeminął. Cuda obserwowane przez niego w Northumbrii zaskoczyły go niezwykle. To wtedy jedna epoka się kończyła, a zaczynała następna…?”

– Straciłeś władzę nad powierzchnią…? – Adams przerwał przedłużające się milczenie. Nie lubił badawczego wzroku nadobywatela.

– Akurat ja nigdy nie miałem władzy nad powierzchnią. Trochę miejsca pod Skałą wśród kamieni to całe moje państwo… Mówiłem ci to już kiedyś.

– To dlaczego przestały działać?

– Widać nie są już potrzebne.

– Bo wszyscy podążają w radosnym korowodzie ku świetlanej przyszłości?

Behetomotoh posłał Adamsowi dłuższe spojrzenie.

– Zgrabnie powiedziane – mruknął.

– Oświetlonej blaskiem Płomienistych Wrót…?

– Podobno szedłeś w mroku.

– Na końcu są Płomieniste Wrota.

– Na końcu tej drogi jest władca.

– Ty?

– Oczywiście, że nie ja, lecz Samahael. To też powinieneś wiedzieć. Nie musi wysilać się dla pojedynczych ludzi, skoro i tak wszyscy idą ku niemu.

– Taką silną władzę posiada?

– Wystarczającą. Gdyby osłabła, zaraz pojawiliby się pojedynczy opętani, skuteczne wyrocznie, trafne przepowiednie, takie tam różne… Trzeba by pracować nad każdym przypadkiem oddzielnie.

– Wywalczył taką władzę?

Człekoust rozejrzał się spłoszonym wzrokiem.

„Co on udaje? Któż mógłby akurat jego podsłuchiwać?”, pomyślał Adams. „Czyżby Leviahatannah konkurował z nim o władzę nad Miastem pod Skałą…?”

– Lepsze słowo to „zdobył” – powiedział Człekoust. – Ale zadecydowały ustalenia.

173.

Gdy Adams wrócił z przesłuchania, Ibn Khaldouni spał jak zabity.

Dopiero koło południa następnego dnia Ribnyj zbudził go zastrzykiem. Ibn Khaldouni wodził wokoło nieprzytomnym wzrokiem, przepastnie ziewał i zamierzał ułożyć się do dalszej drzemki. Dopiero surowo napomniany przez śledczego usiadł na pryczy, opierając się plecami o ścianę. Zaraz zresztą znieruchomiał, zupełnie jakby już zdołał zasnąć w niezbyt wygodnej pozycji.

– Czy wyrazicie zgodę, Adams, na założenie galowych kajdanek? – spytał niepewnie funkcjonariusz.

– Ja…? Zgodę?

– No, tak. Formalnie nie jesteście aresztowani, a wypada, żebyście do rozmowy z panem Leviahatannem zostali skuci.

– A mogę odmówić?

Ribnyj wił się jak piskorz. Krzywił twarz w grymasach.

– Co się stanie, jak odmówię?

– Obetną mi rację żywnościową na trzy dni.

– Dobra. Niech wam będzie, Ribnyj. Ale przez tydzień nalewacie nam zupę równo.

– Zawsze tak nalewam.

– Czasem coś się rozleje. Kroplę uronicie, to dolewka. Dla mnie i dla Ibn Khaldouniego. Zgoda…?

– Zgoda.

Adams wystawił przed siebie przeguby.

– Ale delikatnie: nie zaciągajcie za mocno.

Śledczy zamknął na nich rzeźbione dyby. Ruszyli znanym korytarzem. Ścierwo psa milicyjnego zupełnie zapadło się w sobie. Z braku wilgoci procesy gnilne przegrały z wysychaniem. Trupim odorem zawiewało od niego tylko w najbliższej odległości. Dla odmiany trzeba było uważać na świeże odchody pozostawione przez inne psy służbowe, bez wątpienia rottweilery.

Po drodze przejął ich przodownik Ciaken.

„Wygląda, że sprawa jest rzeczywiście poważna”, pomyślał Adams. „Czy możliwe, żeby Gruby był skłócony z Przystojniakiem?”, zastanawiał się, jaką linię przyjąć w rozmowie z Leviahatannahem. „Czego Gruby może chcieć?”

Przez otwarte drzwi pokoju przesłuchań uderzyła fala smrodu. Leviahatannah zerwał się z krzesła na widok Adamsa i zaczął się nerwowo przechadzać.

– Podobno rozumiesz znacznie więcej, niż ci powiedziano – rzucił twardo. Jego odzież była przesiąknięta szerokimi plamami potu; stąd ten wiercący w nosie kwaśny odór. – Znasz nazwy, których ci nie powiedziano. Rozumiesz, co się dzieje… – nadobywatel wpatrywał się w twarz Adamsa.

„Co odpowiedzieć? Od czego zacząć? Jakich tematów unikać?”, gorączkował się Adams.

– Rozumiem, że to ja sprowokowałem to wszystko. Tę całą erupcję gniewu. Muszę za to teraz zapłacić – zaczął.

– To nie jest zręczny początek rozmowy. Przeceniasz się, ulepku, stale się przeceniasz. Trudno cię z tego wyleczyć.

– Wsadziłem rękę poza granicę. W płomień czy płomienisty opar. Wiem przecież, co nastąpiło potem.

Behetomotoh przysłuchiwał się rozmowie. Sączył ze szklaneczki złocisty płyn.

– Ujrzałeś, co jest po drugiej stronie płomienia. A potem nastąpił atak Czarnych na Linię i moje przybycie do Krum. Czy właśnie to masz na myśli?

– Tak.

– Czy nie zauważyłeś, że na całej Linii za twojego pobytu było wyjątkowo spokojnie? Mimo że legioniści opowiadali co innego?

– Żołnierze lubią przesadzać, koloryzują.

– Tym razem nie przesadzali. Co jakiś czas rozkręcam ruch w interesie. Walka toczy się na całego. Ty znalazłeś się tam przypadkiem. Gdybyś nie poszedł na zwiad, ataki też by nastąpiły.

– A ten koszmarny obraz za płomieniem? Ta przerażająca, obsesyjna wizja dręczenia? Tak jest tam naprawdę?

– Oczywiście, że jest inaczej. Powiedzmy, że to była drobna inscenizacja specjalnie dla ciebie.

– Więc ci ludzie nie cierpieli? To była tylko gra, pozory?

– Wtedy nie wyglądałoby to tak przekonująco.

– Czyli jednak nie inscenizacja! To była część ich cierpienia.

– Można i tak powiedzieć.

– Więc w taki sposób się tam cierpi!

– W taki też. Zdziwiłbyś się, ile jest różnych sposobów zadawania cierpienia.

– Tamto wydawało mi się takie teatralne, jakby z obrazów średniowiecznych.

– To też jest dobry sposób.

– Nie umiecie tworzyć, dlatego posiłkujecie się pomysłami ludzi, pomysłami malarzy!

– Wymyślanie to zbyteczna umiejętność. Ludzie sami projektują cierpienia dla siebie. A pomysł jednego z nich na tysiącu następnych można pożytecznie wykorzystać.

– Średniowieczni malarze zafundowali nam cierpienia?

– Oczywiście, że nie. Każdy z moich ma taki rodzaj tortur, których się najbardziej boi. Nawet jeśli sobie tego nie uświadomi, to się boi. Wystarczy podsłuchać jego myśli i zrealizować jego obawy. Nietrudna robota. Jakoś tak jest, że każdy z was się nas boi.

– Widziałem jednak obrazy sprzed setek lat.

– Pewnie. W taki sposób też cierpią. A ja wybrałem właśnie to, bo jest ci znajome.

– Mówiłem, że jest rozgarnięty – odezwał się wreszcie Behetomotoh. – Świadomie działa i stara się jak najwięcej zrozumieć. Oczywiście, to nie oryginalny Kadmon, ale to niewielka różnica.

– To dodatkowy argument za tym, żeby oboje wrócili do mnie na dół. Trzeba ich trzymać w szczelnym zamknięciu – rzucił Leviahatannah. Behetomotoh nie odezwał się.

– To nie jest szczelne zamknięcie. Sam byłem świadkiem, jak srebrzysty lotnik uprowadził kobietę zza Wrót.

– Tak. Zdarza się to. Zawsze podstępem. Gdybym był uprzedzony, kogo zamierzają odbić, gabriele nie mieliby żadnych szans. Zgromadziłem wystarczającą ilość środków.

– Ale przecież nawet nam udało się przedrzeć pod same Wrota. Ledwie sześciu, no, ośmiu żołnierzy, bez żadnej zaawansowanej broni. Ledwie swoją pomysłowością.

– Nie mówiłem, że moi są od was mądrzejsi.

„Czarne są głupsze niż ludzie, Golcy też wydają się mniej inteligentni od innych, może i behmetim są tacy?”, pomyślał Adams.

– Gardzisz nimi, prawda?

– „On przeczytał moją myśl…?”

– Czy to znaczy, że nikt inteligentny nie pójdzie za tobą?

– Sam odpowiedz na swoje głupie pytanie. Adams milczał, więc Leviahatannah kontynuował:

– Ilu wróciło z waszej wyprawy?

– Ja i Pachom.

– Znaczy, że inteligencja osobista nie jest najważniejsza. Zostaliście pokonani przez głupszych i przez „bezwładnych”, jak o nich mówiliście. Pobyt w Krum będzie wystarczającym zabezpieczeniem przed waszą ucieczką do Haddammah.

– W istocie mam mniej powodów, żeby zatrzymać dziewczynę – odezwał się Behetomotoh. – Jej wpis do ewidencji osobowej jest relatywnie świeżej daty. Nie jest niemożliwe, że nie urodziła się w Mieście pod Skałą.

– To jest mieszkanka Krum, córka Szoszannah i Nohabaala. Zaraz po urodzinach została wpisana do ewidencji osobowej. Powinna więc wrócić do miejsca zamieszkania.

– Po urodzinach…? – Behetomotoh spojrzał krzywo.

– No co? Specyfika życia w Krum wymaga, żeby urzędnik nie był obecny przy narodzinach. Rodzice sami przynoszą simbolon nowo narodzonej dziewczynki, który zostaje zdeponowany w warowni. Odbiera go dopiero małżonek.

– Ja mam simbolon Renaty. Jest wśród przedmiotów zdanych przeze mnie przy aresztowaniu. Wystarczy sprawdzić ich listę. Protokół został podpisany przeze mnie i przez Bielenia.

– Okradłeś archiwum?! – w głosie Leviahatannaha zabrzmiała groźba.

– Dobrze wiesz, że to niemożliwe. Któż mógłby z gołymi rękami włamać się nad oczodoły Krum, twojej twierdzy, strzeżonej siłą behmetim i strachem sidlącym duszę każdego mieszkańca Krum. Nikt oprócz behmetim tam nie wszedł. A gdybym jako jedyny w historii nawet to pokonał, jak miałbym znaleźć pomieszczenia, w których przechowują akta osobowe?

– On argumentuje bardzo przekonująco – zauważył Behetomotoh. – Wydaje się wielce nieprawdopodobne, że ukradł simbolon z twojego archiwum.

Leviahatannah znów zaczął się nerwowo przechadzać. Przy zakręcie pod ścianą skosił z komody narzędziowej tekturową teczkę z aktami. Tymczasem Behetomotoh zamienił z kimś parę słów przez telefon.

– Zgadza się. Adams jest w posiadaniu rzeczonego simbolonu. Jest to pozycja umieszczona wśród długiego wykazu. Nie dało się jej dopisać, nie da się jej też wymazać ani utargać.

– Jak zatem wymknęło się to z moich rąk? – Ciężko sapnął olbrzym.

Simbolon wydano Drubbaalowi, jako jej mężowi. Małżeństwo bardzo szybko miało dojść do skutku – wyjaśnił Behetomotoh. – Jednak sotnik tylko zabezpieczył sobie prawa do Renaty i nadal pełnił służbę. Stąd braki w ewidencji.

– A ty skąd to wiesz!?

Behetomotoh okrągłym ruchem wskazał na aparat telefoniczny.

– Noo… – powiedział.

– Coś nie chce mi się wierzyć… Maczałeś w tym swoje łapy. Behemotoh wlepił w niego lodowaty wzrok. Krew odpłynęła mu z twarzy. Wyglądał teraz przerażająco. Leviahatannah zamachał rękoma. Zwrócił się do Adamsa:

– Pewnie uprowadziłeś tę dziewczynę! – ryknął.

– Ona jest pod moją opieką. Na to mam zaświadczenie sotnika Reutela. Też jest wśród mojego zdeponowanego mienia.

– Wy obaj! To wy obaj uknuliście przeciw mnie! – Twarz Leviahatannaha posiniała z gniewu. – To nie jest żaden Haddam, tylko twój podstawiony współpracownik, jak ten tam w kącie, badawczo śledzący każdy mój ruch! – wrzeszczał, celując potężnym paluchem w Ciakena. – Chcesz ode mnie wyciągnąć tę dziewczynę, bo to dobry materiał…! Chcesz całą historię rozegrać u siebie!

– Rozegrać po swojemu!

Behetomotoh, wsparty obiema dłońmi o biurko, przypłaszczył się, jego ślepia zmatowiały, poszarzały.

– Jak śmiesz…! – syknął, a jednocześnie z jego gardzieli wydobył się przeraźliwy wizg.

Leviahatannah urósł nad nim w górę mięśni, łusek, płetw; jego głowa stale nabrzmiewała. Nagle od dołu, ku jego szerokiemu gardłu, pokrytemu fałdami łuskowanej skóry, wystrzelił rozszalały Behetomotoh, wyciągając jednocześnie wszystkie cztery kończyny zakończone długimi jak sierpy pazurami. Ostrza zazgrzytały po zrogowaciałej skórze, pociekła posoka.

Leviahatannah rozdziawił paszczę wielkości garażu, zionął w przeciwnika odurzającym smrodem, a jednocześnie wszystkimi porami skóry wydzielał litry, hektolitry potu. Po chwili poziom cieczy sięgał kolan. Sufit i ściany pokoju przesłuchań uciekły gdzieś w dal. Adams stał na otwartej przestrzeni. Obaj walczący coraz głębiej brodzili w cieczy wydzielanej przez Leviahatannaha. Behetomotoh wpił się w jego ciało, zgrzytał pazurami po rogowych łuskach, rozcinał skórę między nimi. Leviahatannah w wodzie czuł się znacznie pewniej, potężnymi płetwami na umięśnionych trzonach raz za razem uderzał napastnika. Nagle ostra krawędź sztywnej płetwy piersiowej ucięła jedno z ramion Behetomotoha. Trysnęła czarna jucha.

Behetomotoh straszliwie ryknął z bólu, jednak już po chwili wystrzelił parą dodatkowych ramion i jeszcze jedną, i jeszcze. Osiem nowych ramion żarłocznie wpiło się w przeciwnika. Leviahatannah wystrzyknął z nozdrzy fontannę wody, zatrzepotał kurczowo, wypuścił tuziny, setki dodatkowych płetw, wyposażonych w tnące krawędzie; każdą z nich próbował zawadzić wiszącego na nim Behetomotoha. Wreszcie celnym uderzeniem zrzucił go z siebie. W garściach spadającego pozostały całe spłachcie skóry Leviahatannaha.

Ciaken podszedł do Adamsa i szybko zrobił mu zastrzyk. Ręce śledczego drżały.

Chwila wytchnienia pozwoliła Leviahatannahowi uformować pysk siedmiokroć większy niż krokodyli, a płetwy przekształcić w krokodyle odnóża, nie cztery, ale dla pewności czterokroć czterdzieści i cztery. Tak uzbrojony, rozdziawił paszczę jak jaskinię i wijącym się ruchem ruszył ku przeciwnikowi. Ten również nie zmarnował tych kilku sekund przerwy w starciu. Przybrał na masie, wsparł się na czterech słupowatych kończynach hipopotama i rozwarł paszczę jak wrota hangaru. Od jego ryku zadrżało powietrze. Teren, gdzie stał, uniósł się nieco do góry, ponad poziom cieczy, w której taplał się Leviahatannah.

Z ogłuszającym rykiem obaj przeciwnicy zwarli się w walce. Potężne kłapnięcie krokodylej paszczy rozdarło szarą, gumowatą skórę hipopotama, ukazując warstwy białawego tłuszczu. Tłuszcz zaczął wzbierać, kipiąc białą, kleistą masą, pęczniał wokół w bulgoczące kalafiory. Zakleił paszczę smoka. Wtedy, wydzielając smród jakiegoś chemikalium, szybko zaczął tężeć i zmieniać barwę. Smok pluł i krztusił się, starając opróżnić gardziel z kleistej masy. Hipopotam raz i drugi szarpnął kołkowatymi zębami jego pokrytą łuskami skórę. Rozorał ją głęboko. Strugą pociekła zielonawa posoka. Liczne zęby hipopotama łatwo wyłamywały się, pozostając w ciele jaszczura. Wokół nich w przyśpieszonym tempie przebiegały procesy gnilne.

Łuski smoka zakiełkowały lufami setek dział, natychmiast otwierając zmasowany ogień na wprost w przeciwnika. Z rozrywanej skóry hipopotama wyległy tłumy behmetim, niosące krwawe sztandary, oddziały wsparte dywizjami czołgów i innych machin bojowych. Spomiędzy łusek smoka runęły im naprzeciw falangi lewtanim, wspartych ciężkim sprzętem, a biegnących też pod czerwonymi sztandarami.

Mundury jednych w czerni, a na czapkach drugich błękitne otoki. Znaki na ich sztandarach niewiele różne, w czerni i bieli lub w złocie.

Coś niedobrego działo się ze wzrokiem Adamsa: wszystkie otaczające przedmioty dostały nagle tęczowych obwódek, ryk bestii splecionych w śmiertelnym starciu i detonacje wybuchów zaczęły rezonować w jego głowie dziwacznym echem. Cofnął się i oparł o ścianę, kręciło mu się w głowie. Przy okazji zauważył wykrzywioną w straszliwym przerażeniu zielonkawo-bladą twarz Ciakena. Przodownik tkwił jak przymurowany, nie mogąc oderwać wzroku od zmagań władców.

A tam znów nastąpiła zmiana. Na ciele Behetomotoha, szczelnie pokrytym jego oddziałami, w dymie wybuchów nagle zarysowały się periodyczne segmenty, na boki wystrzeliły pary odnóży, a ręce przemieniły się w masywne kleszcze o ostrych krawędziach. Nad tułowiem zawisnął jadowy kolec, kończący ruchliwy zaodwłok. Tak masywny, że jedno, drugie celne ukąszenie i wodny olbrzym powinien paść bez życia.

Jednakże Leviahatannah nie próżnował. Wyciągnął ku przeciwnikowi olbrzymie homarze kleszcze, zdolne bez trudu jednym kłapnięciem przepołowić skorpiona. Z każdą chwilą na ciele pokrytym armiami walczących wyrastały mu kolejne pary równie mocarnych ramion.

Skorpion miotał ku niemu kolec za kolcem, jednak te, zestrzeliwane ogniem artylerii, rykoszetowały od pancerza gigantycznego skorupiaka.

– Adams, wracamy do celi… – Ciaken wreszcie zdobył się na jakieś działanie.

Adams odwrócił się: przed nim były otwarte drzwi, dziwaczne, absurdalnie wykrojone w pejzażu.

– Tędy, szybko. Wchodźcie, nie utrzymam ich długo otwartych. Adams szedł korytarzem, zataczając się jak pijany. Oszołomienie wywołane narkotykiem rosło z każdą chwilą. Do celi Ciaken dowlókł go, trzymając pod ramiona.

174.

Przerwa w przesłuchaniach trwała krócej, niż można było się spodziewać. Po siedmiu dniach Adams został wezwany do nadkomendanta.

Gabinet znów miał normalny sufit oraz ściany, znowu mieścił się w swych dawnych rozmiarach. Adams próbował wypatrzyć szczeliny, ukryte mechanizmy odsuwające ściany – nic z tego: zwykły mur, pokryty starą warstwą jasnobrązowej farby klejowej, pod sufitem czarne płaszczyzny zestarzałego kurzu, wiszące ze stropu czarne łachy, uformowane z drobinek kurzu czy brudu, oraz strzępy starych pajęczyn. To nie mogło się utrzymać w pomieszczeniu o ruchomych ścianach. Badawcze spojrzenia Adamsa zostały zauważone przez śledczego. Ciaken uśmiechnął się krzywo, ale nie odezwał się.

Skórę na twarzy i na dłoniach Człekousta pokrywały świeżo zrośnięte czerwone blizny; odznaczały się kropki po dopiero co zdjętych szwach. Gestem wskazał Adamsowi krzesło.

– To godne ubolewania, że dwóch wysokich funkcjonariuszy używa wobec siebie tak niewyszukanych słów – powiedział na wstępie. – I to jeszcze w obecności podsądnego.

Adams wytrzeszczył na niego zdumione oczy.

– Zaręczam, że była to wyjątkowa sytuacja. Pierwsza w mojej karierze zawodowej i mam nadzieję ostatnia. Pan z Morza przeprosił mnie za to surowe określenie. Musicie zrozumieć, że wytrzymałość nerwowa każdego, nawet władcy, ma swoje granice. Jest oczywiste, że słowo „współpracownik” było tu jak najbardziej nie na miejscu. Ufamy sobie tak bardzo, że Panu z Morza pomagają niemal wyłącznie moi behmetim, natomiast ze mną, w Mieście pod Skałą, pracują tylko jego współpracownicy, lewtanim.

– Przecież…

– Taak…? – Człekoust spojrzał z uwagą. – Ach, zastrzyk – sam sobie odpowiedział na pytanie. – Oczywiście, dostaliście zastrzyk z halucynogenu, ponieważ przez przypadek staliście się świadkiem różnicy zdań między funkcjonariuszami. Taka sytuacja jest niedopuszczalna.

„Łże w żywe oczy”, pomyślał Adams. Behetomotoh uśmiechnął się do niego kwaśno.

– Widzieliście zdumiewające zdarzenia? Może feerię barw…? Jakieś kształty? Materializujące się myśli?

Adams nie wiedział, czy i ile powinien relacjonować.

– To wizje. Halucynacje po przyjęciu mocnego chemikalium. Tak działa podany wam środek – powiedział Człekoust. Podszedł do szafy narzędziowej i wydobył stamtąd pękatą butelkę. Nalał Adamsowi szklaneczkę.

– Skosztujcie tym razem czego innego, to pynuj. Warto mieć trochę miłych wspomnień z pobytu w moim urzędzie.

„A w środku koźle szczyny”, pomyślał Adams. Napój miał jednak przyjemny smak, sztych drożdżowy dodawał gładkości.

– Może jednak nie chcecie? Nie będę was zmuszał.

– To dobry pynuj. - Adams wolno sączył napój. Behetomotoh dolał sobie do pełna. Jego twarz zarumieniła się już po kilku pierwszych łykach. Rysunek czerwonych blizn zyskał na wyrazistości.

– Dalej mi nie wierzycie. – Uśmiechnął się nadobywatel. – No, przecież nie pozabijaliśmy się, prawda…? Siedzę przed wami, Adams. Czy tak wyglądałbym, gdyby wasze wizje były prawdą?

Adams skinął głową.

– Co teraz będzie z nami obojgiem? Z Renatą i ze mną?

– Decyzja zostanie podjęta – Behetomotoh spoważniał. – Jednak na razie oboje pozostaniecie w Mieście pod Skałą. Nikt nie będzie wymuszał na mnie błędnych decyzji. Nawet mój stary znajomy i doświadczony współpracownik.

– Ibn Khaldouni żyje, dlaczego więc mnie nie zwolniono?

– To rzuciłoby niekorzystne światło na sprawę Renaty. Zwalniając was, utraciłbym podstawę do przetrzymywania jej u siebie. A tego chyba nie chcecie…?

Adams spojrzał na niego z niepokojem. Człekoust odpowiedział mu znaczącym spojrzeniem.

– Nie trzeba mnie trzymać za kratkami, przecież bez Renaty nie ucieknę.

Człekoust pokiwał głową.

– Ta sprawa zostanie rozważona. Nie jest wykluczone, że uzyskacie status rezydenta. Wówczas wolno przebywać na komendzie bez formalnego oskarżenia. Nadanie statusu nie powinno mieć wpływu na decyzję w waszej sprawie. – Nadkomendant spuścił wzrok i zajął się aktami.

Śledczy wyprowadził Adamsa.

175.

Strażnik Clfugg zaczął dostarczać im kupy brudnej odzieży do pralni. Mieli ją przeglądać, łatać dziury i przyszywać guziki. Robota należała do niego, ale Clfugg wolał zlecić ją spokojnym więźniom. Liczył im po pół sycela za partię.

Ibn Khaldouni pośpiesznie czyścił miskę z zupy. Wycierał resztki płynu czarnym chlebem. Ostatnio strażnik bawił się z nimi, wpadając do celi, zanim skończyli obiad, i przemocą odbierając nie dokończone jadło. Adams ostentacyjnie nie śpieszył się: teatralnym gestem wręczał resztki swojej zupy wywiadowcy, z miną: „Zjedzcie. Wy, Ribnyj, też się pożywcie”. Wkrótce jednak będzie musiał z tego zrezygnować, bo głód doskwierał coraz bardziej. Możliwe, że Ribnyj pozazdrościł im dodatkowego źródła dochodu.

– Nie mogę zdążyć – burknął Ibn Khaldouni. – Nie potrafię jeść w takim tempie.

– Mści się, że kiedyś wymusiłem na nim należyte wydawanie posiłków. Odczekał siedem dni i zaczęło się…

Ibn Khaldouni kilkoma haustami wychłeptał resztę z miski i dławiąc się, przełknął ostatnie kęsy chleba.

– Noo – powiedział i zadowolony rozsiadł się na pryczy. Adams, rozwalony na sąsiedniej, już od jakiegoś czasu z uśmiechem śledził starania towarzysza.

– Po co iść do Nieba? – spytał. – Dlaczego ty, Khaldouni, chcesz się tam dostać?

– Wystarcza mi, że wiem, gdzie mogę trafić w przeciwnym wypadku… – mruknął stary, na postrzępionej brodzie zebrały się zbłąkane krople zupy.

– Ale nawet ty nie wiesz, co cię tam czeka?

– Tak. Nawet ja.

Kroków wesołego strażnika jakoś jeszcze nie było słychać na korytarzu.

– Nie wiem, ale sporo mogę się domyślić – dodał, widząc, że Adams oczekuje na precyzyjniejszą odpowiedź.

– Na ten przykład czego?

– Może tam nie od razu będzie sama radość i szczęście…?

– A bezczynności już najmniej?

– Jak to?

– Zwyczajnie. Nie pomyślałeś, że jesteś tutaj przygotowywany do pracy, do sprostania jeszcze trudniejszym, ale pasjonującym wyzwaniom?

– Taka nagroda?

– Ulubiona praca może być nagrodą. Jeśli jej podołasz, niesie wielką satysfakcję. Przynajmniej mnie… – Z triumfem na twarzy odsunął błyszczącą miskę.

– Trud, wysiłek… Tylko tyle?

– Aż tyle. Może idący w radosnym korowodzie do Miejsca Płomieni zostają zwyczajnie odrzuceni albo sami nie chcą podjąć następnych zadań…?

– Dlatego cierpią?

– Może wolą to cierpienie od czego innego? Dlatego zostają w Miejscu Płomieni na zawsze.

– A ty, Khaldouni?

– A ja coraz częściej myślę o nieznanych wyzwaniach, które mnie tam czekają. Może pora skończyć pobyt w Mieście pod Skałą.

Na korytarzu rozległy się kroki strażnika. Dzisiaj to on przegrał wyścig kulinarny. Nie uzupełni służbowej racji resztkami porcji więźniów.

Wrócili do rozmowy dwa dni później. Zebrało się trochę nowych pomysłów z kolejnych spacerniaków.

– Jeśli Człekoust sugeruje, że były tylko dwie generacje dzieł stworzonych, to dla mnie jasny argument, że jest inaczej – zaczął Ibn Khaldouni.

– Inaczej? – Adams wyciągnął się na pryczy z rękami pod głową. Bardziej zaprzątało jego myśli, czy Człekoust uwolni Renatę.

– Przegonili mnie po wybiegu, ale Ciaken drzemał na krześle w cieniu, więc miałem sporo czasu na rozważania. Widzisz, tu może siedzieć tajemnica Nieba. Może nią być trzecia generacja dzieł stworzonych. Dla której ty będziesz grał rolę tych… – obejrzał się z teatralną ostrożnością – tych, co nas tutaj otaczają. Pozbawionych zdolności tworzenia.

– Pierwszych? – Adams podsunął mu legalne słowo.

– Właśnie.

– Albo rolę gabrieli. - To wolno było wypowiedzieć.

– Właściwie to chciałem powiedzieć: rolę osobistego opiekuna, inspiratora, przewodnika. Będziesz miał wgląd w naturę wszystkich światów i pozaświatów, co ci przyobiecano jako nagrodę, ale jednocześnie będziesz miał kupę odpowiedzialnej pracy.

– Marnie się do tego nadaję: brak siły, no wiesz, potęgi, zdolności umysłowe nikłe… Duch wątły.

– Niekoniecznie. Jeśli przyjrzeć się relacjom między nami a Pierwszą Generacją, trzeba stwierdzić, że są oni niewiarygodnie potężniejsi od nas, nieśmiertelni, ale też bezpłodni i przy całym swym ogromie pozbawieni zdolności tworzenia. No wiesz, bo to dzieła, a nie dzieci wykazujące podobieństwo.

– Potrafisz z tego wywieść jak miałaby wyglądać Trzecia Generacja? – Adams spojrzał na zgarbionego Khaldouniego.

– Pewnie, że nie. Ale dzięki indukcji trochę przypuszczeń można z tego wyciągnąć.

– Pośpiesz się, bo znowu mnie wezmą na spytki.

Stary uśmiechnął się promiennie: znaleźć wiernego słuchacza to zawsze radość.

– Pierwsi zmysłów wcale nie mają, my mamy ich pięć. Trzecia Generacja może być wielekroć bardziej zmysłowa niż my.

– Akurat zmysłowa? A cóż w tym nowego…?

– Nie w tym sensie, jak myślisz. Każdy zmysł to nowy typ doznań. Wzrok to kolory, perspektywa, to mgła, to precyzyjne zrozumienie linii, geometria; słuch to świadomość sekwencji, dzięki temu najprostsze zrozumienie wyrafinowanego piękna, algebra. Mam mówić dalej?

– Parę nowych zmysłów?

– Co tam parę? Dlaczego nie setki nowych parametrów, opisujących istnienie, a odbieranych i rozumianych bez wysiłku?

– Czuję się pokrzywdzony.

– Nie ma powodu. Coś za coś. Może będą niewyobrażalnie słabsi od ciebie? Może przy nich twoja krzepa to jakby ruchy górotwórcze, jakby trzęsienie ziemi?

– To jeszcze nie równoważyłoby wspaniałości ich świata. Setek nieznanych mi rodzajów sztuki.

– Ty musisz przejść przez śmierć, docierasz do niej po przejściu przez sito życia na ziemi. Skąd wiesz, czym oni mogli zostać doświadczeni dla równowagi? Może nagrodą dla ciebie będzie już samo bycie z nimi?

– Gorzkie to.

– A jeśli będziesz mógł spoglądać na ich świat ich oczami od zmysłu numer pięćdziesiąt, pięćdziesiąt jeden, dwa, trzy i dalej?

– Zaczyna mi się tam podobać. Gdybym jeszcze był razem z Renatą… – Adams obserwował pająka łażącego po suficie. Zaraz skończył śledzenie drapieżnika: skakun karkołomnym łamańcem poleciał w zakurzony kąt.

– Nawet On nie chciał pozostać samotną doskonałością.

– Nieźle popracowałeś na wczorajszym spacerniaku.

– Jasne. Pomyślałem na przykład, że mogłoby ich naraz obowiązywać wiele czasów, płynących w różnych kierunkach.

– Dlaczego nie uwolnieni od czasu?

– Zarówno Pierwsi, jak i my jesteśmy chronologiczni: podlegamy upływowi czasu. Nawet śmierć nas z tego nie uwalnia, tyle że zmienia przaśną zwyczajność w niesamowitą frajdę albo w udrękę. Nie ma powodu, by przypuszczać, że oni są pozaczasowi.

– Nie ma też powodu przypuszczać co innego.

– Ach, Adams! Oczywiście, że nie. Nie ma też powodu przypuszczać, że Trzeci istnieją lub będą istnieli. W żadnym objawieniu nie powiedziano, że są, ani nie powiedziano, że ich nie ma! Ja po prostu snuję domysły, posługując się swoistym rodzajem indukcji, jacyż też mogliby być, gdyby byli. Posiłkuję się przy tym znaną relacją między nami a Pierwszymi. A przy okazji próbuję ci wyjaśnić, dlaczego uważam, że do Nieba warto iść.

– Dobra. Mów dalej.

– Może żyjąc w świecie o wielu płynących czasach, mogą dzięki temu po nich wędrować? Wracać do starych historii, zmieniać je na inne, przeżywać je od nowa, a wreszcie odtwarzać te raz zmienione.

– Wędrować w czasie…? Więc jednak będą pozaczasowi.

– Nie pozaczasowi, a wieloczasowi. Wiele nitek czasu, wiele dróg, losów. Poza czasem widzisz naraz wszystko, jak jedną rzeźbę. Wiesz stale wszystko, znasz początek i koniec. Wieloczasowi mieliby zdolność wyboru drogi. Jak samochód na skrzyżowaniu. Jednak zawracać w tunelu ani na moście nie wolno. Ani nad kanałem w warsztacie mechanicznym. Znaczy, ta zdolność mogłaby być ograniczona. – Uśmiechnął się.

– Jednoczasowi… – jeszcze raz poprawił Adams -…tylko ich czas miałby strukturę rozgałęzioną.

– Niekoniecznie. Mogliby, na przykład, wędrować ulicami czasu w różnych kierunkach. A jeśli i to cię nie zadowoli… – Ibn Khaldouni rzucił Adamsowi przeciągłe spojrzenie -…to, na przykład, istnienie każdego z nich może być mierzone kilkoma niezależnymi upływami czasu, o różnej szybkości i różnym zwrocie strzałki.

– Mali, niewiarygodnie nędzni, ta nędza ma być dla mnie tak widoczna, a przy tym wszystkim jakże różnorodni. Chyba nie można sobie czegoś takiego nawet wyobrazić.

– Nie jest tak źle. – Ibn Khaldouni rozpogodził się. Widać już to sobie dokładnie przemyślał. – Jeśli nie będziesz się upierał, bym ci zademonstrował model świata wieloczasowego, czego nie potrafię, to możesz zaraz dostać przykład reszty.

– Dobra, niech leci.

– Jasne! – Ibn Khaldouni parsknął śmiechem. Podszedł do kupy brudnej bielizny, przygotowanej do zdania do pralni. Wybrał stamtąd zwiniętą, szarą koszulę więzienną i rzucił nią w Adamsa.

Ten odruchowo schwycił kłąb w ręce.

– No, co ty…?

– Obejrzyj pod pachami. Słońce przygrzało, więc przepocona na spacerniaku, pot już wysechł.

Adams ujrzał białe linie o delikatnej, nadzwyczaj skomplikowanej, wielokrotnie rozgałęzionej strukturze, powstałe na granicy wczorajszej plamy potu.

– Prawidłowa chromatografia, bogate wzory, wyjątkowo bogate figury.

– A jednocześnie nędzny brud, aż krzywisz się z odrazą; słabe, wystarczy potrzeć palcem, a się rozsypuje – powiedział Ibn Khaldouni.

Adams odrzucił mu koszulę.

– Dobry model. Punkt dla ciebie.

Załatwienie statusu rezydenta nie zajęło wiele czasu. Ibn Khaldouni nie słyszał o czymś takim. Twierdził, że wymyślono to specjalnie w celu rozwiązania sprawy Adamsa. Wystarczyło jednak, że wyraził tę wątpliwość w jednej z rozmów, a już przy okazji następnego posiłku Ciaken powiedział:

– Wy też, Kalduni, możecie starać się o status rezydenta. Nigdy wam do tej kapuścianej pały coś takiego nie przyszło, a możliwe, że Człekoust i waszą prośbę rozważy pozytywnie.

Podanie Ibn Khaldouniego nie utknęło w kupie papierów na czyimś biurku. Wkrótce zezwolono mu na opuszczanie budynku Ochrony Ludności. Ponieważ nie miał co ze sobą zrobić, a i źródeł utrzymania na razie nie miał, więc zaproponowano mu złożenie podania o możliwość dalszego nocowania w celi, póki nie znajdzie się dla niego jakaś praca. Tę prośbę również rozpatrzono pozytywnie. Przyznano mu prawo opuszczania celi dwa razy w tygodniu, po półtorej godziny. Przeciąganie czasu spacerów, jak również naruszanie regulaminu mogło zostać ukarane wydaleniem z więzienia.

Długi spacer zaróżowił chude policzki Ibn Khaldouniego. Wyglądał bardziej rześko.

– Na mieście stawiają kilka mechanitonów - powiedział. – Oczywiście w centrum, nie w biedniejszych dzielnicach.

– A co jeszcze widziałeś?

– No właśnie to. Gapiłem się, jak stawiają nowy mechaniton. Montowali go z całych sekcji już na postumencie. Wcześniej zwalili poprzedniego fragonarda. Jeszcze tam leżą jego fragmenty: szare, skórzaste pasma i zbielałe kości. Namoknie na deszczu, to się psy za to wezmą.

– Nie wezmą. Ciało jest przesycone substancją konserwującą. Pies, który się tego nażre, zdechnie na drugi dzień. Dobrze zrobiony fragonard może stać dziesiątki lat. – Adams przypomniał sobie lekcje ze sztuki praktycznej, jakie kiedyś dawała mu Natalia.

– Do postumentów domurowują betonowe schodki, jakby rzeźba miała kiedyś z tego zejść.

– Cieszę się, że wpadli na taki pomysł. Mechanitony są piękne, fragonardy stale napawały mnie grozą. Nie mogę bez uczucia wstrętu myśleć o przemysłowym przetwarzaniu ciała ludzkiego.

– Te mechanitony, które widziałem, to właśnie przemysłowa robota: korpusy, ramiona czy uda odlane z formy, niezbyt dobrze dopasowane do siebie; czasem sprawiają wrażenie, jakby poszczególne części dobrano z różnych zestawów.

176.

Bez wcześniejszego powiadamiania, Adamsa zwolniono o trzeciej nad ranem. Nie było powodu, żeby odstępować od zwykłej procedury tylko dlatego, że więziony był bezpodstawnie. Nie narzekał, ponieważ rekompensata za czasowe ograniczenie wolności opiewała na dziesiątki tysięcy syceli. Za tyle pieniędzy mógłby chyba kupić całą warownię Krum. Z uwagi na wysokość wypłacono mu kwotę w banknotach, nie w monetach. Ponieważ ujęto go jedynie w przepasce biodrowej, więc wydano mu komplet używanej odzieży, za który musiał zapłacić. Łachy nie były bardzo zużyte, chociaż kurtka została nadjedzona przez mole. Cenę odzieży już wcześniej potrącono z odszkodowania. Spytał, czy Renatę także zwolnią, jednak Clfugg, który go wypisywał, odmawiał odpowiedzi na jakiekolwiek pytania.

„Zawsze w takie dni musi siąpić”, pomyślał Adams.

Podniósł kołnierz i powlókł się mroczną ulicą. Do rana przemókł zupełnie. Przynajmniej na mieście było zupełnie pusto. Męty unikały takiej pogody.

Dotarł aż nad Typhure i przeszedł przez most. Nad ranem ruchu ulicznego jeszcze nie było. Szedł środkiem jezdni, omijając trzy rzędy posągów przewodniczącego Nero, umieszczonych po bokach i na środku, między dwoma pasami jezdni. Były to fragonardy z głowami wykonanymi z białego tworzywa w metalowych wieńcach laurowych. Rysy twarzy Nerona uchwycono całkiem nieźle. Niektóre z głów były przegięte, jakby zaraz miały się ułamać. Wszystkie fragonardy oblazły zielonkawymi liszajami od oparu stale unoszącego się nad Typhure. Służby miejskie usuwały tę lepką, cuchnącą warstewkę i uzupełniały ubytki białym lakierem, co formowało mozaikę plam i łat.

Zmarznięty i głodny przycupnął na bulwarze i wystawił się do bladego słońca, z rzadka przeświecającego przez chmury. „Marny ten pierwszy dzień na wolności”, pomyślał, tłumiąc dreszcze. Od żółtego nurtu niósł się smród. Łachy najszybciej schły na ciele, więc kurtki nawet nie zdejmował, choć przez to odzienie nabędzie odrażającego zapachu. „Za parę dni nie będę się różnił od kloszarda”, pomyślał.

Koło południa głód zaczął bardziej doskwierać, Adams poszedł poszukać jakiejś jadłodajni. Na drugim skrzyżowaniu zgromadził się niewielki tłumek. Ruch zamknięto, a na skwerek na małym rondzie wjechał archaiczny dźwig samochodowy. Chyba tutaj kończono stawiać mechaniton opisany przez Ibn Khaldouniego.

Właśnie kotwiono górną część korpusu. Łączniki wykonane z białego metalu nie chciały dobrze pasować do szczelin między blokami mlecznego tworzywa. Instalatorzy próbowali je dopasować uderzeniami młotka. Powstawała pokraczna postać częściowo roznegliżowanej niewiasty o źle dobranych nogach, nierówno zamocowanych w bloku biodrach i skrzywionym torsie.

„Ależ pokractwo”, Adams pokręcił głową. „Nijak się to ma do piękności, które spotkałem w korytarzach pod Watykanem”. Akurat obok leżał tors jednej z postaci fragonarda. Jakiś ulicznik wydłubywał z jego głowy gałki ceramicznych oczu. Umyje się je i kupią w sklepie z częściami anatomicznymi.

Zniechęcony, Adams zawrócił i odszedł. Kilka ulic dalej napotkał następną grupę gapiów. „Nagle tyle tego stawiają…”, pomyślał.

Na walcowym postumencie właśnie skończono wznosić postać niewiasty w szacie udrapowanej z jednego kawałka kamiennej tkaniny. Ten mechaniton wyglądał lepiej: można było nawet powiedzieć, że posąg jest piękny. Zastąpił na cokole grupę konnych fragonardów. Resztki usuniętej rzeźby właśnie ładowano na ciężarówkę.

– Wyładnieje to skrzyżowanie – powiedział Adams do przyglądającego się robocie zabiedzonego, siwego mężczyzny.

– Na cholerę to wprowadzają? – burknął stary. – Komu potrzebne takie luksusy…?

– Będzie mniej tych brunatnych trupów.

– No i co…? W dziurawych trampkach, myślałby kto, że taki bogaty!

– Nie jestem bogaty.

– No to co tak gada? Jak spadnie popyt na fragonardy, to co ja zrobię? Z czego będę żył na stare lata? Szwagier już zawarł umowę na swoje ciało, a ja jeszcze nie zdążyłem. Raty może nie są wielkie, ale to pewny pieniądz, człowiek na stare lata z głodu nie umrze. A teraz panie, co…? Co będzie, jak oni przestaną zawierać umowy? Już kazali się złożyć na tę pałubę. Przez pięć lat się z tego nie wypłacę. A jak jeszcze będą stawiali następne?

– Dawniej tego nie budowali?

– Pewnie, że nie. Podobno to jakiś przybłęda podsunął naszemu dobremu panu Człekoustowi. Ja bym takiego… – Stary wygroził suchą pięścią. W ciemnej, dusznej knajpce w suterenie zjadł nadzwyczaj cienką, zakalcowatą pizzę i popił skwaśniałym piwem. Wszystko kosztowało krocie. Nie pamiętał cen z Miasta pod Skałą. Kwota otrzymana z Urzędu Ochrony Ludności topniała.

Nie miał dokąd iść: ani pracy, ani noclegu. Na uniwersytet go pewnie nie wpuszczą, by nie spotkał Natalii; o ile jeszcze nie opuściła Miasta pod Skałą. Zamyślony, snuł się ulicami miasta. Jeszcze rano wydawało mu się, że łatwiej będzie wyciągnąć Renatę z więzienia, kiedy on wyjdzie na wolność. Teraz nie był już tego pewien.

Ileż można łazić brudnymi ulicami miasta? Pod wieczór spytał o tani nocleg jednego z umundurowanych lewtanim, którzy szwendali się po ulicach. Lewtan zatrzymał przechodnia, samotną kobietę, zakutaną w czarną szatę.

– Zaprowadźcie obywatela do jakiegoś taniego hotelu – polecił nieznajomej.

Ta wysłuchała funkcjonariusza, ręką przytrzymując skraj szaty, która zasłaniała jej twarz. Skinęła głową, by Adams poszedł za nią, i podreptała przed siebie. Milczała przez całą drogę, chociaż Adams próbował zagadywać. Wysoka, trzymająca się prosto, stale mu kogoś przypominała.

Zaprowadziła go na ulicę, którą kiedyś kojarzył z rzymską Via Cola di Rienzo. Zatrzymała się przed bramą szarego gmaszyska o zakratowanych oknach.

„Można było podjechać tramwajem”, pomyślał.

– To tutaj – nieznajoma powiedziała przyjemnym, niskim głosem i odeszła, zanim Adams zdążył podziękować.

W ciemnej sieni, w zbitym ze sklejki kojcu oświetlonym gołą żarówką, urządzono recepcję hotelową. Zasuszony recepcjonista z siwymi włosami w uszach mrużył oczy nad książką hotelową wypełnioną niewyraźnymi wpisami. Podnosił ją do światła i zbliżał niemal do nosa.

– Są jeszcze wolne miejsca – powiedział w końcu. – Większość schodzi się tu na poprzedniej zmianie i musiałem sprawdzić – dodał. – Lewe skrzydło. Słup trzydziesty drugi, prycza druga od dołu. Buty zostawić przy wejściu. Dwanaście tysięcy syceli za dobę. Śniadanie, kolacja i łaźnia wieczorem wliczone. – Wskazał dłonią dalszą drogę.

Adamsowi włosy stanęły dęba. Cena porażała. A może po prostu dwie różne waluty miały tę samą nazwę?

„Jeszcze dwa noclegi tutaj i zostanę bez grosza”, pomyślał.

Z korytarza wszedł w lewe drzwi. Uderzył go smród spoconych stóp. U wejścia stała szafka na obuwie gości hotelowych. To od niej tak cuchnęło. Na podłodze leżało jeszcze sporo filcowych kapci. W sypialni nie wolno było chodzić w butach. Wybrał kapcie dla siebie.

Dalej znajdował się niski, długi, mroczny korytarz, oświetlony gołymi żarówkami. Po obu stronach kotary zasłaniały piętrowe prycze. Zza niektórych dochodziło chrapanie. Słupy między kotarami ponumerowano białą farbą. Znalazł trzydziesty drugi. Zbita z desek i nakryta kocem prycza była nieoczekiwanie szeroka, w kącie leżało kilka poduszek oraz kłąb śmierdzących pledów do przykrycia. Jeszcze nie zdążył się ułożyć, kiedy rozległo się wołanie na kolację. Zza kotar wyłoniło się nieoczekiwanie wielu ludzi. Podążył za innymi do stołówki. Podali po aluminiowej misce zupy z koźliny, do tego pajdę chleba i na drugie talerz kaszy z omastą. Całkiem niezłe w porównaniu z więziennym wiktem. Stołowali się tu najróżniejsi ludzie, chociaż na ogół starsi. Stołówkę dla kobiet umieszczono w prawym skrzydle. Nawet małżeństwa kwaterowano osobno.

Po posiłku była zbiorowa łaźnia, z której jednak Adams nie skorzystał, gdyż bał się, że w czasie kąpieli w niewielkim basenie ktoś ukradnie mu odzież, a poza tym niezbyt czysta woda groziła zakażeniem. Na noc zbiorowa prycza wypełniła się. Okazało się, że sprzedano po trzy noclegi za dwa miejsca i na czteroosobowym posłaniu musiało spać sześć osób. Z konieczności ułożyli się na przemian: nogi, głowa, nogi. Nawet poduszek zabrakło. Przynajmniej pluskiew nie było.

Ciężko było zasnąć w smrodzie i przy chrapaniu. Adams zbudził się z bólem głowy. Po śniadaniu – talerz grysiku na mleku – jak najszybciej opuścił obmierzłą noclegownię. Jego butów już nie było, więc zrobił to samo, co złodziej: ryzykując grzybicę, wybrał pierwsze lepsze, pakusące na stopy.

177.

Dzień był słoneczny i ciepły. Adams czuł się nieświeżo, kości bolały. Pieniądze szybko znikały, a widoki na stabilniejsze bytowanie na razie nie pojawiły się. Mrużąc oczy od słońca, rozglądał się po ulicy. Przypadkiem zauważył ogłoszenie o pracy dla ochroniarzy.

„Od biedy mógłbym się tam zatrudnić”, pomyślał. „Forma po służbie legionowej jeszcze została, a walczyć się poduczyłem. Mógłbym też prowadzić kurs początkowy dla adeptów albo nawet doskonalić agentów służb specjalnych jakichś słabych, mało walecznych armii”, uśmiechnął się do swoich myśli.

Zaraz jednak jego uwagę zwróciła wysoka, szczupła kobieta, szczelnie zawinięta w czarną szatę. Czyżby wczorajsza przewodniczka…? Niby śpieszyła się do swoich zajęć, nieco zgarbiona i zaaferowana, ale raz i drugi zerknęła na niego spod szaty narzuconej na głowę.

– Chodź za mną, ale ostrożnie – szepnęła, mijając go.

Timbre jej głosu wydał się znajomy: niski, przyjemny. Szła szybko, jakby chciała mu uciec. Rzadko, znikając w przecznicy, zerkała, by sprawdzić, czy Adams za nią nadąża. Ten rozglądał się, czy ktoś ich nie śledzi. Parę razy wydało mu się, że mają ogon, ale potem podejrzany osobnik gdzieś przepadł.

Po półgodzinie kluczenia wąskimi uliczkami kobieta zatrzymała się przed wysoką bramą z blachy, przyozdobioną mosiężnym ornamentem. Miejsce wydało się Adamsowi znane. Nieznajoma otworzyła zamek. Adams zniknął za nią w uchylonej bramie. Falzarota już zrzuciła szatę z głowy, teraz starannie zamykała odrzwia. Nie była łysa, miała krótkie, jasne włosy. „Piękna dziewczyna i bardzo zgrabna”, pomyślał.

– Wypuścili mnie tydzień temu – powiedziała.

– A Karen, a twój mąż?

– Nie wiem, co z nimi.

– A twoje dzieci?

Wzruszyła ramionami.

– Falzarote od razu posłał pierworodnego synka na terofim. Najstarsza córeczka poszła na manu. Reszty też już nie mam. Jestem zupełnie sama. – Pokręciła głową.

Poszedł za nią w głąb domostwa. Atrium było zamiecione, ale na korytarzach zalegało sporo kurzu.

– Trudno mi samej jednej utrzymać w czystości cały dom. Odkąd przepadł Falzarote, brakuje pieniędzy. Musiałam zwolnić służbę. Ochrona Ludności wypłaca mi niewielką rentę, która ledwie starcza na żywność i bieżące opłaty. I tak miło z ich strony, że zgodzili się na coś takiego, mimo że to zniknięcie nie zostało jeszcze wyjaśnione.

Adams pokiwał głową.

– Poznałam cię wczoraj, zanim zaczepiłeś tego funkcjonariusza. Nie mogłam sama podejść i zagadać, bo miałeś na karku chyba ze trzech ogonów. Lewtan wybawił mnie z kłopotu. Dzisiaj godzinę czekałam na ciebie przed hotelem. Mam nadzieję, że ich wszystkich zgubiliśmy.

– Gnałaś jak sarna.

– Chodźmy na piętro, tam utrzymuję pokoje w lepszym stanie. Przygotuję ci kąpiel, zmyjesz wspomnienie po hotelu.

– A wcześniej po więziennej celi – powiedział. – Zwolnili mnie dosłownie wczoraj. Szukam pracy.

Zaniosła świeży ręcznik do łazienki.

– Przynieść ci kieliszek do wanny?

– Później.

Wymoczył się w ciepłej wodzie. Brakowało mu tego. Znalazł męski, czarny szlafrok w wielobarwne potwory z wyłupiastymi oczyma.

– Może być na obiad koźlina? – Falzarota pokornie skłoniła głowę. Nie uwolniła się jeszcze od starych nawyków. Chodziła teraz w czarnym kimonie, ciasno spiętym białym pasem. Podkreślało to jej talię i biust. Na plecach pysznił się wyhaftowany złotą nicią skrzydlaty smok.

– No pewnie. – Uśmiechnął się, wpadając w głęboki fotel. Było mu dobrze, wygodnie, ciepło. Gospodyni urzekała posągową urodą, chociaż od ostatniego razu jakby się nieco zgarbiła. Może tylko chwilowo przygniotły ją bieżące trudności.

Podała mu gorącą, bardzo słodką herbatę ziołową z łyżką alkoholu.

– Telewizor masz w szafce koło drzwi – rzuciła już z korytarza. Wypił niewiele ponad połowę kubka, a już zmorzyło go zmęczenie.

Piękna gospodyni zbudziła go na obiad. We śnie zsunął się z fotela na rozłożone na podłodze futro.

– Jeszcze nie zaczęłam starać się o status wdowy – odpowiedziała na pytanie, co zamierza zrobić. – Obawiam się, że mogą mi wtedy odebrać kamienicę. Wiesz, jeśli ktoś mnie zechce i ja go zechcę, mogę też zostać drugą żoną. Nie sprzeciwię się. Jeszcze zachowałam sylwetkę. Urodziłam wiele dzieci, a wszystkie mi odebrali. Nie ma sensu rodzić dzieci w Mieście pod Skałą. Tylko się piersi od karmienia rozciągają, a na brzuchu robią zmarszczki i rozstępy. Marny pożytek z tego, że nie wolno oddalić pierwszej żony, tak jak wolno drugą. Dlatego zapuściłam włosy.

– Wyglądasz teraz pięknie.

– Imienia też jeszcze nie zapomniałam.

– Powiedz, jak masz na imię.

– Mila. Nie oglądałeś telewizji?

– Zaraz usnąłem. A co tam ciekawego?

– Niewiele, ale należy oglądać. Zresztą ja obecnie nie muszę tego robić. Teraz już nic nie nadają.

Pomógł jej pozmywać naczynia po obiedzie. Wyszli na ganek nad atrium, żeby napić się kawy. Przebrała się teraz w białą tunikę bez rękawów, rozciętą do pasa na bokach i spiętą na ramionach. Adams, rozparty w bujanym fotelu, przypominał sobie smak prawdziwej kawy.

– W całej kamienicy dbam tylko o niektóre pomieszczenia – powiedziała. – Najstaranniej pielęgnuję Inez. Suszarką do włosów usuwam kurz. Zraszam ją wodą z detergentem, płuczę, suszę gorącym powietrzem. Zostałyśmy tutaj tylko my dwie.

– Popatrzyłbym na nią.

Skinęła głową i oboje podnieśli się z foteli. Adams ostrożnie odstawił kawę – niech ustoi się jej resztka nad fusami. Starczy na ostatni, letni łyk, za którym przepadał. Rujsz stał w pokoju na piętrze, przyrzucony leciutkim muślinem. Oboje delikatnie zdjęli powłokę ochronną. Kobieta z mgły naczyń krwionośnych stała przed nim w pełnej krasie. Jak uważniej popatrzeć, ujawniały się naczynia limfatyczne i chyba też nerwy. Mimo niezwykłej zwiewności prezentowała się całkiem kompletnie.

– Majstersztyk – powiedział. – Przykryjmy ją już.

– Niech tak zostanie. Pościelę ci u Inez. – Uśmiechnęła się do niego. – Chodźmy teraz do środka, zrobię ci drinka. Tutaj robi się zbyt zimno.

Weszli do pokoju obok jadalni umeblowanego sofami i fotelami. To tutaj kiedyś Aster tańczyła dla niego. Mila rozwiązała zapięcia na ramionach i opuściła tunikę, pozostając naga od pasa. Zgrabnie spięła materiał, formując coś na kształt białego sarongu od kolan do bioder. Adams jak zauroczony patrzył na jej nagie piersi. Odwykł od widoku roznegliżowanych kobiet. W Krum wszystkie odziewały się bardzo starannie, w głębi serca kryjąc swoje rodzinne tragedie.

– Może wolisz, żebym założyła tamten czarny sarong w kwiaty…? – spytała, niezbyt pewna jego reakcji.

– Niee. Tak jest świetnie. – Mila trzymała się prosto, miała długie, proste nogi, długą szyję, smukłe ręce o wąskich przegubach i proporcjonalne ramiona. Przy takiej sylwetce duże, podłużne i opadające piersi wyglądały znakomicie. Sylwetką przypominała Crispę, chociaż nie miała tak delikatnych przegubów rąk ani kostek u nóg jak tamta.

Odwróciła się do niego tyłem, stojąc przy barku. Pewnie tylko po to, by mógł podziwiać jej proste plecy. Wreszcie po długiej chwili przygotowań wróciła z dwoma szklaneczkami. Gdy szła, kostki lodu poruszały się na powierzchni koktajlu w takt falujących ruchów jej piersi.

Chyba spojrzał z niepokojem na mlecznobiały napój, bo Mila uśmiechnęła się.

– Tym razem to nie jest moje mleko. Nie karmię już – powiedziała. Jednak zarówno koniuszki jej piersi, jak i aureole były bardziej zaczerwienione niż wcześniej.

Popijał słodki koktajl mocno doprawiony alkoholem. Mleko łagodziło piekący smak, dał się wyczuć aromat wanilii.

Mila rozsiadła się w sąsiednim fotelu ze swoją szklanką i przypatrywała mu się spokojnie. Oboje milczeli. Ona zamyśliła się, przestała dbać o wygląd. Siedziała coraz bardziej zgarbiona, brzuch jej zmarszczył się niepotrzebnie, a pełne piersi opadły o wiele za nisko. Nie próbowała wzbudzić jego podniecenia, coś pochłaniało jej myśli.

„Nie zapytała mnie o nic. Nie widzieliśmy się tak długo, mogła przecież przypuszczać, że coś się ze mną wtedy działo”, pomyślał. Wiedział, że w Mieście pod Skałą pierwsze żony zwykle pokazują gościom karmienie dziecka, jednak tu dzieci nie było, a ona rozebrała się znacznie bardziej.

Ocknęła się z zamyślenia, odstawiła koktajl, wstała, zdjęła sarong i położyła na komodzie. Nieoczekiwanie spłoszona, odwróciła się bokiem i zdjęła bieliznę do reszty.

– Zatańczę dla ciebie – powiedziała, stojąc naga naprzeciw niego.

Zaczęła biegać i wyginać się w milczącym tańcu, słychać było jedynie stuk jej bosych pięt o parkiet. Widok był przyjemny, choć taniec jakby wymuszony. Nie sprawiał jej radości. Może uznała, że powinna coś takiego zrobić jako potencjalna druga żona.

– Nie zadraśnij się jakąś drzazgą z parkietu – ostrzegł, kiedy zaczęła się zbytnio wyginać, przysiadać i tarzać, aż piersią zawadziła o podłogę.

W końcu złapała zadyszkę, wdziała czarne kimono, zawiązała pasek i zanurzyła się w fotelu.

– Podobało ci się?

– Piękna dziewczyna z ciebie. Przyjemnie patrzeć, jak się gibasz naga.

– Nie umiem sobie akompaniować w tańcu – powiedziała. – Nikt mnie nie uczył muzyki. Nie mam też żadnych tatuaży. Myślisz, że to poważny niedostatek?

– Może dla kogoś. Dla mnie nie. Rozebrana wyglądasz jeszcze lepiej niż w ubraniu.

– Wiem, ale jak długo jeszcze? Trudno odzyskać sylwetkę po porodzie. Piersi i tak zostały już stracone.

– Ładne masz piersi.

– Tylko wtedy, gdy karmię. Kiedy indziej robią się z nich płaskie worki, na dodatek pomarszczone jak balon, z którego uciekło powietrze. Podobno niektóre odzyskują dziewicze piersi po urodzeniu dziecka, ja nie miałam tego szczęścia. Na dodatek zrobiły mi się żylaki.

– Nie widać.

– Spod takiej warstwy pudru nie może być widać. Przynajmniej nóg nie muszę golić, tu nie ma oszukaństwa…

Skinął głową.

– Zaczekaj, wezmę prysznic. Czuję się brudna po tym tarzaniu po podłodze. – Nalała mu kieliszek pynuju.

„Dlaczego ona tak podkreśla mankamenty swojej urody? Czy zawsze piękne kobiety oceniają się tak krytycznie?” Spodziewał się z jej strony zachęty, prowokacji erotycznych, którym miałby stawić czoła, tymczasem Mila zachowywała się zupełnie inaczej. Jakby obnażeniem się i nagim tańcem wypełniła obowiązek, a teraz chciała zatrzeć to wspomnienie, obrzydzając samą siebie w jego oczach. A może właśnie ta bolesna szczerość jest jej drogą do zdobycia go? Nie można przecież zignorować, a tym bardziej zlekceważyć kogoś szczerego.

– Nie używasz kadzidła, kiedy jesteś naga? – spytał, gdy wróciła i suszyła włosy ręcznikiem.

– Nie muszę.

– Jakie imiona nadałaś swoim dzieciom?

Uśmiechnęła się dziwnie.

– Mam ci je wszystkie wymienić? Falzarote nadawał. Ja nie miałam do tego prawa. Nie wiem, co się z nimi dzieje, gdzie je wysłano. Pościelę ci. Już ciemna noc.

Nie przeszkadzało mu, że w kącie pokoju stoi kobieta uformowana z mgły naczyń krwionośnych. Wprawdzie dostał do łóżka butelkę pynuju, ale go nie skosztował. Zasnął mocno, nie przyśniła nu się ani Crispa, ani Złota, ani Renata, ani nawet Mila; tej nocy; spał bez snów.

178.

Rano śniadanie czekało już na stole w jadalni. Mila oderwała się od sprzątania, wytarła ręce i przysiadła obok. W białym, obcisłym, trykotowym podkoszulku na gołe ciało, luźnych, dzianych spodniach i pozornie zaniedbana przy robocie domowej, wyglądała uroczo i jeszcze bardziej kusząco niż we wczorajszym kimonie.

– Do ostatniego pynuja dałam ci ziół na sen.

– Nie wypiłem. Wcześniej usnąłem. Uśmiechnęła się. Dolała mu kawy.

„Jeżeli podrywa mnie na swojego nowego męża, to czyni to wyjątkowo subtelnie”, pomyślał. Jednak jej słowa pokazały, że nie ma mowy o żadnych zalotach.

– Już musisz iść – powiedziała. – Weź wcześniej prysznic, bo możesz nieprędko mieć taką okazję. Wyprałam twoje rzeczy, zdążyły wyschnąć.

– Myślisz, że wyśledziła mnie Obrona Obywateli?

– Nie mam wątpliwości. Lepiej sam się do nich zgłoś.

Kęsy grzanki ze słodkim dżemem stwardniały mu w gardle. Kawa też jakby się zestaliła.

– Oni sami mnie wypuścili – powiedział.

– To nic nie zmienia, przecież wiedzieli, że w mieście nie przetrwasz zbyt długo. U mnie nie możesz być dłużej niż kilka nocy, a każda następna pogorszy twoją sytuację.

Pożegnali się przed bramą. Uścisnęła go dość formalnie, jakby z obowiązku. Jak gdyby chciała jak najszybciej się go pozbyć.

– No, już, już… Ja musiałam to zrobić. Wybacz mi – powiedziała na pożegnanie i zamknęła za nim blaszane odrzwia.

Znów stał bezdomny na ulicy. Czy Mila została mu podstawiona, by zrezygnował z Renaty? Czy ta nagła perspektywa ustabilizowania życia w Mieście pod Skałą była realna? Może już czekała propozycja pracy? Czy to gra od początku zaplanowana przez Człekousta?

Szedł zamyślony. Wkrótce zgubił drogę – trudno byłoby mu wrócić pod bramę tamtego domu. Nawet przeraźliwy zgrzyt tramwaju na zakręcie torów, na skrzyżowaniu, nie przerwał rozmyślań Adamsa.

Jaki znak chciała mu dać Mila? Ta jej prośba w ostatnich słowach. Do czego ją zmuszono? Cały wieczór zachowywała się dziwacznie. Owszem, poszedł za nią, ale przecież niczym jej nie prowokował. Wcześniej myślał, że to ona zachowuje się nienaturalnie, bo robi to, co na jej miejscu powinna robić druga żona, jednak ostatnie słowa temu zaprzeczyły.

A jeśli została celowo podstawiona przez Pana z Morza? Jeśli to był jego sabotaż? Gruby z pewnością prowadzi swoją politykę w Mieście pod Skałą.

Pytania cisnęły się dziesiątkami, lecz na żadne z nich nie potrafił znaleźć zadowalającej odpowiedzi. Z wyjątkiem jednego: czy wrócić do Ochrony Ludności. Wystarczyło przeliczyć pozostałe pieniądze, by odpowiedź nasunęła się sama. Mila zamknęła drzwi, Liliane nie sfrunie z nieba, aby go nakarmić i skryć pod jakimś dachem; z Natalią pewnie jest jeszcze gorzej, reszta znanych mu w tym mieście osób przebywa w więzieniu.

Kompleks gmachów Ochrony Ludności wyrastał z ziemi jak wzgórze. Mógł konkurować z Janycułem. Z pewnością funkcjonariusze siedzący w biurach na najwyższych piętrach mogli oglądać imprezy w Ogrodach Przewodniczącego Nero. Trudno dziwić się rozmiarom tego gmaszyska, skoro obywatele Miasta pod Skałą byli tu tak częstymi gośćmi.

Adams podszedł do małych blaszanych drzwi w litym murze pozbawionym okien, a wyciętych tuż poniżej budki strażniczej. Najpierw zapukał, ale nie było żadnej reakcji, więc załomotał, aż echo poszło od blachy.

– Czego tam na dole!? – zawołał wreszcie strażnik na gnieździe.

– Przyszedłem się zameldować u Człekousta.

– Nie jesteś oczekiwany.

– Przekażcie, że przyszedł Adams. Na pewno mnie wpuszczą.

– Czy wy myślicie, że ja, ot tak sobie, zaraz mogę skontaktować się z samym nadkomendantem?

– Może być przodownik Ciaken, nadzwiadowca Bieleń, może być też śledczy Ribnyj albo funkcjonariusz Clfugg.

– Skąd znacie tyle nazwisk?

– Znam ich wszystkich osobiście. Dajcie choć jednego z nich do bramy.

Strażnik nie odezwał się więcej. Zapanowała cisza. Adams cierpliwie czekał. Pięć, dziesięć, piętnaście minut. Wiedział, że oni tam mają niesamowity bałagan, jednak wreszcie zaczął się niepokoić.

– Mają teraz posiłek – odpowiedział w końcu strażnik. – Zaraz ktoś podejdzie.

W końcu drzwi otworzono, a wychyliły się z nich kłapiące żarłocznie pyski służbowych rottweilerów. Na szczęście funkcjonariusz zdołał okiełznać psy i odciągnąć od drzwi.

– Wchodźcie, Adams! – rzucił nieznany lewtan. Miał twarz pozbawioną zmarszczek i brwi, jakby ktoś naciągnął mu na głowę maskę przeciwgazową z cienkiej gumy.

Adams ostrożnie ominął rozwścieczone bestie. Funkcjonariusz szamotał się z zamkiem, zarazem próbując utrzymać służbowe psy. Wreszcie skinął głową, by Adams poszedł za nim.

– Do kogo idziemy?

– Do samego nadkomendanta. Macie szczęście, że znalazł dla was chwilkę czasu.

Człekoust spojrzał na wchodzącego Adamsa znad papierów rozłożonych na biurku.

– To znowu wy? Czego chcecie? – burknął. – Przecież załatwiłem dla was wszystko, co chcieliście. Możecie nawet wejść na Most. Trzy dni wytrzymaliście na wolności i znowu zawracacie mi głowę.

– Nie odejdę bez Renaty. A ceny w mieście są tak wysokie, że pieniądze skończą mi się za parę dni.

– Wy znowu swoje: Renata i Renata, bez Renaty, bez Renaty. – Nadkomendant skrzywił się, przedrzeźniając Adamsa.

– Proszę o przyjęcie mnie z powrotem jako rezydenta, póki sytuacja się nie wyjaśni.

– Może chcecie jeszcze celę trzydzieści trzy oraz Ibn Khaldouniego jako sąsiada?

– Jeśli jest na wolności, to nie, jednak jeśli nadal tu przebywa, to bardzo chętnie.

– Czy wy sobie myślicie, że my tutaj będziemy spełniać wszystkie wasze zachcianki? – Twarz mu pokraśniała. Wyraźniej rysowały się blizny.

Adams nie odpowiedział. Człekoust się uspokoił.

– Dostaniecie swój apartament trzydzieści trzy. Może nawet siedzi jeszcze tam ten wasz kumpel. Będzie tak samo, chociaż z jedną różnicą: odtąd płacicie za pobyt w pomieszczeniach Ochrony Ludności. – Machnął ręką, żeby Adamsa wyprowadzono, a sam opuścił wzrok na papiery.

179.

Cela znajoma, kubeł opróżniony, nie śmierdziało; dodano nawet miednicę na zbitym z nieheblowanych desek taborecie. Tyle że nikogo w celi nie było. Ribnyj zapytany burknął, że stary włóczy się po mieście, ale na wieczór pewno wróci.

Ibn Khaldouni rzeczywiście zbudził go na kolację. Adams powoli przytomniał z drzemki, gramoląc się z podłogi.

– Byłeś tak długo na przesłuchaniu? – spytał stary.

– Nie. Wypuścili mnie na wolność, ale wróciłem.

– He, he, he. Kiedyś mi zarzucałeś, że siedzę tu dobrowolnie, a sam wróciłeś do tego śmierdzącego pierdla.

– Forsa mi się kończyła. Musiałem wrócić.

– Powód nieważny, ważna decyzja.

Adams wziął się za miskę przesłodzonego grysiku.

Spytał Ibn Khaldouniego o to, kto mógłby być demonicznym przybyszem nakłaniającym władcę do zmiany obyczajów w Mieście pod Skałą…

– Ty jesteś specem od mechanitonów. Może on podejrzał to w twoich myślach, spodobało mu się i teraz to wykorzystuje. Oni tak często robią.

– Czyli że przeze mnie ludność Miasta pod Skałą znacznie zbiednieje?

– Na to wychodzi. I na dodatek stałeś się tu mocno nie lubianą osobą. – Stary zawinął się w koc i nie odezwał więcej.

Z rana, po śniadaniu, Ibn Khaldouni naciągnął swoją połataną kurtkę i palnął pięścią w drzwi, aż blacha załomotała, i jednocześnie uśmiechnął się do Adamsa.

– Tak oto wolny człowiek wychodzi na spacer – powiedział i jeszcze raz przyłożył kułakiem. – To zwykła procedura.

„Jak się zmienił. Zupełnie jakbym rozmawiał z innym człowiekiem. Wolność czyni cuda”, pomyślał Adams. „Wczoraj był normalniejszy”.

Ribnyj otworzył drzwi i bez słowa wyprowadził Ibn Khaldouniego z celi.

– Wrócę na wieczór – rzucił filozof już z korytarza.

Adams cały dzień nudził się w samotności. Zaczął już rozważać, czy dobrze zrobił, wracając. Może gdyby pozostał na wolności, łatwiej zdołałby załatwić sobie jakąś pracę?

Na obiad wydali mu nieco mniejszą rację. „Przewidują, że wkrótce nie będę mógł płacić za pobyt. Już mi takie numery robili”, pomyślał.

Jednakże Ibn Khaldouni wyglądał kwitnąco. Może mu znaleźli jakąś pracę? Na pewno tu nie głoduje.

Stary wrócił w równie dobrej formie jak z rana. Niemal rozkazał Ribnyjowi przynieść spóźnioną kolację, bo suchy prowiant obejmował tylko obiad. Funkcjonariusz natychmiast się zgodził.

Adams odczekał, aż tamten zaspokoi głód, podciągnął nogi, oparł plecy o ścianę, rozsiadł się wygodniej i powiedział:

– Teraz zreferuj mi, co wymyśliłeś pod moją nieobecność. – Czekał na tę rozmowę przez cały dzień.

Stary odstawił miskę, wytarł usta rękawem.

– To słuchaj. Zasadniczą rzeczą różniącą nas od świata demonów jest sposób poznawania rzeczywistości. To obserwacja i zbieranie faktów tworzące podstawę wiedzy. Ogląd świata charakterystyczny dla demonów przypomina postrzeganie świata przez filozofów: czysty zbiór pojęć, uczuć, związków między nimi. Istnienie świata, jak go postrzega i opisuje człowiek-przyrodnik, jest tu zbyteczne. W każdej chwili filozof może zakwestionować istnienie świata realnego lub – wedle życzenia swego czy kogo innego – wybranych fragmentów świata realnego, a obalenie takiego rozumowania okazuje się nieoczekiwanie trudne lub niemożliwe.

– Co ty?! – spłoszył się Adams. – Takich słów używasz?

– Bez przesady. – Ibn Khaldouni machnął ręką. – To mi jeszcze tutaj wolno. Śledzenie sposobu rozumowania filozofów – kontynuował – jest pożyteczne z dwóch względów: pokazuje, jak może wyglądać rozumowanie bytu odartego z doświadczeń zmysłowych (więc bytu demonicznego); pokazuje również, jak dla takiego bytu istnienie świata realnego może wydać się zbyteczne, budzące niechęć, a nawet, już tylko z powodu swego istnienia, nienawiść. U innych, rzecz jasna, wzbudzić może zaciekawienie, tęsknotę do nieznanych doznań, sympatię. Jak widzisz, w naszym świecie, znaczy w Haddammie, oba światy: ten ludzki i ten demoniczny, przeplatają się niedostrzegalnie. Również Miasto pod Skałą nie jest tu wyjątkiem. – Kończąc wywód, powiódł wzrokiem wokoło, jakby oczekując na pytania niewidzialnego audytorium.

– Powiedz jeszcze, jak to się stało, że tak się tutaj ustawiłeś – Adams nie nawiązał do wywodu. – Przecież przy mojej wypisce ledwie żyłeś, a teraz kwitniesz… Dali ci jakąś pracę czy co? Skąd dostajesz pieniądze?

Adams nie pamiętał, czy tamten odpowiedział, że pracę właśnie mu znaleziono, czy też, że dostaje specjalne kupony od strażników, którzy potrzebują gotówki, gdyż po całym dniu zmorzył go nagły sen.

180.

Jakby w odpowiedzi na wczorajsze pytania Adams został zaraz z rana wezwany do nadkomendanta. Ibn Khaldouni przeliczył się z siłami, bo przespał śniadanie. Nie podniósł się też, gdy wyprowadzano Adamsa.

W gabinecie Człekousta Adams zatrzymał się naprzeciw biurka władcy, w milczeniu patrząc, aż tamten skończy robotę. Skoro podsłuchali wczorajszą rozmowę, to teraz pozostawało czekać na propozycje.

– Właśnie przeglądam wasze papiery – odezwał się wreszcie Uombocco. – Za cztery dni zostaniecie bez grosza. Później zaczniecie się zadłużać u Ochrony Obywateli. Domyślacie się, co to może oznaczać? – Spojrzał pytająco na Adamsa.

– Nie powinienem był tu wracać?

– Na mieście już bylibyście bez pieniędzy.

– Może mógłbym się tu zatrudnić?

– Wy chcielibyście się zatrudnić w Ochronie Ludności…? – Człekoust parsknął śmiechem. – A co też chcielibyście robić?

– Jaką przydatną robotę. Mogłem łatać starą odzież, mogę robić co innego. Z racji wykształcenia mógłbym zająć się robotą papierkową – dodał Adams po chwili namysłu. – Prowadzenie archiwum, ewidencji, też statystyka. Sam nie wiem. Myślę, że łatwo bym się przyuczył.

– Wasza prośba zostanie rozpatrzona. – Ubmbocco machnął ręką, żeby funkcjonariusz wyprowadził Adamsa. – Mam jeszcze trzy podobne sprawy – mruknął pod nosem.

Wieczorem Ibn Khaldouni znowu kipiał energią. Znów był jakby innym człowiekiem. Używał słów, których nie odważyłby się wypowiedzieć kiedy indziej, i formułował poglądy, których nie odważyłby się wyrazić kiedy indziej. Inna sprawa, że były to poglądy dziwaczne.

Teraz przechadzał się z rękami założonymi z tyłu.

– Dłuta Boże – rzucił. – Reinkarnacja jest możliwa. Ale jest ona tylko do wyobrażenia, jeśli dusza przed kolejnym wcieleniem zupełnie zapomina swój pobyt na świecie. Oczyszcza się ze wspomnień, jak to ujawnił Wergiliusz. Człowiek nie jest stworzeniem najważniejszym, lecz ledwie dłutem rzeźbiącym Bożą rzeźbę, świat, we wszystkich chwilach swego istnienia. Przecież ponadczasowy Bóg równocześnie widzi początek, środek i koniec czasów, świat jako obiekt we wszystkich chwilach naraz, więc dla Niego coś jakby rzeźbę. Jakiż miałoby to sens, gdyby człowiek był Dzieckiem, nie dziełem Bożym? Trudno obronić tu koncept dziecięctwa Bożego.

Dzisiejsze pomysły Ibn Khaldouniego wydały się Adamsowi jeszcze bardziej dziwaczne niż poprzednie, oszczędził sobie otwierania ust, żeby z tym polemizować. On sam nie dostrzegł tu sprzeczności akurat z konceptem dziecięctwa Bożego. W takim wypadku wielokrotne skrawanie rzeźby Bożej, jaką jest świat, oznaczałoby, że świat żywych i ten drugi stykają się w wielu punktach podczas ludzkiej egzystencji, będącej wielokrotnym przenikaniem od jednego do drugiego, a nawet dla wybranych trudnym zadaniem do wykonania. Pozostawały jednak zwykłe zarzuty wobec reinkarnacji, to jest, jaki sens ma dobroć i miłosierdzie, jeśli ktoś drugi przez swoją mizerię i nieszczęście odpracowuje własne niegodziwości z poprzednich bytowań.

Dwa dni później Adams został przez Ciakena zaprowadzony do magazynu, gdzie za pokwitowaniem wydano mu komplet cywilnych łachów: podarte i połatane spodnie, bieliznę i bluzę. Jego dokumenty tymczasowo pozostały w depozycie.

– Włóżcie to, Adams. Nadobywatel komendant wybierze się z wami na spacer.

– Zimno na dworze? – rzucił uradowany aresztant.

– Możecie ustawowy kombinezon zostawić pod spodem. Na mieście wieje, słońce rzadko wygląda – powiedziała tęga, piersiasta milicjantka, wydająca depozyt. Grube rysy twarzy pozbawionej brwi i zmarszczek nie zdradzały wieku otyłej funkcjonariuszki.

Człekoust skrzywił się na widok Adamsa. W czarnej, skórzanej, skrojonej do figury kurtce i czarnych bryczesach prezentował się zgrabnie i elegancko.

– Mam godzinkę wolnego, mogę z wami pospacerować. Adams owinął szyję szalikiem, wciskając jego końce pod bluzę.

Wyglądał wyjątkowo nędznie.

Nagle Człekoust zaczął okazywać coraz większe zniecierpliwienie, jego twarz poróżowiała.

– Ciaken! – wrzasnął. – Coście za gówno na niego naciągnęli? Wygląda jak łajza.

– Tak jest! – szczeknął przodownik.

– Biegiem!

– Adams, za mną biegiem marsz! – rzucił stropiony funkcjonariusz.

– Nie, Adams. Wy sami, Ciaken! Dostarczyć odzież cywilną z magazynu strażników. No już!

– Tak jest! – Śledczy załomotał buciorami po pustym korytarzu.

„Tutejsi funkcjonariusze gorzej wyglądają niż behmetim”, pomyślał Adams.

– Widzicie, z kim przyszło mi pracować…? – rzucił nadkomendant. – Niedorajdy i nieudacznicy, najgorszy materiał… Wszystkich co lepszych Gruby ściągnął na Dół.

Adamsowi drgnęła powieka. „Stale czyta moje myśli…? Niczego nie zdołam przed nim ukryć?”

Człekoust spojrzał na niego uważnie.

Adams zauważył to. „Może właśnie to chciał dać mi do zrozumienia…?”, pomyślał. „Takie rozważania to najkrótsza droga do obłędu”.

Wkrótce wrócił zziajany Ciaken. Wcisnął Adamsowi w ręce wysokie skórzane buty wąskie, czarne spodnie i szarą bluzę ze skaju.

Identyczną jak noszone przez szeregowych funkcjonariuszy milicji. Adams naciągnął spodnie i buty, kurtkę nałożył na aresztancką bluzę, a szyję owinął szalikiem. Człekoust zmierzył go spojrzeniem.

– No… – orzekł. – Teraz może być. Chodźmy.

Adams dreptał za Człekoustem, rozmyślając: „Czy pokłócił się z Grubym aż tak bardzo…? Dlaczego postanowił się ze mną spoufalić? Dlaczego dał mi do zrozumienia, że moje myśli są stale czytane? Czy szuka we mnie sprzymierzeńca? Może powiernika?

Nie, to akurat bez sensu. Nie jestem przecież dla niego partnerem. Ale może czuje coś w rodzaju samotności wśród posłusznych, ale niezbyt lotnych funkcjonariuszy… Może wreszcie zaproponuje mi jakąś pracę”. Myśli przychodziły jedna za drugą, ale żadna z nich nie przyniosła rozwiązania.

Nadkomendant sunął długimi krokami, pogrążony w myślach. Niedbale odsalutowywał mijanym wartownikom. Adams musiał mocno wyciągać nogi, żeby nie zostawać w tyle.

„Może spróbować rozmowy w myślach? Może o to mu chodzi?

Odpowiedz?”

Adams wyczekiwał, jednak odpowiedź nadkomendanta nie pojawiła się wśród innych myśli.

Wkrótce opuścili zabudowania Urzędu. Dzień był pochmurny i wietrzny, ale ziąb nie dokuczał zbytnio. Ciepło odziany Adams mógł się wreszcie cieszyć przestrzenią i wiatrem.

Po zachmurzonym niebie krążyły stada ptactwa. To łączyły się w chmury, to ciemnymi liniami przemykały od jednej gromady do innej.

Człekoust zerknął w górę. Wzruszył ramionami.

– Znowu mi je nasłał – burknął pod nosem. – Tędy. – Wskazał drogę Adamsowi.

Otoczony dwiema nitkami jezdni obszar był całkiem jałowy. Ziemia, ubita stopami przechodniów, w zagłębieniach po deszczu tworzyła zwierciadła odbijające niebo. Tu i ówdzie brązowiały psie odchody, niektóre rozdeptane, inne rozwleczone butami nieostrożnych, inne wreszcie – te skryte pod okapami dachów – wyschłe jak kawałki skały. Na tym pustynnym terenie wyróżniało się kilka marnych krzaczków forsycji. Ot, po parę badyli wystających z gołej ziemi. Jeden nieśmiało wypuścił kilka żółtych kwiatków.

Człekoust przydeptał gałązki do ziemi, butami starł mizerne kwiatki. Sapiąc z wysiłku, odarł krzak z całego kwiecia, nie ustawał w pracy, póki ostatni płatek nie zmieszał się z ziemią.

– Ty nienawidzisz istot żywych, Behetomotoh.

– Ja…? Ach, to masz na myśli? – Człekoust spojrzał na niego nieobecnym wzrokiem. – Och, nie. Tutaj nie może być żółtej plamy, bo myli kierowców. Widzisz? Niedaleko jest żółty znak drogi z pierwszeństwem przejazdu.

Oczywiście, miał rację, chociaż nikły krzaczek był ledwie widoczny.

– Piszą tak o tobie.

– Jak mogę nienawidzić, skoro sam jestem żywy…?

– Mam na myśli drugą generację istot żywych. Przecież tego, co czujesz do innych podobnych sobie, nie mogę wiedzieć.

– Masz na myśli istoty z pyłu i wody?

– Tak. Na przykład forsycję.

– Ty znowu o tym… – żachnął się. – Zwyczajnie: usunąłem stąd chwasta. To nie jest przepisowy trawnik forsycji. Tu forsycja jest chwastem, na dodatek stwarza zagrożenie dla ruchu ulicznego. Jeśli nie ja, to ogrodnik by to zrobił.

– Jednak wszędzie piszą, że nienawidzisz ludzi. Przynajmniej nienawidzą ich twoi bracia – Adams nieustraszenie rozwijał ryzykowny temat. Ostatecznie Ibn Khaldouni też pozwalał sobie na wiele.

– Człowiek wzbudza moją odrazę, a nie nienawiść. Zarówno wyglądem, jak i sposobem życia. Wybacz, Adams, ale sam nalegałeś… – Behetomotoh uśmiechnął się. Kopnął kamyk. – Bo widzisz, ulepki czy jak chcesz ich zwać, „druga generacja”, powinny spełniać pewne reguły, założenia. A wy, ludzie, wyjątkowo marnie się w tym spisujecie. Patrz! – Schwycił Adamsa za rękę i mocno nacisnął ostrym paznokciem skórę na jego przedramieniu. Zranił go, pociekła krew.

– Dlaczego?!

– Nic. Taka demonstracja. Zaraz się zgoi. – Behetomotoh przejechał palcem po rance i przestała krwawić, chociaż ślad pozostał.

– Demonstracja czego? Zraniłeś mnie, to wszystko.

– Masz skórę miękką jak gumowy kapeć. Przy najmniejszej nieuwadze leje się z ciebie ciecz. Dość to obrzydliwe, musisz przyznać.

– No, ale…

– Sami rzeźbicie, ale każda z waszych rzeźb jest piękniejsza niż oryginał. Niezmienna forma.

– My potrafimy się ruszać.

Mechanitony też to potrafią. Rzeźba to kryształ, ciało ludzkie jest raczej jak smoła. A po śmierci jeszcze gorzej: nawet jak się spuści tych pięć litrów obrzydliwych płynów, które zawieracie, to i tak każdy z was zamieni się w cuchnącą breję. Moi próbują wydobyć to, co w ludziach najpiękniejsze. Zdobią i kształtują kości, przetwarzają skórę, modelują naczynia krwionośne. Ale przecież kościany dzban to już dzban, a nie czaszka i żebra. Więc piękno jest tu raczej pięknem dzbana, nie człowieka. Jeszcze jedno… – Behetomotoh przytrzymał dłoń Adamsa, czując, że ten chce mu wejść w słowo. – Całe wasze życie to nieustanne niszczenie innych ulepków. Musicie przecież coś jeść.

– Ale to cechy wszystkich istot z pyłu, nie tylko ludzi.

– Niekoniecznie. Są takie, które są piękne, foremne jak mechanitony, nie deformują się byle gdzie. Więcej, po śmierci nie zmieniają swej formy. Ich oczy to nie są miękkie, opalizujące gałki, które mętnieją, zapadają się odrażająco zaraz po zgonie, lecz u trupa wyglądają dokładnie tak samo jak za życia.

– Owady?

– Właśnie.

– Ależ one są głupie.

– Mają dokładnie tyle mózgu, ile używają, a nie dziewięć dziesiątych części nieużytecznej masy. Znakomita optymalizacja. Pełna celowość. Mięśni tyle, ile trzeba, nie ma trzęsącego się sadła, jakie hoduje większość ludzi.

– One też pożerają i niszczą.

– Nie te moje ulubione. Są takie, które opanowały i ziemię, i niebo, a ich życie jest nieustannym radosnym tańcem.

– Motyle?

– Skądże? Po co te niepotrzebne kolory. Może to się komu podobać, ale jest bezsensowne. Zresztą te barwy są mocno nietrwałe i prędzej czy później całkiem schodzą. Ich lot jest żałośnie nieporadny, jakby wymachiwały arkusikami blachy.

– Więc które?

Po ramieniu Behetomotoha energicznie przechadzała się mucha. Ten zgarnął ją dłonią i podsunął pod nos Adamsowi.

– O to, to. To moje ulubione ulepki. Są optymalne pod każdym względem. A martwe i przez wiek będą wyglądać jak żywe. Ich barwy nie umkną.

Okazała mucha poruszała opalizująco niebieskim odwłokiem.

– Żerują na padlinie, na odchodach.

– No właśnie. W pokorze swojej nie żywią się tylko nektarem, ale usuwają te wasze odrażające pozostałości. Tę bryję, którą wydalacie, albo tę, w którą się obracacie. – Behetomotoh lekko strząsnął grubą muchę, a ta zerwała się z donośnym bzykiem i zgrabnymi łukami poszybowała gdzieś w górę. – Znakomity lot. Jakże porównywać to arcydzieło z nieudacznymi motylami. W talii jak niteczka, tułów i odwłok ujęte w doskonałe krzywizny. Proporcjonalne, zwiewne skrzydła.

– Kraina, gdzie są tylko muchy, to twój kraj…?

– Ja władam czym innym. Mój kraj to Miasto pod Skałą. A ty mówisz o kraju Szemchazaja. Tam nie masz wstępu. Właściwie skąd o nim wiesz? – spytał surowszym tonem.

– Jak w rojeniach Mazateków?

– Ach… Kiedyś już o tym rozmawialiśmy. Ludzie zawsze bredzą po zjedzeniu trujących grzybów. Wtedy można im wplątać trochę prawdy w te rojenia. Kto to rozróżni? Prawie nikt. A jeszcze mniej z nich oddzieli to od bredni.

– Nie chciałbym tam być.

Behetomotoh spojrzał na niego uważnie, zarazem robiąc zdziwioną minę.

181.

Ibn Khaldouni rozchorował się poważnie, złapał dokuczliwego wirusa. Za dnia spał godzinami. Cała jego twarz poczerwieniała i obrzmiała, a krwawy wylew do oczodołów nadał jej upiorny wygląd trupiej czaszki. Medstrażniczka regularnie mierzyła mu temperaturę, robiła zastrzyki, podawała proszki i tabletki. Raz dziennie energicznie masowała plecy. Ibn Khaldouni nie znosił tego tarmoszenia: niechętnie ściągał z wychudłego grzbietu szarą kurtkę i z rezygnacją kładł się na brzuchu, wystawiając gnaty na pastwę krzepkich dłoni funkcjonariuszki. Kiedy nie spał, bredził w malignie, wpatrywał się w jeden punkt na ścianie, a kiedy gorączka go nie żarła, był jakby przytępiony. Stale drapał się po twarzy, nie mógł znieść dokuczliwego swędzenia. Spowodowało to, że znudzony Adams niecierpliwie wyczekiwał wezwania do nadkomendanta.

Funkcjonariuszka medyczna zupełnie inaczej odnosiła się do Adamsa. Przy okazji wizyt u starego zawsze poświęcała Adamsowi trochę czasu. Troskliwie pochylała się nad jego dłońmi, własnoręcznie usuwała krzywo odrastające płytki paznokcia. Ostrzegała, kiedy zaboli. Adams zdążył polubić troskę tej dużej, białorzęsej, powolnej i niebrzydkiej dziewczyny.

Ibn Khaldouni nie mógł liczyć na jej sympatię. Procedura medyczna przebiegała mocno, szybko i surowo.

Kiedyś Clfugg wezwał Adamsa do dyżurki. Nagle okazało się, że zgodnie z nową rozpiską również on ma prawo do samodzielnych wyjściówek. Podobno nadobywatel komendant był bardzo zapracowany i niestety nie mógł Adamsowi towarzyszyć na spacerze. Zresztą od dziś będzie mu towarzyszył jedynie raz w tygodniu. Ponieważ właśnie nadeszła pora spaceru, Adamsowi w pośpiechu wydano odzież i obuwie z depozytu. Jeszcze podpis na oświadczeniu o nieprzekraczalnej godzinie powrotu i stalowe drzwi komendantury ze zgrzytem zamknęły się za Adamsem.

Adams zapuścił się tylko o dwie przecznice dalej, gdyż tam na ławce pilnował przodownik Ciaken. Jego obecność niedwuznacznie określała zasięg wolności Adamsa. Krążył więc od bramy do Ciakena i z powrotem. Było to i tak znacznie przyjemniejsze niż najdłuższy nawet spacerniak.

Mimo stwierdzeń Clfugga spacery w towarzystwie Człekousta stały się częstsze. Jednak ani razu w czasie tych godzinnych przechadzek po mieście Behetomotoh nie poruszył tematu zatrudnienia.

Nie zawsze opuszczali budynek komendantury. Pewnego dnia strażnik otworzył drzwi do oddzielonego korytarza: pomieszczenia urządzone tam były z większym zbytkiem, na podłodze leżał rozciągnięty chodnik, na którym w kilku miejscach Adams zauważył liszaje pleśni.

Nadobywatel wprowadził go do jednego z pokoi, otworzył rzeźbione drzwiczki szafy wykonanej z ciemnego drewna i wydobył zeszyt o solidnych okładkach obciągniętych skórą.

– Może zainteresują cię moje zbiory. Mógłbyś je dokumentować jako archiwista. Byłeś przecież profesorem historii cywilizacji i pewnie wszystkiego nie zapomniałeś…

– Pamiętam całkiem sporo. Historia sztuki była kiedyś moim hobby.

– Więc obejrzyj to. Ta kolekcja należała kiedyś do Falzarote. Pamiętasz tego faceta…?

– Tak.

– To jego prywatne kwiaty. Trzeba to skatalogować i dołączyć do moich zbiorów.

Otworzył album na jednej ze stronic i podał Adamsowi. Na jasnobrązowej powierzchni rysowało się prawie regularne, brązowe kółko zasuszonego kwiatka. Jak rumianek, tyle że zbrunatniałe.

Adams nie okazał większego zainteresowania.

– Przyjrzyj się uważniej. – Uśmiechnął się Behetomotoh. Jego przystojna twarz skrzywiła się drapieżnie.

Kwiat, nie kwiat. Adams powiódł po nim palcem. Wyczuł charakterystyczny zagłębiony rysunek płatków-nie-płatków i pośrodku wystający czubeczek.

– Świetna robota. Znakomicie odrobione. – Wziął album do rąk. Teraz i on się uśmiechnął. – Plastyk znakomicie odrobił tę pierś. Świetny żart…

– Odrobił? Przyjrzyj się uważnie. Tak nie da się odrobić brodawki sutkowej. To oryginał.

Wstrząśnięty Adams przeglądał kartkę po kartce. Były tam różne brodawki. Jedne wielkie, słabo wyróżniające się kolorem z tła, za to powierzchnią obejmujące dużą część strony, inne mniejsze, choć regularne; jedne z długimi czubaszkami, jak łodyżki zerwanych kwiatów; inne z krótkimi, jeszcze inne w ogóle bez. Była też jedna w ogóle bez aureoli, tylko sam koniuszek.

Z początku wzbraniał się tego dotykać, ale ponieważ zaczął od dotknięcia, więc czasem ukradkiem próbował. Wyprawiona skóra wokół brodawek przypominała zamsz, gładki, „a nie matowy; one same zachowały niemal naturalną fakturę. Na stronach obok były krótkie notatki: imię, czasem imiona kobiety, wiek, czasem dwa zdania opisu.

– Makabryczne! Ten potwór mordował kobiety. Za to go zapuszkowaliście? Dostał skurwiel czapę…?

– Mordował? – Behetomotoh spojrzał zdumiony. – Nie, nie mordował. Chciałem ci po prostu pokazać jego kolekcję. Przecież te piersi są piękne jak zasuszone kwiaty. Już teraz czujesz, Adams, perwersyjną ochotę przeglądania tego albumu. Gładzenia tych chropowatości.

– Nie – uciął Adams i oddał mu książkę. – Te kobiety nie zostały zamordowane?

– Z reguły nie. Któryś z kwiatów mógł należeć do ofiary morderstwa, ale tylko przypadkiem i bardzo rzadko, bo i morderstwa są przecież rzadkością.

– To skąd się je bierze?

– Zwyczajnie. Same zapisują.

– Zapisują?

– Tak. Wiele kobiet nie chce, aby ich skarby, pieszczone i całowane przez kochanków, rozpadły się w nicość po śmierci. Zaręczam ci, Adams, że sama brodawka i aureola niewiele zmieniają się z wiekiem kobiety. Pierś staruchy jest brzydka, sflaczała, ale jej kwiat nie zmienia się wiele. Dobrze spreparowany nie różni się od kwiatka młodej piękności. Na ogół trwale zmienia się, tylko kiedy kobieta karmi pierwszy raz. Dlatego kwiaty dziewic są ozdobą każdej kolekcji.

– Dziewic? Zabijacie je?

– Ty znowu o tym samym. – Behetomotoh skrzywił się. – Nikomu krzywda się nie dzieje. One same sprzedają.

– Dają się okaleczyć dla pieniędzy?

– Znowu niepotrzebne słowo. Nawet jak sprzeda jedną, to zostaje jej druga do karmienia. Kwiaty karmiących też mają wysoką cenę. Za jeden taki kwiatek samotna kobieta utrzyma siebie i dziecko przez rok. To ważne dla ubogich kobiet. I ty chciałbyś im tego odmówić?

– Okropieństwo.

– Same decydują. Zresztą jeszcze parę lat temu na rynku był nadmiar kwiatów.

– Nadmiar?

– Tak. Zwyczajnie. Miałeś już kobietę z białymi piersiami? Albo chociaż widziałeś takie piersi? – zmienił temat.

– Nie.

– Żałuj. Białe piersi są całe gładkie, bez kwiatka. Ale w idealnie pięknym kształcie. Rzadko która kobieta może sobie na nie pozwolić bez poprawek plastyka. Wiesz, silikon… takie tam drobne upiększenia. Niektóre zupełnie przesadzały z nowym kształtem.

Adams przysłuchiwał się.

– Właśnie w czasie mody na białe piersi zachęcono ludność do kolekcjonowania kwiatów. Były przecież zbyt piękne, aby je niszczyć. Chociaż muszę przyznać, że to zainteresowanie przerosło oczekiwania… – Behetomotoh kartkował album. – Zabawne, że często kwiaty zdjęte z nieefektownych, nieproporcjonalnych piersi wyglądają w albumie najpiękniej. – Czy nie wydaje ci się, że to jakaś forma rekompensaty dla brzydkich kobiet?

Zniesmaczona twarz Adamsa musiała nie pozostawiać żadnych wątpliwości, bo Człekoust odłożył album.

– Jego albumu z kudłaczkami nie masz ochoty obejrzeć? – powiedział z cieniem nadziei w głosie. – Widzę, że nie.

– To też…? – wybąkał Adams.

– Oczywiście. Tyle że kosztują znacznie więcej, bo od żywych. Wiesz, te od staruch są siwe, tego nikt nie kolekcjonuje. Naprawdę nie masz ochoty ich obejrzeć?

– Na pewno nie.

– Aa, właściwie masz rację. Włosy z tego wypadają. – Machał ręką. – Zresztą Falzarote nie był szczególnym znawcą. Wiesz, i poszukuję podwójnych kwiatków.

– Znaczy, z obu piersi jednej kobiety?

– Nie. To się chyba fachowo nazywa rozszczep czy rozdwojenie brodawki. Ładny, symetryczny okaz kosztuje tyle co samochód, podobno zdarzają się nawet bukieciki, ale nawet ja czegoś takiego nie miałem w ręku.

– Kiedyś widziałem, jak wmurowywali dziewczynę na moście. – Adamsowi zaświtała myśl.

– Jasne. Każda większa budowa powinna mieć wkład osobowy. Dłużej stoi, mniej awarii.

– Czy jej też ścięto kwiatki?

– Pytasz, czy zrobiono to przemocą?

– Właśnie.

– Wykluczone. Zawsze jest to dobrowolna decyzja. Może nie chciała, żeby przepadły z resztą jej ciała, może postanowiła pokryć pieniędzmi za nie część kosztów procesu.

– Zamurowali ją, a ona jeszcze za to płaci?

– Nie ona, tylko jej rodzina. Cena za kwiaty mogła znacznie obniżyć płacone przez nich raty.

– No dobrze. Ale zamurowywana nie miała już swoich brodawek sutkowych?

– Prawie na pewno nie miała. Oczywiście, nie mogę tego powiedzieć teraz z całą pewnością, ale jeśli przypomnisz sobie datę, sprawdzę w aktach sprawy.

– To była przestępczyni?

– Raczej tak, chociaż mogła zostać po prostu sprzedana władzom miasta przez swoich rodziców. Wiesz, dla uregulowania należności za ogrzewanie czy zaległych podatków.

182.

Stoły pod parasolami z połatanego brezentu wystawiono przed drzwi małej ulicznej kafejki. Zatarasowany chodnik przechodnie omijali, przechodząc na drugą stronę ulicy. Dzień był słoneczny, choć wietrzny, i w cieniu było zimno. Adams dygotał, ale nie protestował. I tak przyjemniej tu niż w celi. Sączył blade piwo. Człekoust siedział naprzeciwko, rozpiął kurtkę podbitą futerkiem. Ktoś kłócił się przy barze, że dostał zbyt małą działkę prochu. Wreszcie barman zaproponował, że resztę poda w zastrzyku, na co klient oponował, że ma zrosty jak skóra nosorożca. Piwo było nadkwaszone, bez śladu jakiejkolwiek pianki, zmętniałe, a na dnie kufla zbierały się białe kłaczki. Jednak protestować nie wypadało, bo fundował Człekoust, a niewykluczone, że oni tutaj znali tylko takie piwo.

Chwilę Adams przyglądał się, jak szybko może się zmieniać wyraz twarzy jego towarzysza, jak jej rysy to tężeją, to się wygładzają. „Myśli i myśli, skurwiel… Faktycznie zarządza sporym krajem, bo przewodniczący Nero jest niedorozwiniętym, ospałym kaleką. Figurantem potrzebnym z niewiadomych powodów. Przecież za wszystkie sznurki pociąga Człekoust…”

Skrzywił się, przełykając łyk gorzkokwaśnego napoju.

„Rysy nabrzmiałe, ale zmarszczek tylko tyle, by twarz wyglądała przystojnie i męsko. Sam chciałbym tak wyglądać…”

Przy stoliku obok przysiadła jakaś dziewczyna. Studentka albo pensjonarka. Jasna blondynka, w drucianych okularach o małych szkłach. Adamsowi wydała się zagubiona, może dlatego, że była zarumieniona. Zatopiona w lekturze, co chwilę robiła notatki. Nosiła strój niezwykły w Mieście pod Skałą: długą sukienkę prawie po kostki i narzucony na nią kubraczek. O krzesło oparła mały plecaczek, z którego wystawały fragmenty okładek książek. Ani strojem, ani zachowaniem nie pasowała do pomieszczenia wypełnionego kwaśnym odorem i gwarem pijackich swarów, gdzie jedynymi kobietami poza nią były rozkrzyczane prostytutki, zasłaniające krzykliwym makijażem krosty na twarzy. „Wydział humanistyczny La Sapienzy, pierwszy albo drugi rok”, ocenił w myśli Adams.

Człekoust nerwowo spojrzał na dziewczynę, pociągnął jeden, dwa, trzy głębokie łyki piwa, otarł pianę kantem dłoni.

– Popatrz, Adams…! – wrzasnął. – Znowu mi ich nasyła! – zerwał się z krzesła. – Ja nie mogę tego już wytrzymać. To nie jest Twój czas…! – Spojrzał z wściekłością w górę. – Dałeś mi tylko trochę miejsca pod kamieniami na skraju skały. A jeszcze tutaj mnie dręczysz…!

Nie przeszkadzali mu pijaczkowie czy nieogoleni, bełkoczący ćpuni, leżący pod ścianami. Zerwał się ku tej cichej dziewczynie i złapał ją za poły kubraka.

– To gabriel! To cholerny gabriel. Adams, dzwoń po radiowóz! Znowu mi podesłał gabriela! Wszyscy umilkli, jedynie z podwieszonego na stalowej rurze telewizora dochodził równy łomot werbli, a na ekranie wyświetlono nazwę zalecanego przez władze miejskie szamponu.

– No, dzwońże Adams! Na co czekasz…!? Jeszcze mi się wyrwie.

– Uombocco, to dziewczyna. Czy naprawdę stanowi groźbę?

Gabriel czy gabriela… Co to ma za znaczenie? Dzwońże, człowieku, bo ją tu zakatrupię! – Człekoust szarpał studentkę. Zrzucił i zdeptał jej okulary. Nie broniła się. Kartki z notatkami rozsypały się na podłogę.

Barman wyręczył Adamsa. Wezwał Ochronę Ludności. Reakcja Uombocco odmieniła wszystkich. Nawet mętny wzrok ćpunów ogniskował się na nieszczęsnej. Skoro popularny i poważany obywatel reagował tak gwałtownie, to z pewnością mieli tu przed sobą groźną przestępczynię.

– Dziewczyna? Jaka dziewczyna?! – dyszał Człekoust, przygniatając ją do blatu stołu. – Żeby mi tylko nie zwiała.

Wkrótce rozległa się syrena radiowozu. Suka zatrzymała się przy drzwiach knajpy. Milicjanci roztrącili tłumek gapiów i wbiegli do środka. Zignorowali pijaków i narkomanów.

– To ta – rzucił Człekoust. Funkcjonariusze skuli i wyprowadzili dziewczynę.

– Adams, wskakuj do wozu. Na komendzie zobaczysz, co to za zioło.

Wóz trząsł niemiłosiernie na nierównym bruku, w korkach czy na światłach zamierał beznadziejnie. Dziewczyna uporczywie wpatrywała się w podłogę. Miała mocno zarumienione policzki.

Na komendzie Człekoust natychmiast zawlókł ją do pokoju przesłuchań. Z upodobaniem osobiście tarmosił lub popychał ujętą. Zatrzasnął za nimi metalowe drzwi.

– Patrz, Adams – powiedział i rozerwał jej z całej siły kubrak, potem sukienkę, wreszcie zdarł bieliznę.

– No, co!? Ma tam co czy nic?

Dziewczyna wyginała się na boki, ale mając ręce skute na plecach, nie mogła się osłonić.

– No, widzisz to? Widziałeś kiedyś taką!?

– Mówiłeś, że wiele z nich sprzedaje…

Człekoust skrzywił się ze złości i wściekle machnął ręką.

– Ech, gdzie tam…! To biała gabriela.

Adams nie protestował. Sytuacja była dziwaczna. Dziewczyna miała zupełnie gładką skórę. Nie chodziło o to, że jej biust był mały. Ona po prostu nie miała brodawek i ani śladu blizn po amputacji. Nic. Tam, gdzie kobieta ma piersi, ta miała gładką skórę o jasnej karnacji bez śladu obu kwiatków rumianku, które powinny ją zdobić, nawet gdyby nie wznosiły się na fascynujących podstawach. A u niej tylko ładnie ułożone, choć płaskie mięśnie piersiowe, lekko zaznaczające się przy wyłamanych do tyłu ramionach.

Dziewczyna wpatrywała się w Adamsa trochę nieprzytomnym spojrzeniem krótkowidza. Miała duże, mądre oczy, ocienione nieprzeciętnie długimi, choć za jasnymi rzęsami.

„Jak ci pomóc…?”, odpowiedział spojrzeniem Adams. „Przecież wiesz, że oboje od niego zależymy”.

– Jeszcze nie wierzysz? Widziałeś kiedyś takiego stwora…?!

– Dlaczego znieważasz kaleką dziewczynę? Wywlokłeś ją skądś. Pobiłeś. A teraz na dodatek obnażasz jej nieszczęście.

– Głupcze! – Twarz Człekousta stężała.

– Kim jesteś? Mów! – rozkazał dziewczynie.

– Azahael.

– No i co? Ona zna moje imię.

– Wolno ci z nimi robić, co chcesz, ale dlaczego z tego korzystasz?

– Ona nie jest jedną z moich. To nie jest ona. Patrz, niedowiarku! – pchnął dziewczynę na obitą ceratą kozetkę, służącą do przesłuchań. Zaczął zdzierać z niej odzienie do reszty. – Przekonajże się wreszcie, człowieku…!

Adams z początku chciał powstrzymać rozsierdzonego dostojnika, ale zatrzymała go ciekawość.

Dziewczyna nie miała tam nic. Nawet zwykłych włosów, które ochraniają od otarć. Nic, tylko gładka, elastyczna skóra, zaznaczająca wyżej spojenie łonowe miednicy. Adams po raz pierwszy w życiu widział żywy posąg – piękną, proporcjonalnie zbudowaną dziewczynę, ale bez jakichkolwiek śladów piersi czy łona.

Nie było wątpliwości jednak, że ta dziwna istota o białobłękitnych oczach, prostych nogach, gładkiej skórze i braku wyznaczników płci jest przepiękną kobietą.

– To biała gabriela, cholerna Gabriela! Nie mogę wytrzymać na jej widok! Zaraz mi portki rozerwie. Najpierw zrobię jej dziurkę nożem, a potem ją zerżnę!

Złapał ją za ramię, brutalnie odwrócił na twarz, zrzucając z kozetki na ziemię. Aż Adams westchnął.

– Patrzaj tutaj! Tu, gdzieś na ramionach, wyrastały jej skrzydła.

– Skrzydła?

Człekoust znowu złapał za kajdanki i rzucił ją twarzą na kozetkę. Ze ściśniętych przegubów gabrieli ciekła krew. Teraz ofiara klęczała na ziemi, leżąc resztą na kozetce.

– O, tu! O, tu powinna mieć skrzydła!

Trudno było dopatrzeć się na łopatkach gabrieli czegoś więcej niż naturalnych mięśni.

– Widziałeś takiego stwora…? Te usta to atrapa, skoro nie sra. Wszystko mi jedno. Nożem jej zrobię cipę, najwyżej się potem wykrwawi.

– Zabijesz ją, Człekoust?

– A co? Wolisz, żeby jej kiszki zostały rozerwane przez pożywienie…? Wyjdź.

Dziewczyna-jętka pokornie leżała twarzą na kozetce. Z rozciętej wargi sączyła się jej krew.

Strażnik wyprowadził Adamsa do celi.

183.

Adams nie unikał kontaktów z wysokim urzędnikiem. Uważał, że może to pomóc w uwolnieniu Renaty. Ponadto był po prostu ciekaw kulisów życia w Mieście pod Skałą. Zbyt często jednak odnosił wrażenie dotknięcia nieskończonego brudu, który mógłby go skalać. Jakiejś nieskończenie głębokiej studni niegodziwości, która niezmywalnie naznaczy go, jeśli tylko do niej spojrzy.

Nigdy w Dolnym Mieście, ani nawet zaglądając za Płomieniste Wrota, nie miał odczucia takiego zbrukania, jak czasami tutaj, przy zwyczajnych rozmowach czy po prostu przebywając z Człekoustem.

Ibn Khaldouni przestał gorączkować. Jego twarz się goiła. Zniknęła czerwona wysypka i krwawe wylewy okularowe. Obrzmienia też prawie już nie było. Za dnia spał mniej, choć nadal respektował wymogi procedury medycznej.

– Cieszę się, że stajesz na nogi – powiedział Adams, kiedy medstrażniczka zakończyła swoją krzątaninę przy chorym.

Ibn Khaldouni lękliwie zerknął na judasza w drzwiach celi.

– Od razu mi się poprawiło, jak zacząłem wypluwać tabletki. Masaży nie da się uniknąć, ale pigułki można schować pod policzkiem. Ona wychodzi, zanim świństwo rozpuści się do reszty. Trują mnie mniej, a twarz goi się lepiej bez ich pomocy.

Adams zamilkł.

– Może chcą, żebyś się mniej ze mną kontaktował.

– Ale przecież mają swoją barierę.

– Widać chcą więcej, niż im gwarantuje bariera.

Skoro tak, Adams opowiedział mu ze szczegółami wydarzenia ostatnich dni, w tym zdarzenie z dziewczyną-jętką.

– Myślę, że kłamał – podsumował Ibn Khaldouni. – Odbyt musiałby jej zarosnąć niewiele przed aresztowaniem. Musiałyby być jeszcze widoczne ślady. Tymczasem twierdzisz, że była tam gładka, biała skóra.

– Właśnie. Pokój był dobrze oświetlony. Widziałem wyraźnie. Gładka, zdrowa skóra. To był żywy posąg. Ale co ona w takim razie robi z niestrawionymi resztkami?

– Może całkowicie trawi? Może wydycha resztki? A nadmiar wody usuwa, ziając jak pies?

– Mało prawdopodobne.

– To może w ogóle nie je.

– Jakże? Siedziała w kafejce.

– Siedziała, nie jadła. Może was śledziła?

– Sam mi to zasugerował. – Adams pokręcił głową. – Ale jakże ktoś tak rzucający się w oczy zajmowałby się śledzeniem?

– Kiedyś wyłuszczałeś mi przemiany u Czarnych, analogiczne jak u owadów. Są przecież owady, których forma dojrzała jest pozbawiona ust.

Przerwał im hałas na korytarzu. Do celi drugi raz dzisiaj wkroczyła postawna medstrażniczka.

– Będzie trochę seksu – powiedziała lekko zarumieniona. – Kalduni, kładźcie się na pryczy i nadstawcie tyłek.

– Co!?

– No, nie… – zachichotała. – Będzie zastrzyk. Doktor zaordynował wam bardzo skuteczny antybiotyk.

– Ale dureń ze mnie: tak się wygadać… – burknął stary, wyciągając się na pryczy i odsłaniając blady pośladek.

Wkrótce Adamsa znowu wezwano na spacer z nadkomendantem.

– Spacerki, samotne spacerki, tylko dwie przecznice i z powrotem – zagadnął Człekoust, gdy zamknęła się za nimi blaszana furtka Ochrony Ludności.

– Tam przecież filuje nadzwiadowca Ciaken – powiedział Adams. – Pod takim zapyziałym drzewkiem w żelaznym koszu. Myślałem, że dotąd mi wolno chodzić. Chyba w tamtym miejscu wydeptałem koleinę w „chodniku, bo zawsze zawracam pod drzewkiem. – Adams uśmiechnął się.

– Ee… gdzie tam. Ciaken tam stoi, bo jednocześnie prowadzi inną sprawę. Stamtąd ma wgląd do śledzonego mieszkania.

– Podziwu godna wydajność.

– Sam tak wybrał. Dwa kroki dalej ma pizzerię. Może zjeść drugie śniadanie.

– Kosztowna kuchnia.

– Ma służbowy karnet. Na kupon porcja makaronu lub kluski bezmięsne. Do tego herbata. Resztę może dokupić.

– Ciężki kawałek chleba.

– Taa. Chodź, rozerwiemy się. – Popchnął lekko Adamsa. – Na zawody sportowe.

Po półgodzinie szybkiego marszu znaleźli się przed okazałą halą sportową w kształcie owalnej rotundy, ozdobioną kolumnami i stojącymi między nimi nadnaturalnej wielkości posągami betonowych kulturystów i kulturystek.

Korytarzem przeszli obok kas. Nikt nie wymagał od nadkomendanta biletu. Bez wątpienia przecież bawił tu w sprawie służbowej. Zawody trwały już od rana i stadion był pełny. Od słońca osłonięto go szczelnym dachem z szarego płótna żaglowego, natomiast nad pokrytą gliną kolistą areną, wzniesioną ponad półtora metra nad podłogę, zawieszono w powietrzu płócienny parasol w kształcie dachu budynku. Z jego krawędzi zwisały barwne frędzle.

Nadobywatel poprowadził Adamsa do jednego z pierwszych rzędów, a końcowy odcinek ich wędrówki śledziły reflektory. Rozległy się oklaski zgromadzonej widowni. Popularny urzędnik ukłonił się na wszystkie strony, dał znak dłonią, że dziękuje, i że wystarczy, i usiadł. Adams obok niego.

– Nigdy nie siadam w pierwszym rzędzie, bo można oberwać – Uombocco konfidencjonalnie szepnął do Adamsa. – Teraz zaczynają się najlepsze walki.

Adams dostrzegł siedzące z przodu za przeciwnymi narożnikami ringu dwie olbrzymie, otyłe kobiety, opalone w solarium i odziane w szlafroki. Obie miały włosy zlepione brylantyną i zaplecione w jednakowe dziwaczne koki. Kobietom towarzyszyło kilka równo rozsadzonych znacznie drobniejszych niewiast, mających na sobie kolorowe, wzorzyste – jednak identyczne w formie – długie do kostek stroje przypominające kimona. Granicę ringu stanowiła usztywniona gliną barierka z plecionki, wysoka na piędź.

Obie czekające kobiety podniosły się z miejsc, zdjęły szlafroki i spokojnie, po schodkach wyciętych w glinie, wyszły na ring. Były odziane jedynie w wielekroć zawinięte pasy, formujące skromny substytut majtek. Jedna miała pas żółty, druga bordowy. Z boku zwieszały się im ozdoby wykonane z kilkunastu frędzli w odpowiednich kolorach. Pasy ginęły między olbrzymimi pośladkami. Kobiety były do siebie tak podobne, że Adams odróżniał je tylko dzięki kolorom pasów.

– To jest sumo kobiet? – spytał.

– Zawodowe sumo było sportem wyłącznie męskim, ale to niedopuszczalne. Kobiety tak długo domagały się równouprawnienia, że Nero zezwolił na ich zawody, a także wskutek długotrwałych nalegań zgodził się na stroje identyczne z męskimi. Kobiety muszą mieć przecież równe prawa. Obecnie ta dyscyplina stała się tak popularna, że mężczyźni w ogóle przestali ją uprawiać, a kultywują ją wyłącznie kobiety. Tak naprawdę jest to obrzęd ku czci bogini Maanat. Od jej imienia zawody nazywają się też maanat.

– Przecież żadna Maanat nie istnieje.

– Co to ma za znaczenie, skoro one w to wierzą?

Obie zawodniczki stanęły obok siebie, patrząc w tym samym kierunku, nieco w górę. Każda uniosła prawe ramię i lewą nogę, a następnie uderzyła w matę, aż rozległ się głuchy odgłos. Potem to samo lewym ramieniem i prawą nogą. Następnie powtórzyły ruchy, unosząc jednocześnie prawe ramię i nogę, a wreszcie lewe ramię i nogę. Ich taniec wywołał aplauz publiczności.

– Są tak tęgie, a piersi mają nieproporcjonalnie małe – Adams podzielił się spostrzeżeniem.

– Nie piersi, a splendory, nie pośladki, a zasiady - poprawił go władca. – Nie używają silikonu ze względów bezpieczeństwa; a piersi nie powiększają się tak bardzo, jeśli kobieta tyje. Zresztą następne będą wyglądać lepiej.

Teraz zawodniczki ujęły swoje piersi w dłonie i obracając się po kolei w cztery strony świata, machały nimi rytmicznie.

– To ceremonia ważenia splendorów. Symbolizuje Maanat, która swym mlekiem ożywia wszystkie strony świata. W czasie walki zwycięska zawodniczka staje się Maanat – wyjaśnił władca.

– Która?

– Tego w tym momencie jeszcze nie wiadomo.

– Ta ceremonia wygląda dziwacznie i upokarzająco. Ty ją wymyśliłeś?

– Tak.

Obie nisko przykucnęły naprzeciw siebie, w oznaczonych miejscach, mierząc się wzrokiem. Pomiędzy nimi, nieco z boku, stała maleńka sędzina, odziana w długi do kostek szlafrok i czapkę przypominającą perukę z loków. Trzymała przed sobą pokrytą płaskorzeźbami tabliczkę kultową na długiej rączce. Sędzina coś powiedziała i dała znak tabliczką.

Zapaśniczki mierzyły się jeszcze chwilę wzrokiem; nagle najpierw żółta, potem bordowa dotknęła oboma kułakami ringu. Jednocześnie ruszyły do przodu, odbijając się dłońmi od gliny, i zderzyły barkami. Przypominało to zderzenie dwóch parowozów. Żółta ujęła przeciwniczkę obiema rękami za pas i krótkimi szarpnięciami wyrywała ją z pozycji, za każdym razem przesuwając nieco poza krąg. Bordowa spóźniła chwyt, a teraz szamotała się, by zepchnąć dłonie żółtej. Żółta stała tyłem do Adamsa, starając się poprawić chwyt, a drganie tłuszczu falami przebiegało przez jej boki, biodra i pośladki. Jeszcze parę pchnięć i przeciwniczka była poza kręgiem ringu. Walka nie trwała dłużej niż trzydzieści sekund. Zwyciężczyni ukłoniła się pokonanej, następnie przykucnęła i wykonała ramionami dziękczynny gest w kierunku daszku. W nagrodę za zwycięstwo sędzina włożyła jej naszyjnik oraz wpięła błyszczące złociście klipsy.

Nowa para szykowała się do walki. Spiker ogłaszał imiona zawodniczek. Ta z lewej miała obrzmiałe, jakby opuchnięte podudzia i chorobliwie sinoróżową skórę, jak przy rozwijającej się niedomodze krążenia. Mimo potężnych zasiadów i szerokich bioder była zbudowana bardziej proporcjonalnie. Stawiła jej czoła mocno opalona kobieta w białym pasie. Ze śniadej plamy opalonego ciała światła wydobywały jaśniejsze kształty okazałych splendorów. Obie od razu stanęły na pozycjach.

– Nie powtarzają ceremonii? – spytał Adams.

– Widać obie są pewne swej odwagi.

Jeszcze chwila i zwarły się w starciu. Opalona podstawiła nogę, hacząc od zewnątrz, i jednocześnie pchnęła białawą; błyskawicznie powtórzyła haczenie i mocnym pchnięciem między splendory powaliła przeciwniczkę na plecy. Blada, zbierając się, wystawiła w stronę widowni umazane gliną zasiady. Starcie trwało ledwie pięć sekund. Sala huczała od braw.

– Za uderzenie albo celowe dotknięcie w splendory jest dyskwalifikacja – wyjaśnił Behetomotoh. – Nie mogą się pokaleczyć. I tak zbyt często kończą karierę z powodu kontuzji.

– Ładna walka.

– Zawsze mi staje, jak walczy Złota Lilia. Adams spojrzał z niesmakiem na towarzysza.

– No co? – obruszył się Behetomotoh. – Ja po to tylko tu przychodzę.

Zawodniczki występowały para za parą. Na ogół były to ogromnie przekarmione, rozrośnięte brzydule. Rzadko trafiała się taka, która mimo nadwagi wyglądała nieźle. Większość walk rozstrzygana była przez frontalne wypchnięcie z ringu. Krąg posypano solą, co sprawiało, że łatwiej było się poślizgnąć na glinie. Miał średnicę czterech kroków niskiej niewiasty, dla zmagających się olbrzymek były to ledwie trzy kroki. Jeden błąd oznaczał przegraną.

– Widzę, że cię nie ruszają te zawody.

– Wręcz przeciwnie. Są świetne – odpowiedział Adams. – Walki przypominają pojedynki rewolwerowców: jedno starcie i po wszystkim.

Akurat odziana w czarny pas zawodniczka rozstrzygnęła walkę, coraz szybciej pchając przeciwniczkę, aż obie spadły z ringu na widownię. Sędzina zabrała z areny zgubione szmaragdowe, ozdobne frędzle pokonanej.

Behetomotoh, czemuś niezadowolony, gestem ręki wezwał jednego z lewtanim i coś powiedział do niego szeptem. Funkcjonariusz zasalutował i oddalił się wykonać rozkaz.

– Dzisiaj są różne walki. Dla nas zmienią program. Mistrzostwo wszechwag będzie wieczorem. Wcześniej wystąpią zawodniczki podzielone na klasy.

– Nie ma wag w sumo.

– W maanat też nie. Podzielone są według wzrostu, żeby wyrównać parametry kośćca.

Spiker ogłosił zmianę w dzisiejszym programie, co wywołało eksplozję entuzjazmu.

– Skąd ta radość?

– Wystąpią klejnociki, czyli zawodniczki poniżej metr sześćdziesiąt. Zwykle walczą na końcu. Wielu widzów musi zwykle wcześniej wyjść z uwagi na obowiązki służbowe, a dzisiaj nie stracą najładniejszego, więc wpadli w zachwyt. Zdziwisz się, jak kształty zawodniczek zależą od wzrostu.

Wokół ringu siedziały już zupełnie inne zawodniczki. Były znacznie niższe, a niektóre tak tęgie, że przypominały sylwetką kule. Większość z nich miała bardzo okazałe splendory, u niektórych wiszące niemal do pasa.

– Kiedyś w męskim sumo zawodnicy nie dożywali pięćdziesiątki. My wykorzystaliśmy naturalne tendencje niewiast do tycia i wiele naszych czynnych zawodniczek dożywa tego wieku. Walka krótka, sercu nie zagraża; o zwycięstwie decyduje technika. Wiek jest tu często atutem. Zakaz atakowania splendorów zupełnie zmienił charakter tej walki.

Pomocnicy zmniejszali rozmiar ringu, aby odpowiadał mniejszej długości kroku u niższych zawodniczek.

Teraz wejście każdej pary witały wybuchy entuzjazmu. Męskiej części widowni wystarczało falowanie ciężkich splendorów u wkraczających na ring wojowniczek. Niewątpliwie taki typ budowy kobiety ożywiał pradawne wspomnienia.

Zmniejszenie rozmiarów ringu miało wykluczyć szamotaninę podczas walki; wymusiło wzmożoną uwagę zawodniczek, pojedynki toczyły się w podobnym tempie, jak wśród walczących o mistrzostwo wszechwag. Niektóre walki trwały niewiele ponad sekundę, inne przeciągały się prawie do minuty.

Adams zauważył jednak różnice w technice. Szczególnie ważne w walkach tej kategorii było unikanie imponujących splendorów. Ręce same składały się do braw, gdy śniadoskóra Kwiat spod Skały zręcznym unikiem z obejściem i natychmiastowym powaleniem za kark od tyłu – przesuwając dłoń od karku do szyi, by przypadkiem nie chwycić włosów, za co byłaby dyskwalifikacja – w pięć sekund uporała się ze znacznie cięższą przeciwniczką. Albo kiedy Perlisty Potok, wyróżniająca się jasną karnacją, serią uderzeń otwartą dłonią w szyję i twarz odepchnęła rywalkę pod linię, a następnie błyskawicznie schwyciła jej głowę w obie dłonie i przyciągnęła ją do ringu. Niektóre popisywały się siłą fizyczną, a jednocześnie niezwykłą precyzją uderzenia, skutecznie trafiając otwartymi dłońmi w gardło i w szyję, aż atakowana traciła równowagę i nieopatrznie wystawiała stopę poza krąg. Drobne zadrapania na twarzy zdarzały się bardzo rzadko.

Występ tej serii zakończyła parada wokół ringu wszystkich zawodniczek odzianych oprócz zwyczajowych pasów we wzorzyste, misternie haftowane kolorową, złotą i srebrną nicią fartuchy. Zawiązane w pasie, niektórym przysłaniały fragmenty splendorów.

– Znalazłem dla ciebie pracę w urzędzie – Behetomotoh odwrócił uwagę Adamsa od pokazu. – Zajmiesz się inwentaryzacją, poprzednik się zwolnił.

Zbyt zaaferowany marszem pulchnych klejnocików, Adams nawet nie podziękował.

– Idziemy – powiedział Behetomotoh. – W następnej kategorii klejnoty są równie ładne, ale robi się już późno, a ja mam jeszcze sporo roboty.

– Dlaczego wśród rzeźb nie ma wyłącznie niewiast, skoro to świątynia Maanat…? – rzucił Adams, gdy wyszli przed stadion.

– Dzisiaj to świątynia Maanat. Ale to również świątynia Byka wśród Fal i paru innych.

– Sporo ich.

– O, tak. U mnie wolno błądzić w dowolny sposób.

184.

Renata nieufnie przycupnęła na krześle. Przez chwilę nadkomendant nie zwracał na nią uwagi. Czytał dokumenty, porównywał zapisy, uzupełniał notatki. Na nosie miał zgrabne okulary, składające się z samych szkieł, połączonych cienkimi srebrnymi drucikami. Zapracowany, wyglądał fachowo i przystojnie. Wreszcie westchnął z ulgą i odsunął ukończone sprawozdanie. Podniósł oczy znad szkieł i uśmiechnął się do Renaty.

– Możecie odejść… – Wykonał dłonią niewyraźny gest, a obie strażniczki strzeliły buciorami.

– Czy ci czegoś nie brakuje? – Spojrzał Renacie w oczy. Wzrok był ciepły, jednak nieodparcie wdzierał się gdzieś do wnętrza i rozgrzewał serce.

– Jestem sama w celi, ale nie czuję się samotna. Resocjalizatorka spędza ze mną wiele czasu. Wyżywienie jest dobre.

– To wiem. Nie bądź taka oficjalna. Pytałem o inne sprawy.

– Nie narzekam.

– A Adams? Nie brakuje ci go?

– Chciałabym go zobaczyć. Wcześniej się nie rozstawaliśmy, teraz nie widziałam go od dawna.

– Rozstaliście się, kiedy wybrał się na Linię.

– To było, zanim… Potem byliśmy już razem.

– Zanim co?

– Zanim powiedział, że chce, żebym z nim poszła.

– Niewolnik powiedział, żebyś z nim poszła?

– Wtedy już nie był niewolnikiem.

– Ach tak…? – Znów ten irytujący ton.

– Wcześniej też bym za nim poszła.

– Na pewno, na pewno…

Jej przekonanie co do prawdziwości własnych słów topniało w ironicznym spojrzeniu Człekousta. Czy rzeczywiście potrafiłaby porzucić życie w dostatku dla niewolnika? Nawet dla tak niezwykłego niewolnika? Przecież gospodarstwo młynarza Hrabbana było najzasobniejsze w całym Krum. Jedzenia nigdy tam nie brakowało. Czy niewolnik Hemfriu uchroniłby ją od nędzy? A może to dopiero jego niezwykły awans spowodował jej decyzję?

– Chcesz go zobaczyć?

– Tak.

– Nawet jeśli to, co zobaczysz, zrani cię do głębi?

– Renata wzdrygnęła się.

– Chcę go zobaczyć. On mnie nie zrani.

– Dobrze. – Człekoust skinął głową i podszedł do kotary zasłaniającej jedną ze ścian pokoju. Odsunął kotarę. Ściany tam nie było, lecz okno, przez które widać było duże pomieszczenie, gdzie siedział Adams oraz dwie kobiety. Jedna z nich grała na fletni, potem zaczęła tańczyć, akompaniując sobie kastanietami. Adams spokojnie przyglądał się obu kobietom, popijając z kubka.

Renata nie mogła od nich oderwać wzroku.

– Tam właśnie jest teraz Adams. Ty go widzisz, on widzieć cię nie może. Czy nadal chcesz go oglądać…?

– Tak – głos Renaty był cichy jak powiew wiatru. Człekoust z udaną bezradnością wzruszył ramionami.

– Skoro sama chcesz… – powiedział.

Tańcząca stopniowo rozluźniała strój, spod barwnej jak skrzydła motyla szaty wyłaniały się coraz większe fragmenty jej nagiego ciała. Skórę dziewczyny szczelnie pokrywał wzorzysty tatuaż. W tańcu ściągnęła z siebie szatę i teraz tańczyła, wywijając nią we wszystkie strony.

Nagle przerwała i wybiegła z pokoju. Po chwili wróciła, znów szczelnie zawinięta we wzorzystą tkaninę, usiadła na kanapie obok Adamsa i przyciskając usta do jego ucha, coś do niego szeptała. Jednocześnie palcem wskazywała na drugą kobietę. Ta uważnie przyglądała się scenie, siedząc z podwiniętymi nogami. Mimo gładko wygolonej głowy, była urodziwa. O pięknej, smukłej szyi, trzymająca się prosto.

Adams słabo wzbraniał się namowom tatuowanej. Wreszcie niezdarnie zgramolił się z posłania. Nie mógł stać; zataczał się pijany.

Renata łapczywie chłonęła scenę. Wyczuwała, że zaraz stanie się coś ważnego.

– Czy już wystarczy…?

– Nie. – Renata spojrzała na niego poważnie. – Tam nie ma żadnego pokoju, prawda? Ta scena dzieje się w zupełnie innym miejscu i w innym czasie, a ty, panie, swoimi metodami potrafisz mi ją ukazać, tak…?

– A jak myślisz? – w głosie Człekousta dało się wyczuć dziwną nutę.

Renata bez słowa zerwała się z miejsca i zanim kto ją powstrzymał, podbiegła do ściany. Obie strażniczki (które stały w gotowości za drzwiami) bez rozkazu wbiegły i ruszyły za nią, ale dziewczyna była szybsza. Oparła obie dłonie na chłodnej powierzchni szkła, oddzielającej ją od tamtej sceny.

– To twoja moc – powiedziała pewniej.

– A jakie to ma znaczenie? Siadaj i patrz dalej. – Skinieniem dał strażniczkom znak, aby się wycofały.

Adams, zataczając się, kroczył podtrzymywany przez dziewczynę w barwnej szacie; jej fryzura rozsypała się, zawadzona ramieniem pijanego.

Wreszcie dotarł do siedzącej. Stanął nad nią, z trudem utrzymując równowagę. Po chwili, jakby z wahaniem, sięgnął za połę jej szaty. Łysa dziewczyna zachowywała się biernie: nie protestowała, ale i nie ułatwiała mu zadania; ograniczała się jedynie do obserwacji.

Adams zatrzymał dłoń w połowie ruchu, kolorowa znów – coś szepnęła mu do ucha. Teraz zdecydowanie sięgnął bardzo głęboko pod materiał, uchwycił i wydobył jej białą pierś i zaczął ją gładzić dłonią. Renata pomyślała z bezsilną wściekłością, że pierś tamtej jest piękna, mimo że dziewczyna już rodziła. Ciemne kwiatki, foremny kształt. Może pierś nieznacznie za długa, brodawka też zbyt wydatna, ale trudno było jej coś zarzucić.

„Moje piersi nie będą tak pięknie wyglądać, kiedy już zacznę rodzić”, pomyślała ze złością.

Adams sięgnął dłonią po drugą pierś, ale rozbieranie łysej piękności nie szło mu zręcznie. Ta w kolorowych szatach szepnęła coś do łysej. Łysa wyszła, a po chwili wróciła odziana tylko od pasa do kolan. Obfite piersi podtrzymywała na tacy.

„Nawet jej brzuch pozostał płaski, ledwie wystaje, ot, tyle, żeby widać było, że rodziła”. Potem łysa nadstawiła pierś ku ustom Adamsa. Ściekająca mu po brodzie biała strużka nie pozostawiła wątpliwości, że pił mleko wprost z jej piersi.

Renata czuła, że traci grunt pod nogami. To już nie był jej Hemfriu. Znalazł inną dziewczynę, łysą, ale bardzo piękną. Rola tatuowanej była niejasna, ale wyglądało, że kobieta sprzyja temu, co się tam dzieje.

Na twarzy Renaty pojawiał się rumieniec, znikał i znowu wracał. Łysa już zupełnie naga leżała na kanapie. Leniwym ruchem przetaczała się z boku na bok. Zachowywała się z pozorną obojętnością; przypominała gorący lód. Widać było jej długie, proste nogi i smukłe biodra. „Nogi ma za grube w kostkach”, pomyślała Renata, choć defekt rywalki był ledwie zauważalny.

W oczach Renaty zaperliły się łzy wściekłości. Ona sama nie umiałaby tańczyć na łóżku tak kusząco. Chłonęła wzrokiem rozgrywającą się scenę.

Również tatuowana dziewczyna pozbyła się odzieży. Z daleka trudno było ocenić jej budowę: raczej przypominała żywe malowidło. Renata nie miała wątpliwości, że i ona jest piękna.

– Jak się nazywają te kobiety?

– Wzorzyste tatuaże ma Karen. Ta łysa to Falzarota, kiedyś zwali ją Mila. Chcesz dalej patrzeć…?

– Już nie mam wątpliwości, co zajdzie. Przecież specjalnie mi to wyszukałeś.

– Dobrze. Nie patrz więcej. Nadkomendant zasunął kotarę.

– Wystarczyło Adamsa zwolnić na trzy dni. Zbyt długo był bez kobiety.

– Może rzeczywiście jest w tym trochę mojej winy. Człekoust spojrzał na nią z zainteresowaniem. Czekał na wybuch gniewu czy zazdrości i na razie nie doczekał się. Łzy wściekłości już wyschły na policzkach Renaty.

– Usiądź mi na kolanach – powiedział.

Renata rzuciła mu szybkie spojrzenie.

– Nie mam nic złego na myśli. Chciałem cię po prostu utulić w żalu.

– Nie czuję żalu, nie ma mnie z czego tulić – powiedziała, kierując wzrok na posadzkę. – Właściwie mogłam się spodziewać czegoś podobnego.

Tym razem był szybki: błyskawicznie zbliżył się, schwycił ją za ramiona i przemocą posadził na swoich kolanach. Pachniał mocną wodą kolońską.

– Ja naprawdę wiem, czego teraz potrzebujesz.

Renata z całej siły odpychała jego uścisk, jego zbliżającą się twarz. Myśl: „Po co właściwie z nim walczę?”, ledwo zakołatała w głowie, a zaraz została odparta.

– Dlaczego tak szalejesz, głupia? Kto pozna, że się ze mną pieściłaś? Hemfriu cię zdradził, ty powinnaś mu odpłacić!

Próbowała go bić, drasnęła paznokciami, nie przestawała się opierać. Całe to zmaganie toczyło się na kolanach Człekousta. Stale czuła ciepło jego ciała i nie było to odczucie odrażające.

– Hemfriu ma mój simbolon - powiedziała wreszcie. – Póki nie odzyskam simbolonu, należę do niego.

– Ach nie… Ja posiadam twój simbolon.

– Nie wierzę!

Człekoust zwolnił chwyt, co Renata wykorzystała, żeby wyrwać się i usiąść na krześle do przesłuchań. Nadobywatel wydobył z szuflady biurka ułomek ceramiki.

– Oto twój simbolon. - Pokazał go dziewczynie, nie dając jednak do rąk. – Odkupiłem go od Hemfriu za niewysoką kwotę. Potrzebował pieniędzy, żeby zacząć życie na wolności. – Znów odsłonił kotarę. – To się dzieje po waszym przybyciu z Krum.

Teraz widok się zmienił. Druga kobieta miała znowu na sobie biały sarong od bioder do kolan. Najpierw sporządziła dwie szklanki białego napoju, do każdej wycisnęła nieco swojego mleka, potem rozebrała się do reszty i zaczęła tańczyć. Jej taniec złożony był z najdziwniejszych figur, kobieta gibała się na wszystkie strony, jakby chciała odpoczywającemu w fotelu Adamsowi pokazać swoją znakomitą formę fizyczną.

„Ja też potrafię się tak wyginać”, pomyślała Renata, zanim widok znowu skryła kotara.

Oglądanie spektaklu za szybą najpierw Renatę zdruzgotało. Teraz jednak przyszła refleksja: „Zbyt to rozbudowane. Hemfriu upił się i zabrał za obce kobiety, czy też planował zdradę od dawna…?

Jak takie dwie rzeczy mogą naraz mieć miejsce? Czy cała ta scena nie została przez Człekousta w nieznany sposób uformowana? Czy tam rzeczywiście był Hemfriu…?”.

– Moje tarhatum należy do wielu osób. Spora jego część jest własnością legionu – powiedziała.

– Już nie, wykupiłem jego resztę. Jesteś wolna, nic cię nie wiąże z Adamsem. Możesz wybrać takiego mężczyznę, jakiego zechcesz.

– To musi mi powiedzieć on sam. Mogę tego wymagać. Takie jest tu prawo.

– Ja tu mogę wszystko. Mogę cię wziąć i wbrew prawu. Renata poważnie patrzyła na władcę.

– Panie, stanowisz prawa, które ci się podobają. Nie ma powodu, żebyś musiał je łamać.

– Źle się wyraziłem. Chciałem powiedzieć, że ta prawda jest oczywista.

– Z pewnością masz rację. Mnie jednak wolno usłyszeć słowa odrzucenia z ust Hemfriu. Cokolwiek zdecydował, powinnam to od niego usłyszeć na pożegnanie.

Człekoust chwilę patrzył na nią szarym, nieruchomym wzrokiem.

– Usłyszysz. – Skinął, by ją wyprowadzono.

Renata wracała do celi uspokojona: obraz ukazany jej przez Człekousta był niewątpliwie iluzją, możliwe że specjalnie dla niej spreparowaną. Przecież ta piękna kobieta, kiedy naga tańczyła przed nim, miała krótkie włosy, a kiedy wcześniej pił jej mleko, była całkiem łysa. Przecież Hemfriu ma zwierzęce, grube pazury, a na dłoniach kępki czarnej sierści. Sobowtór ukazany jej przez Behetomotoha miał białe i gładkie dłonie.

Wymyśliła kilka innych różnic, które ją jeszcze bardziej upewniły. W rzeczywistości nie widziała wtedy wyraźnie dłoni Hemfriu. Wprawdzie była bystrą obserwatorką, jednak obraz nie miał wystarczająco dobrej jakości, żeby dało się wyłowić drobne szczegóły. Z wyjątkiem włosów piękności inne różnice były tylko domysłami Renaty. Z drugiej strony, nie mogła wykluczyć, że tamta zgoliła włosy do reszty w trakcie swoich zalotów, a sceny zostały pokazane w odwrotnej kolejności.

„Tak się gibała, aż tymi białymi cyckami szorowała po podłodze”, pomyślała z niechęcią o pięknej nieznajomej.

185.

Stany Ibn Khaldouniego można było podzielić na dwa całkiem różne rodzaje. Albo eksplodował aktywnością, promieniał energią i wygłaszał przedziwne opinie; albo sprawiał wrażenie udręczonego, otępiałego, sypiał bardzo wiele, a jego sądy były zwyczajniejsze, choć wtedy jakby wnikliwiej oceniał sytuację w Mieście pod Skałą. Gdy wpadał w okres pasywności, nasilała się jego dziwna dolegliwość: twarz mu puchła, obrzmiewała, siniała i powracały wylewy okularowe.

Medstrażniczka, nagabywana o przypadłość starego filozofa – zwykle miła dla Adamsa – z początku odpowiadała zdawkowo i opryskliwie, jednak po jakimś czasie zaczęła lepiej traktować Ibn Khaldouniego. Nawet kurowała twarz starego zimnymi kompresami, co przynosiło ulgę. Może trochę mu współczuła.

Skoro nie dało się wiele pogadać z chorym, Adams chętniej towarzyszył nadkomendantowi na obowiązkowych spacerach, zresztą lada dzień spodziewał się skierowania do pracy w archiwum.

– By rządzić, należy skłócać – rzucił Uombocco w czasie jednego z takich spacerów. – To żadna tajemnica, każdy z was to wie. Należy skłócić dzieci z rodzicami, mężczyzn z kobietami, miasto ze wsią, robotnika z przedsiębiorcą. Zajęci sobą, dadzą sobą władać.

– A jeśli się pogodzą?

– Niemożliwe. Wszystko trzeba przygotować. Skłóceniu dodać ideologię, może nawet filozofię. To nie jest trudne przedsięwzięcie, wymaga tylko starannej pracy.

– Tak władasz nimi?

– Nie tylko ja. – Uśmiechnął się. – Wracając do poprzedniego: widzisz, jeśli nawet pogodzą się w jednym ze sporów, to dzielić ich będą pozostałe konflikty. Umiejętnie sącząc swoje, złamiesz każdą solidarność.

– To dla skłócenia kobiet z mężczyznami w twoim mieście każdy ma dwie żony? – spytał ironicznie Adams.

– Żartujesz? To akurat stabilizuje rodzinę, te jasno określone role. Można tak skłócić obie płci, by ludzie w ogóle nie chcieli się żenić. Na przykład zarzucić ich nadmiarem seksu albo wypromować seks bez małżeństwa. To wystarczy, by w większości przypadków powstrzymać ludzi od trwałych związków. Albo można uczynić małżeństwo nieopłacalnym przedsięwzięciem. To też nieźle działa. Nie wymyśliliście tego już…? – odpowiedział Adamsowi, uśmiechając się z ironią.

– A jeśli nawet nie my, to ty nam podsunąłeś?

– Akurat ani ja, ani Gruby.

– Dwie żony dla każdego, a dlaczego nie dwóch mężów dla jednej?

– Prawda, już można by wykorzystać wysokie ambicje jakiejś damy i dzielić… Niestety, powód jest zupełnie praktyczny. Za dużo mężczyzn się kastruje, za dużo idzie na terofim, żeby jakaś kobieta mogła sobie pozwolić na dwóch mężów.

– Nie buntują się mimo wszystko?

– Skądże. Mają przecież prawo do dwóch mężów. Telewizja stale im to tłucze do głowy, co nie przeszkadza, że nic takiego się nie stanie.

– Widzisz, cała gorycz tej sytuacji bierze się z mojej dobrej woli. Muszę imać się takich środków, by utrzymać władzę, a przecież to Tamten wygnał was z Edenu i zmusił, byście na Ziemi zdobywali wszystko w pocie i znoju, sam wysłał was pod nasze władanie.

Adams nic nie odrzekł, więc Człekoust kontynuował:

– Skoro tak, więc to ja stworzę wam raj na Ziemi. To znaczy, wy go stworzycie, idąc za mną. Wtedy staniecie się jak bogowie, ponieważ powtórzycie to samo, co Tamten stworzył. Czy nie jest to dobre? Czyż nie jestem dobry…? Wystarczy pójść za mną.

Adams nie przerywał jego monologu. Może władca się z czym wygada?

– Celowo nas upośledził, a was wywyższył.

– Nie są to aby zaszłości historyczne…? – spytał nieśmiało.

– Po co więc stworzył świat? – Behetomotoh wlepił w niego badawcze spojrzenie.

– Dlaczego nie zostaliśmy wyłącznie duchami, jak wy? – Adams upewnił się, czy zrozumiał pytanie.

Człekoust gestem potwierdził.

– Dał nam zmysły: wzrok pozwala lepiej zrozumieć słowo „dystans”, „odległość”; słuch daje lepsze wyczucie słowa „rytm” czy „harmonia”; dotyk lepsze zrozumienie słowa „faktura”, często przecież rozumianego jako „natura przedmiotu” – Adams powtórzył fragment niegdysiejszej dyskusji z Ibn Khaldounim.

– My dobrze rozumiemy te słowa. Bez takich ilustracji.

– Może więc nie potrzebowaliście świata do ich ilustracji? Nie jesteście dziełem upośledzonym. On dał wam potęgę i wielką moc, dał wam lepsze zrozumienie. A ty żałujesz, że nie obdarzył was zmysłami. Nasza niby-wyższość ma polegać na tym, że istniejemy dwuetapowo: najpierw na krótki czas wśród materii, którą postrzegamy zmysłami, aby się do istnienia przyuczyć; a dopiero w drugim etapie wśród duchów? Mnie to nie przekonuje. Ja tu widzę raczej równowagę darów i upośledzeń.

Adams instynktownie czuł niebezpieczeństwo tych rozmów. Zbyt często dochodzili do zgody, za łatwo poglądy Człekousta stawały się jego poglądami. Z drugiej strony, nie potrafił im sprostać, nie widział w nich szczeliny. Z jeszcze innej strony Adams miał na podorędziu parę stwierdzeń, które chciał tamtemu podsunąć, a które nieoczekiwanie mogłyby się przerodzić w coś jakby pułapkę intelektualną, w którą rozmówca mógłby wpaść.

186.

Człekoust zaczął wprowadzać Adamsa w prowadzenie ewidencji, jednak żadnej konkretnej roboty na razie mu nie zlecił. Na ogół wzywał go do pokoju przesłuchań, gdzie przesiadywali godzinami przy obowiązkowym kieliszku. Wyjaśniał szczegóły nowej pracy Adamsa. Pił dużo, Adamsa też nakłaniał. Nie nalegał wprost, jednak nie do pomyślenia było, żeby odmówić nadobywatelowi. Posiedzenie z reguły kończyło się ciężkim bólem głowy następnego ranka.

Kiedyś Człekoust otworzył szafę narzędziową i po kolei demonstrował Adamsowi działanie poszczególnych przyrządów. Przechodził dreszcz, kiedy na próbę zakładał je na szyję, palce czy kończyny Adamsa, jednak nadobywatel żadnego z nich nie wprawił w ruch. „Aż się rwie z ochoty, żeby to zacisnąć na moim ramieniu”, pomyślał Adams. „Aż go korci. Dłonie mu się spociły”.

Uombocco trzymał nerwy na wodzy, potrafił się powstrzymać, ale pokusy ukryć nie potrafił.

– Oprócz archiwów będziesz inwentaryzował moje wybrane zbiory – powiedział, odkładając narzędzia. – Ale nie wszystkie. Dopiero jak się sprawdzisz, zajmiesz się moimi ulubionymi. Pokażę ci je, żeby cię bardziej zmotywować do tej pracy.

– Już jestem zmotywowany.

– Jasne. Ale będzie jeszcze lepiej. – Skinął ręką, żeby Adams poszedł za nim.

– Obejrzysz zbiór ludzi.

– Ludzi…? A gdzie twe ulubione muchy?

– Muchy żyją, ludzie pozwalają się kolekcjonować. To tu. – Behetomotoh podbródkiem wskazał boczny korytarz.

– Wypychasz ich czy co?

– Gdzie tam. Mają wikt, opierunek i uznanie. To im wystarcza. Tyle że łażą na golasa, bo chodzi wyłącznie o ich ciała. Zresztą, łatwo dają się przekonać, że tak jest naturalnie. Przecież są okazami w kolekcji: pierwsza połowa siedemnastego wieku, mężczyzna, druga połowa pięćdziesiątego ósmego wieku, kobieta. Zestawieni w odstępach stuletnich.

– Aż takie późne stulecie? Pewnie ma łeb jak wiadro, a zęby w zaniku.

– Nic z tego, Adams. Te rojenia nie są obecnie potrzebne. Nie trzeba ich wam już podsuwać.

Weszli do sali przechodzącej w bardzo długi korytarz. Wzdłuż jego ścian zawieszono kotary. Człekoust podszedł do jednej z nich i odsłonił skryte za nią okno. Za szybą na drewnianym zydlu siedziała nieatrakcyjna, naga kobieta około trzydziestki: szarawe, rzadkie, krótko ścięte włosy; zwiotczałe, zdeformowane piersi i nadwaga zaznaczona zbyt pełnymi biodrami. Nieznajoma drzemała oparta o ścianę.

– Ta kobieta jest tobie współczesna. Właśnie ty żyjesz w końcu pięćdziesiątego ósmego wieku.

Adams spojrzał na niego. Behetomotoh przytaknął gestem i skinieniem głowy.

– Można ją łatwo odróżnić od innych – kontynuował. – Większa niż poprzedniczki, zwykle piersi też ma większe. Wiesz, wokoło analogi hormonów żeńskich pod każdą postacią… Nie dość, że rozwoju piersi nie próbowano powstrzymywać krępowaniem, to nawet wszyto w nie plastikowe worki z cieczą, żeby je bardziej rozdąć. Niestety, z wiekiem worki się poprzesuwały. Tatuaże w różnych miejscach ciała. Po kilka dziur w płatkach uszu. Poprzedniczka miała tam zawsze po jednej dziurze. I co ważne, popatrz, te dziury w skrzydełkach nosa, w policzku i w łukach brwiowych. O, tu wywiązało się wokół nich zapalenie. Widzisz te czerwone obręcze naokoło dziurek?

– A mężczyzna?

– Co, mężczyzna?

– No, jej współczesny.

– Nic ciekawego. Przerost prostaty przez nadmiernie częste kopulowanie, jednocześnie najniższe w historii stężenie plemników w spermie. Też dziury w skrzydełkach nosa, w uszach i innych miejscach twarzy. Sporo tatuażu. Łatwo go odróżnić od poprzednika: ma bliznę po wyrostku robaczkowym. Poprzedni ma zagojoną, wygnitą ranę, ten ma już ślady szycia. A ten? Zgadniesz? – Człekoust odsunął kotarę zasłaniającą następny kojec. – Popatrz, jaki niski, chociaż nie karzeł. Nie wyrósł. Kości zniekształcone krzywicznie. Zęby starte do dentyny. Żywił się chlebem z ziarna mielonego na kamiennych żarnach i zdrewniałymi łodygami. Trwała deformacja skręceniowa kręgosłupa, widoczna skolioza. Jedna z kości śródstopia ma ubytek po skórnym ropniu, który wygnił aż tak głęboko. Brak śladów operacji jamy brzusznej.

– Nie wiem.

– Trzydziesty siódmy wiek. Jakiś niewolnik czy więzień, za młodu był łucznikiem.

Wolno przechodzili od kojca do kojca.

– A następne wieki, te po pięćdziesiątym ósmym?

– Chciałbyś wiedzieć, czy będą jeszcze jakieś następne wieki, tak…?

Adams popatrzył na niego spłoszony.

– Jasne: zobaczysz pannę z sześćdziesiątego drugiego wieku, Azjatkę na ten przykład, to łatwo domyślisz się, że przynajmniej Azjaci dotrwali do tego wieku.

Blokada sama ujawniła swoją obecność.

– No dobrze, popatrz sobie. To akurat nie ma wielkiego znaczenia. Na następnym wybiegu… – Skinął dłonią w kierunku kolejnego okna przypominającego wielką szybę w biblioteczce. – O, tamta panna.

Stojąca tam kobieta różniła się budową od oglądanych poprzednio. Była dość wysoka i szczupła tak, że szerokie biodra sterczały kanciasto. Skórę na twarzy miała gładszą i znacznie jaśniejszą niż na reszcie ciała, szczelnie pokrytej mozaiką przebarwień i wykwitów. W jej sylwetce wyróżniały się niezwykłe, wręcz wzorowo piękne, foremne piersi.

– Zgadnij, ile ona ma lat?

To pytanie okazało się nieoczekiwanie trudne. Jej ciało nie dawało typowych wskazówek, po których zwykle ocenia się wiek kobiety.

– Nie może być stara. Wprawdzie ma nieco zwiotczałej skóry na brzuchu i na bokach, ale takie piersi nie mogą należeć do staruchy.

– Ma ponad osiemdziesiąt lat.

Można ekstrapolować rozwój medycyny w przyszłości. To nie było niemożliwe. Jednak ani śladu osteoporozy, jędrna skóra czterdziestolatki, twarz piękna. Zbyt wiele zwycięstw nad czasem.

– To jakieś wszczepy? – Adams spytał o najbardziej intrygującą rzecz.

– Dodano trochę tkanki tłuszczowej, ale to jej własne piersi. Wybrała sobie ich kształt, nie zmieniając wielkości.

– Sama wybrała?

– Ma na sobie biustonosz wewnętrzny. Delikatną plecionkę kolagenową, wszczepioną pod warstwy jej własnej skóry. Koszyczki modelują kształt, a pierś sprawia wrażenie jędrniejszej, niż gdyby była pozbawiona wszywek.

– Za to pewnie zwiększone ryzyko raka.

– Nawet nie. To jej własny kolagen. Jedyne niebezpieczeństwo, to że plecionka zostanie wchłonięta przez organizm, a zabraknie pieniędzy na nową. Wewnętrzny biustonosz jest charakterystyczny dla jej stulecia.

– Jej skóra wygląda jak kombinezon, skrywający ją od stóp po szyję.

– Ach tak. Faktycznie miała dość pieniędzy, żeby sobie zrobić twarz, na resztę skóry funduszy brakło. Za odmłodzenie skóry płaci się od centymetra kwadratowego. Zresztą nie jest źle: przecież tylko twarz widać na co dzień.

– Wygląda wspaniale interesująco. Zdrowa i zgrabna. Niesamowity widok.

– Z tym zdrowiem u niej nie bardzo. Kona na marskość. Żadna wątroba nie wytrzyma takiej ilości przyjmowanych chemikaliów. Marskość wątroby jest drugą typową cechą jej stulecia; ponad połowa zgonów populacji.

– Nie może zrobić przeszczepu?

– To nie jest zamożna kobieta. Coś za coś. Mało kogo stać na wszystko. Ale to jeszcze nie najlepsze. Chodźmy dalej. Pokażę ci okaz z innej kolekcji.

Człekoust otworzył drzwi prowadzące do bocznej sali, też nieoczekiwanie długiej – jej koniec niknął gdzieś w mroku. Tym razem otworzył drewniane drzwi jakby od szafy.

– Popatrz tutaj. – Wskazał dłonią.

Naprzeciwko nich znów stała naga kobieta, a właściwie mała dziewczynka.

– No, moja mała! – Klasnął w ręce. – Teraz ty!

Nagle dziewczynka zaczęła rosnąć. Straciła proporcje dziecka. Nogi jej wydłużyły się i wyszczuplały. Biodra zaokrągliły się. Nabrzmiały piersi. Dziecięca buzia zmieniła się w twarz urodziwej dziewczyny. Włosy też ciągle odrastały, jednak jakby ich nie przybywało. Wreszcie kobieta przestała rosnąć, tylko jej piersi stawały się pełniejsze i jakby spływały w dół, a jednocześnie stale zaokrąglały się biodra, pośladki stawały się coraz większe, a brzuch coraz bardziej wystający. Na tęgich udach pojawiły się kropkowate zagłębienia. Ściekające piersi oparły się na wystającym brzuchu. Twarz orały coraz głębsze zmarszczki. Wreszcie ciało jakby straciło ciśnienie, dzięki któremu wypełniało skórę, i zaczęło się pod nią kurczyć, skóra zaś marszczyła się coraz bardziej, jak balon, z którego uchodzi powietrze. Tęgie biodra rysowały się teraz ostro kośćmi miednicy, brzuch wisiał jak pusta torba, piersi przypominały równie puste worki z pomiętej skóry, rzadkie, siwe włosy aureolą otaczały twarz pomarszczoną jak sucha gruszka.

– Wspaniałe? Mógłbym to oglądać godzinami. Nazywam ją „Płynąca”. Prawda, że kobieta płynie przez całe życie?

Adams oderwał wzrok od starzejącej się niewiasty.

– Nawet jej ciało nie może pogodzić się ze starzeniem. Wypłakuje dwie łzy. Piersi to dwie łzy… – Behetomotoh uśmiechnął się. Zaraz spojrzał krzywo na Adamsa. – Nie byłbym sobą, gdybym nie powiedział: „kobieta cieknie całe życie”, co?

Przed nimi stała niezwykle zgrzybiała, zgięta wpół osteoporozą goła starowinka.

– Ciekawe, jak młodnieje – podsunął Adams.

– Nie odmłodnieje. Potrafi najwyżej zesztywnieć i się rozłożyć. Chodźmy, nie warto dalej na to patrzeć! – Wziął Adamsa pod rękę.

– Mówiłeś, że mógłbyś to oglądać wielokrotnie.

– Pewnie! Można wybrać jakąś inną. Mam ich tu dość.

187.

Pierwszy dzień w pracy Adams spędził w małym, dusznym, pozbawionym okien pomieszczeniu, dokąd zaprowadziła go znana medstrażniczka. Zdziwiony, dowiedział się, że Tamarell, bo tak się nazywała, zatrudniana jest też do innych prac wymagających wykształcenia.

W pomieszczeniu były metalowe regały, na których w tekturowych pudłach znajdowały się sterty papierów. Jedynie lampa na biurku rozświetlała pomieszczenie; na biurku stały też rejestry, które Adams miał sprawdzać i uzupełniać. Wkrótce odkrył, że mimo pozornego bałaganu pudła podpisano numerami rejestrów, co uprościło robotę. Pierwszy wpadł mu w ręce rejestr kastratów: całymi kolumnami ciągnęły się nazwiska, daty urodzenia i daty zabiegu. Zauważył, że chłopców kastrowano w siódmym dniu po urodzeniu. Okazało się, że kartki zgromadzone w pudle to protokoły zabiegów, a żaden z nich nie jest odnotowany w spisie. Należało je najpierw uporządkować chronologicznie, aby uzgodnić kolejność z wpisami w rejestrze.

Po godzinie Tamarell przyniosła mu gorącą gorzką herbatę. Mimo oczywistej wyższości, wynikającej z relacji służbowej, szanowała pracownika, który jak ona wyróżniał się tu wykształceniem. Przez cały dzień Adams starał się uporządkować nieszczęsne protokoły. W pomieszczeniu było zbyt gorąco, drażnił smród starych papierów. Na wieczór przyszedł po niego Clfugg, Adams przygotował sobie na jutro potężny stos uporządkowanych papierzysk. Opróżnił to pudło prawie do końca, kichał od podnoszącego się kurzu.

Ibn Khaldouni już spał na swojej pryczy. Czasem jęczał przez sen.

Kolejny dzień pracy zaczął się podobnie. Innej paczki z protokołami kastracji nie znalazł. Kiedy więc po drugim dniu pracy uporządkował już wszystkie, zaczął wpisywać kolejne pozycje do rejestru według numeru zaświadczenia. Liczba zabiegów robiła wrażenie. Chociaż daty były niekompletne, trudno było określić, w jakim okresie dokonano zabiegów. Uznał, że to w ciągu jednego roku, bo nazwy miesięcy nie powtórzyły się. Uporządkowanie całego pudła jednego z rejestrów zajęło Adamsowi tydzień.

Po tygodniu znowu nadkomendant wziął Adamsa na kolejny spacer resocjalizacyjny. Oczywiście trafili do knajpy, gdzie kiedyś Człekoust schwytał białą gabrielę. Teraz w pomieszczeniu było pusto, dopiero co milicja usunęła większość towarzystwa po jakiejś bójce. Kierownik lokalu ustawiał krzesła, gwoździami zbijał połamane; kuchenna zamiatała okruchy szkła, a inna ścierała szmatą ze stołów rozlane piwo. Z ciemnego kąta, zza stolików, zalatywało rzygowinami.

Behetomotoh uważnie powąchał złocisty trunek. Pociągnął łyczek koniaku z szerokiej szklanki. Jego twarz rozpogodziła się.

– A widzisz! Mam tu też dobre gatunki. Bez szczyn czy posmaku drożdży. Można je pić bez wstrętu. – Uśmiechnął się do Adamsa.

– Nic takiego nie twierdziłem.

– Twierdziłeś, twierdziłeś… Może tego nie powiedziałeś, ale przecież tak uważasz, bo tak bywa.

Adams właściwie polubił pynuj. Ale teraz powiedzieć cokolwiek na ten temat nie byłoby zręcznie.

Behetomotoh uniósł kieliszek, by kelnerka mogła zetrzeć ze stołu kałużę rozlanego piwa. Można już było oprzeć łokcie o blat. Nadkomendant delektował się kolejnym łykiem.

– Teraz, kiedy już wiesz tak wiele o mnie, a wszystko o moim państwie… – zaczął i odstawił szklaneczkę -…czy nadal uważasz mnie za zło absolutne?

Adams był zaskoczony pytaniem. Dotąd zdążył poznać zaledwie statystykę kastracji z okresu jednego roku, prawdopodobnie ostatniego.

– No, czy wszystko, co mówię, jest kłamstwem? Czy każdy mój czyn jest złem…? Ale szczerze, Adams, odpowiedz szczerze.

– Nie wydaje mi się… Prawdopodobnie nie jest to nawet możliwe logicznie.

– No to nie wszystko, ale sporo… Akurat tyle prawdy, żeby uwiarygodnić kłamstwo? Akurat tyle dobra, żeby uwiarygodnić zło? Dokładnie jak każą zasady kłamliwej propagandy, hę…?

– Zgrabnie to powiedziałeś.

– A nie uważasz właśnie tak?

– Jeśli mi to tak zgrabnie sformułowałeś…

– A niby dlaczego miałem unikać sformułowania twoich opinii?

Adams sięgnął po kieliszek. Wypił dwa drobne łyki. „Do czego on zmierza? Do czego chce mnie przekonać? Co chce tym osiągnąć…?”, myśli biegły jedna za drugą.

– No, to czym mam cię przekonać, że tak nie jest? No, przynajmniej, że nie zawsze chcę, by tak było? Że jeśli coś takiego ma miejsce, to wychodzi tak czasem wbrew mej woli?

– Uwolnij Renatę!

– Renatę!? Akurat Renatę?

– Tak, właśnie ją.

– Wybacz, myślałem, że poprosisz o Natalię, może o Liliane. Obie to kobiety z klasą, fascynujące piękności. Ale o tę małą prostaczkę?

– Uwolnij Renatę.

Behetomotoh spoważniał. Zachmurzył się.

– Dzisiaj nie mogę odpowiedzieć. Decyzja nie należy tylko do mnie, ale obiecuję, że sprawa zostanie wkrótce rozpatrzona.

Obaj umilkli. Behetomotoh zmarszczył czoło. Zza przewróconych stołów, z kąta pod ścianą, mozolnie wydobywał się kompletnie pijany, zarzygany menel. W ukryciu przetrwał zamieszanie spowodowane bójką i późniejszą akcję milicji. Teraz próbował nieporadnymi ruchami wesprzeć się o stół i jednocześnie pociągnął ku sobie zaplamiony obrus. Z cukiernicy sypnął się cukier, a niezgrabny ceramiczny flakonik runął, uwalniając przywiędły kwiatek.

188.

Skoro Człekoust sam orzekł, że Adams poznał tajniki jego administracji, oznaczało to, że poznanie przynajmniej niektórych z nich było w jego zasięgu. Adams zauważył, że część korytarza, do której codziennie doprowadza go medstrażniczka, jest oddzielona od reszty zakratowanymi drzwiami i że za dnia nie zaglądają tam inni strażnicy. Zaczął więc penetrację kolejnych pokoi. Żaden nie był zamknięty na klucz – widać przewidziano, że archiwa w nich zgromadzone zostaną mu wcześniej czy później udostępnione.

Nie wkopywał się teraz w beznadziejną, mrówczą robotę, chcąc najpierw rozejrzeć się w rodzajach statystyki. Najwięcej pokoi zajmowały pudła z danymi osobowymi mieszkańców Miasta pod Skałą; kryteria ich klasyfikacji były mętne. Najbardziej interesowała Adamsa, oczywiście, jego własna kartoteka, jednak jej nie odnalazł. Pod hasłem „Adams” nic nie było.

Odkąd wydano mu odzienie funkcjonariusza, okazało się, że może również bezkarnie snuć się po korytarzach Ochrony Obywateli, nie tylko po zakratowanym odcinku korytarza. Kiedyś sama Tamarell zachęciła go do tego.

– Nie mam czasu dzisiaj prowadzić was do archiwum – powiedziała, wypuszczając go z celi. – Znacie drogę. Dyżurny wam otworzy.

Rzeczywiście, poproszony o to, znudzony lewtan przekręcił klucz w zamku i wrócił do stróżówki.

Adams zastanawiał się, ilu jeszcze takich przypadkowych gości snuje się korytarzami ogromnego gmaszyska. Należało tylko unikać patroli z psami, rozwścieczone bestie natychmiast wyczuwały, że coś jest nie w porządku i starały się zaatakować.

Na końcu tego piętra były ogromne, blaszane drzwi, zza których dochodził hałas pracujących maszyn. Kiedy o tym wspomniał medstrażniczce, ta wzruszyła ramionami.

– Zajrzeć tam możecie, czemu nie. Tylko uważajcie, żeby was nie wciągnął jaki pas transmisyjny. Hale też będziecie inwentaryzować.

Oczywiście jeszcze tego samego dnia zajrzał za drzwi z blachy. Ujrzał tam wielką halę, w której rzędami stały mechanitony. Nieporadne, błędnie wykonane, niedziałające. Wokół krzątali się robotnicy, którzy próbowali akurat jeden z nich uruchomić.

Hala była bardzo obszerna, rzędy mechanitonów ciągnęły się w dal, jednak robotników tylko mała gromadka. Zdziwiło też co innego: rodzajów mechanitonów było niewiele. Kobiety na ogół przypominały posągi z korytarzy, sfinksy też były podobne do siebie; poza tym nieco innych ruchomych rzeźb.

Później zauważył grupę mniejszych mechanitonów, przedstawiających owady, głównie były to różne sceny z muchami, ale i miernie odrobione wojsiłki czy chrząszcze, także kilka podobizn skorpionów różnej wielkości, a jeszcze dalej, w cieniu, trochę węży.

Na oczach Adamsa ręka mechanicznej kobiety nienaturalnym ruchem roztrzaskała jej twarz. Zapytany brygadzista wytłumaczył, że oni tutaj metodą prób i błędów próbowali skonstruować działający mechaniton, a to są egzemplarze prototypowe. Mówił tonem zwykłego, zastrachanego mieszkańca Miasta pod Skałą, nie jak lewtan.

– Te tutaj to egzemplarze drugiej sprawności. Mamy poprawić ich funkcjonowanie.

– Niektórych się nie da naprawić. – Adams wskazał na mechaniton o całych kończynach odlanych z jednego kawałka materiału.

– Z niektórymi będzie trudniej – powiedział majster, unikając jego wzroku.

– Mało urozmaicone te rzeźby: trochę niewiast, owady, skorpiony.

– Takie miały być. Wyroiły się w wyobraźni jednego śledzonego i stamtąd zostały podejrzane, żeby mu spasowały. Tyle roboty dla jednego zasrańca. – Robotnik splunął przeżutym tytoniem i wyszczerzył zęby w uśmiechu.

– Główny konstruktor to Gerbert…? – podsunął Adams.

– Nie. Taki stary, brodaty. Inaczej go nazywali. – Robotnik pokiwał głową. – Ale widzi pan, jak on się na tym znał…

– To dlaczego je robił?

– Powiedziano nam, że to droga do wolności. Że jak zrozumiemy ich konstrukcję, będziemy tyle wiedzieć, co ten Gerbert właśnie. Bo to on był majstrem nad majstrami, a jego mechanitony nie miały sobie równych. Wtedy uda się poznać działanie zamka, który Herbert zamknął nad nami, i zrobić klucz do niego.

– Gerbert was tutaj zamknął?

– Gerbert zamknął naszego władcę, a nas z nim. – Brygadzistę rozmowa coraz bardziej denerwowała. – A wy co o takie rzeczy pytacie…?! Jakbyście sami nie wiedzieli. Ja tu gadał o niczym nie będę. Robota nie może czekać.

Nieoczekiwanie rozsierdzony odszedł kierować beznadziejnymi próbami uruchomienia wadliwej maszyny.

Wychodząc, Adams zauważył całkiem udatnie odrobione czerwie na gnijącym mięsie. Mechanitony robaczym ruchem to wychylały się, to zagłębiały w bryle trawertynu, naśladującej padlinę.

„Prosty ruch łatwiej odrobić”, pomyślał.

189.

Uwolnienie Renaty okazało się tymczasowo niemożliwe, jednak Człekoustowi udało się załatwić dla Adamsa widzenie z nią. Oczywiście, mogło się to odbyć wyłącznie w budynku Ochrony Ludności. Widzenie miał zabezpieczać przodownik Ciaken. Od czasu przybycia do Miasta pod Skałą Renata przebywała w więzieniu pod zarzutem nielegalnego przekroczenia obu granic. Adamsowi zarzut ten wydawał się absurdalny, skoro nie wysunięto go w stosunku do niego samego. Jednak Behetomotoh niezmiennie wywodził, że nie może samowolnie zmienić statusu Renaty. Obecnie stosunki z Kram oziębły i spotkania władców rzadko się odbywały. A przecież wolność mało znaczącej dziewczyny lokowała się na odległym miejscu na długiej liście spraw do wyjaśnienia między oboma władcami.

Ribnyj wiódł Adamsa długimi korytarzami. Było to bezpośrednie podziemne przejście, prowadzące do Miejskiego Odosobnienia. W korytarzu przykro cuchnęło. Obficie leżały psie odchody (korytarz wykorzystywano do szkolenia psów milicyjnych i ich przewodników), jak również zaschnięte rzygowiny. Widać funkcjonariuszom zdarzało się popić na służbie. Zdarzało się im też ulżyć pęcherzom, bo przy ścianach trafiały się cuchnące kałuże o różnym stopniu wyschnięcia.

Renata już czekała przy rozmównicy. Nie zmieniła się wiele, choć Adamsowi wydała się drobniejsza, niż ją pamiętał. Była w szarej, grubo tkanej bluzie i takich samych spodniach. Podniosła na niego zmęczone spojrzenie, w którym nie było blasku. Może nie spała od dawna, chociaż jej oczy nie były zaczerwienione.

Ribnyj pozwolił Adamsowi usiąść koło Renaty. Chwilę milczała.

– Dobrze cię tu traktują?

– Tak. Jest w porządku – powiedziała matowym głosem, nie podnosząc ciężkich powiek.

„Gdzie podziała się jej wesołość?”

Adams dowiedział się od Ibn Khaldouniego, że podobno uwięzionych uczy się zestawu typowych odpowiedzi, wyłącznie których wolno im używać. Jednak on sam mógł (a przynajmniej tak myślał) zadawać dowolne pytania.

Odsunął jej kosmyk włosów z czoła. Nie były nawet ciemno-miodowe ani tym bardziej blond.

Renata zadrżała pod jego dotknięciem.

– Nie są tak piękne, co?

– Są.

– Jak nie mogę ich myć w ziołach, to pociemniały. To jest ich naturalny kolor. Ciemniejsze już nie będą.

Uśmiechnął się. Położył dłoń na jej dłoni.

– Twoje ręce, Hemfriu!

– Tak?

– Ty masz piękne paznokcie, a nie…

– Znowu mam paznokcie. Szpony zerwali mi w śledztwie. Paznokcie zdążyły już odrosnąć.

Renaty to nie ucieszyło, rzuciła mu szybkie spojrzenie.

– A włosy przykrywające dawne blizny?

– Spalili je w czasie przesłuchań.

– Wszystkie?

– Tak. Wypalili je bardzo dokładnie. Ale już się zagoiło.

– Nie odrosły?

– Nie. Odrosła normalna, biała skóra.

– Dawno to się stało?

– Nie liczyłem dni, ale to już kilka tygodni. – Jej niepokój udzielił się Adamsowi.

– Czy opuszczasz swoją celę?

– Tak. Często wychodzę z nadobywatelem komendantem na spacery czy do kawiarni.

– Zawsze z nim?!

– Najczęściej. Pozostaję pod nadzorem.

Renata patrzyła na niego swoim dawnym przenikliwym spojrzeniem, lecz nie było w nim ani odrobiny wesołości.

„Jak przeniknąć, czy Hemfriu mówi prawdę?”

„Jakby chciała zajrzeć do mojego wnętrza. Dlaczego ona mnie o to wypytuje?”, zastanawiał się.

Chwilę zbierała w sobie odwagę.

– Znasz Karen i Falzarotę? – spytała wreszcie. – Czy byłeś u nich?

– Tak. Spotkałem je kilka razy. Rysy twarzy Renaty stwardniały.

– Widziałam twoją wizytę u nich. Widziałam tańczącą Karen i równie nagą Falzarotę, a ciebie kompletnie pijanego.

– To było zanim zszedłem do Kram. Przecież mówiłem ci o sobie, o nich chyba też.

– Nie wymieniałeś imion.

– Może imion nie pamiętałem. To były żony Falzarota.

– Ale ty piłeś mleko Falzaroty, a mnie jeszcze nawet nie miałeś…! To coś… To coś niebywałego…! Niezwykła więź…! To nie mógł być epizod. Jak mogłeś…!?

– Oni to robią tutaj często. Częstują gości mlekiem swoich pierwszych żon. Widziałem to wcześniej, ciekawość mnie skusiła. Ale to zdarzyło się, zanim ciebie poznałem. Chociaż teraz też nocowałem u Falzaroty, kiedy zwolnili mnie na parę dni. Ona sama mnie do siebie ściągnęła. Nic się jednak nie wydarzyło.

– Odrosły jej włosy. Tańczyła naga przed tobą, szorując piersiami po podłodze.

– Tak. Chociaż nie rozumiałem, dlaczego to robi.

Za drzwiami usłyszeli pośpieszne kroki. Ktoś zbliżał się korytarzem. Renata rzuciła szybkie spojrzenie ku drzwiom. Pilnujący ich śledczy drzemał na zydlu.

Drzwi z hukiem rozwarły się na oścież. Pojawiła się w nich czerwona z wściekłości gęba Ciakena.

– Ribnyyj!! – ryknął oficer. – Śpicie na służbie!

Gwałtownie wyrwany z drzemki funkcjonariusz omal nie spadł z krzesła. Instynktownym ruchem wyprężył się na baczność.

– Wtedy też kosztowałeś jej mleka. Podała ci w kubku – powiedziała, ale nie dosłyszał jej słów w gwarze kłótni obu milicjantów.

– Melduję, że pozorowałem sen… – niepewnym głosem recytował Ribnyj. – Dokładnie słyszałem, o czym gadają.

– O czym gadają?! Właśnie to, o czym gadają! – wrzeszczał Ciaken. – Znowu spieprzona cała robota! Stary was pośle na Dół do Grubego!

– A ciebie też przesłuchiwali?

– Nie tak jak ciebie. Inaczej. On stale próbował podważyć moje zaufanie do ciebie – odpowiedziała.

– Koniec widzenia! – przerwał Ciaken. – Wyprowadzić aresztantkę!

Dwóch wartowników natychmiast wpadło z korytarza i rozdzieliło Renatę i Adamsa. Pośpiesznie wyprowadzili dziewczynę z rozmównicy.

– Teraz będzie mu jeszcze trudniej – zdążyła powiedzieć.

190.

Zdarzało się, że Adams całymi dniami nie widział Ibn Khaldouniego. Filozofa często wypuszczano na miasto, podobno przygotowano mu oddzielną celę i co jakiś czas w niej nocował. Adams zresztą wracał z pracy tak późno, że nawet jak stary był obecny, to już spał.

Adams znalazł kartoteki zapaśniczek maanat, ale na razie nie wziął się do ich porządkowania. Odnotował tylko w pamięci, że zawodniczki maanat żyły średnio nie dłużej niż zapaśnicy sumo. Rzadko która przekraczała sześćdziesiątkę.

Szukał czego innego i wreszcie wśród dokumentacji mieszkańców Miasta pod Skałą odnalazł teczkę podpisaną „Pseudo Kadmon”. Pamiętał, że podobnym imieniem nazwał go kiedyś Leviahatannah. Mogła to być jego własna teczka osobowa, chociaż wielce niekompletna. Większość papierów zapewne przeniesiono w inne miejsce, nie odnotowując ich pobrania.

Żadna z kartek nie dotyczyła go osobiście. Były tam prognozy i nużące opisy pogody nad miastem, ze szczególnym uwzględnieniem siły i kierunku wiatrów. Adams zauważył, że punktem pomiarowym był hotel, w którym kiedyś mieszkał.

Potem znalazł protokoły zaopatrzenia miasta w koźlinę. Obejmowały one kilka kolejnych dni, a liczby odnoszące się do jednego z nich podkreślano czerwonym pisakiem. Czy ktoś robił porównawczą analizę wydajności pracy w dniach, kiedy zatrudniano Adamsa, z wydajnością w dniach bezpośrednio przed i po? Do czego miałoby to służyć?

Dalej następowały żmudne tabele poziomu wody w rzeczce ujętej kanałami miejskimi. Mrowie danych próbowano skorelować z pogodą, opadami, a nawet porą dnia.

Zaraz potem seria notatek poświęconych eksperymentom prowadzonym na tej rzeczce. Zamalowano w nich czarnym flamastrem sygnatury i daty.

Pierwszy zapis: „Obiekt lat 37, eksperyment przeprowadzono dla stanu wody wynoszącego na wskaźniku 60 cm. Nurt wreszcie niesie płynnie. Po 25., 70. i 90. metrze twarde uderzenie o umieszczone zgodnie z zaleceniem progi i głazy. Po wyłowieniu stwierdzono paraliż części lędźwiowej i hipotermię. Zaleca się podwyższenie poziomu wody”.

Kolejny mówił: „Poziom 40 cm na wskaźniku. Test trzech obiektów. Zaledwie jeden (19 lat, kobieta) był w stanie brodzić pod prąd. Oba pozostałe uniesione nurtem. Znaczne obrażenia, najprawdopodobniej podczas pokonywania progu. Upadek niegroźny”.

Znowu następna notatka:, Poziom 120 cm. Obiekt (51 lat, mężczyzna) płynnie przebywa tor, jednak nie opuścił kotła eworsyjnego. Prawdopodobnie szok temperaturowy, hipotermia mniej prawdopodobna. Obecnie ciepłownia miejska nie jest zdolna do zwiększenia grzania”.

A potem plik kartek spiętych zardzewiałym spinaczem.

Zaleca się ograniczenie żeglugi na środkowym odcinku Cloaca Maxima. Zapach paliwa i spalin jest nadal wyczuwalny na całej trasie jego wędrówki. Lewtanim winni już zacząć korzystać z komunikacji miejskiej. Niezależnie należy zwiększyć poziom odoru kanałowego (dodatkowy nawiew?)”.

Wysunął spod zardzewiałego drutu następną notatkę.

„U każdego z dotychczasowych obiektów (lat 18, 32, 31, 42 i 56, kobiety) po przebyciu Cloaki stwierdzono poważne zakażenie dróg rodnych. Należy znacznie zwiększyć stężenie dezynfektanta, koniecznie kompensując jego zapach, który obecnie jest wyczuwany przez co bardziej sensytywne obiekty”.

Tę serię kończyła kartka z informacją:, Poziom 0.4, eksplozja metanu podobnie jak przy wyższych testowanych (0.6, 0.72 i 1.12). Precyzyjne określenie poziomu, przy którym wystąpi jedynie aureola płomienna, wydaje się bardzo trudne. Za każdym razem eksplozja metanu, gdy obiekt był przy kracie, powodowała oparzenia eliminujące z dalszej drogi”.

W kącie pudła znalazł samotną kartkę, wsuniętą pod tekturę opakowania. Starannie przetarł ją z grubej warstwy kurzu.

„Wyznaczono funkcjonariuszkę Bjezduszną. Profilowanie wykazało, że właśnie jej wygląd zainteresuje go najbardziej. Jedynie Mówiąca twierdziła, że należy wyznaczyć kogoś w typie Pierwszej. Jednakże reakcja na ponowne spotkanie z Łagodną mogłaby wywołać nieprzewidywalne następstwa, a ponowne wykorzystanie Llth jest wykluczone - odmawia współpracy. Dlatego Mówiąca została przegłosowana”. Kartka została przekreślona czerwonym ołówkiem, a obok ręczny dopisek: zamiast Bjezdusznej spotkał Łagodną. Należy wyciągnąć konsekwencje służbowe, do pozbawienia twarzy włącznie”.

Ostatnia kartka wydawała się najmniej zrozumiała.

191.

Dzień był chłodny, nieco wietrzny, ale kiedy zaświeciło słońce, stawało się przyjemnie ciepło. Adams mógł pójść ulicą w prawo lub w lewo, z przyzwyczajenia skierował się w stronę baru, w którym przesiadywali z Człekoustem.

„Czy on potrzebuje moich ujęć, aby udowodnić Renacie, że nadal odwiedzam Karen i Falzarotę? Może właśnie teraz jestem filmowany ukrytą kamerą, a cała rzecz zostanie wkrótce zmontowana i przedstawiona jej jako kolejny niezbity dowód”, pod czaszką Adama zagościła niepokojąca myśl. „Czy mój wygląd wystarczająco różni się od tego sprzed wyprawy do Krum? Czy Renata zdoła odróżnić zmiksowane różne ujęcia?”

Kurtka była szara, drelichowa, nie granatowa z syntetyku. Ale czy to jej wystarczy, żeby dostrzec różnice…? Czy ona w ogóle pamięta moją starą kurtkę? Przecież w podziemiach widziała zmięty łach, wysmarowany gnojówką.

Dziwiła dwoistość w zachowaniu Człekousta. Z jednej strony wtajemniczał Adamsa coraz bardziej w działanie swojego państwa, z drugiej, nie ustawał w próbach zerwania jego więzi z Renatą.

Zamyślony Adams mijał znajome miejsce, gdy usłyszał czyjeś wołanie. To sam Uombocco machał do niego zza stolika barowego. Oczywiście, nadobywatel stawiał. Jak tylko Adams zdążył opróżnić poprzedni kufel, zamawiał nowy.

– Ta cała wasza kara to też niezły nonsens – prychnął nagle, rozpylając banieczki piany. Jego piwo pokrywała gruba biała warstwa, na piwie Adamsa piany nie było.

Adams spojrzał zdziwiony.

– Oddawać mi tych, którzy Jemu odmawiają, czyli oddawać temu, kto też odmówił. A niby dlaczegóż miałbym ich za to gnębić? Istoty mi bliskie? Towarzyszy losu? – Behetomotoh znowu energicznie zdmuchnął pianę z kufla, aż spadła na blat stołu. Jakby chciał pochwalić się jakością pitego przez siebie piwa.

Jednakże Adams pomyślał o czym innym: „Właściwie jak zaprotestować?”. Intuicyjnie wydawało mu się, że w tym wywodzie jest szczelina, jednak nie potrafił jej wskazać.

– Boisz się powiedzieć, Adams? Nie ma sprawy… Wal, co myślisz! Obiecuję, że drugi raz nie będę ci zrywał paznokci. A przy okazji, jak odrosły? Ładnie?

– Zagoiły się.

– No, pokaż. – Behetomotoh pociągnął go za rękę. – No, proszę! Ale cienkie i równe! Dużo ładniejsze paznokcie niż te zdarte. A widzisz? Opłaciło się nieco pocierpieć, no nie…?

– Są takie, jak przed zwiadem na płaskowyżu.

– Wiesz, że w zacietrzewieniu zdjęliśmy z ciebie nasz znak?

– Widzisz, jak się można zapomnieć?

Adams spojrzał na niego ponuro.

– No, powiedz, co myślisz. Bez obaw.

– Nienawidzisz ludzi. Dlatego ich dręczysz.

– Bo oni to dzieci… a ja to dzieło… taki zwykły twór – teatralnie przekręcał słowa. – To o ten wywód ci chodzi?

– Właśnie.

Behetomotoh pociągnął jeden łyk, potem drugi.

– Na pewno coś w tym kiedyś było. Może dawno temu… to zaszłość historyczna, jak kiedyś łaskawie zauważyłeś. Ale teraz, kiedy tylu was do mnie dociera. Właściwie tak do mnie podobnych…

Na chwilę umilkł.

– A ja zapewniam wam najlepsze warunki, jakie tylko potrafię. Przecież sam z wami tutaj siedzę!

Adams pomyślał, że nawet najlepsze warunki stworzone przez Behetomotoha mogą być karą nie do zniesienia.

– Zaaranżowałeś zamordowanie Ibn Khaldouniego. Oskarżyłeś mnie fałszywie – powiedział.

– To a propos tych idealnych warunków, co…? Zgoda, ale przecież zaraz potem zostałeś zwolniony.

– Więc po co ten cyrk z funkcjonariuszami?

– Argumentowałeś wystarczająco przekonująco. Adams milczał.

– No… zwyczajnie. Na ścianie nie było twoich odcisków palców, więc jak mógłbyś wytrzeć dłonie z krwi?

– I rzeczywiście to mogło mieć dla ciebie znaczenie? Przecież cała sytuacja była ukartowana. Co z tego, że nie było akurat tego dowodu…? Przecież można było zdjąć moje odciski palców we śnie i przenieść na ścianę. Co to za problem dla sprawnych organów ścigania…?

– Faktycznie, żaden problem.

Adams nie potrafił powiedzieć, czy nadfunkcjonariusz mówi szczerze, czy tylko dobrze gra.

– Naprawdę zaskoczyłeś mnie swą przenikliwością. Wiesz, umiejętność nazywania, definiowania, takie tam sprawy… – kontynuował Behetomotoh. – Myślałem, że to nie jest aż tak wielka różnica między nami, między generacjami. Ty zaskoczyłeś mnie, przejrzałeś całą intrygę… A wyglądało, że rozegraliśmy to po mistrzowsku.

– Milicjanci czekali na moje przybycie w kuchni Ibn Khaldouniego.

– Tak. Nawet tego się domyśliłeś.

– To właściwie po co była cała ta intryga?

– Leviahatannah nalegał, żebyś zszedł i do jego miasta.

– Było niewiele szans, że wyjdę z tego żywy.

– Wręcz przeciwnie, wszystko zostało starannie przygotowane. Trzeba było zadbać nawet o takie detale jak latarka.

– Wysiadła przed końcem drogi. W zacisku ziemnego korytarza.

– Wtedy już mogła. Należało ją tak przygotować, żeby wytrzymała kąpiel w wodospadzie, a później w gnojówce. Dział techniczny miał z tym trochę roboty.

– To dlaczego zabroniłeś mi opuszczenia Miasta pod Skałą?

– Nawet dodałem nieco drobnych szykan. Wszystko po to, abyś sam poszukał drogi ucieczki.

– Ale strażnicy starali się mnie powstrzymać, ująć.

– Nie dość skutecznie? W sam raz, abyś się nie zawahał i umknął. Zresztą sam musiałem odsunąć od sprawy paru głupawych nadgorliwców.

– Przecież i tak poszedłbym w dalszą drogę.

– Niekoniecznie. Zbyt wiele wysiłku poświęcałeś odzyskaniu Natalii, a ona przecież nie poszłaby tam z tobą. Gdybyś został, nigdy nie poznałbyś Renaty.

– Tak, nigdy nie poznałbym Renaty – Adams urwał na chwilę. – Jednak po powrocie z Krum oskarżenie o zabicie Ibn Khaldouniego zostało wznowione.

– Możesz mi wierzyć albo nie, ale u mnie panuje straszny bałagan… Któryś chciał się wykazać i dorobił ten odcisk palca na ścianie. Nie jestem w stanie panować nad wszystkim, mając pod sobą samych niedorajdów i nieudaczników. Nikt nie zauważył, że Ibn Khaldouni żyje.

Adams, coraz lepiej poznając działanie tutejszej administracji i archiwizacji, był nawet skłonny zgodzić się z tym.

192.

Prowadząc prace archiwizacyjne, Adams badał zakres swoich uprawnień. Okazało się, na przykład, że na jego polecenie medstrażniczka potrafi przez parę godzin odkurzać i przestawiać tekturowe pudła z dokumentami. Kiedyś po prostu zaryzykował, wydał polecenie, a ona posłuchała.

Od tej pory ta spokojna, powolna dziewczyna cierpliwie czyściła z kurzu i wstępnie porządkowała sterty papierzysk. Pracowała dokładnie, uważając, by nie pobrudzić kurzem zielonego munduru, do którego nosiła czarną spódnicę.

Funkcjonariuszka nieodparcie mu kogoś przypominała. Oczywiście, nieszczęsną białą gabrielę. Nie była tak zgrabna, nie miała tyle wdzięku i lekkości, ale była jakby nieco mniej urodziwą i przewymiarowaną kopią tamtej.

„Właściwie mógłbym jej zlecać całą robotę”, pomyślał.

Rzeczywiście, na polecenie Adamsa Tamarell wpisywała równym, okrągłym pismem kolejne pozycje w rejestrach. Czyniła to nie gorzej niż on, a wpisy były wyraźniejsze.

„Dlaczego w takim razie mi ją przydzielili?”, zastanawiał się. „Czy ona nie ma tutaj innych obowiązków?”

– Zawsze się chciałam nauczyć takiej pracy – odpowiedziała, jakby odgadła jego myśli. – Obecnie na oddziale wszyscy zdrowi, roboty mało.

Adams spojrzał na nią zdumiony, jednak powstrzymał się od uwag. Nie miał wątpliwości, że medstrażniczka jest człowiekiem drugiego rodzaju. Spytał o co innego.

– Nadobywatel komendant jest zapalonym kolekcjonerem – powiedział. – Skatalogowanie tego zajmie lata.

– Przejmuje kolekcje mieszkańców, którzy zostali skazani. Przygląda się im i szuka nowych inspiracji. – Medstrażniczka przyniosła zakurzone pudło i postawiła na stole. – Lubię tę robotę. Ciaken chciał się koniecznie ze mną zamienić. Ale tu trzeba pisać i czytać płynnie, a on przecież ledwie sylabizuje…

Przez jakiś czas oboje pracowali w milczeniu, on nad swoim rejestrem, ona nad swoim.

– Możesz zobaczyć, jak jest na samym dole. Mogę cię tam zaprowadzić – przerwała milczenie.

„Czy ja o czymś takim nawet pomyślałem? Może pojawiło się to w mojej głowie, ale nie dzisiaj przecież…”, pomyślał.

– Już raz o mało nie zapłaciłem wysokiej ceny za oglądanie tamtej strony.

– Zejdziemy tylko tam, gdzie jeszcze nic nie grozi. – Pokiwała głową. – Nie będzie żadnych płomieni. Nic takiego. To zupełnie inne dojście.

„Ona mnie kusi?”

– Czy będę też inwentaryzował tamtą stronę?

– Nie dostałam rozkazów. Chodźmy od razu, jeśli mamy zdążyć przed końcem zmiany. To krótka droga, ale nie można marudzić. – Odsunęła plik papierów.

Adams nie sprzeciwił się, ciekawość była zbyt silna; nie powiedział też ani słowa, że się zgadza. Poprowadziła go korytarzami gmachu. Z magazynu broni pobrała karabin automatyczny oraz skrzynkę z amunicją, którą Adams dostał do dźwigania.

Medstrażniczka Bjezduszna – zameldowała się na posterunku przy zakratowanych drzwiach. – Patrol na Dół.

Lewtan przyjrzał się im obojgu nieżyczliwie i przepuścił ich na drugą stronę. Pusty korytarz ciągnął się dalej. Dotarli nim w opuszczone i zaniedbane rejony urzędu. Tynk odpadał ze ścian, a wyrwane przewody zwieszały się z sufitu. Dewastacja budynku była tu większa niż na innych oddziałach.

Strażniczka znalazła drzwi z blachy i przekręciła klucz w zardzewiałym zamku.

– Może jednak nie? – spróbował.

Pokręciła głową, sięgnęła do skrzynki i podpięła taśmę z nabojami do karabinu.

– Podawaj amunicję płynnym ruchem, żeby nie szarpało – powiedziała.

Za drzwiami były ciemne, kręte schody wiodące na dół. Medstrażniczka szła pierwsza, Adams, dźwigając w rękach skrzynkę amunicji, za nią.

Długo schodzili w milczeniu, wreszcie Adams dostrzegł jakiś ruch w dole. Kobieta zareagowała krótką serią. Przeraźliwy skrzek i znowu cisza, jakiś czarny łach spadł na ziemię. Ominęli ścierwo jakiegoś stwora. Za chwilę znowu to samo. Przewodniczka radziła sobie znakomicie mimo półmroku. Kruczoczarne, skrzydlate, uzębione potwory jeden za drugim padały na beton.

„Harpie czy co?”

– Mnożą się w ciemnościach – powiedziała. – Na schodach zawsze jest tego pełno.

Zstąpili w obszar występowania innych stworów, naznaczonych bliskością tamtej strony. Adams odróżnił je po przeraźliwym wrzasku, jaki wydawały, ginąc. Serie pocisków masakrowały ich ciała i trudno było orzec, czy jest ich tylko jeden rodzaj, czy więcej. „Może powstały, gdy zwykłe ptaki dostały się tu przypadkiem i doznały Ukąszenia Ogni?”

Sam nie pamiętał, jak długo już schodzili. Zaczął obawiać się, że zabraknie amunicji.

– Zwykle po takim patrolu zostaje połowa skrzynki – odpowiedziała na jego nie wypowiedziane wątpliwości.

Wreszcie dotarli do poziomego korytarza rozświetlonego gołymi żarówkami na przewodach.

– To już tutaj – powiedziała. W ścianie obok czarnej kotary były następne drzwi. – Dalej wiodą kolejne klatki schodowe, ale do zejścia tam nie wystarczyłby karabin automatyczny. Twój powrót też nie byłby pewny. Tam zejść nie wolno, ale już stąd możesz zobaczyć fragment tamtej strony.

Medstrażniczka odsunęła kotarę. Ukazała się im kobieta w butelce z zielonego szkła. Nie dostrzegła, gdzie ją umieszczono, nawet nie zauważyła, że jest po drugiej stronie. Wyglądało tak, jakby szła przed siebie z szarym, matowym wzrokiem wpatrzonym w ziemię, zgarbiona, z głową schowaną w uniesione ramiona, chociaż stale tkwiła w miejscu.

Nagle nieoczekiwanie otworzył się przed nimi szary obraz duszy tej kobiety. Nie był to obraz piękny ani nawet ładny, nie była to też rozległa panorama, lecz widok mocno ograniczony, duszny, przytłaczający. Wszystkie myśli tej kobiety pochłaniała jedna – majątek. Był jej pragnieniem i celem działania, jednak talentów do robienia interesów została pozbawiona. Nie założyła żadnej firmy, nie umiała dobrze zainwestować ani przeprowadzić zyskownych operacji giełdowych. Pozostawało to poza jej możliwościami, a w jej zasięgu była tylko własna rodzina. Z nią postępowała twardo, bez śladu spodziewanych w takiej sytuacji uczuć. Przez część swojego życia prowadziła drobny interes wspólnie z jednym ze swych braci. Szybko postanowiła przejąć cały sklepik, uznała bowiem, że mienie jego, jak i innych bliskich stanowi jej przyszłą własność. Ot, należało się jej, jak psu należy się buda. Aby osiągnąć cel, obrzydzała temu człowiekowi życie, to ukrywając dokumenty, to nierówno dzieląc zyski; szykany dozowała umiejętnie, by ofiara nie rzuciła wszystkiego przedwcześnie. Po każdym udanym krętactwie rosła we własnych oczach.

Już w dzieciństwie zauważyła, że w razie braku innych argumentów czasem sam wrzask pozwala jej osiągnąć cel. Inni ustępowali dla świętego spokoju, a ona doskonaliła swą sztukę. Wielu wpada w słowotok, jednak słowotok tej niewiasty osiągał natężenie ogłuszającego krzyku. Ludzi podzieliła sobie na tych, którym zazdrościła lub których się bała, a przed którymi się płaszczyła; oraz innych – wrażliwszych, może słabszych – którymi gardziła, a których traktowała z góry, jak marny nauczyciel ucznia. Dla realizacji swych zamierzeń usiłowała wykorzystywać bliskich. To jednak było zbyt widoczne. Inni zauważali, że są traktowani instrumentalnie, i odsuwali się od niej. Wreszcie oddalili się wszyscy, a ona pozostała sama, w butelce z zielonego szkła.

– I Skąd ja to wszystko wiem? – spytał Adams medstrażniczkę. Rozumiał, że w zielonej butelce tę kobietę zamknęły pycha, chciwość i gniew.

– Tu wiadomo. Niżej ujawniłoby się jeszcze więcej, ale tam nawet ja boję się zejść.

– Czy ona kiedyś opuści tę butelkę?

– Nigdy. Ona nie ma innych dążeń niż posiadanie i władzę. To haczyk, z którego nigdy się nie wyplącze. Widziałeś jednoosobowe piekło. Bez płomieni, smoły…

– Chyba okropniejsze niż tamto za Płomienistymi Wrotami. Dlaczego ona to wszystko czyniła?

– Sobie uzasadniała to na różne sposoby, na przykład, że czyni to dla dobra swoich dzieci, jednak tylko zaspokajała swoje pragnienie posiadania i władzy. Pragnienie, które nie jest do zaspokojenia. W sumie poważnie zaszkodziła wszystkim ze swego otoczenia. Wszczynane przez nią awantury już wystarczały, by w długim czasie okaleczyć psychikę bliskiego człowieka.

– Wiele jest takich spiczastych klatek?

– Tysiące milionów Rogów, choć nie wszystkie wyglądają jak butelki z zielonego szkła. Miejsca dla tych, których życie upłynęło na robieniu niegodziwości małego formatu.

– Chodźmy już stąd. – Nie chciał dłużej patrzeć na osobę tkwiącą na wieki w piekle swej psychiki.

Czekało ich nie kończące się podejście krętymi schodami, jednak szedł szybko, byle dalej od tamtego poziomu. Medstrażniczka jeszcze wielokrotnie otwierała ogień do atakujących drobnych harpii. Po tym, co zobaczył, stwory wydały mu się swojskie i dziwnie bezradne.

Tamarell zarumieniła się z wysiłku. Gdy zamykała już drzwi na klucz, jej twarz pokrywały białe wzory. Delikatny rysunek białych nitek, jak puch czy pióra, upodabniał jej twarz do oblicza drapieżnego ptaka. Rysunek był ledwie widoczny, bo rumieniec słaby, a karnacja skóry bardzo jasna.

Adams odważył się spytać o ten wzór.

– Niektóre mówią, że to część munduru. Mój wzór jest chyba bardzo ładny. Lubię tę ozdobę. Sama go wybrałam – skwitowała jego pytanie.

– Jak to się stało, że kiedyś musiałem tam schodzić Mostem, długą drogą trwającą całymi dniami, a dzisiaj tylko po tych schodach i już…? – spytał, gdy wrócili do urzędu i usiedli za biurkami.

– Nie zbliżyliśmy się tam ani na ułamek odległości pokonanej kiedyś przez ciebie. Rogi są nieskończenie wyżej od Paszczy, do której zajrzałeś przez Płomieniste Wrota. Nie obawiaj się.

– Już nigdy więcej mnie tam nie sprowadzaj.

Choć myślał, że wyprawa zajęła kilkanaście godzin, okazało się, że uwinęli się w niecałe dwie godziny i do końca dniówki jeszcze sporo zostało. Zdążył wiele razy kichnąć od kurzu pokrywającego papierzyska i wypić sporo szklanek gorzkiej herbaty. Nie zdziwiło go to dziwne zachowanie czasu.

Podczas pracy spytał medstrażniczka o imię Bjezduszna, którym ta melduje się na posterunkach.

– Tak się nazywam. Tamarell wzięłam po takiej jednej więźniarce. Leczyłam jej obrażenia poprzesłuchaniowe. Bezskutecznie. Z takich ran się nie wychodzi. Oni nie przeżywają zakażenia.

– Ładne imię.

– Zostawiła mi je po sobie z wdzięczności.

– Była podobna do ciebie?

– Tak. – Bjezduszna pokiwała głową. – Ale ładniejsza. One są ładniejsze od nas.

193.

Behetomotoh sprawiał wrażenie, jakby wyprawy w towarzystwie Adamsa, kończone w tym samym barze i zwykle przy tym samym stoliku, były dla niego jedynymi chwilami wytchnienia od ciężkiej pracy. Coraz częściej po kilku kuflach piwa mówił rzeczy niebywałe. Ujawniał tajemnice prawdopodobnie nie przeznaczone do ujawniania. Widząc zdumione spojrzenia Adamsa, wykonywał nieznaczny, lekceważący ruch dłonią w kierunku ucha, mający znaczyć: „Tu i tak nas nie słyszą…”.

– U nas jest jak w drużynie. Ci sami, znani od eonów. Co najwyżej ten lub ów ubędzie z grupy. Nie zauważyłeś, jak odpowiedzialną rzecz robimy?

Adams oczywiście zaprzeczył skinieniem głowy.

– Nasz zakątek zakreśla dolną granicę skali. Czasami odnoszę wrażenie, że jesteśmy Jego pracownikami. Jeśli jeden z was zostanie wyniesiony do góry, powiedzmy: do Niego, to ktoś inny musi trafić do mnie czy do Grubego, znaczy, upaść, jak czasami twierdzicie.

Dokładnie jeden za jednego?

– A jak może być inaczej…? W przeciwnym razie całość stworzenia straciłaby symetrię. A porządek to, jak sam twierdzisz, Jego cecha, hę…? – Uombocco rzucił mu łobuzerskie spojrzenie. – Jeden na jednego, inaczej świat nabrałby moich cech, a nie Tamtego. Widzisz teraz, jak odpowiedzialną robotę my tu wykonujemy. Za co niby miałbym przepraszać…?

– Nie ma skończonej winy wymagającej nieskończonej kary. To jest nadzieja też dla ciebie.

– A co to jest wina? – Behetomotoh spojrzał krzywo. – Czy jest winą to, co robię? Ja robię, co chcę. Uważasz, że kiedyś i tego mi zabroni…?

Obaj umilkli na chwilę. Popijali piwo.

– I nagle rusza ta fabryka bytów. – Behetomotoh zlizał pianę z wargi. – To szokujące na początku. Dał wam prawo do wzywania następnych dusz, nawet na to wam pozwolił.

– Czujesz zazdrość?

– Z początku na pewno tak, na pewno też zazdrość. Ale i przygnębienie. Wiesz, ten ciągle rosnący legion ulepków. Mnożąca się bez umiaru armia nieporadnych, słabych stworków. A nas nie przybywa. Im tych słabych więcej, tym trudniej sobie z nimi poradzić, wymykają się nam spod kontroli. Staramy się, jak można, ograniczać ich przybywanie, ale nie zawsze udaje się to w zadowalającym stopniu.

Adams odstawił kufel pełen mętnego, cienkiego piwa z warstwą drożdży osadzoną na dnie. Nie przerywał monologu nadobywatela.

– Wiesz, Adams, czasami myślę, że On uruchomił tę całą fabrykę dusz po to, żebym ja miał ubaw.

Adamsa zaskoczyły te słowa.

– Przecież i tak prawie wszyscy trafiają do mnie. Trafiają, bo chcą trafić. Nikt ich nie przymusza. A ja mam z nimi niezły ubaw.

– Widziałem trochę tego…

– Co tam widziałeś!? To jeszcze betka. Nawet kobieta w butelce z zielonego szkła nie cierpi szczególnie mocno; ona po prostu nie dostąpi szczęścia, którego nigdy nie pragnęła – umilkł na chwilę. – Wiesz, On jakby nagradzał mój bunt.

– Nagradzał bunt?

– No, a jak to inaczej nazwiesz? Trafia do mnie przytłaczająca większość Jego dzieci. – Rzucił mu zimne spojrzenie.

– Przecież oni sami wybierają.

– No, dobra, ale jakby nie było, wy również wymknęliście się Tamtemu z rąk. Mamy ze sobą sporo wspólnego, Adams. Rzadziej podkreślaj tę swoją dziecięcość.

Innym razem, w tym samym barze, z tą tylko różnicą, że wypili znacznie więcej, oznajmił:

– Każdy ma swoje piekło. Nie ma dwóch identycznych życiorysów, nie może być dwóch identycznych kar.

– A Niebo?

– Cóż, Niebo…? Tu sytuacja różni się jeszcze bardziej od twoich oczekiwań, Adams. Jest jeszcze gorzej.

– Gorzej w Niebie? – Adams niemal wybuchnął śmiechem. Miał już mocno w czubie.

– Jesteś historykiem cywilizacji, nie…?

Nie było sensu przytakiwać oczywistości.

– Nie zwróciłeś aby uwagi, jak ubogie są wyobrażenia Nieba?

– Te tłumy śmiertelnie znudzonych postaci na obrazach?

– Śpiewają. Modlą się.

– Właśnie. Ale to samo można robić i w Haddammie. Adams nie mógł sobie przypomnieć najważniejszej różnicy.

– Ale co złego z tym Niebem?

– Każdy dostaje takie Niebo, jakie potrafi sobie wymyślić. Dlatego na ogół marne.

Adams musiał patrzeć z niedowierzaniem, bo Człekoust powiedział z werwą:

– Szczycisz się swoją zdolnością tworzenia. – Pociągnął łyk piwa. Zdmuchnął piankę. – Tak, to prawda. Ja jej nie mam.

Adams chciał koniecznie zaprzeczyć, przerwać, ale tamten nie czekał na jego nieszczere zapewnienia. Twarz miał spoconą, oczy przekrwione. Wolno smakował złotawy płyn. Piwo Adamsa było cienkie i kwaśne.

– Ceną za to jest Niebo. Właśnie Niebo, nie Piekło, którym straszycie się nawzajem.

Adams starł pot z twarzy. Wieczór był chłodny, w kafejce pod gołym niebem marzł coraz bardziej.

– Jakie Niebo potrafił sobie wymarzyć, takie dostanie. Całe życie marzył o misce strawy…? Jasne! To przez całą wieczność będzie miał tylko solidną michę żarcia przed sobą.

Adams zatrząsł się z zimna i z niechęci na myśl o takiej nieśmiertelności.

194.

Wprawdzie Adamsa nie poinformowano o jakiejkolwiek decyzji w sprawie Renaty, jednak nieoczekiwanie oznajmiono, że oboje będą towarzyszyć Człekoustowi we wspólnym spacerze. Renata nie miała prawa odzywać się do nadkomendanta. Nie wolno jej było też przerywać rozmowy resocjalizacyjnej, natomiast miała się przysłuchiwać. Na razie jednak zamyślony Uombocco szedł szybkim krokiem, wyprzedzając ich oboje, mieli więc trochę czasu dla siebie.

„W jej odzieniu mogli umieścić podsłuch. Nawet gdyby była zupełnie naga, rozmowa z nią nie byłaby pozbawiona ryzyka”, pomyślał Adams.

Minęli właśnie okazałą grupę fragonardów - przynajmniej siedem postaci splecionych w misterny kłąb. Adams zauważył u dwóch z nich gołe piszczele, sterczące zamiast ułamanych dłoni; u innych odsłonięte dziobami ptaków kremowe czerepy.

„Czym ona się cieszy?”, pomyślał Adams. „Ten chodnik pokryty liszajami wyżartymi przez dawne rzygowiny ją tak raduje? Czy może te psie ekskrementy roztaraszone przez nieuważnych przechodniów?”

Spojrzał kwaśno na dziewczynę. Szła, trzymając go za rękę. Ubrała się inaczej niż miejscowe kobiety: nie założyła czarnej szaty, tylko jaśniejszą tunikę, pokrytą misternym haftem. Podobno wybrała ją spośród oferowanych przez Urząd. Stąpała w lekkich sandałach, wiązanych rzemykami. Jasne włosy spięła plecioną, skórzaną przepaską z naszytymi kamykami i koralikami. Pozwolono jej użyć rozjaśniającego szamponu.

Nie mogła się nie cieszyć, jednak zerkała co chwilę na niego z taką troską, że musiał wreszcie się odezwać.

– Widzę twoją radość. Promieniejesz.

– Wyszłam z więzienia. Chmury na niebie tu lżejsze. Im dalej od Pana z Morza i jego płomieni, tym lepiej.

– Najdalej jest Niebo.

– Właśnie. Teraz bliżej.

– Mam iść do miejsca, którego nie potrafię sobie nawet wyobrazić. A jeśli dostanę tylko to, co sobie potrafię wyobrazić?

– To byłaby żadna nagroda. Renata zamilkła.

– A może gdybyś wiedział, jak tam jest, nie wahałbyś się więcej? Twoja wola nie byłaby już wolna? Czekają tam takie przygody, takie zadania, że wiedząc o nich, nie pomyślałbyś nawet o czym innym? Wtedy nie można by twoim życiem sprawdzić, coś wart.

Tych parę zdań go pokrzepiło.

Wreszcie Człekoust się zdecydował i zaprowadził ich do tej samej knajpy, co zwykle. Nie można było władcy odmawiać. Sam pił i nakłaniał do tego Adamsa. Potem uważnie obserwował, co się z resocjalizowanym dzieje. Adams nie chciał, żeby Renata oglądała go pijanego. „Jak uniknąć rytualnego picia?”, zastanawiał się. „Jak to chociaż opóźnić?”

– Wyglądasz, jakbyś chciał mi zadać ważne pytanie – powiedział Uombocco.

– Masz tu wszystko oprócz najważniejszego.

– To początek dyskusji? – Behetomotoh uniósł brew.

– Może.

– Mam poddanych, którzy chcą mi się przypodobać. Mięsa dostaję dość dla wszystkich. Komunikacja miejska działa. Mogę robić, co chcę. Gruby na niebo może popatrzeć, tylko kiedy zerka przez okno mojego biura. Cóż może być jeszcze ważniejsze? Nie żartuj, Adams.

– Twoje zbawienie.

– Zbawienie?! Mnie coś takiego nie interesuje.

– Nie chcesz zostać zbawiony?

– Zrozumże wreszcie, istoto z pyłu i wody, że skoro mnie stworzył, to mnie ma. A ja Mu udowodnię, że powinien się był ograniczyć do pierwszej generacji, do nas. Myślał, że daje wam więcej, bo dał wam to, czego nam odmówił.

– Zdolność tworzenia?

– To też.

Zielone oczy Behetomotoha płonęły pod krzaczastymi brwiami. Napięte muskuły twarzy wyostrzały drapieżne piękno jego rysów. Adams niepewnie spojrzał na Renatę.

– A ja Mu właśnie pokażę, że wszyscy ludzie pójdą na moim pasku. A nie za Jego Synem. Za mną, za jednym z dzieł pierwszej generacji. Dziecko za dziełem. Tacy jesteście marni… Te wszystkie dary, których nam poskąpił, obrócą się przeciw wam. Zniszczą was. Dlatego gardzę wami.

– Ale przecież obaj jesteśmy braćmi, bo dziećmi tego samego ojca. – Adams bezradnie machnął dłońmi.

– Co, braćmi?! Ty gnojku!

– On jest dziełem, nie dzieckiem. – Renata szarpnęła Adamsa za rękaw.

– Wiem. On też wie. Mówiłem mu już o tym.

– O tak. Nie omieszkał o tym wspomnieć. Wielokrotnie. A ty, prostaczko, wyrwij się raz jeszcze, to przez najbliższy miesiąc nie opuścisz celi!

– Sam ukazałeś mi wiele podobieństw między tobą a mną – powiedział Adams.

Nadkomendant spojrzał uważnie, kilkakrotnie skinął głową. Jego twarz wolno wracała do zwykłych kolorów.

– Tak, tak – powiedział. – Pamiętam tamtą rozmowę.

– Dlaczego w takim razie miałaby tu być różnica w sprawie najważniejszej? Dlaczego przebaczenie dla jednych, a nieprzejednanie dla drugich?

Behetomotoh słuchał Adamsa. To podnosił wzrok na niego, to opuszczał, to dłonią robił ruch, jakby chciał gestem przyozdobić wypowiedź. Jednak nie odezwał się.

– Dlaczego nam wolno upadać wiele razy, a ty zostałeś odrzucony po pierwszym razie? Czy dlatego, że dostałeś taką potęgę…?

– Potęgę…? – Uombocco ironicznie skrzywił wargi. – Czymże jest moja siła naprzeciw nieskończoności?

– Więc dlaczego…? Co wywołało taką asymetrię?

– Ty dostałeś komfort niepewności. Dlatego wolno ci upaść wiele razy i za każdym razem zostaniesz znowu przyjęty – w słowach Człekousta uderzała szczerość.

– Niepewność jest przerażająca. Idę po omacku.

– Dlatego wolno ci wiele razy zatrzymać się na tej drodze albo z niej zboczyć. Byłeś tylko wreszcie wrócił… A ja mam pewność. Dlatego po jednym razie zostałem odrzucony.

„Tak nie mówi osobowe zło”, pomyślał Adams. „To słowa zagubionej istoty”.

– Nie zmuszaj mnie do picia w takich ilościach – powiedział. – Szkodzi mi to. Choruję cały następny dzień.

– Dobrze.

– Skoro twoja wina zaszła i nie dzieje się dalej…

– Taak…?

– Nie trwasz w niej. Znaczy, miara twojej winy jest skończona.

– Tak mi się wydaje.

– To i kara za nią winna być współmierna.

– Nie chcę nic innego. Zupełnie wystarcza mi mój kraj. Czy administrowanie nim jest kontynuowaniem mojego przewinienia…?

– Chciałem powiedzieć, że kara nie powinna trwać wiecznie. Też możesz mieć nadzieję, jak i my mamy.

– To przypuszczenie. – Człekoust machnął dłonią. – Znam ten wywód. – Podniósł się z krzesła. – Chodź. Godzina minęła. Wracamy – rzucił i nie odezwał się więcej. Pochłonęły go własne myśli.

– Hemfriu, ty znowu zszedłeś na Dół. – Renata szarpnęła go za rękaw. – Tracisz nadzieję. Nie daj się znowu tam sprowadzić, bo w ten sposób uzyskują wpływ na ciebie.

Człekoust spojrzał na nią groźnie.

– Pamiętaj, nie wolno schodzić nawet najpłycej, nawet do ludzi w butelkach… – dodała pośpiesznie.

Adams zaczął się zastanawiać, czy to on jest faktycznym partnerem w tej grze, czy też prawdziwa rozgrywka toczy się między Renatą a Człekoustem, a on sam jest tylko pionkiem.

– Ściśle rzecz biorąc, to są Rogi, nie butelki – Człekoust przerwał jego rozmyślania.

Dokładnie wiedziano, ile Rogów przewidzieć dla tych ludzi? – spytał Adams.

– Jasne, że nie. To tak, jak rogi ślimaka. Może je wysuwać, może chować. A potem w każdym Rogu lokuje się jeden człowiek, jak pasożytnicza larwa owada w rogu ślimaka.

195.

Wcześniej powiedziane słowa, toczone przed paroma dniami rozmowy wydają owoc dopiero po czasie. Tym razem nie wyszli do miasta, lecz zaprowadzono Adamsa do gabinetu Behetomotoha. Ten dłonią wskazał mu krzesło i wyprosił Ribnyja.

W pomieszczeniu panował półmrok, ponieważ przez zasunięte, pluszowe kotary przenikało niewiele światła dziennego. Na biurku paliła się lampa, jednak przesłuchujący nie skierował jej w twarz Adamsa, lecz w jej świetle przeglądał notatki. Nie odzywał się.

– Zrelacjonujcie ostatni tydzień pobytu w celi – rozkazał wreszcie. – Powtórzcie wszystkie wypowiedzi Khaldouniego.

Adams spojrzał na niego zdziwiony i zaczął nieskładnie opowiadać. Człekoust sprawiał jednak wrażenie, jakby zupełnie nie interesowało go zeznanie. Szybko coś zanotował i podsunął mu kartkę.

– Wystarczy, Adams.

Adams to patrzył na podsuniętą kartkę, to znów spoglądał na Człekousta, i tak w koło. Treść skreślonej wyrobionym pismem notatki nadfunkcjonariusza jakby nie chciała dotrzeć do jego świadomości, chociaż od jakiegoś czasu mógł domyślać się czegoś podobnego.

Człekoust z napięciem wpatrywał się w niego. To spojrzenie wyrażało pytanie i jakby prośbę.

„Jest na podsłuchu we własnym państwie, jednak myśli to on podsłuchuje”, pomyślał Adams. „Zresztą to oczywiste, skoro otaczają go ludzie Grubego”.

Człekoust zmiął poprzednią i podsunął mu drugą kartkę.

Adams przeczytał na niej: „Jeśli chcesz dowodów mojej szczerości, zapytaj o rzeczy dla ciebie ważne”.

– Miasto pod Skałą zmieniło się od mojego przybycia.

– Czyżby…?

– Wprowadzono temidony. W miejsce fragonardów stawia się w mieście seryjnie wykonywane mechanitony. Inna sprawa, że na ogół szpetne.

– Szpetne?

– Niestety. Trupie rzeźby, mimo całej ich grozy, były na ogół piękniejsze od tych nowych.

– Tak…?

– Czy mechanitony podejrzano w moich myślach? Jeśli nie ja, to kto je wymyślił?

– Ty i nie ty. W istocie, zbudowano kiedyś nieco mechanitonów, jednak nie tak wymyślnych, jak sobie je wyobraziłeś. Zresztą do twoich czasów żaden z nich się nie zachował. Metal miał sporą wartość, kamień mniejszą…

– Wchodząc tutaj, spotykałem w korytarzu zwierciadlane odbicia moich myśli?

– W przypadku niektórych, owszem. Czasami ich twarze czy postaci to refleksy twoich myśli, choć schemat techniczny był dziełem antycznego inżyniera.

– Jedna z nich miała twarz i figurę Liliane.

– Tak, też to zauważono. Zastanawiająca zbieżność.

A temidony…?

– To, oczywiście, następstwo tego samego pomysłu. Ale stały się one koniecznością.

– Przecież rozsądzanie spraw to robota przewodniczącego Nero. Cokolwiek by myśleć o jego sprawności intelektualnej czy fizycznej, to przecież władca ma sądzić.

– Ma sądzić. Jednak ze sprawnością Nerona obecnie jest jeszcze gorzej.

– Jeszcze gorzej?

– Tak. Zmarł, zanim zszedłeś do Kram. Na koncercie żegnały cię jego zwłoki.

Adams wzdrygnął się.

– Nie jest łatwo wypromować władcę. Przekonanie ludności do wyboru jego osoby, wykreowanie autorytetu, wdrożenie miłości. To musi potrwać. A wiele spraw, szczególnie sądowych, czekać nie może.

– Zastąpiliście go więc maszyną?

– Na jakiś czas. Przynajmniej póki osobowość następcy nie zostanie wydobyta na należytą wysokość.

– Uważacie, że będą słuchać wyroków maszyny?

– Słuchają. Sam byłeś świadkiem. Też się wahałem, ale to było jedyne wyjście. Naciągnęliśmy skórę z przewodniczącego na ruchomy, metalowy szkielet, wypchaliśmy go, i nawet wyglądał jak żywy. Niestety, olej kapał z oliwiarki, ludzie myśleli, że władca leje pod siebie. Skóra schła i przy próbie poruszania ramiona się ułamały. Próby nasycania jej różnymi chemikaliami okazały się mało skuteczne. I tak prędzej czy później wypchany Nero rozleciałby się w czasie jakiejś uroczystości państwowej. Dałem sobie spokój. Na szczęście ty podsunąłeś mi czyste i piękne temidony.

Adams spojrzał na niego z ukosa.

– Te mechanitony w korytarzach były wspaniałe. To nie mogły być twoje dzieła. U kogo je podpatrzyłeś? Musiałeś przecież mieć jakiś wzorzec. Kto wykonał dla ciebie te rzeźby?

– Ibn Khaldouni.

– On? Właśnie on?

– Rzeźbiarzem nie jest, jednak wyrobiony smak posiada. On je zaprojektował, kierował wykonaniem, wielokrotnie zmieniał projekty. Wykazał wielkie poświęcenie w tej pracy.

– Ujawnij mi jeszcze jedną rzecz. Stworzenie Natalii to nie był żaden wasz eksperyment, prawda?

– To prawda. On stale kogoś tam stwarza. Przynajmniej duszę, a czasem, jak widziałeś, również ciało.

– Dostałem się tam nielegalnie. – Adams pokiwał głową.

– Oczywiście, że nie. Przygotowano cię, byś stąpał wyłącznie po Miejscach Węża.

– A gdybym pobiegł w głąb Ogrodu?

– Nie zrobiłeś tego, Natalia też nie. – Człekoust uśmiechnął się.

– Powiedz jeszcze jedno. Skoro jesteś duchem, bytem bezcielesnym, to jak ja mogę cię widzieć w postaci przystojnego, energicznego faceta. Mówisz, patrzysz, słuchasz, posługujesz się zmysłami. – Adams pamiętał jeszcze wywód Ibn Khaldouniego o przenikaniu się kategorii bytów. Spodziewał się, że właśnie to usłyszy.

Człekoust spojrzał na niego niechętnie.

– Ja nie jestem przykładem żadnego przenikania się bytów, jak niektórzy w moim otoczeniu – Uombocco odpowiedział na myśl Adamsa. – Oto niektórzy z was pozwalają sobą zawładnąć z własnej woli. Czynią to z entuzjazmem, dobrowolnie i świadomie. To ciało jednego z takich. Jego resztka gdzieś tam jeszcze tkwi w jakimś zakamarku, ale ledwie to coś zauważam.

– Rozmawiałeś ze mną pod postacią Ibn Khaldouniego? Domyśliłem się, że Khaldouni bywa podstawiony.

– Tak, ale robiłem to inną techniką. Nigdy nie zawładnąłem jego ciałem.

– Odkąd to robiłeś? Ty miałeś pomysł?

– Od kiedy to ty wymyśliłeś, że Ibn Khaldouni może być podstawiony. Mieć pomysły jest rzeczą ludzką. Naszą rzeczą jest te pomysły wykorzystywać. Do skutecznego działania zupełnie nam wystarczą wasze pomysły. – Człekousta jakby zniecierpliwiły pytania Adamsa. Ułożył dokumenty na biurku, poprawił mundur. – Tyle na dzisiaj. Mam sporo bieżących spraw. Odprowadzić do celi!

Drzwi pokoju otworzyły się; Ribnyj bez słowa złapał za ramię Adamsa i wyciągnął, zanim ten zdążył zareagować.

„Byty spomiędzy kategorii. To Liliane? Może Mila? Czy Tamarell też…?”, zastanawiał się, idąc szybko korytarzem za funkcjonariuszem.

196.

Adams niechętnie patrzył na skulonego w kłębek profesora. Ibn Khaldouni jednak nie spał, krzywo spojrzał na wchodzącego. Cała jego sylwetka wydała się Adamsowi wyrazem fałszu i podłości. Wolno, niezdarnie, ruchem wyrażającym całą nikczemność poruszającego się, zbierał się z pryczy. Nieszczerze przetarł oczy kułakiem, wrednie ziewnął, a zmierzwiona, czarna broda odpowiedziała ziewnięciu kłamliwym podrygiem. Jakże Adams mógł dać się zwieść tak czytelnej dwulicowości…?

– Cały czas prowadziłeś ze mną podwójną grę – powiedział gorzko. – Ja ci ufałem, zwierzałem się, a ty byłeś zwyczajnym stukaczem Behetomotoha w mojej celi. Donosiłeś na mnie.

– Ja, stukaczem…? Co też ci przyszło do głowy.

– Wszystko, co mówiłeś, było celowo podsuwane przez Upadłych.

– Tak mogło być, ale ja nie robiłem tego świadomie. Dlaczego mnie oskarżasz? Nie donosiłem na ciebie, nie prowadziłem żadnej gry.

– Nie? A kto skonstruował dla nich mechanitony? Sami tego nie potrafiliby wymyślić.

– Ja skonstruowałem, zanim cię tu sprowadzono. Na podstawie informacji o twoich zainteresowaniach i tematyce badawczej, a także na podstawie tego, co zbudowali starożytni. Korzystałem z notatek Gerberta z Aurillac. To było fascynujące zadanie, chyba udało mi się sprostać wyzwaniu. Pamiętaj, że wywodzę się z tradycji, w której unikano przedstawiania postaci ludzkich.

– No więc współpracowałeś z Upadłymi! – Adams miał ochotę mu przyłożyć.

– Tylko tyle. Nic więcej.

– Wenus Knidyjska była kopią Liliane.

– Możliwe. Dla każdej z nich dostarczyli mi obraz wzorca. Mogłem nadzorować robotę.

– Jak mogłeś? Ile ci zapłacili za udział w tym oszustwie?

– Pozwolili mi z tobą rozmawiać. To było zapłatą. Adams spojrzał zdumiony.

– Musiałem za to odtworzyć koncept mechanitonu. Wykonanie należało do kogo innego; rzeźbili i wykonywali mechanizmy mieszkańcy Miasta pod Skałą.

– Rozmawiać ze mną…?

– Właśnie. Przecież przyszedłeś z góry. Każda twoja opowieść to dla mnie niezmierzony materiał badawczy. Nie dziw mi się.

– Cały czas byłeś nieszczery. Ukrywałeś to przede mną.

– Nie pytałeś. Nie musiałem kłamać, chociaż przyznam, nie było to całkiem w porządku.

– Wypada to zrekompensować. Odpłać wyjaśnieniami. Czasem odnoszę wrażenie, jakby moje dzieje były lustrzanym powtórzeniem losów Adama. Niektóre fakty zostały powielone, inne są symetrycznie odwrócone.

Stary pokiwał głową. Spuścił nogi z pryczy.

– Dobrze, ujawnię ci moje obserwacje. Prawdopodobnie to nie ma już znaczenia. – Ibn Khaldouni wygodniej oparł się o ścianę, wlepiając w rozmówcę oczy. – To nie jest powtórzenie losów Praojca. Losy Adama opisano w Genesis. Twoje dzieje są dokładnym powtórzeniem jego sfałszowanej historii. Znalazło się w niej miejsce nawet na epizod z Naamą. To przecież ta miła i łagodna, urodziwa jak sarna, Falzarota.

– Jednak wiele podobnych faktów przechowało się w tradycji.

– Wręcz przeciwnie: one dzięki tobie powstały.

– Dzięki mnie?

– Właśnie. Przecież wiesz, że Upadli pozbawieni są zdolności tworzenia. To dla nich miałeś odegrać tę historię. Fałszywą historię stworzenia, wymyśloną zaledwie na dwa tysiące trzysta lat przed tobą: Adam miał Lilith – jedną z nich, która go opuściła, potem dostał Pierwszą Ewę, której stworzenie widział, i dlatego ją odrzucił; dopiero kiedy dostał Drugą Ewę, zgodził się na nią. Wplątał się też w epizod z Naamą, a potem z Córkami Ziemi.

– Natalia sama mnie porzuciła.

– Część twojej historii rozegrała się identycznie, reszta dokładnie odwrotnie, więc i wtedy została zachowana. Ty przecież nie jesteś pierwszym, lecz ostatnim.

– Renata została zrodzona, miała matkę.

– Renata jedna nie została skażona przez ojca… Jedna z całego pokolenia w Krum. Nie dziw się: nawet w Szeolu taka się trafi… Już raz tak się zdarzyło w historii. W pokoleniu Noego. – Spojrzał badawczo. – Przejrzyj swe losy: zostały przez nich misternie zaplecione, aby wypełnić kiedyś powiedziane słowa. Teraz fałszywa historia stworzenia może być już głoszona bez przeszkód. Oni nic nie muszą wymyślać, czego przecież nie potrafią, lecz będą głosić szczegóły twojej wędrówki. Stworzyłeś dość pożywki dla ich propagandy.

– To wszystko rozegrało się dzięki mojemu udziałowi? I fałszywa historia stworzenia? I uwolnienie?

– To był plan. Ty byłeś jego fragmentem.

– I to wszystko tylko dlatego, że wtedy skusiła mnie ta furtka?

– Przypadkowo wybrany kierunek spaceru?

– Musiało się zacząć.

– Nagle tyle zaczęło zależeć od przypadku. Przecież ktokolwiek inny mógł tam wejść.

– Tu nie ma nic przypadkowego. Zostałeś naznaczony choćby swoim imieniem.

Na korytarzu rozległy się kroki. Ibn Khaldouni uświadomił sobie, że mógł powiedzieć za wiele, ale nie przestał mówić.

– Ta historia wcześniej nie istniała. Była nieprzekonującym wymysłem szalonego herezjarchy. Teraz stała się faktem. Wystarczy ją opisywać. Tego fałszerstwa nie da się nakryć. Nic nie powstrzyma jej rozpowszechnienia. Tego właśnie potrzebowali.

Ktoś szamotał się z kluczem w zamku. Drzwi odskoczyły i do celi wpadli wyposażeni w pałki funkcjonariusze.

– Kalduni, jesteście wzywani na przesłuchanie! – wyszczekał przodownik Ciaken.

Stary filozof westchnął i niezdarnie podniósł się z derki. Obaj milicjanci mocno złapali go pod pachy.

– To chyba nasze ostatnie spotkanie. Szczęścia życzę, kolego – rzucił od drzwi, wleczony pod ręce przez obu funkcjonariuszy.

Adams długo jeszcze słyszał oddalające się kroki.

„Potop w Krum wywołała nie woda, symbol życia, lecz gnijąca masa. Ale zalew martwiny przyniósł ziemi życie, nie zagładę”, pomyślał Adams. „Takie analogie można znajdować w nieskończoność. Jednak to strata czasu, bo nie da się orzec, które z nich są istotne”.

197.

Ibn Khaldouniego przeniesiono do pojedynki, Adams pozostał w celi sam. I jakby przestano się nim interesować: posiłki zaczęły się opóźniać, z jadłospisu zniknęło mięso. Zdarzało się, że strażnik w ogóle nie przywoził jedzenia. Kiedy nadchodziła pora wyjścia do pracy, Adams próbował tłuc w drzwi, jednak nikt się nie pojawił. Widać znowu coś pomylili w administracji.

Wieczorem Clfugg przytoczył wózek z owsianką.

– Wszyscy byli zbyt zajęci. Trwały przygotowania do dzisiejszego święta – odpowiedział. – Ulice są pełne wiwatujących tłumów. Spacer resocjalizacyjny nie odniósłby żadnych skutków w takich warunkach.

Owsianka nie była ani posolona, ani posłodzona: letnia bryja bez smaku. Prośbę o sól strażnik zbył wzruszeniem ramion.

Kolejne dni upłynęły Adamsowi na wędrowaniu w kółko po celi albo na wylegiwaniu się na pryczy. Spał coraz więcej, sił z głodu mu ubywało. Posiłki były rzadsze, porcje coraz mniejsze albo nie doprawione. Kolejny spacer też odwołano.

– Święto narodowe – wyjaśnił Clfugg.

– Znowu? To już drugie w tym tygodniu…

– Tak się składa. Trzymajcie równo miskę, bo się zupa rozleje!

Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów po południu wzięto go na przesłuchanie. Behetomotoh wskazał mu krzesło. Sam rozparł się w fotelu i wpatrzył w Adamsa. Nie zapalił wymaganej rutyną lampy. Na biurku stała pełna szklaneczka bursztynowego płynu.

– No! – zaczął. – Wyduście to ze siebie!

– Co niby…?

– Nie udawajcie, Adams, głupiego. Przecież mamy nagranie waszej ostatniej rozmowy z Ibn Khaldounim.

– Ach to…?

– Próbujecie bagatelizować? – Człekoust uniósł brwi. Zwracał się do Adamsa w oficjalnej formie, co mogło znaczyć, że ktoś zza ściany przysłuchuje się tej rozmowie.

– Przecież informacje Ibn Khaldouniego wywarły na was piorunujące wrażenie.

– Trudno się dziwić.

Ciaken wszedł po cichu i szepnął coś do ucha Człekoustowi.

– Najpierw się zapowiada, a potem nie przychodzi! – prychnął Człekoust. – Przesłucha taśmy…!? Jakie taśmy będzie przesłuchiwał?! Nic nie będę dla niego nagrywał. Niech sobie rządzi u siebie w kałuży, a nie tutaj! Nie chce mu się ruszyć tyłka, to nie!

Ciaken wyszedł, goniony okrzykami zwierzchnika. Człekoust chwilę wodził oczyma po pokoju, uspokajał się.

– Uwierzyłeś w słowa Ibn Khaldouniego? – spytał, znowu wygodnie wyciągnięty we fotelu.

Adams nie odpowiedział.

– Milczysz, hę…? – Pociągnął łyk brandy. – I masz rację. – Pokiwał głową. – Jemu warto wierzyć, chociaż współpracował z nami; mnie nie warto. Bo ja jestem stworem bez uczuć, tyranem i kłamcą, tak…?

Adams uznał, że lepiej nie przerywać nadkomendantowi.

– A może ja słucham twoich słów? – rzucił innym tonem, jednocześnie rozglądając się w popłochu.

„Czego się boi? Grubemu nie chciało się przyjść”, pomyślał Adams.

– Ibn Khaldouni mówił prawdę. Znam historie herezjarchów. Tu jest zbyt wiele punktów wspólnych.

– Może jego słowa to tylko część prawdy?

– A ty mi powiesz całą prawdę?

Człekoust rzucił mu krzywe spojrzenie.

– Na pewno więcej, bo jestem… bo chcę być szczery. Adams nie potrafił powstrzymać kwaśnego uśmiechu.

– Dobrze, przekonaj się. – Człekoust sięgnął do jednej z szuflad biurka. Chwilę grzebał w pliku dokumentów. – Cholerny bałagan – burknął.

„Czym mnie teraz zaskoczysz, żeby zwieść moją czujność?” Człekoust wreszcie znalazł właściwą teczkę.

– Obejrzyj, na przykład, protokół Mówiącej. – Człekoust pchnął przez biurko plik zszytych kartek. – To była oficer prowadząca Natalię. Wiele jej zawdzięczamy.

Adams aż się wzdrygnął.

– Nigdy nie poznałem tej kobiety – powiedział. – Tylko w rozmowach z Natalią ciągle wracało jej nazwisko. Była kimś ważnym dla niej, mentorką, powierniczką.

– Taak… Nie mówię, że nie wykonała zadania. Sporo z jej wysiłku poszło jednak na marne.

– Gdzie jest teraz Natalia?

– Narysowałeś kiedyś odpowiedni diagram, no nie? Diagramy mówią prawdę, więc wiesz, dokąd trafiła.

Adams w milczeniu przeglądał strony raportu.

– Aby ją spotkać, musiałbyś wrócić do Krum.

Adams nie odzywał się nadal. Nie chciał spotykać Natalii, tamto już się skończyło.

– Mnie nigdy nie udało się zrobić poprawnego diagramu. Ot, taka specyfika… – powiedział kwaśno Człekoust.

Adams przerzucał kartki, nie czytając ich. Wydawało mu się, że akurat wtedy, gdy kreślił diagram, nie był podglądany.

„Właściwie nie miało to przecież większego znaczenia”, pomyślał. Już spokojniejszy, wziął się do studiowania raportu Mówiącej. Kilkanaście stron mało czytelnego rękopisu nie zawierało wiele więcej ponad ciągle powtarzane stwierdzenia, że Adams wywiera zgubny wpływ na Natalię, niewoląc ją swym wdziękiem oraz tłumiąc jej rozwój. Brakowało wymaganej przez monit nadkomendanta analizy, w jakim kierunku powinien postępować rozwój twórczy Natalii, brakowało obowiązkowego zestawienia jej cech charakteru. Wyglądało to na niezdarne próby uniknięcia odpowiedzialności. U dołu widniała adnotacja uczyniona czytelnym pismem Człekousta: „Wassilisa Mówiąca usiłuje swymi wywodami wybielić się, opisać motywy swoich działań, a najczęściej - niestety - swoich zaniechań, nie próbuje wyjaśnić czegokolwiek; w istocie, jej raport nie jest analizą prowadzonej, lecz tylko rozbudowanym odwołaniem nieudolnej funkcjonariuszki od spodziewanej przez nią surowej kary służbowej”.

Uombocco, zerkając na Adamsa, uśmiechał się nieznacznie. Podszedł do szafki narzędziowej, wydobył butelkę brandy i drugą szklaneczkę.

– To rozproszy chmurne myśli – zauważył. – Najlepszy gatunek, jaki można tu załatwić. Nie gorszy niż u was, w Haddammie.

Adams nie mógł oderwać się od wywodów Mówiącej, notowanych nierównym, brzydkim pismem. Przed oczyma stawały minione wydarzenia: rozpacz, utracona miłość, niezasłużone potępienie, zajadłe ataki anonimowej milicjantki. Sięgnął po alkohol i wypił, nie zwracając uwagi na klasę trunku.

Człekoust uzupełnił zawartość jego szklaneczki.

– Właściwie powinieneś mi podziękować za Renatę, Adams – powiedział. – Gdyby Natalia zdecydowała inaczej, pewnie dotąd mieszkalibyście w moim mieście, a ty nigdy nie znalazłbyś Drugiej Ewy w Krum.

– Gdyby Natalia zdecydowała inaczej?

– Przecież na początku nie wiedzieliśmy, co ona postanowi. Trzeba było jakoś na nią wpłynąć. Choćby dowody osobiste… Ty wiesz, jak trudno było zmieniać datę ślubu w waszych dokumentach? Tego nie da się robić bez śladów. Papier powoli, choć nieodwołalnie się ścierał.

– Nie zauważyłem żadnych śladów. Przez pewien czas nie wierzyłem, potem znowu myślałem, że śnię albo że zwariowałem.

– Rutynowa robota z dokumentami. – Behetomotoh powąchał koniak.

– A telefony od Liliane to był wymysł Natalii…?

– Oczywiście, że nie. To też jest w raporcie, tylko na następnych stronicach. Dzwoniła do niej Wassilisa Mówiąca i zmienionym głosem podawała się za Liliane. Oryginału nawet my nie moglibyśmy ściągnąć z obłoków.

– Nie dałeś Natalii żadnych szans. Żadnych. Narkotyki całkiem ją zniewoliły. Oszustwo z dowodami osobistymi i telefony fałszywej Liliane zburzyły zaufanie do mnie.

– A kto powiedział, że miała dostać jakieś szanse?! Ona przecież wiedziała dość. Na ten przykład, wiedziała, kim ja jestem.

– Tak potraktować idealną istotę…

– Skoro ja się jej bardziej spodobałem niż ty… – Na twarz Behetomotoha wypełzł wyraz fałszywego współczucia.

– Co teraz dzieje się z Natalią?

– Jest u Leviahatannaha i u niego pozostanie. Sama wybrała. Pan z Morza potrafi być przystojniejszy nawet ode mnie.

Władca umilkł i wpatrywał się w Adamsa natarczywie.

– Tak, dobrze. Powiedziałeś mi więcej… – wykrztusił Adams.

– Właśnie. Nawet dla ciebie zdekonspirowałem jedną z moich pracownic. Wassilisa Mówiąca musi zostać odsunięta od działań operacyjnych na dłuższy czas. Będzie to dla niej uciążliwe. Skończą się wzbogacone kalorycznie racje na stołówce, fundusz operacyjny, z którego rozliczała się ryczałtem, częsty przydział kuponów na odzież, skierowania na pobyty regeneracyjne w ośrodkach podmiejskich… Przywykła do tego, a teraz będzie musiała zmienić przyzwyczajenia. Oficer-rezydent nie musi tak często przebierać się, bo dekonspiracja grozi mu znacznie mniej; nie ma też sensu przesadne dbanie o jego sprawność fizyczną czy świeżość intelektualną. Zresztą nawet długie pobyty regeneracyjne nie zwiększały skromnej błyskotliwości pedagog Mówiącej…

Adams złapał porozumiewawcze spojrzenie Uombocco. Skoro nadobywatel komendant chce być dobry, warto upomnieć się o inne rzeczy.

– Jeszcze dwie sprawy – powiedział szybko.

– Taak…?

– Czy uwolnisz Renatę?

– Ta sprawa jest w ciągłym załatwianiu. Wiem, jak bardzo ci na niej zależy. Przyznam, że udało się osiągnąć znaczne postępy. Wprawdzie Pan z Morza nie pojawił się na dzisiejszym przesłuchaniu, ale bądź dobrej myśli. A druga sprawa…?

– Czy istniał Alonzo Zumarraga?

– Ach, tak… Owszem, istniał. Nie jest prawdą, jak pisze Battaglia, że zniknął w Rzymie. Zumarraga był świadkiem ukamienowania Raymundo, a zaraz potem został rozpoznany przez tłum. Przeżył mistrza o czterdzieści pięć minut. Nie pozostawił ani jednego traktatu. Przez całe życie był w cieniu Lulliusa.

– A te notatki, szkice, które próbowałem rozwikłać…?

– Zostały sfabrykowane na użytek waszego śledztwa. Rysował je Bieleń, niektóre Mówiąca… W obawie, że braknie im fantazji, przerysowywali dokumenty z naszego archiwum.

Adams ciężko westchnął.

– Skąd więc przesłanki o jego dziele?

– Zbyt często wspominał o swoich pomysłach, żeby nie zostało to zauważone. Gdyby nie pojechał wtedy do Bugii, prawdopodobnie nadal rozwijałby sztukę Lulliusa.

– A czy zostały jakieś prawdziwe notatki Zumarragi?

– Owszem, zostały. – Nadkomendant podszedł do szafy narzędziowej i wyjął z szuflady tekturową teczkę. – Trochę niewyraźnych szkiców i niezrozumiałych bazgrołów… Jeśli chcecie, to przejrzyjcie je w wolnej chwili.

Adams przerzucił zawartość teczki i parsknął śmiechem.

– Przynajmniej trzy z tych szkiców zostały przerysowane stąd przez śledczych. Już je poznałem.

– Banda nieudaczników – burknął Człekoust. – Kręcą, kłamią i migają się od roboty. I jak to wszystko ma działać.

– Nieco zmienili i uprościli te szkice.

– Teraz to bez znaczenia. – Człekoust machnął ręką. Adams wracał do celi, ściskając pod pachą skarb.

198.

Analiza notatek Zumarragi przyniosła rozczarowanie: po siedmiuset latach jego odkrycia okazały się niczym nowym. Zumarraga był zapoznanym geniuszem, którego nie wysłuchano w porę, po części zresztą jak jego mistrza. Kiedyś odkryty przez Zumarragę sposób zapisywania myśli i przekazu informacji byłby rzeczą rewelacyjną, ale ponownie odkryty przez innych, zdążył już stać się rutynową metodą przedstawiania danych, uruchamianą naciśnięciem klawisza w programie kalkulacyjnym przez sprawną sekretarkę przygotowującą szefowi zestawienie bieżących wyników firmy.

Adams nerwowo przeglądał kartkę za kartką: pożółkłe stronice nie potrafiły – a może nie chciały – ujawnić niczego więcej. Pomysł Goodmana, by zająć się uczniem Lulliusa, był w istocie naukowym grobem. Adams właśnie miał w dłoni dowód trafności swoich przeczuć.

Godzinami przeglądał wykresy, na których ściśle powiązano pole powierzchni z natężeniem obrazowanej cechy; czasami z precyzją, która budziła uznanie dla samotnego umysłu sprzed wieków, czasem pobieżnie – z przybliżeniem marnego szkicu. Akurat ta dziedzina nauki rozwinęła się intensywnie. Zumarraga zbyt długo milczał, aby to, co miał do przekazania, zachowało wartość. „Czy tak będzie i z moimi odkryciami?”

Wreszcie przerwał analizowanie zetlałych stronic. Pamiętał niemal wszystkie wykresy. Treść notatek Zumarragi na ogół zgadzała się z dołączonym tłumaczeniem, wystukanym na mechanicznej maszynie do pisania. Drobne rozbieżności występowały zaledwie w kilkunastu punktach. Dość. Nic więcej tu nie było.

Poczuł się okradziony z marzeń. W rzeczywistości notatki Zumarragi pozbawiły go tylko złudzenia, jednak Adams nie potrafił jeszcze tego tak potraktować. Ostatecznie będzie z tego niezła praca monograficzna… Niestety daleko jej będzie do wymarzonego tonu, opisującego odkrytego geniusza wielkości Raymundo Lulliusa. Jeszcze jedna mrzonka, która wciągnęła go w podziemia. Podobnie czuł się, gdy wyjaśniono mu tajniki powstania mechanitonów z korytarzy. Starannie uformował stosik kartek na wolnej pryczy. Można to zwrócić strażnikowi przy okazji najbliższego posiłku.

Dziś obiad nie opóźnił się. Clfugg nałożył mu pełną michę niedosłodzonego grysiku. Zabrał też brudy do pralni i notatki Zumarragi.

Zaniepokoiło to Adamsa przywykłego już do kompletnej bezczynności i braku zainteresowania. Na dodatek w godzinę później pojawił się Ciaken.

– Idziecie na przesłuchanie – rzucił ochrypłym głosem. – Beret!

Adams naciągnął na głowę regulaminowe nakrycie głowy i poczłapał za nim.

Śledczy nie był dzisiaj rozmowny. Na uwagi konwojowanego odburknął z tą samą chrypką:

– Nie włóczcie nogami, Adams. Wysoko podnosić chodaki. Sam szedł zgarbiony, zamyślony. Wydawał się Adamsowi jakby za wysoki, a jednocześnie jakiś przygarbiony: może miał problemy…?

Adams wkrótce zorientował się, że nie jest prowadzony tam, gdzie zwykle. Ciaken zapuszczał się w podziemia budynku komendantury. Na ścianach widniały zacieki, miejscami liszaje grzyba, w korytarzach ciągnął wilgotny ziąb.

„Byle nie za nisko”, pomyślał Adams. Rozglądał się niepewnie: pusto, echo kroków dźwięczy w korytarzu, nie słychać zwykłych nawoływań przy tresurze psów milicyjnych, nie mijają ich śpieszący w służbowych sprawach zaaferowani funkcjonariusze.

„Czy rewelacje Ibn Khaldouniego skończą się moją egzekucją?

Cele śmierci są z reguły umieszczane głęboko w podziemiach”, pomyślał, a włosy zjeżyły mu się pod beretem. „Jego samego nie ma w celi już od wielu dni. Mogli też wznowić proces o jego zamordowanie… Mogli zresztą znaleźć dziesiątki innych powodów, aby mnie skazać i stracić. Ostatecznie, odegrałem już swoją rolę”.

Zatrzymali się przed drzwiami obitymi zardzewiałą blachą. Ciaken wydobył pęk kluczy.

Adamsowi przemknęła myśl, żeby zaatakować samotnego śledczego i zaryzykować ucieczkę. Zanim podjął decyzję, Ciaken uporał się z zardzewiałym zamkiem.

– Wchodźcie. – Ciaken zapalił lampę na biurku.

Weszli do małej, dusznej salki bez okien. Ciaken usiadł za biurkiem. Naprzeciw posadził przesłuchiwanego. Ostry strumień światła uderzył w oczy Adamsa. Tego wymagała procedura przesłuchania. W zupełnie ciemnym pomieszczeniu było to szczególnie przykre.

– No – rzucił Ciaken i obiema dłońmi złapał się za żuchwę. Jednym ruchem zdarł swoją twarz, odsłaniając skrwawione wnętrze.

Adams wydał cichy krzyk.

– To nic – burknął Ciaken. – To tylko klej. – Ręcznikiem starł różowawy żel z oblicza. Spod czerwonej mazi wyłoniła się twarz Człekousta. Nadobywatel uśmiechnął się. – Nawet podobne, nie…? – Rozpostarł zdartą maskę, następnie wrzucił ją do stojącego na wolnym krześle słoja z wodą.

– Sylwetka wyższa i szczuplejsza, ale nie dość, by dostrzec różnicę.

– Tutaj można rozmawiać normalnie. Znalazłem podsłuch i usunąłem. Dość mam tych sztuczek z karteczkami.

– Jak uważasz. Ty bardziej ryzykujesz.

– Tak. To prawda.

– Uważam, że powinieneś spróbować. – Adams od razu przeszedł do sedna. Natychmiast domyślił się, o czym będzie rozmowa. – Kara musiała już dobiegnąć końca. Przecież życie twoich poddanych nie jest wiele gorsze niż życie ludzi w Haddammie.

– Niby jak to mam zrobić…? Powiedzże wreszcie, co wymyśliłeś. Ja nie potrafię tworzyć jak ty.

– Powinieneś opuścić swoje państwo. Pokazać, że jesteś wolny od zachłanności. Od drapieżnej chęci sprawowania władzy i formowania ludzi wedle swojego upodobania.

– Tylko gest?

– To więcej niż gest.

– Wielokrotnie schodziłem do Krum, choćby po to, żeby obserwować twoje poczynania.

– To była wizyta. Ty powinieneś zrezygnować z tego, co dał ci bunt. Odejść z Miasta pod Skałą.

– To się nie uda.

– Cóż prostszego, jak spróbować? Wrócić korytarzami do Rzymu. – Adams usiłował obok oślepiającej plamy żarówki dojrzeć w ciemności twarz rozmówcy.

Behetomotoh nie odezwał się.

– Ciaken wiedział, że wyjście z korytarzy jest zamurowane, więc albo on sam przeszedł labirynt wstecz, albo ktoś inny z Ochrony Ludności.

– Nikt nie był w korytarzach z mojego polecenia. Ja sam też tam nie byłem. Ale wiem, że wyjścia z nich nie ma.

– Kilku robotników z kilofami w godzinę usunie przeszkodę.

– Nie usunie. Jestem tu zamknięty. Moi robotnicy nie zdołają zburzyć tego muru, nie potrafiłbym nawet wejść do tych korytarzy.

– A próbowałeś?

Behetomotoh wyłączył lampę.

– Nie ma po co. Nie ma nadziei, że się uda.

– A linie lotnicze? Kiedyś widziałem ich reklamę na mieście.

– To było zrobione dla ciebie, żebyś poczuł się tutaj bardziej swojsko. Stąd nikt nie odleci.

– Musisz więc sam podjąć decyzję.

Nadobywatel nie odpowiedział, wyłowił maskę ze słoja, energicznie strzepnął z niej wodę a następnie założył, żeby niepostrzeżenie odprowadzić Adamsa do celi.

199.

Następnego dnia wczesnym popołudniem znów pojawiła się znana sylwetka zbyt wysokiego Ciakena taszczącego mały pakuneczek. Bez słowa wszedł do celi i podał zniekształcone oblicze Bielenia Adamsowi, a ten naciągnął je na swoją twarz. Wyczuł, że jest pokryte od wewnątrz wilgotną, miękką masą. Maska zaraz przywarła do skóry i przestała się przesuwać, kiedy Adams otwierał usta lub mrużył oczy.

Azahael podał Adamsowi spakowane bryczesy, skajową kurtkę, czarne, skórzane buty i czapkę z daszkiem – mundur śledczego. Adams szybko założył na siebie służbową odzież. Pasowała jak ulał.

– Idziemy – rzucił.

– Na oddział żeński?

– Potem.

– Daj mi simbolon Renaty.

– Jest u mnie, w gabinecie.

Gdy się tam znaleźli, Azahael opróżnił szuflady biurka, wyjął sporo papierów i porozdzielał po kieszeniach. Podał Adamsowi mały kawałek ceramiki. Ten uważnie sprawdził, co otrzymał i schował do kieszeni kurtki.

Azahael chwilę przyglądał się krytycznie opuszczanym włościom.

– Zobacz choć, co opuszczasz – powiedział do Adamsa. Ten spojrzał nań pytająco.

– Tam, wśród chmur. – Nadkomendant odsunął zasłonę i otworzył drzwi na balkon gabinetu.

Dziś powłoka chmur była wysoka. Adams oparł dłonie na balustradzie, przysłonił oczy dłonią. W ich kierunku leciał okazały ptak o tęczowych skrzydłach. Rósł w oczach. Adams dostrzegł rozwiane, złote włosy ujęte nad czołem diademem, ramiona wyciągnięte przed siebie, bransolety na przegubach dłoni i na nogach. Cudowna latająca kobieta o ciele pokrytym barwnym, świetlistym ornamentem. Adams poznał ją.

– Liliane. Przecież jej nie zapomnę – powiedział cicho. Liliane zataczała to kręgi, to pętle nad budynkiem urzędu. Azahael położył mu dłoń na ramieniu.

– Ona może wylądować – powiedział – i wrócić do ciebie. Będziesz jednak musiał pozbyć się tej małej żmii.

– Renaty?

– Ona nie zniosłaby drugiej kobiety przy tobie. Nie jest tolerancyjna jak Lilith.

– Jak kto?

– No, Lilith czy Lilituhu. No, Liliane, twoja kobieta. Znasz jej imię. Powiedział ci je Ibn Khaldouni. Wiele razy oglądaliśmy tę kasetę z waszą konspiracją. To przekazywanie wiadomości za pomocą kurzu na podłodze w celi. Te uwagi o kropkach pod literami.

Adams nie wezwał latającej piękności.

– Wejdźmy do środka – powiedział.

– Wiele tracisz, opuszczając Miasto pod Skałą, bo ona dotąd nie została jeszcze całkiem utracona. – Azahael skinął w stronę świetlistej, tęczowej dziewczyny.

– Ty tracisz więcej.

– Teraz to ty się mylisz. Ja odzyskam to, co kiedyś utraciłem. Wrócę tam, skąd spadłem. Idziemy już.

– Na oddział żeński.

– Oczywiście. Bierz, to dla niej. – Władca rzucił mu białawy flak.

Adams rozprostował oblicze starszej niewiasty. Miękki lateks idealnie imitował prawdziwą skórę.

– Wassilisa Mówiąca. – Azahael wyszczerzył białe zęby. – Ot, taki żarcik, a dla was jakaś rekompensata… Była śledczą prowadzącą dla obu Ew.

Ruszył szybkim marszem, Adams pognał za nim. Kilkaset metrów bliźniaczo podobnymi do siebie korytarzami, kilka pięter w dół jedną klatką schodową, potem kilka w górę inną. Mijani funkcjonariusze salutowali obu śledczym. Z jakiejś budki strażniczej pseudo-Ciaken pobrał wielki pęk kluczy. Dalszą część korytarza odcięto zakratowanymi drzwiami. Azahael bez trudu znalazł właściwy klucz. W dali strażniczka-kalifaktorka ciągnęła za sobą wózek z posiłkiem. Otwierała po kolei drzwi do cel i wydawała strawę. Rozchodził się zapach gorącego grysiku. Przecisnęli się obok jej wózka.

Wreszcie właściwe drzwi. Renata zerwała się na widok funkcjonariuszy. Patrząc niechętnie, wyprężyła się w postawie zasadniczej. Beret, zgodnie z regulaminem, miała pod epoletem.

– Załóżcie tę kurtkę, bryczesy i buty – rzucił sucho Azahael. – A to na twarz – wziął od Adamsa maskę Mówiącej.

– Dlaczego…? – wyrwało się Renacie.

Adams gestem nakazał jej milczenie, a następnie zdarł z twarzy maskę Bielenia. Skóra gwałtownie zapiekła.

– Co wy…!? – syknął Azahael, ale rzucił Adamsowi ręcznik. Renata ze zdumienia otworzyła usta. Adams energicznym ruchem starł z twarzy różową galaretkę.

– Przebierz się. Wychodzimy stąd – powiedział.

– Dobrze, ale nie oddawaj mu ręcznika.

Adams przyjrzał się trzymanej szmacie, złożył w kostkę i upchał w kieszeni munduru.

– Mój simbolon! - powiedziała z naciskiem.

– Masz w kieszeni na piersi kurtki – powiedział Azahael.

Oboje z Adamsem sprawdzili, czy połówki pasują. Następnie Renata szybko przebrała się w bryczesy, a kurtkę strażniczki narzuciła na więzienny kubrak. Z odrazą nałożyła na twarz paskudne oblicze Wassilisy Mówiącej. Adams zafascynowany patrzył, jak znakomicie wykonana maska przywiera do jej skóry. Już po chwili grymasy czy mimika obwisłej, pomarszczonej twarzy stały się zupełnie naturalne. Nawet jej oczy jakby zrobiły się wodnisto-niebieskie – miał przed sobą szpetną sześćdziesięcioletnią niewiastę o tępej, dużej, mięsistej twarzy i bezbłędnej, dziewczęcej sylwetce.

– Tego chciałeś? – rzuciła do niego.

Adams nie wiedział, co odpowiedzieć.

Azahael skinął głową w kierunku wyjścia. Należało mówić jak najmniej – wszędzie był przecież podsłuch.

200.

Tym razem droga korytarzami była krótsza. Starali się zrównać krok, iść jak mały oddział. Zwykle tak poruszali się funkcjonariusze. Adams cały czas czuł lekkie mrowienie skóry pod maską. Nie było to bolesne, ale lekko swędziało, trochę jak skóra Gaberci po Stronie Trupa. Odruchowo drapał się po policzkach, zawadzał palcami o nozdrza, mocno ściskał nos. Renata robiła to samo.

W garażu pseudo-Ciaken złożył formularz zapotrzebowania, musiał jeszcze pokwitować odbiór wozu. W oszklonej budce siedział rosły funkcjonariusz o nalanej, nieogolonej gębie.

– Wy, Ciaken, to się zawsze ustawicie – mruknął garażowy. – Co dzień przejażdżka.

– Taak…? – zdziwił się skryty pod maską zwierzchnik.

– A dzisiaj to dokąd?

– Zobaczyć, jak Kalduni nosi zaopatrzenie. Ma się nie obijać.

– He, he, he… – zarechotał strażnik. – To zupełnie jak wczoraj… Na dodatek na ten piknik jedziecie z całym patrolem. Wy to macie dojścia do Starego. – Pokiwał głową z uznaniem. – Ale wam to się skończy.

– Skończy się. – Skinął głową pseudo-Ciaken. Furgonetka długo nie chciała zapalić. Ruszyła dopiero na korbę.

Adams usiadł koło Azahaela, a Renata na tylnym siedzeniu. Był to stary, niemiłosiernie zużyty samochód, w którym szyby telepały na każdym wyboju, a klamka do drzwi walała się na podłodze. Pomiędzy przednimi siedzeniami, wokoło dźwigni biegów, znajdowało się całe złoże niedopałków. Gdy tylko ruszyli, Azahael zaczął ćmić papieros za papierosem; niedopałki beznamiętnie dorzucał do kupy poprzednich. Zanim przyjechali pod Ogrody Przewodniczącego Nero, wypalił ich sześć. Na każdym skrzyżowaniu, w każdym korku pieklił się i wrzeszczał na innych kierowców albo pokazywał im obsceniczne gesty. Ci na ogół odpowiadali tylko zalęknionymi spojrzeniami; jedynie z innych furgonetek Ochrony Ludności w odpowiedzi dolatywały wiązanki przekleństw i wulgarne gesty.

W czasie jazdy Adams trzymał za burtę wozu lub ramę okienną, tak telepało na dziurach w asfalcie. A kiedy zatrzymywali się w korku, nerwowo drapał się po nieznośnie swędzącej twarzy.

Zaparkowali przy bramie Ogrodów. Trzeba było najpierw odnaleźć leżącą na podłodze korbkę, z wizgiem trącej gumy opuścić szybę, wystawić na zewnątrz rękę i stamtąd otworzyć drzwiczki wozu. Wygnieciony i wytrzęsiony Adams z ulgą opuścił niewygodny pojazd. Będąc w znajomym miejscu, nie potrafił powstrzymać wzruszenia. Idąca obok Mówiąca odpowiedziała mu wymownym spojrzeniem. Może myślała o tym samym. Wkrótce ujrzeli dwie znajome bliźniacze sylwetki. Przy Cayleiach pełnił dzisiaj służbę Ribnyj.

– Jest uzasadnione podejrzenie, że Obiekt Jeden i Obiekt Cztery będą dzisiaj próbować przeniknięcia – powiedział do niego pseudo-Ciaken. – Wzmacniamy wartę.

Ribnyj rozdziawił gębę.

– Wy się przenosicie, Ribnyj. Zajmujecie pozycję przy bramce. Zdrzemniecie się na służbie albo przegapicie uciekinierów, to wam Stary gębę obedrze ze skóry. Wykonać!

– Tak jest! – Funkcjonariusz oddalił się truchtem.

Po chwili byli już na trawniku.

– Poznasz, która to z nich? – rzucił Azahael.

– Bez trudu. Wystarczy zajrzeć do dziupli.

Adams zdecydowanie skierował się ku jednemu z drzew.

– Hemfriu, nie! – krzyknęła Renata. – Najpierw zdejm to z twarzy!

– Milcz! – powiedział Azahael. – Bo wrócisz do Krum.

– Ona wychodzi z nami. To był warunek.

– Niech będzie.

Renata zdarła maskę. Krzywiła się z bólu, nie przestając ciągnąć. Wreszcie nieprzydatny łach wylądował w trawie. Bardzo starannie przecierała twarz ręcznikiem – wreszcie znikły ostatnie ślady żelu.

Adams, skubiąc skórę, usiłował wyszukać krawędź maski. Dopiero Renata pomogła mu odnaleźć niemal niewidoczny karb. Pociągnął raz i drugi, wreszcie obca skóra zaczęła powoli ustępować. Ciągnięta z całej siły, odklejała się centymetr po centymetrze. Adamsowi stanął przed oczyma powrót spod Płomienistych Wrót. Czyżby tym razem on znalazł się w sytuacji Pachoma…?

Chwilami czuł, jakby maska wyrywała całą miękką tkankę, bał się, że po zdarciu pozostanie tylko goła czaszka. Jednak skóra na twarzy wytrzymała umiejętnie wywieraną siłę. Pomoc Renaty okazała się nieoceniona. Ciągnąc sam, roztargałby sobie twarz. Wreszcie uwolnił się od nieznośnego piętna.

– Ręcznik – rzuciła Renata. – Wycieraj do sucha. Nic z tego świństwa nie może pozostać na skórze, bo dostaniesz wrzodów albo czegoś jeszcze gorszego.

– To przyrastało?

– Nie czułeś? Gdybyś zajrzał do korytarza, przyrosłoby na zawsze. To były prawdziwe twarze tamtych funkcjonariuszy, nie żadne maski.

Adams spojrzał z wyrzutem na Azahaela.

– Inaczej nie wyszlibyśmy z komendy. Każdy jest tam nieustannie sprawdzany na dziesiątki sposobów. – Demon wzruszył ramionami. Teraz on ściągnął z twarzy maskę Ciakena i wysuszył skórę ręcznikiem.

– Mogę tam już zerknąć?

– Jeśli on czego jeszcze nie ma w zanadrzu. Nie ufam mu – powiedziała. – Tylko wzbudza nadzieję, by potem wpędzić nas w rozpacz. Hemfriu, nie budź w sobie tej nadziei. Cieszmy się, że przez jakiś czas jesteśmy razem. On może znowu zapragnie nas rozdzielić.

– Nic nie mam w zanadrzu – obruszył się Azahael.

Adams podszedł do Cayleii bliższej parkowej ścieżki. Zajrzał do dziupli. Zauważył uchylone drzwi i korytarz wiodący w niebyt.

Prawa dziupla była ciemna. Nie zaryzykował wejścia na fałszywą ścieżkę.

– Tędy – powiedział.

– Obejrzyj obydwa drzewa – powiedział władca.

– Czas ucieka. Nie zostaniemy schwytani? – zaniepokoiła się Renata.

– Ribnyj jest durny jak kłoda drewna. Do końca zmiany nie ruszy się sprzed furtki.

W lewej Cayleii też były dwie dziuple. Jednak obie zwyczajne: jak dziuple drzewa, tyle że o powierzchni uformowanej w nieskończenie rozgałęzione igły. Pierwsza była pusta, z drugiej sterczały podeszwy butów i dochodził intensywny trupi odór.

Adams cofnął się.

– To świństwo to były funkcjonariusz-idiota, który usiłował zasłużyć się, łapiąc cię w czasie spływu do Krum. Wskoczył, niestety, do niewłaściwej dziupli. Teraz nie da się go usunąć, tak się zawdział za te drobniutkie igiełki. Trzeba czekać, aż sam się rozłoży.

„Dwa bliźniacze drzewa, jedno mieści w sobie światy, a drugie jest tylko atrapą, ssącą ludzką krew”, pomyślał Adams.

– Tak musiało być. – Azahael złapał jego myśl. – Zawsze z jednego ziarna Cayleii wyrastają dwa drzewa.

– Jak to się stało, że trafiłem do właściwej?

– Musieliśmy tak pokierować twoją ucieczką, abyś biegł od strony stadionu. Tylko tak mogłeś nie zauważyć dziupli w drugim drzewie i trafić do właściwego otworu. W przeciwnym razie pomyślałbyś, że Miasto jest korytarzem i wskoczył na miejsce tego durnia.

– Chodźmy stąd – powiedział Adams i skierował się do właściwej dziupli. Podsadził Renatę, żeby nie poraniła się o mikroskopijne ostrza.

Potem skorzystał z pomocy Azahaela. Demon poradził sobie sam.

Zamknęli drzwi i znaleźli się w korytarzu oświetlonym łagodnym blaskiem, który kiedyś opuścił, wędrując w głąb podziemi Watykanu w towarzystwie Liliane.

201.

Efekt był niewiarygodny: cały dotychczasowy świat zniknął, pozostała tylko ciasna salka, zupełnie jak wtedy, gdy towarzyszyła mu tutaj Liliane. Tylko że teraz obok stali Renata i Azahael.

Nie wierząc zmysłom, Adams jeszcze raz otworzył drzwi i wychylił głowę: szaleństwo topologiczne było faktem – po tamtej stronie był przestwór, otaczający wąski przecież pień Cayleii; był park, pokryte szarą warstwą chmur niebo. Po zamknięciu, filtr zdrowego rozsądku czynił to wszystko niemożliwym.

– Nie traćmy czasu – powiedział Azahael. – Pogoń wkrótce wyruszy. Pan z Morza już pewnie wie o naszej ucieczce. Prowadź, Adams.

Korytarz był oświetlony, kanapę pokrył kurz. Adamsowi trudno było uwierzyć, że tu przespał noc w ramionach Liliane. „To aż tak dawno temu…? Aż tyle kurzu się zgromadziło…?”

Azahael posłał mu zbójecki uśmiech.

Szli szybkim krokiem, jednak korytarz ciągnął się i ciągnął, a przecież miał mniej niż dwieście metrów.

Wreszcie drzwi i salka.

– Gdzie teraz?

– Prawe – podpowiedziała Renata.

– Tak, prawe. Tu będzie najwspanialsza kolekcja mechanitonów. Niektóre z nich potrafią mówić – dodał do Renaty.

– Zrobił je twój przyjaciel – powiedziała Renata.

– Raczej fałszywy przyjaciel.

– Ibn Khaldouni był twoim przyjacielem. Niezależnie od tego, do czego został zmuszony.

– Mówisz zbyt wiele – warknął Azahael.

– Nawet teraz…? Przecież uciekamy razem.

– Tak. Uciekamy razem.

Trudno było nadążyć za Azahaelem gnającym korytarzem. Adams chwycił Renatę za rękę. Niemal biegli. Mechanitony trafiały się nieco rzadziej, jakby coś rozciągnęło korytarz do monstrualnej długości. Sfinks patrzyła nieruchomym wzrokiem. Renata przypatrywała się rzeźbom z zainteresowaniem. Były o wiele piękniejsze liż te eksponowane na placach Miasta pod Skałą czy rzeźba Latarnika w Krum.

Mijając Wenus z Ostii, przystanęła: Oblicze posągu wydało się jak jej własne – te same duże oczy, ten sam owal twarzy. Sylwetka posągu była jej sylwetką: pełne piersi jak owoce, krągłe biodra. Kto kiedy skrycie ją podejrzał i utrwalił w kamieniu i metalu…?

Adams natomiast co chwilę odwracał głowę, nadal ulegając fascynacji. Piękne mechanizmy, wymarzony cel do badań. Na dodatek te tutaj potrafiły sensownie odpowiadać na pytania – wprawdzie we śnie, ale cóż nie jest snem…?

– Piękne kopie dzieł starożytnych zaprojektował Ibn Khaldouni – powiedział Adams. – W średniowieczu nie stanowiłyby takiej sensacji. Już Gerbert potrafiłby skonstruować taki mechaniton.

– Właśnie, Gerbert… – Renata schwyciła go za rękaw.

– Ty! – Azahael skierował na nią palec. – Nie wymawiaj go…!

– Skoro robił zegary – Adams wzruszył ramionami.

– Właśnie – uciął rozmowę Azahael.

Obojętnie mijał wspaniale odrobione mechanitony. Odegrały już przecież swoją rolę. Jednak to właśnie jego krzyki zaaktywowały mechaniton.

– Adams! – powiedziała Pani z Ostii. Zatrzymał się i podszedł do niej.

– Tak, pani?

– Wyprowadzisz stąd Renatę za rękę, nie inaczej. Pamiętaj.

– A zamknij się, ty cholerna, blaszana kukło! – krzyknął Azahael.

– Masz pozdrowienia od kolegi. – Mechaniton zignorowała wrzask nadobywatela, patrząc na Adamsa.

– Dziękuję – powiedział do siebie, gdyż rzeźba już znieruchomiała.

– Ja po prostu chcę jak najszybciej mieć to za sobą – powiedział Azahael. – Namówiłeś mnie do ważnego kroku. Chcę jak najprędzej przekonać się, że postąpiłem słusznie.

Z oczu Wenus Knidyjskiej ściekło kilka mosiężnych łez, a Kapitolińska lekko się uśmiechnęła. Tylko odziana Pani z Melos spoglądała zagniewana, szczelnie zasłaniając biust ramionami.

202.

W następnej sali poszli w prawo. Minęli nieruchomego skorpiona, który w którejś z warstw snu-nie-snu, jawy-nie-jawy „przepołowił” Adamsa. W porównaniu do poprzedniego ten korytarz wydał się nieoczekiwanie krótki.

Znowu sala, znów Azahael zatrzymał się, żeby Adams mógł wskazać mu właściwe drzwi, tym razem lewe.

W tym korytarzu Azahael przyśpieszył jeszcze bardziej, z rozmachem walnął na odlew w mijaną rzeźbę. Kamienna Pani z Melos straciła ręce. Uderzeniem dłoni władca potrafił odłamać grube kawały marmuru.

– Ha…! Wreszcie wygląda, jak powinna.

– Nie gnaj tak. Nie mogę nadążyć.

– A co mi tam… – prychnął Azahael, ale zreflektował się i obejrzał. – Dobra. – Zawrócił, zainteresowało go co innego. Złapał pilum stojącego z boku posągu legionisty. Z rozmachem kilkakrotnie pchnął nim w twarz Wenus z Ostii. Uderzał tak długo, dopóki nie roztrzaskał jej twarzy.

Adamsa przeraziła radość, z jaką Azahael dewastował rzeźby, i jego nieokiełznana siła.

– I tak masz już taką. Po co ci druga…? Właściwie to Leviahatannah wpadł na pomysł, że trafisz na tę małą. I można dać rzeźbie jej twarz. Twarzy tej rzeźby nie może zobaczyć nikt inny.

– Azahaelu, pamiętaj, co mówiłeś! Nie łam obietnic.

– Nie, nic. Poniosło mnie. Chodźmy dalej. Ale dlaczego wybrałeś tę małą, tego nadal nie rozumiem.

– Renatę?

– Właśnie. – Człekoust gnał, rzucając swoje uwagi przez ramię ku dyszącemu ze zmęczenia Adamsowi, który ledwie za nim nadążał. Gdzieś z tyłu została Renata. Słychać było tylko tupot jej stóp.

„Te korytarze miały co najwyżej po sto kilkadziesiąt metrów, najwyżej dwieście, a teraz tak się to dłuży…”, przemknęło przez myśl Adamsowi. „Tu powinna być rzeźba skorpiona. Może ją przestawili…?”

– Dostałeś wszystko, czego mogłeś zapragnąć, a jednak zrezygnowałeś dla tej małej, o wilgotnych czarnych oczach łani.

– Wszystko?

– Lilith jest kobietą – ideałem cielesnym. Ideałem dla każdego mężczyzny, dla każdego innym, ale idealnie dopasowanym fizycznie – dodał pod nosem.

– Co mówisz?

– Odrzuciłeś Lilith – powiedział Azahael.

– Zaszokowała mnie. Mówiłem pod wpływem impulsu. Nie miała ani chwili do namysłu, tylko pofrunęła. Zareagowała niezwykle gwałtownie.

– Potem Natalia. Kobieta specjalnie stworzona dla ciebie.

– Natalia sama odeszła. Bardzo ją kochałem.

– Mogłeś ją zatrzymać.

– Próbowałem. Nie udało się.

– Irytująca ta twoja nieudolność – warknął Azahael. Nie dyszał z wysiłku. Gnał przed siebie, jakby mu skrzydła u stóp urosły.

– Żal mi Natalii, która nigdy nie wyjdzie na powierzchnię.

– Trzeba było aż sfingować zabójstwo Ibn Khaldouniego, byście nie pogodzili się z Natalią – wygarnął Azahael. – Z nią mogłeś powrócić do Heddenu. Droga tam nie była przed tobą nieodwołalnie zamknięta, póki Natalia mogła do ciebie wrócić.

– Przecież Natalia mnie nie chciała. Unikała mnie.

– Skąd wiesz, że tak było przez cały czas? Ona wahała się, targały nią wątpliwości. Właśnie dlatego, że obawialiśmy się waszego pogodzenia, skłoniłem cię do zejścia na Dół.

– Co teraz będzie z Natalią?

– Sama wybrała. Zostanie w Mieście pod Skałą.

– Żal mi jej.

– Żałuj. Romans z Renatą pozbawił cię możliwości powrotu do Heddenu. I to na zawsze. Możesz wspiąć się tylko z powrotem na powierzchnię Haddammy. Wyżej nie dasz rady. Coś w niej takiego zobaczył…?

– Jest piękna, dobra, nie okłamała mnie – mówił Adams, ale już wzbierała w nim złość. A czegóż ten od niego chce…? Dlaczego ten demon tak twardo go egzaminuje…? I to podczas dziwacznego marszu, kiedy nie można się namyślić nad odpowiedzią… – Ona jest dla mnie.

– Przecież nawet jej nie miałeś.

Adams zatrzymał się, by uspokoić rozdygotane serce.

– Czemu nie idziesz?

– Zaczekam na Renatę. Taka gonitwa nie ma sensu.

– No, dobra. Ja też zaczekam.

Wkrótce nadeszła. Dłonią przytrzymywała chustę zarzuconą na głowę. Podniosła na Adamsa rozświetlone spojrzenie, ze spoconego czoła odgarnęła jasny kosmyk.

– Już jestem. Pamiętałam, jak skręcać – powiedziała.

– To w drogę – rzucił Azahael.

– Dobra. Tylko po co ten szaleńczy pośpiech?

– Lubię szybki marsz.

203.

Adams zatrzymał się przed drzwiami kończącymi korytarz. Czy wskazać mu wejście do następnego korytarza? Czuł coraz mocniej, że nie powinien tego robić.

Chciał porozmawiać, upewnić się w szczerości zamiarów władcy. Zanim jednak zdążył otworzyć usta, Azahael powiedział:

– A ty myślisz, że zdołasz mnie powstrzymać?! Teraz…? Nie bądź śmieszny.

– Tylko ja znam regułę wyjścia z podziemi.

– Skażesz na śmierć głodową tę swoją Ponownie Urodzoną…? Nie będziesz miał tyle siły. – Twarz Azahaela wykrzywiła się szyderczo.

– Zrób tak – powiedziała Renata. – Nie chcę, żeby za moją sprawą stało się tak wiele zła. Jeśli to go powstrzyma, prowadź nas fałszywą drogą.

– Znowu ty…! – Azahael pogroził jej pięścią. – Nie myśl, że przestaliśmy patrzeć na ciebie – sapnął. – Nie sądź, że nam się wymkniesz. Czy w Szeolu, czy w Haddammie…

Sam wszedł do salki i tu zatrzymał się przed dwojgiem drzwi. Zaczekał, aż Adams i Renata go dogonią.

– To tu. – Wskazał na prawe. – A co ty myślisz, Adams? Że te twoje sekrety są takie trudne do przejrzenia? Powiem ci więcej: za tymi drzwiami będzie korytarz i następna, ostatnia już para drzwi. A ja pójdę w lewe… – Wybuchnął śmiechem. – A co, może nie? Pomyślałeś, że poświęcisz się i mnie zatrzymasz? Za dużo sobie wyobrażałeś, Adams.

Już był nie do powstrzymania.

– Może chcesz ujrzeć, gdzie wracasz, co…!? – Skrzywił się złośliwie.

– Tu? W korytarzu?

– A czemu nie? To też potrafię! – Azahael zatoczył ręką kółko. – Patrz i drzyj!

– Nie…! Hemfriu! Nie! – Renata zdecydowanym ruchem narzuciła na twarz Adamsa chustę i jeszcze róg szaty. – Nie patrz!

– Zaciśnij powieki z całej siły!

Sama mocno przywarła do niego, wtulając twarz w jego ramię.

Pod zaciśniętymi powiekami rozbłysło. Jadowicie biały blask wolno ciemniał w kremowy i żółty. Potem następny rozbłysk, i jeszcze jeden. W korytarzu zrobiło się gorąco. Zapachniało spalenizną.

– Nie chcesz wiedzieć, co się tam teraz dzieje, to nie – powiedział obojętnie Azahael i ruchem ręki zgasił palącą wizję.

Jeszcze przez minutę gasły pod powiekami powidoki.

Chusta Renaty rozsypała się w pył. Była zupełnie zetlała. Podobnie stało się z zewnętrznymi fałdami jej szaty. Odsłonięte przeguby dłoni Adamsa i Renaty zarumieniły się od lekkiego oparzenia, a rozgrzane cholewki czarnych wojskowych butów parzyły w łydki.

– Oślepłbyś, Hemfriu – powiedziała. – Niektórych widoków nie wolno oglądać.

– No to możecie iść za mną albo tu pozostać – rzucił Azahael. – Wolna wola.

„Nawet jeśli pokazał eksplozję nuklearną, to nic nie znaczy. Skoro broń jądrowa została wymyślona, ktoś ulegnie pokusie i pewnie znowu ją gdzieś zastosuje”, pomyślał Adams.

204.

Ostatni korytarz okazał się nadzwyczaj krótki, a może to zdenerwowanie i to, że był niemal pusty, narzuciło takie wrażenie. Znaleźli się przy ostatnich drzwiach. Pierwsza salka przyniosła wspomnienie pamiętnego dnia, kiedy po zwiedzaniu Muzeów Adams skręcił w lewo, nie w prawo jak wszyscy wychodzący.

Azahael otworzył lewe drzwi. Widać było za nimi ceglany mur, zaprawa zdążyła tu i ówdzie nierówno ścieknąć, zanim stężała. Od tej strony nikt jej nie wyrównywał. Adams spojrzał na Człekousta. Ten podał mu kilof. „On go niósł przez całą drogę?”, przemknęło przez myśl Adamsowi. Nie zauważył, by mroczny towarzysz dźwigał to narzędzie. Czy ktoś mu je przygotował?

– Cóż, bierz się do roboty – powiedział Człekoust. – Słowo się rzekło.

– Nas to kiedyś zawróciło w podziemia.

– W podziemia poprowadziła cię Lilith.

Adams bez przekonania uderzył kilofem. Skruszył parę cegieł. Azahaelowi to wystarczyło. Uderzył pięścią w ścianę. Walił coraz mocniej, równo, metodycznie, jak młotkiem.

– Nie dał rady – wydyszał. – A tak się starał. Dziesięcioma pieczęciami mnie zamknął.

– Sylwester, czyli Gerbert?

– A jak go zwał, tak zwał… Oni wszyscy jednacy. – Azahael pogardliwie wzruszył ramionami. – Nic mu to nie pomogło. Nic a nic. Swój Biały Pałac na mnie pobudował, żeby mocniej przycisnąć. Budował, pieczętował, zaklinał i nic nie pomogło.

– Dlaczego na pieczęciach pisało: „Silvestere”…?

– Bo musiało. Jeszcze nie wiesz, co to znaczy?

Adams nie odpowiedział.

– Gdybyś do końca wiedział, tobyś nie pytał.

„Tak jest w rzeczywistości…”, myślał Adams. „Jak Sylwester mógł go skutecznie uwięzić, powstrzymać…? Oczywiście pod świątynią, przygniatając go największą świętością. A najmocniej przygniotła go świątynia świątyń, Piotrowa”.

– A co myślisz, Adams? Dlaczego pierwszy z nich przyszedł właśnie tutaj, żeby umrzeć? – Azahael odpowiedział, zanim Adams zapytał. – Myślisz, że nie wiedział o Moście? Przyszedł specjalnie tutaj zginąć i tu go pochowali. Aby sobą zamknąć, mnie zapieczętować, aby kiedyś zbudowali tę bazylikę. Wiedział, że następnych Strażników też tu będą chowali, a siła pieczęci będzie rosła ze świętością każdego z nich. Ale przeliczył się, on i jego następcy też. Przez wieki zbudowali naprawdę silny dekiel na mnie… – Skrzywił się ironicznie. – Jednak co jeden człowiek zamknie, inny człowiek musi kiedyś otworzyć. Wychodzę stąd, zbrzydło mi to miejsce między kamieniami. Teraz cała Haddamma będzie moja.

Mocniej uderzył w mur i jeszcze raz. Zaczęła się sypać zaprawa. Uśmiechnął się do siebie i znowu kilka razy uderzył. Cała konstrukcja pękała i trzęsła się pod ciosami jego pięści. Wreszcie wypadła pierwsza cegła, wpuszczając jasny promień, po niej druga, trzecia i następne. Azahael wybił otwór wystarczający do przejścia.

Pył powoli opadał, przez otwór wpadało ostre światło dnia. Ani Adams, ani Renata nie ruszyli ku blaskowi. Zabrakło im odwagi.

– Azahaelu, pamiętaj o swoich słowach. Pozwoliłeś mi odejść, by okazać skruchę.

– Ty głupcze! – twarz Człekousta stwardniała w wyrazie nienawiści i pogardy. – To nie ja pozwoliłem ci odejść. To ty rozbiłeś ten mur, aby mnie wypuścić! Wystarczyła twoja zgoda, wystarczyło twoje pierwsze uderzenie. Mnie samemu nie było tego wolno. Patrz! Rozejrzyj się, dokąd wracasz! – Azahael mocno popchnął Adamsa przed siebie wprost w wybity otwór.

Obluzowana konstrukcja zaczęła drżeć, jakby chciała zamknąć dziewczynę w środku.

Adams jednym susem znalazł się przy Renacie. Zgodnie ze wskazówką Ibn Khaldouniego, przekazaną ustami Wenus, schwycił Renatę za rękę i wspinając się po leżących cegłach, wyprowadził z podziemi.

– Tylko tak wolno mi było opuścić podziemia – powiedziała. – Te drzwi nigdy nie istniały, ale czasami otwierają się niebezpiecznie.

Wyszli na jakiś placyk. Drzwi ledwie do połowy wystawały ponad bruk. Ścieżki wiodącej od furtki już nie było. Nic nie pozostało z trawnika okalającego mury Watykanu, mury Leona były zrujnowane. Warowny mur przetrwał wiele stuleci, aż kataklizm go zniszczył.

Wokół, jak okiem sięgnąć, ciągnęło się morze ruin, kupy gruzu. Wieczne Miasto zamieniło się w płaskie, szare wzgórza z rzadka straszące przeziorami okien i wyszczerbionymi zębami ścian.

A nad wszystkim kładły się ciemne, burzowe chmury, aż granatowe, aż gęste od niesionej wilgoci. Jeszcze znad horyzontu słońce puszczało ostre szpile ostatnich promieni. Trzeba było zmrużyć oczy.

– Wszystko przygotowane na moje przyjście! – powiedział triumfalnie Azahael. – Taki powrót! Kurtyna w górę! – Oblicze demona jaśniało.

– To wszystko przeze mnie?

– A jak myślisz? – Azahael odwrócił się ku niemu. – Wreszcie znowu tutaj… Wreszcie wolny! – Głęboko wciągnął powietrze. Wykonał nieokreślony ruch dłonią. – Nie myśl, że przestałem być czuły na piękno. – Te chmury, to słońce… Nawet te gruzy mają klasę. Ja to widzę, Adams. Potrafię to zauważyć i docenić. – Rozejrzał się. – Wiesz, co zrobię…?! – krzyknął. Jakby urósł, spotężniał. – Zostanę magikiem. Mistrzem iluzji. Wyśmieję Galilejczyka. Na oczach milionów, przed kamerami umrę na trzy dni, a potem zmartwychwstanę. To będzie spektakl… Wszyscy zobaczą na ekranach, wszyscy uwierzą, że ja jestem Nim…! A ja z tego zrobię cyrk, szoł…!

Wyciągnął dłoń ku Adamsowi.

– Chodź za mną. Przydasz mi się. Będziesz rządził światem, będziesz nim administrował dla mnie.

Adams odruchowo cofnął się, biorąc w ramiona Renatę.

– Zostaw tę małą, Adams. To nie ma sensu. Sięgniesz po kobiety, o jakich zamarzysz i będziesz miał, którą zechcesz. Zdołasz każdą z nich przymusić.

– Nie idę, Azahaelu. Okłamałeś mnie. Demon wzruszył ramionami.

– Oczywiście, wielokrotnie, ale tyś nie lepszy, sam chciałeś złapać mnie w pułapkę apokatastazy. Zapomniałeś, że intrygi są naszą specjalnością, tak jak twórczość jest waszą. Idziesz?

– Nie.

Renata pociągnęła Adamsa do tyłu, bo w tej samej chwili muskularne ramię Azahaela wystrzeliło ku twarzy Adamsa, by wyrwać mu oczy. Jednak końce pazurów ledwie dosięgły ofiary, rozcinając skórę od krawędzi włosów nad czołem w dół. Fala krwi zalała Adamsowi oko.

– Ach, to znowu ty – syknął Azahael i spojrzał wściekle na Renatę. – A zresztą, bez znaczenia. Kto inny to dla nas zrobi. I tak świat od zawsze należał do nas.

Rozpostarł szeroko czarne, błoniaste skrzydła.

– Piór mi odmówił! Nawet to miało mnie poniżyć. Ale te mi zupełnie wystarczą.

Zamachał skrzydłami, sprawdzając siłę nośną.

– To lubię.

Parę mocnych uderzeń skrzydeł i demon wzniósł się w powietrze. Nabierając wysokości, zatoczył kilka kręgów i odleciał ku jasnej tarczy słońca znikającej pod horyzontem.

Adams lękał się. Serce zamierało jakby od przejmującego ziąbu mocniejszego niż ból.

Pan jest moim pasterzem i nie chcę innego, pozwala mi leżeć na zielonych pastwiskach. Prowadzi nad wody spokojne: krzepi moją duszę.

Wiedzie mnie drogą dobrą, bo Jego Imię to znaczy.

Chociażbym szedł Ciemną Doliną, Złego się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną. - Słowa przyszły same. Niedokładnie te, które kiedyś złożył żydowski pasterz – choć jak myśli tamtego – gdyż słowa te tkwią gdzieś w sercu każdego dwukrotnie narodzonego.

– I uniósł mnie z głębiny Szeolu – powiedziała Renata. Nad ziemię wyschniętą mnie podniósł.

Pokazał mi ścieżkę wśród sitowia i wzgórza pokryte winnicami.

Idę tam Jego drogą wśród skał i cierni, idę dobrą ścieżką, w sandałach.

Cierń mnie nie zrani, jeśli Pan mnie wiedzie.

– Biada mi – powiedział. – Zrobiłem rzecz nie do naprawienia. Pan mnie odrzuci. Zamkną mnie na wieczność w jednym z Rogów Otchłani albo jeszcze niżej.

Renata spojrzała na niego poważnie.

– Przecież właśnie wyparłeś się innego pana. A skoro oboje mówiliśmy w Jego imieniu, więc przyszedł tu i był między nami.

– Nie uniknę kary. Azahael powiedział mi, że zamknięty jest przed nami świat wyższy. Dlatego że wspiąłem się tu z Szeolu z tobą. Powiedział, że tylko z Natalią mogłem powrócić do Heddenu.

– Wiele razy cię okłamał, a nadal mu wierzysz. Idąc za nim, w Ogrodzie mógłbyś najwyżej stąpać po Miejscach Węża. To bardzo niewiele. Na Ogród musisz sam zasłużyć. Póki żyjesz, nie jesteś stracony. Pan zostawił ci mnie. Myślę, że byłeś tylko narzędziem, nie powtórz cudzego błędu i nie utrać nadziei.

– Uwolniłem smoka spod dziesięciu pieczęci. Sylwester go spętał, życie ludzi zmieniło się, a teraz przepadło. A powiedziano nam, że bramy piekielne nie przemogą Opoki – westchnął.

– Nie przemogły. Wydostał się tylko jeden z nich, nie najważniejszy. To zdarzało się już wcześniej. Smok nadal pozostał spętany. Większą szkodą może być sfałszowana historia Praojca. A Opoka to nie budynek czy pieczęcie, czy zamknięte drzwi.

– Jednak on został uwolniony przeze mnie.

– Twoja wina nie jest tak wielka. Ja też bardzo chciałam stamtąd wyjść.

– Nie wiem, w jaki czas trafiliśmy, jak zdołamy tu żyć…?

– Pamiętasz wyliczankę? Wiesz, kim byli Jan i Król?

– Tak, ale z niej wynika przedział tysiąca lat.

– Żyłeś w różnych czasach, dlaczego tutaj miałbyś nie podołać…?

– Będzie nam ciężko. Jak wygląda miasto?

– Zaczekaj. – Starła ściekającą krew. Obejrzała ranę. – Już nie krwawi tak bardzo – powiedziała.

– Nie zagoi się łatwo. Na pewno miał septyczne pazury.

– Musisz znaleźć drugiego Krawca, żeby to ładnie pozszywał. A jeśli nie, to ja zeszyję ranę – powiedziała z mocą.

– Chetti miał rozkrojoną gębę. W Krum się pannom podobał. – Uśmiechnął się do niej. Rozejrzał się wokoło: jak okiem sięgnąć, morze kamieni. Zburzone mury Leona ledwie wyłaniały się spod zwałów gruzu. Watykan przypominał obłe wzgórze. Nigdzie śladu ludzkiej obecności. – Tu była okrutna wojna, gdy ja błądziłem w podziemiach. To straszliwe zniszczenia.

– Ale niebo tu piękne. Lekkie. Można oddychać. Jak cudne obłoki! Podoba mi się tu coraz bardziej.

– To było kiedyś przepiękne miasto. A tam stał kościół jak ze snów. I muzeum, którego każdą salę można było oglądać godzinami. Dokąd teraz pójdziemy?

– Myślisz, że jesteśmy jedynymi ludźmi? Jeśli zostaliśmy tylko my dwoje, nie ma nadziei. Azahael pokona nas bez trudności. Jeśli jest nas więcej, będzie lżej.

– Wiem.

Rozejrzał się uważnie. Ulica była uprzątnięta z gruzu, a niedaleko tkwiła tyczka, do której przybito deskę z nierówno wypisanymi literami „SPQR” w kółku i napisem: „Anea due: Vaticano - scassi stazione Gianpaulo in Termę”, poniżej.

– Jest nadzieja – powiedział Adams.

Загрузка...