Tom pierwszy Silvestere

1.

Na zwiedzenie Muzeów Watykańskich zawsze braknie czasu, nawet jeśli wędruje się po nich od godziny otwarcia do chwili zamknięcia. Opuszczając zamykany labirynt sal w poczuciu niedosytu, za jego bramą należy nie skręcać w lewo, lecz pójść w prawo, tłocząc się w strumieniu wychodzących turystów. A jeżeli ktoś przypadkiem skręcił w lewo, to powinien zawrócić, nim dojdzie do przystanku autobusu numer 49 – tego przed ostrogą muru watykańskiego wybiegającą ku Via Vittorio Pisani – a już koniecznie zanim w litej linii muru Leona przypadkiem zauważy od dawna nie używane, zapadające się w ziemi drzwiczki o pękniętym nadprożu. Wiedzie do nich ścieżka wytarta w trawniku, a wokół niej walają się papiery i puste plastikowe opakowania. Mowa tu nie o miejscu przy następnym przystanku linii 49, gdzie w murze jest niewielka nisza skrywająca rzeźbę; ani nie o tym na tyłach Watykanu, gdzie odchodzi Via Parusio; ani też nie o tym, gdzie kończy się wyjazd, na którego przedłużeniu odbiega Via Stazione San Pietro; a już zupełnie nie chodzi o jedno z wejść od strony frontowej Watykanu. O żadne z nich. Należy unikać tylko furtki w murze między Muzeami Watykańskimi a Via V Pisani.

Stypendysta uniwersytetu La Sapienza, profesor Humphrey Adams Jr., skręcił w przeciwną stronę niż tłum turystów wylewający się z Muzeów. Chciał uspokoić oczy, przytłoczone całodziennym oglądaniem nadmiaru, chwilami aż mrowiących, barw; odpocząć od tłumu zwiedzających, utrudniającego obcowanie z pięknem plam i brył. Turyści byli jak szum zaciemniający przekaz. Dlatego właśnie Adams poszedł inaczej niż wszyscy.

Zaciekawiła go luka w nieprzerwanej linii grubych murów, ruszył więc ku zaniedbanej, niewielkiej bramie, omijając stertę śmieci. Jej nadproże ozdobiono godłem prawie rozłożonym przez rzymskie spaliny: pszczoły Barberinich?, nie, raczej herb Leona. Klucz tkwił w zamku, choć zardzewiałych drzwiczek od dawna nie używano, a deszcze otoczyły je warstwą burego mułu. Stara, pogryziona rdzą, nigdy nie lakierowana blacha; okucia niestarannej roboty. Gdyby przyjrzał się uważniej, zauważyłby nierówno wykuty napis, biegnący wokół klamki: „silvestere”.

Klucz nie bronił się – ledwie zaprotestował chrobotem, mocniej naciśnięta klamka ustąpiła, a skrzydło wrotek odepchnęło spiętrzoną warstwę osadu. Wewnątrz mała, zupełnie pusta salka, ani śladu plastikowych butelek czy puszek po piwie. Surowy, nie licowany cegłą mur z kamieni polnych. Ani kosarzy rozciągniętych na kamieniach, ani mchu czy porostów na zaprawie, nic, nawet zapachu stęchlizny. Jasno dzięki blaskowi dnia sączącemu się przez niewidoczne otwory pod sufitem. Na posadzce, częściowo skryta pod warstewką mułu, mozaika ułożona z drobnych białych i czarnych kamyków, przedstawiająca niezdarnie odrobioną ludzką czaszkę lub raczej łeb tygrysa czy kozła.

„Schyłek imperium”, ocenił Adams.

Na prawo i lewo, niesymetrycznie względem wejścia, umieszczono dwoje obitych blachą drzwi. Przed wtargnięciem powstrzymywał fakt, że michałaniołowi przebierańcy to przecież sprawni komandosi, rozchwytywani po odbyciu służby przez firmy ochroniarskie. Ci kolorowi faceci, uzbrojeni w ozdobne szpikulce, nie mieliby żadnego kłopotu z unieszkodliwieniem samotnego intruza, który wtargnął przez niezabezpieczone drzwi.

„Przynajmniej warto obejrzeć te furtki”, pomyślał.

Obie ujęto w pozbawione ozdób portale z białego kamienia. Prawą furtkę cudacznie zapieczętowano: w portalu tkwił zardzewiały gwóźdź, do którego papierowym sznurkiem przywiązano plakietkę. Sznurek zbutwiał, ale trwał na posterunku, wystarczająco silnie wsparty girlandą kurzu, by dźwigać kawałek plastiku lub stearyny.

Adams zajął się lewymi drzwiczkami. Trzeba je było mocno nacisnąć, by uległy z jękiem zawiasów i zepchnęły solidną warstwę ilastego, szarego mułu, który i tutaj się zgromadził. Za nimi ciągnął się korytarzyk. Również tu docierało nieco światła, chociaż korytarz obniżał się, a naniesiony przez wodę muł wkrótce sięgał stropu. Tego zbadać się nie da, bo jak po rozkopaniu namułu wytłumaczyć uciążliwym Szwajcarom, że jest się tylko zabłąkanym przechodniem?

Wrócił do salki i zamknął za sobą drzwiczki.

Prawe zapieczętowano, jednak marny sznureczek mógł już w każdej chwili zbutwieć do reszty…

Adams złapał za wiszącą plakietkę i lekko pociągnął: raz, drugi. Sznurek wreszcie się zerwał. Na kawałku nawoskowanej tektury odciśnięto bulwę otoczoną wieńcem listeczków i wyraźnym napisem: „silvestere”.

Schował ją do kieszeni.

2.

Za prawymi drzwiami widniał korytarzyk, czysty, jakby go ktoś przed chwilą zamiótł. Drzwiczki szczelniejsze: nie było mułu naniesionego deszczówką, nie przykrył mozaiki. I tu przez szpary w stropie wnikał blask słonecznego popołudnia, jak się wydawało Adamsowi, po dniu, który spędził nad muzealnymi gablotami. Wszedł bez wahania. Odkrycie zapomnianego wejścia do podziemi Watykanu – jeśli to było odkrycie – znaczyło więcej niż wszystko, co podczas swojego stażu zdołałby wyczytać w bibliotece La Sapienzy na temat zapomnianej nauki mistrza Lulliusa.

Korytarz zmierzał prosto w dół do grodu-państwa. Nie obniżał się w głąb ziemi, wpadającego światła nie ubywało. Wysokiej klasy robota murarska: bloki dopasowane starannie, periodyczne żebrowania stropu. Powtarzalne zwężenia upodabniały korytarz do wnętrza olbrzymiego jelita. Między słupami, na ścianach i na posadzce często znajdował ułożone z czarnych i białych kamyków mozaiki: to trójkąty i współśrodkowe z nimi kwadraty, to wieloboki wyższe.

Przywodziło to na myśl mistrza Lulla, który chciał sprowadzić złożoność świata do przecinających się kresek ornamentu geometrycznego. Newralgiczne miejsca diagramów, wierzchołki figur, uwieńczono niedbale odrobionymi symbolami, ułożonymi zwykle z kolorowych kamyków. Znajdował wśród nich pojedyncze znaki zodiaku, odwrócone dzbanki o dwóch uchach oraz inne symbole. Zdarzały się przedstawienia węża unoszącego pokrywkę kosza i wystawiającego zeń głowę. Może były to próby stosowania nauk mistrza Raymundo, ale Adamsowi, jeszcze czującemu przesyt wrażeń po długim ślęczeniu nad przebogatą kolekcją muzealną, nie chciało się poszukać po kieszeniach skrawka papieru, by skopiować symbole z mozaiki; bardziej intrygujące zdawało się penetrowanie tajemniczego wejścia do Watykanu.

Karygodne lenistwo, gdyż celem pobytu Adamsa na stażu w Rzymie było właśnie wyjaśnienie, czy istniał szalony uczeń Lulliusa, Alonzo Zumarraga, który znikł lub został zabrany ze świata, aby nie przekazać innym wyników swych rozważań, jako że te wyjaśniały zbyt wiele. Legenda za słabo udokumentowana, aby jej badanie i godziny spędzone na szperaniu w zetlałych papierzyskach już z daleka nie cuchnęły trupim odorem grobu naukowego, w którym pogrzebał go żywcem dziekan Goodman, kierując na to stypendium.

Trudno przestać być naukowcem, to rodzaj uzależnienia – już po chwili Adams żałował, że nie wziął notatnika, a żal ten rychło zmienił się w poczucie winy. Kolejne mozaiki na ścianach, dziwaczne wizerunki połączone kreskami, wyglądały coraz bardziej intrygująco. Może z nich znaki zodiaku dopiero powstały? Kamery nie wziął. Musi tu wrócić.

Korytarz łagodnie zakręcał. Wreszcie ukazała się kończąca go furtka. Za nią kolista salka podobnie oświetlona. Barwna mozaika na podłodze wyobrażała cudacznego stwora, ni to kozła czy nosorożca, ni to hipopotama. Otaczał go wieniec małych syren, z których każda trzymała jedną ręką poprzedniczkę za ogon. Wieloboki na ścianach szczyciły się obfitością krawędzi i wierzchołków, znaczonych odwróconymi dzbanami, łzami kapiącymi z murów, skrzydlatymi sztyletami, dziwacznymi czapkami, przechodzącymi w kształt gęsiej szyi i łba, oraz mostami o dwóch przęsłach.

„Goodman byłby zdumiony upowszechnieniem myśli samotnego Katalończyka”.

Ponownie dwoje identycznych drzwi okutych blachą. I znowu robota staranna, choć bez ozdób. Zamknięto je na zasuwki, z tym że zasuwkę lewych dodatkowo zabezpieczono łańcuszkiem, na którym wisiała blaszka.

Adams najpierw otworzył nie zabezpieczone drzwi. Za nimi taki sam korytarz. Równe segmenty, dobra robota kamieniarska, symbole na ścianach, niektóre dziwne i skomplikowane. Przeszedł kilkadziesiąt metrów, jednak łagodnie zakręcający korytarz nie zachęcał do poszukiwań. Niczego nowego, co chciałaby napotkać w tym miejscu pobudzona wyobraźnia, nawet mozaiki z czarnych i białych kamyków. Brakowało tej szczególnej eskalacji tajemniczości, która skłania do dalszej penetracji nieznanego. Adams wrócił do zapieczętowanych drzwi.

Z lewej furtki, zabezpieczonej cienkim pozłacanym łańcuszkiem, na którym dyndała żółta blaszka, zerwał plombę. Na blaszce widniało: „Silvestere”. Kolejna zdobycz powędrowała do kieszeni. Drzwi musiał zdecydowanie szarpnąć. Odskoczyły z jękiem nie naoliwionych zawiasów.

Za nimi korytarz: oświetlony, lekko zakręcający, identyczna murarka. Mozaikowe wieloboki ustąpiły miejsca wyobrażeniom nieznanych zwierząt: a to grubego ni to krokodyla, ni to wieloryba, z krótkimi, masywnymi płetwami i kłębem dziwacznych wici wokół zębatej paszczy, a to lądowego stwora, chimery złożonej z hipopotama, nosorożca i bawołu. Rzadziej zdarzały się podobizny much i komarów czy syren i trytonów. Były też jakby fragmenty murów z rosnącymi w dół zielonymi gałązkami. Często przypominały staranniej wykonane symbole z poprzedniego korytarza. Prawdopodobnie były to kopie rzymskich mozaik. A może nawet oryginały, rozrzutnie wmurowane w ścianę piwnicy.

Dalej wzdłuż ścian ustawiono dwa rzędy klasycznych aktów kobiecych. Łatwo rozpoznał ujęcia Wenus lub jej odpowiedniczki, „Kapitolińskie” czy „Eskwilińskie”, i to znane z reklam – z Melos, czy wspaniałe z Knidos. Nie brakło przepięknej „Niezauważonej”, która urzekła Adamsa: podobizny „Ostyjskiej” – nie bezgłowego korpusu, kopii Wenus Kapitolińskiej, niedawno znalezionego w Ostii. „Niezauważona” była nadmiernie odziana, aby zadowolić gremia decydujących, które z przedstawień ma zostać poznane przez społeczeństwo jako wzór kobiecego piękna starożytnych. Jej strzaskana twarz nie mogła przeszkadzać, bo z milońskiej zostało jeszcze mniej. Na użytek tegoż wyimaginowanego odbiorcy każdy, co bardziej udatny, wykopany wizerunek nagiej kobiety obowiązkowo mianowano imieniem frywolnej bogini piękności. A czemu nie mogła to być jakaś Iris, pasierbica karczmarza…?

Były tu znane wzory klasyczne, jednak nie bezduszne kopie, lecz twórcze wariacje znanego motywu ukazane w wyrazie twarzy czy detalach budowy ciała. Tym bardziej przykre były ich uszkodzenia. Kamiennym kobietom brakowało ramion, to dłoni, to nosów, a niektórym strzaskano twarze. Wydawało się, że każdy z posągów jest mniej kompletny niż pierwowzór. Adams gapił się, zerkał z boku, z tyłu, szedł dalej i wracał, by dokładniej obejrzeć. Bogaty magazyn Muzeów Watykańskich. Złość brała, że te rzeźby nie są eksponowane. Nie żałował, że zerwał złotą plombę.

„Trzeba je opisać, sporządzić ewidencję ukrywanych skarbów…”, kołatało mu w głowie. Dotkliwie odczuwał brak notatnika.

Na końcu galerii rzeźb znajdowały się drzwi, za nimi znów kolista salka z dwiema furtkami. Na podłodze owalna mozaika przedstawiająca kozła w wianuszku much.

Tym razem to prawe drzwi zabezpieczono, oplatając drutem klamkę i gwóźdź we framudze. Tak zardzewiałego drutu Adams jeszcze nie widział: ledwie łańcuszek rdzawych łachów drżących na wietrze. Dmuchnąć, a pofrunie rudymi śnieżynkami. Znów napis „Silvestere”. Tym razem wysmarowany węglem wprost na drzwiach.

„Dlaczego ograniczać się do zaplombowanych korytarzy?”, pomyślał. Zajrzał więc za lewe drzwi. Pusty korytarz, myląco podobny do poprzednich. Żebrowane jelito. Na przemian jasny i ciemny kamień. Sto kilkadziesiąt metrów łagodnego łuku. Na końcu bliźniacza salka i dwoje nie oznakowanych drzwi. Za nimi ginące gdzieś w oddali kolejne puste korytarze. Te same wzory, powtarzalność murarki i zawsze lekka krzywizna skrywająca drzwi na końcu.

„Dalej pewnie salka i drzwi. Pusto tu i nudno”. Zawrócił.

Stanął przed drzwiami podpisanymi „Silvestere”.

3.

„Bez notatek przepadnę”. Przeszukał kieszenie, znajdując oprócz dokumentów i tygodniowego biletu komunikacji miejskiej jedynie rachunek z restauracji „Buca dell’Inferno” w Cortina d’Ampezzo. Na odwrocie nakreślił planik: salka wejściowa, zasypany korytarzyk, ten zaplombowany, następna salka z dwoma korytarzami, z których każdy zakończony salką z dwojgiem drzwiczek. Przed prawymi właśnie stał. By zmniejszyć groźbę zabłądzenia, drzwi pozostawiał otwarte. Przeciągu nie było. Zanotował klucz, według którego szedł: prawe-lewe-prawe. Korytarze nie tworzyły zamkniętych ok sieci. Dotąd nie napotkał otwartej furtki. Czy oznaczać przebyte salki? Zostawiać w nich guziki? Przecież po śladach go znajdą. Cóż, muszą wystarczyć notatki.

Szarpnięciem klamki zerwał przerdzewiały drut. Następnie owinął go wokół niej. To będzie znak, że już tu był. Nawet jeśli przeciąg zatrzaśnie drzwi. Kolejny zakrzywiony korytarz. Za zakrętem, na okrągłym postumencie, skorpion z trawertynu, brunatno-czerwonego w szare wzorki. Infantylnie odrobiony. Nieznany mistrz brewkami podkreślił oczy stwora i dodał uśmiechnięty pyszczek, przypominający mordkę z zębami; tylko kształt pajęczaka uchwycił poprawnie. Podobna rzymska rzeźba stoi w bestiarium Muzeum Watykańskiego.

Dalej rzeźby much. Te precyzyjne jak plastikowe modele z muzeów przyrodniczych.

„Ależ ktoś to odrobił… Bez wątpienia wyroby antyczne. Dlaczego skrywają takie rzeczy…? W bestiarium prezentują mniej ciekawe. Toż to rewelacja! Sam Arystoteles czy Pliniusze nie znali muchy tak dokładnie”.

Muchy na rozkładającym się krecie, muchy na padłym nietoperzu. Wspaniałe rzeźby… Adams snuł się wśród nich jak zaczarowany. Ale skorpiona pożeranego przez ichneumona wyrzeźbiono z błędami: za chudy, za długi, i znowu ni to kocia mordka, ni to ludzka twarz.

Dalej stały jeszcze dziwniejsze rzeźby: zmontowane z części, ze szczelinami złączeń, rozepchanymi dłutem czasu. Skrzydła much, nogi i czułki wykonano z brązu lub szarego metalu. Jedne wpasowano szczelnie między fragmenty kamienne, inne obluzowane podparto wspornikami. Adams łagodnie wodził palcami po powierzchniach rzeźb. Wyczuwał ledwie zaznaczoną fakturę skrzydełek, ostre zadziorki włosków na muszych nóżkach.

Kiedyś napisał obszerną rozprawę o zaginionych rzeźbach antyku. Sugerował w niej stosowanie właśnie takiej technologii. Wydawało mu się, że zebrał dość przesłanek, by przekonująco uzasadnić możliwość istnienia wtedy zaawansowanej technologii rzeźbiarskiej. Rzeźb łączonych z kamienia, metalu i drewna, jak chryzelefantyna. Rzeźb ruchomych, sterowanych wymyślnymi mechanizmami, powstałych przed Arabami, przed najwcześniejszymi mechanikami średniowiecza, jak Gerbert z Aurillac. Ukuł nawet dla tych hipotetycznych konstrukcji termin mechanitony. Goodman oddał mu manuskrypt z uśmieszkiem. „Za wiele tu domysłów. Uzasadnienie marne. Piękna fantazja”. Miał rację: pracę odrzucono, nie ukazała się drukiem. Teraz Adams miał przed sobą antyczne mechanitony. Piękniejsze, doskonalsze, niż sobie wyobrażał.

„Gdyby to recenzenci widzieli”, pomyślał z goryczą.

Oprócz much i skorpionów trafiały się wije, jętki i złotooki, te niepodobne jednak do oryginałów.

Podszedł do olbrzymiej rzeźby skorpiona z ceglastego trawertynu w czarne cętki. Każdy segment z oddzielnego kawałka, foremny i wypolerowany. Nogi, czułki oraz krawędzie kleszczy z brązu przyciemnionego przez czas. Jak wyglądałaby ta imponująca rzeźba, gdyby brązy wybłyszczono…? Przybliżył się, badając palcami, jak odrobiono delikatne narządy gębowe stwora.

„Oczywiście, infantylnie”, skrzywił się ironicznie. Widać mistrz znał jedynie muchy i tylko je nauczył się odrabiać bezbłędnie.

– Jjaangg…! Tooch…! – Z suchym chrzęstem potężne szczypce skorpiona rozwarły się i zamknęły na Adamsie.

– Khsztiijch…! – Od tyłu jak pocisk wystrzelił giętki odwłok, zakończony brązowym kolcem, trafiając Adamsa w dłoń, którą ten osłonił twarz. Ze zranienia pociekła krew. Adams próbował wyrwać się z mocnego chwytu.

Po nieoczekiwanym ataku rzeźba znieruchomiała. Mechanizm rozładował się.

Krawędzie skorpionich kleszczy nie były zaostrzone, ale i tak boleśnie gniotły w bok. Adams ssał zranioną dłoń, by powstrzymać krwawienie. Spluwał różowawą śliną. Kolec trafił ukosem, nie wnikając głęboko. Na szczęście powierzchowne zranienia krwawią obficie, lecz krótko. Krew przestała już cieknąć. Jak wydostać się z kamiennego chwytu? Gdyby miał zdrowe dłonie, mógłby odgiąć cęgi. Ale uszkodzenie mechanizmu wprawiającego rzeźbę w ruch dodatkowo pogorszyłoby sytuację intruza w watykańskich podziemiach.

Spróbował podciągnąć się na wygiętym do przodu odwłoku skorpiona. Miał nadzieję, że w ten sposób nie napina mechanizmu podstępnej rzeźby. Powoli, kocim ruchem przeciskał biodra przez szczelinę kleszczy. Metal darł bluzę i ocierał skórę. Wreszcie, wytarmoszony przez posąg, Adams usiadł na skorpionich kleszczach. Ryzykownie, ale nie było innego wyjścia.

„Goodman jest zbyt spasiony, żeby zrobić coś takiego…”, stwierdził. „Utkwiłby tu na zawsze, wzbogacając kompozycję artystyczną pod tytułem Drapieżnik i tłusta ofiara”.

Zeskoczył na ziemię. Zaciśnięte szczęki i wysunięty do przodu odwłok rzeźby wyglądały smętnie.

„Ciekawe, kto i po co napiął to cholerstwo…” Obejrzał zranioną dłoń. „To chyba nie było zatrute gówno…?”

Nie puchła, nie bolała bardzo. Kiedy wydostawał się spomiędzy kleszczy, krew znowu zaczęła się sączyć, ale possał ranę, i przestała.

4.

I ten korytarz skończył się żelazną furtką. Za nią znajdowała się kolista salka z dwojgiem następnych drzwi. Nużąca wręcz konsekwencja. Na lewych drzwiach plomba na łańcuszku z białego metalu. Bez wątpienia oznaczenie z magazynów Muzeów Watykańskich. Obejrzał ją: błyszcząca, nowiutka; napis „Silvestere” wytłoczono zgrabnymi literkami. Jej zerwania nie wytłumaczyłby nawet najtępszemu urzędnikowi.

Zajrzał więc za prawe: znowu łagodnie zakręcający korytarz, na ścianach ułożone z mozaiki schematyczne podobizny owadów i pająków, a pod stopami czarno-białe wyobrażenia lądowego potwora lub jego morskiego towarzysza. Minął postument z muchą odrobioną w zielonkawym marmurze. Gdzież jej do poprzednich podobizn. Pyszczek i trąbka upodobnione do paszczy kręgowca. Starożytnym brakowało lupy, a wszystkie dzieła tajemniczego Mistrza o Ostrym Wzroku zgromadzono w poprzednim korytarzu. Dalej niewielkie rzeźby much, skorpionów, wreszcie parę komarów wykonanych głównie z giętego drutu. Nie dostrzegł ani jednej podobizny pszczoły, zresztą ani tutaj, ani wcześniej. Były tu niedbale wykonane przedstawienia, marnie odtwarzające oryginały. Brakowało im owego przyłożenia dłuta, które zmienia wyrób rzemieślnika w dzieło sztuki. Korytarz kończyły drzwiczki, za którymi znajdowała się salka i dwa nie zaplombowane wejścia do kolejnych korytarzy, pełnych jeszcze słabszych replik owadów czy pajęczaków oraz czarno-białych uproszczonych mozaik.

Podobieństwo salek i korytarzy męczyło. Jawiły się one plątaniną bez końca. Bolały dłoń i bok. Adams obawiał się, że mocne uderzenie kleszczy złamało mu żebra. Szczególnie ostatnie żebro było bolesne i wydawało się za krótkie. „Złamane pod kątem prostym do wnętrza, tkwiłoby głęboko w wątrobie. Nie, to nieprawdopodobne…” Przezornie dorysował oba spenetrowane korytarze na rachunku z „Buca dell’Inferno” i zawrócił. Najcenniejsze okazy magazynów przechowywano w zaplombowanych korytarzach. Barwne mozaiki też tylko tam wmurowano. Adams chciwie spojrzał na zapieczętowane drzwi.

Plomba łatwo nie ustąpiła, łańcuszek trzeba było ukręcić. Rzeczywiście, tu ustawiono rzeźby najwyższej klasy. Jako pierwsza stała kompletna rekonstrukcja Afrodyty z Melos. Uaktywniona do działania, pięknym, płynnym ruchem dłoni wykonanej z kamieni spajanych metalowymi przegubami ujęła węzeł szaty i opuściła ją na ziemię, stając naga przed zdumionym Adamsem. Wykonana z blachy szata, podzielona na dwie sztywne części, opadła ze zgrzytem w zagłębienie postumentu. Niewątpliwie zsunęła się po niewidocznej od przodu prowadnicy, bo marmur ciała bogini pozostał nietknięty. Następnie rzeźba nieco uniosła głowę i zastygła, kierując wzrok nie na niego, lecz tuż obok. Obszedł ją starannie i obejrzał od tyłu. Mechanizm sterujący boginią raczej nie był zdolny do innych ruchów. Z rękami i całkiem naga była zachwycająca.

Adams już nie był przekonany, czy podobizna „Ostyjska” jest najpiękniejsza.

– Miałem rację! Jednak się zachowały…!

Na sąsiednim postumencie stał okazały owad, przypominający latającego skorpiona z podwiniętym końcem odwłoka, brakowało tylko chwytnych kleszczy. Duże, błoniaste skrzydła z cienkiej, filigranowo kutej blachy. Wojsiłka.

– Lepiej się do tego nie zbliżać… Wystarczą obrażenia po skorpionie – mruknął.

Albo Adams nastąpił na mechanizm wyzwalający, albo drżenie powietrza wywołane jego głosem spowodowało, że wojsiłka ożyła. Zaczęła rytmicznie uderzać skrzydłami i poruszać głową w górę i w dół.

„Starożytni byli lepsi, niż wynika z tego, co po nich zostało. Czas jest okrutny dla mechaniki”.

Zauważył, że opuszczona ręka krwawi. Gromadzi się w niej krew i wystarczy gwałtowniejszy ruch, a ta pokonuje tamę cienkiego strupka. Jego kroki znaczyły ciemne krople.

Mógłby przysiąc, że obnażona bogini z Melos obraca się za nim, gdyż rzeźba jakby stale za nim spoglądała. Co chwilę słyszał za sobą tajemniczy chrobot, choć zerkając kątem oka, ani razu nie zauważył jej ruchu.

Następny postument z wypolerowanego trawertynu gościł jedynie nieco blaszanych listków i drucianej trawy.

„Zaiste mogłaby tu siedzieć jakaś zmęczona Nike…”, pomyślał, „albo jakaś inna starożytna Kaśka”.

Co chwilę coś szeleściło albo chrobotało – obecność Adamsa zaktywowała do działania wiele mechanizmów. Kiedy domniemywał istnienia mechanitonów, nie wyobrażał sobie, że osiągnęły tak wysoki poziom. Niewiele wzmianek sugerowało w ogóle ich istnienie. Wiele poetyckich sformułowań trzeba będzie odczytać na nowo.

– Łśśśt…! – Plasst! – Strzała wypuszczona przez Amora z przeciwnej strony korytarza trafiła w posadzkę obok nogi Adamsa. Odskoczył, ale równocześnie coś boleśnie złapało go za piętę. Szarpnął się, lecz stopy uwolnić nie zdołał. Runął na posadzkę. Szamotał się z długim, wijącym się wężem. Blaszana łuska zraniła go w drugą nogę, nieco nad kostką. Mechaniczny gad był zbyt smukły i mocnym chwytem obu ramion dał się zgiąć w kabłąk. Trzeszczała konstrukcja, nie przewidziana do takich odkształceń. Szczęki zaciśnięte na adidasie nie próbowały poprawić chwytu. Blaszane oczy gada śledziły ruchy Adamsa.

Noga piekła nieznośnie. Adams demolował klejnot sztuki mechanicznej starożytnych. Przetrącony grzbiet pozbawił węża koordynacji ruchów. Można było wywijać zdobytym końcem ogona na wszystkie strony, póki nie oderwie się zupełnie. Zgrzytały wyłamywane cięgna i prostowody. Sięgnął po strzałę i wetknął między szczęki węża, by je podważyć, ale złamała się. Druga strzała Amora zawadziła o rękaw. Adams nie zauważył, że Amor celował w niego. Sięgnął po strzałę i podważył nią szczęki węża, który teraz wykonywał nieskładne skręty. Otarcie na dłoni pękło, strzała złamała się, ale uścisk zelżał.

Trzecia przeszła bokiem, lecz czwarta trafiła Adamsa w plecy. Nie zraniła go przez kurtkę. Poczuł tylko tępe uderzenie. Ból bólem, ale narzędzie bardzo się przyda. Tłukł zapamiętale trzymaną na sztorc strzałą. Grot miażdżył delikatny mechanizm poruszający szczęką węża. Wreszcie żuchwa odpadła, uwalniając jego piętę. Skarpeta zdążyła już przemoknąć krwią. Adams wyrwał z buta oba zęby węża. Były czerwone na końcach. Lepiej nie wiedzieć, jak głęboko weszły w piętę ani czym były wcześniej zabrudzone. Odrzucił pokonany mechanizm, którego ruchy przypominał; teraz drgawki agonalne. Otarcie na dłoni piekło nieznośnie. Skóra pękła i sączyła się krew.

Amor posłał w jego kierunku jeszcze trzy strzały, zanim zabrakło ich w kołczanie. „Iść dalej, czy zawrócić?” W krótkim czasie został dotkliwie pokaleczony, choć rany okazały się dziwnie mało bolesne. Ten korytarz był dłuższy niż dotychczasowe. A jeśli ciągnie się kilometrami…?

Warto się uzbroić. Posąg centuriona miał zgrabny gladius przy pasie. Adams sięgnął po broń, ale mechaniton był szybszy: płynnym ruchem oparł dłoń na głowni. Metalowe oczy posągu podążały za intruzem. Animacja była znakomita.

Naprzeciwko stała naga Wenus Kapitolińska, nieco schylona. Na widok Adamsa rozprostowała ramiona i z metalicznym chrzęstem odgarnęła druciane włosy z karku, odsłaniając przepiękną, długą szyję. Statua spojrzała na niego z niezwykłą słodyczą. Kto rzeźbił podobizny Wenus o rozpuszczonych włosach i tak podłużnych, choć pięknych piersiach?

Dalej kilka olbrzymich owadów, potem wspaniałe przedstawienie much chodzących po trawertynowym mięsie. Nawet wykonane z białego marmuru czerwie rytmicznie pojawiały się i skrywały w korytarzach wyjedzonych w ceglastym kamieniu.

Zatrzymał się przed niemal nagą boginią „Knidyjską”. I jej przedstawienia nie brakło w kolekcji ruchomych rzeźb. Białe uda i łydki, rozdzielone metalowymi kolanami (acz z białą rzepką), i ramiona z podobnie zaznaczonymi łokciami wyglądały niesamowicie, ale piękno tej Afrodyty zostało zachowane. Kamienna pani uniosła prawą dłoń, a szata osunęła się, odsłaniając jej drugie udo. Lekko skinęła, gdzieś chyba na swą siostrę z Melos. Rzeczywiście, Adams dostrzegł gest tamtej. Następnie rzeźba spojrzała na Adamsa i uśmiechnęła się. Miała nie tylko ruchomą żuchwę, ale i powieki. Uśmiech wyglądał niemal naturalnie. Miękkim ruchem przestąpiła z nogi na nogę.

„To muszą być rzymskie kopie, rzymskie mechanizmy”, myślał gorączkowo. „Może hellenika… Klasyczni Grecy nie byli aż tak dobrymi mechanikami”. Dlaczego takie skarby skrywa się przed światem…? To zmieni spojrzenie na antycznych artystów. Już widział się w roli odkrywcy. Trzeba iść.

Utykał, jedna jego dłoń krwawiła, druga piekła nieznośnie, ale skarbnica Muzeów nieodparcie przyciągała.

Kilka następnych rzeźb much. Znowu najwyższej klasy. Ręka tego samego mistrza. Repliki bliskie ideału. Dlaczego tyle ich rzeźbili…? Dalej wij walczący z chrząszczem biegaczem. Wij gwałtownie podrywał ciało w konwulsywnym geście. Chrząszcz wpijał się w jego bok. Scena powtarzała się rytmicznie.

„Póki sprężyna się nie rozwinie”, pomyślał. „Sugestywna animacja, ale dość prosta. Trzeba będzie potem to wszystko ponapinać, żeby porządkowi nie zauważyli”.

Dalej następna podobizna Pięknej Pani z Cypru, „Ostyjska”. Jak i poprzednie, była przyjemnie kompletna. Ale twarz nie miała rysów klasycznych – zbyt duże oczy. Sylwetka też różniła się od znanego pierwowzoru: piersi większe, ramiona mniej umięśnione, talia mocniej zarysowana. Identyczna była poza i szata, ale rzeźba przedstawiała inną piękność.

– Ciekawe, co ty dla mnie zrobisz, Pani? – powiedział. Rzeźbę mogło uruchomić nawet drżenie powietrza.

Kamienna kobieta bezradnie wzruszyła ramionami. Właściwie taki szmer mogła wydać poruszająca się żywa istota. Adams uśmiechnął się zachwycony.

– Nie rozbiorę się przed tobą. Przynajmniej nie teraz – powiedziała kamienna Wenus z Ostii.

Chwilę milczał kompletnie zaskoczony: to było zbyt wiele na mechaniton czy nawet na mechanizm doskonały. Głos brzmiał wyraźnie, ciepło. A przecież nie było wątpliwości, że mówi automat. Z pewnością zrobiono to celowo, bo skoro posąg potrafił poruszać się aż tak sprawnie, nieznany geniusz niewątpliwie zdołałby lepiej zasymulować i głos.

– I tak jesteś dość rozebrana.

– Och… – Znów sugestywnie wzruszyła ramionami. – Inaczej nie mogło być. Taka epoka.

Uśmiechała się do niego oczyma. Można to odrobić z bladoróżowego marmuru oprawnego w biały metal.

– A co masz dla mnie, Pani?

Podniosła płytę, na której dotąd się wspierała. Pokazała mu znaki wyryte na płycie.

– To.

Przyjrzał się uważnie symbolom. Coś się nie zgadzało. To nie był zwykły schemat z linii i punktów.

– To nie jest dzieło Raymonda Lulliusa, lecz szalonego Alonza Zumarragi – powiedział, choć pierwszy raz w życiu widział taki diagram.

– Skoro tak uważasz. – Znowu to niezrównane wzruszenie ramion.

– Co mi jeszcze powiesz, Pani? Potrzebuję wskazówek.

– Niewiele więcej. Moja sprężyna zdążyła się prawie rozwinąć. Ale sąsiadka jest bardziej rozmowna, choć mniej ruchliwa. – Dłonią wskazała następną rzeźbę.

– Pani…

Afrodyta z Ostii znieruchomiała.

Obok niej stała bestia o lwich nogach, orlich skrzydłach, łuskowatym ogonie, ogromnych, półkulistych piersiach i kobiecej twarzy wykrzywionej krzykiem. Sfinks.

Stanął przed nią. Trudno było wytrzymać spojrzenie pustych metalowych oczu, grymas otwartych ust, napięcie mięśni twarzy. Nadąsana sąsiadka bogini.

Adams wykonał kilka min, gestów. Nic. Mechanizm nie działał. Głośno klasnął dłońmi. Znów nic. Sfinks milczała. Wyglądała groźnie w gabinecie ruchomych rzeźb. Jeśli byle gadzina mogła dotkliwie poranić, to co potrafiła trzymetrowa chimera lwa, smoka, orła i gniewnej kobiety…?

Panowała zupełna cisza. Wcześniej ożywione mechanizmy zamarły. Oczy Pani z Ostii niby spoglądały na Adamsa, ale trafiały obok, piękność znieruchomiała na dobre.

Inne mechanitony same zaczynały reagować, ona nie. Jak wprawić Sfinks w ruch…? Nabrzmiała twarz, widoczne linie podziału między kawałkami kamienia. Nieco niezbędnego metalu.

Podszedł i lekko ujął dłonią sterczący koniuszek sutki – mosiądz był tu wybłyszczony. Lewą ujął drugi i spróbował oba lekko przekręcić. Zachrobotała zębatka. Sfinks ożyła. Poruszyły się oczy z kamienia i metalu.

– Jakie zadasz mi pytania?

– Ja nie zadaję pytań. Ja odpowiadam, Adams – powiedziała kamienna chimera. Nagle uderzyła lwią łapą przed siebie.

Adams odskoczył.

– No, co!?

– Bo widzisz we mnie potwora o zwierzęcym ciele i gigantycznych, chociaż foremnych kobiecych piersiach – odparła zagniewana.

– Dla ciebie ja jestem potworem.

– Ale ja jestem jedna, a ludzi wielu. Bezradnie machnął ręką.

– Nie potrafię skonstruować drugiego Sfinksa. Może chociaż ty rozwiąż moje problemy.

– Pytaj.

– Jak powinienem tutaj działać?

– Powinieneś zrozumieć układ korytarzy.

– Pomoże mi to…?

– Nie wiem. Powiedziałam, bo tak mi się nasunęło. Zupełnie intuicyjnie.

– Mam już poranione dłonie, stopy i bok. Przynajmniej rana w boku przestała boleć.

– Twoja rana w boku jest poważniejsza, niż sądzisz. Adams zadarł kurtkę i koszulę.

– Przecież nie leje się z niej krew – odpowiedział.

– Nie leje się z niej krew ani woda, ale teraz składasz się z dwóch niezależnych części.

– Ale jak…?!

– Zwyczajnie. Krwotok jest, jeśli rozerwano większe naczynia krwionośne, a to nie w twoim przypadku. Cięcie skorpiona przepołowiło cię. Gdy chodzisz, dolna połowa wyprzedza, a górna za nią nadąża albo odwrotnie. Krew na razie trafia do swych koryt.

– Twoje odpowiedzi są trudniejsze niż twoje pytania. Wzruszyła ramionami, aż zachrobotały kamienne skrzydła.

– Chcesz odpowiedzi prawdziwych czy miłych dla uszu?

– Ale moja górna połowa steruje dolną. Wiesz, mózg i takie tam sprawy… Powinienem je scalić?

– Nie wiem, czy zdołasz stworzyć spójną całość. Od zanieczyszczenia rozwinie się zakażenie, obojętnie, czy jest otwarta rana, czy jej nie ma.

Nagle w dalszej części korytarza zapanowało ożywienie. Z postumentów zrywały się muchy, jedna, druga, następne, coraz ich więcej. Korytarz muzeum wypełniło nie bzyczenie, ale brzęk i łomot blachy. Metalowe rzeźby wielkości kury nadlatywały lotem koszącym, wyciągając ostre łapy. Parę razy ostry pazur trafił Adamsa w czoło. Osłaniając kułakiem oczy, zaczął się wycofywać. Na dodatek z głębi korytarza ruszył okazały skorpion, a za nim, z potężnym łomotem, uzbrojony w trójząb, kroczył trzymetrowy osiłek. Adams pobiegł, bo i skorpion sunął szybkim truchtem. Już przy wyjściu potknął się i byłby upadł, jednak Pani z Melos wyciągnęła ku niemu pomocną, choć zimną, marmurowo-metalową dłoń.

Zamknął za sobą furtkę i wsparł się na niej. Wystarczy się tutaj schować. Napęd sprężynowy ma krótki zasięg, więc jest bez znaczenia, czy posągi zdołają sforsować tę zaporę, nawet jeśli zdołają wyważyć blaszane drzwi.

Za drzwiami hurgot kamieni i łomot blachy stopniowo cichły.

5.

Nie dotarł do końca korytarza mechanitonów, więc nie wiedział, czy wszystkie zabawki z muzealnej kolekcji ujawniły swoje irytujące możliwości. Zapuszczać się tam na razie nie zamierzał. Bardziej niepokoiła niebolesna rana. Czuł, że gdyby najsłynniejsza z Afrodyt nie podała mu dłoni, zwyczajnie rozpadłby się na kawałki: górna połowa zleciałaby z dolnej. Poczuł, jak jego połowy przesuwają się względem siebie, gdy potknął się i próbował odzyskać równowagę. Jak to wyleczyć? Wyjść z korytarzy! Czy lekarze poradzą sobie z raną, która nie krwawi, choć się nie zrasta, która kompletnie rozdziela strukturę, a przy tym nie powstrzymuje funkcji organizmu…? Cholerny skorpion! Tyle kłopotów przez jedno cięcie!

Może lepiej posłuchać Sfinks i badać nie oznakowane korytarze…? Utykając, poszedł prawym, minął znajomą muchę z zielonego marmuru, doszedł do końca, a dalej w prawe drzwi. Miał nadzieję, że stale je wybierając, zatoczy kółko i trafi do salki z otwartym dwojgiem drzwi. Każdy korytarz to kolejne sto metrów. Adams był zmęczony, jakby łaził już godzinami, jednak głodu nie czuł, a sączące się spod stropu łagodne światło nie słabło.

Na końcu korytarza drzwi, a za nimi nowa salka z parą nie zaplombowanych wejść. Za prawymi znowu korytarz, rząd niezdarnych podobizn much. Niektórym wyrzeźbiono przesadnie wielkie oczy – może miały udawać gzy. Dalej większa mucha ze skorpionim odwłokiem – nieudaczna podobizna wojsiłki.

Przyspieszył kroku. Niedaleko przecież do końca. Watykan można obejść w godzinę, a tu stumetrowe korytarze, jeden za drugim, ciągną się w nieskończoność. I to irytujące zakrzywienie, by nie można było dojrzeć końca, stojąc na początku.

Znów drzwi, znów salka – na końcu kreski, nakreślonej na rachunku z „Buca dell’Inferno”, przybędzie kółko. Rysunek labiryntu rozrasta się w dziwaczną pajęczynę. Na żadnych drzwiach nie ma plomby. Za lewymi korytarz – więc nowa kreska na wykresie. Na półkach rzędy kamiennych much i kilka innych rzeźb: modliszka, pędrak, dalej jakaś inna larwa. Za prawymi identyczny korytarz – periodycznie jasne i ciemne sekcje, równe łuki, lekka krzywizna, jakby człowiek krążył wewnątrz ogromnej wieży. Chociaż to mylne wrażenie, bo kolejne odcinki zakręcają bez jasnej reguły. Może tu więcej rzeźb pajęczaków, jeśli to pająka miały przedstawiać dwie wypukłe bulwy, z których jedna miała uśmiechniętą twarzyczkę, i po cztery bruzdy pociągnięte od niej na boki. Ten sam wzór kopiowany wielokrotnie, a im dalej od znaczonych korytarzy, tym kopie mniejsze i gorszej jakości.

Na końcu korytarza drzwi, dalej salka z dwoma następnymi, nie zabezpieczonymi. Za prawymi na cokole uproszczona modliszka. Adams usiadł i oparł plecy o cokół. Zzuł buty. Prawa skarpeta przesiąkła krwią. Poruszył palcami. Z pięty skapnęła samotna kropla. Uzupełnił schemat nową salką i nowym korytarzem. Podziemia watykańskie jawiły się jako nieskończona sieć, w której z każdej salki wychodziły dokładnie trzy korytarze, łączące ją z trzema innymi salkami.

Od dłuższego czasu słyszał za sobą czyjeś kroki, ale jakoś nie wydawało się mu to ważne. Dogoniły go dwa posągi. Dwie dziewczyny naturalnej wielkości. Zupełnie nagie, pewnie po to, by ruch blaszanego odzienia zbytnio nie komplikował poruszeń mechanitonu.

Spojrzał niepewnie.

– Chodzisz z trudnością. Możesz się rozpaść – powiedziała wyższa, wykonana z ciemnobrązowej blachy, o kędzierzawych, miedzianych lokach.

– Kimże wy jesteście?

– Dwie Bezimienne Dziewice – powiedziała ta o półkulistych piersiach, uczesana w drobne loczki, ta z żółtego błyszczącego metalu.

Jej uwaga ubawiła Adamsa. Westchnął i zebrał się z nimi, a one poprowadziły go pod ramiona.

Otoczyło ich kilkanaście dziwacznych trójnogów, zakończonych mosiężnymi kółkami. Kroczyły, by mniej hałasować metalowymi kółkami po posadzce.

Adams spojrzał na Kędzierzawą.

– Masz w nich dodatkowe wsparcie. Owady też odgonią – wyjaśniła.

Z rękawa kapały krople krwi, znacząc przebywany szlak. But nasiąkł krwią jak gąbka, pozostawiając widoczne ślady na posadzce. Właściwie krwawiły wszystkie rany, a tylko ta na lewej stopie i ta na lewej dłoni słabiej.

Obok metalowe i kamienne skorpiony i muchy niespiesznie uciekały, by uniknąć zadeptania. Metalowe węże wysuwały się z kamiennych koszyków i do nich wracały.

Krwi ubywało. To jasne – korytarze to jego życie, a każda salka z parą drzwi to decyzja. Kiedy krew wyleje się do końca, linia jego życia zostanie wykreślona w całości. Ale jeśli tak rysuje się życie, to sieć korytarzy nie może nigdzie tworzyć zamkniętej pętli, bo nigdy nie da się wrócić w krainę minionej młodości. Co można złapać w sieć, która nie ma ani jednego oczka…? Mnie. – Cicho zachichotał.

Obie jego towarzyszki spojrzały zdziwione, a i trójnogi zamarły w bezruchu, ciekawe jego śmiechu.

– Nie… nie… chodźmy dalej. – Machnął ręką.

Badał ową sieć. Wracał korytarzami nawet o pięć sal, żeby w szóstej zajrzeć za nie sprawdzone drzwiczki.

„Jasno widać, że niektóre decyzje nie są nieodwołalne…” Rewers rachunku z „Buca dell’Inferno” przypominał pajęczynę, ale bez jednego zamkniętego oczka.

„Dobrze, to logiczne – utwierdził się w swoich domysłach. – Przecież nie można żyć cudzego życia”.

Czas działania mechanitonów jest mocno ograniczony, nawet tych najdoskonalszych. Po kolei potracił swoich towarzyszy. Najpierw, jeden po drugim, trójnogi zamarły w bezruchu. Wreszcie ta z loczkami, a chwilę później Kędzierzawa znieruchomiały w pół kroku.

W jednym z korytarzy znalazł okazałą szarańczę. Zastanawiał się, co ta żywa rzeźba zrobi. Musiała przyjść za nim, gdyż mechanitony umieszczono tylko w zaplombowanych korytarzach. W innych stały rzeźby odrobione z jednego kawałka, które najwyżej sunęły po prowadnicach. Szarańcza obojętnie odgryzła pół długopisu, odwróciła się odwłokiem do Adamsa i wolno polazła swoją drogą. Na szczęście, równie łatwo było wrysowywać nowe korytarze i salki palcem wskazującym. Linia wychodziła cienka i równomierna jak z długopisu, chociaż palec był gorzej zaostrzony.

Nie można korytarzy uzupełniać z pamięci, choć trudno za każdym razem wracać i sprawdzać, gdzie prowadzi alternatywny wariant. Wzruszył ramionami – niech krew kapie. Będzie szedł przed siebie. Korytarz za korytarzem, sala za salą, wśród niezdarnie gramolących się wielgachnych owadów i pajęczaków.

„Tak duże owady nie mogą być żwawe”.

6.

Nagle wszystko się zakołysało. Korytarz skoczył gdzieś na bok; ciszę przerwał potężny głos dochodzący spoza świata.

– Monsieur le professeur! Monsieur, monsieur…!

Adams uniósł powieki: lekko szarpała go za ramię dziewczyna, którą widział rano, w ulewie, w kolejce po bilet do Muzeów Watykańskich. Zapamiętał ją sprzed kasy. Była tam najpiękniejsza. Adams mókł w deszczu, aż z litości wzięła go pod parasol stara Japonka. Tamta stała nieco za nimi, ubrana w lekką kurteczkę przeciwdeszczową, zielono-amarantową. Teraz też była w tej kurteczce. Złocista blondynka o oczach modrych jak niebo nad Alpami, chociaż lekko podkrążonych – a może to skóra wokół jej oczu była nadmiernie delikatna.

– Adams. Humphrey Adams jr., ale mów mi Adams.

– Mam na imię Liliane – okropnie akcentowała ostatnie sylaby.

– Miałem koszmarny sen: podziemia, żywe posągi, dziwne rany. Oderwał zachwycony wzrok od jej twarzy i wróciło poczucie rzeczywistości: nadal siedział na posadzce wsparty o cokół posągu. Obok walał się rachunek z „Buca dell’Inferno”, zarysowany siatką korytarzy, a przed Adamsem zzute adidasy. Obmacał bok: rany nie było, nie był przecięty na pół. Dłonie czyste, skóra ciągła i gładka; stopy też całe, choć prawy but zabrudzony brunatną mazią, przypominającą rozmoczony pył ceglany. Lewy też, ale mniej. Zmęczone stopy bolały. Przynajmniej część przeżyć zawdzięczał sennym widziadłom.

– Przepraszam – mruknął i naciągnął buty, skrywając założone rano skarpety. Miał nadzieję, że Liliane nie pochyliła się zbytnio nad jego stopami.

Uśmiechnęła się.

– Chyba nie spałeś długo, bo jeszcze siedziałeś. Tylko kartka i długopis wypadły ci z rąk – podała mu dwie części długopisu. – Przysiadłeś na nim, czy co…?

„Nie mam stalowego zadka”, pomyślał, gramoląc się z ziemi.

Siedział oparty o cokół posągu skorpiona, który go przepołowił. Kleszcze mechanitonu były zakrwawione i zaciśnięte, a odwłok mocno wychylony do przodu.

– Wydaje mi się, że to on złapał mnie w swoje szczypce. Jest na nich moja krew.

Przyjrzała się uważniej.

– To naturalna barwa kamienia. Rzeźba przedstawiająca ciebie w szponach tego potwora wyglądałaby znakomicie. Miałaby tytuł: „Drapieżnik i jego ofiara”.

Skądś pamiętał tę nazwę. Przyjrzał się: to, co brał za krew na kleszczach, było przebarwieniem trawertynu trafnie dobranego przez starożytnego artystę.

– Jak tu trafiłaś?

– Wyszłam z muzeum, zaintrygowała mnie otwarta furtka w murze, w środku było jasno, więc nie bałam się. Dalej prowadziły otwarte furtki. – Wzruszyła ramionami. – A na końcu drogi ty siedziałeś.

Odpowiedź, choć banalna, zabrzmiała ciepło. Miło pomyśleć, że ta piękność poszła w ślad za nim. Rozsądek podpowiadał, że to tylko kurtuazja. Szkoda, bo Liliane była ładna i zgrabna, na ile pozwalały to stwierdzić kurteczka i obcisłe spodnie z cienkiej, lakierowanej skóry. Oczy zaś miała przepiękne.

– Właściwie to ja otworzyłem tę furtkę w murze. – Należało uprzedzić oczywiste pytanie. – A dla historyka kultury uchylone, niestrzeżone drzwi do Watykanu są nieodpartą pokusą. – Tym zdaniem dwukrotnie skłamał, bo wszedł tu, by odpocząć od tłumu, a ponadto ukrył szereg swoich niepowodzeń naukowych, wskutek których został (bardzo niechętnie) historykiem kultury. Przynajmniej nazwa profesji brzmiała nieźle.

– Ja jestem tylko przedszkolanką. W przedszkolu dla dzieci opóźnionych.

– To ważniejsza praca niż myszkowanie po starych szpargałach. Otwierałaś któreś z drzwi, idąc przez te podziemia?

– Nie.

– Dobrze, bo to wskazówka, którędy wracać.

– Wracać?

– Kiedyś stąd wyjdziemy.

– Tu jest wiele otwartych drzwi.

– Zapuszczałaś się tam…? – Wskazał w stronę drzwi, za którymi była salka i korytarz żywych mechanitonów.

– Jeśli drzwi były otwarte, to wędrowałam korytarzami. Zamkniętych nie otwierałam. Tych też nie. Wisi na nich biały, metalowy łańcuszek, chociaż ktoś go zerwał.

– Ja. To już czwarte takie drzwi. Pootwierałem też inne, żeby lepiej poznać strukturę tego labiryntu.

– Taak…? – umiała ładnie słuchać.

– Wydaje mi się, że zrozumiałem jego schemat. Labirynt jest systemem okrągłych salek połączonych korytarzami. Z każdej sali wychodzą trzy korytarze zabezpieczone solidnymi drzwiami. Przynajmniej dotąd tak było. – Lubił referować. Drugie mówienie było częścią jego pracy, a Liliane dotąd nie okazała znudzenia. – W tych salach ukrywają kolekcję zdumiewających rzeźb. To magazyny Muzeów.

– Duży jest ten labirynt?

– Sam nie wiem. Próbowałem sprawdzić, czy sieć korytarzy tworzy pętle, ale część moich poszukiwań była snem. Zbudziłaś mnie, jak śniłem, że idę, a nie pamiętam, kiedy wróciłem do posągu skorpiona, więc może zasnąłem przy nim, a widziane wcześniej przebarwienia trawertynu przetworzyły się we śnie w moją krew.

– Dlaczego szedłeś za plombami na drzwiach?

– Prowadzą do najciekawszych korytarzy. Wcześniej intrygował mnie napis umieszczony na zabezpieczeniach.

Uniosła brwi z zaciekawieniem.

– „Silvestere”. Ktoś ważny dla tych podziemi.

– Pamiętaj, gdzie jesteś. – Skrzywiła się.

– Tak. Przechowują tu wiele ruchomych rzeźb.

– To chyba nie ta. – Liliane przesunęła smukłą dłonią po segmentowanym odwłoku skorpiona. Miała drobniutkie zmarszczki na grzbiecie dłoni i ładne, owalne paznokcie.

– Uważaj…! – Odsunął jej dłoń. – To potrafi zranić.

– Ta rzeźba? Niee… – Obejrzała posąg starannie. – Piękna rzeźba atakującego skorpiona. Ładnie połączono kamień z metalem. Nic więcej.

Miała rację. Części skorpiona nie mogły się poruszać względem siebie: brakowało przegubów czy luzów. Obejrzał rzeźbę dokładnie, by się przekonać.

– Co będzie, jeśli zostaniemy tutaj złapani…?

– Myślę, że Szwajcarzy odstawią nas rzymskiej policji i skończy się na wyjaśnieniach, a najwyżej na nocce w areszcie. Zawsze możemy się wycofać. Zrobiłem plan… Zresztą wystarczy iść za otwartymi drzwiami i trafi się na wyjście.

– Nie całkiem. – Zmarszczyła brwi.

– Jeśli nawet otworzyłaś jakieś drzwi, wystarczy sprawdzać korytarze. Zawsze skończą się zamkniętymi drzwiami albo wyjściem. Tak znajdziemy drogę.

– Adams, to nie powód.

– Więc co wreszcie…?

– Zanim cię zbudziłam, wróciłam do wejścia. Spłoszyło mnie, że w tajemniczych podziemiach, w które wtargnęłam, nie jestem sama…

„Cóż, nie szła tu za mną”, pomyślał skwaszony.

– Drzwi wejściowe są zamknięte?

– Tak. Klamka nie ustępuje.

7.

Do wyjścia trafili bez trudu. Żaden podmuch nie zamknął drzwi ani nie otworzył dodatkowych. W salce wyjściowej na warstwie mułu przybyły ślady Liliane. Ułożona z czarnych kamyczków czaszka dziwacznego stwora nadal wykrzywiała się groteskowo. Klamka nie dawała się poruszyć, drzwi nie ustępowały.

– Spróbujmy je otworzyć. Masz pilniczek do paznokci?

– Mam też nożyczki.

Było gorzej, niż się spodziewał. Pilnik wydobywał z dziurki od klucza pojedyncze grudki tynku. Cały mechanizm zamka zalepiono zaprawą murarską. Adams pracowicie usuwał ziarno po ziarnie.

– Zamurowali nas?

– Wydobywam luźne ziarna. Może zaczęli jakieś roboty i przysypali drzwi pryzmą gruzu.

– Sporo roboty.

– Tak. – Skinął głową, nie przerywając pracy.

Liliane usiadła, obserwując jego wysiłki. Kiedy Adams przerwał na chwilę, przyjrzała się jego robocie.

– Oczyściłeś mechanizm zamka, klamka się rusza… – zauważyła. Obejrzała szparę przy zawiasach. – To będzie łatwiejsze, niż się wydaje. Wystarczy oczyścić z gruzu.

Drzwi, szarpnięte za klamkę, zadrżały. Osypała się zaprawa. Kiedy ją usunęli, drzwi ustąpiły. Ukazał się lity, ceglany mur.

– Łomoczemy…? – zapytała. Bezradnie machnął dłonią.

– Najpierw ty.

Adams uderzył spodem pięści. Odpowiedział głuchy mlask. Spojrzał na Liliane. Teraz ona spróbowała. Oczywiście bezskutecznie. Kolejną serię uderzeń pochłonęło sztywne podłoże. Cisza.

– Szkoda rąk – powiedział. – Tkwimy w pułapce. Gdzieś czytałem o planach przedłużenia linii metra poza Ottaviano. Mieli tu zmienić układ ulic. Spałaś w korytarzach…? – spytał po chwili namysłu.

– Nie… Myślę, że nie.

– Dziwne. To nie jest mur wzniesiony wczoraj. Zaprawa zdążyła stężeć.

– Wędrowałam przez te podziemia całymi godzinami… Wpadłam w dziwaczny stan: nie kończące się, identyczne korytarze.

– Powinnaś chociaż pamiętać przebudzenie.

– Nie pamiętam żadnego przebudzenia.

Jego zegarek pokazywał „1 stycznia 00”, przypadkowo wciśnięty przełącznik był zablokowany. Adams nacisnął go, uruchamiając. Sekundnik zaczął naliczać upływ czasu.

– Ja mam mechaniczny bez datownika – powiedziała. – Wskazuje dziewiątą.

Policzek Adamsa pokrywała szorstka szczecina kilkudniowego zarostu.

– Mur ma przynajmniej trzy dni – zawyrokował. – To dziewiąta rano, bo znowu jest jasno. – Tak ustawił swój zegarek.

Jednak metabolizm ma własne prawa chronologii, mierzące upływ czasu lepiej niż zepsuty zegarek. Tymczasem organizm nie dawał żadnych wskazówek. Stres ściskający żołądek byłby marnym wyjaśnieniem.

– Sam nie wiem. Niby długi czas, szczecina na gębie wyrosła, a nawet sikać się nie zachciało.

Zatrzepotała długimi rzęsami.

– Nie każdemu. Ja nasikałam w jednej salce, za postumentem jakiegoś robaka, czy jak ty mówisz: pajęczaka. – Jej angielszczyzna była płynniejsza, akcent francuski słabnął.

– No, to co teraz zrobimy…?

– A ty masz pomysł?

– Możemy iść naprzód albo próbować wydrapać dziurę w murze za pomocą twojego pilniczka. Może zdążymy ją wywiercić, zanim umrzemy z głodu. Murarze mogli zbudować naprawdę grubą ścianę.

– A pierwsze rozwiązanie?

– Oznakowania są jednoznaczne jak drogowskaz.

– Ale brniemy coraz głębiej.

– Niekoniecznie. Weszliśmy z zewnątrz, w skraj tych podziemi, na tyle nieważny, że go zamurowali. A rzeźby przyniesiono z naprzeciwka. Od strony Muzeów, nie od wejścia.

Związała jasne włosy czerwoną wstążką. Miała smukłą szyję. Podobała mu się coraz bardziej. Starał się argumentować logicznie, aby sprawić wrażenie pewnego siebie, ale to właśnie niepokój usiłował ukryć w potoku argumentów. Wątpił, że podziemia to magazyn muzealny. Skoro są aż tak rozgałęzione – zmylenie drogi skazuje na śmierć głodową. Może zbudowali tak rozgałęzione magazyny, by lepiej usystematyzować zbiory rzeźb bezkręgowców…?

Ale dlaczego ukrywają je w magazynach, a w Muzeach prezentują ledwie parę takich rzeźb? Dlaczego nie wystawiają wspaniałych posągów Pani z Cypru…? Ani tych nadzwyczajnych mechanitonów?

Może mechanitony były dziełem snu historyka kultury…

– „Silvestere” to imię? – przerwała jego rozmyślania.

– O ile mi wiadomo, takiej formy imienia Sylwester nie używano.

– Więc jak byś to nazwał?

– Może to skrót, a może niedouczony strażnik napisał imię „Silvestro” z błędem ortograficznym. Cokolwiek znaczy, dla nas oznacza szansę.

Notatki wskazywały: „PLE”, czyli: „Wybierz prawe drzwi, dalej lewe, znowu prawe i wreszcie lewe”. Liliane podążyła za nim.

– Piękne rozety na ścianach – powiedziała.

– Myślę, że to diagramy lullijskie.

– Nigdy o nich nie słyszałam.

– Mało kto słyszał. To Raymundo Lullius, zapomniany geniusz z Katalonii. Uważał, że łącząc liniami pojęcia napisane na kartce, tak, aby powstały z tego figury regularne, ujawni ukryte cechy otaczającego świata i świata ducha. Wynalazł diagram, niektórzy uważają, że odkrył więcej.

– Więcej…?

– Klucz do świata.

– Ciekawe, co znaczą te figury na ścianach?

– Nic konkretnego, póki nie wpiszesz na wierzchołkach tych figur jakichś słów.

– Skąd to wiesz?

– Zajmowałem się jego uczniem, Alonzo Zumarragą. Battaglia napisał, że jeśli Tajemna Sztuka Lulla jest szaleństwem, to jej rozwinięcie przez Zumarragę jest szaleństwem szaleństw.

Wreszcie zatrzymali się przed ostatnimi lewymi drzwiami. Zerwana srebrna plomba z wytłoczonym „Silvestere” wisiała na klamce.

– Byłaś za tymi drzwiami?

– Nie. Przestraszyłam się plomby.

– Nie tyją zerwałaś…?

– Oczywiście, że nie ja.

– Dziwne. Myślałem, że to już była część snu.

– Chodźmy.

– Zaczekaj. – Zasłonił jej drogę ruchem ręki. – Tam mogą być niebezpieczne ruchome rzeźby.

– Popatrz na te ślady! To ślady krwi. – Na posadzce salki były brunatne plamy i mniejsze kropki. Wiodły do prawych drzwi i potem prawym, nie zaplombowanym korytarzem.

Schyliła się.

– To są inkrustacje z czerwonego trawertynu – powiedziała. – Piękna robota.

Rzeczywiście: nieregularne plamy z brunatnego kamienia otaczała cienka granica z żółtego metalu. Wyśmienity rzemieślnik odrobił krople krwi, umieszczając w posadzce z szarego kamienia otoczone mosiężną taśmą kawałki czerwonego trawertynu, a następnie szlifując do równej powierzchni.

Adams obejrzał swą prawą dłoń: na środku widniała blizna. Na lewej równie rozległa, chociaż tylko po otarciu. Skąd wziąłby się ceglany pył, którym tak wybrudził but?

– Wejdźmy już, Adams. Inaczej nie sprawdzisz, co się tam kryje.

Spojrzał na nią bez słowa i pokiwał głową. Przyłożył ucho do drzwi: zupełna cisza.

8.

Adams nacisnął klamkę, otworzył drzwi i znieruchomiał: nadchodził gigantyczny skorpion ze snu. Wyglądał jak żywy, nie jak mechaniton. Liliane odepchnęła go i zatrzasnęła drzwi.

– Ale bydlę! – mruknął z podziwem.

– Widzisz, co tu wyhodowali…? Co skrywają w podziemiach?

– Watykan ma parę gospodarstw, ale tam są ledwie mleczne krowy, a nie jakieś groźne stwory.

– Przecież jeśli wypuszczą to na świat, rozprzestrzeni się plaga. Trzeba to powstrzymać!

– Nie podejrzewam papieży o diaboliczne zamiary.

– Nie rozumiem, jak można tak myśleć! – jej twarz stężała.

– Zarówno pajęczaki, jak i owady, oddychają tchawkami. To mało efektywny system dla dużych zwierząt. Im większe, tym bardziej niezdarne i co chwilę dostają zadyszki – wywodził.

– Dalej nie rozumiem. – Rozgniewana wyglądała pięknie. – Przecież owady są doskonałymi tworami przyrody. A muchy są najdoskonalsze spośród owadów.

– Skoro tak twierdzisz… Ale tylko, jeśli małe. Gdyby były za duże, to cała ekonomia ich budowy odwróciłaby się przeciw nim.

– Ty wszystko wiesz lepiej! To sam zobacz!

Gwałtownie otworzyła drzwi, ominęła wyciągniętą dłoń Afrodyty z Melos i desperacko podbiegła do skorpiona, który tkwił niemal w tym samym miejscu, co poprzednio.

– Liliane! – zerwał się za nią.

Skorpion przebierał łapami, w takt ich ruchów kiwając się na boki. Ledwie się przemieszczał. Dziewczyna szybko ominęła niezdarną poczwarę. Zaszła ją od tyłu i błyskawicznie schwyciła za odwłok, jego ostatni masywniejszy segment, zakończony żądłem. Okazja, o której marzą mangusty.

– To przecież nie jest żywe – zachichotała. – Zobacz.

Adams zbliżył się i lekko, szybkim ruchem kopnął w lewe szczypce stwora, kierując go w bok. Skorpion ociężale dotarł do ściany między posągami i napierając na nią, to zaciskał, to unosił cęgi, bądź poruszał kolcem jadowym.

Adams trzymał w ramionach Liliane. Była ciepła, jej włosy pachniały, odwzajemniała uścisk. W ręku nadal miała pilniczek do paznokci. Teraz broń, wcześniej narzędzie. Przed chwilą bał się, by nie stało się jej coś złego. Mały skorpion czasem zabija, porcja trucizny od metrowego nie dawała szans.

„Może już zmarłem, i właśnie to jest drugi świat…?”, pomyślał. „Pamiętam zranienie skorpionim żądłem”.

– To nie miało sensu. – Lekko gładził jej włosy. – Pilniczkiem do paznokci chciałaś z nim walczyć…?

– Powiedziałeś, że musi być powolny.

– Wolniejszy niż kręgowiec. Szybkość decyduje o skuteczności ataku. Duże tchawkowce pewnie też się jakoś przystosowały. Ta szarża mogła cię kosztować życie. Szybka jesteś – dodał po chwili.

– Chciałam go przebić pilnikiem i odciąć żądło, ale był za twardy.

Skorpion nadal przebierał łapami. Można go było dotykać, potrącać. Liliane złapała za nasadę kolca jadowego, nie wywołując reakcji stwora.

– Ależ jest dziwaczny. Jak to się nazywa? – zapytała.

– Atrapa, makieta, ruchomy model. – Wzruszył ramionami. – Zamiast części gębowej ma płytę z wizerunkiem głupawo uśmiechniętej twarzyczki. Chyba z brunatnej żywicy epoksydowej, bo ciepły w dotyku. Gdzież mu do rzeźb ze snu.

Rozejrzał się. Wokół znajome posągi. Z kamienia spajanego mosiądzem, ale bez możliwości ruchu. Afrodyta z Melos przykucnięta i z wyciągniętą ręką. Ciekawe, niespotykane ujęcie. Całkiem naga, z szatą w malowniczych fałdach, leżącą u jej stóp.

– Pozwól, że oprowadzę cię po moim śnie – uśmiechnął się do Liliane – w którym posągi ruszają się i mówią.

– Jak ten skorpion?

– Lepiej, znacznie lepiej. Oto pierwsza z moich wyśnionych piękności: Pani z Melos. Całkiem podobna do ciebie.

Liliane przyjrzała się posągowi krytycznie.

– Musiałaby schudnąć w biodrach.

– Ona sama się rozebrała. Może później się odzieje? – Nie wytrzymał spojrzenia posągu i odwrócił głowę.

– Żal mi tego węża. Jak można było przedstawić tak okaleczone zwierzę. To okrutne. – Wskazała inną rzeźbę.

Rzeźbiony gad miał przetrącony grzbiet i zmiażdżoną głowę. Wykuto go w jednym kawałku trawertynu.

Adams zrobił niewyraźną minę. Rzeczywistość była bezbarwna w porównaniu z tamtym snem-nie-snem. Napotykane rzeźby imitowały tylko to, czym były we śnie. Choć wyśniły się mu wszystkie, tak jak stały: muchy na gnijącym mięsie, Pani z Kapitolu, Pani z Knidos, Pani z Ostii, a naprzeciwko nich masywny legionista. W dali Posejdon. Pamiętał je doskonale.

Z głębi korytarza dobiegł tętent kopyt. Odruchowo rozejrzał się za schronieniem między posągami. Być stratowanym w podziemiach muzeum…

– Trzeba się będzie bronić – powiedziała Liliane. Zarumieniła się ze strachu. W miarę jak rumieniec intensywniał, na twarzy ukazywał się biały wzór przypominający pręgi tygrysa.

– Adams…! Twoja twarz się zmienia! Zaczynasz przypominać demona!

Rysunek białych linii na jej zaczerwienionej twarzy stał się bardzo wyrazisty: koła wokół oczu, linie podkreślające drapieżność rysów. Jak bardzo przemieniła się twarz pięknej dziewczyny!

– Demona poznać po twarzy…? Zresztą, twoja twarz też przypomina maskę.

Tętent nadbiegającego zwierzęcia ogłuszał. Co wyłoni się zza łuku korytarza?

– Weź gladius tego centuriona.

Jej twarz wyglądała przerażająco, ale pięknie. Czymkolwiek jest stwór tak zmieniający twarze ludzi, walka z nim nie będzie łatwa. Adams rozbroił kamiennego olbrzyma. Zbyt gruba rękojeść miecza ledwie mieściła się w dłoni. Zatoczył młyńca: marnie; drugi raz: lepiej poszło dwiema rękami; i jeszcze raz.

Tętent przerodził się w przeraźliwy gwizd.

– Adams, broń mnie!

Z naprzeciwka korytarzem gnał świetliście biały wierzchowiec o rozpostartych skrzydłach. Z rozwianą grzywą, o dzikich, ciemnych oczach, wlepionych w przerażonych ludzi. Spod kopyt szły skry, jak srebrne gwiazdki, księżyce i słoneczka. Czy w susie galopu, czy wyciągnięty w locie, ostrym, spiralnie rytym rogiem, jak kopią, celował w Liliane.

Adams odskoczył z linii ataku i odepchnął w bok dziewczynę. Ciął przez róg, aż stal zadźwięczała; utrzymał broń i natychmiast pchnął w odsłonięty bok rumaka. W wąskim korytarzu skrzydlaty jednorożec nie mógł uniknąć miecza. Minął ich i z głośnym tętentem zniknął w otwartych drzwiach.

– Ależ piękny koń…! Ale mu dołożyłem…!

– Chciał nas zabić.

– Dlaczego tak gwałtownie zaatakował…?

– Oni tu spiskują, hodują zdumiewające potwory, przed którymi trzeba ochronić świat, a ty się cieszysz. – Wydęła wargi. Jej pręgowana twarz miała wyraz nadąsanego drapieżnika.

– Ta rana jest śmiertelna. Pokonaliśmy go, chociaż wolałbym go osiodłać.

– Jednorożce są nieśmiertelne. On wróci, żeby nas zabić. Dobiegł ich odgłos kopyt. Znów od strony nie przebytych jeszcze korytarzy. Tętent narastał. „Jak on zatoczył pętlę?”, przebiegło mu przez myśl.

– Szykuj się do dalszej walki – jej głos drżał. „Jeśli nie zmieni taktyki, przegra”, pomyślał Adams.

Łomot kopyt o posadzkę ogłuszał. Piękny potwór znów pojawił się, jak poprzednio, to mknąc, to frunąc. W ciasnym korytarzu nie próbował zawrócić. Adams umiał to wykorzystać. Znów uskoczył i ciął po kopytach, w bok i po tylnych nogach. Z rany w boku skrzydlaty koń krwawił purpurową nitką.

– To łatwe!

– Nie…! Nie pokonamy go!

Znów z oddali doszedł stukot, ale cichszy, mniej regularny. Przeciwnik nie próbował frunąć. Ledwie się wlókł, a mimo to ponowił atak. Ze skrzydłami złożonymi na grzbiecie, słaby i wykrwawiony, nie mógł utrzymać prostej linii. Nadal groźny, spróbował nadziać Liliane na ostry róg. Zbyt wolno. Adams odbił kolec i przeszył ostrzem bok jednorożca. Nadążał za ospale zawracającym rumakiem, będąc stale w pozycji wygodnej do ataku.

– Spuszczę z niego posokę! – krzyknął. Ta walka musiała być barwnym snem.

Konające zwierzę zatoczyło się i upadło. Jeszcze desperackim szarpnięciem łba spróbowało sięgnąć Liliane. Ta odskoczyła, wydając gardłowy krzyk. Adams obiegł jednorożca, zadając mu kilka ciosów. Przekrwione oczy zwierzęcia bezradnie wodziły za prześladowcą. Straciły szlachetny blask. Skrzydlaty rumak zarżał raz i drugi, przez jego ciało przebiegały drgawki. Wreszcie znieruchomiał.

Z twarzy Liliane zniknął tajemniczy biały wzór. Adams ciasno objął ją ramieniem.

– Widzisz? Nie ufałaś mi. A jednak go pokonałem.

– To niewiarygodne. Ona była blisko. Ona sama tu przyszła – powtarzała Liliane. – A przecież miało Jej nie być…

Martwy rumak zmieniał się w bezkształtną kupę jakby topniejącego śniegu. Wyciekające strużki jasno-karminowej cieczy wsiąkały w szczeliny posadzki.

Ręce Adamsa drżały. Nadeszła reakcja po walce.

– Dlaczego musiałem zabić takie piękne zwierzę…? Magicznego rumaka jak z bajki.

– Chciał nas zabić! Polował specjalnie na mnie. Nie zauważyłeś…!? Zresztą, to chimera konia, oryksa i orła, nic więcej. Chcieli nim olśnić prostaczków.

Właściwie miała rację. Pamiętał zapalczywość pięknego stworzenia. „Gdzie się znajdę, kiedy wreszcie się obudzę…?”

To rzeczywiście był śnieg. Ciągnął od niego chłód. Wypływająca spod zaspy woda miała różowawe zabarwienie. Niosła kolorowe ziarenka. Zaspy ubywało, a woda bladła. Wkrótce ostatnia kałuża wsiąkła w posadzkę.

„Jak on się tu zmieścił z rozpostartymi skrzydłami…? Nawet piór nie połamał, chociaż skry szły”.

– Chodźmy, mój rycerzu! Droga przed nami stoi otworem.

„Przestań…”, chciał powiedzieć. „Udało się, bo to sen”. Jednak zachował te słowa dla siebie. Oddał broń posągowi.

Obojętnie minęli kilka martwych rzeźb. Wreszcie trafili do salki, w której na lewych drzwiach wisiała tekturka niestarannie nałożona na klamkę. Ktoś pośpiesznie na niej nakreślił: „Silvestere”. Gdyby nie walka z jednorożcem, można by powiedzieć, że zbliżają się do częściej używanych pomieszczeń magazynu.

Uzupełnił opis drogi: PLPLL. Siatka korytarzy wypełniła już pół rachunku. Liliane oznaczyła drzwi szminką do ust – póki jej starczy, nie będzie kłopotów z odnajdowaniem drogi powrotnej. Oczywiście w świetle, bo w ciemności nawet nieruchawa atrapa skorpiona sprawi kłopoty.

9.

Jakby przywołana niewczesną myślą, za lewymi drzwiami panowała ciemność. Za prawymi też. Zabrakło nawet odrobiny światła, która wystarcza, by nieznane i tajemnicze uczynić swojskim. Adams zmełł przekleństwo. – Stało się – powiedział.

– Mam zapalniczkę, na sto pięćdziesiąt metrów starczy.

– Palisz…?

– Czasem. Nie za często. Barbarzyństwo…? – dorzuciła, pochylając głowę ku niemu.

Zrobił niewyraźną minę.

– Papieros, trzymany odpowiednio, dodaje szyku – powiedziała.

– Może rozświetli korytarz.

– Bez sensu – burknęła. – Tylko będzie śmierdzieć. – Nie chciała go zrazić cuchnącym oddechem palacza.

Wpadli na pierwszy mebel. Upadając, pociągnęła go na siebie. Z trudem ją podtrzymał. Syknęła z bólu.

– To tylko kanapa – powiedział i naturalnym ruchem wziął ją w ramiona. Zrazu po to, by ją uspokoić po bolesnym szarpnięciu; teraz już tylko cieszył się jej bliskością. Miał ją w ramionach po raz drugi w krótkim czasie; szybko uczył się kształtu jej ramion i ciepła jej ciała. Ufnie oddawała uścisk.

Lekko przesunął dłonią po jej włosach, bardziej by odkryć, jak trzyma głowę. Spróbował ją pocałować.

Trafił niestety powyżej ust, tuż pod nosem. Miała suchą, gładką skórę.

– Skorpion chybił jeszcze bardziej… – Zachichotała, ale jednocześnie mocniej przylgnęła do niego, by nie odczuł ironii jako odmowy. Teraz ona pocałowała go, raz i drugi. Mocno, ciepło. Nie przeszkadzało, że jest ciemno – przy pocałunku i tak nie mógłby się na nią gapić.

– Nie ma sensu iść dalej po ciemku – powiedział, kiedy wyczuł, że na razie trochę się nasyciła.

– Tak…?

– Było jasno, póki przez świetliki wpadało światło dnia. Myślę, że we wszystkich korytarzach są świetliki w suficie. Jest ciemno, bo na górze zapadła noc.

– Może już wyszliśmy spod tej skalnej czapy…?

– Nie. – Wzruszył ramionami, choć ten gest zmarnował się w ciemności. Jeszcze trzymał ją w ramionach, ale odległość między nimi była zbyt duża. – Znam te okolice: parę tanich pensjonatów, w sam raz dla biednego profesora. Pomieszkiwałem w niektórych z nich, znam te ulice, pizzerie i sklepy.

– Mhm – wymruczała, obracając się w jego ramionach.

– Nigdzie tam nie ma dziur w ziemi.

– Co…?

– Nie ma okienek, świetlików, szklanych szybek, którymi można by rozświetlić podziemia. Nic, tylko trawniki, asfalt, budynki. Wierz mi: jesteśmy nadal w Watykanie.

– Dobrze jest być z naukowcem.

– Tym korytarzem będzie najwyżej sto pięćdziesiąt metrów do następnej furtki – brnął dalej.

– Furtki.

– No właśnie.

– No i co z tego?

– Jak to, co? Dalej w głąb tego labiryntu.

– Właśnie! – to było parsknięcie. Czasem koty tak parskają. – Nie zanotujesz poprawnie drogi i się pogubimy. Śmierć głodowa z pewnością nie jest przyjemniejsza od innych rodzajów śmierci.

Nie odpowiedział. Jej słowa były jak zimny kawałek żelaza wciskany pomiędzy żebra.

– Wiesz, chciałam tylko powiedzieć, że po tych lochach nie należy się szwendać w ciemnościach. Te drzwi, korytarze, dziwaczne modele przyrodnicze. A jeśli trafi się drugi śniegowy rumak z rogami…?

Mechanitony, ruszając się, wydają dźwięki.

Oboje zamilkli. Odpowiedziała im cisza, w której własne tętno już po chwili staje się głośne.

Liliane pierwsza nabrała powietrza.

– Myślę, że są wyłączone – powiedział.

– Więc co teraz?

– Śpimy do rana. Jak się rozjaśni, dotrzemy do celu. „Ciekawe, gdzie się zbudzę ze snu o latających jednorożcach i przepięknej francuskiej przedszkolance”, pomyślał.

– Co…? Gdzie śpimy? – spłoszyła się.

– Jeśli nie uważasz mnie za zwierzę biorące wszystkie kobiety w zasięgu ramion, to ułóż się obok mnie. – Takich rzeczy nie mówi się do kobiet ze snu. Tam fabuła rozwija się autonomicznie. Milczała, więc dodał: – Położę się na posadzce. Mam grube portki, nie powinienem bardzo zmarznąć.

„Wszystko przez te moje zasady”, pomyślał. „Nawet we śnie zachowuję się przyzwoicie…”

Nie spał jednak ani chwili na posadzce. Wszystko potoczyło się w takt marzenia sennego: bez zbędnych słów ułożył się obok niej, a ona zaraz wtuliła się w niego. Pocałunki smakują jak owoc awokado, jej pocałunki właśnie tak smakowały. Odzienie jakby samo się zsuwało. Za mocno ugryzła go w ucho. Aż zamrowiło, i skarcił ją:

– Przestań.

– Mhm.

Łatwo było przedrzeć się przez warstwę jej bielizny. Pod spodem Liliane była wspaniała: skóra ciepła, sucha, leciutko szorstka, a kwiatki piersi wyraziste i sprężyste. Z koronami od spodu, a króciutkimi łodyżkami do przodu.

Zachowywała się biernie. Jak cudowna lalka, choć trochę zbyt lalkowato. Powiedział jej o tym.

– Przecież właśnie tego chcesz.

Trudno było odpowiedzieć, gdy słowa trafiały w sedno. Piersi miała większe, niż myślał, i bardziej sterczące. Gdy wodził po nich palcami, wydawało się, że niteczki doznań snopkami wędrują w głąb Liliane, sprawiając jej frajdę. Nie przestawał delikatnie pieścić jej piersi, dekoltu i brzucha. Wydawało się mu, że śni cudowny sen na jawie, nie chciał go przerywać.

Później gdzieś rozsiał resztki ich odzienia. Miał ją jeszcze raz, a myśli uciekały do krainy posiadania. Odnosił wrażenie, że zrobili to setki razy, ale przecież tak może być tylko we śnie. Jej ciało widoczne w półmroku przypominało malowidło. Pokrywały je pasy, to białe, to sinawe; to blade kwiaty o niebieskich liściach; to znów złote tarcze lub łodyżki z kolcami. Szczyty jej piersi otaczały złote obręcze, jeszcze podkreślone rzędem kółeczek.

– To posklejane włoski…?

– Sam zobacz.

Jak włoski wystawały setki małych kółeczek, które leciutko pociągnięte ustami przydawały piersi Liliane bądź jej brzuszkowi delikatnych fałdek.

„To istota ze snu. Tak przecież nie może wyglądać kobieta…”, coś mu podpowiadało.

Ulicą obok przechodzili jacyś ludzie. Nie zauważali nagiej pary leżącej na zniszczonej kanapie.

„To tylko sen, można z nimi zrobić, co się chce… Łatwo sprawdzić”, pomyślał.

Zerwał się z kanapy i podbiegł do przechodzącej dziewczyny. Ta ospale usiłowała się odwrócić. Nawet nie próbowała odbiec. Była odziana w wydekoltowaną suknię z brązowego, grubo tkanego płótna, luźno wiszącą na szerokich ramiączkach.

Bez wahania, mocnym szarpnięciem zdarł ją z niej. Pod spodem nie miała nic. Nie próbowała zasłonić nagości, tylko obojętnie przestąpiła workowatą sukienkę. Adams był zdumiony: Senny twór marnie przypominał nagą kobietę. Pokrywała ją gładka, cielista powłoka. Jej piersi nie miały szczytów, a podbrzusze było gładkie, nie podzielone. To przywilej sennych wymysłów, że nic nie kryje się pod ich zewnętrzną powłoką. Jak u ruchomego manekina szerokimi szczelinami zaznaczały się połączenia źle dopasowanych fragmentów. Wiskozowe włosy ledwie trzymały się plastikowej głowy. Odkręcił tę głowę i odrzucił; następnie dłonie i ramiona. Tułów był lekki, pusty w środku. Nogi same się przewróciły. Adams skrzywił się z niesmakiem.

Dobiegł go chichot Liliane. Odwrócił się. Wygodnie ułożona na sofie piękność wyciągała ku niemu dłoń o smukłych, długich palcach.

– Wracaj już, moja bestio – powiedziała. Na jej zarumienionej twarzy widniał biały, tygrysi deseń. – Zawsze tak traktujesz nieznajome…?

Zdążyło go owiać chłodne powietrze ulicy. Wrócił w rozgrzane ramiona Liliane.

– Pozrywam ci te wszystkie kółeczka – mruknął. – Aż krew pocieknie.

– Nic z tego. Możesz spróbować. – W miarę jak jej twarz kraśniała, biały wzór rysował się coraz bardziej wyraziście.

Delikatnie pociągnął za jedno z kółeczek. Napięło skórę i zaraz potem wysunęło się z wykłutych otworków. Leciutki krążek z białego plastiku.

– Najpierw pozbawiłeś mnie dziewictwa, a teraz zniszczyłeś makijaż. To okropne…! – zachichotała.

Zbyt mocno złapała go zębami za ucho. Aż krzyknął. Niepotrzebnie, bo czar snu prysnął.

10.

W korytarzu było jasno. Ściany białe, obok tylko sekretarzyk z fornirowanego drewna, którego brązowe apliki przedstawiały to bodące się kozły, to satyra zderzającego się łbem z kozłem, to wreszcie bodące się satyry. Blat sekretarzyka ozdobiono blaszanym wizerunkiem kosza z odrzuconą pokrywką, otoczonego splotem drzemiącego węża. Ani śladu arcydzieł ze snu, mechanitonów.

Obok na kanapie Liliane cichutko chrapała. Kobieta potrafi uroczo chrapać, właśnie jak Liliane: cicho, spokojnie, dźwięk był przyjemny, chciało się otoczyć ją ramionami. Adams uczył się smakować chrapanie ukochanej kobiety.

Spróbował zbudzić ją lekkim pocałunkiem i zaraz potem drugim. Uśmiechnęła się jeszcze przez sen i objęła go ramieniem. Kolejny pocałunek obudził ją.

Na powiekach miała senną wydzielinę. Leciutko przetarł je palcem. Cofnęła się odruchowo, jakby mówiąc: „To należy do mnie…”. Przetarła oczy. Ale zaraz uśmiechnęła się znowu.

– A jak umyjesz mi zęby, hę…?

– Palcem.

– Ty świntuchu.

Była tak piękna. Jej powieki nie wymagały farby, rzęsy były niewiarygodnie długie.

– Cieszę się, że tu trafiłem. Nawet jeślibym miał potem odsiedzieć w areszcie.

– Mówisz jak pijany.

– Mmm… Wiem, co mówię. W całym moim życiu, pieprzonym życiu mola bibliotecznego, liczy się tylko to, że wlazłem do tego labiryntu.

– Tylko to, że tutaj wlazłeś?

– Dlatego, że ciebie poznałem.

– A co we mnie szczególnego…? – próbowała się droczyć. – Beznadziejna opiekunka kalekich dzieci.

– To ma znaczenie. Każdy ma kaleką duszę. – Przyglądał się jej. Piersi przyjemnie wznosiły się, kiedy leżała. Trzymał ją w pętli swoich ramion, jakby bał się, że ten skarb mu umknie. Miała gładką, jasną skórę. Znikły niebieskawe cienie pod oczyma.

Jakoś tak za szybko przebiegło to jej ranne ubieranie się.

– W drogę, mój władco – powiedziała. To nie był ton poddanego, ale zabrzmiało mile.

Adams miał ochotę jeszcze poleżeć na starej kanapie z odłażącymi złoceniami, ale powiedział:

– No pewnie, przecież musimy się stąd wydostać, zanim śmierć głodowa ściśnie nas suchą łapą…

– Chodź. Razem jest przyjemniej. – Jego słowa nie poruszyły jej. Uniosła ramiona, przeciągając się jak kot. Zerknęła przy tym przez ramię, czy wywiera wystarczające wrażenie.

– Ach, tak. No, tak – burknął, gramoląc się z posłania. Rzeźbiona kanapa wspierała się na wilczych łapkach. Przyszarzały materac z krótkimi frędzlami zdobiony był ledwie widoczną lamówką z meandrem. Obicie zużyte, podarte na krawędziach. Może to eksponat podlejszej klasy. Ale przynajmniej wygodny.

Drzwi na końcu korytarza przyozdobiono blaszanymi aplikami przedstawiającymi węża wychodzącego z kosza oraz most o dwóch przęsłach z zabudowaniami.

„Stylizowany widok Ponte Vecchio”, pomyślał.

Adams nacisnął klamkę.

Drzwi kończyły labirynt. Na zewnątrz widać było niebo i mizerny trawnik. Druga strona Watykanu. Znowu Rzym.

Zanim wyszli, ciekawsko zajrzał za lewe drzwi i zobaczył typowy czarno-biały korytarz.

11.

Najpierw sam wyszedł na zewnątrz, potem podał rękę Liliane. Pomógł jej zstąpić na murawę.

Zakręciło się w głowie: Wydostali się z wnętrza pnia drzewa, z dziupli. To gwałciło elementarne wyczucie przestrzeni. Zerkając do dziupli, wracało się do obszernej sali, z której wiodły lewe drzwi do korytarza ich miłości i dalej z powrotem. Ale od strony parku pień otoczony był zaniedbanym trawnikiem, skrywającym kamienie i ułomki cegieł. Dźwigał rozłożystą koronę o niezwykle długich, ostrych, mocno rozgałęzionych igłach. Na wbitej w trawnik emaliowanej tabliczce widniało: Cayleia bethii, H.

– Cholery można dostać. Ja zwariuję – wydyszał Adams, kiedy znowu wlazł i wrócił z sali, która nie pomieściłaby się w pniu baobabu, a co dopiero w smukłym pniu Cayleii.

– W Ogrodach Watykańskich mają najrzadsze okazy.

Taka dyskusja nie miała sensu. Adams pokornie pogodził się z regułami kolejnego snu. Poza złamaniem geometrii wszechświata wszystko się zgadzało: oznakowane emaliowanymi tabliczkami drzewa ciągnęły się rzędem. Bliźniaczo podobne, sąsiednie drzewo też nosiło etykietkę Cayleia bethii, H.

To musiały być Ogrody Watykańskie. Tak blisko w mieście nie ma innych równie rozległych. Jednak coś tu nie pasowało: wszędzie walały się puste puszki oraz kartony po napojach. Spośród innych w Rzymie te ogrody wyróżniały się brudem. Jednak wszędzie turyści niesamowicie śmiecą, więc może to jakiś zakątek Ogrodów Watykańskich…?

Opodal porządkowy w zielonym uniformie głośno beształ starą kobietę, a jej psa chłostał trzciną. Kundel skomlał i kulił się do ziemi, ale smycz w ręku surowego egzekutora nie pozwalała zbiec. Brud brudem, a przepisy przepisami. Kobiecina płaciła mandat za to, że jej psiak zrobił kupę na trawniku. Nie miało znaczenia, że tylko wzbogacił konstelację kup swoich poprzedników.

Pośpiesznie wycofali się na wysypaną drobnymi kamyczkami dróżkę. Adams wziął Liliane za rękę i spróbował oddalić się poza zasięg wzroku strażnika. Z pewnością łażenie po tym trawniku jest wzbronione, chociaż przecina go sieć wydeptanych dróżek. Zmroził ich ostry gwizdek.

Strażnik podszedł, poślinił palec i odwrócił kartkę bloczka mandatowego.

– Chodzenie po trawniku i próba uszkodzenia eksponatu.

Adams nie umiał znaleźć właściwych słów, by uspokoić rozsierdzonego funkcjonariusza. Zresztą tłumaczenie prostakowi, że właśnie przed chwilą złamali topologię wszechświata, mijało się z celem.

– Na dodatek próbowaliście oderwać kawałek kory z Cayleii. - Cerber poślinił ołówek chemiczny.

– Nie. Ja tylko przyglądałem się jej korze. Składa się jakby z dziesiątek tysięcy igiełek.

– Wszyscy tak mówią. Niby oglądają, a naprawdę próbują ułamać kawałek na pamiątkę – strażnik zamilkł, wypełniając rubryki formularza niezdarnymi kulfonami. – To będzie w sumie za dwoje osiemdziesiąt tysięcy – skrzywił się, ukazując sine zęby. – Tyle na okaziciela, bo jeśli chcecie podać dane personalne, to sto dwadzieścia.

– Aż tyle? – zaprotestował Adams.

– Daj spokój, zapłać – Liliane pociągnęła go za rękaw. – Turysta nie wygra z miejscowymi…

Oczywiście miała rację. Weszli tu nielegalnie, ujawnienie personaliów tylko pogorszyłoby sytuację. Z ciężkim sercem odliczył osiemdziesiąt tysięcy lirów i podał porządkowemu.

– A cóż to jest? – Urzędnik odtrącił dłoń Adamsa. – Obcą walutę należy wymienić przy wjeździe.

Adams spojrzał bezradnie na Liliane. Nie miał watykańskich pieniędzy.

– Można zapłacić kartą? – podsunęła. Błękit jej oczu mógł współzawodniczyć z błękitem rzymskiego nieba.

– Niech będzie – mruknął porządkowy. Właśnie skończył mozolić się z wypisaniem mandatu. Usiadł na zniszczonej ławce, pokrytej obłażącym zielonym lakierem, a oni oboje obok niego. – Aha, paszporty proszę – rzucił nagle.

„Więc jednak nie obejdzie się bez przykrych następstw…”, westchnął w duchu Adams.

– Miało być na okaziciela – zaprotestowała Liliane.

– Nie może być. Muszę wpisać właściciela konta i inne drobiazgi… – mruknął. Obejrzał swoje dłonie i zaczął usuwać brud zza paznokci. – No już, paszporty!

– To może dziewięćdziesiąt tysięcy, ale na okaziciela – wcisnęła mu zwitek banknotów.

– Niech będzie – strzelił wydłubanym brudem na ścieżkę. – No… – mruknął przeciągle, wstał i obciągnął mundur. – Na drugi raz nie łazić mi po trawie.

Odszedł zamaszystym krokiem.

Za drzewami, wysoko jaśniał w słońcu mur z białego kamienia, zwieńczony wysokimi, drewnianymi masztami, pomiędzy którymi rozpostarto gigantyczne szare płótno żaglowe.

– A cóż to, u licha jest? – mruknął Adams. – Lepsze niż Koloseum.

– Pewnie, że lepsze – wydęła wargi. – To stadion przewodniczącego Nero. Faktyczne centrum miasta.

– Coś ty, przecież… – nieporadnie zaczął, ale przerwała mu grupka przechodniów:

– Mili państwo, dzisiaj mamuśka schyliła głowę – powiedział mężczyzna.

Towarzysząca mu zawinięta w ciemnoszarą szatę, ogolona na łyso kobieta spuściła wzrok. Druga – też odziana w sari, ale tęczowe – spoza zwojów wpatrywała się w Adamsa natarczywym spojrzeniem szarych oczu.

– To nasza rodzinna uroczystość. Nie może was dwojga zabraknąć. – Mężczyzna wcisnął wizytówkę w dłoń Liliane. – Mamy już odpowiednią liczbę gości – rzucił do towarzyszących mu kobiet.

Łysa blado się uśmiechnęła.

– To ważne dla nas – mężczyzna spojrzał na Liliane. – Dziś o szóstej. Przyjdźcie bez obiadu.

Zawrócił przesadnie wyprężony. Obie kobiety podreptały za nim. Zniknęli za zakrętem alejki.

– Szurnięci sekciarze – prychnął Adams.

– Niekoniecznie. To mistrz anatomii praktycznej, Bedel Schrymp – Liliane przeczytała z wizytówki.

Niedaleko ogród się kończył. Na rozwartej, przyrdzewiałej bramie, zabezpieczonej od góry kutymi, zaostrzonymi prętami, pozostawiono masywną kłódkę. Wieczorem strażnik zepnie nią oba skrzydła wrót. Napis z giętych prętów głosił: „Ogrody wypoczynku im, przewodniczącego Nero”.

Za furtką aleja parkowa przechodziła w podziurawioną, asfaltową jezdnię, ograniczoną nierównymi chodnikami. Zabudowa była niska: parterowe lub jednopiętrowe zaniedbane domy, drzwi niektórych zabito deskami.

Z wolna miasto stawało się okazalsze, ulice żywsze. To był niewątpliwie Rzym, ale zdziwaczały. Po ulicach snuły się kobiety zakutane w szare lub czarne szaty i z obręczami w przedziurawionych uszach. W radosnym włoskim słońcu jaśniały wygoloną gładko łysiną. Rzadziej mijali inne, w kolorowych strojach, zawiniętych niedbale, jakby frywolnie. Tu pastelowa tkanina zsuwała się z ramion, tam wysoko podkasana odsłaniała uda. Zdarzały się takie (z tych barwnych jak motyle), co miały chyba w honorowych miejscach wycięte otwory, ale przysłaniały je dłońmi. Nie wypadało gapić się, czy tam rzeczywiście widać koniuszki piersi i łono. „Tak przecież być nie może”, pomyślał.

– Buyuglu, Saracen Airlines – odczytał neon nad biurem podróży. Trudno było powstrzymać się od wypatrywania wśród przechodzących barwnie odzianych kobiet w podziurawionych strojach. – Gdzież to do cholery jest?

– Jak to? – zdziwiła się Liliane. Pewnie wiodła go ulicami zmienionego miasta. – Ja przyleciałam Buyuglu. W sierpniu i wrześniu dają ekstra ofertę.

Adams nie wiedział o superofercie Buyuglu. Uważał, że Saracen Airlines nie istnieją. Ulicą maszerował oddział doboszy w dwubarwnych strojach przypominających mundury. Głośno wybijali rytm. Tłukli z rozmachem, równo, z zaciętością na twarzach. Zwielokrotnione odbiciami uderzenia niemal rozrywały bębenki w uszach. Jedni przechodnie zatykali uszy, inni formowali rzadki szpaler. Za zwartym oddziałem biegło kilkoro dzieci.

Dalej kroczyła grupa dziewcząt i chłopców odzianych w podobne dwubarwne stroje: czarny z czerwonym, zielonym lub niebieskim. Ci z kolei demonstrowali żonglerkę flagami; stosownie do stroju, każde podrzucało czerwony, zielony bądź niebieski sztandar. Za nimi znowu czworobok doboszy. Pochód otwierali i zamykali połykacze ognia, którzy regularnie zionąc strugami płomieni, odpędzali zbyt natrętnych widzów i otwierali dla kolumny przejście.

Adams trzymał chłodną dłoń Liliane w swojej, obserwując przemarsz kolumny. Gdy ruszyli, Liliane lekko uwolniła dłoń.

– Jakieś święto – burknął, chowając ręce do kieszeni.

– Nie. To telewizja się reklamuje. Zamierzają zwiększyć czas emisji programu do pięciu godzin tygodniowo. Ciągle to ogłaszają.

Adams nie odpowiedział. Akcja rozwijała się. Nigdy dotąd nie miał tak realistycznego snu, mogły się z nim równać tylko te z labiryntu w podziemiach.

– To na pewno reklama telewizji – jakby wyczuła jego wątpliwości. – Przecież czerwony, zielony i niebieski to jej barwy.

12.

Cały czas Adams oczekiwał czegoś cudownego. Był zbyt mądry, by wierzyć, że istnieje wyłącznie to, co właśnie jest dostępne obserwacji. To jakby ktoś myślał, że za Karola Wielkiego nie istniała Ameryka. Zdarzenia w podziemiach przełamały barierę sceptycyzmu. Zresztą, doznaje tego każdy, kto podróżuje i napotyka rzeczy nowe i niezwykłe. Gdy poznaje się reguły rządzące widzialnym światem, łatwo zorientować się, że niespodziewanie często ujmują je proste równania – rządki czarnych robaczków, stawiane ołówkiem na białej kartce papieru. Ale dlaczego tylko wybrane sekwencje znaków miałyby nieść prawdę o wszechświecie? Dlaczego inne muszą zawsze być bezwartościowe? Są tak podobne do tych ważnych. Dlaczego dla dowolnej sekwencji czarnych znaczków na białej kartce nie miałby istnieć taki zakątek, gdzie właśnie ona byłaby tą najważniejszą? Myśl polskiego kanonika, że te same sekwencje symboli mają sens bezwzględnie, wydała się nagle płytka i cudaczna. To jakby twierdzić, że kobiety mogą nosić jedynie szare albo czarne sari, a nie tęczowe czy z dziurkami.

Może dotarł do miejsca, gdzie władają inne rządki czarnych robaczków…? To nie musi być snem. Nigdy we śnie nie miał tak mocnego poczucia rzeczywistości. Dawno uświadomił sobie, że całej tej plątaniny korytarzy nie da się narysować na żadnej kartce papieru, a jednak zdołali ją przebyć. Wyjście z Cayleii łamało zdroworozsądkową geometrię, ale istniało.

Starał się nie dziwić (Liliane bez trudu się w tym orientowała), bacznie kolekcjonował fakty, by wyłowić ogólne prawidłowości. Tymczasem nowych cudowności nie było. Co chwilę przejeżdżały zatłoczone, żółte tramwaje, nieznośnie jęcząc i łomocząc na szynach.

„Zaraz… przecież to Via Cola di Rienzo. Na niej nie ma torów tramwajowych”, przetarł czoło. To niezwykłość marnej próby. Dla pewności rozejrzał się, jednak tablicy z nazwą ulicy nie było.

– Może im kupić jakiś prezent? – przerwała milczenie.

Skręcili więc do najbliższego sklepu z bibelotami. Liliane wybrała dla pani Schrympowej mocno pachnący krem w drewnianej, rzeźbionej szkatułce.

– Piękna podróbka sztuki azteckiej. – Adams obejrzał małe puzderko.

– Ależ to jest oryginał – obruszył się sprzedawca. – To Aztecy podrabiali nasz tradycyjny styl ludowy.

Wszyscy troje roześmieli się.

Dla gospodarza wybrała kolorowy krawat, utrzymany w podobnym stylu i o czystych barwach.

– Można specjalnie coś zamówić, ale to nieco drożej – powiedziała towarzysząca sprzedawcy tęga kobieta o gładko wygolonej czaszce.

Adams pokiwał głową.

– Piękna robota – powiedział, oglądając ornament. Podziwiał wywrócone oczy demonów, kły węży i czaszek. Delikatnie wodził palcem wzdłuż niepokojących, upierzonych linii, snujących się po bokach szkatułki. – Dzieci mogłyby się tego przestraszyć – zauważył.

– Och, nie tylko dzieci. – Sprzedawca życzliwie skinął dłonią. Wcisnął Liliane karteluszek z adresem zakładu. – Jeśli mąż zmieni decyzję i wróci.

Adams i Liliane spojrzeli na siebie z tym samym uśmiechem.

– Pudełko ładne, ale dlaczego wybrałaś akurat ten krem? – zapytał Adams już na ulicy. – Taki ostry, natrętny zapach…

– Jak pot?

– Coś w tym stylu. Trudno dokładnie określić.

– To jest najmodniejsze. Wiesz, kto i gdzie się tak poci…? – Uśmiechnęła się chytrze.

Wyglądało, że powinien wiedzieć.

– A ten krawat taki pysiaty – zmienił temat. – Aż oczy bolą od wściekłych kolorków.

– Zobaczysz, Bedel będzie zachwycony.

Wcześniej zajrzeli do hotelu Liliane, który mieścił się akurat w tej samej kamienicy co hotel Adamsa, tyle że dwa piętra niżej. Umówili się za pół godziny przy recepcji jej hotelu.

Nieznany recepcjonista spytał o tożsamość Adamsa, szczęśliwie wpis w książce meldunkowej pozostał. Logika snu wije się pokrętnymi ścieżkami.

– Przepraszam, akurat nie widywałem pana na mojej zmianie – rzucił tytułem przeprosin. Miał ciemną, ospowatą skórę na twarzy i modny czterodniowy zarost, a w obu nozdrzach po kilka metalowych kółek.

Adams wcisnął w kieszeń klucz do pokoju, przytroczony do masywnego klocka.

– Zmieniliśmy tam wystrój wnętrza. Jeśli coś zginęło, zwrócimy równowartość – rzucił za odchodzącym Adamsem.

Adams wkrótce znowu znalazł się przy recepcji. Nie było żadnych rzeczy osobistych. Na szczęście przynajmniej notatki przechowywał na uniwersytecie. Recepcjonista głośno przeklinał złodziejskich robotników i bez sprzeciwu zgodził się na kwotę podaną przez gościa. Pewnie gdyby Adams zgłosił więcej przedmiotów lub zawyżył ich wartość, też dostałby żądane wyrównanie.

„Skąd jakieś moje przedmioty, skoro jestem tu pierwszy raz, a oni gościli mój analog…”, pomyślał z ironią, przeliczając gruby plik banknotów. Pieniądz zwał się sycel, ale wartością zbliżony był do włoskiego lira; czarniawy recepcjonista nie protestował, kiedy Adams liczył w lirach.

Umeblowanie zmieniono na bardziej tradycyjne: szafę ścienną zastąpiły rzeźbione, drewniane skrzynie; zamiast lekkich krzeseł – masywne, drewniane zydle, z napiętymi płatami garbowanej skóry zamiast poduszek; szerokie łóżko w miejsce składanej amerykanki. Adams wygodnie wyciągnął się na materacu. Mniej laminatów i formaldehydu, więcej drewna i skóry. Leciutki odór stęchlizny nie przeszkadzał za bardzo.

Spod prysznica wyciągnął go telefon od Liliane. Zapraszała na szklaneczkę brandy. Przyjęła go owinięta jedynie w biodrach małym ręcznikiem. Właśnie suszyła włosy, a potem poprawiła golarką gładkość dołeczków pachowych. Była oschła, chociaż bezceremonialnie demonstrowała swoje wdzięki. Nie dała się nawet dotknąć.

Przynajmniej brandy była gładka w smaku.

W końcu jednak ją dotknął, choć marnie – kiedy zaciągał suwak jej sukienki.

– Chodźmy, już późno – rzuciła, gdy krytycznie obejrzała się w lustrze. – Chyba nie będziesz się mnie wstydził – dodała z filuternym uśmieszkiem.

„Och, nie…”

Wyglądała ślicznie w ciemnej sukience i dobrze dobranej, lekkiej biżuterii, ale jeszcze piękniejsza była odziana tylko w swoją skórę, tak piękna, że Adams nie miał ochoty iść na to proszone przyjęcie.

Niestety, nie on tu decydował.

13.

Trzeba było pojechać dwoma tramwajami. Bedel Schrymp mieszkał w odrapanej piętrowej kamienicy z oknami zalepionymi nie tynkowanym murem. Kołatanie w drewnianą, pokrytą złażącym, zielonym lakierem bramę wywołało wreszcie chrobot zardzewiałych zamków. Otworzyła łysa znajoma, zawinięta w czarną chustę. Nie podniosła wzroku, lecz usunęła się, wpuszczając ich do środka. Duży oculus oświetlał wyłożone kamykami atrium, ze strzyżonym trawnikiem na środku, na którym leżała brunatna piłka, a dwie inne ustawiono na cienkich podpórkach. Obszerny dom znacznie lepiej wyglądał od wewnątrz. Pokoje wychodziły na atrium. Schody i balustrady drewniane, ale sporo stiuków i ładnej murarki. Bedel Schrymp był zamożnym człowiekiem.

– Cieszę się, że przyszliście. To godna liczba gości.

Miał podcięte nozdrza i masywne kolczyki w uszach. Zaprowadził ich do salki na piętrze.

– Aster, moja żona – przedstawił wysoką brunetkę z ostrym, drapieżnym makijażem. Szarooka Aster miała w twarzy dziesiątki cienkich kolorowych pierścionków, wkłutych końcami w skórę. Trochę to przypominało obrazy ze snu w korytarzach. Wyglądała jak tatuowana, a pierścionki tworzyły regularne wzory. Wargi przekłuwały również rzędy pierścionków, krawędzie uszu też tak podkreślono. Zupełnie jakby jej twarz porastały różnobarwne kręcone włosy. Schrymp patrzył na żonę z dumą.

– Ta kreacja kosztowała majątek – powiedział. – Ale żonie trudno odmówić.

Adams rozciągnął wargi w udanym uśmiechu. „Oszpecona baba”, pomyślał.

– Wszyscy mamy przy tym się zmieścić…? – mruknął do Liliane, kiedy szurając krzesłami, usiłowali jakoś zająć miejsca wokół małego, czteroosobowego stołu.

– To taki styl, ciasny stół, od którego należy nie wstawać podczas przyjęcia – szepnęła.

Oprócz Adamsa i Liliane była jeszcze jedna para oraz gospodarz i towarzyszące mu dwie kobiety: Aster i druga, ta bardzo niska, odziana na czarno.

– To jest moja pierwsza żona, Schrympa – przedstawił ją gospodarz. Odgarnął czarną szatę i czule pogładził kobietę po gładko wygolonym ciemieniu. – Bardzo płodna.

Na razie nie podano nic oprócz pieczywa chrupkiego i wody sodowej.

– No, pochwal się, pochwal – powiedział Schrymp. Kobieta wysunęła się zza stołu. Wkrótce wróciła z popłakującym niemowlęciem. Odchyliła połę czarnej szaty, wydobyła lewą pierś i zabrała się do karmienia.

Schrymp pokraśniał z ukontentowania.

Niemowlę uspokoiło się. Łysa kobieta miała jasne oczy, nieodparcie przypominała łysą owcę.

– No, jeszcze z drugiej – powiedział Schrymp.

– Pośpieszże się wreszcie – parsknęła Aster. – Goście są głodni.

Schrympa schowała lewą pierś, z której skapnęły jeszcze dwie kropelki mleka, i wydobyła prawą. Były niezbyt ładne o średniej wielkości. Dziecko nadal chętnie ssało. Schrympa cały czas skrywała lewą dłoń pod szatą. Prawą rozgarniała swoje odzienie, by wydobyć to jedną pierś, to drugą lub by wygodniej ułożyć dziecko; lewa pozostała owinięta rąbkiem.

Ma protezę, czy co…?

Gdy Schrymp uznał, że niemowlę nie jest już głodne, w kąt odsunięto szklankę ze słonymi paluszkami, robiąc miejsce dla dziecka, a łysa kobieta – nadal skrywając lewą dłoń – przewinęła je na stole. Był to chłopczyk, wykastrowany.

Widząc zdumienie Adamsa, Schrymp oznajmił:

– Nie będzie ganiał za siostrami. Zresztą, zrobiłem to tak, żeby mu się na stare lata wygodnie sikało… No, przecież nie jest to mój najmłodszy syn.

– To jasne. Jest pan w sile wieku – uciął nieznajomy. Wreszcie zawinięto i odniesiono okaleczone dziecko. Schrympa zastawiła stół jadłem. Zupa grzybowa odstręczała. Pływały w niej drobne czerwie z czarnymi główkami. Adams próbował spychać je na brzeg talerza. Z niektórymi się to udawało, z innymi nie. Liliane trąciła go łokciem.

– Przecież gospodarze nie są ślepi – syknęła.

– Nie…?

– Przestań… To jest wartościowe białko. – Zachichotała bezgłośnie.

Adams dostrzegł wreszcie palce Schrympy. Kończyły się dziwacznie, nieproporcjonalnie blisko kiści dłoni. Zresztą i ta kiść nadmiernie nabrzmiewała pod szatą. Dziecko obudziło się i zakwiliło. Schrympa znowu przyniosła je i zaczęła kołysać. Mozoląc się ze stygnącą, niesmaczną zupą, Adams ciekawie zerkał ku lewej dłoni kobiety. Może jest owinięta opatrunkiem?

– Na pańskiej wizytówce napisano, że jest pan praktykiem anatomii, Bedel – głośno odezwał się nieznajomy. Karen, jego towarzyszka zwracała się doń: Falzarote.

– Technikiem ossuarnym - poprawił gospodarz, a Liliane rzuciła krzywy uśmieszek Adamsowi. – Oczywiście, mało kogo stać na własne ossuarium, ale mając duży dom i praktykę zawodową…

Adams sączył wino z mlecznego kielicha rżniętego w trupią czaszkę na szyjce z kilku stylizowanych kręgów. „Raczej porcelana, nie barwione szkło”, ocenił. Kielich był wielkiej piękności, a podobizna trupiej głowy, poza mocnym odkształceniem, nie miała widocznych błędów. Wino nie było złe, zalatywało drożdżami, a na dnie kielicha zebrał się osad. Szczypało w język, jakby doprawiano je spirytusem.

– Właściwie to dzisiejsza okazja… – Bedel gramolił się zza stołu. – Możemy obejrzeć i mamuśkę, i warsztat. – Inni też zaczęli wyplątywać się spomiędzy nóg stołowych i tych od krzeseł.

Starannie przystrzyżony trawniczek w atrium łysiał w miejscach, gdzie mury zasłaniały światło. Trzy brunatne piłki okazały się trupimi czaszkami. Dwie miały jeszcze długie pasma czarnych włosów. Trzecia leżała smętnie jak kapelusz grzyba ułamany z trzonka.

– To właśnie ta. – Bedel trącił czaszkę butem. Potoczyła się, odsłaniając niknącą w ziemi brunatną podstawę. Nie czuć było trupiego odoru.

– Żuchwa się obluzowała – zauważył Falzarote.

– Zdejmę żuchwę.

– Czaszka jest jeszcze nieczysta, skoro nie wziął jej do rąk – szepnęła Liliane do Adamsa i leciutko (przy okazji) ugryzła go w płatek ucha.

Bedel jednak usłyszał tę uwagę.

– No, ale już prawie… – powiedział. – Ułamała się trochę za wcześnie.

– Może dzieci skosiły – podsunął Falzarote.

– Dzieci się tu nie bawią – wydął wargi Bedel. – Nigdy.

– Co z niej zrobisz? – Liliane nie wysuwała dłoni spod ramienia Adamsa.

– Jest ładnie wysklepiona. Schrympa ma taką samą. – Powiódł palcami po łysym ciemieniu pierwszej żony. – Dokładnie jak jej matka – lekko zaznaczał palcem symetrię i wypukłość kości.

„Rzeczywiście, Schrympa ma ładną, foremną głowę: bez grzebieni czy spłaszczeń”, pomyślał Adams. „Nawet skórę na łysinie ma matową i aksamitną, a nie napiętą i błyszczącą”.

Schrympa stała ze spuszczonym wzrokiem. Może zerkała na czaszkę matki albo może na wystające z ziemi kręgi szyjne.

– Zrobię z niej dzbanek lub czajnik na herbatę, a wtedy rączkę wykonam z tej żuchwy… Schrympie na pewno się spodoba.

– To nie będzie łatwe. Przecież te kształty nie pasują na czajnik i rączkę. Będzie sporo rzeźbienia, ja wiem, frezowania…?

– Och, Adams, Adams. – Twarz Schrympa przepełniło samozadowolenie. Uwaga gościa sprawiła mu przyjemność. – A kieliszek, z którego pijesz pynuj?

– Piękna robota – mruknął zbity z tropu Adams.

– Robota ossuara, kunszt ossuara - zauważył Falzarote.

– To jest czaszka mojej najstarszej córki – powiedział gospodarz. – Kilka lat temu wpadła pod tramwaj. Czaszka nie uległa uszkodzeniu.

– Cco…? – Adams nie stłumił świszczącego szeptu, ale czujna Liliane przycisnęła jego dłoń, by nie pytał więcej.

– To nie było szczególnie trudne – tłumaczył dalej Schrymp. – Formowanie, trzeba było tylko odciąć czerep. Właśnie ciebie uhonorowałem tym kielichem, Adams.

– Dziękujemy – odpowiedziała za niego Liliane.

– Falzarote pije z czaszki mojego drugiego najstarszego syna. Falzarote z uznaniem obejrzał swój kielich.

– Tak miało być. Was spotkałem wcześniej.

– Ale jak zasklepiłeś wylot rdzenia i inne otwory tych czaszek?

– Przecież nie miesza się kości z innym tworzywem. – Liliane zaskoczyła go swą wiedzą.

– Obejrzyj je – rzucił Schrymp z udaną obojętnością.

Przyniosła od stołu kielich Adamsa. Ten starł palcem osad drożdży z dna pucharu. Otwór potyliczny wypełniono pasownie kręgiem szyjnym, zgrabnie zasklepionym i zaciśniętym. Linie podziału obu kości były widoczne, ale przebiegały zwichrowane jak w marzeniu sennym. Zdumiewało wygładzenie kości czaszki do kształtu półkulistej czary, z kreseczkami zaciśniętych nozdrzy i wąskimi, jakby przymkniętymi oczodołami. Wiedząc, że to nie rzeźba, Adams obserwował robotę z wielką uwagą. Górna szczęka pozostała wraz z zębami, ale teraz ich wieniec tworzył niemal pełną obwódkę nierównych paciorków niedaleko podstawy kielicha.

– Ręka mistrza – powiedziała Liliane.

– Wygląda, Bedel, jakbyś trzymał ich głowy w odpowiednich łupkach, zanim… no wiesz, ją ten tramwaj, a jego coś tam… – rzucił Falzarote.

– Nie robiłem tego – Schrymp nie poczuł się urażony.

– Masz ossuarium, jestem tego pewna – Karen wspierała się na ramieniu Falzarote. Na jej szyi widniały barwne linie i listki. Reszta tatuażu ginęła pod kołnierzem. – Taki mistrz musiał zgromadzić znakomitą kolekcję.

Adams wyczuł, że prośba Karen jest czymś równie niezręcznym jak żart jej męża.

– Nie mam ossuarium, tylko zwykły warsztat.

– Nigdy nie widziałam, gdzie powstają takie cuda. Gospodarz uległ. Warsztat mieścił się w obszernym, jasnym pokoju. W drewnianych pakach zgromadzono dziesiątki piszczeli, kości udowych i kręgów. Wszystko starannie posortowane według rodzajów i wielkości. Czaszki poukładano rzędami na półkach. Na czole każdej widniał krótki napis, ozdobiony ornamentem, namalowaną gałązką czy kwiatkami.

– I rzeczywiście każda kość podpisana jest imieniem tego, kto ją wyhodował w sobie? – spytała Liliane.

– W praktyce nie zawsze. Oczywiście, jak kości pochodzą od kogoś znacznego, to nawet paliczki są podpisane imieniem i godłem. Zwykle podpisuje się tylko czaszkę, a jeśli to był nikczemny nędzarz, to nawet czaszki nie. Po co na zawsze ma świadczyć o jego mizerii…?

– To wiem, ale narzędzia, tajemnicze kąpiele, które stosują ossuarzy… - niecierpliwiła się Karen. – Mistrz powinien mieć sporo takiego sprzętu.

– Karen… – skarcił żonę Falzarote. Trzymał mocno jej kibić, by się nie zataczała.

– Należy stosować kąpiele w kwasach. To żadna ujma – odpowiedział Schrymp. – Przygotowuję je tylko na czas pracy. Nie można polegać na zwietrzałych roztworach.

Zauważył, że goście nie są usatysfakcjonowani. Pokazał więc wygodny zydel zrobiony ze zgrabnie przeformowanych trzech kości udowych i miednicy. Forma mebla była całkiem wysmakowana. Obecnie sporządzał żyrandol dla dzielnicowego memuaru, ale nie pokazał nie dokończonego dzieła. Tu był nieubłagany.

– Za trzy miesiące zobaczycie gotowy. Jak otworzą salę pamięci ostatnich dziesięciu lat. Będzie pierwszy od wejścia.

Wrócili do stołu i znów wtłoczyli nogi między nogi stołowe i te od krzeseł. W kompocie podanym w płaskich salaterkach wśród gotowanych śliwek pływały opuchnięte larwy. Łysa Schrympa miała słaby wzrok. Adams wolał już popijać zadrożdżone wino z czaszki najstarszej córki Bedela.

Panie przechadzały się po atrium; jedynie Liliane co chwilę dosiadała się, gładziła po włosach Adamsa i znowu znikała. Widać obowiązkiem mężczyzn było siedzenie i picie, bo gospodarz nie proponował spaceru. Przy stole towarzyszyła im Schrympa, uzupełniając wino, ilekroć biaława warstwa osadu wyzierała spod mętnej cieczy. Adams co jakiś czas wybierał palcem osad i wycierał w rąbek salaterki, by jakoś ochronić nerki. Nikt na to nie reagował.

Adams przypomniał sobie o skrytej lewej dłoni Schrympy. Im nudniej przy stole i więcej wypitego alkoholu, tym natręctwo mocniejsze. Zbyt często zerkał w tę stronę, aby pozostało to nie zauważone. Schrymp coś szepnął do Aster. Ta usiadła naprzeciwko Adamsa i zaczęła świdrować go wzrokiem.

– Pewnie zauważyłeś, Adams, że Schrympa skrywa lewą dłoń pod szatą – powiedział.

– Myślę, że się zraniła.

– Nie… – Schrymp machnął dłonią. – Moje życie ułożyło się inaczej, niż planowałem.

Schrympa przysiadła obok, kołysząc synka do snu.

– Pierwotnie Schrympa miała być moją drugą żoną – powiedział. – Ustaliłem to z jej rodzicami. Stąd jej dłoń. Cóż, serce nie wybiera… – rzucił z teatralną intonacją i objął ramieniem Aster. – W tym czasie poznałem ją. Jest niezwykła. Schrympa to zaakceptowała i rodzi moje dzieci. Nie mogłem przecież zerwać umowy, zresztą zapłaciłem sporo forsy, żeby jej matka jadła to wszystko podczas ciąży…

Adams na wszelki wypadek pokiwał potakująco. Znów miał wsparcie w przysłuchującej się im Liliane.

– Bedel, pozwól zobaczyć – głos Liliane miał w sobie uwodzicielski czar.

– Dobrze.

Schrympa podciągnęła szatę. Zamiast dłoni miała miniaturową, trupią czaszkę bez żuchwy. Ruchome zęby łagodnie gładziły główkę niemowlęcia. Wydawało się, że trupie połączone nozdrza lekko poruszają się, a mroczne oczodoły zerkają badawczo. Wrażenie było niesamowite.

– Możecie jej dotknąć – powiedział Schrymp.

Liliane skwapliwie powiodła palcami po czole, wsunęła je w oczodoły, wreszcie schwyciła za zęby, które z kolei przycisnęły jej palce do główki dziecka.

– Świetna – powiedziała Liliane. – Pierwszy raz w życiu to widzę. Arcydzieło. Myślałam, że to tylko legendy.

– Nie ma legend. Każdy mit zostanie kiedyś zrealizowany.

– Wiem, mówiłam w przenośni. Adams, ty też dotknij.

W oczach Schrympy zajaśniała duma. Adams przemógł się i dotknął czaszki. Była ciepła, sucha, pokryta skórą. Oczywiście, była to tylko zniekształcona dłoń, ale robiła wrażenie. Schrympa umiejętnymi, drobnymi ruchami ożywiała jej mimikę. Zęby były palcami; Adams wyczuł od spodu szorstkość linii papilarnych. Paznokci nie było.

Schrympa dolewała co chwilę wina. Nie skrywała już miniaturowej czaszki. W chwilę później znowu przyniosła dziecko do karmienia i rozchyliła poły szaty.

– To już ostatni raz dzisiaj? – spytał Falzarote, kiedy Schrympa podała dziecku drugą pierś.

Łysa kobieta rzuciła mu spojrzenie.

– Niech z każdej pociągnie do końca, bo zrobi się zapalenie – zauważył ze znawstwem.

– Chcesz skończyć? – spytał Bedel.

– Zwykle dziecko nie jest w stanie poprawnie opróżnić piersi. Schrymp skinął głową, a jego łysa małżonka bez słowa podeszła blisko do Falzarote i wystawiła ku niemu pierś. Ten jakby lekko cofnął się, mając przed samym nosem wielce rozkwitłą brodawkę karmiącej kobiety, następnie przysunął usta i ujął wargami kwiatek. Ssał, cmokał i głośno mlaskał, demonstrując swoją fachowość. Wreszcie na zakończenie oblizał koniuszek brodawki.

Wystawiając drugą pierś, Schrympa podeszła do Adamsa, ten jednak udał, że całkiem pochłania go czaszka z alkoholem. Liliane posłała Adamsowi zbójeckie spojrzenie. Schrympa natychmiast zwróciła się do Bedela, który równie fachowo opróżnił jej prawą pierś.

Bedel wznosił nieustannie toasty, co zmuszało do szybkiego picia. Falzarote usnął z twarzą na blacie stołu. Potem Bedel obiecywał Adamsowi załatwienie pracy. Jeszcze później Aster tańczyła.

Nie pamiętał drogi do domu. Liliane wlekła go, coś mówiła, lecz zagłuszały ją maszerujące kolumny doboszy. Werble łomotały w głowie, docierając przez alkoholowe oszołomienie.

14.

Przebudzenie było równie męczące jak zaśnięcie. Zawiniło marne wino Bedela Schrympa. Liliane zbudziła Adamsa swą wizytą, a teraz niecierpliwie łaziła po pokoju. Widząc jego rozpaczliwy stan, przeprowadziła zwykłą procedurę ratunkową: kawa, zimny kompres. Mało pomogło.

– To było cholerne świństwo – powiedział.

– Tak? Piłeś jak gąbka. Dobry pynuj smakuje znakomicie. Ten był całkiem niezły.

Pynuj?

Pynuj, samogon z sokiem gronowym, leżakowany przez siedem lat. Do tego kieliszek szczyn kozła na beczkę. Dodaje pikantności…

– Jechało drożdżami. Nie do zniesienia.

– Dobry pynuj ma mieć w smaku zharmonizowany sztych drożdży.

– Aaa… Sztych. Nie mogłem nie pić: bez przerwy toasty.

– Zauważyłeś chociaż, jak Aster tańczyła…?

– Jednak tańczyła, więc mi się nie wydawało.

– Przecież była prawie na golasa.

– Myślałem, że miała obcisły strój w ciemne paski.

– Eee… Nic nie widziałeś – wzruszyła ramionami. – Zresztą niewiele straciłeś. Ona ma zbyt mięsiste uda i biodra, zbyt kościste kostki, kolana i przeguby, za wąskie ramiona i płaskie, obwisłe piersi – miażdżyła urodę tamtej, poprawiając włosy przed lustrem. – Ta Schrympa jeszcze gorsza: taka mała owca.

– Pamiętam, że Falzarote pił mleko Schrympy.

– Taak… To też było kiepskie widowisko. Pierwsza żona powinna przynieść swoje piersi na tacy.

– Na tacy…? – W głowie Adamsa pracowała wiertarka udarowa.

– Wtedy wygląda to wykwintnie: niesie tacę, podtrzymując nią swoje piersi. Ale do tego potrzebna jest wysoka dziewczyna o dużych, podłużnych piersiach. Niska, pulchna Schrympa ma je nieforemne i za małe, mogła jedynie podejść do siedzącego i stanąć właśnie jak owca.

– Zaskoczył mnie ten zwyczaj.

– Zauważyłam. Jeszcze kawy?

– Nie… Samo musi przejść. – Podniósł się na poduszce. – Ale miała potworność na dłoni. Jakby odrębną żywą istotę.

– To czaszka rzekoma, craniu paradoxali. Z palcami w roli zębów.

– A co to za cholerstwo?

– Majstersztyk. Przyszła matka zażywa odpowiednie chemikalia i wtedy dziecku wyrasta taka dłoń. Ale sprawa rzadko się udaje. Zwykle rodzi się potwornie zniekształcony noworodek, którego trzeba zabić. Nikt ci wtedy nie zwróci forsy, trzeba jeszcze dopłacić rodzinie za stracone dziecko.

– Kto to zamawia?

– Wiesz, są rodziny, gdzie rodzą się piękne córki. Można sobie u nich z wyprzedzeniem zgodzić drugą żonę… Oczywiście, urodę nie zawsze się dziedziczy… – Uśmiechnęła się. – Bedel chciał wiele, to teraz ma kłopot.

– Kłopot?

– Pewnie. Przez tę dłoń Schrympy musi płacić podatek, jakby miał dwie drugie żony.

– Daj tę drugą kawę.

– Może trucizny do kawy?

– Nie. Nigdy. Odpowiedziała uśmiechem.

– Co oni z tymi kośćmi? To jakieś dziwactwo.

– Bądźże bardziej tolerancyjny… Ciało jest naszym największym dobrem, no nie? – Podsunęła mu filiżankę. – A kości stanowią jego najtrwalszą, więc najwartościowszą część. Mogą być symbolicznym reprezentantem całego ciała, któremu odda się należyty szacunek i je upamiętni, kiedy reszta już zbutwieje w ziemi. Niektórzy twierdzą, że to kości są ostateczną, najdoskonalszą formą istnienia człowieka.

– Więc jak tramwaj komuś utnie nogę, to zostanie już mniej wartościowy człowiek, bo niekompletny – Adams jęknął. Wiertarka w głowie przyspieszyła.

– Oczywiście – nie zauważyła jego ironii. – Kaleka nie jest tyle wart, co zdrowy. Wystarczy porównać ceny na targu. To przecież jasne. Wielu zachowuje kości z utraconej kończyny.

– Gotuje nogę, czy co…?

– Nie. Grzebie w suchej ziemi, aż kość się oczyści.

– Jak matkę Schrympy?

– Właśnie.

– Świat zwariował.

– Zawsze taki był.

– Ale te jego kielichy to mistrzowska robota. Ciekawe, jak nauczył się tak formować kość?

– Akurat technologia jest dość typowa. Najpierw trawi się ją w odpowiednim kwasie, żeby wypłukać wapń i zmiękczyć fragmenty organiczne; potem formuje, w co chce, i w końcu znowu nasyca wapniem, żeby usztywnić.

– Ale ta gładkość. Wyglądało to jak porcelana.

– Sztuczki warsztatowe. Uczą o tym w szkole, ale zapomniałam detale. Teraz idę do pracy, wpadnę wieczorem.

15.

Dopiero po południu zwlókł się z łóżka. Nad ulicami wirowały niespokojne chmury ptactwa. Tak wielkich stad gawronów, wron czy kruków Adams nie widział jeszcze nigdy. A wszystko w miłym, pastelowym świetle późnego słonecznego popołudnia.

Ulicą przemykały kobiety w szarych szatach. Wtem nad jednym z przechodniów zakłębił się wir ptactwa: czarna trąba powietrzna zaczynająca się od jednej postaci ludzkiej. Głośny szum skrzydeł, świst rozcinanego powietrza i nagle rozdzierający krzyk. Nieznany człowiek usiłował odeprzeć atakujące ptaki. Stał, ale zataczał się.

– Niechże pan wezwie pogotowie! – krzyknęła do Adamsa jakaś kobieta. – Przecież kruki wydziobały mu oczy! Ruszże się, człowieku!

– Ale jaki to numer?

Sama wybrała numer. Raz i drugi. Biła dłonią w obudowę ulicznego automatu.

– Cholera, ten też zniszczony – powiedziała bezradnie. – Po co wyrywają z nich przewody?

Oślepiony nieszczęśnik słaniał się na nogach. Spod palców ciekła mu krew. Wir ptaków rozproszył się. Czarna chmura uniosła się znad ulicy i rozpłynęła w błękicie słonecznego popołudnia.

Nieznajoma była roztrzęsiona, blada, miała spocone czoło.

– No, jednak coś słychać. – Jej twarz rozjaśniła się. Spojrzała na Adamsa. Zaraz jej wzrok uciekł gdzieś w przestrzeń, gdy zaczęła wielokrotnie wykrzykiwać meldunek do marnego mikrofonu. Wreszcie przyjęto zgłoszenie wypadku.

Niektórzy przechodnie próbowali udzielić pomocy oślepionemu. Ktoś podał płócienną chustkę do nosa. Ten przycisnął ją do oczodołów. Smużki krwi ciągnące jego policzkami zastygały. Przechodnie stracili zainteresowanie wypadkiem; zniknęła gdzieś kobieta, która wezwała pogotowie; Adams został naprzeciw szlochającego rannego. Po niebie przeciągały chmury ptactwa. Nie skupiały się w groźny, ciemny wir. Przemykający obok przechodnie lękliwie zerkali w niebo.

W dali rozległ się wyjący sygnał. Brzmiał coraz głośniej. Wreszcie z kolumny wolno jadących zakorkowaną ulicą pojazdów wyłonił się ambulans pokryty łuszczącą się żółtą farbą. Po minucie wlokący się żółwim tempem samochód zatrzymał się przy Adamsie.

– To ten naznaczony? – rzucił sanitariusz w białej furażerce.

– Ten.

Sanitariusz wziął pod rękę oślepionego i wprowadził do karetki, od tyłu, tam, gdzie wóz miał skrzynię z małymi okienkami zamalowanymi żółtym lakierem. Na ławkach po obu stronach siedziało już kilka poszkodowanych osób.

„W taki sposób oszczędzają na benzynie i samochodzie…?”, Adams pokiwał głową. „Czy może są takie korki na mieście, że prościej zebrać naraz kilkanaście ofiar?”

Kierowca wydobył protokół bieżącego kursu okrężnego i w odpowiedniej rubryce dopisał nazwisko i adres Adamsa, jako świadka wypadku. Ambulans powlókł się z prędkością pięćdziesięciu metrów na minutę do następnego wezwania.

– Jeśli ptaki nadlatują, należy opuścić taki rejon. To nawet dziecko wie – powiedziała Liliane, kiedy wpadła do niego wieczorem.

– Ja nie wiedziałem.

– To już wiesz. Uważaj na nie. Widziałeś, czym to grozi.

– Nie można temu jakoś zaradzić?

– Chcesz wystrzelać, może wytruć te ptaki…? Należy szanować środowisko naturalne.

Znowu byli razem. Najpierw wzięła kąpiel, chodziła przy nim nago, nawet musnęła go piersią, lekko, ale tak, by wyczuł, jak odgina się koniuszek; potem suszyła włosy, ale nie dała nawet się dotknąć. Jeszcze nie potrafił przywyknąć do jej prowokującej obojętności. Tamte chwile z podziemi coraz bardziej wydawały się wspomnieniem raczej snu niż jawy. Teraz trudno było nawet pomyśleć, by ta zdumiewająco zimna, a jednocześnie tak podniecająca kobieta kiedykolwiek do niego należała.

– Niepotrzebnie dałeś się spisać sanitariuszowi – rzuciła, wcierając w pierś pachnący krem. Potem starannie spryskała pachnidłem skórę pod pachami. – Będziesz musiał świadczyć, a los świadka jest podły.

Adams chłeptał kawę, gapił się na Liliane i myślał o tym, by wziąć ją w ramiona.

– Dzwonił Bedel – kontynuowała, teraz wcierając sobie krem w ramiona i brzuch.

Miała idealnie proporcjonalną sylwetkę. Przedramiona i łydki wykrojone szczupło, lekkimi łukami, podkreślającymi delikatnie zaznaczone drobne mięśnie; smukłe przeguby dłoni, dłonie wąskie, palce długie, stopy drobne. Piękno piersi i harmonia zgrabnych bioder zachwyciły go już wcześniej. Teraz widział te szczegóły wyraźnie, jej piękno było nieziemskie, bezbłędne, jakby zmaterializowany ideał stąpał o parę metrów od niego.

– Deklarował, że załatwi ci lepszą pracę.

– Ślicznie wyglądasz.

– Też coś. – Wzruszyła ramionami. – Pewnie. Bardzo powoli się ubierała.

– Skąd wiesz, że jesteś bez pracy?

– Sam doszedłem do tego wniosku. To jakby inne miasto. Nie mogłem zostać bezwiednie zatrudniony.

Nie zdziwiła jej wypowiedź Adamsa.

– Szukaj więc pracy przez Bedela. Na mnie czeka przedszkole. Wyszła. Zostawiła na komodzie karteczkę z numerem telefonicznym Schrympa.

Przy apartamencie Adamsa był balkon; drewniany pomost wspólny dla wszystkich pokojów na piętrze. Zbutwiałe belki trzeszczały, a deski uginały się, kiedy po nich chodził, jakby pod ciężarem człowieka cała konstrukcja miała się zarwać.

Groźne chmury ptactwa rozproszyły się. Na błękitnym nieboskłonie trafiały się tylko pojedyncze gołębie czy wrony. Niezła pogoda na spacerek. Może trafi na uniwersytet, chociaż to kawał drogi stąd.

Do wieczora snuł się ulicami, po których walały się kupy śmieci, gnały w pośpiechu tabuny przechodniów, a z murów lał się żar. Ten Rzym był zaniedbany i biedny. Połamane, obluzowane płyty chodnikowe. Poobijany tynk, rozłożona miejskim smogiem cegła licówka. Witryny pokryte obłażącym lakierem, na których zza brudnych szyb przezierały to korkowane papierem butelki czy słoiki, to przywiędłe warzywa, po których uganiały się muchy.

Z twarzy ścierał pot zmieszany z kurzem. Wreszcie zmęczony skierował się ku hotelowi. Wędrował długo po mieście, jednak na uniwersytet nie dotarł. Może obawiał się konfrontacji z rzeczywistością…?

Wrócił zbyt późno, by dzwonić do Bedela.

Następnego dnia rano mógł leżeć z rękami pod głową i rozpamiętywać piękno Liliane lub zatelefonować.

Aster oddała słuchawkę Schrympowi.

– Czekałem na twój telefon, Adams.

– Liliane powiedziała, żebym zadzwonił.

– Tak, ale to twój telefon.

„Znowu jakieś dziwactwa…”, pomyślał Adams.

– Kończy mi się forsa, Bedel. Potrzebuję stałego zatrudnienia.

– Podobno jesteś stypendystą uniwersytetu.

– Czy rzeczywiście myślisz, że ktoś będzie mi tu płacił za moje badania…? – Adams powiedział dosadnie, ale rzeczywistość była tak dziwaczna, że wyszło chyba naturalnie.

– Dobrze. Wyślę w twoim imieniu list do Uombocco.

– Do przewodniczącego Nero…?

– Nie, do Uombocco, Człekousta – wyjaśnił Schrymp, cedząc słowa.

Liliane znikła. W pensjonacie dwa piętra niżej nic o niej nie wiedzieli. Listy Adamsa leżały nie odebrane w jej przegródce na recepcji. Zaczął się o nią obawiać, chociaż nie wiedział, do kogo powinien się zwrócić i czy w ogóle powinien starać się ją odszukać. Na razie co parę godzin sprawdzał, czy nie wróciła. Wolał zjechać windą dwa piętra, niż telefonować do jej hotelu. W recepcji powiadomiono go, że jego konto zostało zablokowane. Dostał więc na obiad tylko kaszę i gorącą wodę. Kelner kwaśno zaznaczył, że racja socjalna przysługuje każdemu gościowi hotelowemu. Adams nie protestował – gubił się w regułach rządzących tym wszystkim.

„Może gdybym nie pomyślał, że tutaj nie mam kontraktu, problem w ogóle by się nie pojawił…?”

16.

Chrypliwie zaterkotał telefon. Adams ostrożnie podniósł słuchawkę, aby do reszty nie ukruszyć drucików błyszczących spomiędzy zetlałej izolacji.

– Czy profesor Humphrey Adams, Junior…? – głos o obcym akcencie cichutko mruczał wśród trzasków i przerw.

– Tak, słucham.

– Ibn Khaldouni z socjologii. Zapraszam do dziesiątki, jeśli ma pan czas wpaść pogadać.

– Kiedy?

– Najlepiej zaraz. Właśnie nastawiam herbatę.

– Dobrze. – Adams czuł się niesiony mocą tajemniczych żywiołów, jak korek na fali.

– Proszę zabrać ze sobą grzałkę – dorzucił nieznajomy i odłożył słuchawkę.

Adams rozejrzał się po pokoju, czy czegoś nie zapomniał, poprawił koszulę i poszedł z wizytą.

Rząd jednakowych, ciemnych drzwi na korytarzu oblepionym odłażącą tapetą. Po ścianie przemknął płaski gekon.

„Marne żarcie, co, bracie…? Z rzadka chudy karaluch – hotelowa racja socjalna… I klimat tu za zimny dla ciebie, ledwie grzeją. Chociaż może powinny ci tak wystawać żebra, żeby łuskowate panny za tobą ganiały?”

Drzwi z przykręconą dziesiątką rzymską mieściły się na samym końcu korytarza. W tamtym odcinku działała tylko jedna i to marna żarówka. Ciemno, że ledwie numer widać.

Ibn Khaldouni okazał się niestarym jeszcze człowiekiem o niespokojnym, badawczym spojrzeniu. Chudy, lekko przygarbiony, nawykowo gładził czarną, przetykaną nitkami siwizny brodę. Długi, orli nos i sucha twarz dopełniały wrażenia bystrego ptaka.

– Żeby tylko instalacja wytrzymała. – Błysnął uśmiechem, włączając grzałkę. – Kuchenka wysadza korki co drugi raz. Nie lubię awanturujących się o byle co sprzątaczek.

– Ja właściwie rzadko tu bywam, więc jakby rzadziej trafiam pod ich ostrzał.

– Wiem. Dzwoniłem parę razy, zanim pana złapałem. Na recepcji powiedzieli mi, że mieszka tu ktoś z mojego uniwersytetu.

– Nie są zbyt uprzejmi. Chyba wyrzucają listy do mnie.

– To się zdarza – burknął Ibn Khaldouni.

– Zablokowano mi konto – oznajmił Adams.

– Kasza i woda?

– Właśnie.

– Przeżyłem to już kilka razy. – Machnął ręką. – Jakaś urzędniczka pomyli się w rachunkach i narobi kłopotów człowiekowi. Trzeba zawsze trzymać nieco gotówki, tak na parę dni, najedzenie. Chroni przed nierozgarniętymi urzędnikami. Zdążyli mnie tego nauczyć. – Ibn Khaldouni kroił chleb.

– Też staram się uczyć, ale wolno mi idzie.

– Ma pan ochotę na jajko na twardo? To uzupełni dietę opartą tylko na węglowodanach.

– Pewnie.

Ibn Khaldouni skinął głową, niczym chude ptaszysko. – Jestem stypendystą rządu egipskiego – zagaił, kiedy obaj usiedli już przy herbacie. – Lubię te chińskie ziółka.

– Ja też, chociaż wolę kawę.

– No, proszę. Nasz produkt, z Lewantu. A mimo to my przyjeżdżamy do was na stypendia, a nie odwrotnie.

– Różnie z tym bywało w historii.

– Właśnie. Dlatego tu jestem. Kiedyś, obszernie argumentując, wywiodłem, że Zachód nie jest w stanie wyprzedzić myśli arabskiej i… pomyliłem się zupełnie. Chcę zrozumieć przyczyny pomyłki. – Obojętnie obserwował gotujące się jajko. – Co szczególnego odkryliście, a może posiadaliście już wcześniej, co pozwoliło wam, wybacz słowa, dzikim przybłędom ze skrajnych stref świata, stworzyć tak skuteczne struktury państwowe? Dzięki czemu tak szybko pognaliście do przodu? To właśnie pytania, które postawiłem, a teraz za pieniądze podatników trudzę się nad odpowiedzią.

– Jak ty gotujesz to jajko?! – Adams zerwał się z fotela. Od paru minut w naturalny sposób przeszli na „ty”. Akademicy to jedno plemię.

– Co…?

– Wody w szklance za mało. Popatrz, jak tutaj przy przewodzie bulgoce stopiony plastik. Zrobisz zwarcie.

– Dolać wody? – Ibn Khaldouni był nieobecny myślą.

– Taak… Chociaż nie wiem, czy wystarczy. Lepszy byłby garnek.

– Chcesz to jajko na twardo?

– No, dobrze. Dolej wody.

Rozkrojone, parujące jajko pachniało smakowicie.

– Po bratersku: pół ty, pół ja.

– To lepsze niż kasza – pochwalił Adams. Chłodził poparzony przełyk, wciągając gwałtownie powietrze.

– Pewnie. Trójglicerydy.

– Masz już jakieś wnioski ze swoich dociekań? – Adams zebrał okruchy żółtka poślinionym opuszkiem.

– Taak. Na razie marnie mi płacą. Te ich pieprzone sycele wolniutko kapią.

– A coś więcej…?

– Uderza dwoistość Europejczyków. Mnie to pachnie synkretyzmem.

Adams uniósł brwi w zdumieniu.

– Nie upieram się przy terminologii. Ale my, no wiesz, Lewantyńczycy, reprezentujemy jedność. Nasze poglądy są spójne. Nie rozdzielamy dwóch spraw. Ale żeby rozdwojenie miało wam dać przewagę…?

– Mówże jaśniej. Nie nadąża półścisłowiec.

– Oj, Adams, przecież wiesz, co wolno tu wypowiadać, a czego nie. Mówię najjaśniej, jak umiem. W ramach reguł.

„Jesteśmy podsłuchiwani…? Co chciał przekazać między słowami?”

– Dobrze. Czuję rozdwojenie, wewnętrzną sprzeczność sytuacji, w której się znalazłem. Trudno mi znieść to wszystko. Też przebyłeś podziemia Watykanu?

– W jakimś sensie każdy musi je przebyć.

– Znowu nie rozumiem.

– Nie chcę przypadkowo stracić swego stypendium. Zbyt ciekawi mnie temat, by ryzykować. Co powiesz na ciasto pistacjowe?

– Pewnie. Lepsze niż kasza.

– Wszystko jest lepsze niż kasza z zasiłku.

– Odkryłeś w tym mieście coś charakterystycznego wyłącznie dla nich? – Pytanie sformułował tak, by Ibn Khaldouni mógł wyjaśnić więcej, używając innych słów.

Ten skorzystał z tej możliwości.

– Są tu dwa rodzaje ludzi – wycedził. – Jedni potrafią nazywać, inni nie.

– Jak to…?

– Obserwowałem więzy solidarności spajające mieszkańców tego miasta, by wyłowić, którym z nich przysługuje naturalne szlachectwo duchowe, czy mówiąc twoimi terminami, którzy mają naturalne predyspozycje do sprawowania władzy i ją tu sprawują. Zauważyłem, że właśnie tacy pozbawieni są zdolności nadawania nazw, definiowania. Sam zrób eksperyment. Poproś kogoś, by nadał nazwę czemuś istotnie nowemu. Jeden zdoła, drugi nie. – Na tym skończył i znowu pogrążył się w rozmyślaniach.

– Jedni ludzie są bardziej kreatywni niż inni. To jasne – przerwał ciszę Adams.

– Tutaj niektórzy są organicznie niezdolni do nadawania nazw nowym pojęciom.

– Trudno ci będzie obronić tę tezę na dowolnej konferencji.

– Sprawdź to sam, Adams. A teraz spróbuj syryjskiego ciasta.

17.

Poczta przyniosła urzędowe skierowanie Adamsa do pracy przy zaopatrzeniu miasta.

„To stało się zbyt szybko”, pomyślał. Od rozmowy ze Schrympem upłynęło zbyt mało czasu, aby urząd zareagował. List nosił dzisiejszą datę.

W piśmie podano datę zgłoszenia do wyznaczonej sekcji Ochrony Ludności. Wydrukowano je na brudno wyglądającym papierze z odzysku, tak marnie, że trudno było odczytać niektóre fragmenty. Podpis był bezładnym kłębkiem linii, przyciśniętym różową pieczęcią kancelarii przewodniczącego. (Liliane wspominała, jakoby Schrymp wygadywał po pijanemu, że Nero nie jest w stanie się podpisać). Adams nie mógł usłuchać wezwania, gdyż pominięto adres, pod który winien był się zgłosić. Trzeba było czekać na Liliane.

Ibn Khaldouni dał do zrozumienia Adamsowi, że ten jest inwigilowany i że konfidentów można spotkać tu wszędzie. Wyjaśniało to, skąd miejsce w hotelu, skąd nagle tylu znajomych, skąd praca na tutejszym uniwersytecie… Niewątpliwie śledzono każdy jego krok.

Adams nie potrafił powstrzymać się, by godzinami nie oglądać z balkonu ruchliwej ulicy. Wypatrywał tam znajomej sylwetki Liliane. Jedynie wieczorem lub rankiem, gdy było chłodniej, chował się do wnętrza. Obserwowanie było ciekawsze, niż bezczynne wylegiwanie się. Znów gromadziły się chmary ptactwa, co zniechęcało do wypraw po mieście.

Ledwie ucichł hałas werbli trójbarwnej kolumny reklamowej, kiedy Adams usłyszał chrobot klucza w zamku. Właściwie tylko tego wyczekiwał, tkwiąc godzinami na kruchym balkonie, którego teraz jakby nie chciał opuścić.

Dostrzegła go i wyszła za nim. Zmieniła się bardzo. Ogniście rude włosy miała zaplecione w dziesiątki cieniutkich warkoczyków, a te z kolei ułożone w misterną fryzurę. Twarz pokrywał blado-sino-blado-różowy wzór tatuażu. Jakieś kwiaty, smoki czy łodygi i liście. W uszach zawiesiła okazałe, misternie obrobione kolczyki. Przekłuła nawet nozdrza i obie wargi. Ale nade wszystko zwracały uwagę kółka przebijające skórę. Na ogół z żółtego, ale i z czerwonego i niebieskiego plastiku.

– Są fantastyczne – powiedziała, kiedy uznała, że Adams już się napatrzył. – A teraz? – Powiodła poprzekłuwanym grzbietem dłoni po dłoni Adamsa. – Prawda, że interesujące?

– Zbyt mechaniczne.

– E tam! Nie znasz się.

– Coś zrobiła z włosami?

– To ich prawdziwy kolor. Podziwiaj resztę! – Jednym ruchem zrzuciła długą, czarną pelerynę. Pod spodem była zupełnie naga. Całe jej ciało pokrywały misterne linie tatuaży, układające się w kwiaty, smoki, liście, owady czy łodygi. A na tym wzorze dziesiątki, setki małych obręczy przekłuwających skórę. Mniejsze z nich wkomponowane we wnętrza większych. Nawet z koniuszków jej piersi zwisały złote kółeczka. – To nic nie boli – uprzedziła spodziewane pytanie. – Przy zakładaniu w każdym miejscu trwale znieczula się skórę.

– Ależ to makabryczne.

– Gdzie tam. Zaraz spodoba ci się bardziej. Popatrz, można robić na przykład coś takiego… – Ujęła palcami większe kółeczka umocowane na koniuszkach piersi i lekko je pociągając, nieco uniosła piersi w górę, a potem odchyliła na boki.

Adams nadal milczał zdumiony.

– Albo przyjrzyj się tym kwiatom, o…! – Uniosła dłonią pierś, a wymalowany na niej kwiat jakby skulił się, poruszyły się jego płatki. Na ramieniu miała faliście powyginaną łodygę z wielkimi liśćmi.

– Nie jest ci chłodno…? – wolałby, żeby ten spektakl odbywał się w pokoju, a nie na widoku.

Zignorowała jego uwagę.

– O teraz, ten tatuaż! – Poruszyła ramieniem, a liście zafalowały.

– To też tatuaż? – jakoś nie mógł wpaść w zachwyt nad żywym malowidłem, w jakie zmieniła swoje ciało.

– To acerusy, rodzaj tatuażu. Okropnie swędzi, jak go wykonują, wywołuje wysoką gorączkę, ale po paru dniach przechodzi.

Zręcznie to wciągała, to wypinała brzuszek i przechylała się płynnie na boki. Wytatuowana nieco powyżej pępka jaszczurka, przebierając łapeczkami, wspięła się na łodyżkę kwiatu rosnącą między piersiami Liliane. Ta zaczęła lekko uderzać palcami w skórę koło ogonka zwierzątka. Tak poganiana, jaszczurka wspięła się na kwiatek wytatuowany na lewej piersi i wysunęła rozdwojony języczek.

– Dotąd może podejść, dalej już nie – powiedziała, oczekując na uznanie. – Wszystkie te listki, łodygi, owady czy jaszczurki mogą przemieszczać się po mojej skórze. Właściwie nie trzeba się tego uczyć, a ruch wygląda realistycznie.

Adams gapił się bez słowa.

– No, można też tak. – Liliane zaczęła trzeć dłonią pierś ruchami w dół, następnie klepać skórę nad jaszczurką. Wizerunek powoli zjeżdżał, przednie łapki i szyja rozciągnęły się karykaturalnie. Wreszcie opadł na poprzednie miejsce.

– Powiedzże, co ty na to?

– Ale jak możesz chodzić po mieście zawinięta tylko w to czarne prześcieradło…? – wydusił z siebie.

– No, przecież kółeczka by się pozrywały.

– Sama to zrobiłaś? No, te ozdoby…

– Oczywiście, że nie. Zrobił mi to mistrz fryzjerski. To przecież profesjonalna robota, dzieło sztuki.

– Ale, jakżeż mogłaś… – nie mógł się pogodzić. Nie miał jednak praw do Liliane, chociaż sam je sobie wymyślił.

– Jak śmiesz! – ucięła. – Dzięki naszej rewolucji mogę nie być ci wierna. Przecież zostałam uwolniona i takie tam inne, co mi rewolucja dała…!

– Przecież jesteś ze mną.

– Więc słuchaj, Adams: choćbym miała czterystu kochanków i każdemu z nich każdej nocy rodziła czterystaścioro dzieci…

– Ho, ho, ho… To spore przedszkole…!

– Żebyś wiedział, a chociaż każdej nocy umiera z nich setka, tobie nic do tego. – Jej błękitne oczy płonęły. W miarę jak ciało Liliane rumieniło się od gniewu i podniecenia, spod wytatuowanych roślin wyłaniał się biały rysunek: plamy i pręgi, które ułożyły się w groźną i piękną sylwetkę skradającego się tygrysa. Inne linie upodobniły jej twarz do groźnego kota.

Nagle wypowiedziała niewyraźnie jakieś słowo, rozpostarła szeroko ramiona i wzniosła się w powietrze.

Adams osłupiały wpatrywał się w jej swobodnie szybującą sylwetkę. Nabierała wysokości, leniwie machając ramionami. Frunęła jak zachwycający ptak. Im była dalej, tym wyraziściej rysowały się wspaniałe, tęczowe skrzydła, które ją niosły.

– Liliane! Liliane! – krzyknął z bólem. Właśnie odeszła najpiękniejsza kobieta jego życia.

18.

– Zareagowała gwałtownym sprzeciwem na próbę wywarcia jakiegokolwiek wpływu…? – upewnił się Ibn Khaldouni. – Jakby za wszelką cenę nie chciała okazać ci w czymkolwiek swojego posłuszeństwa?

Adams co jakiś czas przerywał rozmowę pijackim szlochem, ale na ogół składnie odpowiadał na pytania.

– Właśnie tak to wyglądało – powiedział.

– Oni to propagują. Mężczyzna ma być pyszny i samolubny, a kobieta wobec niego nieposłuszna i niewierna. Ona zachowała się jak, telewizyjny wzorzec.

– Ale żeby zwykła sprzeczka… Przecież to naturalne, że się zirytowałem, nie…? Wraca z miasta moja kobieta, a tu okazuje się, że łaziła owinięta tylko w czarne prześcieradło.

– Była też w butach.

– I w butach. A jakiś facet wytatuował ją całą, łono wygolił, a sutki zaobrączkował…

– Napij się jeszcze, Adams. – Ibn Khaldouni sięgnął do kredensu po butelkę. – Na mój koszt. Odblokują ci konto, to się zrewanżujesz.

– A ty?

– Ja w ogóle nie piję. Trzymam dla gości. – Pusty smak ryżu zdradził rodzaj trunku.

– I ten tatuaż. – Adams chwiejną dłonią odłożył szklaneczkę. – Jakby na jej ciele wyświetlali film. To wszystko żyło, ruszało się. Fascynujące widowisko. Nie zdążyła mi pokazać, jak lata ten motyl… – rozmarzył się.

– Tatuowane motyle latają marnie – przerwał mu Ibn Khaldouni. – Raz w życiu widziałem takiego, co latał jak żywy. Ale to był wielowarstwowy acerus. To potrafią tylko mistrzowie nad mistrzami. Kosztuje fortunę.

– Fortunę…?

Ibn Khaldouni pokiwał głową. – To może być powód zablokowania twojego konta. Adams westchnął żałośnie.

– Wiesz chociaż, jak wykonuje się takie wzory?

– Skądże. Widziałem to po raz pierwszy.

Małe pajęczaki drążą w skórze kanaliki, którymi potem przepływa farba o odpowiedniej lepkości. Wyobraź sobie, jakiego kunsztu potrzeba, aby te kanaliki miały dobry kształt i odpowiednią głębokość.

– Zmyślne zwierzątka.

– Zwykły świerzb – Ibn Khaldouni umiejętnie odwracał zainteresowanie Adamsa od osobistego nieszczęścia. – Bezmyślny pasożyt. To fryzjer musi wykazać się kunsztem. A co dopiero wykonanie wielowarstwowego acerusu…

– A ja nie zobaczyłem, jak ten motylek lata.

– Niepotrzebnie ją spłoszyłeś. Po prostu chciała zostać twoją drugą żoną, nie pierwszą.

– A co to za różnica?

– Pierwsza żona służy do rodzenia twoich dzieci, wyłącznie do tego. Ponadto prowadzi gospodarstwo domowe. Druga żona jest do seksu, ma być atrakcyjna, przyozdobiona, śpiewa, tańczy. Ma być bezpłodna. W zamian powinieneś się nią dzielić z innymi, od czasu do czasu. To nie jest wysoka cena za to, że zgodziła się na bezpłodność. Z kolei twoja pierwsza żona musi być wierna bezwzględnie.

– To jest dziwaczne.

– Te dwie role? – Ibn Khaldouni spojrzał na niego badawczo. – Trudno na ogół pogodzić obie role kobiety. Oni byli konsekwentni, rozdzielając je zupełnie.

– Ale mogłem mieć żonę… – Adams rozpaczliwie zamachał rękami. – A na dodatek była dziewicą.

Ibn Khaldouni uniósł brwi:

– Tak nie zachowuje się dziewica.

– Na pewno nią była, chociaż zachowywała się inaczej. A później powiedziała, że wychowuje setki swoich dzieci. – Adams westchnął. – Sam już nie wiem.

– Może umie odzyskiwać dziewictwo. Miałeś ją też innej nocy? – Ibn Khaldouni rzucił mu badawcze spojrzenie. – Czy ona potrafiła nazywać?

– Nie.

– No, widzisz.

– Ty znowu swoje. Nazywać, co nazywać…?

– Tak jak ci tłumaczyłem: nowe przedmioty… nowe pojęcia.

– Kiedyś, jeszcze w labiryncie, prosiła mnie, żebym jej powiedział, jak nazywa się to czy tamto. – Opuścił ciężką głowę. Terapia Ibn Khaldouniego odnosiła skutek: Adamsowi kleiły się powieki.

– Więc nie umiała. Potem pofrunęła. Sądzę, że należała do tego drugiego rodzaju ludzi, którzy zamieszkują to miasto.

– Liliane należy do drugiego rodzaju ludzi…?

– Tak wynika z twojego opisu. Byty ułożone są w należytą hierarchię: najniżej minerały, potem rośliny, zwierzęta, wreszcie ludzie i byty anielskie. Uważam, że byty sąsiadujące w hierarchii mogą zbliżać się do siebie i upodabniać. W morzu żyją przecież zwierzęta osiadłe jak rośliny. Z twojego opisu wynika, że jest ona przykładem takiego przenikania się dwóch rodzajów bytów. Ale na pewno nie jest to przenikanie się bytu zwierzęcego i ludzkiego. – Spojrzał znacząco na Adamsa.

– Dlatego potrafi latać…? – Adams prowokacyjnie podkreślił dziwaczność wizji. – Co wieczór jest dziewicą. Potem przez całą noc szaleje z setkami kochanków, wreszcie rodzi setki dzieci…?

– A następnego dnia od nowa?

– Skoro umiała latać, może i tamto potrafiła.

– A po tamtej nocy w korytarzach bawi też i moje…?

– To nie jest wykluczone. Miałeś ją dwa razy, to może masz z nią dwoje dzieci albo nawet czterysta – powiedział spokojnie Ibn Khaldouni. Poprawił się na krześle. – Oni zwykle nie afiszują się ze swoimi możliwościami, ale i na ziemi lepiej sobie radzą – mruknął, coraz bardziej zniecierpliwiony pijanym gościem. – Jutro trzeba wcześnie wstać. Oddają nowy most. Warto będzie zobaczyć. Może pojawi się przewodniczący Nero.

Z Ibn Khaldouniego trudno było cokolwiek wyciągnąć, jeśli sam nie miał ochoty tego powiedzieć.

Na szafce nocnej czekało na Adamsa imienne zaświadczenie, upoważniające do przejazdu najkrótszą trasą do nowej pracy, wystawione przez Przedsiębiorstwo Zaopatrzenia Miasta.

19.

Białawym niebem ciągnęły ciemnoszare chmury. Siąpił drobny deszczyk. Niby nie wart otwarcia parasola, ale po półgodzinie Adams był przemoczony. Za to mżawka wypłoszyła krążące ptactwo. By dotrzeć do tramwaju 10 c, należało pół godziny kluczyć uliczkami. Przystanek wyznaczały sterty nasiąkniętych wodą gazet i porzucone, puste butelki. Dziurawa wiata chroniła przed deszczem.

Wkrótce nadjechał pojedynczy wagon, zatłoczony przemoczonymi pasażerami. Przepełniał go odór zapoconych, parujących ciał. Kontroler złapał kogoś bez ważnego biletu i wrzeszczał na cały głos. Niemal wszyscy pasażerowie legitymowali się zaświadczeniami, ale u zatrzymanego kontroler stwierdził niezgodność między adresem zamieszkania a linią tramwaju, którą jechał do pracy. Pasażer złamał przepis o najkrótszej drodze, drobiazgowo określający, na którym przystanku należy przesiąść się do jakiej linii. Kontroler wypchnął go łokciami na platformę tramwaju i stłukł po głowie służbową gumową pałką. Zakrwawionego gapowicza wykopał z wagonu na najbliższym przystanku.

Linia prowadziła daleko poza miasto. Tramwaj wlókł się powoli, trzęsąc niemiłosiernie. Wreszcie zatrzymał się w szczerym polu przy pętli. Na chodniku obok torów stała zbita z desek budka, w której urzędnik Ochrony Ludności rejestrował nowo przybyłych. Stojący w kolejce kandydaci nazywali go lewtan. Zatrudniony fasował płócienny fartuch, gumowe rękawice i taczki o białej, plastikowej skrzyni. Adams otrzymał dziesięciocyfrowy numer identyfikacyjny.

W oddali widniała pionowa skalna ściana, której szczyt skrywały zasnuwające niebo niskie, deszczowe chmury. Spytany o nią, marudny lewtan burknął, że skała nazywa się Bah Beduka.

Dołączyli do kolejki tragarzy ciągnącej ku szaremu urwisku. Obok biegła druga linia wracających z taczkami wypełnionymi mięsem, które następnie ładowano do ciężarówki. Każdy kolejny tramwaj 10 c dowoził następnych. Pod skałę było dwadzieścia minut marszu. Wśród want Adams ujrzał zwały koziego mięsa. Szare zerwy dolomitu, niknące gdzieś w oparach mgieł, zbryzgane były strugami zaschłej czarnej posoki. Adams, zgodnie z pouczeniem, naciągnął gumowe rękawice i zabrał się do zbierania leżących w trawie i na piargu kawałów mięsiwa. Były starannie rozebrane, niektóre połcie nawet uwędzone. Widać krew opuszczała je, zostając na skale. Płacono od masy przywiezionego mięsa, ale nie należało ładować zbyt wiele, by nie spadło z taczek, bo za brudne liczono czwartą część stawki. Niektórzy tragarze oszukiwali, pluli i przecierali takie kawałki rękawem. Adams starał się wykonać jak najwięcej kursów. Muskulatura osłabiona pracą za biurkiem spowodowała, iż ładował mniej niż zawodowi tragarze. Przy budce mięso ważono, zapisywano i ładowano na ciężarówki-chłodnie.

Pracowali, póki całe mięso nie zostało zebrane. Wreszcie nadzorca zawyrokował:

– To tyle, dzisiaj nam nic więcej nie spadnie. Nie ma na co czekać. Fajerant.

Na koniec czekała przykra niespodzianka: od dniówki odliczono jedną trzecią na koszty prania fartucha.

– Żywność należy przetwarzać z zachowaniem surowych norm higienicznych.

Mimo to Adams zarobił tyle, co za trzy dni stypendium naukowego, a ledwie minęło południe.

Powrotny tramwaj 10 c został zatrzymany przez umundurowanego lewtana, który rozkazał wszystkim wysiąść i skierował ich na odbywającą się uroczystość otwarcia nowego mostu na Typhure. Mimo starań funkcjonariuszy tłum był nieliczny.

Rzeka tworzyła nieruchomą brudną maź, na powierzchni której te same śmieci – wydawało się – unosiły się całymi dniami. Kamienny most wykonano z płyt spojonych wapnem. Na szczycie przęsła wymurowano zadaszoną budkę.

Rozbrzmiały donośne werble i przeraźliwe piszczałki. Nadjechała kolumna samochodów, a w jej środku opancerzona zielonoszara ciężarówka. Z jednego z wozów wyprowadzono dziewczynę odzianą w szarą, drelichową koszulę. Skuta kajdankami, usta miała zalepione plastrem.

Z ciężarówki wysunięto na rolkach okazały mechaniton: naturalnej wielkości podobiznę nagiej kobiety, wykonaną z brunatnego, matowego kamienia, mosiądzu i stali nierdzewnej. Posąg dzierżył w dłoni wagę szalkową. Krzątający się funkcjonariusze sprawnie nakręcali mechanizm rzeźby. Gdy posąg przygotowano do działania, podprowadzono ku niemu skazaną. Mechaniton wyciągnął przed siebie wagę, jednocześnie palcem lewej dłoni przyciskając jedną z jej szalek. Z niewiadomych powodów widzowie nazywali go „karzącym palcem sprawiedliwości”. Dziewczynę rozkuto, podano jej nożyce do strzyżenia owiec.

Sięgnęła ręką, ścięła pukiel ciemnych włosów i położyła na szali. Waga nie drgnęła. Jeden z umundurowanych funkcjonariuszy ostentacyjnie zerknął na zegarek. Dziewczyna wpadła w panikę, coraz szybciej sięgała po nowe pukle włosów i ścinała jeden po drugim. Wkrótce na jej głowie prześwitywała goła skóra. Szalka wagi pozostała bez ruchu. Mechaniton unosił wzrok wysoko w niebo. Białka jego oczu wykonano z opalu lub chalcedonu. Mleczną bielą odcinały się od ciemnej twarzy. Funkcjonariusze coś podpowiadali skazanej. Dziewczyna szamotała się coraz gwałtowniej. Dotkliwie kalecząc palce, obcinała paznokcie. Milicjanci, w pozorowanym przerażeniu, odwracali twarze od widoku krwi. Głośno wybuchnęli śmiechem, gdy skazana bezceremonialnie zadarła w górę szarą koszulę i zaczęła ścinać włosy z łona. Tłum gapiów oddzielony był od sceny barierą z czerwonej taśmy, ale widzowie napierali na nią, chcąc widzieć jak najlepiej.

Kilkakrotnie w ostrych słowach zwrócono uwagę, że winny zerwania bariery zostanie ukarany, co ostudziło zapał ciekawskich. Wypełniona po brzegi szalka przestała kolebać się na wietrze, jej ciężar zbliżył się do siły nacisku mechanitonu. Nagle przez tłum przeszedł krzyk zgrozy: skazana obcięła sobie palec, zaraz potem drugi. I to nie wystarczyło. Mechaniton, dotąd przykucnięty, powstał i obrócił się w prawo i w lewo, pokazując, że ciężar dostarczony przez skazaną nie wystarczył do skompensowania wagi karzącego palca sprawiedliwości. Dwóch milicjantów wprowadziło skazaną do celi w domku na szczycie przęsła i przykuło do ściany. Zanim zamurowano drzwi, wynikło jakieś zamieszanie. Z celi dobiegł odgłos ożywionej rozmowy. Jeden z funkcjonariuszy wyjrzał w kierunku mechanitonu, a następnie coś szybko powiedział do wnętrza budki. Po chwili wybiegł ze sporym, ociekającym krwią kawałkiem ciała i rzucił go na szalkę. Szalka obniżyła się, palec rzeźby już jej nie dotykał. Funkcjonariusz głośno krzyknął ku celi i pobiegł z powrotem. Widzowie przyglądali się scenie z rosnącym zainteresowaniem. Mechaniton nie przerwał płynnego obrotu. Funkcjonariusz dorzucił drugi kawałek. Szalka wagi opadła bardzo nisko. Zapanowała cisza jak makiem zasiał.

– Wprawdzie szalka opadła, jednak nie do poziomu kolan Temidonu - wyjaśnił przez megafon dowodzący funkcjonariusz. – Wkład osobowy nie zostanie zmieniony.

„Przecież kiedy Temidon stoi, szalka nie może opaść do poziomu jego kolan”, pomyślał Adams.

Zamurowano drzwi celi. Temidon załadowano z powrotem na ciężarówkę.

– Przesadzają z tymi wkładami osobowymi – powiedział stojący obok Adamsa tęgi mężczyzna.

– Przesadzają?

– Jasne. Porządny człowiek nie dostanie czegoś takiego, co byle złodziej. A teraz wprowadzili jeszcze te całe Temidony, które mogą zmienić w ostatniej chwili wyrok sądu.

– Uniewinnić?

– No, a co innego…? Co wart taki proces, kiedy przestępca sobie zeń bimba?

Adams dowiedział się później, że dziewczyna niekoniecznie została skazana za jakieś przewinienie – mogła zostać odstąpiona urzędowi przez rodziców dla wyrównania zaległości podatkowych lub po prostu losowo wyznaczona przez urząd.

Gdy zabezpieczono wkład osobowy, rozpoczęła się najważniejsza część uroczystości. Otwarto drzwi skrzyni szarozielonej ciężarówki. Wybiegło stamtąd ośmiu tragarzy, dźwigających lektykę z przewodniczącym Nero. Gnali, co chwilę zmieniając kierunek. Przewodniczący życzliwie machał do tłumu krótkim, masywnym, kleszczowatym ramieniem. Zdumiewał rozmiar i kształt jego głowy: wielka, niezwykle długa czaszka, której kształt podkreślały bardzo krótko ostrzyżone włosy, nisko osadzone oczy, patrzące niezależnie od siebie na boki. Niezdarnie się ruszał, gdy kolorowa lektyka podrygiwała nerwowo tu i tam, w konwulsywnej szamotaninie. Wreszcie tragarze wbiegli na most.

– Nasz ukochany przewodniczący wszedł na most – oznajmił przez megafon ten sam co poprzednio, wysoki funkcjonariusz. – Tak, tak – kontynuował – zaraz uważni się osobowy wkład w to dzieło.

– Lubię, jak mówi Człekoust – odezwał się grubas. – Jasno i zrozumiale, bez zbędnych ozdobników.

Człekoust był jeszcze młodym, szczupłym mężczyzną. Adamsowi przypominał jednego z urzędników biura zatrudnienia.

– No, Człekoust, nadobywatel Uombocco – grubas powtarzał głośno i powoli, jakby mówił do głupka.

– Tak, Uombocco – powtórzył Adams.

Lektyka zatrzymała się przy celi. Tragarze pochylili ją w stronę świeżo zamurowanych drzwi. Starali się jeszcze bardziej zbliżyć do nich jej pasażera. Uombocco krzepiąco sławił zalety przewodniczącego. Jakoś jednak nie następował oczekiwany moment. Adams stał blisko i dostrzegł, jak z lektyki skapnął jakiś płyn.

– Dotknął! Dotknął! Raczył dotknąć swoją ukochaną dłonią – unosił się w zachwycie Człekoust. – Most podarował wszystkim do używania. W naszym mieście, gdzie nie ma strażnika mostów. Nie trzeba ich pilnować. Każdy może przez nie przechodzić do woli, nikomu się tego nie zabrania.

Lektyka znalazła się po drugiej stronie rzeki, a następnie powróciła pod celę, gdzie się zatrzymała. W tłumie znów ci sami ludzie bili brawo. Lektyka w nerwowym tanie zbiegła z mostu, a następnie zniknęła na ciężarówce. Kolumna samochodów odjechała na sygnale. Tłum rozszedł się. Niektórzy obojętnie przechodzili nowo otwartym mostem.

„Nie dotknął, tylko zlał się…”, pomyślał Adams. „Dobrze widziałem”.

Przed celą nie było jednak kałuży, jedynie w paru miejscach tłuste plamy na chodniku. Dwóch funkcjonariuszy pełniło wartę przy świeżo zamurowanych drzwiach do celi. Będą tam, póki zaprawa nie stężeje. Potem przeniosą posterunek do drewnianej budki strażniczej na przyczółku mostu. Będą pilnować, by mostu nie zniszczono nieodpowiednim obuwiem oraz aby nie próbował przejść ktoś lekceważący wspólne dobro, czy to strojem, czy skąpstwem, czy zachowaniem. Wysokość dobrowolnego datku na utrzymanie mostu ma im zostać ujawniona przed wrzuceniem do skarbonki, jak informowała kartka przypięta do desek budki.

20.

Praca przy zaopatrzeniu miasta w mięso szybko dobiegła końca. Trudno wyłącznie opierać się na dorywczych dochodach. Adams nie miał wystarczających znajomości, aby dostawać tę pracę codziennie. Chętnych było wielu, ale prawdopodobnie stosowano tu system karencji. Wielokrotne wizyty w Ochronie Ludności kończyły się bezskutecznie.

Ślad Liliane urwał się. Nie miał nawet kogo o nią rozpytać. Trudno było przekonywać, że dziewczyna rozpostarła ramiona i odfrunęła. W niektóre dni, kiedy niebo było bezchmurne, potrafił wypatrzeć jej smukłą sylwetkę śmigającą w przestworzach. Czasem mylił ją z jaskółkami, gdyż jakby niosły ją skrzydła uformowane z mgły i obłoków, jednak zwykle ich tęczowe barwy pozwalały ją rozpoznać. Ona spoglądała z oddali. Nawet łamała krzywą lotu, by zwolnić i przyjrzeć się mu lepiej. Ta ledwie widoczna sylwetka w przestworzach była dla niego gwarancją, że śni ten sam sen, w którym wielekroć zasypiał i budził się.

Konto Adamsa pozostawało zablokowane. Odkrył jednak, że niektóre banki pozwalają mu podjąć niewielkie kwoty na utrzymanie. Nie dziwiło go to specjalnie. Ostatecznie mieściło się w regułach snu.

Jedynym człowiekiem, któremu Adams powiedział o Liliane, był Ibn Khaldouni. Twierdził on, że Liliane bezpowrotnie przepadła. Niestety, mrukliwemu badaczowi nie chciało się uzasadnić tego twierdzenia.

Wynikła sytuacja irytowała Adamsa coraz bardziej. Podczas kolejnej wizyty w Sekcji Planowego Zatrudnienia nie wytrzymał i poskarżył się.

– Ten staż został przerwany – wygarnął urzędnik. – Przewodniczący Nero nie jest już zainteresowany wynikami waszych badań.

– O niczym takim nie poinformowano mnie, gdy zablokowano moje konto.

– To generalna zasada wszelkich umów. Jako oczywiste, nie wpisuje się tego w ich tekst. Przewodniczący Nero zawsze może podjąć taką decyzję.

– Więc co powinienem teraz zrobić?

– Na przykład spytać swojego terofim.

– Nie mam terofim.

– To niedobrze. Warto mieć własne terofim. Nawet jeśli poprosi pan o radę cudze, to i tak nie ma gwarancji, że udzielona porada będzie trafna.

– Gdzie mógłbym kupić terofim?

– Tego się nie kupuje. Własne można otrzymać tylko ze swojego syna, najlepiej pierworodnego.

– Ja nawet nie wiem, kto mógłby mieć coś takiego.

– Kogo wy właściwie tu znacie…? – burknął urzędnik i nie czekając na odpowiedź, zerknął do kartoteki. – No tak, Bedel Schrymp nie ma. Liliane to nie dotyczy.

Adams spojrzał na niego badawczo. Jasne, przecież jeśli ona fruwa nad miastem, to więcej ludzi widzi ją na niebie. Logika snu była mocna, nie chciała tak łatwo pęknąć. Kusiło go, by spytać, dlaczego Liliane pofrunęła. Co też odpowiedziałby siedzący przed nim twór imaginacji?

– Jest tu jeszcze Falzarote – znalazł urzędnik. – Poznaliście go na przyjęciu u Schrympa.

Adamsowi stanęła przed oczyma chuda gęba modnisia.

– Proszę zaczekać – powiedział urzędnik. Podniósł słuchawkę. Rozmowa nie była długa.

– Pan Falzarote chętnie udostępni swoje terofim. Dziwi się, że pan go jeszcze nie odwiedził, Adams. Jeśli mógłbym jeszcze w czymś pomóc: Ciaken. Moje nazwisko Ciaken.

Adams podniósł się z krzesła. Zwykły czas przyjmowania interesanta już dawno minął. Przedłużenie rozmowy, jak i forma używana pod jej koniec, świadczyły o życzliwości urzędnika, jednak liczba przyjmowanych każdego dnia była ściśle ograniczona, Adams z kolei nie miał ochoty oberwać od rozwścieczonych interesantów, którzy nie zostaną dzisiaj przyjęci.

21.

Falzarote potrafił dbać o siebie: znowu na twarzy czterodniowy zarost. Falzarota przycupnęła w kącie z dzieckiem przy piersi. Dziewczynka miała ponad pięć lat; z pewnością matka nie karmiła jej już piersią, ale widać taki tu zwyczaj, aby pierwsza żona prezentowała tak gościom dziecko. Mała, miętoląc w ustach brodawkę, siedziała spokojnie, nie hałasowała. Matka z łagodnym uśmiechem tuliła główkę dziewczynki. Uderzała posągowa uroda Falzaroty, nie przeszkadzało, że w smudze wpadającego światła połyskiwało jej wygolone ciemię. Karen nie było.

Falzarote zaprowadził Adamsa do pokoju, w którym na ścianie wisiało terofim. Była to główka o zniekształconych rysach, jak trofeum myśliwskie przymocowana do drewnianej podstawki.

– Oczywiście, nie ujawnię ci jego imienia – powiedział i podał Adamsowi krążek z żółtego metalu. Ten bezradnie oglądał prezent.

– Nie rozkręcaj go – powiedział Falzarote. – Wsuń mu pod język i padnij na twarz.

Język terofim uginał się pod naciskiem, przypominał wyprawioną skórę. Krążek dał się podeń wsunąć. Za przykładem gospodarza Adams przyklęknął na podłodze, pochylając twarz do ziemi.

– Co teraz…? – mruknął.

– Zaczekaj na mój zaśpiew, potem zadaj pytanie – rzekł Falzarote i zanucił niezrozumiałe słowa.

– Co powinienem zrobić? – Adams czuł się nieswojo, zwracając się do dziwacznego przedmiotu.

Na chwilę zapanowała zupełna cisza.

– Przyszedłeś, więc idź dalej – rozległ się szept.

Albo Falzarote był brzuchomówcą, albo dźwięk dobiegł od główki ze ściany.

– Adams, nie podnoś teraz wzroku – syknął Falzarote.

– Którędy iść…?

– Tylko jedno pytanie…! – gniewny głos gospodarza. – Miało być tylko jedno pytanie.

– Tym samym, co przyszedłeś, nie takim samym – znów ten szept.

Falzarote był wściekły. Kiedy odczekali stosowną chwilę (gdyż wyrocznia mogła jeszcze coś dodać) i powstali, krzyknął:

– Miało być tylko jedno pytanie! Ciaken to zastrzegł!

Adams spróbował przeprosin, ale wychodziły marnie, bo nie rozumiał za co. Czy powinien zaproponować rekompensatę pieniężną? A może to jeszcze bardziej rozwścieczyłoby gospodarza?

Falzarote nie przestawał krzyczeć.

Przed wyrzuceniem uchronił Adamsa powrót Karen. Zawinięta w czarną chustę, oblamowaną białymi, bogatymi koronkami, pachniała intensywnie ziołami. Falzarote uspokoił się. Nawet poproszono Adamsa do stołu. Falzarota podała kozią pieczeń w winie.

– Nigdy dwa pytania. Nie można przemęczać wyroczni. – Gospodarz dzielił mięso na porcje. – Terofim zamilknie na miesiąc lub nawet dwa. Co zrobię, pozbawiony porady?

Mięso było niezłe, ale zapach owocowego, cuchnącego drożdżami wina pozostał.

– Zrobienie terofim nie jest trudne, ale musisz spełnić parę reguł – powiedziała Karen, lekko rozsuwając chustę, żeby zauważyli, że nie ma nic pod spodem. Piersi miała tatuowane w kwiaty, podobnie jak to sobie kazała zrobić Liliane. – Przede wszystkim powinien to być twój syn, najlepiej pierworodny.

Odpowiedziała uśmiechem na zdumione spojrzenie Adamsa i dodała:

– Jest przecież sporo kobiet, które urodzą dla ciebie dziecko za rozsądną opłatą.

– No, tak. – Mięso pieczone w winie uderzało do głowy jak alkohol.

– Musisz jego głowę moczyć w solance, żeby wyszedł nadmiar wilgoci. Potem gotować w oleju i przyprawach – powiedział Falzarote. – Nie za długo. Przyprawy zakupisz w odpowiednim sklepie. Następnie dasz mu bardzo wolno wyschnąć. Takie terofim zawsze podpowie, co powinieneś zrobić.

– Wiesz, Adams ma rację – powiedziała Karen. – Na swoje terofim musiałby czekać przez parę lat. Syn musi podrosnąć. Terofim nie może być z niemowlęcia.

– Od zaraz możesz sprawić sobie manu - powiedział Falzarote. – Chociaż to jest mało dokładna wyrocznia.

– Niedokładna?

– Odpowiada tylko „tak” lub „nie”.

– A jak działa?

– To jest zasuszona ręka dziewczynki. Wsadzasz ją do oliwy zmieszanej z octem. Kiedy zgina się, znaczy „tak”, kiedy prostuje, „nie” – Falzarote pokiwał głową. – Rzeczywiście, jesteś w marnej sytuacji. Na razie możesz nadal korzystać z naszego terofim. Oczywiście, jak znowu przemówi. Tylko jedno pytanie za każdym razem.

Potem Karen zdjęła chustę i tańczyła. Adams znał już tajniki ruchomego tatuażu. Chodzące jaszczurki i liście powiewające na wietrze oceniał chłodnym okiem znawcy. Karen nie była tak pięknie zbudowana jak Liliane, a jej tatuaż był gorszej jakości. Adams uznał, że również ona należy do drugiego rodzaju ludzi.

22.

Właściwie, podczas wizyty u Falzarote stracił dobrą okazję, by wypytać o Liliane. Jeśli potrafiła fruwać, to i inni ludzie drugiego rodzaju musieli być do tego zdolni, więc nie powinno to zszokować ani gospodarza, ani jego żon.

Może wściekłość Liliane już minęła? Skoro w Rzymie ze snu panował zwyczaj posiadania dwóch żon, w tym jednej tatuowanej, do bawienia siebie i gości, to Liliane jawiła się tu jako idealna kandydatka. Należy respektować reguły snu. Jednak myśl o zabiciu własnego syna w przeznaczeniu na (skuteczną nawet) wyrocznię napawała obrzydzeniem. Przepowiednię terofim zignorował, wynikało z niej wszystko, co się pomyśli. Wydawało się nawet, że jej druga część przeczy pierwszej.

Nieoczekiwanie poinformowano go, że na cały tydzień roboczy dostał pracę przy zaopatrzeniu miasta w mięso.

Mgła sięgała niemal do ziemi. Gdzieś w szarym tumanie ginęły postrzępione żebra skały.

– Bah Beduka mocno dymi – zauważył robotnik fasujący taczki w kolejce przed Adamsem i poczęstował go papierosem bez filtra.

Adams nie palił, ale we śnie można jednego spróbować. Poczuł w ustach wstrętny smak. Wyjątkowo podły gatunek.

– Bieleń – przedstawił się niski, siwiejący mężczyzna o szerokiej, przyjemnej twarzy z węglistymi oczami, twarzy pooranej głębokimi zmarszczkami.

– Zleje się z tego na popołudnie? – zagadnął Adams.

– Nie sądzę. Czasem taka mgła stoi i kilka dni. – Mężczyzna zaciągnął się.

– Dobra praca – zauważył Adams.

– Dobra, ale się wkrótce skończy.

– Skończy?

– Dostawy idą partiami. Słyszałem, że już napełnili chłodnie. Przykre, pieniędzy nadal mu brakowało.

– Długa będzie ta przerwa?

– Czasem przez miesiąc nic nie spadnie.

Po powrocie do hotelu jedno spojrzenie wystarczyło, by stwierdzić, że w pokoju nastąpiła zmiana. Niby wszystkie rzeczy były ułożone tak samo, ale zbyt równo i porządnie, notatki starannie posegregowane. Zeszyty leżały grzbietami wzdłuż, a ołówek równolegle do boku biurka. W powietrzu unosił się ślad jakiegoś zapachu.

„Logika snu: rzeczywistość nieznacznie, lecz stale się zmienia”, wytłumaczył sobie. Już wcześniej zdarzało się, że po powrocie z miasta jego pokój hotelowy wyglądał nieco inaczej: te same przedmioty, ale ich układ jakby nieznacznie zmieniony.

Jednak w popielniczce tlił się niedokładnie zakiepowany niedopałek.

„Kretyn”, pomyślał z pogardą o swojej przenikliwości. „Zwyczajnie przeprowadzono u mnie czystą rewizję ze śladem”.

Trudno przypuszczać, aby fachowcy przegapili niedopałek. Papieros bez filtra, niewiele wypalony. Adams odciął popiół i zapalił z drugiego końca. Wstrętny smak papierosa, którym poczęstował go Bieleń. A może się myli? Przecież nie pali.

Ibn Khaldouni był u siebie.

– To zwykła sprawa – skwitował. Próbował sączyć kawę spod białej pianki parowanego mleka. – U mnie przeglądają notatki średnio co dwa tygodnie. Czasem chcą, żebym o tym wiedział, czasem usiłują to ukryć. Ja wiem o tym zawsze. Mój sposób to mole i okruchy leżące na wybranych fragmentach tekstu. Wierne, zawsze zmienią położenie w czasie przeszukiwania. No, chyba że wywiadowcy podnoszą stronę po stronie, trzymając je poziomo. Ale któremu funkcjonariuszowi chciałoby się pracować z taką pieczołowitością…? – rzucił Adamsowi uradowane spojrzenie. Właśnie udało mu się wedrzeć pod piankę. – Tylko że trzeba pamiętać, na którym zdaniu leżał taki mól. To kłopotliwe dla przeciętnie roztargnionego…

– Po co to robią?

– Rutyna. Przewodniczący Nero powinien wiedzieć, co myśli każdy piśmienny obywatel.

– Nero…?

– Oczywiście usłyszy to z ust Uombocco. A ile wykorzysta z tej informacji, to tylko on sam wie…

– Ależ to gwałci elementarne zasady demokracji.

– Demokracja – Ibn Khaldouni wydął wargi. – Kiedy wyprzedzaliście Wschód, nie było u was demokracji. Nie ona była przyczyną waszego przyśpieszenia.

– Nie daje ci to spokoju.

– Bo jako wzór uznałem kiedyś państwo Orientu. Nie pomyślałem nawet, że Europa jest w stanie dogonić cywilizacyjnie Wschód. I wygłupiłem się. Inna sprawa, że to były pionierskie badania, brakowało materiału zebranego przez prekursorów.

– Mnie też zdarzały się wpadki – mruknął Adams.

– Również praktyka inwigilacji nie miała wpływu na wasz rozwój. Już Tyberiusz robił to znakomicie, a mimo to rzymskie struktury nasyciły się w rozwoju i upadły.

Teraz nie było szans dowiedzieć się więcej o praktykach milicji przewodniczącego Nero. Stary potrafił na temat swoich badań mówić godzinami.

– Ale żeby dodać do naszej kawy akurat parowane mleko… – Ibn Khaldouni skinął głową z uznaniem.

W głowie Adamsa zaświeciła nadzieja.

– Ale to myśmy wydoskonalili naukę o destylacji i wrzeniu… – Ibn Khaldouni wychylił duszkiem swoją kawę.

Zapowiadała się obszerna analiza porównawcza Rzymu i Lewantu.

23.

Schrymp ponownie zaprosił do siebie Adamsa. Znowu ciasny stół. Nieoczekiwanie znalazł się tam też Bieleń.

– Przyjaźnimy się od lat – wyjaśnił gospodarz.

– Świat jest mały – powiedział z uśmiechem Bieleń. – Ja rozpoznałem pana na podstawie relacji Bedela. Tylko palenie się nie zgadzało.

„Wypaliłem przy nim papierosa, więc skąd Bieleń wie, że nie palę?”, pomyślał Adams. „To jednak sen: ja jestem tu centrum świata”.

Schrympa przyprowadziła nowy nabytek, którym gospodarz chciał się pochwalić: pawia z dwiema głowami i trzema ogonami. Imponująco piękne zwierzę nieustannie skrzeczało, a głowy dziobały się nawzajem.

– Musisz uważać – zauważył Bieleń. – Z wydziobanymi oczami nie przedstawia żadnej wartości.

– Sporo kosztował? – zapytał Adams.

– O, tak. To rzadkość. Zwiększają prawdopodobieństwo, nasycając jajko różnymi chemikaliami, ale nigdy nie wiadomo, co się wykluje.

– Można kupić kapturki zasłaniające oczy. Wtedy głowy przestają się dziobać.

Logika snu wymaga, aby goście twojego mózgu znali twe myśli, wiedzieli więcej, niż im powiedziałeś. W drugą stronę tak nie jest: sami zaskakują cię swoimi uwagami. Ich za to można śmiało pytać.

– Dlaczego przyszedłeś sam? – Schrymp szedł śladem myśli Adamsa. – Myślałem, że ta blondynka to twoja druga żona.

– Chciałbym, żeby nią była. Liliane odfrunęła, nie wiem, co się z nią dzieje.

– Liliane kto? – włączył się Bieleń.

– Nie wiem. Po prostu Liliane.

– Nie powinno się pozwalać kobietom na coś takiego.

– Trudno jej było zabronić. Odfrunęła.

– W przenośni. – Bieleń uśmiechnął się.

– Nie. Dosłownie.

– Pan żartuje, ludzie nie fruwają.

– Rozłożyła ręce jak skrzydła i odleciała niczym ptak.

– Powiedziała coś?

– Tak. Ale niezrozumiałego.

– Ach, tak.

– Może jest rodzaj ludzi, którzy umieją latać?

– Ach, to też…!? – Bieleń spojrzał na niego badawczo.

– Potrafisz sugestywnie fantazjować – zauważył Schrymp.

– Tak czy owak, bardzo chciałbym z nią porozmawiać – Adams zignorował jego uwagę. – Widzisz, rozstaliśmy się podczas niepotrzebnej sprzeczki. Myślę, że chciała zostać moją drugą żoną, ale ja tego nie zrozumiałem w porę.

– Jeśli pozwoliłeś jej odejść, to wróci tylko wtedy, kiedy sama będzie miała na to ochotę.

– Może nie wracać, jeśli nie chce, ale chętnie bym z nią porozmawiał. Chociaż telefonicznie.

– Numery telefoniczne obywateli są ich prywatną tajemnicą – powiedział Bieleń. – Musiałbyś dotrzeć do samego Człekousta. On mógłby uchylić ten zakaz.

– Dałoby się to załatwić?

– O, cha, cha, cha… – Bieleń roześmiał się w głos. – Sam bym tego chciał. Ten tu Schrymp latami kupuje osobliwości, tworzy dzieła sztuki anatomicznej, w nadziei, że zostanie kiedyś wyróżniony zaproszeniem.

– Nie obraź się, Adams, ale jesteś naukowcem, który w dodatku stracił pracę – powiedział Bedel. – A nie jest tajemnicą, że Człekoust nie przepada za naukowcami. On pasjonuje się sztuką.

– Może nie będzie tak źle – powiedział Bieleń. – Człekoust przepada za ciekawymi opowieściami. Jeśli opowiesz mu naprawdę zajmującą historię, nie odmówi niczego.

– Historię?

– No, relację. Ciekawą, ale prawdziwą. Opowieść o przygodach, historię życia, coś w tym stylu.

– Mogę mu sporo opowiedzieć. Byle chciał słuchać.

24.

Na brak pieniędzy nie narzekał. Za pracą naukową jeszcze nie zatęsknił. Odkąd uświadomił sobie, że śni, działał śmielej. Ostatecznie, to on formował otaczającą rzeczywistość oraz decydował o wszystkich wydarzeniach.

Nie zaproszony wybrał się do Falzarote. Przyjęła go Karen. Odniósł oczywiste we śnie wrażenie, że spodziewała się jego przybycia. Gospodarza nie było. Rozmowa toczyła się o niczym.

Falzarota usiadła przy oknie i nuciła miłym, niskim głosem jakąś pieśń. Wyraz niezwykłej słodyczy zdobił jej twarz.

Karen parzyła w garnuszku liście i łodygi. Po pokoju rozchodził się bardzo mocny, ziołowy zapach.

– Jeszcze parę grzybków. – Uśmiechnęła się.

Skruszyła w dłoniach jasnobeżową hubę i dorzuciła kawałki. Rozszedł się ciepły odór butwiejącego drewna.

– Dbam o siebie. – Spojrzała z wyższością na Falzarote. – Rzyguliczne świństwo. – Skrzywiła się, ale wychyliła cały kubek. – Właściwie jestem już tak dobra, że mogłabym tego nie pić.

Karen była młodsza, niż wyglądała. Ostry makijaż i bukiety kwiatów wytatuowane na skroniach zmieniały jej twarz w pozbawione wieku malowidło. Listki i łodyżki bukietów wiły się za policzkami, opadały na szyję, aż znikały za dekoltem. Zauważyła jego zainteresowanie, więc kilkakrotnie na jej twarzy pojawił się grymas. Płatki delikatnie zafalowały, a listki poruszył jakby leciutki wietrzyk.

– Ładne?

– Tak.

– Liliane miała ładniejsze malowidło?

– Nie zdążyłem dokładnie obejrzeć.

– Naprawdę ładny acerus kosztuje furę pieniędzy.

Karen pachniała jakimś olejkiem lub perfumami. Intensywnie, ale przyjemnie.

– Zgadza się. Wyczyściła mi konto.

– Udało ci się ją odnaleźć?

– Nie. Od nikogo żadnej wskazówki, jak jej szukać.

– Jestem przekonana, że jeśli naprawdę mocno będziesz chciał, to odszukasz Liliane.

Adams zrobił minę, która zdradziła, że nie będzie. Uśmiechnęła się, jakby właśnie tego się spodziewała.

– Gdzie Falzarote? – spytał.

– Poszedł.

– Poszedł?

– Tak. On i jego terofim. W parę dni po twojej wizycie.

– To przecież już ponad tydzień temu!

– Jedenaście dni – Karen nie wydawała się przejęta nieobecnością męża. – Zostały jego rujsze.

Rujsze…?

– Całkiem dobry zbiór. Prawdziwe rujsze.

– Dlatego z taką ironią oglądałaś warsztat Schrympa?

– No, wiesz… nie miał ani jednego. Chciałbyś zobaczyć nasz zbiór? – pytanie było retoryczne.

Adams rozsiadł się wygodniej. Falzarota przyniosła dzbanek ze wspaniałą suchą gałązką: wyrosła jak otoczona aureolą. Rozgałęziające się łodyżki łączył nieregularny ścieg, jak brzeg wachlarza łączy jego promienie.

– Piękna roślina – zauważył Adams.

– To rujsz jelitowy. Wyjątkowo cenny. Bardzo trudno go wypreparować. Chcesz zobaczyć inny?

– Tak.

Falzarota uśmiechnęła się mile. Jej twarz wyrażała teraz uroczą bezradność. Przyniosła okaz przypominający przystrzyżony krzak bez liści.

– To rujsz wątrobowy – powiedziała Karen.

– Zakonserwowany system krążenia wątroby…? – wreszcie zrozumiał.

– No, tak. Rujsz.

Gałązki miały gładką powierzchnię. Grzały dłoń. Jakaś żywica czy tworzywo.

– On pozostawił po sobie najpiękniejszy okaz – powiedziała. – Ale tego nie da się przynieść. Chodź.

Falzarota poprowadziła go do niewielkiego pomieszczenia. Przyglądał się jej dokładnie. Była piękna: wysoka, smukła, o długiej szyi, foremnych, wąskich dłoniach i długich palcach. Jej uroda rzucała się w oczy mimo wygolonej głowy. Przyniesioną lampą wyraźnie oświetlała osłonięty ciemną tkaniną posąg, a następnie nieco teatralnym gestem zrzuciła zeń zasłonę. Adams ujrzał szkielet opleciony misterną plątaniną, jak zwiewna mgiełka dająca pojęcie o kształtach kobiety, której resztki mieli przed sobą.

– To jest kompletny rujsz.

– Domyśliłem się.

– Inez – Falzarota odezwała się dźwięcznym, niskim głosem.

– Tak. Falzarote kupił ją specjalnie po to. Najpierw kurował ją i odżywiał przez cały rok – powiedziała Karen.

– Inez była bardzo pięknie zbudowana – kontynuowała Falzarota. – To widać z tego rujsza.

– Jej twarz nie była tak piękna jak ciało. – Karen wzruszyła ramionami. – Idealny materiał na kompletnego rujsza.

– Asystowałam jej przy ostatniej kąpieli – powiedziała Falzarota.

Adams zrobił zdziwioną minę, więc Karen wyjaśniła dokładniej: – Trzeba spuścić krew w gorącej kąpieli, bo zimne ciało źle przyjmuje tworzywo. Falzarota kąpała ją pół dnia, rozmawiała, żegnała. Tkanka rozgrzała się znakomicie i teraz podziwiasz te wszystkie mgiełki naczyń włoskowatych.

– Lubiłam Inez. Chciałam, żeby pozostała piękna. Falzarota delikatnie otuliła imponującego rujsza ochronną tkaniną. Adams przytrzymał lampę. Wrócili do jadalni.

– Zatańczyć dla ciebie?

Znał już taniec Karen. Domyślił się, z czego wynika jej zainteresowanie jego osobą. Niestety, nie chodziło o jego atrakcyjność.

– Za chwilę. Obawiasz się, że Falzarote nie wróci?

– Po jedenastu dniach? – Zrobiła okrągłe oczy. – To niemożliwe, żeby wrócił.

Przekaz był jasny: Adams mógł za jednym zamachem zaopatrzyć się w dom i dwie żony, wymagane w tym śnie.

– Dlaczego wziął terofim?

– Myślałam, że to w wyniku twojej przepowiedni.

W kącie łysa Falzarota zabrała się do karmienia niemowlęcia.

– Akurat z jej powodu?

– Ależ na pewno, starannie szukali jego terofim.

– Nawet nie potrafiłbym powtórzyć, co usłyszałem od wyroczni.

– Coś ty…? Poważnie? Przecież to jest najważniejsze.

– No, wiesz… – plątał się. – Lepiej zatańcz.

Jej taniec był długi, zmysłowy. Pomagała sobie, to dzwoniąc kastanietami, to bijąc w bębenek, to dmąc we fletnię. Umiała śpiewać, stale tańcząc, i nie łapać przy tym zadyszki. W przerwie na parę łyków wina przypadła do niego. Łagodnie ugryzła w płatek ucha i powiedziała:

– Jestem tam ciepła, sucha i ciasna, nie tak jak ten posąg: zimny, wilgotny i rozciągnięty. – Wskazała głową na Falzarotę.

Taniec Karen zakończył się na kolanach Adamsa. Przez cały czas siedząca w kącie Falzarota przypatrywała się badawczo swojemu (prawdopodobnie) nowemu mężowi. Adams początkowo nie zwracał na nią uwagi, w zupełności zaabsorbowany przez Karen, której skóra, w miarę jak różowiała, coraz wyraźniej ujawniała inny wzór: biały rysunek pręg kota czy tygrysa, jednak Falzarota intrygowała go coraz bardziej. Tym bardziej że podczas karmienia tak rozsunęła poły szaty, aby mógł zobaczyć piękną pierś.

Karen natychmiast to zauważyła, pomogła mu wstać i podejść do obojętnej piękności. Sama zachęcała, by zainteresował się ciałem Falzaroty.

Adams ujął w dłoń pierś Falzaroty. Gdy delikatnie przejechał palcem wokół brodawki, wyciekła kropelka mleka.

– Nie tak… – syknęła Karen i powiedziała coś do niej szeptem.

Ta wyszła. Po chwili wróciła odziana tylko w sarong zawinięty od pasa do kolan. Miała zgrabne, smukłe ramiona, wąską kibić z lekko zaznaczoną wypukłością brzuszka i długie nogi. Niosła tacę, którą podtrzymywała swoje obfite, podłużne piersi niby egzotyczne owoce. Wyróżniały się na nich duże, ciemne brodawki. Falzarota spokojnie podeszła do Adamsa i zatrzymała się przed nim. Karen zaczęła mu szeptem zachwalać zalety piersi i opisywać fakturę skóry, jednocześnie dotykając i lekko przesuwając biust leżący na tacy.

Adams znów spróbował sięgnąć, jednak Karen przytrzymała jego rękę. Najpierw podała mu do wypicia w zrobionym z czaszki pucharze słodkie wino o mocnej, cierpkiej goryczce. Rzeczywistość zafalowała. Adamsowi wydało się, że mógłby bez trudu wznieść się w powietrze.

– Ach, aż tak cię wzięło…? – parsknęła. – To będzie udany wieczór.

Z reszty pamiętał niewiele, jedynie jeszcze rano kołatała ironiczna uwaga Falzaroty: „Ona jest w środku taka niezwykła, ponieważ wpycha sobie tam ziemię obszczaną przez kozła, a na dodatek w trakcie pieszczot po kilka razy niepostrzeżenie suszy sobie ją od środka szmatką. Czasem potrafi pół dnia włóczyć się po łąkach, szukając szczającego kozła. Stale gorączkuje przez tę ziemię, dlatego jest taka blada. To jej cała tajemnica”.

25.

Rano, wracając do hotelu, Adams rozmyślał nad swą obecną sytuacją. Dom i dwie żony mocno zakotwiczyłyby go w tym śnie. Pięknym i dziwacznym, trwającym bez końca. „Sen, który się nie kończy, to śmierć. Może już umarłem…”, pomyślał.

Karen nie była bohaterką tej nocy, nawet nie sprawdził, jakiego rodzaju jest ona człowiekiem, choć białe pręgi na jej twarzy sugerowały drugi. Nie tak piękna, jak Liliane, ale tu nie uroda była kryterium, lecz zdolność nazywania.

Tej nocy miał w ramionach gorący lód: pozornie chłodny, żywy posąg, długonogi i smukłobiodry. Pozbawiona własnego imienia, Falzarota raczej nie była człowiekiem drugiego rodzaju, choć gdyby jej skóra się zaróżowiła, może zarysowałby się na niej wizerunek białych pręg tygrysa.

Swój pokój hotelowy zastał kompletnie zdemolowany. Po podłodze walały się kartki notatek i rozrzucona bielizna. Rozpruto nawet kanapę. To nie była czysta rewizja.

Ledwie zdążył zorientować się w bałaganie, gdy ujawnili się funkcjonariusze. Czekali na niego na balkoniku. Dwóch wywiadowców w cywilu. Jednym z nich był Bieleń. Adams nie próbował złośliwości. Oni zresztą też nie.

– Zostaniecie przewiezieni do Ochrony Ludności celem starannego przesłuchania, Adams – powiedział Bieleń.

– Jest jakiś nakaz czy wyrok?

– Dajcie spokój. Tak ma być. Wziąć ze sobą szczoteczkę do zębów i mydło.

Przed bramą czekała furgonetka-chłodnia z truskawkami i bananami wymalowanymi na blaszanej skrzyni.

– Do tego mam wsiadać? Przecież zamarznę.

– Nie utrudniajcie. To zwykła suka.

Nie skuli go. Mocno trzymał się drewnianej ławeczki, kiedy wóz podskakiwał na kocich łbach lub wpadał w dziury w asfalcie. Aresztowanie było nowością w tym śnie. Bez wątpienia aresztowanie, chociaż słowo to nie padło jeszcze ani razu. Mogło to być związane z ujęciem Falzarote. Gdyby chociaż wiedział, co ma ukrywać, aby go ochronić. Był mu winien jakąś wdzięczność, skoro przespał się z jego żoną.

Na komendzie skuli go i zostawili na korytarzu. Nie kazali długo czekać. Wprawdzie w kolejce przed nim było jeszcze wielu ludzi, niektórych przykutych do krzeseł, ale Adamsa zabrano przed nimi.

Za biurkiem siedział Ciaken. Nieokreślonym ruchem wskazał mu krzesło. Obok usiadł nadzwiadowca Bieleń, który przyprowadził Adamsa.

– Mam nadzieję, że nie dziwi was moja obecność? – zagaił Ciaken.

Nie dziwiła. Naturalnie wynikała z obowiązującej logiki snu, według której te same postacie pojawiają się obsesyjnie często, choć w różnych rolach. Oczywiście z wyjątkami: Karen nie była podobna do Liliane, Falzarota nie przypominała Schrympy.

– Nie spodziewałem się tu ani was, ani Bielenia – odpowiedział zgodnie z oczekiwaniem rozmówcy.

– Nadmierne rozdrabnianie funkcji urzędów zmniejsza ich skuteczność. – Ciaken pokiwał głową. – Ochrona Ludności obejmuje wszystkie sprawy obywateli. Nie trzeba przenosić akt z pokoju do pokoju… – Machnął ręką. – Zresztą i tak nie dość lewtanim do tych wszystkich obowiązków.

Adams skinął głową na znak, że rozumie.

– Będziecie zeznawać?

– Tak.

Mógł przecież powiedzieć wszystko. Jakie znaczenie może mieć ujawnianie swoich myśli postaciom ze snu, czyli po prostu innym swoim myślom…? Pytanie, czy te zeznania mogą zaszkodzić Falzarote, było dziwaczne, nie wiadomo nawet, czy postawione sensownie. Jednak intensywność tego, co przeżył z Liliane czy Falzarotą, wcale nie przypominała zmyślenia sennego.

Ciaken wyjrzał przez okno. Ulewa nie słabła. Na suficie sali formował się spory zaciek.

„Komenda miejska nie jest szczodrze dotowana”, pomyślał złośliwie Adams.

– Znowu zacina na podłogę – powiedział Ciaken. Wyjrzał jeszcze raz i zamknął okiennice. Deszcz załomotał o deski.

– Bieleń, protokołujcie.

Tymczasem Bieleń usiłował zapalić lampę na biurku, naciskając obluzowany przełącznik. Wreszcie żarówka rozbłysła.

– Imię i nazwisko – powiedział Ciaken.

– Przecież wiecie.

– Odpowiadajcie szczegółowo na użytek przesłuchania.

– Nazywam się Humphrey Adams, Jr.

– U nas tłumaczy się imiona cudzoziemców. Bieleń, zapiszcie „Onofrio” przez długie „o”. Zawód?

– Historyk kultury śródziemnomorskiej, doktor.

– Po co przybyliście do Miasta pod Skałą?

– Dostałem trzyletni kontrakt na stanowisku profesora na waszym uniwersytecie, La Sapienza Jeden.

– Którym?

– La Sapienza Jeden.

– Czy tak rzeczywiście jest, Adams? – Ciaken spojrzał na niego poważnie.

– Nie mam najmniejszego powodu, żeby was okłamywać. Są tu przecież dwa uniwersytety.

– Jesteście tego pewien, Adams? – Rysy twarzy Ciakena stwardniały.

– Okłamywałeś kiedyś swoje marzenie senne?

– To nie jest sen, Adams.

– Tak, ja nie jestem snem. A w Rzymie są dwa uniwersytety. Od pierwszego z nich dostałem stypendium profesorskie.

– Jak się tu dostaliście?

– Przez furtkę. Zwyczajnie. Sami wiecie, Ciaken, bo jesteście częścią mnie – prychnął Adams.

– Opiszcie to swoimi słowami.

– Furtką przed Via Vittorio Pisani.

– Którędy?

– Przed Via Vittorio Pisani.

– Zanotowaliście, Bieleń?

– Tak jest, obywatelu przodowniku.

– Dlaczego się dziwicie, Ciaken? – wtrącił się Adams. – Nie znacie tej ulicy?

– Właśnie nie.

– Via Vittorio Pisani jest krótka, ledwie parę sklepów i knajpek.

– Tak dokładnie znacie wszystkie ulice?

– Oczywiście, że nie. Tę pamiętam.

– Co było dalej?

Adams zrelacjonował wędrówkę przez labirynt korytarzy. Ciaken słuchał, Bieleń starannie notował. Potem opisał spotkanie z Liliane, wreszcie wyjście z drzewa.

– I my mamy wam wierzyć, Adams? – przerwał mu Ciaken.

– Tak, bo to prawda.

– Twierdzicie, że Liliane pofrunęła?

– Kiedy wróciła od mistrza fryzjerskiego z nowym tatuażem. Nazwała go acerus.

– Powiedziała, jak nazywał się ten mistrz?

– Nie zdążyła. Pokłóciliśmy się.

– Przecież to stek wymysłów!

– Ileż razy mam powtarzać, że nie muszę kłamać w swoim własnym śnie…?

– To nie jest sen, Adams. Adams parsknął śmiechem. Ciaken westchnął.

– Dobrze, Adams. Sami tego chcieliście. – Skinął na Bielenia. Przyniesiono jakąś aparaturę. Funkcjonariusze założyli elektrody na przeguby dłoni i na skronie Adamsa.

– Wykrywacz kłamstwa? – zapytał Adams.

– Na pewno też. Ale przede wszystkim rozwiewacz wątpliwości. Przyłóżcie napięcie, Bieleń.

Jasny błysk, i straszna fala bólu przeszła przez głowę Adamsa. Nie zdołał powstrzymać krzyku.

– Nadal myślicie, że to sen?

Adams wydobył z siebie jedynie nieartykułowany bełkot.

– Jeszcze się waha. Druga seria.

Głową Adamsa szarpnęła kolejna salwa bólu.

– Aaaa! – wrzeszczał. Usta nie chciały się zamknąć.

– Nadal macie wątpliwości?

– Niee… Już nie. No, więc co, jeśli nie sen? – dodał.

– Dalsza część rzeczywistości. Akurat wam tak się ujawniła. Inni też ją poznają, przy innych okazjach. Będziecie z nami współpracować?

– Jeśli to pomoże w zrozumieniu mojej sytuacji.

– Bieleń, zdejmijcie mu te przewody.

– Jestem gotów do współpracy, ale oszczędźcie Falzarote.

– Co?

– Zwolnijcie Falzarote.

– Został zatrzymany, bo nie chciał powtórzyć, co terofim wam powiedziało.

– Ja też nie pamiętam dokładnie.

– Jesteście osłem, Adams.

– Skoro tak słyszę…

– Trzeba pamiętać słowa terofim. Choćby po to, żeby powtórzyć Człekoustowi. Jego ciekawią słowa terofim. Wyprowadzić aresztanta.

26.

Adams snuł się po celi jak szczur po klatce. Takie natężenie bólu przebudziłoby umarłego. Logika snu też nie tłumaczyła wszystkich wydarzeń. Podobieństwa i refleksy myśli Adamsa, desperacko wyszukiwane w innych ludziach, po staranniejszej analizie okazywały się przypadkowe.

Mógłby próbować bronić znanej wersji świata, zakładając, że we śnie, w sobie znanym celu, tajne służby wywiozły go z Rzymu gdzieś daleko, do jakiegoś miasta na Bliskim Wschodzie (może do zamkniętego od wieków Nagranu…?), może w Europie Wschodniej (tu trudno wskazać takie miejsca). Skąd jednak choćby ten sam język…? Taki styl życia…? Trudno to byłoby jakoś wyjaśnić, nawet zapominając o pięknej jak sen Liliane fruwającej pod obłokami.

Trzeba pogodzić się z faktami i uznać, że rzeczywistość okazała się inna, niż znał ją z codziennego doświadczenia, i inna niż to, czego go uczono. Gdzieś pod Rzymem wiodło przejście do niezwykłej części rzeczywistości. Przypomniały się słowa Harrisona: „Świat, w którym żyjesz, jest bardziej zdumiewający, niż myślisz. Choć trójwymiarowy, ty możesz w nim wykreślić figurę nawet nieskończenie wymiarową, pod warunkiem, że będzie to tylko mały jej fragment”, to mówiąc, wykładowca rysował wiele kresek na tablicy. „Powiesz, że to pokraczny model?”, Harrison odwrócił się ku studentom, a jego łysina przeświecająca spod przypominających ptasi puch, siwych włosów przestała rzucać odblask. „Może pokraczny, ale nieskończenie wymiarowy, a ty na co dzień myślisz, że żyjesz tylko w trzech wymiarach…” Właściwie to Harrison zniechęcił go do matematyki, ale tego wykładu Adams nie zapomniał, a słowa nielubianego profesora powracały w nieoczekiwanych momentach.

Ochoczo zgłaszana chęć współpracy, którą deklarował marzeniom sennym, przestawała być oczywista, kiedy proponował ją żywym ludziom, których interesy przecież na ogół były sprzeczne z jego własnymi.

Ciąg dalszy przesłuchania nastąpił wkrótce. Bez elektrowstrząsów czy innych tortur – zwyczajnie, urzędowo. Adamsowi założono teczkę. Ciaken zaglądał do niej w trakcie przesłuchania.

– Jak zapisywaliście bramki kolejnych korytarzy?

– Przecież, powiedziałem to już poprzednio.

– Jesteście tego pewni?

– Tak. Ale ja tu stale odpowiadam na pytania. Może wyjaśnicie mi wreszcie, co się tu dzieje, skoro to wszystko nie jest snem!? – odegrał wybuch zniecierpliwienia.

– To nie jest proste. Właściwie nie wiem, ile mi wolno powiedzieć bez kontaktu z Człekoustem.

– Cokolwiek. Jakieś wskazówki. Wasze domysły. – Adams bezradnie poruszył dłońmi. – Może to mnie naprowadzi na ciekawe spostrzeżenia. Jeśli mam wam pomóc…

– Podejrzewamy, że istnieje słowo-klucz, skrywające wyjaśnienie.

– Co to za słowo?

– Ciaken milczał.

– To zadzwońcie do Człekousta. Może pozwoli.

– Myślicie, że to takie łatwe: „zadzwońcie do Człekousta”. – Wykrzywił usta, przedrzeźniając Adamsa.

– Jeśli to ważna sprawa, Człekoust odpowie. Może nawet porozmawia osobiście.

– Jest niezwykle ważna. Nie ma wątpliwości.

– Wydzwaniajcie więc raz za razem.

Trudno spotkać oficera-wywiadowcę tak dalece wytrąconego z wyuczonej rutyny. Ciaken posłusznie wykonywał polecenia aresztanta. Znów rodziły się podejrzenia, że to sen.

Ciaken raz za razem wykręcał sekwencję cyfr. Wreszcie wyprostował się i zaczął szeptać do słuchawki.

– Słowo-zagadka brzmi: „Silvestere” – powiedział.

W słuchawce rozległ się krzyk, słyszalny nawet na parę metrów. Ciaken wyprężył się jak struna.

– Tak jest, nadobywatelu komendancie, jestem idiota!

Adams uważnie przyglądał się tej scenie.

– Tak jest. Powiedzieć mu wszystko, bo to nic nie zmieni – Ciaken jeszcze przez chwilę potakiwał.

– Doszedłem tutaj według tego słowa – powiedział Adams. Ciaken uniósł brwi.

„Według tego słowa” mogło znaczyć więcej, niż Adams wiedział. Nie należało budzić domysłów śledczego.

– Wybierałem zawsze furtkę zapieczętowaną lub oznaczoną imieniem „Silvestere”.

– Liliane ci to podsunęła?

– Nie. To dlatego, że napis wyróżniał drzwi.

Ciaken znów raportował do słuchawki. – To jest wszystko, co chcieliśmy wiedzieć – powiedział do Adamsa.

Adams spojrzał na niego z niepokojem. „Co powiedziałem niepotrzebnie?”, pomyślał. „Co im niepotrzebnie podsunąłem?”

– Jeszcze taki test. – Ciaken napisał na kartce: „plpll”, dokładnie tak, jak Adams wcześniej oznaczał wybierane kolejne drzwi, a obok drukowanymi literami: „silvestere”. – Potraficie to powiązać ze sobą?

Adams przyjrzał się uważnie. Oczywiście, że potrafił. Natychmiast zauważył pułapkę tkwiącą w przypisaniu. Nie było powodu, żeby o tym mówić Ciakenowi. Jeśli należy on do ludzi mających kłopoty z nazywaniem, może i z zagadkami słownymi radzi sobie gorzej.

– Dwa szeregi różnych liter. Nie widzę tu reguły.

27.

Wikt aresztancki był podły. Chleb, kasza ze skwarkami i przesłodzona herbata. Na dodatek posiłki przynoszono nieregularnie. Z początku Adamsowi kajdanki zdejmowano tylko do jedzenia, po trzech dniach go rozkuto. Godziny zapełniało oczekiwanie na posiłek.

Z ulgą więc przyjął wiadomość, że sprawę przejmuje osobiście Człekoust. Przesłuchania prowadzone przez Ciakena nużyły. Niezbyt przenikliwy śledczy w kółko zadawał pytania z kilku zestawów. Rozmowy z Człekoustem mogły wnieść wiele nowego. Dzięki torturom na pierwszym przesłuchaniu Adams definitywnie porzucił fałszywą hipotezę snu, a to zrodziło szereg nowych pytań.

Do Człekousta przewieziono go tą samą suką-chłodnią w truskawki i banany. Szczeliny wentylacyjne były zbyt wąskie, by widzieć, którędy jadą. Blaszaną budę otwarto na dziedzińcu zamkniętym ze wszystkich stron. Ciakena i Bielenia zmienili inni strażnicy. Wiedziono go długimi korytarzami pozbawionymi okien. W niektórych cuchnęło zgnilizną. Po drodze zauważył nie uprzątniętego zdechłego psa. W innym z korytarzy na ścianach widniały okazałe wykwity pleśni. Pieczęci „Silvestere” na furtkach nie było.

Kilkakrotnie zmienili się prowadzący go strażnicy, za każdym razem rewidując go pobieżnie.

„Niby tyle ostrożności, profesjonalne służby, a zdechłych psów nie uprzątną”, pomyślał Adams.

Przed wejściem do pokoju przesłuchań pouczono go, że ma powstać na powitanie Człekousta, a następnie siedzieć nieruchomo, z rękoma ułożonymi wzdłuż ciała.

Na środku pomieszczenia ustawiono masywne, drewniane biurko. Blaszane szafy niknęły w jego tle. Oprócz rozrzuconych papierów, jedyną ozdobą biurka było blaszane ptaszysko o czarnych piórach. Stojący przy drzwiach strażnik zaplótł ramiona i oparł się o ścianę.

Adams przełknął ślinę. Nigdy wcześniej nie poznał tak wysokiego dygnitarza. Wszedł szczupły mężczyzna w średnim wieku. Adams widział go już podczas uroczystości otwarcia nowego mostu. Był to kędzierzawy brunet o świetliście zielonych oczach. Śniada twarz pocięta była głębokimi zmarszczkami, podkreślającymi drapieżność rysów.

„Takie oczy mogą hipnotyzować tłumy…”, pomyślał Adams.

– Proszę siadać – rzucił Uombocco. – Mam tu aż nadto powstających rozmówców. Niechże pan usiądzie, profesorze Adams.

Aresztant przycupnął na drewnianym taborecie. Uombocco usiadł za biurkiem.

– Jakże się panu podoba w moim mieście?

„Trzeba sporo tupetu, by tak mówić o mieście przewodniczącego Nero…”, pomyślał Adams. „Widać, jak wielkie ma tutaj wpływy…” Nieoczekiwanie sposób zachowania Uombocco wzbudzał sympatię.

– Trafiłem do pięknego miasta.

– Pięknego? Pochodzić po nim trochę, a zaraz wyjdzie na jaw cały tutejszy syf. – Uombocco coś zanotował. – Tak jest wszędzie, nawet w moich biurach. Nie da się dopilnować należytego sprzątania przez te dziwaczne spory kompetencyjne.

– Miasto ma swój nieodparty czar i wdzięk.

Akurat tu mnie Michał zrzucił. – Urzędnik wzruszył ramionami.

– Trochę miejsca między kamieniami pod skałą. Ot, taki skrawek przy Moście. A Strażnik Mostu silny, nie…? – Pokiwał głową. – Czuję tę siłę – odpowiedział sam sobie.

– Świetna metafora: „między kamieniami” – ośmielił się ocenić Adams.

– Tak, między kamieniami, tam, gdzie mięso dla mnie spada. Dawniej na całym terenie było więcej want. Moi musieli to uprzątnąć, aby dało się poprowadzić ulice.

– Piękne pomniki, sklepy z pięknymi przedmiotami.

– Ostatecznie, jeśli ja potrafię najpiękniej zdobić kobiety, to i moje miasto powinno być najpiękniejsze.

– Kobiety w tym mieście wyglądają jak kwiaty.

– Co druga.

– Ale sztuka zdobienia kobiecego ciała sięgnęła tu niebywałych wyżyn.

– I to bez żadnych potworności, prawda? Bez przyszywania nosów do rąk, bez pompowania piersi, warg i brzuchów silikonem czy powietrzem. Ale to i tak jeszcze nie jest to, czego chciałbym – machnął ręką. – Mało pojętni są ci moi fryzjerzy. A przecież mając lepsze wyniki, zarabialiby więcej.

Adams musiał przyznać mu sporo racji. Stwierdzenie, że w Rzymie już od dawna nie przyszywano nosów do ramienia, nie podważyłoby trafności tej wypowiedzi.

Żelazny ptak rozdziawił dziób i poruszył skrzydłami. Uombocco wyjął z szuflady pudełko i podał mu kawałek mięsa. Ptaszysko połknęło kuta. Rozszedł się zapach zgnilizny.

– Musi skruszeć! – wyjaśnił z uśmiechem Uombocco. Zapalił mocną żarówkę, kierując ją w oczy Adamsa.

– To jednak przesłuchanie, więc niechże się pali. – Rozsiadł się w fotelu.

Adamsa już po chwili piekły spojówki. Co chwilę tarł oczy kułakami. Uombocco nie zabronił mu tego.

– Znaleźliście już tu kobietę na stałe?

– Wcześniej nie związałem się z żadną. Tutaj spotkałem Liliane.

– Tak… wiemy.

Uombocco podniósł teczkę z dokumentami.

– Mam tu sporo relacji z tej znajomości. Zarówno to, co sami mówiliście do innych, cudze opinie, jak i wyniki naszych poszukiwań i analiz. Żadnych sensownych wniosków.

– Pofrunęła. W pogodne dni czasami można ją wypatrzyć szybującą w przestworzach.

– Tak. Konsekwentnie powtarzacie tę samą wersję we wszystkich relacjach. Tu nie ma wątpliwości. Ale… nie piliście przed tymi wizjami? Nie braliście prochów?

– Nie. Wtedy myślałem, że śnię, i akurat to nie wydało mi się bardziej dziwaczne niż reszta otaczającej rzeczywistości.

– To też wiemy. Przodownik Ciaken meldował o tym szczegółowo. Sądzę, że obecnie najrozsądniej będzie umorzyć postępowanie w sprawie Liliane. Chyba pogodziliście się z jej stratą…?

Adams zwiesił głowę.

– Odwiedziliście przecież żony Falzarote.

– Chciałem usłyszeć, co nowego powie terofim, ale terofim już tam nie było.

Uombocco nie drążył tematu. Wystarczyło jedno zdanie, świadczące, jak dokładnie kontrolowany jest Adams.

– Pamiętacie, co rzekło terofim?

– Ogólny sens był taki, że powinienem nadal iść swoją drogą, ale dokładnie słów nie pamiętam.

Uombocco pokręcił głową.

– Czyli tutaj pozostać. Taki był sens tych słów, prawda…?

– Chyba tak.

– A co powiedziała Liliane, wzbijając się w powietrze? – rzucił znad notatek.

– Nie dosłyszałem. Mówiła bardzo cicho.

– Spróbujcie sobie przypomnieć. To ma dla nas znaczenie.

– Już mnie o to pytano. Wielokrotnie próbowałem odtworzyć w pamięci całe zdarzenie, ale tego słowa nie dosłyszałem wyraźnie ani nie zrozumiałem.

„Jeśli Liliane pofrunęła tylko dzięki wypowiedzeniu słowa, to warto znać to słowo”, pomyślał. „Jeżeli światem sterują mechanizmy wprawiane w ruch odpowiednimi słowami, to warto poznać jak najwięcej słów-wytrychów”.

– No, dobrze – powiedział Uombocco. – Starczy tego przesłuchania. – Wyłączył lampę.

Adams przyjął to z ulgą. Oczy piekły, zdążył je zatrzeć.

– Kawy czy herbaty?

– Kawy.

Uombocco zadzwonił dużym dzwonkiem na wysokiej drewnianej nóżce. Pojawił się urzędnik w szarym garniturze. Uombocco wskazał dłonią na szklanki. Urzędnik wkrótce wrócił z tacą, niosąc pachnącą kawę zbożową. Postawił przed Adamsem spodek gestem nie pozostawiającym wątpliwości, że wyświadcza wielką, zupełnie niezasłużoną łaskę.

Uombocco skwitował zachowanie urzędnika uśmieszkiem.

– Adams – powiedział, kiedy milczący arogant zamknął za sobą drzwi – jesteś uczonym, profesorem. Weźmiesz udział w eksperymencie naukowym?

– Psychologicznym, socjologicznym?

Kawa była mocno osłodzona. Adams nie lubił zbożowej bez mleka, a tym bardziej przesłodzonej.

– Raczej biologicznym czy antropologicznym.

– Nie mam ochoty.

– Nie obawiaj się. Tobie nic nie grozi. Adams odsunął kawę.

– Co to za eksperyment?

– Do ciebie będzie należało tylko wejść do pokoju i patrzeć. Reszta będzie dziać się sama.

– To znaczy?

– Jeśli przewidywania się potwierdzą, powstanie kobieta. Idealna kobieta dla ciebie.

– Jak to: powstanie? – Adams nie miał żadnej ochoty oglądać czyjejś kopulacji.

– Sam nie wiem. Tak powinno się zdarzyć.

– Brzmi nonsensownie.

– Tylko brzmi. Ma sens, którego nie mogę ci ujawnić.

– A jak powstanie jakaś paskuda?

– Będzie to znaczyć, że potrzebowałeś brzyduli.

28.

W miarę jak Adams pokonywał kolejne setki metrów i kilometry wzdłuż ścian swojej celi, propozycja wzięcia udziału w eksperymencie wydawała się coraz mniej zachęcająca. W mieście, gdzie pierworodnych przeznacza się na ścienne wyrocznie, a w nowo oddanych mostach zamurowuje dziewczyny, uczestnictwo w eksperymencie naukowym stwarza rzeczywistą groźbę. Anonimowy przybysz jawi się idealnym kandydatem na królika doświadczalnego: brak rodziny, niewielu znajomych…

Okrążenia pojedynczej celi były coraz szybsze. Kto się za nim ujmie? Ibn Khaldouni, który nawet nie zauważył, że Adamsa aresztowali? Przerażona niepewną przyszłością Karen? Czy może Liliane wyląduje na parapecie Uombocco i upomni się o swojego kochanka? Sytuacja wyglądała beznadziejnie.

Wkrótce dwaj niscy, barczyści funkcjonariusze poprowadzili go na kolejne przesłuchanie, a właściwie szkolenie przed eksperymentem. Tym razem przodownik Ciaken asystował Uombocco.

– Nie zgodzę się, jeśli ten eksperyment jest niebezpieczny dla mnie – powiedział Adams, ledwie go posadzono.

Zdziwiony Uombocco spojrzał na Ciakena.

– Podpisaliście zgodę, Adams – powiedział przodownik.

– Zmieniłem zdanie. Odmawiam udziału, jeśli eksperyment grozi utratą życia.

– Wasze życie już od dawna przestało należeć do was – wycedził Ciaken.

Oczywiście! To jest wyjaśnienie dziwacznego położenia. O ileż to gorsze niż sen. Adams nie żyje. Jest po drugiej stronie. Może zmarł z głodu w podziemiach watykańskich; może zginął w wypadku, zanim jeszcze do nich dotarł. Poczuł gorycz i smutek: taka jest ta druga strona…? Powieki przykro zaswędziały.

– Popełniliście szereg przestępstw finansowych. Od wielu banków wyłudziliście pieniądze, niekiedy w znacznej kwocie.

Adams spojrzał nieprzytomnie na Ciakena.

– Ach, to…? – żachnął się. Ledwie pamiętał epizod, kiedy po utracie Liliane, pomimo zablokowania konta, w niektórych bankach wypłacano mu drobne kwoty.

– Tak, tak. Właśnie to. Potwierdzonych machinacji wystarczy, aby was przeznaczyć na wkład osobowy do kolejnej inwestycji oddawanej dla mieszkańców naszego miasta. Za parę dni na przedmieściach otwieramy most nad jedną z bocznych odnóg Typhure. Nie wymaga wkładu osobowego, ale wzniesie się stosowną celę – przyjrzał się badawczo Adamsowi. – Natomiast udział w naszym eksperymencie uwolni was od kary.

Adams nie odezwał się słowem.

Musiał podpisać zgodę na filmowanie całego eksperymentu. Zamierzano go przeprowadzić w zamkniętym pomieszczeniu, pokoju, którego rozkładu Adams miał nauczyć się na pamięć. Poznać wszystkie wyjścia, dźwignie uruchamiające kamery oraz jak ustawiać się, by nie znikać z pola widzenia obiektywu. Na czym wolno stawać, których miejsc unikać, bo dotknięcie grozi wyładowaniami elektrycznymi – przypominało to poruszanie się po gęstym polu minowym, na którym w sporych miejscach od siebie były miejsca wolne od zapalników.

Adams poddawał się wymogom procedury z pokorą nabytą w czasie własnej pracy badawczej. Ciaken, będący teraz jego oficerem prowadzącym, nie szczędził wyjaśnień. Poświęcał godziny na testy i wielokrotne odpytywanie. Wreszcie gdy uznał, że Adams został należycie przygotowany, a poruszanie się po pokoju nie grozi jego śmiercią ani kalectwem, dostali zgodę Człekousta i przystąpiono do eksperymentu.

Adams otworzył drzwi i wszedł, nadal nie wierząc własnym oczom. Znalazł się w ogrodzie, ale niezwyczajnym. Ciekły w nim liczne strumienie. Jednak nie tworzyły błota, klucząc pośród równej, choć niestrzyżonej murawy; ich dno zaścielał biały piasek lub drobne kamyki przypominające perły. Rosły tu przeróżne kwiaty, ale jakby zakomponowane: te wyżej, te pośrodku, te na samym dole. Roślinność formowała zielony dach nad głową, niewyraźnie zarysowany, bo wszystko ginęło w przyjemnej mgle. Było ciepło, lecz nie duszno, jak w szklarniach. Adams podziwiał kompozycję kolorów kwiecia. To nie mogło być przypadkowe.

Nagle rośliny zaczęły śpiewać. Wysokimi tonami, niemal umykającymi możliwościom ucha. Adams uważnie przyjrzał się kielichowi jednego z kwiatów. Łatwo zrozumieć, dlaczego potrafił śpiewać: zmienione płatki stanowiły kanał dźwiękowy i zgrabną komorę rezonansową. Z pewnością ogrzane powietrze, unosząc się tędy, wydawało takie dźwięki.

„To jasne. Coś takiego musiało powstać w wyniku ewolucji…”, pomyślał. „One tak wabią ptaki, które je zapylają. Dziwne, że wcześniej nie słyszałem o kwiatach mających takie możliwości”.

Jednakże śpiew ten przestał przypominać zbiór pięknych, choć przypadkowych dźwięków. Dźwięki następowały seriami, stały się uporządkowane. Jakby kwietna orkiestra nastroiła instrumenty. Adams wkrótce zagustował w tej harmonii.

„Harfa, pociągnięcia dłoni harfistki”, pomyślał. „Niby muzyka płynącej wody. Jasne, jak to powstało w toku ewolucji: tak reagują na intruza. Akurat teraz na mnie”.

Podrapał się w potylicę. – „Moja obecność sprowokowała wydzielanie substancji, które od kwiatka do kwiatka przenoszą sygnał o wyzwoleniu dźwięku. Wszystko to rezultat ewolucji”.

Gdy znalazł uzasadnienie dla tej niezwykłości, spokojnie podziwiał śpiew. U niektórych była to tylko melodia, u innych przypominał on pieśń wykonywaną w nieznanym języku przez chór.

„Te wabią papugi…”, wyjaśnił sobie.

Zamyślony i zdumiony tym, co zobaczył, cofnął się i zamknął drzwi za sobą.

– No co, co jest…? – Przodownik Ciaken podniósł zmęczone oczy znad pulpitu sterowniczego.

W odróżnieniu od ogrodu, w pokoju laboratoryjnym panował zaduch – powietrze, które przeszło już przez dziesiątki gardeł.

– Nie, nic. Tam jest pięknie.

– Wracacie?

– Oczywiście, Ciaken.

Znów był w pokoju. Nie mógł oderwać wzroku od kwiatów. Niektóre z nich poruszały się łagodnie. Płatki innych jaśniały punkcikami światła.

„Te są zapylane przez nocne owady…”, domyślił się. „Przecież każda ćma nawiguje tak, że w końcu zawsze trafi w punktowe światło”. Rzeczywiście, punkciki przesuwały się od obrzeży ku środkowi kwiatu; u innych jarzyły się pręciki czy słupek. Ależ odmiany tu zgromadzili… Takich sposobów wabienia przez kwiaty łatwo się było domyślić. To znakomita animacja, chociaż takie kwiaty po prostu mogą istnieć… Ich kształt i działanie jest logiczne i celowe”.

Muzyka kwiatów przestała przypominać melodię harfy: stała się znacznie bardziej złożona – grały tęskną melodię.

„Ta pieśń pasuje do ogrodu, do chwili zamyślenia. To musi być wynik ewolucji nakierowanej na człowieka. Widzę rośliny z przyszłości, czy co…?” Zawahał się.

W ogrodzie zaczął padać deszcz, dziwny w swoim pięknie. Zwilżał tylko wyciągnięte dłonie, lecz nie ciekł na głowę jak zwykły. I to obojętnie, gdzie się stało. Adams sprawdził to, przechodząc w różne miejsca pokoju. Stąpał wyłącznie na punkty wytyczone przez Ciakena i innych ekspertów. Iluzja była znakomita, kwiaty fascynowały pięknem, przelatywały kolorowe papugi, kolibry, rajskie i inne ptaki lub motyle o skrzydłach jak płatki kwiatów. Niektóre papugi i motyle zmieniały kolor skrzydeł w trakcie lotu. „Eksponują różne fragmenty piór”, wyjaśnił sobie. „Motylom jest jeszcze łatwiej. Ich barwy to przecież ledwie selektywnie odbijana część światła. Drobna zmiana struktury łusek na skrzydle i kolor inny. Zaraz zmyli atakującego drapieżnika”. I rzeczywiście, zauważył, że niektóre z motyli zmieniają nie tylko barwę, ale i deseń na skrzydłach: pojawiały się tam i tęczowe pasy, i pastelowe plamy, i pawie oka.

Nie było tu nieznośnych, gryzących gzów, utrapionych much czy kłujących łydki cierni.

„Jasny dowód iluzji całego zjawiska…”, pomyślał.

Adams stanął przy mniemanej ścianie. Deszcz się nasilał. Jego strużki tworzyły niteczki ciągnące się od murawy usianej kwiatami do góry, do zawsze, bo ich migoczące kolumny niknęły gdzieś we mgle.

„Mógłbym spędzić tu wakacje”. Powietrze pachniało. Deszcz zwilżał skórę, gdy tylko Adams zechciał i wyciągnął rękę ku srebrzystym nitkom.

„Usiąść tu ze szkicownikiem i próbować oddać chociaż detale”.

Z jednej ze strug deszczu utworzył się jakby stalagmit o znacznie szerszej podstawie. Nie mógł przecież powstawać z samej wody, więc musiały osadzać się na nim cząstki pyłu niesionego przez deszcz. Rzeczywiście: uchwycona ręką strużka dżdżu pozostawiała ciemne drobinki.

Obok zaczął rosnąć drugi, bliźniaczo podobny obelisk. Adams podszedł i lekko dotknął ręką. Kość czy co…?

Oba stalaktyty przypominały stojące na szkielecie stopy kości piszczelowe; cieknąca łagodnym łukiem strużka uformowała kości strzałkowe. Adams patrzył zdumiony, jak zmieniający się kierunek strugi osadził w pół minuty gałki przypominające rzepki kolanowe. Żelowata, kleista substancja, pewnie naniesiony ił czy glinka, nie pozwalała im opaść na ziemię. Rysunek kości śródstopia stawał się coraz bardziej wyrazisty. Woda wypłukiwała niepotrzebne zbryłowacenia.

Ruchliwe jak żywe istoty, strużki deszczu mineralizowały się w dwóch rosnących szybko kościach udowych. Jeden z motyli spróbował usiąść na powstającej strukturze, ale struga zmyła go natychmiast, bezradnie machającego jednym skrzydłem, bo drugie już nie mogło odkleić się od wody. Adams delikatnie podsunął palec nieszczęsnemu lotnikowi. Motyl otrzepał się jak mokry psiak i wystartował z palca.

„Jakiś specjalnie przystosowany gatunek”, zauważył Adams. „Motyle inaczej suszą skrzydła”.

Miednica powinna być niemożliwa do uformowania przez ściekające strugi. Jednak najpierw wytworzyły się dwa skrzydła, gdy cieknąca z mniejszym impetem woda rozpryskiwała się w pióropusze na szczytach kości udowych; następnie oba rozrosły się na boki, a wreszcie połączyły w jedną całość, którą natychmiast zaczęły rzeźbić znów żywsze strugi wody.

Nad nimi zgrabnie wzniósł się sinusoidalnie wygięty stalagmit, prototyp kręgosłupa.

Prędkość depozycji minerałów jest przecież znacznie mniejsza… Nawet jeśli zgodzić się, że przypadkowe zmiany kierunku cieków potrafią nadać osadowi kształt kości szkieletu ludzkiego. Ale tutaj czas płynął jakby szybciej, chociaż motyle latały leniwie, a wietrzyk ospale poruszał liśćmi. Adams zauważył winorośl oplatającą pień jakiegoś drzewa. Zerwał i skosztował granatowych gron: dojrzałe i słodkie. Nie potrafił powstrzymać się i zjadł całą kiść. Pestki chował do kieszeni. Nie wypadało pluć nimi w tym ogrodzie.

Strugi deszczu to osadzały, to rzeźbiły kolejne przybywające fragmenty kośćca. Odkąd zrozumiał wzajemne współdziałanie modelowania i rzeźbienia, uważnie, ale chłodno obserwował działanie inteligentnego deszczu. Patrzył, jak tworzy się pas barkowy, jak szybko rosną stalaktyty ramion, przedramion i dłoni.

Nie było sensu liczyć prawdopodobieństwa właśnie takiego działania strug wody, intuicja mówiła, że poprawność kształtu i bezbłędna symetria zdławią je do zera.

„Chyba tę animację kręcono od tyłu… Rozpuszczając kości w jakimś kwasie…”, pomyślał.

Wkrótce kompletny szkielet patrzył pustymi oczodołami. Był nieco niższy od Adamsa; kości spajała kleista substancja, już twardsza i sztywniejsza.

Adams czekał na ciąg dalszy widowiska. Na razie powstała mineralna makieta szkieletu, możliwe, że wykonana z identycznego surowca jak oryginał. Nawet deszcz przestał padać, jakby nadchodził kolejny akt dramatu.

Tym razem zaczął prószyć śnieg. Okazałe, pierzaste płatki wolno, leniwie opadały, gromadząc się wyłącznie na szkielecie. Jednocześnie pociekł perlisty, czerwony deszcz, nie krew, bo ciecz była przejrzysta. Skosztował parę schwytanych kropli: smakowały jak wino. Białe płatki osadzały się w niektórych miejscach szkieletu, przesiąkały czerwonym deszczem. Formowały się z nich to bulwiaste kształty narządów wewnętrznych, to podłużne pasma mięśni, to napięte powierzchnie błon.

Adams, zachwycony spektaklem, zaczął bić brawo.

Rysowały się już wyraźnie: serce, żołądek, wątroba, a różowe pasma mięśni oplotły kończyny. Zauważył, że surowiec nie marnuje się: śnieg niesiony wietrzykiem osadza się wyłącznie na powstającej postaci, deszcz spada tylko na nią, a jego nadmiar zawsze zdąży wsiąknąć, zanim ścieknie na murawę. Schwycił w dłoń spory płatek: nie był zimny, nie stopniał. Adams skosztował – smakowało jak ośrodka chleba.

Wzdrygnął się – przecież zaingerował w niezrozumiały proces. A jeśli spowodował nieodwracalne szkody? Niepewnym ruchem przytknął resztkę płatka do postaci. Płatek spłynął z padającym deszczem.

Proces następował etapami: chwilami zwalniał jakby po to, by Adams mógł dokładniej przyjrzeć się dziełu. Tak stało się, kiedy otrzewna ujęła narządy wewnętrzne, gdy w pełni uformowała się muskulatura, a na Adamsa patrzyły pozbawione jeszcze powiek gałki oczu; tak było, gdy całe ciało pokryła żółtawa warstwa tłuszczu podskórnego.

Wreszcie zesypała się równomierna warstwa śniegu, która zwilżona, wygładziła się w jednolitą warstwę skóry. Przed Adamsem stała łysa i naga kobieta. Była bezbłędnie zbudowana, ale zupełnie bez włosów – jak piękna rzeźba. Po chwili jej głowę i wszystkie miejsca, które kobieta ma owłosione, pokrył delikatny meszek. Włosy, falując, rosły nader szybko. Te na głowie już wkrótce długie, jasne i proste, te z rzęs lekko podwinięte, te jeszcze inne – skłębione i krótkie.

Deszcz wina i równoczesny śnieg chleba przestały padać. Kobiecie usiadł na ramieniu duży motyl. Lekko strąciła go dłonią i popatrzyła na Adamsa. Ich spojrzenia spotkały się. Kobieta zasłoniła się ramionami.

– Nie patrz tak na mnie – powiedziała. – Jestem naga. Adams podał jej kurtkę. (Wykorzystał okazję, by sprawdzić, że to nie animacja, lecz żywa istota). Zapięła kurtkę pod szyję, włożyła ręce do kieszeni i naciągnęła ją poniżej bioder.

– Już lepiej – oświadczyła.

Trzeba od razu przeprowadzić test Ibn Khaldouniego. Tym bardziej jeśli – jak twierdził Uombocco – ma to być idealna kobieta dla Adamsa. Umiejętność nazywania winna zaczynać się od siebie samego.

– Jak się nazywasz?

– Więc jednak umiesz mówić. – Uśmiechnęła się. – Właściwie to zależy od ciebie, ale prawdopodobnie Eva Adams. – Parsknęła śmiechem, jakby do siebie. Śmiała się teraz w głos, ukazując białe, równe zęby.

Pamiętał przecież, jak jest zbudowana: dziewczyna o szczupłych biodrach, niedużych, ale foremnych piersiach i prostych, smukłych nogach. Teraz zauważył, że Eva ma głęboki ubytek w nasadzie serdecznego palca prawej dłoni.

– Co tu masz? – zaniepokoił się.

– Przecież zjadłeś ten płatek śniegu. Każdy z nich miał swoje miejsce.

– No, ale… – Speszył się.

– Teraz mam nieładny nos. Tam przylepiłeś tę resztkę.

– Przecież nie do nosa.

– Ale stamtąd trafił na mój perkaty nosek. – Nadąsała się. Miała bardzo prosty, grecki nos, zakończony zbyt uniesionymi nozdrzami.

– Chodź, wyjdźmy stąd. – Adams lekko objął ją ramieniem. Po tym, co zdarzyło się wcześniej, uznał, że ma do tego prawo. Nigdy jeszcze nie obejmował kobiety z kropel wina, wody i płatków chleba.

Spojrzała na niego niechętnie:

– Naprawdę chcesz stąd wyjść?

– Pięknie tu, ale przecież za tą zasłoną winorośli są drzwi.

– No, dobrze. Skoro nalegasz…

29.

Za drzwiami wywiadowca wykręcił jej ręce. Dwóch innych śledczych schwyciło Adamsa.

– Zostaw ją! – krzyknął Adams. – To moja żona.

– Żartujecie…?! To coś, zrobione z nie wiadomo czego…? – niski, kwadratowy oficer pogardliwie wydął wargi.

– To jest idealna kobieta dla mnie! Tak miało być według wszystkich ustaleń!

– Nie będę uciekać – powiedziała z naciskiem Eva.

– No, dobrze. Puśćcie ją, Ciampone.

Usiadła, rozcierając przeguby i obciągając kurtkę, by staranniej osłonić nagość.

– Nagle stałem się wrogiem, co…? – rzucił Adams. – Po godzinie pobytu w ogrodzie?

Ciaken skinął na trzymających Adamsa wywiadowców.

– Posadźcie go – rozkazał. – Zapis obejmuje trzy tysiące sześćset godzin materiału. To jest sto pięćdziesiąt dni. Byliście w Ogrodzie dłużej, niż ktokolwiek z nas myślał.

– To nie był wasz eksperyment – powiedziała Eva, kładąc szczególny nacisk na słowo „wasz”.

– Koszty tego eksperymentu przekroczyły granice rozsądku. – Ciaken zignorował jej uwagę.

– Można było przerywać zapis, kiedy nic się nie działo – rzucił Adams.

Ciaken pokiwał głową, nieustannie przeglądając papiery. – Stale coś się działo – powiedział.

– Więc Człekoust będzie zadowolony.

– Nie jestem pewien.

– Eksperyment miał się nie powieść?

– Przestańcie, Adams. I tak jest z wami dość kłopotów – Ciaken znów pogrążył się w studiowaniu notatek.

– Czy możemy stąd odejść? – spytała Eva.

– Pani chyba żartuje! Wydarzyło się tyle niezrozumiałych rzeczy. Jest pani tworem powstałym…

– Każdy z nas jest stworzeniem – przerwała mu. – I pan, i Adams też…

– Ach, tak, tak. – Ciaken machnął ręką. – Po tym, co się stało, nie może pani tak po prostu odejść. Trzeba ją wprowadzić do ewidencji ludności. Utworzyć teczkę, przyznać numer porządkowy, nadać imię i nazwisko.

– Ona już się nazywa. To Eva Adams.

– Imię Eva nie będzie używane, jako zbyt oczywiste.

– Jakże…!? – wyrwał się Adams.

Eva lekko powstrzymała go za ramię. – Może być Natalia? – spytała. – Natalia Adams. Ciaken zmarszczył brwi.

– Niech będzie Natalia – zdecydował. – Ale to nie wszystko. Trzeba przeprowadzić badania, testy, analizy. Pracuje nad tym cały sztab badawczy.

– Możemy się w to włączyć – zadeklarował Adams. Natalia spojrzała na niego zdziwiona.

– Tak. Wasze spostrzeżenia też się przydadzą. Teraz udacie się do swoich cel.

– Do osobnych cel…? – zdziwił się Adams. – Przecież miała powstać kobieta idealna dla mnie. Dlaczego mam zostać od niej oddzielony?

– Na razie tak będzie.

– Dlaczego wyprowadziłeś nas z Ogrodu? – spytała, kiedy strażnik wiódł ich korytarzem.

– Z Ogrodu?

– Przecież tam nie sięgało jego państwo. Własną decyzją sprowadziłeś nas z powrotem pod Skałę. Nie podobało ci się tam?

– Czegoś tak pięknego nie widziałem w życiu, ale przecież to był tylko pokój.

– To był tylko skraj Ogrodu. Mogliśmy iść w jego głąb. Nigdy by ci się nie znudziło poznawanie Ogrodu. Jest coraz dziwniejszy i wspanialszy, a w czasie tej drogi w głąb cokolwiek dotąd przebyłeś, wydaje ci się maleńkie w porównaniu z tym, co właśnie podziwiasz.

– Powiedziano mi, gdzie są rozmieszczone kamery, gdzie drzwi, którą ścieżką chodzić, by nie uszkodzić czegoś.

– To były jego punkty, posterunki, do których i w Ogrodzie ma prawo. Trzymałeś się ich z niewolniczym posłuszeństwem, chociaż skoro już tam wszedłeś, wolno ci było chodzić, gdzie chcesz, i pozostać tam tak długo, jak tylko byś zapragnął.

– Przecież ten Ogród był tylko iluzją. To zbyt piękne, aby mogło istnieć w rzeczywistości.

– Rzeczywiście, z twojego miejsca nie widać było tej oszałamiającej perspektywy… – urwała. – Ja widziałam niewiele dalej, ale już teraz serce usycha z tęsknoty.

– Co widziałaś?

– Zaraz za tymi zaroślami są cztery rzeki. Tygrys, Eufrat i jeszcze dwie.

– Znam je.

– Nie chodzi o te, o których myślisz, chociaż nazwy są te same. Oprócz nich widziałam jeszcze rzekę Miodową i rzekę Oliwną. To tylko skraj.

– Powietrze tam było takie czyste, rześkie.

– Na wysokości nie mogło być zatęchłe, jak w tej norze. Wyczułam nacisk twojego ramienia, kiedy okrywając mnie, sprawdzałeś, czy istnieję naprawdę. Skoro nawet ja nie byłam iluzją, to niby dlaczego Ogród miał nią być…? Teraz przepadło, oboje jesteśmy w jego mieście.

– Ja nie wiedziałem, ale dlaczego ty stamtąd wyszłaś?

– Nawet tam nie chciałam zostać bez ciebie, samotna.

Ich rozmowie przysłuchiwał się Ciampone. Chwilami zły uśmiech rozjaśniał jego twarz.

30.

Natalii przyznano dwupokojowy apartament na terenie komendy. W zasadzie spełniano wszystkie jej prośby, jedzenie też było zadowalające. Jedynie nie było jej wolno opuszczać apartamentu. Nudę zabijała robótkami ręcznymi, które uwielbiała. Poświęcała wyszywaniu niemal każdą wolną chwilę. Strażnicy nie odmawiali jej nici. Dopiero po paru dniach została wezwana przez samego nadkomendanta.

– Adams jest głupcem – powiedział Człekoust. – Z jego winy opuściliście Ogród.

Natalia była w prostej, czarnej sukience, na której wyhaftowała srebrzystą nicią kilka pasków ornamentu. Siedziała w głębokim, obitym dermą fotelu, popijając dobrą kawę rozpuszczalną. Napój ledwie czuć było cykorią.

Człekoust wstał zza wielkiego biurka, na którym leżał jedynie plik papierów.

– Gdybym to ja dostał kobietę idealną dla siebie, nie straciłbym żadnej okazji, by ją uszczęśliwić.

Natalia milczała, wiedziała przecież, że została stworzona dla Adamsa, ale rozmówca był wysokim, przystojnym, ciemnowłosym mężczyzną o wyrazistych rysach i zielonych oczach. Jego sposób bycia wywierał mocne wrażenie.

Wiedziała, że powinna się go obawiać, ale to było przesłuchanie, nie mogła tak po prostu wyjść. A poza wszystkim Człekoust właściwie miał rację.

– Powinna pani więcej dowiedzieć się o tym, dla kogo powstała – ciągnął Człekoust, zerkając na nią badawczo. – Profesor Adams stracił kontrakt, bo jego badania nie przyniosły spodziewanych rezultatów. Wiedząc o tym, nawet trudno go winić, że tak szybko się postarzał. Łysieje.

– Adams nie jest łysy.

– Rzeczywiście, to jeszcze mało widoczne. Spodziewała się pani kogoś młodszego…?

– Nie. Spodziewałam się Adamsa. Człekoust coś zanotował.

– Te uwagi nie są związane z przebiegiem eksperymentu ani ze zrozumieniem jego wyników – zauważyła. – Poza tym nie są miłe.

– Są związane. Wszystko, co pani dotyczy, wiąże się z eksperymentem.

Natalia milczała.

– Nie sądzę, żeby Adams był w stanie zaoferować pani naprawdę wiele. Skoro utracił Ogród, to z pewnością straci resztę. Jak można było wyjść z Ogrodu…? – pokiwał głową.

– Trafił tutaj.

– Tu akurat nie jest najgorzej – żachnął się Człekoust. – Przynajmniej kobieta może się w pełni zrealizować. Upiększyć.

– Ale kawa z cykorii… – Skinęła trzymaną w dłoni szklanką.

– Prawdziwa kawa szkodzi na nerki. – Pociągnął jeden, zaraz potem drugi łyk. – Słusznie. Ta kawa nie jest dla pani. – Wziął z szafki butelkę brandy. Nalał Natalii pół szklaneczki. – Proszę spróbować tego.

Smak był piekący i jednocześnie przyjemnie gładki. Aromat mieszał się z ostrym zapachem alkoholu. Pierwszy łyk rozlał się swoistym ciepłem w jej przełyku.

– To mój ulubiony gatunek. Każda butelka jest numerowana – upewnił ją w uznaniu dla trunku.

Natalia piła łyk za łykiem.

– Warto podgrzać szklaneczkę w dłoni. Mocniej pachnie. Spłoszyła się, odsunęła brandy.

– Niedługo oboje zostaniecie zwolnieni.

– To dobra wiadomość.

– Przejściowe ograniczenie wolności wynikło wyłącznie z troski o wartość eksperymentu. Proszę mi wierzyć, pani Natalio.

Nie odezwała się. Wypiła za szybko brandy.

– Proszę spróbować i tego. – Z szafy wyjął matową butelkę o przyjemnie pękatym kształcie.

Natalia podsunęła szklaneczkę.

– Ach, nie… To z czystego szkła.

Płyn był jaśniejszy niż brandy, ledwie słomkowy. Natalia powąchała i się skrzywiła.

– To drożdże. Powinno lekko się je wyczuwać.

Spróbowała: aromat soku gronowego mieszał się ze zharmonizowanym bukietem destylatu. Lekki, ale pobudzający smak. W jego tle przebijała niepokojąca, cierpka nuta.

– To jest pynuj.

– Świetne, chociaż ma cierpki posmak.

– Ach, to tajniki produkcji… Taki jest najlepszy. Może drugą szklaneczkę.

Natalia podsunęła naczynie. Pynuj smakował wyśmienicie.

– Oto moja wizytówka. Wszystkie informacje, łącznie z adresem urzędu dla przyspieszonej poczty służbowej, gdyby chciała pani skontaktować się ze mną. Proszę zachować wizytówkę, gdy pani zostanie już zwolniona.

Podsunął jej kartonik.

– Tu jest też moje prawdziwe imię.

Natalia przeczytała: „Behetomotoh”.

– Przecież wiedziałam – mruknęła.

– Może chciałem przekonać panią, że nie kłamię. Natalia skinęła głową.

– Chciałem też wręczyć pani drobny prezent – Człekoust spojrzał jej w oczy – jako drobną rekompensatę za przykrości związane z aresztowaniem. – Wyjął z biurka płaską, srebrzystą butelkę z blachy, wytłoczonej w liście winorośli i smukłe jaszczurki.

Natalia uniosła brwi zdumiona.

– To piersiówka, butelka na lekarstwo.

– Lekarstwo?

– Tak. To brandy. Czasem jeden łyk pomaga. Pynuj jest za słaby, trudno coś poczuć po jednym łyku.

Natalia zważyła w dłoni piersiówkę.

– Pełna?

– Oczywiście. To prezent od urzędu. Proszę z niej korzystać.

– Dziękuję – schowała piersiówkę do torebki.

31.

Adams rozsiadł się w fotelu. Uombocco otworzył teczkę z notatkami. Protokolant Ciaken przycupnął w kącie z rozłożonym notatnikiem. Blaszany ptak dreptał w kółko po skraju biurka, to zadzierając ogon, to rozpościerając skrzydła.

– Jestem zszokowany. Samoorganizacja struktury ciała ludzkiego z najprostszych składników przebiegła jak idealna animacja. Wykreowana z niczego – zaczął Adams niepytany.

Uombocco znalazł wreszcie szukaną stronę zapisków.

– Nie… – rzucił. – Dokładnie tego się spodziewaliśmy. Według wyliczenia, prawdopodobieństwo było bliskie jedności.

– Jak to…? Pojawia się człowiek i co dalej…? Gdzie życiorys, wykształcenie, gdzie dokumenty? A dowód osobisty?

Uombocco uśmiechnął się.

– To drobiazgi. Jeśli powstała, to i jej miejsce w społeczeństwie uformowało się. Mam tu jej życiorys i dowód osobisty.

– A wykształcenie…?

– Całkiem niezłe – powiedział Uombocco. – Natalia właśnie zaczyna studia na architekturze… Nie, nie, na historii sztuki anatomicznej. No, właściwie to architektura form małych.

– A inne dane?

– Oczywiście, wpisane w dowodzie. Natalia Adams. Małżeństwo z panem zawrze za sześć tygodni, dokładnie za czterdzieści dwa dni.

– Sześć tygodni? To nieźle.

– No, tak. Jest pieczątka i wpis potwierdzający uroczystość – Uombocco studiował dowód osobisty Natalii.

– To dziwne: wpisany ślub z przyszłości.

– Nie… – Uombocco pokręcił głową. – To się często praktykuje. Są dni w kalendarzu uważane przez masy ludowe za szczególnie sprzyjające zawieraniu związków małżeńskich. Jak łatwo się domyślić, w te dni opłaty skarbowe za ślub znacznie wzrastają. Dlatego oszczędni zawierają związek wcześniej, za niższą opłatą, ale do rejestru wpisuje się ślub z datą szczęśliwego dnia.

Przesłuchanie przerwano na godzinę, gdyż Człekoust został odwołany do jakiejś pilnej sprawy. Adamsa wyprowadzono na korytarz.

Gdy wrócił do gabinetu, nadfunkcjonariusz właśnie karmił swą żelazną maskotkę. Na skinienie ręką blaszane ptaszysko rozgarnęło pióra i pokazało obwisłe, kobiece piersi.

– Tak się dała wytresować…? – spytał Adams.

– Niekoniecznie. Ona bardzo lubi to robić. Jak się jej w porę nie przegna, blaszany kuper też wystawi. – Człekoust ruchem dłoni odgonił mechaniton.

– Dziwaczny ptak.

– To mechaniczna harpia.

Mechaniton strząsnął z głowy maskę w formie ptasiego łba. Ukazała się nieładna kobieca twarz, stężała w wyrazie nienawiści.

– Przestań go straszyć – powiedział do niej Uombocco. – Nie będę cię karmił bez maski na głowie.

Harpia przysiadła z boku, twardym, nieruchomym wzrokiem czarnych oczu śledząc akcję.

– Chciałem wrócić do protokołu sporządzonego przez Ciakena – powiedział Uombocco.

Adams podniósł wzrok.

– Na ścianach korytarzy widzieliście diagramy.

– Tak, podobne do lullijskich.

– Czy w Ogrodzie były podobne?

– Ani jednego, żadnych liter na liściach czy na skrzydłach motyli.

– Czy diagramy na ścianach korytarza były poprawne? – Uombocco spojrzał uważnie.

– Lata badałem diagramy lullijskie i dotąd nie wiem, co znaczy „poprawny diagram”. Śledząc geniusz tego człowieka, natykałem się na jego przedziwne pomysły. Nie potrafię osądzić, które były poprawne, które błędne.

– To akademicki wywód. Nie chodzi o to, czy identyczne z lullijskimi, tylko czy wykonane wedle zasad jego sztuki.

– Wykonane wedle zasad jego sztuki, ale ich geometria była dziwaczna: wielokąty nie zamykały się.

– Może właśnie wtedy pan śnił, Adams?

– Może.

– Jesteście biegli w sztuce czytania diagramów lullijskich?

„Czy on chce, abym rozwikłał jakiś diagram dla niego…?”

– Średnio. Znam typowe, dzięki opisom, jak należy je czytać – Adams nie powiedział całej prawdy.

– Przecież jesteście specjalistą od lullizmu.

– Niezupełnie. Raczej zajmowałem się historią lullizmu, nie dociekaniami lullistów. Poszukiwałem śladów Alonzo Zumarragi, który zniknął w Rzymie.

– Czy uważa pan, że Ibn Khaldouni to Zumarraga?

– Musiałby żyć ponad sześćset lat!

– Wychodząc z drzewa, doznaliście zdumiewającego zaburzenia przestrzeni, więc może i zaburzenia czasu są tu możliwe?

– Jednak uważam, że Ibn Khaldouni to nie Zumarraga. Przesłuchanie zostało zakończone. Adams odnosił wrażenie, że Uombocco chciałby dowiedzieć się konkretnej rzeczy, tyle że nie chciał spytać wprost.

32.

Oboje z Natalią zostali wkrótce zwolnieni. Człekoust wielokrotnie podkreślał, że nie zdołano wyjaśnić większości problemów, ale dobiegł końca ustawowy czas przetrzymywania bez nakazu sądowego.

Na niewczesną uwagę Adamsa, że eksperyment można by więc powtórzyć, parsknął głośnym śmiechem.

– Chyba pan tego nie chce…? – powiedział. Wzrokiem jeszcze roziskrzonym od śmiechu spojrzał na Natalię, następnie głęboko w jej oczy.

Okazało się, że Adams ma wrócić do swojego pokoju hotelowego, który zgodnie z ustawą o nauce nadal trzymano dla niego. Inny przepis zabraniał zamieszkania razem z Natalią Adams, chociaż w dowodzie wpisano, że stanie się jego żoną. Powiedziano im, że naruszyłoby to nadzwyczaj ważną zasadę, na której opiera się tutejsze prawo. Natalię zakwaterowano w pensjonacie oddalonym o parę ulic od jego hotelu. Odprowadził ją na miejsce. Pięć metrów za nimi dreptał śledczy Bieleń.

– Wiesz, w dowodzie przy potwierdzeniu naszego ślubu jest wolna rubryka – powiedziała.

– Coś opuścili?

– Tak, kategorię żony. Zawarcie związku małżeńskiego potwierdzała wielka na całą stronę, niestarannie odciśnięta, sina pieczątka. W kolejnych rubrykach widniały różne adnotacje, nabazgrane niedbale przez jakiegoś urzędnika. W rubryce: „żona pierwsza, żona druga, niepotrzebne skreślić” nie było rozstrzygającej kreski.

Pokrótce wyjaśnił jej zwyczaje panujące w Mieście pod Skałą. Sam zdążył się już do nich przyzwyczaić.

– Na to się nigdy nie zgodzę – powiedziała stanowczo. – Chcę grać obie te role. Zarówno pierwszej, jak i drugiej żony. Bycie wyłącznie malowaną lalką jest upokarzające, tak samo jak bycie wyłącznie służącą nałożnicą.

Miała rację, jednak najniższa linia odciśniętej pieczęci mówiła: „związek jest ważny dopiero po wypełnieniu wszystkich rubryk”. Adams wskazał jej tę adnotację.

– Coś trzeba skreślić.

– Nie obchodzi mnie to. Chcesz, żebym była twoją żoną, czy nie…?

– Po to wszedłem do Ogrodu. – Chwilę wpatrywał się w odciśnięty napis. – Wiem – powiedział. – Będziesz dla mnie zarówno pierwszą, jak i drugą żoną. Nie przekreślimy więc żadnego z określeń, tylko obok dopiszemy słowo „zarówno”, a wskazówkę: „niepotrzebne skreślić” przekreślimy. – Natalii spodobał się pomysł. Sama zrobiła wpis do dowodu.

Adams nie mógł z nią pozostać dłużej; Bieleń dał się wyprosić na korytarz, ale czekał, by odprowadzić Adamsa do jego hotelu.

Uporządkowanie pokoju, zaplombowanego od ostatniej rewizji, zajęło pół dnia. Większość kartek z notatkami przepadła.

Drzwi Ibn Khaldouniego też zalepiono opieczętowanymi paskami papieru.

Słowa Człekousta okazały się prawdą: tutejsze społeczeństwo przyjęło Natalię, jakby była kimś oczekiwanym. Obecnie uczęszczała na zajęcia na uniwersytecie. Poznawała historię sztuki ossuarnej. W ramach trzeciego etapu studiów powinna była przygotować doktorat. Jednocześnie została zatrudniona jako formierz ossuarny. Mogła połączyć pracę w rzemiośle artystycznym ze stałym doskonaleniem tej umiejętności.

Wkrótce z Natalią zaczęło układać się jakby gorzej. Odniósł wrażenie, że (przyszła) żona go unika, szuka pretekstu, aby stronić od jego towarzystwa. Może czuła się skrępowana tym, iż znał ją od tak zupełnego początku? Że widział jej powstanie? Że obejrzał wnętrze jej ciała…? Nawet wnętrza jej organów wewnętrznych…? Natalia powinna zrozumieć, że tym razem nie mogło stać się inaczej.

Powodem mogło być przecież i to, iż tak niewiele ich jeszcze łączyło. Oznajmiono, że jest ona idealną kobietą dla niego, i na tym się właściwie skończyło.

Pasjonowały ją studia, i to też mogło być powodem. Obecnie słuchała wykładów obejmujących preparatykę juwenilną i prenatalną. Zaliczenie było wymagane do doktoratu. Znowu telefonicznie zaproponował jej spotkanie.

– No, wiesz…?! – parsknęła zagniewana. – Mam dwie dwóje z prac okresowych, a koncepcji na temat doktoratu żadnej. Wylecę na pysk ze studiów.

Cóż, pozostawało się zgodzić. Niechciane kobiety same wchodziły mu w ręce, a ta jedna, stworzona dla niego, którą on już zdążył zapragnąć najmocniej, z rąk tych umiejętnie się wymykała.

33.

Adams znalazł sposób, by spotykać się z nią częściej. Jako pretekst posłużył właśnie jej zapał do nauki. Wystarczyło, gdy zaproponował, że chętnie będzie się z nią uczył, bo kompletnie nie zna się na sztuce anatomicznej, która stanowi ważną część dorobku kulturowego. Dodał, że jest historykiem cywilizacji i wiele jego wiedzy również się jej przyda.

Odtąd przesiadywała u niego godzinami, wylegiwała się na kanapie, czytała na głos, dyskutowała, piła kawę albo pynuj, jednak nie dopuściła do żadnej intymnej sytuacji.

– Kości noworodków są wyjątkowo dobrym materiałem. Słabo sfosylizowane, łatwo dają się odwapnić i formować. Nie pękają – czytała podręcznik.

– Ale są małe.

– Tak. Znając te ograniczenia, można tworzyć z ich czaszek najlepsze kielichy…

– Widziałem.

– Nie przerywaj – zmarszczyła czoło.

Wstał z kanapy zaparzyć nową kawę. Zmiana tematu rozmowy nie była obecnie możliwa.

– …Szkatułki, koszyczki, kałamarze.

– Atrament nie barwi tego i nie przesiąka? – rzucił znad kuchenki. Budziła się ciekawość uczonego.

Zajrzała w notatki.

– Nie przesiąka.

– A da się robić kieliszki…? Takie małe.

Natalia popijała ulubiony pynuj z małego kieliszka z grubego szkła, nierówno odciśniętego z formy.

– Kieliszki…? – Pośpiesznie wertowała notatki. – Kieliszki do wódki czy noże do papieru wykonuje się zwykle z czaszek embrionów. Jeszcze o tym nie było na wykładzie.

– Noże do papieru?

– No, rękojeści. Rękojeści sztyletów wykonuje się z całego szkieletu. Powstaje „sztylet losu” albo „przeznaczenia”.

Podał jej filiżankę. Wlała do niej dwie miarki destylatu. Butelka z pynujem zniknęła w barku.

– Nie powinnam pić tyle kawy, bo mi zęby ciemnieją. Roześmiał się.

– No, nie – złapała jego myśl. – Dobry ossuar potrafi wedle potrzeby skutecznie odbarwić albo zabarwić tworzywo.

Pasjonowała ją poznawana dziedzina sztuki. Technika transformowania naturalnych kształtów kości w wykwintne przedmioty codziennego użytku. Artysta ossuar nie łamał ani nie ciął tworzywa.

– Koszyki – zaczęła. – Uchwyt zwykle robi się z żuchwy lub żebra, kosz zaś z czaszki, rozciągając oczodół lub otwór nosowy.

– Uczysz się chaotycznie. Mówiłaś już o tym wszystkim. Nie połóż tego kolokwium.

Zatroskał się fałszywie, bo gdyby zgarniała wysokie stopnie, cóż uzasadniałoby jego wizyty? A ona już u niego nie pojawiłaby się wcale.

– Wiem, co robię. – Natalia wypiła łyk, potem jeszcze dwa. – Nie ma sensu wkuwać kolejnych rozdziałów. Jeśli studentka jest mądra i piękna – błysnęła spojrzeniem – to egzamin przeradza się w rozmowę, w której nikt nie pyta o numery rozdziałów. Ważniejsze, czy to ja sama zaproponuję logiczne związki między tym wszystkim. A wreszcie nie ma gwarancji, czy propozycje autora podręcznika mają sens. Niekoniecznie istnieje tylko jedna klasyfikacja tej sztuki.

Jej entuzjazm był trudny do okiełznania, pewnie niemożliwy do ugaszenia.

– Żeby tylko ten twój pan asystent zauważył twe pomysły.

– Asystent nie ma znaczenia, pedagog Mówiąca kieruje moim rozwojem naukowym – powiedziała.

Uznano ją za wyróżniającą się studentkę. Przydzielono ją urzędniczce, która założyła jej specjalną kartotekę i miała osobiście troszczyć się o rozwój kariery naukowej Natalii.

34.

Patrzyła na niego mętnym wzrokiem. Miała oczy jeszcze większe niż zwykle, ale brakowało im blasku, świetlistej iskry badawczego spojrzenia. Nie próbowała ukryć, że jest pijana. Pierwszy raz ujrzał Natalię w takim stanie.

Adams wpadł bez zaproszenia. Pozwalała mu na to, byle nie przychodził zbyt często i nie przeszkadzał w pracy. Przyzwyczaiła się do wspólnego uczenia się. Miała zacząć zajęcia z fragonardów.

Nie odzywała się parę dni, więc zajrzał, ciekaw Natalii i ciekaw mało znanej gałęzi sztuki.

Niezdarnie spróbowała odsunąć notatki, by zrobić mu miejsce na kanapie. Kartki posypały się na podłogę.

– Poradzę sobie – powiedział i nie czekając, zgarnął je na jedną kupę. Wszystkie, pokryte jej niewyrobionym pismem, spracowane: ze sterczącymi rogami, wymięte, poplamione atramentem.

– Ty zawsze sobie poradzisz – powiedziała z pijacką pretensją. – Ty potrafiłbyś zrobić okropniejsze fragonardy niż wykładowca.

– Jeszcze nie wiem, co to są te twoje fragonardy.

– To jest łatwe. Wystarczy parę lekcji. Takie łatwe, ale nikt nie chce tego robić.

– Już się tego nauczyłaś?

– Wszystko mam zapisane. Możesz to przeczytać, jak chcesz… Umiem zrobić klasyczny motyw.

– Klasyczny motyw?

– No, jeździec na koniu przeznaczony do umieszczenia na placu miejskim. Trwałość: osiemdziesiąt lat na wolnym powietrzu. Tańsze niż spiżowa rzeźba, za to bardziej realistyczne. Wszystko to wyłożono mi ze szczegółami.

– A pod dachem?

– W ogóle się nie popsuje. Trzeba tylko mieć wielką salę. – Nalała sobie szklaneczkę pynuju.

– Nie pij już. Jutro masz kolokwium.

– Piję. To moja sprawa. Nic ci do tego. – Jej oczy krążyły bezradnie. – Piję, kiedy chcę. Już przygotowałam się do kolokwium.

– Musisz rano wstać.

– Nastawiłam budzik.

– Położysz się…?

– Tak, ale już idź. Poradzę sobie. Dzisiaj obejrzyj w mieście konne fragonardy. Przyjdź jutro, to opowiem ci o nich.

Prawie wypchnęła go za drzwi. Nie miał prawa protestować.

Nie było pogody na spacer: nad miastem snuły się ciemne chmury deszczowe. Wokół wirowały chmary rozkrzyczanego ptactwa. Przechodnie przemykali ulicami, lękliwie zerkając w niebo. Adams wcisnął ręce w kieszenie i ruszył przed siebie. Kilka razy musiał je wyszarpnąć, żeby odegnać jakieś natrętne ptaszysko.

Tu było równie wiele placów jak w Rzymie. Z tą różnicą, że tablice z nazwami były albo pozdzierane, albo zupełnie zardzewiałe, albo dawno z nich odprysnęła emalia. Niemal na każdym z placów stały posągi: a to golasy, to ludzko-zwierzęce chimery, to znów jakieś dziwaczne stwory. Zaniedbane, obtłuczone i pokryte liszajami zacieków, pozwalały jednak domyślić się skrytego w nich kiedyś piękna. Najczęściej wykonane ze zwyczajnego wapienia.

Zaczęło mżyć. Przynajmniej natrętne ptaszyska odleciały. Adams postawił kołnierz kurtki.

Oddalał się od centrum. Domy zapuszczone, zrujnowane, ulice coraz brudniejsze. Na placach pozostawiono kozły zbite z desek, walały się resztki żywności: gnijące liście kapusty, rozdeptane, spleśniałe owoce.

Pomniki też były tu inne: przybyło konnych, z tym że konie były pozbawione grzywy i ogona, jeźdźcy zaś nadzy. Wszystko utrzymane w ciemnobrunatnej karnacji. Jeźdźcy występowali na ogół parami lub trójkami, zdarzały się też większe grupy. Ale wszyscy podobni: brunatni i nadzy, na brunatnych bezwłosych rumakach – wyglądali, jakby wyszli spod dłuta tego samego mistrza. Niewątpliwie mistrza, bo rzeźby odrobiono bezbłędnie. Na cokołach brakowało napisów, widać było tylko trzy lub czterocyfrowe liczby. Daty…?

Kimkolwiek był nieznany rzeźbiarz, zasługiwał na najwyższe uznanie. „To z pewnością fragonardy, o których uczy się Natalia”, pomyślał. „Konne i realistyczne”.

Pustą ulicą przejechał niemiłosiernie zatłoczony tramwaj. Samotny wagon pokryty odpadającym, czerwonym lakierem ze zgrzytem skręcił w przecznicę.

Kolejny plac gościł cały oddział na pomniku. Jeden z jeźdźców wspierał się o sąsiednich, gdyż jego koń stracił nogę. Głowa innego rozchylała się ku górze jak płatki brunatnego kwiatu. Autor widocznie nie wytrzymał, rzeźbiąc wyłącznie realistyczne pomniki i poniosła go wyobraźnia…

Jednak dokładny ogląd ujawnił co innego: odarte nogi wielu rumaków ukazywały żółte kości; niektórzy jeźdźcy nie mieli dłoni, a ich ramiona kończyły się gołymi piszczelami; jeden zamiast twarzy ukazywał szczerzącą zęby trupią czaszkę, choć od tyłu miał poprawnie odrobioną z brunatnej masy potylicę, szyję i kark.

Adams, nie mogąc wyjść z podziwu, chodził wokół ekspresyjnego pomnika. Starał się wyłowić wszystkie detale: Oto jeźdźcom wprawiono białe gałki oczne z czarnymi krążkami źrenic, co sprawiało niezwykłe wrażenie, szczególnie u tych z odsłoniętą czaszką. Niektóre konie ukazywały jakby rozprute brzuchy, inne jeszcze (te stojące na skraju grupy) świeciły żółtymi żebrami.

„Ależ to odrobił… Co za talent…”, gapił się. „Wszystko na nieznanym placu z dala od centrum miasta”.

Adams nagle stał się ośrodkiem zainteresowania. Podziwianie rzeźb się skończyło. Mżawka przepędziła chmury ptactwa, więc męty opuściły swe nory. Śledziło go kilka par wrogich oczu, a natarczywych obserwatorów przybywało. Nie miał broni, dlatego najpierw wolno, potem szybciej zaczął się wycofywać. Nie biegł, ale przyśpieszył. Przez jakiś czas szli za nim, poleciało nawet kilka kamieni, zgniłych ziemniaków i butelka, jednak wkrótce potem zastąpiła im drogę wychodząca właśnie z knajpy inna grupka i wdała się z nimi w sprzeczkę.

Skręcił w przecznicę, którą przebiegały tory tramwajowe. Po kilkunastu minutach oczekiwania w pełnej niedopałków wiacie mógł wcisnąć się do cuchnącego potem, dusznego wnętrza zatłoczonego wagonu. Przejechał kilkanaście przystanków bez biletu. Wspomnienie fragonardów intensywniało, wspomnienie agresywnych uliczników bladło.

35.

– Co chcesz jeszcze o nich wiedzieć…? – spytała Natalia, kiedy następnego ranka zrelacjonował jej wrażenia ze spaceru. – Tu mam wszystko wynotowane. W czym moczyć, jak długo, gdzie wcierać. To jest prosta technika, jeśli dobrze zestawi się ciecz konserwującą.

– Skórę się zdziera?

– Rzadko. Chyba że chodzi o efekt szczególny. Ale oskórowane fragonardy są mniej trwałe.

– A oczy? Nie wierzę, że można je tak zakonserwować.

– Można, ale to trudne. Trzeba oczy gotować w specjalnym roztworze. Nie mogą przecież zrobić się brunatne…

– I rzeczywiście stają się aż tak trwałe?

– Są trwałe, ale tylko pod dach. Gdybyś na przykład ze mnie chciał kiedyś zrobić intymnego fragonarda do pokoju, to mógłbyś zapłacić i za utrwalenie oczu…

Zmilczał. Celowo go drażniła.

– Do wystawianych na świeżym powietrzu zwykle wciska się szklane gałki. Psuje to cały efekt.

– Niekoniecznie. Tamta grupa rzeźbiarska wyglądała niesamowicie. Też właśnie dzięki tym oczom.

– Ach, żebyś ty widział te ze zbiorów akademii. Musiałam się upić z wrażenia.

– Na cokołach brakuje podpisów. Nie wiadomo, w jakiej intencji je postawiono.

– Och, okazje są najróżniejsze. Święta dzielnicowe, kadencje władz lokalnych. Fragonardy to najtańszy sposób wykonywania rzeźb. Blok wapienia trzeba rzeźbić, betonowy formować, a zwłoki wystarczy zakonserwować, ustawić w wymaganej pozie i zaczekać do usztywnienia.

W ramach zajęć terenowych studenci mieli wykonywać praktyczne obserwacje przyszłego materiału artystycznego, nabyć umiejętności doboru i właściwej selekcji dawców. W tym celu zwiedzili dzielnicowy sierociniec.

Wracając, wpadła do niego. Była odmieniona: blada, zamyślona, jej oczy straciły zwykły blask, jakby nadal przed nimi rozgrywały się minione sceny.

– Tam jest umieralnia – powiedziała. – Dzieci leżą i czekają na śmierć. Śmierdzi szczynami i starym potem. Opiekują się nimi alkoholicy i kloszardzi.

– Kontakt z niemowlętami ma ich resocjalizować.

– Może niektórych resocjalizuje. – Wydęła wargi. – Ale większość leży i śpi albo pije. Jeden na naszych oczach poduszką zadusił niemowlę.

– Na pewno zostanie ukarany – Adams wzdrygnął się. – Jeśli nie da się inaczej, to wykorzystamy nasze dojście do Człekousta.

– Nie… Zrobiono to na rozkaz pedagog Mówiącej. Potem mi wytłumaczyła, że to niezbędne. Dziecko było słabe i obciążone dziedzicznie.

Uświadomił sobie, że Natalia jeszcze nie zdjęła butów.

– I te kobiety, te matki, które stoją przed oknami. Przecież żadna z nich nie ma szansy obejrzeć swojego dziecka.

– To po co stoją?

– Może czują bliskość swych dzieci. Stoją, choć nie powinny, a przecież to dla ich dobra. W żłobkach obowiązkowo umieszcza się piąte i następne dzieci z najuboższych rodzin, bo byłyby ciężarem i nieszczęściem. Jasno wynika to ze statystyk społecznych.

Adams chciał jej zaproponować kawę.

– Nie. Nie chcę dalej studiować ossuarystyki.

– Przeniosą cię bez trudu. Na inne kierunki historii sztuki jest łatwiej się dostać, ale i zapotrzebowanie na fachowców jest mniejsze.

– Mówiąca mi wszystko wyjaśniła, ale jak sobie przypomnę te smutne spojrzenia… Nie chcę się dowiadywać, co z małych kosteczek można wykonywać. Lepiej niech żyją.

Adams z żalem pomyślał o zabawnym kościanym ptaszku, którego Natalia otrzymała za udział w eksperymencie. Pewnie zapragnie się go pozbyć… Ptaszka uformowano z kości embriona. Główkę i dzióbek z czaszki, resztę jak leci: skrzydełka z kości ramion i niektórych żeber.

Natalia jednak nie wspomniała o statuetce.

36.

Ponieważ Adams stracił kontrakt, wyłączono mu dopływ gazu. Każdy pokój hotelowy miał oddzielny licznik i zawór. Dyskusja z przybyłym gazownikiem była niemożliwa. Na uwagę Adamsa, że regularnie płaci swoje rachunki, fachowiec odparł:

– Nie jest możliwe, abyście po utracie stanowiska byli w stanie pokrywać koszty spalanego gazu. Urząd wyprzedza skutki zaistniałej sytuacji, chroni was przed długami, które wkrótce stałyby się nie do spłacenia.

Trzeba było przestawić się na suchy wikt. Surowsze warunki egzystencji kierowały myśli ku sprawom zasadniczym. Wprawdzie tutaj stracił pozycję na uniwersytecie, ale niekoniecznie to samo stało się na powierzchni. Warto było więc gromadzić wyniki naukowe. Stypendium dostał na badanie losów Alonzo Zumarragi, który według świadectwa Battaglii zniknął w Rzymie w roku 1315.

Czy Zumarraga trafił do labiryntu? Budowniczy podziemi musiał znać figury lullijskie. Mury Leona stały już przed Zumarraga, furtka od Via Pisani też w nich była. Może uczeń Lulliusa ją otworzył… W myślach powracała dziwna sugestia Uombocco.

Czy Ibn Khaldouni już wrócił? Adams podniósł słuchawkę. Przez dochodzące z oddali dzwonki z aparatu na biurku Ibn Khaldouniego dał się słyszeć równomierny szmer oraz tykanie zegara. Cóż, Adams stał się kimś, czyje słowa warto zapisywać.

– Tak, słucham – głos Ibn Khaldouniego zabrzmiał chropawo.

– Nie masz ochoty pogadać z historykiem cywilizacji atlantyckiej? A przy okazji napoić bezrobotnego herbatą?

– Ach, to ty, Adams.

– Długo mnie tu nie było.

– Wiem. Z twojego powodu spędziłem wiele godzin na rozmowach z nadzwiadowcą Bieleniem. – W słuchawce chrupnęło, szum stał się głośniejszy. – Pouczono mnie, o czym nie wolno mi z tobą rozmawiać.

– Zabronili ci ze mną rozmawiać…?

– Nie zabronili. Wpadnij, stawiam wodę na kawę.

Ibn Khaldouni był blady, wymizerowany, pod jego oczami znaczyły się głębokie cienie.

– Wyglądasz marnie, profesorze.

– Przez ciebie.

Ibn Khaldouni spokojnie patrzył, jak gaśnie uśmiech Adamsa. – Przez twój eksperyment aresztowano mnie. Dopiero wczoraj powiedzieli, że to było prewencyjnie, i wypuścili.

– Nie przypuszczałem.

– Jasne. – Ibn Khaldouni pokiwał głową. – Proszę cię o jedno: nic o eksperymencie. Mam zakaz rozmawiania o tym.

– Przyszedłem naradzić się właśnie w tej sprawie.

– Wykluczone. Te ściany są pełne pluskiew, a mikrofon telefonu podłączono do dobrego wzmacniacza. Nic nie ukryjesz. Lepiej mów o tym, o czym wolno. Nie zamierzam znowu trafić do aresztu, nawet prewencyjnego. Zaraz będzie kawa.

– Eksperyment był jedną z rzeczy, o których chciałem z tobą rozmawiać – powiedział Adams. – Nie jedyną.

– Bieleń mówił, że znalazłeś sobie kobietę. Zdążyłeś już zapomnieć o Liliane?

– Jestem z Natalią. To wynik eksperymentu.

– Wy, Europejczycy, zdumiewacie.

– Tak…?

– Już nowa kobieta… U nas jest inaczej. Jako szczeniak bawisz się na podwórku z dziewczyną. Rodzice dogadują się albo nie. Lata lecą… Żona to jak z trudem zdobyty skarb. – Ibn Khaldouni zaparzył kawę. – A ty, Adams, przy jednej kawie rozpaczasz po Liliane, a przy następnej jesteś z Natalią. Rach-ciach, był człowiek, nie ma człowieka.

– Liliane odleciała. Nie miałem na to wpływu. – Bezradnie wzruszył ramionami.

– I co? I już? – Ibn Khaldouni szyderczo powtórzył jego gest. – A czas? A ta część życia, kiedy losy plotły się razem? Chyba was nigdy nie zrozumiem. – Postawił kawę przed Adamsem.

– To obserwuj. Ja też nie rozumiem wielu spraw, ale najpierw obserwuję, a dopiero później usiłuję wyciągać wnioski.

Zapanowało milczenie. Ibn Khaldouni głośno siorbał. To zirytowało Adamsa.

– A ty myślisz, że kiedy stąd wrócisz, zastaniesz swoją żonę, jak ją zostawiłeś…? – powiedział zaczepnie.

– Wcześniej straciłem całą rodzinę. – Ibn Khaldouni zwiesił głowę. Zamyślił się, jakby przed jego oczy napłynęły dawno niewidziane obrazy.

Chwilę milczeli.

– Słyszałeś o Alonzo Zumarradze?

– Czytałem jego pisma.

– Czy Alonzo Zumarraga to ty?

– Cóż za nonsens.

– Co głosił Zumarraga?

– Jeśli czytałeś tylko Lulliusa, to sporo nowego. Albo Zumarraga istotnie rozwinął naukę mistrza, albo głosił to, czego iluminowany doktor nigdy nie odważył się utrwalić na papierze.

– Co nowego czy ważnego?

– Jeśli to prawda, co czytałem, to pewnie ważne, chociaż nie zainteresuje Ciakena czy Bielenia. – Ibn Khaldouni teatralnie przewrócił oczami.

Adams pozwolił rozmowie zejść na błahe tematy.

Później zastanawiał się nad tym: Ibn Khaldouniego dzieliła epoka od Zumarragi. Z perspektywy sześciuset lat wydaje się to mgnieniem oka, ale wtedy… Poprzednicy umarli na plagę, następcy żyli już w innym świecie; zerwała się ciągłość myśli. Możliwe, że dla Ibn Khaldouniego Zumarraga był taką samą przeszłością, jak Ibn Khaldouni dla Adamsa.

Ilu jeszcze zagubionych podróżników spotka w Mieście pod Skałą Adams…? Może Zumarragę, temat swoich dywagacji, a może i samego Lulliusa?

Wprawdzie niezbicie wykazano, że oświecony doktor tylko wynalazł diagram, ale skoro istniało tyle różnic między powierzchnią i Miastem pod Skałą, to może tutaj metoda Lulliusa przyniesie więcej rezultatów…? Adams spróbował skonstruować diagram. Pierwszy punkt podpisał: „Ziemia” (czyli Rzym); następny: „Liliane”; kolejny: „Nero” (czyli Miasto pod Skałą); ostatni z nich zaś: „Natalia”. Pożądana symetria wymusiła, by ułożyć je w wierzchołki kwadratu.

Połączył je okręgiem, który miał oznaczać cały świat: te miasta na powierzchni i to, do którego wchodzi się przez korytarz w podziemiach.

Teraz przekątne kwadratu: „Liliane” – „Natalia”, dwie kobiety ważne w jego życiu… oraz: „Ziemia” – „Nero”. To znowu jasne: przekątne łączą byty tego samego rodzaju: jedna ludzi, druga światy, pomiędzy którymi tak trudno jest się przedostać. Na razie nic nowego.

Wrysował „kontakty”, linie łączące wierzchołki kwadratu. „Liliane” połączyły one zarówno z „Ziemią”, jak i z „Nero”. No tak, spotkał ją przecież w kolejce do Muzeów Watykańskich. Jednak diagram wskazywał jasno, że również Natalia kontaktowała się zarówno z Podziemiem, jak i Ziemią. To chyba pociecha! W porządku, droga wyznaczona, teraz należało odkryć jej kierunek… Liliane zstąpiła wraz z nim do Miasta pod Skałą. Obieg ma więc iść dokładnie tak, jak Adams rysował punkty węzłowe diagramu: Ziemia – Liliane – Nero – Natalia – (znowu) Ziemia.

Jeśli Liliane tu pozostanie, to z symetrii diagramu wynika, że Natalia wyjdzie na powierzchnię. A z kimże, jak nie z Adamsem…?

Zaczął nerwowo dreptać po pokoju, co chwilę zerkając na wyrysowaną figurę. Prawda w liniach, prawda w symetrii… Diagram jednak przyniósł pociechę.

Wśród imion umknęła mu Falzarota. Uzupełnienie diagramu o nią nie zmieniłoby konkluzji, choć zburzyłoby jego symetrię. Ważniejsze, że Liliane należała do ludzi drugiego rodzaju, Natalia do pierwszego, przypisanie zaś Falzaroty było niepewne, choć w każdym przypadku pogłębiłoby asymetrię. Najwidoczniej tak skonstruowany diagram nie był dość bogaty, by stać się poprawnym modelem obecnej sytuacji.

37.

Zastał Natalię w swoim pokoju. Przyszła pod jego nieobecność. Chodziła niepewnie, przebrana w jego pidżamę. Zataczała się. Jej oczy znowu były puste i obojętne, jakby nie potrafiła zogniskować na nim wzroku.

– Humphrey? – zdziwiła się. – Przeniosłam się do ciebie, bo ktoś zatrzymał czas. Odbiorą nam wszystko, co dostaliśmy.

Jej wzrok nadal był nieobecny. Chwilę bezradnie kiwała się w przód i w tył.

– Co się tak gapisz?! – rzuciła zniecierpliwiona. – No, idźże do pokoju.

Na stoliku leżała niemal pusta torba białych chrupek. Kruche płatki zawierały mieszaninę halucynogennych chemikaliów. Podobno następnego dnia po zażyciu ułatwiały pracę umysłową, dlatego pracownikom uczelni i studentom zalecano ich spożywanie, a przy zakupie przysługiwała im zniżka.

– Możesz poczytać sobie mój dowód osobisty – powiedziała.

Kończyła spaghetti. Na serwecie powstała kałuża sosu pomidorowego. Pidżama zsunęła się jej z ramienia, a rękaw zanurzył w sosie. Nie reagowała. Pamiętał jej ramiona: proste, proporcjonalne, o lekko zarysowanych obojczykach.

Wizje wywołane narkotykiem dawno ustąpiły. Oszołomienie pozostało, choć już przeradzało się w otępienie i senność.

– Połóż się lepiej spać – powiedział. Ujął ją w pasie i odprowadził do sypialni. Nie protestowała, już znała działanie tego chemikalium. Ściągnął z niej upapraną sosem bluzę pidżamy. Uważał, że ma do tego prawo, choć jeszcze nie nadszedł dzień ślubu wpisany w dowodach.

Natalia leciała mu przez ręce. Ułożył ją i narzucił na nią prześcieradło. Zaraz usnęła.

Jej dowód osobisty leżał na podłodze, wypadł z rozpiętej torebki. Adams spojrzał na zdjęcie, potem przekartkował go w poszukiwaniu wpisu małżeńskiego. Niedbale odciśnięta fioletowym atramentem, ogromniasta pieczątka była na swoim miejscu. Zaniepokojony, rzucił wzrokiem na datę: Natalia miała rację, do ślubu pozostało dokładnie czterdzieści dwa dni. Wpatrywał się zdumiony. Dla pewności policzył jeszcze raz, nie chciało wyjść inaczej.

Nerwowo wydobył swój dowód z portfela: ta sama data, co w dowodzie Natalii. Do ślubu nadal równo sześć tygodni. Może wtedy źle zrozumiał Człekousta? Może Uombocco pomylił się i wymienił inną datę?

Wkrótce zezwolono mu na korzystanie z czytelni uniwersyteckiej. Mógł przejrzeć materiały poświęcone Alonzo Zumarradze oraz jego notatki. Było tego ledwie kilkanaście szkiców, które skopiowano dla niego.

W bibliotece zatrudniano wyłącznie kobiety, obowiązkowo żyjące w celibacie. Trudno powiedzieć, co lepsze dla dziewczyny w Mieście pod Skałą: małżeństwo czy celibat.

To właśnie jedna z bibliotekarek oderwała go od pracy: szpakowata, szczupła kobieta, odziana w różne odcienie szarości, o napiętej skórze na twarzy.

„Ładnie się starzeje…”, pomyślał, gdy szła ku niemu.

– Telefon do profesora Adamsa – powiedziała, nachylając się nad nim.

Natalia. Bełkotliwym głosem oznajmiła, że jest chora, więc przeniesie się z powrotem do siebie, a ponadto, że dzwoniła dwukrotnie Liliane, więc ona, Natalia, nie ma nic do roboty w jego mieszkaniu.

Parę dni temu Natalia przeniosła się do pokoju Adamsa, ignorując zakazy urzędowe. Ochrona Ludności dotąd nie zareagowała.

Niestety, jednocześnie Natalia przestała chodzić na zajęcia. Odkąd zauważyła, że data wpisu w dowodzie się nie przybliża, załamała się zupełnie. Wychodziła tylko po codzienne chrupki, zawsze kupowała te w plastikowej torbie w niebiesko-czerwone paski. Po podłodze walały się ich okruchy. Trudno było winić ją za jej słabość, skoro data ślubu oddalała się codziennie o jeden dzień. Adams zajmował kanapę.

Telefon od Liliane? To nieprawdopodobne. Natalia mogła to zmyślić, przecież właśnie wczoraj Adams opowiedział jej o spotkaniu z Liliane i ich dziwacznym rozstaniu.

Pośpiesznie złożył notatki i pojechał do domu.

Natalia była kompletnie oszołomiona. Jej oczy, zwykle przepiękne, wyraziste, obecnie były puste jak oczy lalki czy rysunku. Myjąc ręce w łazience, przez uchylone drzwi widział, jak Natalia niezdarnie próbuje zrobić porządek na stole. Nie potrafił się na nią wściekać. Zanim sięgnęła po torebkę z nałogiem, zdążyła wysprzątać pokój i kuchnię.

– Połóż się już spać.

– Pójdę. Ale obejrzyj mój dowód osobisty.

Dowiedział się, że odebrała dwa telefony, jeden po drugim; za każdym razem dzwoniła ta sama kobieta, która nie chciała się przedstawić.

– To była ta twoja Francuzica – powiedziała.

Ułożył ją do snu, szybko usnęła. Nie pochrapywała. Prawdopodobnie obudzi się późnym wieczorem, wściekła i zniecierpliwiona. Dopiero rano będzie urocza i spokojna. Powiedziała mu, że jest to „efekt powidoku”. Mówiąca wyjaśniła jej, że oznacza to tylko tyle, iż organizm prawidłowo reaguje na działanie chrupek.

Zajrzał do jej dowodu. Nadal równe sześć tygodni do ich ślubu. Obejrzał wpis pod światło: mógł być ścierany lub zamazany, a potem wpisany jeszcze raz. Kartka była w takim stanie zużycia, że nie dało się tego wykluczyć. Identyczna data widniała w jego własnym dokumencie. Jego kartki również były zużyte.

Rozłożył na biurku fotokopie rysunków Zumarragi. Na śmierdzącym denaturatem, bladoliliowym papierze rysowały się cienkie, niewyraźne linie dziwacznych figur: dwóch następujących po sobie półokręgów, przypominających literę „m”, kwadratów owiniętych serpentynami czy gałązeczek rosnących w dół. Niektóre nieoczekiwanie przypominały rysunki z korytarzy. Cały wieczór spędził samotnie nad papierami, nawet nadzieja przestała mu towarzyszyć.

38.

Natalia mówiła zdenerwowanym głosem. Słuchawka zniekształcała go, na dodatek plątał się jej język. Rzucała dziwaczne obelgi. Głównie pod jego adresem, ale nie tylko. Wiedział, że wiele określeń zostało jej podsuniętych przez Mówiącą. Trudno było przeceniać wpływ tej (nieznanej, lecz bez wątpienia wrogiej mu) kobiety. Nie rozumiał Natalii, próbował łapać sens wypowiedzi. Znów wspominała o telefonie natarczywej „Francuzicy”, która wypytywała o Adamsa. Od dawna nie widział Liliane na nieboskłonie, może więc wylądowała. Ale dlaczego miałaby niepokoić telefonami Natalię, mogła przecież wprost zadzwonić do niego…

Narzucił kurtkę i poszedł do niej. Było piękne popołudnie, niedawno przeszedł deszcz. Powietrze rześkie, ale nie za chłodne. Niestety, gromadziły się następne granatowe chmury. Minął go oddział doboszy reklamujących, odzianych w barwy telewizji. Wkrótce zniknęli za zakrętem i gwar ucichł.

Znajomy recepcjonista nie robił trudności. Drzwi do pokoju Natalii były otwarte. Ona sama stała w kuchni i palcami jadła zimny makaron polany keczupem. Talerz wymykał się jej rękom, a keczup spływał na podłogę. Spojrzała na niego mętnym wzrokiem.

– O, jesteś, Humphrey. Zrobię ci herbatę.

– Sam sobie zrobię. Powiedz tylko, gdzie są szklanki.

– W szafce.

Usiłował znaleźć półkę ze szklankami.

– Cholera jasna, jak ja nienawidzę, kiedy tłumi się moją wolność. To ja ci zrobię herbatę.

– Daj spokój. Trzyma cię jeszcze powidok.

Znalazł wreszcie jakąś szklankę i wypłukał w zlewie. Wrzucił do niej torebkę z herbatą.

– Odpieprz się od mojej wolności. – Zatoczyła się. – Mówiąca wytłumaczyła mi, że wolny człowiek powinien robić to, co chce. Masz siedzieć w pokoju.

Usiłowała bezskutecznie zapalić gaz. Łamała zapałkę za zapałką. Wyjął jej z dłoni pudełko i sam to zrobił.

– Ogród ogrodem, ale nie masz do mnie prawa – powiedziała. – Skoro wybrałeś tamtą Francuzicę, to ją sobie bierz. Nikt nie może mieć dwóch kobiet naraz.

– Nie widziałem tamtej kobiety od dawna. Pewnego dnia pofrunęła, a potem widywałem ją na niebie nad miastem. Nie wiem, jak nawiązała z tobą kontakt. – Nie wspomniał, że tu wymaga się właśnie, by każdy miał dwie kobiety naraz.

– Ona fruwa nad miastem? – Spojrzała na niego z lekceważeniem. – To fruwaj z nią. Czas nadal stoi w miejscu.

Poszedł do pokoju i usiadł na kanapie. Na nocnym stoliku znalazł opróżnione opakowanie po białych chrupkach. To nie był wyłącznie powidok.

Wkrótce z kuchni dobiegł brzęk tłuczonego szkła. Natalia upuściła szklankę z herbatą. Wpatrywała się pustym wzrokiem w zalaną podłogę i lekko się kiwała.

– Sparzyłaś się?

– Nie wiem. Co cię to obchodzi? – Wspierała się o szafkę. Wytarł jej przedramiona ścierką. Zebrał szkło z podłogi.

– Lepiej usiądź i daj sobie spokój.

Odpieprz się ode mnie. Zabierz sobie tamtą Francuzicę. Wrócił do pokoju i usiadł. Za kanapą leżały pomięte kolorowe czasopisma. Brakowało jej notatek ze studiów. Zgubiła je czy co?

Nerwowo przerzucił parę stron.

Natalia szła do pokoju, wspierając się o ścianę. Chciała usiąść na kanapie, ale upadła na podłogę, głośno uderzając łokciami. Niezdarnie próbowała się zebrać. Obejrzał jej ramiona, ale nie wyglądało, żeby złamała jakąś kość. Była w takim stanie, że prawdopodobnie słabo odczuwała ból. Niewątpliwie potłukła się dotkliwie. Z wysiłkiem zaniósł ją do sypialni. Nie była ciężka, ale leciała przez ręce jak ktoś śpiący. Zasapany, kopnięciem otworzył drzwi do pokoju. Położył ją na zasłanym łóżku. Potem wyrwał spod niej narzutę. Wreszcie ściągnął z niej spódnicę, bluzkę, biustonosz i majtki. Poczuł się jak złodziej, jednak ostatecznie widział ją przecież nagą, ponadto miała zostać jego żoną. Przynajmniej on dotąd w to wierzył. Nadal była piękna, może jedynie trochę przytyła, a wokół oczu miała nieco przedwczesne zmarszczki.

Ruszała się coraz wolniej i mamrotała cicho. Przykrył ją kołdrą.

Za często się to powtarza. Jak długo to będzie trwać?

Gdy zaczęła cicho pochrapywać, zajrzał do jej torebki i sprawdził datę ślubu w dowodzie: dalej za czterdzieści dwa dni. Najmniejszego śladu, że ktoś wydrapał poprzednią i wpisał nową. Kto mógłby to zrobić…? Ona…? Wiedział, że sam siebie usiłuje okłamać. To nie był jej styl pisma. Data zmieniała się z dnia na dzień, choć wpis wciąż wyglądał tak, jakby został zrobiony ręką tego samego urzędnika. Charakter pisma pozostawał bez zmian. W jego dowodzie nastąpiła identyczna zmiana. Kiedy to zrobiono…? Czy wywiadowcy penetrują jego pokój hotelowy, gdy on śpi? A może wówczas, gdy okazuje dowód na żądanie przypadkowym funkcjonariuszom? Jak znaleźć sens tego wszystkiego?

Wychodząc od niej, zatrzasnął za sobą drzwi.

39.

Natalia okazała się zupełnie bezbronna, nieodporna na zwykłe, codzienne zagrożenia. Była może istotą idealną, ale rajską, nie przygotowaną na atak sił ziemskich; zbyt kruchą, by przeciwstawić się używkom i odeprzeć presję urabiającego ją pedagoga. Nałóg oraz umiejętna manipulacja fachowca usidliły ją nieodwracalnie. Obdarzyła zaufaniem niegodziwe osoby, a brak doświadczenia nie pozwolił jej tego dostrzec i zaradzić owej sytuacji.

Następne odwiedziny Natalii przebiegły bardzo gwałtownie. Najpierw zadzwoniła, nalegając na wizytę. Już samo to powinno zapalić w głowie Adamsa światełko ostrzegawcze.

Przyszła wkrótce po telefonie. Dzwonek mocny, zdecydowany. Widać było, że absorbuje ją jakaś myśl. Nawet gdy pomagał jej zdjąć żakiecik, odniósł wrażenie, że go ledwie zauważa. Wzrok miała nieobecny.

„Ciekawe, czy zwróciłaby uwagę, gdybym ją wziął…?”, pomyślał nie w porę.

– Co ty sobie właściwie myślisz? – zaczęła.

– O czym?

– No, o nas.

– Wiesz, właściwie to chciałbym…

– Co chciałbyś?!

– Aby było tak, jak ustalono… – zawahał się -…podczas eksperymentu.

– Mam być twoją drugą żoną?! Dzielić się tobą z tą Francuzicą?!

– Kiedyś oboje zdecydowaliśmy, że pierwszą i drugą.

– Ani pierwszą, ani drugą. Niedoczekanie.

– Ale dlaczego?

Patrzył na nią, słuchał i każdym nerwem odbierał jej piękno: rozwiane włosy, regularne rysy, smukłe, proste nogi.

– Dlaczego miałabym się z tobą wiązać? – rzuciła. – Starzejący się i brzydnący facet, profesor czegoś tam. To już na przykład pan Behetomotoh jest znacznie przystojniejszy od ciebie.

– Kto?

– Behetomotoh, Człekoust czy jak tam chcesz. Jest zgrabniejszy, ma młodszą skórę i bardziej szlachetne rysy i nie przebłyskuje mu łysina w świetle słońca.

– Ale zostałaś stworzona dla mnie. Przecież nawet w dowodach osobistych wpisano datę naszego ślubu.

– Co z tego, że wpisano? Liliane też ci wpisali? Behetomotoh wpisał tam, co chciał. Teraz już nie będzie chciał.

Adams milczał.

– Zrozumże wreszcie, człowieku! Nic ci do mnie. Cześć! Idę swoją drogą.

Właściwie trudno było się temu dziwić. Przecież nic lepszego nie spotkało go dotąd w życiu. Dlaczego niby miało być lepiej tym razem? Dlatego, że wszedł w te korytarze…? Może dlatego, że zaangażowano go do tego eksperymentu…?

– Co będziesz teraz robić?

– Ja?

– Tak, ty.

– Muszę rozwijać się jako człowiek. Pedagog Mówiąca popiera moją decyzję. – Wydęła wargi. – Dostałam stypendium naukowe.

– Z ossuatystyki? - to miała być zamierzona złośliwość. Nie została zauważona.

– A właśnie tak. Moje obawy nie miały sensu. Mówiąca przekonała mnie, że nie należy wiązać losów małych dzieci z dziełami sztuki, bo każdy z nas kiedyś przemieni się w takie dzieło.

– Jakoś nie mam ochoty się przemienić.

– Właśnie dlatego ja nie mam ochoty być z tobą. Potrzeba było wielu rozmów z Mówiącą, abym to wreszcie zrozumiała.

– Chcesz, żeby z twoich kości zrobili fotel albo świecznik?

– A czemu nie…? Ty tego nie zrozumiesz. Zatoczyła kółko wokół stołu.

– Właściwie, co ja tutaj robię…? – powiedziała do siebie. – Przecież już wszystko powiedziałam. Żegnaj, Adams! Ten wpis w dowodzie osobistym możesz sobie zmazać. Cześć, pa, udanego życia!

Wyszła, zamykając za sobą z trzaskiem drzwi.

40.

Siedział bezradnie w pokoju hotelowym. Przyszłość jawiła się białą plamą. Usiłował kreślić diagramy, by wywieść z nich jakieś wskazówki. Nic nowego nie przyniosły. Iluminowany doktor nauczył, jak tłumaczyć schematy, ale nie jak wróżyć. A przynajmniej Adams nie potrafił tego zrobić.

Nadzór wywiadowców był nieznośny. Adams stale rozpoznawał ich za sobą, kiedy włóczył się po ulicach; wyławiał ich wzrokiem ze szpaleru oglądającego pochody doboszy i połykaczy ognia; nauczył się ich dostrzegać wśród cisnących się pasażerów zatłoczonego tramwaju. Słyszał szum aparatu podsłuchowego, podnosząc słuchawkę telefonu.

Ibn Khaldouni prowadził program ciągłych badań na uniwersytecie, powiedziano Adamsowi na recepcji. Jakie to ciągłe badania mógł prowadzić socjolog, nie wyjaśniono. Równie dobrze egipski stypendysta mógł zostać ponownie aresztowany.

Telefon u Falzarote zamilkł, może odcięto przewód. Wybrał się więc do niego osobiście. Podświadomie chciał zdradzić Natalię z żonami Falzarote. Nie czuł nic do Karen, posągowa uroda lub smukła szyja i sposób noszenia się Falzaroty urzekły go tylko na krótko. Właśnie w Natalii zadurzył się, mimo iż widział krok po kroku jej stwarzanie: kości, mięśnie, wreszcie tłuszcz i skórę. Może chciał odreagować zerwanie, może chciał zrobić jej na złość.

Śledczy odkleił się od drzewa i powlókł w ślad za Adamsem.

„Podła robota…”, pomyślał Adams. „Deszcz czy cuchnąca mgła, a ty stale tkwisz na ulicy przed bramą hotelu”. Ale może recepcjonista zawiadomił tajniaka warującego w przytulniejszym miejscu.

Adams dreptał, chlapiąc wodą z malutkich kałuż, powstałych w nierównościach chodnika. Przystanął, aby zrównać się z pilnującym go funkcjonariuszem i zagadać, ale tamten też się zatrzymał. Miał włóczkową czapkę, nasadzoną głęboko na oczy. Nie Bieleń, ktoś niższy wzrostem i pewnie stopniem. Do sylwetki tajniaka pasował podwywiadowca Ciampone. Trudno rozpoznać z daleka. Zrezygnowany Adams po chwili ruszył. Szary cień poczłapał za nim.

„Właściwie, jak chce, niech lezie…”, wzruszył ramionami. „Może się przyda, jakbym trafił na jakiego oprycha”.

Dom Falzarote był zamknięty na głucho. Drzwi wejściowe zapieczętowano szeroką taśmą samoprzylepną, z odciśniętymi znakami przewodniczącego Nero.

Wracając, przemókł. Znowu zaczęło siąpić. Ledwie powiesił kurtkę na wieszaku, kiedy zaterkotał telefon. Kilkakrotnie. Adams ospale zebrał się i podniósł słuchawkę.

– Tak? Słucham.

Chwila ciszy i po tamtej stronie ktoś przerwał połączenie. Adams usiadł do notatek. Znów dzwonek telefonu.

– No, słucham. Co jest…?

Znowu cisza po drugiej stronie. Odłożył.

Zaraz kolejny sygnał i znowu cisza. Adams usiadł zniecierpliwiony. Powtórzyło się to jeszcze dwukrotnie. Czy to nowy pomysł wywiadowców Człekousta? Mało prawdopodobne: mieli sto pewniejszych sposobów złamania go. Więc kto…? Może to znak, próba przekazania informacji… Natalia? Po co miałaby dzwonić, skoro nie znał jej obecnego adresu. Mogła zwyczajnie przyjść. To może Karen lub Liliane? Nie i nie. Z tego samego powodu. Ibn Khaldouni kiedyś usiłował dawać Adamsowi porozumiewawcze sygnały. Wtedy wskazywał na podsłuch. Jeśli uznał, że cokolwiek powie, zostanie wykorzystane przez funkcjonariuszy, to mógł spróbować głuchych telefonów. Czy Ibn Khaldouni ukrywa się, a głuchy telefon wystarczy, by wskazać miejsce jego pobytu? Oczywiście, miejsce znane Adamsowi – hotelowy pokój Ibn Khaldouniego.

Rozumowanie było naciągane w tylu miejscach i tak mocno, że wniosek darł się jak zetlałe prześcieradło.

„Cóż, trzeba iść i sprawdzić”, pomyślał Adams. „Przynajmniej odpocznę od tych dzwonków”. Ostatecznie wspomniany pokój był ledwie na końcu korytarza hotelowego.

Drzwi zastał uchylone. Zajrzał i krzyk uwiązł mu w gardle. Krótki przedpokój był kompletnie zrujnowany: lustro zbite, szafki wybebeszono; przerażały brunatne plamy na ścianach – dziwne, rozmazane, jakby ktoś wycierał ręce. Adams starał się omijać co większe zwały potrzaskanych przedmiotów. W pokoju gościnnym to samo: zupełna ruina i brunatne, podłużne pasma na ścianach. W łazience wanna wypełniona rozbitymi doniczkami i kawałkami fajansu. Tam też zaschłe maźnięcia na kafelkach. Do kuchni nie zdążył jeszcze zajrzeć.

Ibn Khaldouni leżał w sypialni rozkrzyżowany na łóżku. Jego galabija, w której zwykł przesiadywać, zupełnie przesiąkła krwią. Z nieruchomej piersi sterczały trzy głęboko wbite noże. Prawdopodobnie z szuflady w kuchni. Adams pochylił się nad gospodarzem. Wytrzeszczone oczy Ibn Khaldouniego nieruchomo wpatrywały się w sufit. Usta były półotwarte.

Nagle trafił w Adamsa mocny strumień światła, rzucając jego zgarbiony cień na ścianę nad łóżkiem.

– Nie ruszać się! – rozległo się. – Teraz ręce do góry!

Posłusznie uniósł ramiona. Ktoś błyskawicznie go zrewidował.

Milicjant znalazł jedynie klucze.

– Proszę, proszę, my się przecież znamy – odezwał się wywiadowca Bieleń. – To profesor Adams. Specjalista z Drugiej Wszechnicy, jakby jednej mu było mało.

Adams przymknął powieki. Ktoś uparcie świecił mu prosto w oczy mocnym ręcznym reflektorem.

– To światło nie jest konieczne – powiedział Adams.

– Rączki, profesorze – upomniał funkcjonariusz.

– Nie mam z tym nic wspólnego.

– Jasne. Każdy tak mówi.

– Przyszedłem tu przypadkiem. Chciałem odwiedzić Ibn Khaldouniego.

– Stwierdzono, że byliście pochyleni nad zwłokami, kiedy wkroczyły organa ścigania. Prawdopodobnie usiłowaliście wyciągnąć wbite noże albo właśnie wbijaliście trzeci – powiedział Bieleń. – Jesteście aresztowani, profesorze Adams. Pozwoliliście sobie na zbyt wiele.

– To zwykły przypadek. Bieleń wzruszył ramionami.

– Wyprowadzić aresztanta – rzucił.

Na komendzie umieszczono go oddzielnie, w celi numer osiem.

„Coraz lepiej poznaję tutejszy areszt. Nawet ta sama cela co poprzednio”, pomyślał Adams.

Nalał wody do miednicy. Mydła nie dali. Odświeżył się i wygodnie wyciągnął na drewnianej pryczy. Smaczne spanie, chociaż rano będzie bolała każda kość. Jednak nim zdążył zmrużyć oko, wezwali go na przesłuchanie, i to do samego Uombocco.

– Dlaczego zabiliście Ibn Khaldouniego? – zaczął Człekoust. – Czy dlatego, że nie był Zumarragą?

– Nie zabiłem Ibn Khaldouniego, przecież pan to wie.

– Ja? A niby skąd?

– Wszystkie moje rozmowy są na podsłuchu, więc z pewnością macie dzisiejsze taśmy. Znajdziecie na nich puste telefony. Uznałem, że Ibn Khaldouni daje mi do zrozumienia, abym się z nim spotkał. Łatwo się można było domyślić, dokąd powinienem przyjść.

– Ibn Khaldouni zadzwonił do was przed śmiercią? A może dzwonił już z nożami w sercu? – Uombocco uniósł brwi w udanym zdumieniu.

– Ten, kto mnie tam wzywał, zabił Ibn Khaldouniego.

– Kto was tam wzywał?! – w głosie Człekousta dźwięczała irytacja. – Opowiadacie o jakichś dzwonkach, o głuchych telefonach, profesorze Adams. Innych wizji nie było? Tłumaczcież się sensowniej!

– Ja?

– Tak, wy. Jeszcze nie rozumiecie? – Człekoust rzucił plikiem papierów. – Jesteście podejrzani o zabicie profesora Ibn Khaldouniego. Widać nie zrozumieliście, kiedy powiedziałem raz. Jesteście jedynym podejrzanym.

Adams zamilkł. Docierała do niego groza sytuacji.

– Chwileczkę. – Zmarszczył brwi. – Przecież przybyłem tuż przed funkcjonariuszami. Skąd milicja dowiedziała się tak szybko?

– My sprawnie działamy. Sąsiedzi usłyszeli krzyki. Dotarcie do hotelu zajęło nam dosłownie parę minut. Wywiadowca stwierdził ujęcie was na miejscu zbrodni. – Człekoust przyjrzał się raportowi. – O, właśnie… Pochylaliście się nad ofiarą. Prawdopodobnie wycieraliście ręce z krwi.

– To nieprawda. Miałem czyste ręce.

– Bo wytarliście je wcześniej o ścianę.

– Właśnie, jeśli było, jak podejrzewacie, to musiały na ścianie pozostać odciski moich palców.

– Oczywiście, sprawdzimy to. Na razie pozostaniecie w areszcie. Podejrzenie jest bardzo poważne, profesorze Adams. – Człekoust telefonicznie wezwał strażnika.

– Żądam przedstawienia mi zwłok Ibn Khaldouniego.

– Cco!?! – Uombocco wyglądał, jakby autentycznie został wytrącony z równowagi.

A tak. Nie wierzę, że Ibn Khaldouni nie żyje. Myślę, że cała sprawa została ukartowana. Na przykład, by mnie zmusić do wzięcia udziału w eksperymencie bardziej ryzykownym niż poprzedni. Powtarzam: żądam okazania zwłok Ibn Khaldouniego.

Uombocco rzucił parę słów do słuchawki.

W drzwiach stanął barczysty funkcjonariusz, podwywiadowca Ribnyj.

– Wyprowadzić zatrzymanego – rzucił Uombocco.

Zupełnie jak poprzednim razem, Adamsa zwolniono o trzeciej w nocy. Podobno nie zidentyfikowano odcisków palców na smugach krwi na ścianach. Surowo zabroniono mu jakichkolwiek prób opuszczenia Miasta pod Skałą. Zwolnienie podejrzanego podpisał sam Człekoust.

Adams zrezygnował z autopsji zwłok Ibn Khaldouniego, gdyż załatwienie stosownych formalności trwałoby dwa dni i musiałby je spędzić w więzieniu.

Znów znalazł się w środku nocy przed stalowymi drzwiami oddziału milicji. Przynajmniej nie doskwierał chłód.

„W końcu stłuką mi gębę jakieś męty…”, pomyślał i poczłapał pustymi ulicami śpiącego miasta.

41.

Odcięto go od biblioteki, pozbawiając przy zwolnieniu służbowej legitymacji profesora. Praca naukowa nie mogła postępować, z kolei życie osobiste i tak dawno legło w gruzach. Niestety, miał dość czasu na wspominanie Natalii, a kiedy tylko oderwał się od myśli o niej, wpadał w przerażenie.

Adams formułował hipotezy objaśniające, gdzie trafił. Każda kolejna była słabsza. Miasto pod Skałą broniło się przed klasyfikacją. Może było furtką między chwilami, skoro Ibn Khaldouni, który żył pięćdziesiąt lat po Zumarradze, odkąd tutaj trafił, postarzał się niewiele, a do niedawna cieszył się znakomitym zdrowiem. Adams był przekonany, że on sam wróci w jakiś przypadkowy moment dziejów. Czy zdoła po powrocie na powierzchnię jeszcze raz nauczyć się żyć według nowych reguł?

Zaterkotał hałaśliwie telefon. Adams podniósł słuchawkę.

– Ty bydlaku! Ty świnio! Ty nędzny psie! Jak śmiesz coś Natalii narzucać?! Kim ty jesteś, żeby tutaj, w Mieście pod Skałą, wydawać polecenia?! – krzyczał nieznajomy, kobiecy głos, ale nietrudno było się domyślić, do kogo należał.

– Z kim mówię? – spróbował przerwać serię wyzwisk.

– Jeszcze nie wiesz!? Bydlaku jeden! Dobrze wiesz!

Adams odsunął słuchawkę od ucha. Jazgot nadal był dobrze słyszalny.

– Natalia ma odejść od ciebie! Ma więcej się z tobą nie spotykać. Już ja zadbam, żebyś jej nie szkodził! Przygotowałam dla niej program, według którego ma się rozwijać, a ty jej to uniemożliwiasz.

– Ja… Ale… – mówił, trzymając słuchawkę z dala od ucha. Nie wpływało to w żadnym stopniu na zacietrzewiony monolog.

– Zabraniam ci kontaktów z Natalią!

– Uformujesz ją, babo, na swój obraz i podobieństwo, co?! – krzyknął i nacisnął widełki, żeby przerwać połączenie.

– Co rzucasz?! Czym rzucasz?! – wrzask nie umilkł. – Zachciewa mu się rzucać słuchawką. Rozmowa zostanie przerwana, jak ja będę chciała ją skończyć, nie ty, Adams!

Jeszcze parę razy przycisnął widełki. Bez rezultatu.

– Zabraniam ci spotykać się z Natalią. Ona jest wolna i ma tutaj swoje miejsce, a nie gdzie indziej. Ty jesteś winien wszystkiemu. Przez ciebie nie może się rozwijać.

– Nie przeze mnie!

– A właśnie, że przez ciebie, bo stale z tobą przebywała! Rozszarpię cię na strzępy! Wydłubię oko! I jeszcze drugie!

– Natalia odeszła trzy tygodnie temu.

– Obyś zdechł, Adams! Za to, że jej nie uwolniłeś od siebie. Ty bydlaku! Zdechniesz w pierdlu. Zdechniesz o kaszy i wodzie. Obyś zgnił! – rozmówczyni ignorowała jego słowa.

„Skoro nie widziałem Natalii od dawna, a mimo to Mówiąca jest tak wyprowadzona z równowagi, wręcz eksploduje, znaczy, nie idzie im z Natalią tak łatwo…”, pomyślał. „Wbrew pozorom, wbrew temu, że tak łatwo odebrali mi Natalię, teraz nie potrafią sobie z nią poradzić…”

– Ty bydlaku jeden! Obyś przepadł! Ja cię zabiję! – jazgot Mówiącej nie ustawał.

„Natalia się broni. Nie mają jej w swoich rękach. Może nadal mnie kocha…” Uśmiechnął się do swoich myśli, choć ze słuchawki nadal leciały pomyje inwektyw.

– Ty łotrze! Ty skurwielu! Ty durniu! Fałszywy profesorze!

Adams cichutko odłożył słuchawkę i wyciągnął się na kanapie z rękoma pod głową. Po raz pierwszy od wielu dni był w duchu zadowolony.

– Ty bydlaku! Łajdaku! Bydlaku! Bydlaku! – dobiegało zabawnym szeptem ze słuchawki.

42.

Uniwersytet zajmował cały kwartał ulic, nie mając jednakże charakterystycznej struktury kampusu: trawniczków, alejek z ławeczkami, miejsc, gdzie można było się rozsiąść, podyskutować między wykładami, poplotkować czy zwyczajnie odpocząć. Budynki oddziałów uniwersyteckich, ułożonych rzędami w wydziały, poprzedzielano dla wygody mieszkańców miasta wąskimi betonowanymi drogami, na których stale panował intensywny ruch. Wzdłuż ulicy tyczkami zaznaczono przystanki różnych linii autobusowych. Przy każdej z nich nieustannie gromadził się tłumek pasażerów. Uliczni sprzedawcy, na prześcieradłach położonych wprost na bruku, rozkładali swój dobytek: okulary, długopisy, prezerwatywy i wkładki domaciczne, damską bieliznę, kulki do ściskania na szczęście, ruchome struktury z drutów, pozwalające na układanie figur gwarantujących osiągnięcie równowagi ducha. Umieszczenie przystanków tuż przy budynkach uczelni miało na celu wygodę dojeżdżających studentów, jednak sprowadzało w jej pobliże uliczny gwar i ruch. Z początku Adamsa denerwowały klaksony aut i zgrzyt tramwajów, przedzierające się przez opuszczone żaluzje, później się przyzwyczaił. Teraz nie miało to najmniejszego znaczenia.

Wśród stłoczonych przekupniów i oczekujących na autobus podróżnych pośpiesznie lawirowali studenci, zgarbieni, z notatkami pod pachą, starający się zdążyć na najbliższe zajęcia. Korytarze wewnątrz budynków wydziałów poprzedzielano zamkniętymi drzwiami, które otwierać mogli tylko pracownicy. W ten sposób chciano odosobnić miejsca pracy naukowej, ograniczając ruch i gwar studenckich rozmów na korytarzach, nawet kosztem niewielkich utrudnień. Studentów wpuszczał na teren oddziału pracownik prowadzący zajęcia i on odpowiadał za nich prawnie i materialnie na tym terenie.

Z reguły pracownie umieszczano w innych budynkach niż sale wykładowe i seminaryjne, co obniżało choćby koszty zasilania czy dostawy gazu. I dlatego, idąc z wykładów na oddziale ossuarnym wydziału sztuki do pracowni, należało pokonać kilka przecznic i skrzyżowań ze światłami.

Budynek administracji ciągnął się przez cały kwartał, przepuszczając ulice miejskie systemem przewiązek. Było to masywne, betonowe gmaszysko, do którego wiodły wysokie schody, a fronton wspierały przysadziste, graniaste kolumny. Na środku frontonu stała okazała rzeźba dwóch ściskających się przyjaźnie postaci, z których jedna była do pasa muskularnym mężczyzną, a od pasa kozłem, druga z kolei dokładnie na odwrót. Wiązało się to jakoś z dewizą La Sapienzy. („O duchu, który tworzy, sprawia, oczyszcza sobą innych, i ciele, które realizuje wzniosłe zamierzenia ducha nieudolnie, robi błędy, które nieoceniony duch znów musi brać na siebie, czy jakoś podobnie…”, przypomniał sobie Adams). Na narożach gmaszyska stały cztery ptaki o kobiecych głowach, tułowiach i ustach rozdziawionych do krzyku. Przed nimi, lecz niżej, z naroży niemal zwisały cztery lwy o kobiecych głowach i piersiach. Owe harpie miały symbolizować pytania, a grymas twarzy oraz brak skrzydeł u sfinksów – wielką wagę udzielanych odpowiedzi.

Budynki oddziałów były właściwie pomniejszonymi kopiami gmachu administracji, ustawionymi w równych szeregach, prostopadle do jego osi. Po obu stronach administracji wiodły ruchliwe arterie.

Adams czekał na przystanku. Natalia musiała przejść tędy w czasie przerwy w zajęciach. Postanowił z nią porozmawiać. Ciągle jacyś ludzie przeciskali się przez tłum i potrącali go. Obok stanął młody żebrak i do plastikowego kubka zbierał bilon. Co chwilę zwracał się do Adamsa i natarczywie stukał go kubkiem w brzuch. Twarz żebraka pokrywały małe, okrągłe strupki. Nawet nie otaczały ich krążki zarumienionej skóry. Na chudych rękach miał połyskliwe plamy. Na grzbiet naciągnął niemiłosiernie brudny, ciężki płaszcz. Chude ręce wysuwał wprost z jego rękawów; koszuli nie miał. Toczył mętnym wzrokiem, trochę się ślinił.

Adams odsunął się. Żebrak postąpił za nim, spychany przez tłoczących się ludzi. Krok po kroku Adams powoli odchodził od słupka z tabliczką. Dryfował z ludźmi. Tak był zajęty unikaniem kontaktu z włóczęgą, że zapomniał, po co tu przyszedł. Ciągle potrącali go zniecierpliwieni przechodnie.

Do żebraka podeszła młoda kobieta w powalanej błotem wiatrówce i dziurawych dżinsach. Miała całą twarz pokrytą plastrami. W tej masce widniały tylko otwory na oczy, usta i dziurki nosa. Na jej skraju, przy granicy włosów, widać było łuszczącą się różową, bibułkowatą skórę. Kobieta zaczęła głośną rozmowę z żebrakiem, która zaraz przerodziła się w kłótnię i szarpaninę.

Adams zobaczył Natalię za późno. Zamyślona, zgięta pod ciężarem pliku notatek, dotarła już na przystanek. Rzucił się za nią. Drogę zagrodziła mu rozwrzeszczana odrażająca para. Akurat podjechał autobus i tłumek wsiadających zagarnął Natalię do środka, szczelnie wypełniając wóz. Spóźnialscy próbowali jeszcze jakoś upchać się do wnętrza. Nawet połowa oczekujących nie wsiadła. Autobus ruszył z wyciem zdławionego silnika.

Znowu przed nosem Adamsa żebrak potrząsał monetami w kubku. Gdzieś zniknęła jego kłótliwa towarzyszka. Adams przyłożyłby mu w gębę, gdyby nie te strupy.

43.

Adamsowi przestano wypłacać zasiłek w gotówce. W zamian dostawał talony na trzy posiłki dziennie: śniadanie (chochla kaszy i kubek gorącej, słodkiej herbaty), obiad (miska zupy, na drugie danie ćwiartka chleba i dwie garście krwawej kiszki albo gotowana rzepa, albo ziemniaki w skórce), kolacja jak śniadanie. Brak gotówki zaczął mu doskwierać: nie można było jeździć tramwajami, nie było za co dokupić jedzenia. Z nadzieją podniósł się na dzwonek telefonu.

– Przestań wreszcie niepokoić Natalię! – rozległ się znajomy głos. – Nie waż się jej zaczepiać. Załatwię, że ci kartki zabiorą i zdechniesz z głodu! Nie zbliżaj się do uniwersytetu!

Adams słuchał uważniej. Tak, dziś ton był inny, spokojniejszy. Poprzednim razem Mówiąca miotała się jak osaczona bestia. Teraz cedziła każdą obelgę.

– Nędzny profesorek! Gnój! Przybłęda! – słowa leciały jak celnie rzucane kamienie. Zdarzały się chwile przerwy, namysłu.

Adams zapukał palcem w mikrofon.

– Co mi tam stuka na linii?! – warknęła. Dał się słyszeć odgłos uderzeń, jakby w obudowę aparatu. – A zresztą możesz z nią rozmawiać. Usłyszysz dokładnie to samo, co ode mnie! Natalia cię nie chce! Słyszysz, Adams?! Ona nie chce cię widzieć ani rozmawiać z tobą! Jesteś dla niej zbyteczny.

Tym razem to stuk słuchawki rzucanej przez Mówiącą zakończył rozmowę.

To rozwścieczyło Adamsa.

„Właśnie teraz powinny kończyć się zajęcia”, pomyślał. Pewna siebie Mówiąca powinna być mniej czujna.

Tramwajem pojechał na gapę. Wcisnął się w pobliże wściekłej awantury. Dwóch włóczęgów omal się nie pobiło. Wokół rozchodził się fetor nie mytych ciał. Inni pasażerowie starali się od nich odsunąć jak najdalej. W ścisku podczas godzin szczytu nie było to możliwe. Adams krył się w chmurze ich smrodu przed czujnym bileterem. Oczywiście, nieskutecznie. Zaraz został wyłowiony i wywleczony prawie za kark.

– Nie wsiada się środkowymi drzwiami – rzucił zziajany bileter, który specjalnie ku Adamsowi pchał się przez pół wozu.

– Jasne, ale bałem się, że nie zdążę.

– Będzie kara.

– Nie mam czym zapłacić. Jestem włóczęgą. Podlegam programowi ochrony społecznej. – Adams wyglądał zbyt schludnie, aby bileter w to uwierzył.

– Legitymacja kloszarda!

– Nie mam formalnych uprawnień.

– To jedziemy na komendę.

– Może być. Wyśpię się w cieple. – Adams wzruszył ramionami. Wiedział, że bileter nie zatrzyma tramwaju. Zniecierpliwieni pasażerowie rozszarpaliby go na strzępy.

– Jak ci przypierdolę! – Bileter próbował wyciągnąć służbową pałkę. W ścisku nie było to możliwe.

– Legitymacji nie mam, ale mogę okazać bloczek na obiad dla bezrobotnego. – Adams starał się załagodzić sytuację. Chciał koniecznie zobaczyć się z Natalią.

– Marny dowód.

– Mam jeszcze bloczek na kolację.

– Okazać obydwa.

Adams podał je wysoko ponad głowami podróżnych.

– Zostaną zatrzymane do sprawdzenia – powiedział bileter i schował oba kawałki papieru do kieszeni. Ruszył w kierunku następnego podejrzanego.

Tramwaj dowiózł Adamsa pod sam uniwersytet. Przystanek był przy budynku jego wydziału. Adams przez chwilę myślał, czy by nie odwiedzić swojego oddziału naukowego, może nawet swojego pokoju. Zajrzeć, jak też tam teraz wyglądało. Wyobraził sobie beznadziejną kupę notatek usypaną na środku pokoju, grób myśli – nie mauzoleum, ledwie marny kurhanek, ot, nierówność gruntu, bo tak wyszło grabarzom, którzy łopatami przyklepywali ziemię.

Machnął ręką. Nie było po co wracać. Większość swoich obserwacji mógłby zapisać ponownie. Pamiętał spostrzeżenia z Miasta pod Skałą; póki nie stłumią ich nowe, będą siedziały gdzieś pod czaszką, gotowe do spisania.

Dotarł do okazałej bramy wyjściowej oddziału ossuarnego. Spacerował, bo jedyna ławka z kutego żelaza, wbetonowana w chodnik, była niewiarygodnie zanieczyszczona przez kruki i gawrony.

Wreszcie doczekał się. Z budynku wysypali się studenci. Wśród nich wypatrzył Natalię. Przygarbiona, taszczyła pod pachą plik książek i notatek.

Zawołał ją po imieniu. Nie zareagowała. Podbiegł i zatrzymał ją, łapiąc za ramię.

– Natalia!

Jej spojrzenie bez blasku zniechęcało do rozmowy.

– Jesteś naćpana?

– Co? Ach, to ty, Adams.

– Natalia, wrócisz do mnie?

– Gdzie mam wracać? – jej oczy były dalej nieobecne; myśli skierowane w głąb siebie.

– Przecież to ja, twój Humphrey.

– Och, to ty, Adams. Wiesz, rozwinęłam się. – Lekko wysunęła się z jego objęcia. – Tu są wspaniali ludzie. Pedagog Mówiąca potrafi pomóc mi w każdym kłopocie, jaki mnie spotka. Życie z tobą byłoby zupełnie jałowe, no wiesz, takie bez sensu. Praca tutaj daje mi wreszcie poczucie wolności.

– Praca, wolności…?

– Właśnie tak. Idę. – Bez słowa zbiegła po schodach. Nie próbował jej zatrzymać.

44.

Spotkanie z Natalią nie pozostawiło wątpliwości, że utracił ją nieodwołalnie. Można się było tego domyślić po ostatniej rozmowie z Mówiącą.

Po co dłużej tkwić w Mieście pod Skałą? Żeby nieustannie rozpamiętywać utratę ukochanej kobiety? Cóż dobrego mogło go tu spotkać?

Konto, nie zasilane kolejnymi pensjami, wykrwawiało się na codzienne wydatki. To, co wcześniej nazywał pensjami, było prawdopodobnie kolejnymi ratami za udział w eksperymencie. Widocznie kwotę wypłacono już w całości, wypłaty się skończyły…

Nie zamierzał wracać do zamurowanej furtki. Skoro dotarł do Miasta pod Skałą, wykorzystując ledwie połowę hasła „Silvestere”, co mogło znajdować się na końcu drogi? Może rozwiązanie problemów? Może powrót utraconej kobiety?

Cóż, z drzewa wyszedł, w drzewo przyjdzie mu wrócić. Spakował się: szczoteczkę do zębów schował do kieszeni; notatki przepadły wraz z utratą pozycji na uniwersytecie.

Dotarcie pod Janycuł wymagało zniesienia udręki dojazdu komunikacją miejską, słuchania żałosnego zgrzytu kół tramwaju i wdychania smrodu kloszardów tłoczących się w strefach socjalnych każdego wozu. Prawo do bezpłatnego przejazdu w strefie socjalnej dawała legitymacja kloszarda. Jednak jej uzyskanie wymagało pokonania licznych przeszkód biurokratycznych, a potem regularnego potwierdzania w urzędzie, że jest się całkowitym wrakiem człowieka. Mimo braku legitymacji, pozbawiony gotówki Adams obecnie jeździł w strefie socjalnej. Obywatele usiłujący skorzystać z nienależnych im uprawnień, skryci w tłumie włóczęgów, by przejechać bez biletu, byli bezlitośnie wywlekani przez czujnych kontrolerów, a wyglądający zamożniej płacili wysokie mandaty. Dzisiaj szczęście mu dopisało.

Tramwaj dotarł w pobliże Janycułu. Adams przecisnął się ku wyjściu. Musiał mocno pracować łokciami, żeby wysiąść. Nie rozglądał się specjalnie, ale nie wątpił, że za nim wyskoczył nieodłączny cień.

Za resztkę pieniędzy kupił bilet upoważniający do godzinnego spaceru po ogrodach przewodniczącego. Nie pamiętał, gdzie rosła layleia, zatrzymywał się więc przy każdym okazie i wypatrywał tabliczki. Wreszcie ujrzał charakterystyczną sylwetkę. Coraz drobniejsze gałązki rozszczepiały się w cieniutkie, niemal niewidoczne włoski – jak mgiełka. Przyśpieszył kroku. Wkrótce gnał, nie mogąc doczekać się wolności. Za sobą słyszał sapanie biegnącego funkcjonariusza.

Nagle zamarł: obok siebie rosły dwa okazy Cayleii. W którym z nich jest wejście do korytarzy…? Gdzie jest dziupla?

Czyjaś ciężka łapa opadła na jego ramię.

Adams odwrócił się gwałtownie.

– Nie możecie…! Nie wolno wam…! – krzyczał czerwony: wysiłku podwywiadowca Ribnyj, z trudem łapiąc powietrze.

– Czego nie mogę?! Czy jestem aresztowany?!

– Nie.

– Więc pójdę, gdzie chcę.

– A właśnie, że nie. – Ribnyj złapał go kurczowo za rękaw, a jednocześnie usiłował dmuchać w gwizdek. Chociaż poczerwieniał jeszcze bardziej, zdołał wydobyć jedynie cichy pisk.

Mimo to pojawiło się kilku porządkowych. Pomogli przytrzymać Adamsa.

– Jesteście aresztowani… – zdecydował wreszcie funkcjonariusz.

– Za co?!

– Za deptanie trawnika. To poważne wykroczenie. Tu jest teren stadionu przewodniczącego Nero.

Adamsa skuto i odstawiono na dobrze znaną komendę, trzęsącą się suką w truskawki i banany. Ciaken go rozkuł.

– Jednak nie zostałem aresztowany? – Adams uśmiechnął się pogardliwie.

– Wystarczy niewielka grzywna.

– Ja tam wrócę.

– To znowu będzie mandat. Trawa otacza obie Cayleie.

– To co, mam przeskoczyć o tyczce?

– Macie zakaz opuszczania miasta, ciąży na was podejrzenie zabicia Ibn Khaldouniego. Ponadto wyniki eksperymentu nie zostały jeszcze całkowicie opracowane.

– Przecież przestaliście mi płacić.

– Sprawdzimy w rachubie, czy jeszcze nie została jakaś końcówka do wypłacenia.

– Natalia mnie opuściła. Po co mam tu tkwić i wszystko rozpamiętywać?

– To nie zależało od nas. Możemy dla was załatwić opiekę pedagog Mówiącej. Pomoże wam odnaleźć się w nowej sytuacji.

– Chcę rozmawiać z Człekoustem.

– Nadobywatel Człekoust jest obecnie bardzo zajęty.

– Ja jednak koniecznie chciałbym z nim rozmawiać.

– Z pewnością przyjmie was, jak tylko będzie mógł.

Odprowadzono go do celi numer osiem. W kącie stało regulaminowe wiadro zimnej wody, przynajmniej można było spłukać pot z twarzy.

45.

Nadobywatel komendant był zbyt zajęty i rozmowa nie doszła do skutku. Adamsa zwolniono z aresztu znów o trzeciej w nocy. Prosił, żeby mu pozwolono przespać się w celi do rana, bo komunikacja miejska jeszcze nie działa, a na dodatek pada. Niestety, przepis nie pozwalał pozostać w areszcie do rana, jeśli nie przedstawi się wcześniej formalnego oskarżenia. Nocna zmiana była bowiem zobowiązana do opróżnienia i wysprzątania zwolnionej celi.

„Cóż, zmoknę ja, zmoknie cień”, mruknął i ruszył w deszcz. Kompletnie przemoczony, dotarł do hotelu około piątej.

Drżąc z zimna na ulicy, zastanawiał się, czy nie nadszedł właściwy moment, by odszukać drzwi w drzewie. Ale wyobraził sobie szamotaninę z przemoczonym funkcjonariuszem i przeszła mu ochota. Trzeba to lepiej zaplanować. Najpierw rozstrzygnąć, w którą z Cayleii wiedzie droga.

Bramę otworzono o szóstej.

Nawet nie rozchorował się. Wystarczyło jeden dzień pozostać w pokoju i gorączka minęła. Tyle że Adamsowi dokuczał głód.

W urzędzie najpierw usiłowano go zbyć, przedstawiając rozliczenie, z którego wynikało, że należność została już uregulowana. Adams jednakże oświadczył, że musi więc albo z głodu opuścić Miasto pod Skałą, albo popełnić jakieś przestępstwo, by umieszczono go w areszcie. Lewtan wysłuchał tego w milczeniu. Dopiero gdy Adams powołał się na opinię przodownika Ciakena, wyszedł. Po dziesięciu minutach wrócił czerwony z wściekłości, ale z nową decyzją. Stwierdził, że ktoś w rachubie właśnie popełnił błąd i uznał, że Adamsowi należy się jeszcze wyrównanie za eksperyment. Ta nienależna kwota – jak kwaśno stwierdził – zostanie podzielona na stosowne raty.

Raty nie były wysokie, ale starczały na jedzenie i przejazdy. Jak na złość bilety podrożały, odkąd starał się spenetrować okolice Janycułu i znaleźć dojście do ogrodu. Otoczenie Cayleii ograniczono drewnianymi barierkami. Należało zmienić taktykę.

Najpierw musiał rozwiązać problem, na który później nie będzie czasu: Do której Cayleii należy wejść? Czy tej, z której wyszedł, czy szukać wejścia w tej drugiej? Ponadto: jak rozróżnić oba drzewa?

Wchodząc do pierwszej, trafi pod zamurowane drzwiczki w murze Leona. Jeśli nawet sforsuje mur, straci Natalię i znajdzie się w nie wiadomo jakim czasie.

Z kolei wskazówki z hasła nie zostały jeszcze wyczerpane, więc prowadzą do jakiegoś celu. A jeśli na końcu tej drogi jest rozwiązanie i wyjaśnienie?

Aby zastosować przepis poprawnie, należało rozstrzygnąć, jaką rolę w zwariowanej geometrii tego świata odgrywa Miasto pod Skałą. Czy w myśl reguły jest korytarzem? Czy salką z trzema drzwiami? W tym drugim przypadku korytarzem byłoby tylko zstąpienie na trawę z dziupli w dziwacznym, porosłym drobniuteńkimi kolcami drzewie, a wejścia do jego dalszego odcinka umieszczone są gdzieś na terenie Miasta pod Skałą.

„Drzwi w salce powinny być tak umieszczone, aby gdy się do niej wejdzie, nie było żadnej wątpliwości, które z nich są prawe, a które lewe…”, rozumował Adams. „Cayleie są dwie, więc z symetrii wynika, że topologicznie Miasto pod Skałą jest korytarzem”.

Czy jednak można oprzeć się na tak wątpliwym rozumowaniu?

Jaki sens dopatrywać się tutaj takiej symetrii? A jeśli w Mieście pod Skałą rośnie więcej Cayleii…? Nie zwiedził przecież nawet całych Ogrodów Przewodniczącego Nero. – A jeśli są tu inne ogrody? – Adams oparł dłonie na parapecie. Z natężeniem wpatrywał się w niskie, kłębiaste obłoki sunące nad miastem. Dostrzegł małą, ciemną sylwetkę.

„Ona czy jakiś gawron…?”, pomyślał.

Sylwetka zniknęła w chmurze, ale wkrótce wyłoniła się. Oczywiście, skrzydlata kobieta.

„Czy ona się bawi, przebijając na wskroś ten kłąb mgły?”, pomyślał. Nie dało się cały czas śledzić jej zabawy z obłokiem, zauważył jednak, że Liliane lata wokoło obłoku, co jakiś czas, wedle kaprysu, przecinając go na wylot.

Podziwiał jej popisy, lecz myślami był już daleko.

„Droga powinna być wskazana jednoznacznie. Co by to znaczyło? Gdyby jednak Miasto pod Skałą było salką, mam teraz skręcić w prawo. Powinienem iść do drzwi po prawej stronie, więc wzdłuż ściany, czyli wokół pnia w prawo i wejść w najbliższe drzwi. No jasne, jeśli miasto jest salką… wynicowaną salką”, uśmiechnął się do swoich myśli, „…drzewo ma mieć trzy dziuple. Tylko tak droga może zostać jednoznacznie wskazana…”

Spojrzał na baraszkującą w powietrzu Liliane.

„Właściwie ona teraz jakby wychodzi z pnia i w innym miejscu w nim znika. Czy to Liliane naprowadziła mnie na rozwiązanie?”, pomyślał.

Jakkolwiek było, należało obejść pień Cayleii wokoło dla sprawdzenia, czy są w nim rzeczywiście trzy wejścia. W przeciwnym wypadku trzeba było wybrać ryzykowną hipotezę korytarza.

„Tak, ta druga Cayleia to zmyłka. Topologicznie jest jak rzeźba stojąca w środku salki. Takich fałszywych śladów może być w tym mieście wiele”, pomyślał Adams i zrelaksowany wyciągnął się na kanapie. „Trzeba zdobyć jakieś rękawice, bo kolce Cayleii są niewiarygodnie drobne”, planował. Z dłońmi pod głową, dumny z rozwiązania Adams gapił się w sufit.

Trzeba też było zaopatrzyć się w latarkę i świece.

Gdyby jednak staranniej rozumował, a chociaż wykonał prosty szkic na kartce, zorientowałby się, że jeśli rzeczywiście Miasto pod Skałą jest topologicznie salką, to powinien wracać wedle tej samej reguły. Obojętne więc, czy pójdzie dalej, czy też zdecyduje się wracać, powinien iść według „Silvestere”. Znaczyło to dokładnie tyle, że hasło mogło zarówno skłaniać do dalszej drogi, jak też opisywać pętlę: do Miasta pod Skałą i z powrotem na powierzchnię, a na końcu dalszej drogi mogła czaić się zguba.

46.

Jedyną możliwością niepostrzeżonego przedostania się na Janycuł był któryś z masowych koncertów, organizowanych na stadionie przewodniczącego Nero. Ze stadionu do Ogrodów Przewodniczącego było już blisko.

By uskładać na bilet i latarkę, musiał zrezygnować z siedmiu śniadań i trzech kolacji w stołówce socjalnej, z której obecnie korzystał. Wyrzeczenie nie było znaczące, bo zwykł nie jadać śniadań, zastępując je mocną kawą. Wymagało to nieco przemyślności, ponieważ obecnie pobory wypłacano mu nie pieniędzmi, ale bloczkami do opłacenia stołówki i hotelu.

„Gdybym miał kopiarkę…”, pomyślał, miętosząc w dłoni lichy banknot, bez wątpienia wykonany metodą kserograficzną.

– Śniadanko za pół ceny – burczał, stojąc przed drzwiami stołówki. Źle się czuł w roli drobnego kombinatora. „To łatwiejsze niż śledzenie historii iluminowanego doktora…”, pocieszył się.

Wchodzący włóczędzy mijali go obojętnie. Wreszcie jeden z nich rzucił: – Ile porcji?

– Jedna. – Adams poczuł się trochę głupio.

Tamten skinął głową i odszedł. Po chwili przyprowadził drugiego. Ten posłusznie odliczył czarno-białe banknoty.

– Będzie jeszcze jutro?

– Będzie.

Bloczki na stołówkę przyznawano tylko niektórym, według niejasnych reguł. Za bloczek udawało mu się odzyskać połowę do dwóch trzecich jego wartości w gotówce.

Takie targi musiał powtarzać jeszcze przez kilkanaście dni, aż wreszcie zebrał na bilet. Nieco droższy niż najtańszy, by nie budzić podejrzeń.

Igrzysko na Janycule organizowano co tydzień. Adams nie przypuściłby, że aż takie tłumy biedoty tam walą. Nabity tramwaj wlókł się w ślimaczym tempie. Kolumny wyładowanych widzami ciężarówek osobowych blokowały ulice i skrzyżowania. Co chwila wybuchały awantury, a klaksony nie milkły.

Tramwaj skończył bieg, zanim osiągnął most na Typhure. Adams dołączył do hałaśliwej grupy widzów. Wszystkim udzielał się radosny nastrój. Jedni nieśli grzechotki, inni walili łyżkami w blaszane garnki. Skandowano: „Ne-ro! Ne-ro!”. Wkrótce łomot stał się zgodny, zsynchronizowany.

Na moście imienia przewodniczącego ruch zamknięto. Chodnikami i wszystkimi pasami jezdni sunęły rzesze ludzi. Od mostu na Janycuł biegła aleja Przewodniczącego Nero. Tu stały dwa rzędy jego posągów, wyłaniających się z ziemi. Te przy Typhure wykonano z betonu, a te bliżej stadionu – z białego kamienia. W pierwszej parze widać było dwa półkuliste betonowe czerepy z resztkami zardzewiałych wieńców laurowych. Następne dwa już udatnie odtwarzały kielichowaty kształt mózgoczaszki przewodniczącego, chociaż jednemu brakowało wieńca – pozostały tylko stalowe sztangi służące kiedyś do zamocowania blaszanych liści; następna para wystawała z ziemi już po brwi, ujawniając mocno nawisłe czoło; kolejne ukazały oczy łypiące na boki; para innych – nie domykającą się dolną wargę. Adams pierwszy raz szedł tędy; aleja nie miała chodników dla pieszych.

Posągi przewodniczącego Nero rosły, jakby brodziły w ziemi, ale coraz płycej zanurzone. Przedstawiały jego ciało powyginane w dziwacznych, ekspresyjnych łamańcach.

W tłumie przeważali ludzie młodzi, chociaż zdarzali się starsi, idący samotnie mężczyźni. Nie było ani jednej kobiety zawiniętej w czarne szaty. Niektórzy gryźli chrupki wydawane przez funkcjonariuszy. Adams, by się nie wyróżniać, sięgnął po plastikową torebkę z białymi płatkami. Wybrał taką z zielonymi napisami i białymi paseczkami. Uważał, by nie wziąć tych w paski niebiesko-czerwone. Sporo zapłacił. Wyciągnął dwa banknoty. Byle starczyło na bilet.

Sięgnął po parę płatków. Uderzyła go fala głębokiej goryczy, porażająca brodawki smakowe, i zapach suszonych grzybów. Dyskretnie wypluł resztę świństwa, żeby nie uderzyło do głowy. Poczuł, jak żyły rozciągają się i sztywnieją. Jakby pod skórą niezwykle szybko rósł kolczasty krzak. „Robią ze mnie żywcem rujsza”, pomyślał.

Naprzemian zaciskał pięści, bo to pomagało upchać żyły z powrotem do wnętrza ciała. Ciekawe, czy inni już wiedzą, że zmienił się w rujsza. Rozejrzał się. Jednak z innymi było jeszcze gorzej: głowy mieli kuliste, a zęby, nosy i oczy zupełnie jak klocki drewna.

„Jak cholerne konie”, pomyślał. „Ale skurwieli wzięło”. Zarżał, jak oni. Nieostrożny wstrząs spowodował, że zaostrzone końce żył przekłuły skórę i wylazły na zewnątrz. Syknął z bólu. Starał się iść w tę samą stronę, co dyniogłowi. Prostokąt nieba nad głową przypominał żagiel rozpięty nad stadionem, który nadyma się i flaczeje w takt oddechu. Niepotrzebnie zadarł głowę: mózg nie nadążył z obrotem i teraz, rozhuśtany jak serce dzwonu, bił w czaszkę. Adams schylił się, zatrzymał, ściskając skronie, póki minie nieznośny ból.

– Zagryź znowu, to przestanie walić do łba – podsunął jakiś przechodzień.

– Oczywiście.

Jasność umysłu jest najważniejsza. Trzeba przemóc oszołomienie, ale udawać je. Adams wcisnął w kieszeń torbę z narkotykiem tak, by pozostała widoczna.

Tłum dyniogłowych zmienił się w ciżbę wlokących się ludzi. Przygarbieni, z głowami wciśniętymi w ramiona, o niewidzącym spojrzeniu, wykonywali czasem konwulsyjne ruchy. Adams zgarbił się więc i wcisnął głowę w ramiona.

Aleję Przewodniczącego kończył plac. Strumienie ludzi nadchodzących różnymi ulicami złączyły się w rzekę prącą ku rzędowi betonowych bram. Płoty ze stalowych rur rozdzieliły tłum na strumyki płynące w stronę kas. W klatkach ze stalowych prętów stali strażnicy uzbrojeni w broń automatyczną. Nie byli potrzebni: tłum zachowywał się spokojnie. Czasami tylko wrzasnął ktoś miażdżony o stalowe bramki przez napierającą ciżbę.

Bramka magnetyczna przed kasą zapiszczała żałośnie, ale okazana latarka nie wzbudziła sprzeciwów. Odbierano jedynie noże lub broń palną. Przy kasie Adams pozbył się gotówki. Wydawano wliczoną w cenę biletu półlitrówkę okowity, równocześnie nieletni podpisywali oświadczenie, że jej pić nie będą, oraz obowiązkowo pobierali paczkę papierosów i prezerwatywę.

Stadion przewodniczącego Nero otaczała betonowa kolumnada, wzdłuż której od wewnątrz ciągnęły się trybuny, podzielone korytarzami wyjściowymi, a tu i ówdzie umieszczono nadnaturalnej wielkości rzeźby nagich ciał. Akuratnie wymalowane, przypominały trupy gigantów. Dzisiaj trybuny były puste, a widzowie wypełniali rozległą arenę, otoczoną rzędem kojców z uzbrojonymi strażnikami. Porządkowi tworzyli szpaler zagęszczający się przy kanałach wejściowych. Na środku stadionu wzniesiono z desek okazały podest, a wieńcem wokół niego oraz w innych miejscach mniejsze areny. Na kilku z nich ustawiono klatki z solidnych stalowych prętów.

Zabezpieczenia przygnębiły Adamsa. Zamierzał przedostać się przez ogrodzenie do otaczających stadion ogrodów. Co z tego, że bramy z kutego żelaza zamykające wyjścia były niezbyt wysokie, że ich bogate wzory ułatwiłyby wspinaczkę, skoro po drodze trzeba by sforsować pola ostrzału dwóch karabinów maszynowych i szpaler pałkarzy…?

„Może chociaż dobrze się zabawię”. Zerwał zabezpieczenie i odkręcił nakrętkę. Hara uderzyła w gardło żywym ogniem.

„Z sześćdziesiąt procent…”, pomyślał i z powrotem wetknął butelkę do kieszeni.

Adams krążył w tłumie, nie zatrzymując się. Wyobrażał sobie, jak spasły, sapiący z wysiłku podwywiadowca Ribnyj albo kwadratowy Ciampone usiłuje za nim nadążyć. Nie zwalniał, by nie ułatwiać zadania swojemu ogonowi.

„Niechże facet zapracuje na swoją pensję…”, pomyślał złośliwie.

Reflektory wyławiały z ciemności podesty, rozświetlając je na biało lub kolorowo. Adams dokładnie przyjrzał się najbliższemu: na podstawie z grubej, stalowej rury umieszczono scenę, zabezpieczoną pękiem stalowych kolców sterczących ku intruzowi, który usiłowałby się tam wspiąć. Obszernym wnętrzem rury wiodło pewnie zejście do sieci podziemnych korytarzy stadionu, którymi dostarczano psy do walk i tancerki. Wykorzystanie tej drogi dla przedarcia się do parku nie wchodziło w grę.

Rozpoczęto walki psów. Na sąsiednim pomoście biały o kanciastym, przypominającym gołą czaszkę łbie odgryzł łapę masywnemu jak mały niedźwiedź przeciwnikowi. Okaleczone zwierzę wyło przeraźliwie, nawet muzyka nie mogła go zagłuszyć.

Ominął inną scenę, na której masakrowały się dwa koguty, podjudzane do walki przez pracowników obsługi.

Na innych podestach tańczyły zespoły dziwacznie poubieranych dziewczyn. Tancerki gibały się coraz gwałtowniej, z rur skierowanych w dół ku widzom dmuchały co jakiś czas opary aromatycznego dymu. Niektórzy wdychali je łapczywie. Adams odsunął się. Na kolejne porcje darmowego haju zawsze zdąży. Kieszeń kurtki nadal rozpychała torba cholernych chrupek.

Lampy stroboskopowe oświetliły leżącą na trawie nie odpieczętowaną butelkę. Adams wcisnął ją do kieszeni. Zaraz znalazł następną. Pić nie zamierzał, ale wódka miała tu sporą wartość wymienną.

Można było nie pić, nie ćpać, unikać gazowego halucynogenu, ale nie można było pozostać obojętnym na ogłuszającą, rytmiczną muzykę i stroboskopowe błyski. Adams zaczął podrygiwać jak inni.

Sine błyski reflektora wydobywały pary obłapiające się na trawie. Ibn Khaldouni kiedyś stwierdził, że udział w igrzyskach przewodniczącego Nero uznaje się tu za wyzwalające i łączące przeżycie, jakie obowiązkowo powinien przejść każdy, zanim wstąpi w związek małżeński, a już koniecznie dziewczyna przeznaczona na drugą żonę.

„Ciekawe, czy ci dwoje jeszcze się uwalniają, czy już się łączą…”, pomyślał. W błyskach stroboskopu nie dało się orzec, na którym etapie obowiązkowego przeżycia się znajdowali.

Jakaś ładna, choć za gruba i krzykliwie wymalowana dziewczyna złapała go za szyję. Coś wykrzykiwała do ucha. Nie po to tu przyszedł.

– Wrócę po ciebie, cukiereczku! – Strącił jej ramię jak natrętnego owada. Nie do końca kłamał. Może tu wróci, żeby się uwolnić i połączyć dla osłody niepowodzenia w ucieczce.

W klatkach małych gladiatorów zastąpili więksi: lwice walczyły z niedźwiedziami. W żadnej dzikie zwierzęta nie rozszarpywały skazańców. Coraz więcej ludzi kładło się na trawę. Czasem parami, czasem osobno.

Reflektory skierowały się ku głównemu podestowi, więc Adams podążył w tę stronę. Muzyka narastała falami; od basów drżała murawa. Nagle z głośników wybuchły okrzyki entuzjazmu. Oto na scenie pojawił się sam przewodniczący w lśniącym, metalicznym, wielobarwnym kostiumie z setkami wstążek i tasiemek. Poruszał się niezgrabnie, pokracznie przykucając. Nagle zerwał się do dziwacznego tańca: to unosił, to opuszczał ramiona, wymachiwał nogami. Entuzjastyczne krzyki nasiliły się. Stroboskop błyskał kilka razy na sekundę.

„To cholerstwo rozmontuje mózg!”

Przewodniczącemu towarzyszyła na scenie grupa tancerek. Adams chciał z bliska przyjrzeć się władcy. Mocno pracując łokciami w tłumie, dotarł wreszcie pod wewnętrzny kordon pałkarzy. Towarzyszące przewodniczącemu tancerki robiły powolny striptiz. Właśnie ze sceny poleciało kilkanaście rękawiczek, rozchwytanych zaraz przez gawiedź.

„Co ten skurwiel tak podryguje…?” – Adams osłaniał dłonią oczy przed błyskami i natarczywie wpatrywał się w tańczącego władcę. Jego ruchy wydawały się nienaturalne. „Dynda na sznurkach, jak kukła…”

Ramiona przewodniczącego podnoszono linkami, z tyłu biegła najmocniejsza z nich, unosząca jego tęgie ciało.

– O, teraz lepiej widać…! – wyrwało się Adamsowi, kiedy władca naraz obiema stopami oderwał się na parę sekund od desek sceny.

Umykało to zgromadzonym, jednak bystry obserwator z pewnością dostrzegłby, że ostrzyżona na jeżyka głowa przewodniczącego podtrzymywana jest stalowym wspornikiem, by nie opadła, twarz usztywniono klejem, by nie zszedł z niej wyraz wesołości, a powieki, by się przypadkiem nie zamknęły.

Jednak Adams miał ogon. Popchnięty przez kogoś Bieleń wpadł na niego, dekonspirując się. Był profesjonalistą, skoro nie zgubił Adamsa w takim tłumie.

– O, co za spotkanie! – zaczął Adams. Bieleń uśmiechnął się krzywo.

– Niezła zabawa, nie?!

– Właśnie.

– Zdrowie, panie nadzwiadowco! – Adams wcisnął mu w rękę otwartą butelkę.

– Najpierw wysłuchamy zasadniczej części dzisiejszej uroczystości.

Z głośników rozległ się głos przewodniczącego. Charakterystycznie jąkając się, recytował rytmicznie. Ogłosił, że zaleca się, by telewizor został umieszczony w każdym pomieszczeniu mieszkalnym, a długość programu wzrasta z czterech do czterech i pół godziny tygodniowo. Przypomniał, że oglądanie całego programu jest obowiązkiem każdego obywatela. Abonament za drugi i następne odbiorniki zostaje obniżony o trzydzieści procent. Gdy skończył, wszystko na chwilę zagłuszył huragan braw i okrzyków zachwytu.

– No! Już wiemy, po cośmy się zebrali. – Milicjant pociągnął potężny łyk.

Adams łyknął następny. Nie można było zbyt prymitywnie oszukiwać Bielenia, zresztą prawie utracił wiarę w powodzenie akcji.

– Na służbie nie można, co?

– Można – burknął Bieleń.

– No to jeszcze raz.

Bieleń skrzywił się niechętnie, ale wypił.

– Ciężka praca? – Znowu kolej Adamsa.

– Średnio. Figurant dość nieporadny.

– Może chrupek?

– Tego nie. Nie mieszam.

– No, to z rury.

– Z rury.

Adams był równie pijany jak Bieleń. Zabójcze tempo powali ich obu. Byle tamtego szybciej. Adamsowi udało się wcisnąć dodatkową kolejkę wywiadowcy, potem drugą. Butelka pokazała dno. Adams sięgnął po następną. Bieleń z pewnością widział, że Adams oszukuje, ale pił dość chętnie. Może nie tylko on go dziś pilnował…?

– A figurant nie ucieknie?

– Nnie. Zbyt niezdarny.

– A jeśli?

– Mała strata. Najwyżej upomnienie służbowe.

– A co wypite, to w brzuchu.

Bieleń pił łyk za łykiem. Adams oszukiwał.

– Jesteś dupek, Adams… – zabełkotał Bieleń. – Stąd nie ma wyjścia, a ja popiłem. – Zwalił się na ziemię i zasnął.

Adams też musiał się przespać. Byle odejść jak najdalej, żeby Bieleń go nie odnalazł, kiedy się zbudzi. Trudno było utrzymać prostą linię, ciągle ktoś go potrącał. Uwalił się na jakieś koce.

47.

Dusił się przez sen. Półprzytomny wygramolił się spod dławiącego ciężaru: jakaś dziewczyna przysiadła mu niemal na twarzy. Alkohol przestał działać.

– O! Kameleon wyszedł spod ziemi! – powiedziała. Jeszcze nie świtało, spektakl trwał. Muzyka ogłuszała. Błyski stroboskopu nadal rytmicznie rozświetlały otoczenie. Dziewczyny tańczące na małych scenach porozbierały się już zupełnie. Striptizerki uzupełniono parami aktorów symulujących kopulację. Tłum gapiów przerzedził się. Większość z widzów zeszła do parteru. Najbardziej się obawiał rozpoznać Natalię wśród tarzających się po murawie. Ktoś złapał go za nogawkę. Strząsnął niezdarną rękę.

– Z jaszczurem nie pogadasz – wyjaśniła ta sama dziewczyna.

Adams zdobył kolejne dwie butelki okowity. Brakowało wolnych kieszeni. Oszołomiony mężczyzna kłuł się przemyconym nożem po nogach. Adams wyłuskał mu go z dłoni, wytarł ostrze o nogawkę tamtego. Złożył nóż i wcisnął do kieszeni. Facet w malignie porznął się już wystarczająco, a Adamsowi to narzędzie się przyda.

Odszukał właściwe wyjście ze stadionu. U stóp olbrzymiej kariatydy, wspierającej bramę, mieściła się budka strażnika. Zasłonił strażnikowi najbliższą platformę, na której roznegliżowana para zaplatała się w skomplikowany węzeł. Rozległ się suchy trzask ostrzegawczego strzału. Adams drgnął:

– Cholera, zapomniałem, gdzie jestem… – Odwrócił się.

Strażnik pokazał ręką, by Adams się odsunął.

Zamiast tego Adams podszedł do schronu.

– Odsłoń mi pole! – krzyknął strażnik.

– Myślałem, że chce pan kupić wódkę, sierżancie.

– Za ile?

– Dwieście syceli. – Cena była wysoka, ale o tej porze zapasy alkoholu już się kończyły.

– Podaj butelkę.

– Żarty, panie sierżancie…? Najpierw forsa.

– No, pewnie. Weźmiesz ją i zwiejesz.

– Ma mnie pan jak na talerzu. Seria i po mnie. Jasne, że nie zwieję.

– Sto syceli, butelka i następne sto.

– Niech będzie. – Adams wyciągnął rękę po banknot. Podał w zamian butelkę. Tamten ją odkorkował.

– Jeszcze setka, panie sierżancie.

– Aż setka…? – Strażnik wycelował karabin maszynowy w Adamsa. – Wystarczą trzy, może cztery. Naprawdę dobrze strzelam. Spadaj, dupku!

– No, jak tak można! – Sto syceli było dobrą ceną za półlitrówkę okowity. Adams oddalił się pośpiesznie. Strażnik mógł dla zabawy posłać mu kulkę w plecy. Zwykle strzelali plastikowymi albo śrutem o krótkim zasięgu, więc nie wahali się palić prosto w tłum, wybierając jednego winowajcę.

Od drugiej strony bramę wspierał kamienny osiłek. Przed nim umieszczono drugą budkę. Adams spróbował tej samej taktyki, ale strażnik sam go przywołał gestem dłoni.

– Zachowuję się spokojnie, panie strażniku.

– Masz wódkę?

– Jeszcze tak.

– Po ile?

– Sto pięćdziesiąt za pół litra.

– Trzymaj. – Strażnik po prostu podał mu dwa banknoty. Adams odwdzięczył się butelką.

– Jeśli trzeba, mogę zorganizować jeszcze jedną.

– Starczy. Jestem na służbie. – Przecięta blizną twarz skrzywiła się w uśmiechu.

Adams oddalił się ostrożnie. Spokojny może być groźniejszy niż nerwus. Jednak strażnik nie otworzył ognia. Adams przysiadł na zrolowanej kurtce. Należało odczekać.

Impreza biegła swoim trybem: jedni byli spici, naszprycowani lub oszołomieni, inni spali. Gołe striptizerki posilały się w przerwie tańca. Dygotały w ziąbie przedświtu. Nadciągnęła wilgotna, przejmująca chłodem mgiełka. Oślepiające błyski stroboskopu i psychodeliczna muzyka nie były w stanie poderwać nikogo. Pary symulujące kopulację leżały po prostu na sobie, bo tak cieplej. Bez ruchu, nikt przecież nie obserwował, czy pracują. A może już spali.

Chłód był sprzymierzeńcem Adamsa.

Obaj strażnicy pili szybko. „Podziwiać wygarbowane gardła…”, pomyślał. Ziąb doskwierał coraz bardziej. Pijani mniej czuli, ale i tak musieli marznąć. Pierwszy skończył chytrus. Strzelił w powietrze. Adams odwrócił się.

– Ty! – Machnął na niego strażnik.

Adams, teatralnie zataczając się, ruszył wprost na wycelowaną paszczę karabinu.

– Druga! – rzucił strażnik.

– Kończy mi się już.

– Zrobię w tobie parę dziur i spuszczę, co wypiłeś. – Milicjant ledwie trzymał się na siodełku. Adams odsunął się z linii strzału.

– Bierz setkę. – Strażnik podał mu garść drobnych. Butelka powędrowała przez kratę.

Adams podjął decyzję. Spokojnie ocenił pole rażenia karabinu maszynowego. – Ciężka służba? – zagaił.

Strażnik w kojcu naprzeciw drzemał wygodnie rozparty. Jemu wystarczyła jedna butelka.

– Dzisiaj spokojny dzień – odpowiedział strażnik i zębami zdarł kapsel butelki.

– Zdrowie, panie strażniku. – Adams przytknął flaszkę do ust, udając, że pije.

– Niech będzie. – Strażnik wypił i wytarł usta rękawem munduru. Był zupełnie pijany.

Adams skorzystał z chwili nieuwagi i skrył się za stopą olbrzymiej kariatydy. Pozbył się butelki i pobiegł ku sześciometrowej kracie. Żadnych krzyków ani gwizdka. Co chwila wszystko rozbłyskiwało światłem stroboskopu. Tu nie mógł się ukryć, liczył na swoją szybkość. Był na celowniku większości karabinów maszynowych; jedynie przed najbliższą budką skrywało go najpierw udo, potem biodro i pierś kariatydy. Żelazo było pokryte odchodami ptaków, odstający lakier ranił palce. Adams szybko piął się po kracie. Bogate zdobienia ułatwiały wspinaczkę, chociaż poprzeczne pręty rozmieszczono dość rzadko. Nie przypuszczano, że ktoś spróbuje tędy ucieczki. Sforsowanie rzędu ostrych szpikulców, kończących pręty, zajęło chwilę. W dół było łatwiej, krata częściowo go zasłaniała. Zszedł do końca, nie ryzykował skręcenia nogi przy skoku.

Dalej biegiem przez alejkę i trawnik. Był już przy Cayleiach. Teraz musiał rozstrzygnąć, czy jest w korytarzu, czy w salce. Cayleia, z której kiedyś wyszli z Liliane, stała bliżej alejki, dlatego wtedy nie zauważyli drugiego okazu. Nie było czasu, żeby obejrzeć drugą Cayleię, pobiegł od razu do tej bliższej. Zresztą poznał tabliczkę z odłupaną emalią.

W pniu były trzy dziuple. Wspiął się do tej od strony ścieżki. Wewnątrz otwarte drzwi, zza których wyłaniał się oświetlony łagodnym światłem korytarz. Nie chciał tam pójść.

Niebo szarzało. Rozległ się gwizdek. Porządkowy pilnujący drzew był coraz bliżej. Chyba Ribnyj.

Teraz biegiem w lewo, ku najbliższej dziupli. Ribnyj był tuż, tuż. Nadbiegali inni funkcjonariusze. Ktoś wystrzelił w powietrze. Adams szybko wspiął się po ostrych nierównościach kory, starając się dotykać dłonią tylko przez rękaw kurtki. Rozpędzony Ribnyj walnął o drzewo, raniąc dłonie o gruzły pnia i twarde włoski Cayleii.

Adams wszedł do dziupli i natychmiast stracił równowagę: porwał go nurt wody.

48.

Toczył się w głąb, obijał o kamieniste dno, dławił wodą. Zaskoczenie szybko minęło – trzeba się było ratować. Wartki nurt strumienia wyznaczał kierunek. Adams usiłował ułożyć się nogami naprzód, a gdy głowa wynurzała się z wody, łapał powietrze. Znów uderzenie w plecy. Odepchnął się od kolejnego głazu. Kamień oślizgły, jakby porośnięty brodą glonów. „Skąd glony rosnące w całkowitej ciemności?”, przemknęła myśl. Ale tu nie było przecież całkiem ciemno. „Można zedrzeć palce, próbując odpychać te kamienie. Byle nie głową pod powierzchnię”. Znowu wdech. Szum wody.

„Dobrze wybrałem, to jednak prawy korytarz…”, tłukło się pod czerepem. „Uważać na głowę. Jedno uderzenie i roztrzaskam czaszkę…”

Kamienie uderzały rzadziej. Nurt się uspokoił, choć przyspieszył. Łatwiej było łapać powietrze. Próbował wykasływać wodę z płuc. Kiedyż to się skończy…? Przetarł dłonią oczy. Prąd niósł go rodzajem skalnego korytarza. Dlaczego łomot wody tak ogłusza? Nagle umknęła spod niego. Poleciał śladem strugi. Przytomnie złapał głęboki haust powietrza, zanim przywaliła go kipiel. Nie próbował walczyć, lecz natychmiast poszedł pod powierzchnię. Starał się zejść jak najgłębiej – lot był krótki, wodospad nie powinien mieć głębokiego kotła. Adams przeklinał w duchu sprawność fizyczną, zmarniałą za biurkiem. Płuca zaczęły boleć. Wreszcie kipiel zamarła. Dał się nieść wynoszącemu prądowi. Pracował szerokimi ruchami ramion.

Łapczywie złapał powietrze. Drugi raz i trzeci. Woda płynęła tu wolno, leniwie. Obejrzał się: wodospad miał ledwie trzy, może cztery metry wysokości. Spieniona struga wyrywała się z rygla czarnych skał i spadała perlistym łukiem.

„Roztrzaskało by mnie o nachylony próg”, pomyślał. „Jak tutaj prawidłowo rozpoznawać rozgałęzienia…? Z formuły zostało jeszcze tere… prawy, lewy, prawy, lewy. Proste. Człekoust nie wiedział, że znakiem v notowano też samogłoskę u. Dureń…”

Adams odpoczywał, płynąc spokojną żabką. W korytarzu panował półmrok. Światło sączyło się z góry, gdzie ściany zbliżały się ku sobie, przechodząc w skalną szczelinę.

Spróbował zgruntować – woda sięgała do ramion. Było coraz płyciej, chociaż korytarz nie rozszerzał się. Wkrótce wygodniej było brodzić, niż płynąć, zawadzając kolanami o piaszczyste dno. Wreszcie woda skończyła się. Ociekając, wyszedł na piasek.

Ubranie najlepiej było wysuszyć na sobie, nie marzł nawet w mokrym. Zapałki przemokły zupełnie. Latarka zawinięta w plastikową torbę przetrwała. Usiadł na suchym piasku, zapałki rozłożył pojedynczo. Co jakiś czas trzeba zmienić pozycję, kiedy rozgrzana wilgoć zacznie parzyć skórę. Wyłączył latarkę, zapadła prawie ciemność. Tu nie docierało światło znad wodospadu. Dopiero po chwili oczy przyzwyczaiły się do ciemności – z dalszej części korytarza dochodziła subtelna poświata.

Wkrótce zasnął. Spał długo, budził się wielokrotnie. Wreszcie trzeba było stawić czoło rzeczywistości. Zapałki zdążyły wyschnąć. Świecę otoczyła aureola. Cokolwiek unosiło się w powietrzu, spalane wzmacniało światło płomienia.

Mroczna, nieruchoma tafla wody; zza zakrętów wąwozu dochodził szum. Gdzie niknął potężny strumień, walący wcześniej spienionym wodospadem? A jeśli rozgałęzienie korytarza jest pod powierzchnią?

Adams wszedł do wody. Strzępek biletu powoli spływał w prawą (patrząc wstecz) stronę korytarza. Gdyby pod powierzchnią było odejście, to nie powinien nim pójść. Jednak aby regułę nadal poprawnie stosować, musiał rozstrzygnąć, czy ono tu jest.

Bał się, by nie uniosło go w niewidoczny odpływ. Na wszelki wypadek nabrał głęboko powietrza, by starczyło na dłużej, gdyby go porwało do ponoru. Oczyma wyobraźni widział mroczny tunel, którym unosi go wszechmocny nurt wprost do przewężenia, w którym Adams utknie, aż woda zedrze resztki ciała z jego rozkładającego się trupa. Jeśli nawet jest tam odgałęzienie, to i tak bezużyteczne. Trzeba jednak tę możliwość wykluczyć. Żeby choć jakaś lina… Brodził, starając się stąpać szeroko, pewnie, by nie stracić równowagi w razie uderzenia podwodnym prądem. Nic takiego nie nastąpiło. Mroczna toń przypominała nieruchomą zupę. Wspierając się prawym ramieniem o ścianę korytarza, stopą próbował wyczuć podwodny wypływ. Nie znalazł, choć wrócił do miejsca, gdzie woda sięgała do ramion, a szum wodospadu znów był głośny.

W kotle pod wodospadem nie próbował nurkować. Uznał, że ponorem jest warstwa piasku, przez którą przesiąka woda do układu wielu drobnych szczelin. Znaczy, woda nie znika w rozgałęzieniu.

Nagie ciało wyschło szybko. Ruszył korytarzem. Nawet jasne światło świecy nie mogło wyłowić stropu z ciemności. Z początku szedł po miękkim, chłodnym piasku; później buty klapały w wilgotnym, lepkim błocie. Na ścianach pojawiły się żółte wykwity, w maleńkich kraterach bulgotało ciepłe błotko. Czuć było siarkę. Mrużył podrażnione powieki. Czyżby dotarł pod Puzzuoli? Krztusił się i kasłał. Oczy zwęził do szparek, nos przytkał rękawem. Podłoże było gorące. Pobliska żyła wulkaniczna manifestowała swoją obecność. Cuchnące błoto chlupotało pod butami. Świeca miała tu niezwykłą wydajność, rozświetlała cały korytarz, a to ledwie bubel wyprodukowany w Mieście pod Skałą…

Drgnął. Nie szedł sam! Oto przed nim kroczyła zakapturzona postać, chuda, jakby płaszcz wisiał na wieszaku. Przed zakapturzonym podążał krępy mężczyzna w zielonym kapelusiku z piórkiem, a po prawej i po lewej towarzyszyły mu dwa kościotrupy. Jeden z nich odwrócił głowę i rzucił mu mroczne spojrzenie pustych oczodołów. Adams nie przestraszył się bardzo widokiem kościstego. Ostatecznie był świadkiem stwarzania Natalii i widział wzlot Liliane. Odwrócił się: za nim też maszerował szkielet. Skinął Adamsowi podbródkiem, aby ten nie zwalniał kroku, gdyż korytarzem szła cała kolumna ludzi na przemian z kościotrupami. Każdych dwoje ludzi przedzielał idący szkielet, każde dwa szkielety dzielił człowiek. A wszyscy trzymali się za ręce.

„Cholerny efekt synergiczny… Niestrawiony alkohol plus siarkowy opar. Ależ mi to zamąciło we łbie. Jak to przerwać…?”, pomyślał, chociaż już nie śmierdziało siarką, a ziemia nie parzyła stóp.

Zdarł czarną szmatę z ramion idącego przed nim, ujawniając gołe gnaty. Kościotrup spokojnie schylił się, podniósł płaszcz i zarzucił sobie na ramiona. Spojrzał z niechęcią na Adamsa.

„Przecież czaszka nie może mieć mimiki…”, pomyślał.

Karny kuksaniec ostrego łokcia przywołał Adamsa do porządku. Nie odpowiedział pięścią – poraniłby knykcie o gołe żebra. Kościotrup życzliwie wyciągnął dłoń.

– Wykluczone! – Adams obruszył się. Przełożył świecę do prawej dłoni, a lewą wsunął w kieszeń.

Maszerujący ludzie byli w różnym wieku, choć na ogół starsi. Gdzieś na przedzie dojrzał zarys dziecka lub karła. Odziani różnorodnie, niektórzy wyglądali jak z obrazów historycznych. Wielu z nich niosło atrybuty zawodowe: to wystający z kieszeni lekarza stetoskop, to skrzynkę z narzędziami montera. Wszyscy byli brzydcy, starzy, zbyt otyli lub zbyt chudzi.

– Dlaczego pani tędy idzie?! – zwrócił się ponad kościotrupem do sąsiadki po swojej lewej ręce, tęgiej kobiety o nalanej, czerwonej twarzy, z wielką brodawką na nosie, z czepkiem na głowie, a odzianej w długą suknię i koronkowy fartuch.

Kościotrup położył palec na swych bezwargich ustach. Kobieta spojrzała na Adamsa, ale nie odezwała się.

– Proszę pani! Proszę mi odpowiedzieć!

Tym razem kuksańce poleciały z obu stron, a na dodatek zarobił kopniaka w łydkę. Szczególnie bolały trafienia w odsłonięty prawy bok, pod uniesioną prawicę dzierżącą świecę.

– No, dobrze, już dobrze!

Od czoła pochodu dotarł jakiś impuls czy rozkaz, bo wszyscy maszerujący, zarówno ludzie, jak i kościotrupy, zaczęli kolebać się na boki. To podbiegali, wyciągając do przodu złączone ręce, to znów zwalniali. Podrygiwali rytmicznie, ale nikt nie śpiewał. Również Adams, popychany i potrącany, zmuszony został do dziwacznego truchtu.

– Cholerne tańce… – mruknął. Z trudem chronił świecę, by nie została zdmuchnięta.

Marszobieg w podrygach męczył. Adams nie czuł głodu, ale sapał i się pocił. Inni tańczący też byli zmęczeni. Widział pot ściekający po tłustych, nalanych obliczach. Słyszał ich ciężkie dyszenie. „Cholera, radosny korowód ku świetlanej przyszłości. Męczą się, ale podrygiwać nie przestają, chociaż nikt ich nie popędza”.

Wyrwanie się z pochodu było koniecznością: korytarz łagodnie zakręcał, a idący stopniowo znikali w ścianie. Nawet nie wchodzili pod firankę zlewającej się wody. Ot, lity skalny mur dla nich nie istniał. Niby normalna ściana: występy, szczeliny, zagłębienia – jakiś hologram czy co…?

Adamsa delikatnie, ale stanowczo spychano ku coraz bliższej ścianie. Zdmuchnął świecę i schował ją do kieszeni. Zapadł półmrok. Mocnym ruchem pchnął kościotrupa po lewej, aż tamten się zatoczył. Wymagało to tyle wysiłku, jakby pchnął mężczyznę o normalnej masie. Adams rzucił się w bok, lądując na biuście tęgiej towarzyszki po lewej. Zaraz ominął kobietę, depcząc po jej stopach. Syknęła z bólu.

– Powinieneś iść z nami – odezwała się.

Adamsa mocno schwyciło jaśniejące w półmroku ramię następnego kościotrupa. Wykręcił je – było słabsze niż ramię mężczyzny. Zanurkował za idącym szkieletem, jednocześnie puszczając wykręconą łapę. Uderzeniem obu rąk niemal przewrócił idącego z krańca starego, zasuszonego mężczyznę. Podbiegł do przodu; nikt za nim nie ruszył. Wydostał się z kolumny.

Zapalił świecę. Idący wlepili w niego wzrok. „Jak ćmy urzeczone ogniem…” Patrzyli z wyrzutem, czasem niechęcią lub nawet zapiekłą nienawiścią. Wyrzut odczytywał nawet z pustych oczodołów.

– Chodź z nami. Jesteś jednym z nas – niosło się. – Pora do nas dołączyć.

Dotknął dłonią miejsca, gdzie kolejny rząd idących niknął w mirażu ściany. Powierzchnia skały była zimna i twarda. W chwilę potem właśnie tędy wszedł w skałę tęgi mężczyzna, zaraz po nim kościotrup, a jeszcze później karykaturalnie otyła dziewczyna. Szli w tanecznych podrygach, znikając w litym kamieniu. Adams plasnął otwartą dłonią w skałę.

– Dla mnie kamień jest zamknięty. Nie jestem jednym z was.

– Jesteś, jesteś. Dołącz do nas, a wrota się otworzą. Odwrócił się i poszedł dalej, jednak stracił pewność, że idzie właściwą drogą. Oni znikali w prawej ścianie korytarza, a hasło wskazywało, że na najbliższym skrzyżowaniu powinien skręcić w prawo. Wkrótce monotonne zachęty tańczącego pochodu ucichły w dali.

49.

Adams przystawał w marszu, wysypywał piasek z butów, na skórze robiły mu się otarcia. Zamiast smrodu siarki pojawił się odór kanału, mieszanina woni sfermentowanych fekaliów i gnijących resztek żywności.

Smród nieznośnie narastał.

– Och, nie! – wyrwało się Adamsowi. Dalszą drogę zamykała krata z grubych pionowych prętów, przeżartych rdzą. Za nią korytarz urywał się ciemnością.

Pręty umieszczono zbyt gęsto, by głowa zmieściła się między nimi. Od góry wbetonowano je w strop korytarza; na dole znikały w piachu. Spróbował rozgiąć dwa z nich. Ustępowały z najwyższym trudem. Spróbował kopania w piasku. Butem szło najszybciej. Po pół metra osiągnął podłoże, w które wbetonowano pręty. Kamieniem można by kuć. Jednak tutaj korytarz starannie obmurowano: regularne ściany, półkolisty strop i równa warstwa piasku. Żadnych luźnych kamieni.

Wybrał parę najbardziej przeżartych rdzą prętów. Owinął je kurtką, aby nie poranić rąk. Próbował rozciągać pręty zarówno obiema dłońmi, jak i jedną, zapierając się barkiem. Potem, opierając się o ścianę, pchał nogami jeden z nich. Wkrótce głowa przechodziła swobodnie.

Przelazł na drugą stronę kraty. Jeden z prętów obluzował się w dolnym betonowym gnieździe. Adams wyłuskał go, usuwając grudy wyłupanego betonu.

„Przyda się do obrony”, pomyślał i wyginając prętem na wszystkie strony, ułamał go u góry.

Po drugiej stronie kraty korytarz urywał się ciemną, cuchnącą pustką. Świeca nie rozświetlała czerni, na dodatek oślepiała. Wreszcie dostrzegł zarys stropu i przeciwległej ściany. Wyglądało tak, jakby korytarz kończył się nad salą czy większym poprzecznym tunelem.

Mocny stożek światła latarki wydobył przeciwną ścianę korytarza idącego w poprzek dotychczasowej drogi. Półkoliste ściany, ceglane sklepienie i charakterystyczny smród nie pozostawiały wątpliwości: Adams stał nad kanałem ściekowym. Należało pójść w prawo, choć dalszy marsz tropem sunącej wolno czarno-burej, odrażającej masy będzie trudny do zniesienia.

Myśl o zanurzeniu się w ścieku wywoływała dreszcz obrzydzenia. Nawet trudno było tam się dostać: zamknięty kratą korytarz opadał gładką ścianą.

Adams zrolował kurtkę i zawiązał rękaw wokół pręta kraty. Postawił jedną świecę, dwie pozostałe i zabezpieczoną workiem foliowym latarkę wtłoczył w kieszenie spodni, pręt wetknął w zęby.

Trzeba było zsunąć się z przegięcia, potem w dół. Stopy dotknęły chłodnej mazi. Dalej opuszczał się na rękach, coraz głębiej w fekalia. Bolały zaciśnięte na pręcie zęby. Zadrżał z obrzydzenia, gdy nogi zanurzyły się już całe. Kiedy chłodną wilgoć poczuł na brzuchu, ogarnął go wstręt – być może nie uda się dosięgnąć dna i trzeba będzie w tym płynąć. Trzymał w dłoniach koniec rękawa kurtki. Z tej pozycji trudno by było wydźwignąć się z powrotem.

Musiał zaryzykować. Nabrał powietrza, zamknął oczy i puścił kurtkę. Zanurzył się po ramiona, a stopy dotknęły dna. Odszedł parę kroków na środek kanału. Dno było płaskie. Chłodna wilgoć sunęła w prawo, lekko znosząc Adamsa.

„W ciemności przegapię kolejne rozgałęzienie drogi”, pomyślał.

Uniósł latarkę i gdy obciekła z nadmiaru wilgoci, przez folię nacisnął wyłącznik. Światło wydobyło szczegóły na obu ścianach korytarza. Dostrzegł obły zarys ekskrementu, leniwie sunącego przed nim. Nie zdołał powstrzymać torsji. Kożuch wymiocin z wolna wyprzedził go we wspólnej wędrówce. Obawiał się zakażenia. Mógł mieć jakąś rankę czy otarcie, a to całe płynne świństwo wnikało do otworów ciała.

Opierał się prądowi, podpierając żelaznym prętem. Latarkę to zapalał, by sprawdzić, czy droga się nie rozgałęzia, to znów gasił, by oszczędzić baterii, a oczom widoku.

Jeśli nie pobłądził, to czeka go jeszcze „ere”, a najbliższy skręt ma być w lewo.

Poziom ścieku opadał wolno, lecz stale. Obecnie sięgał Adamsowi do pasa. Można było latarkę zatknąć do kieszeni na piersi. Ręce nie drętwiały od ciągłego trzymania nad głową. Nagle potknął się na czymś wystającym z dna, co się poruszało. Włosy stanęły mu dęba na samo wyobrażenie krwiożerczego stwora.

Zaraz zauważył, że coś innego popycha go od tyłu. Stopą wyczuł obły kształt. Zaraz za nim taki sam. Czaszki. Znowu jego droga przecięła się z trasą tańczącego korowodu. Aby się upewnić, przytrzymał pręt pod pachą i sięgając w głąb przed siebie i w lewo, garścią złapał za włosy idącego człowieka, który ledwie do pasa wystawał z dna.

„Przynajmniej nie tańczą…” Ponowne zazębianie się przestrzeni pochodu i przestrzeni kanału nie dziwiło go.

W wielu miejscach na powierzchni pojawiały się bąble powietrza wydychanego przez idących. Skąd brali pod wodą powietrze na wdech, pozostawało tajemnicą.

„Śledzą mnie, czy co…? Jakby tak roztrzaskać drągiem któryś z trupich łbów…?” Jednakże jeśli wykluczyć hipotezę spisku, to gdyby wraz z nimi wszedł w ścianę korytarza, trafiłby tutaj, czyli wtedy skręcił we właściwą stronę.

Dno kanału znowu opadało. Wkrótce maź sięgała Adamsowi do ramion. Z lewej strony ział owalny otwór bocznego kanału. To musiała być dalsza droga, przecież należało skręcić w lewo. Pójście dalej prostą drogą było tym razem wyborem skrętu w prawo.

Adams spróbował płynąć nad zanurzonym pochodem. Energiczne ruchy nóg uniosły go z dna. Jak sądził, ominął kościotrupa z lewej. Opuszczając nogi na dno, wyrżnął stopą w czyjeś ramię. Wsparł się na pręcie. Ktoś napierał na niego. Na powierzchni gnojówki pojawiały się wielkie bańki. Kolejny sus i kolejne lądowanie.

Był wściekły, że chcą go zabrać ze sobą. Irytowała owa determinacja i milczący, konsekwentny napór. Stopniowo zbliżał się do bocznej ściany kanału. Jeszcze jedno odbicie – chyba zawadził o czyjąś czaszkę. Już był przy ścianie. Parę kroków i osiągnął wylot bocznego kanału.

Rzucił pręt i latarkę w ciemność przed siebie. Teraz stożek światła rozjaśnił boczny korytarz. Złapał dłońmi za krawędź wylotu i odepchnął się nogami. Czyjeś słabe dłonie próbowały go ściągnąć z powrotem. On jednak leżał już na brzuchu na dnie bocznego kanału. Parę gwałtownych szarpnięć i kopniaków udaremniło anemiczne próby zwleczenia go z powrotem. Jeszcze jedno odbicie i wczołgał się w głąb kanału. Uniósł się na rękach i powstał. Spływały zeń strużki cuchnącej masy.

Zdejmowanie odzieży nie miało sensu. Tylko zebrał z twarzy cuchnącą ciecz, wycisnął wilgotne włosy i strzepał dłońmi nadmiar płynu z ubrania. Miał nadzieję, że nie wywiąże się infekcja od powierzchownych otarć na dłoniach, pozostałych po walce z kratą. Nie zmusił się, by zlizać gnojówkę i wyssać ranki.

Z brunatnej masy nadal wydobywały się bańki powietrza. „Szerokiej drogi. Mam nadzieję, że się więcej nie spotkamy”, pomyślał.

Bocznym kanałem sączyła się cienka strużka gnojówki. Latarka oświetlała cały obwód korytarza. Omijał kawałki kału i nierozpoznawalne resztki.

Droga wiodła podziemiami Miasta pod Skałą. Jeden kanał, teraz drugi. Sceneria niemal zwyczajna.

Kod był symetryczny, identyczny dla idących z naprzeciwka. Należało skręcać, zupełnie jakby wracał drogą, którą tu wszedł, przez pierwsze salki. Może więc to już podziemia Rzymu, a tą drogą uda się wrócić z miasta, gdzie niektóre kobiety fruwały w powietrzu, a inne powstawały z płatków chleba i z wina?

Podpierając się drągiem jak laską, podreptał dalej.

50.

Betonowy kanał lekko się wznosił. Z mokrej odzieży przestało kapać, a ciszę przerywały rytmiczne stuknięcia pręta. Coraz wyraźniej czuł swój odór.

Jeśli to Rzym, to kiedy wreszcie będzie studzienka rewizyjna?

Klapa z wytłoczonym napisem „spqr” skończyłaby podróż. Niczego takiego nie było.

Adams zgłodniał. Droga wiodąca do Miasta pod Skałą biegła jakby pozaczasowo, uwalniając od fizjologii, ta jednak była nieznośnie realistyczna, nawet odrażająca. Jakby od momentu przekroczenia wyłamanej kraty dziwność i baśniowość scenerii stopniowo ustępowała. Tu, w bocznym ścieku, wszystko było zwyczajne.

Jednolitą formę kanału przerywał stopień, z którego leniwie ściekała gnojówka. Grunt osiadł, rozrywając betonową rurę. Sterczały stalowe pręty uzbrojenia. Z prawej strony ziały ciemności, których nie mogła rozświetlić latarka.

– Cholera jasna! – zaklął. – Że to akurat w tym miejscu. – Obejrzał dokładnie całe pęknięcie. Z lewej osypisko, bez drogi. Musiał brać pod uwagę każde rozgałęzienie. Tu, niestety, nie ma wątpliwości: trzeba pójść ciemną, ciasną ziemną norą. Pozostawił drąg.

Wsunął się pomiędzy pręty konstrukcji. Ziemna szczelina była wąska, chwilami musiał się przeciskać. Bał się. Osuwający się strop mógł go w każdej chwili pogrzebać żywcem. Przynajmniej zapach wilgotnej ziemi przytłumił smród fekaliów.

Korytarz rozszerzał się, ale strop był coraz niżej. Wkrótce trzeba było iść na czworakach. Pojawił się zapach znany z wykopów przy starych budowlach: kwaśny odór wiekowego szamba. Było gdzieś blisko, ziemia przesiąkła jego smrodem. Adams zdołał się przemóc i wędrował kanałem, zanurzony po ramiona w fekaliach. Jednakże głębokie szambo stwarzało śmiertelne niebezpieczeństwo. Zarówno gdyby było pod nim, jak i nad nim.

Światło latarki słabło. Krąg otaczający jasne kółko żółknął coraz bardziej. Adams znów dotarł do zwężenia korytarza. Każdym ruchem ścierał osypującą się ścianę. Strop opadał coraz niżej. Kark rozbolał go od schylania się. Żołądek skręcał głód i strach przed utonięciem. Na czworakach było wygodniej, niż szorując brzuchem, chociaż musiał jakoś trzymać latarkę, a ręce zajęte.

Uniósł garść ziemi do nosa. Cierpki, kwaśny odór. Stuletnie szambo nie zmienia się w cuchnącą glebę, lecz w rzadką, smrodliwą topiel. Szczelina mogła zostać utworzona przez ziemię osypującą się do szamba. Czy cienka warstwa ziemi utrzyma jego ciężar?

Próbował rozpierać się łokciami i łydkami, by zmniejszyć nacisk. A jeśli przebije boczną ścianę i zostanie zatopiony przez szambo?

Czołgał się, aby zmniejszyć obciążenie podłoża. Smród był coraz silniejszy. Korytarzyk jeszcze się obniżył, chwilami Adams tarł włosami o strop. To w sumie nie miało znaczenia, skoro cały był pokryty skorupą ziemi, przyklejonej do zaschłych na ciele i odzieży fekaliów.

„Jeśli ta droga ma być do pokonania, to nie powinna się pode mną zarwać! Tyle rozgałęzień w myśl skomplikowanej formuły nie może prowadzić donikąd”.

Posuwał się szybszymi ruchami. Smród słabnął. Ziemia w dłoni miała normalniejszy zapach. Minął pobliże szamba. Wędrował jakby odwróconym planem miasta: sieć kanałów zamiast ulic, ziemne szczeliny miast-pasaży, a szamba w miejsce budynków.

Może jednak tunel prowadzi donikąd…? Mógł się przecież pomylić, skręcając w złą stronę. Ta droga może nie być do przebycia dla mężczyzny o jego masie, może w ogóle jest nie do pokonania. Cóż, fałszywa nadzieja pomogła zaliczyć złowrogi odcinek. A jeśli rzeczywiście to ślepy korytarz, w którym utknie? Stąd trudno wycofać się rakiem, o zawróceniu nie ma mowy. Adams trzymał w zębach ledwie żarzącą się latarkę.

Mozolnie szorował brzuchem. Ani ściany, ani strop nie były zbyt spoiste. Czasem ziemia osypywała się, a dreszcz przerażenia przebiegał mu po grzbiecie. Niektóre chrząszcze potrafią kopać ziemię przed sobą, a następnie przepychać urobek i ubijać za sobą. Człowiek tego nie potrafi, przysypany ziemią, zostaje pogrzebany żywcem.

Korytarz kończył się ślepo. Dalszą drogę tarasował kamień. Właściwie nie… Miodowe światło latarki wydobyło zakręcający w prawo korytarz. Adams odetchnął, ale w mózgu zapłonęło ostrzegawcze światełko: „E”, ostatnia litera Imienia, mówi: „Skręć w lewo”. Od Miasta pod Skałą salki są zwyczajnymi rozstajami.

Spróbował pchnąć kamień, ale brunatna, gładka powierzchnia nie ustąpiła. Przesunął po niej dłonią: wypolerowana jak otoczak, ale nie chłodna. To mogły być dziwaczne drzwi do właściwego korytarza. Tu było najciaśniej. Żadnych szans, by zawrócić. Tchu dodawała jedynie pustka korytarza wiodącego w prawo. Pachniało wilgocią.

Adams zaczął wybierać ziemię wokół kamienia. Metodycznie, choć ręka słabła, a drobne kamyczki urażały obolałe opuszki palców. Paznokciami drapał oporną glebę (pomyślał: „jak chrząszcz”), potem urobek rzucał do prawej odnogi, starając się rozsiać jak najbardziej. Nie chciał zasypać korytarza, by nie odciąć możliwej dalszej drogi. Latarki nie używał, by jej nie uszkodzić.

Nieoczekiwanie kamień się poruszył. Zaraz łatwo się poddał. Wyjątkowo lekki, dał się obrócić dłonią. Adams ujrzał przed sobą dziwnie zaklęśnięte oczodoły i otwór nosowy gigantycznej, zdeformowanej ludzkiej czaszki. Uwolniona z ziemnego łoża, w którym spoczywała przez lata, dała się toczyć. Żuchwa była wielkości ludzkiej szczęki. Jej właściciel musiał mieć ze trzy metry wzrostu.

„Czegoś tu, chłopie, szukał”, pomyślał Adams.

Czaszka otwarła lewy korytarz, właściwą drogę. Adams przetoczył czaszkę do prawego korytarza. Latarka wydobyła z mroku inne kości olbrzyma. Jedne ułożył obok czaszki, inne próbował upchnąć z boku, aby się obok nich przecisnąć. Ciało dawno uległo rozkładowi. Bez trudu rozłączył mostek i żebra. Zaplątał się w zetlałej tkaninie. Były to resztki płótna, prószące pyłem, kiedy chciał je odchylić. Truchło czy całun…? Z trudem przecisnął się obok miednicy. Może jedną z grubych kości udowych nieszczęsnego olbrzyma zabrać jako motykę? Ale lepiej nie afiszować się z ludzkimi resztkami.

Napotkane zwłoki zamiast przerazić napełniły Adamsa nadzieją. Gigant prawdopodobnie zmarł z głodu, zaklinowany głową w zbyt ciasnym dla siebie korytarzu, lub udusił się pod niewielkim obwałem. To, co dla olbrzyma było śmiertelnym zaciskiem, Adams mógł pokonać. Nadzieję budziło ułożenie zwłok: tamten pełzł z naprzeciwka. Znaczy, drugi koniec tej drogi istniał. Adams nie pobłądził. Na końcu drogi mieszkali ludzie, choć niewykluczone, że byli trzymetrowymi olbrzymami. Adams czołgał się energiczniej, korytarzyk stał się znacznie szerszy, a strop wyższy. Dało się podnieść na łokcie. To prawie komfort.

Niestety, latarka zdechła. Adams macał przed sobą i na boki jak ślepiec. Według Reguły, był to już ostatni korytarz. Napisało się już całe imię. Nie chciał dopuścić myśli, że Reguła może być ułudą.

Przecież „Silvestere” widniało na pieczęciach, kiedy tu wchodził. Korytarz dłużył się w nieskończoność, ale to mógł być tylko pozór. Zaczął wyobrażać sobie, jak będzie wycofywać się nogami naprzód. Niechże wreszcie będzie znowu Rzym, Rzym po drugiej stronie Imienia. Wydało mu się, że ziemia jest wilgotniejsza, że bardziej klei się do dłoni. A może sam siebie oszukuje, bo bardzo chciał jakiegoś znaku?

Nagle natknął się na przeszkodę. Najpierw opuszkami palców, potem całą dłonią, badał chropawą powierzchnię drewna zamykającego dalszą drogę. Zastukał latarką: odpowiedział głuchy odgłos. Zaczął pchać, najpierw dłońmi, potem barkiem, coraz mocniej.

Deska była mokra, może zbutwiała. Ustąpiła, a razem z nią druga. Dały się obie odchylić do góry. Poczuł nowy zapach. Powiew wiatru. To powietrze smakowało jak wino. Adams wypełzł spod desek. Pod dłońmi miał mizerną trawkę. Właściwie trochę ją widział, bo mrok nie był zupełny. Do oczu napłynęły mu łzy. Wreszcie przecisnął się pod deskami. Wstał i rozejrzał się.

W poprzek ciągnęła się ulica jakiejś miejscowości. Noc rozświetlały kaganki w oknach i z rzadka rozmieszczone latarnie. Za nim, na niewysokiej skarpie, wznosił się parterowy budynek. Wylot ziemnego tunelu zasłonięto kilkoma zbitymi deskami. Dwie z nich Adams zdołał podważyć. Ktoś odsunął zasłonę i żółte światło rozproszyło mrok. Z naprzeciwka, po drugiej stronie gruntowej drogi, obserwował go wychudzony chłopiec. Miał bardzo głęboki, obustronny rozszczep podniebienia. Mocno splunął na Adamsa raz i drugi.

– Wodogłów! Płucodych! Wodogłów wrócił! – krzyknął i rzucił się do ucieczki.

Adams patrzył za nim w niemym zdumieniu. Rękawem starł plwocinę z twarzy.

– Wodogłów! Płucodych! – poniósł się ulicą krzyk biegnącego.

Adams cuchnął, a wyglądem ledwie przypominał ludzką istotę. Jego odzienie pokrywała skorupa ziemi spojonej zaschłą gnojówką. Dziecku musiał wydać się podziemnym potworem, poczwarą, która właśnie wychynęła na świat.

W pobliżu była studnia. Nie używana: bez łańcucha, z otworem nakrytym ciężką płytą z podobizną twarzy. Zdołał ją przesunąć o parę centymetrów. W nozdrza uderzył trupi fetor. Zasunął płytę z powrotem.

W dół ulicy było jaśniej, a kałuże lepiej widoczne. Próbował płukać w nich buty. Przy kolejnych domostwach stały beczki na deszczówkę, czasem przy wylocie rynny, czasem pod gargulcem. W pierwszej z nich umył dłonie i twarz. W następnej wyprał koszulę. Przetarł ciało mokrymi spodniami, co wywołało eskalację fetoru. Tu mogła pomóc tylko radykalna kąpiel, ale w stojącej wodzie mogły żyć pasożyty.

Trudno wejść do beczki porosłej oślizgłymi glonami, a wychodząc, można pysk rozbić. Obok piętrzyła się sterta desek i innych gratów. Położył łatę na beczce. Szybko wyskoczył z mokrej odzieży, pozostając w butach. Czarny owal wody nie ujawniał, ile paskudztwa skrywa. Adams wsparł się na łacie, przełożył nogi przez krawędź i powoli opuścił się w głąb. Woda nie śmierdziała, była z ostatniego deszczu.

„Za zimna, żeby cholernym larwom i nicieniom chciało się pływać…”, uspokajał się. Nabrał powietrza w płuca i zanurzył głowę, płucząc włosy z reszty duszącego smrodu. Wreszcie wydźwignął się na łacie i ociekając wodą, wylazł z beczki. Wyprał, a następnie wyżął odzież. Zapach kloaki niemal zniknął. Drżąc, założył wilgotne łachy.

A wtedy spomiędzy ciemnych budynków wyłoniło się kilka cieni. Dopadli go, zanim zdążył zareagować. Spadł na niego grad ciosów. Bili metodycznie, w milczeniu, drewnianymi kijami. Próbował ramionami osłonić głowę. Większość uderzeń trafiała w plecy. Nie mógł nawet zbliżyć się do otaczających go kołem napastników. Wreszcie celny cios pozbawił go przytomności.

51.

Przebudzenie było bolesne. W głowie świdrowało i ćwierkało. Plecy piekły, jakby zdarto z nich skórę. Przez zapuchnięte powieki ledwie co widział. Leżał na szmacie rzuconej na szare siano. Nogi i ręce skuto łańcuchem przymocowanym do niskiego, betonowego słupka. Nawet nie mógł wstać. Rozejrzał się po szopie: rozrzucona słoma, przez dziury w suficie prześwieca niebo. Trochę sprzętów gospodarskich. W zasięgu ręki stał gliniany dzbanek z wodą. Próba sięgnięcia po niego wywołała falę bólu. Bolały wszystkie kości. Łyk wody przyniósł ulgę opuchniętym wargom. Adams starannie się obmacał. Kości, chociaż poobijane, były całe. Co najwyżej złamali jakieś żebro. Chrząstka nosa nietknięta, wszystkie zęby na swoich miejscach. Wyglądało, że oberwał ciężkie, ale fachowe baty. Ułożył się wygodniej, okupując to bólem podrażnionych zranień. Zapadł w sen bez zjaw.

Zbudziło go brutalne szarpnięcie. Tym razem stało przed nim dwóch zbirów uzbrojonych w długie kije. Zanim zdołał oprzytomnieć, posypały się razy. Tłukli w obite i posiniaczone plecy.

– Dlaczego?! Za co?! – wykrzykiwał, niezdarnie próbując się uchylać.

Nie na wiele się to zdało. Oprawcy prali niemiłosiernie. Adams przestał krzyczeć, tylko pojękiwał. Wreszcie jeden z nich złamał kij na jego grzbiecie. Grad razów osłabł, rozbrojony nie bił pięściami, nie kopał ofiary, lecz przyglądał się robocie swojego kolegi. W końcu jeden plasowany, niezbyt silny cios w głowę pozbawił Adamsa przytomności.

Gdy wróciła świadomość, w głowie szumiało mniej, ale grzbiet bolał tak, że Adams nawet nie próbował sięgnąć po dzbanuszek z wodą. Wargi wyschły i popękały, ale pragnienie było słabsze od bólu. Jeszcze nigdy tak mocno nie oberwał.

Usłyszał szelest i odruchowo się skulił. Te stąpnięcia były jednak cichsze i lżejsze. Ktoś rozchylił jego rozdartą koszulę i mokrą szmatką delikatnie ścierał wyschłą krew i brud. Przyjazna dłoń przypadkiem zawadziła o strup pokrywający jakąś rankę. Adams syknął.

– No, już, już – rozległ się cichy szept.

Zaintrygowany podniósł głowę i pokonując ból, obrócił się. Chłodna, dziewczęca dłoń pomogła mu usiąść. Nieznajoma była od stóp do głów zawinięta w długą szatę, na głowie miała obszerną chustkę. Wreszcie spojrzenia skrzyżowały się. Tak pięknych i wyrazistych oczu Adams jeszcze nie widział: ciemnobrązowe, wilgotne, o długich rzęsach. Niezwykłym blaskiem rozświetlał je promień wpadający przez szpary szopy. Spod chustki wysunął się kosmyk jasnych włosów. Dziewczyna dmuchnięciem spróbowała go spędzić z łaskotanego noska. Uśmiechnęła się spojrzeniem. Powąchała wodę w dzbanku i podsunęła Adamsowi. Mógł wprawdzie sam unieść naczynie, ale takiej propozycji za nic by nie odmówił. Nawet grzbiet bolał jakby mniej. Niestety, tylko do chwili, kiedy spróbował się poprawić. Jęknął.

W jej spojrzeniu pojawił się ślad zrozumienia, choć nie wyrzekła słowa. Sięgnęła za pazuchę i coś wydobyła.

Jimłojesz byngoro… - powiedziała śpiewnie, wciskając mu w dłoń drobny, lepki i włochaty przedmiot. Następnie zatoczyła ręką jedno i dwa kółka, jakby zaklinając.

Jimłojesz byngoro - powtórzyła. Cokolwiek miało znaczyć, wymawiała to z mocą i wiarą.

– Płucodych? Wodogłów? – Wskazała na niego gestem podbródka. Chusta rozluźniła się, ukazując całą twarz.

Adams miał przed sobą fascynującą piękność.

– Nie Płucodych. Nie Wodogłów. Wodogłów nie żyje. – Rozumiał, że utożsamiają go z gigantem, którego szkielet tkwił w tunelu.

Dostrzegł popłoch na jej twarzy.

– Nazywam się Onofrio Adams. Jestem profesorem uniwersytetu w Rzymie… – nim skończył, nieznajoma zerwała się i wybiegła. Ze skrzypem zamknęły się za nią drzwi.

Przyjrzał się prezentowi i zatrząsł z odrazy: było to czworo oczu – chyba kurzych – troskliwie pozszywanych w bukiet. Spomiędzy nich wystawały cztery kurze palce z pazurami, a z tego zwisała kępka długich, jasnych, ludzkich włosów.

Z oddali dobiegły go krzyki, hałas, wreszcie płacz dziewczęcy. Domyślił się, co zaraz zajdzie. Po chwili usłyszał czyjeś pośpieszne kroki. Zdążył przyjrzeć się oprawcom: obaj średniego wzrostu, tłustawi. Jeden z płaskim nosem boksera, a drugi z głęboką szramą na twarzy, nie pozwalającą domknąć się bezzębnym ustom. Blizna sprawiała, że wyglądał tak, jakby nieustannie się uśmiechał. Gdyby Adams miał wolne ręce i kij jak oni, nie poszłoby im tak łatwo.

– Przestańcie! Czego do cholery, chcecie?! – wrzeszczał, gdy przewracano go na brzuch. Bili po plecach, po pośladkach. Płaskie kije wydawały głośne plaśnięcia, a fale piekącego bólu rozlewały się po skórze. Kilkakrotnie oberwał kopniaka w udo. „Dzisiaj lżejszy sprzęt…”, zdążył pomyśleć i zemdlał.

Zbudził się w ciemności. Cuchnęło uryną.

„Naszczali na mnie…” Nie pamiętał, że nie utrzymał moczu w czasie bicia. Ciało miał obolałe. W zaciśniętej dłoni nadal tkwił dziwaczny, odrażający prezent. Ból słabnął szybciej niż poprzednio. „Po jakim czasie stoczę się do poziomu zwierzęcia? Regularnie bity i przykuty do betonowego słupka”, pomyślał. Zasnął z twarzą wtuloną w siano.

Zbudziła go struga zimnej wody wylanej z wiadra. Zaraz potem z drugiego. Sen umknął bez śladu, Adams zatrząsł się z zimna, leżąc w kałuży. Mroźna kąpiel stłumiła ból i spłukała mocz.

Postawna, brzydka dziewczyna o czerwonej, nalanej twarzy i bezbarwnych włosach przyjrzała się mu badawczo. Bez słowa odwróciła się i zabierając oba wiadra, wyszła. Rozległ się jazgot nie naoliwionej korby studziennej i huk łańcucha.

Wróciła, taszcząc pełne wiadra. Przemoczony Adams cofnął się instynktownie. Nie pomogło. Lodowata struga trafiła setkami szpileczek.

– No – powiedziała kobieta. Cofnęła się ku drzwiom.

– Illatio! – zawołała. – Chodź no tu.

„Ta też mówi zrozumiale…”, pomyślał z ulgą. „Tylko Pięknooka używa dialektu”.

Pojawił się Uśmiechnięty. Zamiast kija dźwigał kłąb grubego drutu. Dojrzał nieufne spojrzenie Adamsa i skrzywił się.

– Do tego będziesz srał. – Postawił przed nim wiadro.

– Za co się mnie więzi? Dlaczego to wszystko? Proszę mnie skontaktować z policją!

– Milcz, psie. – Uśmiechnięty odsłonił sine, bezzębne dziąsła. Wspiął się na drabinę i wysoko pod dachem przymocował koniec drutu. Następnie, rozwijając kłąb, zszedł z drabiny i krok po kroku opuścił stodołę. Zabrał ze sobą drabinę. Wrócił, ciągnąc krótki kawałek łańcucha, zamocowany do pętli smykającej po drucie. Przepiął Adamsa do nowego łańcucha.

– Wstawaj, psie – rzucił, pryskając kropelkami śliny.

Adams niezdarnie gramolił się z ziemi. Szło mu zbyt wolno. Uśmiechnięty przyłożył mu pięścią w brzuch. Średnio silnie, ale w sam splot, aż Adamsa zaćmiło. Świadomość wróciła wraz z chęcią do obrony. Adams szarpnął się, ale drugi celny cios powstrzymał jego zamiary. Był skuty, co dawało przeciwnikowi wystarczającą przewagę.

– Jesteś teraz psem. Jakby cię kupiono.

Adams nie odpowiedział, aby uniknąć kolejnych razów.

– Wstawaj, psie.

Adamsowi wreszcie udało się podnieść. W miarę jak się rozgrzewał, wracał ból obitych gnatów.

– Przed siebie.

Adams sunął ze szczękiem łańcuchów i zgrzytem pętli jadącej po drucie. Wyszedł z szopy. W oczy uderzyło go światło. Słońce świeciło zza chmur, ale odwykł od tak mocnego blasku. Znajdował się na podwórku gospodarstwa. Trochę szarych zabudowań krytych strzechą, obok cuchnący gnojownik. Gdzieś w drugim końcu Czerwonogęba karmiła kury.

– Tu wrzucaj swoje gówno. – Uśmiechnięty wskazał na boks z gnojem. – Teraz wracaj do szopy i wychodź stamtąd tylko ze swoim sraniem. I nie próbuj żadnych sztuczek!

W szopie Adams spróbował zbadać granice nowej swobody: wprawdzie drut ciągnął się przez całe pomieszczenie, ale umieszczona na nim blokada uniemożliwiała przesunięcie pętli zbyt blisko ściany. Nawet napinając go maksymalnie, nie mógł dosięgnąć ani ściany, ani żadnego z walających się sprzętów.

Odnalazł prezent Pięknookiej. Kurze ślepia nabrzmiałe świeżą porcją wilgoci lepko się szkliły. Talizman? Informacja? Czy nosić to w dłoni, czy w kieszeni? Ukrywać czy okazywać prześladowcom?

Chyba ukrywać, skoro Pięknooka oberwała.

Zafrapowała go zmyślna konstrukcja uwięzi. I blokada, i zamocowanie drutu wyglądały na wielokrotnie używane. Cóż, widać takie były prawa miejscowej gościnności. Ze szczękiem łańcuchów biegał rzeczywiście jak pies podwórzowy. Hałas musiał nieść się daleko. Adams uznał, że jego ruchliwość zostanie przyjęta z uznaniem – dbał przecież o sprawność. Pomylił się.

Zaraz wparował Bokserowaty. Bez słowa palnął Adamsa, fachowo mierząc w splot. Przytrzymał go i pozwolił ogłuszonemu miękko osunąć się na ziemię.

– Przestań wreszcie hałasować.

Jednak właśnie to lekkie, napominające bicie sprawiło, że w Adamsie wezbrał gniew. Zbudziła się duma. Kimże są, żeby go maltretować? To tylko zwyczajne wiejskie podwórze, wcześniej widział niepozorne zabudowania wsi czy małego miasteczka. Trzeba uwolnić się od tych ludzi, dotrzeć na policję. Dłuższa uwięź stwarzała nowe możliwości. Przeszukiwał szopę, dźwigając luźny odcinek łańcucha, by nie dźwięczał. Spod słomy wyłowił nogę stołową i ułamany pilnik. Już nie był bezsilny. Wynosząc wiadro, rozejrzał się po podwórzu: pusto. Pod murem dreptało kilka gęsi. W kałuży pływał ogryzek jabłka. Zabudowania ograniczały dalszy widok.

Nie niepokojony, doczekał wieczoru. Raz zajrzała Czerwonogęba, przynosząc pół bochenka razowego chleba i wodę. Pochłonął wszystko łapczywie. Gdy przestały dobiegać głosy domowników, Adams wziął się do piłowania łańcucha. Mógł pracować tylko do zapadnięcia zmierzchu. Żelazo poddawało się pilnikowi. Po kilkunastu minutach przeciął łańcuch pętający prawą nogę i wziął się do rozcinania założonej na nią obręczy. Pozostawało jedynie mozolnie i cierpliwie pracować, oczekując skutków.

I skutki nadeszły. Do szopy wpadli Bokserowaty i Uśmiechnięty. Bili pięściami i kijem, mocno, na oślep. Gdzieś przepadły znalezione narzędzia. W końcu Adams runął pod gradem ciosów.

– Spróbuj jeszcze raz, a wybiję ci wszystkie zęby! – warknął Uśmiechnięty. – A wtedy do końca swojego parszywego żywota pozostaniesz psem łańcuchowym!

Czerwonogęba, która przyświecała latarnią, wskazała im coś na klepisku.

– A, jeszcze to! – Bokserowaty z rozmachem rozdeptał niewielki przedmiot.

Gdy skończyli, nie chciało im się nawet przykuć jego prawej nogi do łańcucha. Adams spluwał krwią z rozbitych warg. Sprawdził dłonią zęby: wszystkie się ruszały.

„Człowiek jest kompletnie nieodporny na bezpośrednią przemoc fizyczną…”, pomyślał. Wróciło poczucie beznadziei.

52.

Przebudzenie było przykre. Przeleżał całą noc na chłodnej ziemi. Mimo napuchłego oczodołu, dostrzegł wdeptany w klepisko talizman Pięknookiej. Co za parszywa sytuacja! Po jaką cholerę uciekał z Miasta pod Skałą? Wspomnienie milicyjnych szykan i niedostatku zbladło, a hałaśliwa, orgiastyczna zabawa na cześć przewodniczącego Nero wydawała się niedosiężnym szczęściem. Sam pchał się tu uparcie przez rzekę gówna i ziemne nory. Płakać by nad takim losem.

Ciężko stęknął, poprawiając pozycję. Trzeba zadbać o posłanie, bo inaczej szybko rozwinie się reumatyzm… Sprawdził dłonią szczęki: zęby przestały się kiwać.

Rozmyślania przerwał zgrzyt drzwi. Skulenie się było już nawykiem.

Powoli, z każdym dniem, Adams coraz bardziej stawał się niewolnikiem. Nie potrafił powstrzymać tego procesu. Może spojrzenia Pięknookiej mogły jakoś spowolnić to spodlenie.

Trafiła go struga zimnej wody. Zaraz potem druga. Dobrze: Czerwonogęba, a nie bicie. Wolno się obejrzał.

To nie była Czerwonogęba. Nieznajoma w długiej, pofałdowanej szacie – może pelerynie – badawczo wpatrywała się w niego matowymi, jakby jaszczurczymi, niebieskimi oczami. Kaptur zsunął się jej z głowy, odsłaniając jasne, krótko przycięte włosy. Właściwie dziewczyna mogłaby uchodzić za piękność, ale coś osłabiało to wrażenie, a opuszczone kąciki nadąsanych ust podkreślały jaszczurczy wyraz twarzy.

– Nie bój się mnie, przecież nie gryzę – powiedział. – Profesor nie gryzie… – dodał półgłosem.

Dziewczyna wybiegła, zabierając oba wiadra.

„Zaraz wrócisz, mała”. Zastępczyni powinna przecież robić to samo co Czerwonogęba.

Miał rację: wróciła, ale zamiast oblać wiadrem podeszła i namoczoną szmatą zaczęła wycierać jego poraniony grzbiet. Przynosiło to ulgę, więc nadstawiał się z lubością. Nietrudno wyobrazić sobie mapę, jaką obecnie przypominała jego skóra na plecach.

– Popatrz, zniszczyli mi to. – Wskazał na rozdeptaną maskotkę.

– Och, byngoro!

Skinął głową – powtórzyła słowo Pięknookiej.

– Twoje byngoro?

Zamiast odpowiedzi stęknął, bo rozdarła zaschniętą ranę.

– Jak ma na imię ta dziewczyna z czerwoną twarzą?

– Lotta.

– A ty?

– Nie. – Pokiwała głową. – Nie.

Myślał, czy nie zrzucić do reszty podartej koszuli, ale nawet luźne paski tkaniny jakoś osłabiały razy.

Następnie zajęła się jego włosami. Przeglądała kosmyk po kosmyku. Domyślił się i wstrząsnął z obrzydzenia. Słyszał, jak zgniata w paznokciach wyłowione pasożyty. Trudno się dziwić: sypiał na klepisku, na zbutwiałej słomie, grzbiet przykrywał jakimiś zetlałymi szmatami. Wszy bez trudu znalazły swoją ofiarę.

Nieznajoma skończyła pracę na głowie, przejrzała potarganą koszulę.

– Tu nic nie masz. Chyba już wyłapałam wszystkie. To Symmachs znowu kupił zgniłe szmaty i kłopot wrócił.

Śledził wzrokiem, jak odnosiła wiadra. Jej urodzie nie można było nic zarzucić, ale wciąż pozostawało to dziwne, nieuchwytne wrażenie.

Właściwie mogło być przyjemnie przy takiej pielęgniarce. Tyle że ziąb ciągnął, a zęby szczękały od takiej kuracji. Inna rzecz, że ropiejące rany należało myć jak najczęściej.

53.

Przestali go bić. Już nie było trzeba. Stał się posłuszny. Jadł, wynosił wiadro, gdy się wypełniło. Trochę łaził po szopie, by nie osłabnąć, wreszcie zasypiał na wiązce słomy. W dni deszczowe kapało na głowę. Jaszczurka przyniosła mu drewniany, bardzo gęsty grzebień, za pomocą którego można było samemu pozbyć się wszystkich pasożytów. Włosy należało jednak przeczesywać wielokrotnie, bo wiele zębów było wyłamanych.

Jak dalece można oczyścić się ze wspomnień: Pięknooka stała się odległym ideałem piękna i dobra, a Jaszczurka jawiła się najwspanialszą istniejącą dziewczyną. Jakże mało trzeba do szczęścia: nie biją, chleba dość – dostawał kawałki większe niż półbochenek. Raz nawet Lottę skrzyczano za to. Adams doszedł do siebie, wzmocnił się, nie groziły mu starcia z kolegami z wydziału, utarczki z recenzentami prac, nikt go nie nękał aresztowaniami ani fałszywymi oskarżeniami. Zwyczajnie: jeść, pić i spać. Życie niewolnika nie ma samych minusów.

Przyszła Zastępczyni. Adams wylegiwał się, wyciągnięty na słomie z rękami pod głową. Śmiała się do niego jaszczurczymi oczyma. Niebieskozielone, nie niebieskie, jak myślał wcześniej. Piegi na jej twarzy przypominały deseń. Może stąd to wrażenie jaszczurczości, a nie przez zielononiebieskie oczy, piękne jak półszlachetne kamyki…

– Głodny? – zaczęła. Uśmiechnął się.

– Nie biją, więc nie jest źle. – Adams dawno nie czuł się taki swobodny.

Zastępczyni wyczuła to i spłoszyła się.

– Wybiją mi zęby?

– Myślę, że tego nie zrobią, bellvekhi.

– Piękny-Stary?

– No, masz zęby, chociaż zmarszczki też. Parsknął śmiechem.

– Powiedz, dlaczego nie przychodzi Pięknooka?

Spojrzała na niego lodowato. Pogroziła mu palcem, ale zaraz wcisnęła mu w dłoń kosmaty przedmiot.

Jimłojesz truchol - powiedziała, zataczając dłonią kręgi nad jego głową.

Adams przypatrywał się jej zabiegom.

Jimłojesz truchoł. Truchoł hałemza.

– To od niej?

Rzuciła tak złe spojrzenie, że zamilkł.

Jimłojesz truchoł hałemza - powiedziała z naciskiem.

Truchoł hałemza - powtórzył posłusznie.

– Adala! Gdzie się chowasz!? – dobiegł krzyk z podwórka.

Dziewczyna przytaknęła i bez słowa wybiegła. Adams obejrzał dar: uformowane z gliny rogi, wielokrotnie oplecione kłębkiem jasnych włosów. Znów miał nad czym rozmyślać, wspominać odległą i tajemniczą Pięknooką czy bliską Adalę? Obracał w palcach prezent. Potem wygodnie ułożył głowę w zaplecionych ramionach.

„Diabełek”, pomyślał. „Zastępczyni ma krótko ścięte włosy. Nie starczyłyby, aby to tak opleść. Włosy Pięknookiej skrywała chustka, ale to muszą być jej włosy. No, chyba że Lotty…”

Jimłojesz truchoł. - Zatoczył dłonią kółko nad talizmanem. – Coś takiego ma działać…?

Wszystko sprzed bramy w watykańskim murze wydawało się ledwie snem. Niemożliwym wspomnieniem sprzed narodzin. Oczyma duszy ujrzał Liliane moknącą w kolejce do kasy muzeum. Ale zaraz jej oblicze zbladło, skryło się za spłoszonym spojrzeniem modrych oczu Natalii. Płacze? Zrobiła grymas, jakby chciała mu coś powiedzieć. Obok, z włosami spiętymi w kok, w tunice bez rękawów odsłaniającej smukłe ramiona, stała Falzarota. Położyła dłoń na ramieniu Natalii.

Obudził go kopniak w udo.

– Zbieraj się – warknął Bokserowaty.

Adams wiedział już, że wołają go Symmachs. Podnosił się niezdarnie. Dwa mocne ciosy w brzuch zgięły go w pół.

– Patrz w ziemię, nie na mnie – skarcił go Symmachs. Adams opuścił wzrok. Kulił się, czekając na następny cios.

– Na ziemię.

– Co?

– Kładź się na ziemię.

Symmachs skuł mu nogi przyniesionym łańcuchem, ale odpiął od uwięzi. Następnie uwolnił ręce. Adams odruchowo rozcierał przeguby dłoni.

– Teraz się zbieraj – rzucił Symmachs. – I za mną. Szczękając niesionym w ręku łańcuchem, ze zwieszoną głową, Adams podreptał za swym prześladowcą. Dzień był chłodny, niebo pochmurne. Na podwórzu znów stały kałuże. Symmachs wskazał mu pryzmę granitowych otoczaków.

– Masz to przenieść tutaj. – Z ziemi wyłaniały się fundamenty nowego budynku gospodarskiego.

– A potem? – Adams przezornie unikał wzroku swego pana.

– O to się nie martw! – usłyszał, ale obyło się bez karcącego ciosu. – Bierz się do roboty!

Jaszczurka przelewała wodę z nosiłków do cebra. Nieznany staruszek, niewolnik – zdradziła go zwieszona głowa – mieszał zaprawę i donosił Symmachsowi, który wziął się do murowania. Niewprawny Adams dostarczał kamienie.

54.

Adams nadal sypiał w stodole, a do towarzystwa przybyli mu dwaj inni niewolnicy: staruszek Marcupij oraz Ingvar, kilkunastoletni syn Rokki. Na czas wdrażania Adamsa do niewolnictwa przenieśli się do sieni domostwa. Każdy z nich spał na wyprawionej skórze porosłej długimi, czarnymi kudłami. Na dzień rolowali futra i składali na zbitej z nie heblowanych desek półce, by przeschły.

Adams stał się użytecznym członkiem gospodarstwa młynarza Hrabbana. Był cichy i posłuszny; słuchając właścicieli, nie podnosił wzroku. Bito go coraz rzadziej. Schudł, a ręce stwardniały mu od prostej roboty. Wykorzystywano go do najgorszych prac, jak noszenie kamieni, ładowanie gnoju na furmankę (nadal nie opuszczał gospodarstwa), rąbanie przywiezionego drewna, tłuczenie kamieni na szuter, wysypywanie kamyków na podwórzu w miejscach, gdzie robiły się kałuże. Od ciągłej pracy fizycznej na świeżym powietrzu i niedożywienia wrócił do młodzieńczej wagi. Obawiał się jednak, że z braku witamin zaczną mu się ruszać zęby.

Właśnie niósł wiadro z odchodami niewolników sypiających w stodole, gdy drogę zastąpił mu osobnik wysoki jak góra i jak góra masywny. Adams nie zdążył się usunąć, kiedy tamten pchnął go z całej siły, sprytnie podstawiając nogę. Adams runął jak długi.

– Nie będziesz mi, śmieciu, właził w drogę! – zadudnił napastnik. – Patrz, kiedy przechodzę.

Adams burknął jakieś przekleństwo. Powoli zbierał się z ziemi. Nie był pewien, czy nie upadł na skutek przypadkowego zderzenia. Tymczasem tamten oglądał skraj swojej szaty.

Nagle z całej siły złapał podnoszącego się Adamsa za poły.

– Cholerny śmierdzielu! Wybrudziłeś mi swoim gównem najlepsze ubranie! – ryknął.

Zaskoczony Adams wypuścił z rąk wiadro, jeszcze bardziej brudząc tamtego ekskrementami.

– Czyść to! Własnym językiem zlizuj! – wrzasnął olbrzymi niewolnik, wymierzając Adamsowi otwartą dłonią kilka zamaszystych policzków. Ten jednak zaraz wyswobodził się z jego uścisku.

– Ty cholerna kupo mięsa, jeśli straciłem chociaż jeden ząb – wycedził, ścierając kułakiem krew z rozbitych warg – to cię znajdę i utopię w wiadrze gówna, w moim własnym gównie!

– Strzeż się! – Z rozmachem cisnął połówką cegły w ledwie obutą sandałem stopę olbrzyma.

Trafiony zawył z bólu i runął na Adamsa. Obaj padli na ziemię, wprost w rozlany gnój. Adams, niestety, przygnieciony olbrzymim cielskiem. Napastnik sięgnął po wiadro i próbował nabić je na głowę Adamsowi, który wywijał się ze wszystkich sił.

– Gorgonij! – rozległ się przeraźliwy krzyk. Adala świsnęła przez zęby, jakby miała zaraz wysunąć jaszczurczy, podwójny język. – Opamiętaj się! Przestań natychmiast!

Olbrzym, zaskoczony nieoczekiwanym wsparciem dla przeciwnika, stracił animusz. Zgramolił się z Adamsa. Ten też się zbierał, cały umazany i spocony.

– Zniszczyłeś jego ubranie! – grzmiała niepozorna dziewczyna.

Niewolnik spoglądał na nią spode łba.

– Zaraz przynieś dla niego wodę. A ty masz się umyć i wyprać swoje cuchnące łachy.

Olbrzym posłusznie skierował się ku studni.

– Nie! – Adala była nieubłagana. – Masz przynieść ciepłą wodę z kuchni. Ten brud nie puści od zimnej.

Nie musiała powtarzać polecenia. Zaraz pełne wiadro ciepłej wody stanęło u stóp Adamsa.

– Będziesz musiał przynieść jeszcze drugie wiadro, Gorgonij. – Adams skrzywił gębę w paskudnym uśmiechu. – Ale zaczekaj tutaj, zanim zużyję to pierwsze. Nie można przecież marnować ciepłej wody, Gorgonij.

Dawno nie mył się w ciepłej wodzie – wprawdzie wszystkie zranienia odżywały, ale schodził zastarzały brud. Olbrzym z pogardą spoglądał na nienawistnika, jednak nie odszedł, zanim Adams nie zakończył ablucji i w drugim wiadrze nie przeprał swoich łachów.

„Między niewolnikami nie ma solidarności…”, pomyślał Adams, zerkając za odchodzącym przeciwnikiem.

55.

Okazałe domostwo Hrabbana wyróżniało się wśród innych dużą liczbą czaszek z okazałymi rogami przybitych do bramy wyjściowej i do ścian. Różniły się między sobą, ale z pewnością nie były to krowie czaszki: miały z reguły mocno skróconą część trzewiową, wystające kły i duże oczodoły z przodu, a nie po bokach. Gdyby istniały rogate małpy, te czaszki mogłyby do nich należeć. Adala wyjaśniła, że to Czarne, z którymi toczy się wojna.

W gospodarstwie panowała jasna hierarchia, a na samym jej dole tkwił Adams. Nieco wyżej stał Marcupij, pokurczony staruszek, który skądś brał jeszcze siłę, by się cieszyć. Wystawiał w uśmiechu bezzębne dziąsła, a każdy z jego dowcipów kończył się rytmicznym ruchem ręki i cmokaniem. W chwilach depresji Adams rozmyślał, że na starość upodobni się właśnie do Marcupija.

Wyżej w hierarchii stała Rokka. Miała długie, tłuste, czarne włosy i twarz pociętą siecią głębokich zmarszczek. Adams mawiał na nią: „Staruszka z Czarnymi Włosami”, chociaż Rokka nie ukończyła jeszcze czterdziestu siedmiu lat. Jej legowisko było w sieni lub w maleńkim pokoiku przy drzwiach wejściowych. Adams jeszcze ani razu nie był wewnątrz domu, widział jedynie przez otwarte drzwi fragment barłogu Rokki, rozłożonego na czarnym futrze.

Jej syna, Ingvara, już przegnano do stodoły. Jego ojcem podobno był Synkryt, niewolnik, którego gospodarz sprzedał parę lat temu. Natomiast na pewno gospodarz był ojcem młodszego syna Rokki, Eluwy. Eluwa sypiał jeszcze na barłogu obok matki. Gdy jadł, resztki pożywienia wydostawały się jego nosem. Często wtedy kichał. Nie potrafił sobie poradzić ze swoją ułomnością. To właśnie on był świadkiem, jak Adams wychynął z ziemnego korytarza, on też sprowadził Hrabbana i jego synów.

Hierarchię niewolników otwierał Gorgonij, wypasiony dryblas, który nadzorował pozostałych, załatwiał zakupy i prowadził buchalterie gospodarstwa. Zajęty, zwykle przesiadywał w domu. Gospodarz bardziej mu ufał niż synom. Był on czwartym z drabów, którzy w tamtą noc pobili Adamsa wychodzącego z tunelu. Gorgonij wykorzystywał swoją pozycję; tłukł innych niewolników. Marcupija bijał najczęściej, Ingvara rzadziej – Adamsa zaczepił tylko raz – Rokki zaś nie odważył się tknąć.

Rodzina gospodarza tworzyła bardziej poplątaną strukturę. Obaj synowie – Symmachs i Illatio – byli traktowani jak zwyczajni parobcy, chociaż spali w domu. Wiele razy Adams był świadkiem, jak Gorgonij wydaje polecenia Bokserowatemu. Gospodarz miał trzeciego syna, Pachoma, obecnie na froncie. Wojna toczyła się gdzieś daleko, nie dając odczuć swoich bezpośrednich skutków.

Hrabban zarządzał całą tą małą społecznością. Barczysty, siwawy mężczyzna o zaciętej, brutalnej twarzy, z wianuszkiem włosów okalających szerokie łyse ciemię, z siwizną tylko na skroniach. Jego żona, Raachill, była prawdopodobnie faktycznym władcą, choć pozostającym w cieniu. Rzadko pojawiała się na podwórzu, zakutana w długą, czarną szatę.

Adams, nieoczekiwanie dla siebie, szybko awansował. Posiadał szereg umiejętności nieznanych innym. Potrafił pomóc, doradzić w robocie. Jego rady były zwykle trafne. Zarówno córki gospodarza, jak i niewolnice lubiły z nim przebywać, bo nie odzywał się wulgarnie ani nie brał się natychmiast do macania.

Bez kajdanów i łańcuchów zaczęto go wreszcie wypuszczać poza obręb gospodarstwa. Widać uznali, że już zrozumiał, iż ucieczka nie ma sensu, bo zaraz zostanie pojmany i przerobi go na niewolnika jakiś inny gospodarz. Zwykle towarzyszył Jaszczurce jako tragarz i rozmówca. Nosił zakupy.

Wojnę odczuwano jako codzienną niewygodę. Na rogatkach, a wewnątrz miasteczka co kilka przecznic, stały posterunki żołnierzy i urzędników miejskich, zwanych behmetim, które rewidowały przechodniów. Żołnierze uzbrojeni byli w broń białą: hełmy, metalowe napierśniki, piki i pałasze. Forma przypominała najbardziej zbroje rzymskie, ale to tylko pierwsze wrażenie, gdyż faktycznie stanowiła mieszankę wyposażenia z różnych epok. Akurat piki tych tutaj wartowników naśladowały ciężkie rzymskie pila. Wszyscy mieli owalne tarcze oraz hełmy rzymskich auxiliares; nosili też szare płaszcze i szare kilty, niektóre przykryte płytami zbroi.

Adala i obładowany Adams zatrzymali się w kolejce do wiaty zbitej z nie heblowanych desek. Nad wejściem przybito kilka rogatych czaszek.

– Stanąć dwójkami – rzucił żołnierz.

Szarzy, zmęczeni ludzie posłusznie zgrupowali się w pary. Grube kobiety niosły kosze z żywnością. Behmet, rosły, opalony drab w skórzanej kurtce zabrał się do przeglądania zawartości koszy, kobiałek i zawiniątek.

– Papierosy?

Tęga niewiasta wzruszyła ramionami. Łapa behmeta wylądowała w jej torbie. Chciwie tam gmerała.

– Nie ma papierosów… No, nie ma. – Roześmiał się. Kobieta odpowiedziała wymuszonym uśmiechem. Urzędnik wyłowił z torby pęta kiełbasy.

– Grube papierosy. – Mrugnął do żołnierza.

– Podzielcie się, panowie. Na zdrowie.

Na, Jochen. – Rzucił żołnierzowi kawałek. Kobieta przeszła z resztą wiktuałów. Następna, czyjaś niewolnica, niosła mleko…

– Własne, własne. – Zachichotał behmet, jednocześnie wyławiając garścią jej pierś spomiędzy fałdów szaty. – Co takie chude? – Popchnięta, już biegła zawstydzona.

Następnej zabrał garść papierosów. Podzielił się z żołnierzem. Tytoń cenili szczególnie wysoko, kobieta przeszła, pognana klapsem w pośladek.

Kontrolowane uśmiechały się do behmeta, żartowały, że tyle dziewczyn na niego leci. W większości były to niewolnice i kilka ubogich wieśniaczek. Starały się jak najmniej stracić podczas przeprawy. Zwykle wystarczała garść papierosów, udko kurczaka czy macanie. Wolnych kobiet behmet nie zaczepiał, z wyjątkiem najbiedniejszych, które rozpoznawał bezbłędnie.

Mężczyzn przepuszczał bez słowa, jedynie pobieżnie rewidując ich bagaż. Widocznie swe powinności wobec walczącego kraju spełniali w inny sposób.

Wreszcie nadeszła kolej Adamsa i Adali. Zanim mała coś rzekła, Adams rzucił sucho:

– Kartofle, trochę buraków, pół tuzina gołębi. – Nie udzieliła mu się służalcza radość stłoczonych kobiet.

Na, katofle, cha, cha, katofle - powiedział behmet. - Przechodzić, przechodzić. – Nie próbował zaczepiać Jaszczurki. Może zniechęciło go spojrzenie Adamsa.

Po drugiej stronie bariery było luźno i przewiewnie. Widać było czarne łokcie uwijającego się behmeta i napierającą na niego gromadę sztucznie uśmiechniętych kobiet. Jochen oparł pikę o słup i opychał się kiełbasą.

Obładowany Adams podążał za drepczącą Jaszczurką.

– Gdy idę z Gorgonijem, ten zawsze żartuje, że przemycam papierosy pod pachami – powiedziała.

– Pod pachami?

– Tak. Wtedy behmet zawsze łapie mnie za piersi, aż się robią siniaki. – Widać Adams spojrzał na nią dziwnie, bo dalej się tłumaczyła: – Mam tylko pas. Ojciec nie chce kupić mi reszty stroju dziewicy.

56.

Adams zaczął wykorzystywać swoje walory fizyczne – kiedyś przecież lubił biegi długodystansowe. Teraz więc, kiedy trzeba było kupić coś pilnie, dostarczyć komuś przesyłkę, wysyłano go.

Nie wydał pieniędzy na kubek okowity, nie zjadł niesionego jedzenia. „Podskocz!”, wołał go Hrabban i wydawał polecenia. Bystry i sumienny Adams wypełniał je bezbłędnie. Blizny po kajdanach zdążyły zbieleć. Okolica wzbogaciła się o widok biegającego niewolnika. Jogging przydał się nieoczekiwanie.

Dotąd najbardziej wpływowy Gorgonij nie był stworzony do szybkiego przemieszczania się. Ciężki, masywny, tłusty i rumiany szybko zorientował się, że w niektórych dziedzinach Podskocz jest najlepszy i lepiej z nim żyć w zgodzie.

Do spania Adams dostał czarne futro. Z paroma dziurami i mocno wyleniałe, ale ciepłe. Dziś też jeszcze wylegiwał się na sianie – ceniony, wykwalifikowany robotnik. Nawet Gorgonij zwlókł się już do swoich zajęć. Z rękoma pod głową rozmyślał, że Pięknooka go unika. Przy pracy towarzyszył zwykle Adali, Ingvarowi lub Marcupijowi. Obracał się w ciasnym kręgu kilku osób, od jednych mógł spodziewać się upokorzenia czy bólu, inne go tolerowały, jeszcze inne nawet wykonywały jego polecenia, jednak ta jedna, pięknooka dziewczyna, znikła. Od czasu, kiedy odprawiała nad nim dziwaczne gusła, niemal nigdy jej nie widywał. Oberwała za tamtą niewczesną wizytę i za byngoro, które mu sprezentowała. Widać Jaszczurce było wolno, Pięknookiej nie. Jakby znikła, ale kiedy dom wypełniała duszna woń kadzidła, wiedział, że kąpie się albo ona, albo Adala, albo sama Raachill. Nie mogły to myć się w pomieszczeniu, którego nie wypełnia siwa mgła…?

Snuł te rozważania niepotrzebnie, nieznana kara dobiegła końca. Pięknooka weszła bezszelestnie i spod narzuconego kaptura spojrzała na niego, kiedy właśnie przepastnie ziewnął. Zerwał się natychmiast, zasłaniając dłonią usta.

– Dalej masz wszystkie zęby?

– Nie wiem… – Sprawdził palcami. – Nie uciekły.

– Przestań ze mnie żartować. Przecież jesteś niewolnikiem. – Jej oczy śmiały się, nie pozostawiając wątpliwości, jak rozumieć te słowa.

– Niewolnik nie odważyłby się śmiać.

– Dlaczego…? Marcupij ciągle się śmieje.

– Zobacz, siedzą sobie na miejscu, tylko dwóch brakuje.

– Są równe, białe.

– Twoje są bielsze i równiejsze.

– Moje to co innego. – Wydęła wargi.

– Pewnie, bo takie ładne.

– Mógłbyś przestać się wylegiwać. – Jej strofowanie nie miało żadnej siły. Mówiła zbyt miękko, a roziskrzone oczy nie potrafiły skryć radości.

– Jak na mnie mówisz?

– Ty.

– Ale imię?

– Pan Hrabban mówi najczęściej „Podskocz”.

– Ale inni nazywają mnie Wodogłów, Płucodych.

– Przyszedłeś stamtąd, dokąd odszedł. Nie jesteś do niego podobny, ale mogłeś zostać odmieniony.

– Nie mam wielkiej głowy, a tu Wodogłów…

– Pierwsze imię się nie zgadza.

– A drugie?

– Nie dyszysz.

– Tylko chrapię. A tu zaraz i Wodogłów, i Płucodych.

– Gdy żył, nikt nie miał odwagi tak się do niego zwrócić.

– A jak się nazywał?

– Engilu Groźny albo Engilu o Strasznej Twarzy.

– Był niebezpieczny dla ludzi…?

– Tylko dla niektórych. Był moim przyjacielem.

– Dlatego mnie polubiłaś?

– Skąd wiesz, że cię polubiłam…?

– Właśnie to powiedziałaś. Dwa uśmiechy spotkały się.

– Jak masz na imię, Pięknooka? – odważył się.

– No, wiesz? Przecież jesteś niewolnikiem… Wykonał nieokreślony gest dłonią.

– Renata.

– Ładnie.

– Pięknooka też mi się podoba. Adali również podoba się twoje określenie. Jak chcesz, żebym na ciebie mówiła?

– Adala mówi bellvekhi.

– Nie muszę mówić jak Adala – nadąsała się. – Wolę tak, jak wcześniej cię nazywali.

– Tam, skąd przyszedłem, mówili na mnie Onofrio.

– A ty jak na siebie mówisz?

– Humphrey. To samo znaczy.

– Hemfriu, Hemfriu – powtórzyła. – Ale śmieszne. – Zaczęła pryskać na niego wodą z dzbanka. Palcami, po parę kropel, żeby nie trzeba było wracać, aby dolać.

– Przestańże wreszcie. Aleś nieznośna. – Krzywił się.

– Masz moje byngoro?

– Jak mam mieć? Rozbili je. Wdeptali w klepisko.

– To co cię chroni?

– Adala dała mi truchol.

– To chodź sobie z Adalą na zakupy. – Z jej oczu strzelił czarny piorun. Gwałtownie obróciła się i wyszła.

– Pięknooka, ja marzę, żeby chodzić na zakupy z tobą. Ostatnie zdanie nie uleciało z wiatrem. Następnego dnia został zaopatrzony w nowe talizmany.

– Masz myloro. - Wyciągnęła ulepionego z gliny ludka, okręconego jasnymi włosami. – Przyniesie ci szczęście. I jeszcze to – tym razem hukała, opleciona włosami gałązka w kształcie widełek. – On ochroni cię przed strzałami – instruowała. – I to jeszcze… – Nowy truchol hałemza i na koniec byngoro.

Adams chował jeden za drugim.

Nieszczęsny truchol od Jaszczurki został przykładnie rozdeptany, a resztki wyrzucone do gnoju.

Pięknooka stała się jego najczęstszą towarzyszką. Może jakoś zależało to od przyjętych amuletów czy maskotek. Adala ograniczała się do chłodnych spojrzeń, rzucanych zza skrywającej twarz chustki.

Uczył się odgadywać znaczenia spojrzeń i gestów Pięknookiej. Jak wszyscy tutaj, mówiła narzeczem. Jednak Adams, przygotowany pobytem w Mieście pod Skałą, radził sobie z tutejszą gwarą. Coraz częściej przyłapywał się, że myśli w miejscowym dialekcie.

Miejscowość, do której trafił, zwano Dolnym Miastem lub Krum – od kamiennej warowni wznoszącej się na skalnym cyplu nad brzegiem morza. Układ murów, okien, furt strzelniczych i blanków warowni przypominał ludzką czaszkę. Krum, Zamek Czaszki, był siedzibą Pana z Morza. Podobno obecnie władca bawił w dalekiej podróży.

Pięknooka przysiadła się do niego, obserwując, jak Adams zgrabnie wyplata wiklinowy koszyk. Od kiedy Marcupij pokazał mu, jak łączyć dno ze ściankami, Adams udziwniał formy koszyków. Szczególnie spodobały się kobietom te o bardzo przewężonym wylocie. Więziły w nich kurczęta, które gdy podrosną, nie zdołają ich opuścić. Chowały się gorzej, bo nie znajdowały same pożywienia, ale nie groziło, że zostaną ukradzione. Adams tkał ażurowe denka koszy, żeby biedne ptaszyska nie tonęły we własnych odchodach. Renata chwilę przyglądała się jego pracy.

– Skąd przyszedłeś, Unofriu, jeśli nie zawróciłeś spod ziemi? – spytała.

– Z Miasta pod Skałą. Tak na nie mówili.

– Krum to Miasto pod Skałą.

– Są więc dwa Miasta pod Skałą.

– Zawsze takie rzeczy opowiadasz dziewczynom…? – Spojrzała na niego zbójecko. – A one, biedne, wierzą? Adala może w to uwierzy… – Zmierzyła go spojrzeniem.

– Powiedziałem ci prawdę.

– Więc jesteś Wodogłów, tylko cudownie odmłodzony i ozdrowiony. Engilu nie był wyższy od ciebie. Mnie nie nabierzesz tak łatwo… – Znowu śmiała się do niego.

Zerwała się i zabrała dzbanek.

– Ale możesz być Unofriu czy Hemfriu. Podobają mi się oba te imiona…! – rzuciła, z głębi korytarza.

57.

Dom Hrabbana wznosił się na skraju miejscowości, najbardziej oddalonym od warowni. Pobliski posterunek był rogatką, chociaż i w mieście kilka znaczniejszych ulic przecinały posterunki legii. Kilkadziesiąt metrów za stanowiskiem celnika i żołnierzy wznosiła się wysoka statua. Postać wykonano z czarnego, a płaszcz spadający w wymyślnych fałdach z jej ramion ze skrzącego się różnymi barwami obsydianu. W wyciągniętej, przeraźliwie chudej ręce postać dzierżyła latarnię, w której tkwiła brązowa bryłka.

Po drugiej stronie Krum, na placu położonym kilkaset metrów za końcową rogatką, w dni targowe roiło się od sprzedawców i kupujących. Adams uważał, że targowisko celowo urządzono tak daleko, aby urzędnicy mogli dwukrotnie ściągać myto.

Z jakichś powodów częste kontakty z Pięknooką przestały przeszkadzać Hrabbanowi i jego synom. Za to zaczęły się półuśmiechy.

Pracy u Hrabbana było dość. Sporą część niemałego domostwa zajmował młyn: rząd czterech kamiennych żaren obracanych przez niewolników. Obecnie stały bezczynnie, czekając na nowe zbiory, tylko czasem obracało się jedno z nich. Mąka została dawno odebrana przez właścicieli, a jej reszta – młynarzowa zapłata – stała w piwnicy. Teraz rolnicy zwozili świeże ziarno, które musiało najpierw przeschnąć. Pięknooka opowiadała, jak w zimie młyn hurgotał całymi dniami, a niewolnicy mdleli z wyczerpania. Zamożny Hrabban wynajmował wtedy ich od sąsiadów. Kosztowało to mniej niż kupienie kilku na własność.

Pięknookiej polecono zrobić zakupy. Adams miał jej towarzyszyć. Gorgonij odmierzył kilka miar mąki. Z namaszczeniem nabierał ją do garnuszka w kształcie roześmianej głowy. Następnie uchylał klapkę glinianych ust, by mąka sypała się do płóciennego woreczka. Trzy takie worki Adams nałożył na dwukołowy wózek, do którego sam siebie zaprzągł. Brakowało tylko zwyczajowej łapówki dla strażnika.

Na posterunku przywitano Pięknooką jak starą znajomą.

Na, Hinate. Piękna Hinate. - Żołnierze mówili inną gwarą, chociaż słowa były zrozumiałe. Przepuścili ich bez sprawdzania. – Kiedy Pachom przyjedzie? Pachom teha oficijer. Prawie jak sotnik Durubbaal. Na, Hinate, idź. – Żołnierz odsunął się z przejścia.

Za Pięknooką podreptał Adams, ciągnąc wózek po bazaltowych płytach drogi. Przyjrzał się mijanej postaci na cokole. Był to poprawnie wyrzeźbiony półkościotrup, z zaznaczonymi wnętrznościami, ścięgnami, niektórymi warstwami mięśni oraz oczami z białych kamyków. Jak woskowy model człowieka rozebranego z zewnętrznych warstw mięśni.

– To jest Pan Czuwający?

– Oczywiście, że nie. To jest Latarnik. Codziennie żołnierze wymieniają próczywo w jego lampie – cierpliwie wyjaśniła. Przywykła do jego prostych pytań.

– Co? Próczywo?

– No tak, magazyn światła w lampie Latarnika. Za dnia się ładuje, w nocy świeci.

Adams widział już tu kiedyś morze. Nie było widoczne z domostwa Hrabbana, gdyż zasłaniały je inne domy, ale już z sąsiednich uliczek ukazywała się równa, roziskrzona powierzchnia, pod gęstymi, szarymi chmurami.

Do Krum prowadził jeszcze długi odcinek pustego terenu. Trawa, rozrzucone śmieci i rzadkie krzaki. Na wózku tylko trzy nieduże worki. Można przysiąść w jakimś miejscu osłoniętym krzakami od drogi.

– Nigdy nie byłem na brzegu morza. Zejdziemy na plażę?

– Nigdy w życiu nie byłeś, Hemfriu?

– Nie na brzegu tego morza.

– Jako Płucodych byłeś kiedyś rybakiem.

– Dokładnie pamiętasz Płucodycha?

– Tak – urwała i spuściła głowę.

– To co z tym brzegiem?

– Tędy – wskazała miejsce dogodniejsze do zjazdu.

Poszło nieoczekiwanie ciężko. Kółka utykały w dołkach. Pokrzywy owijały się wokół osi. Adams kosił bujne chabazie, wyrywał zakleszczone zielsko. Wypłowiała koszula, którą dostał za podartą w czasie bicia, lepiła się od potu. Spodnie miał jeszcze własne, chociaż łata na łacie. Zabłocił trzewiki, pokrzywy poparzyły mu dłonie. W dół poszło łatwiej, choć zbocze skarpy też było zachwaszczone.

Wreszcie zjechali na wąską plażę z czarnego żwiru; przy zaroślach leżało nieco grubszych kamyków. Morze było zupełnie spokojne. Ospale docierające do brzegu drobne fale podobne były do gęstej brei. Woda cuchnęła. Zapach przypominał smród mułu i wodorostów, którym przesiąkają wszystkie owoce morza, ale zmieszany z trupim odorem. Może jakaś padlina leżała w krzakach?

Usiedli. Chmury miały niemal jednolity, ponury, szary odcień, a tu i ówdzie jaśniejsze żyłkowania na powierzchni.

„Piękne niebo”, pomyślał. „Niby jednolita, kamienna powierzchnia”. Uśmiechnął się: przecież z takiej odległości żadnych żyłkowań żadnego kamienia nie byłoby widać.

– No, już dość. Napatrzyłeś się.

– Niezwykłe jest to niebo: jak monolit.

– Pieczęć.

– Co?

– Na takie niebo mówimy Pieczęć Sylwestra. Ale rzadko widać je właśnie tak. Najczęściej są chmury. Dzisiaj jest czysta Pieczęć Sylwestra.

– A to nie są chmury?

– No, chyba trochę też – zgodziła się grzecznie. – Ale zwykle snują się niskie opary.

– Co jest za tym morzem?

– Za morzem? A cóż może być za morzem? Nikt stamtąd nie przyjechał i nikt się tam nie wybiera. Zresztą daleko by nie odpłynął… – Zachichotała.

– Nikt nie próbował?

– Próbował…? – Jego naiwność ubawiła ją. – Przecież Pan Czuwający nie pozwoliłby na to.

– Pan Czuwający tutaj włada?

– Tak, ale nie całkiem… Uniósł brwi w zdziwieniu.

– Powiem ci wierszyk, jeśli nikomu go nie powtórzysz.

– Dobrze.

Objęła go za szyję i przyłożyła usta do ucha. Zamknął ją w ramionach, aż się roześmiała:

– No, słuchaj! – Poczuł jej ciepły oddech. Władcy dwakroć zmierzył Jan czas spętania skrycie. Gerbert pieczęć nań nałożył, Król zaś ją ponowił.

– Sporo tych pieczęci – powiedział.

– Sza. – Położyła palec na ustach. – Za ten wierszyk jest dwanaście syceli grzywny.

– Skąd go znasz?

– Taka wyliczanka. Wszystkie dzieci to znają. Spróbował dalej ją wypytywać.

– Ludzie umierają – powiedział.

Jej oczy rozszerzyły się, a czaił się w nich ironiczny uśmieszek.

– Mhm. – Pokiwała głową z udaną powagą.

– To gdzie idą zmarli po śmierci?

– Idą Drogą Trupa. Tak twierdzą Hrabban i Pachom. Ale chyba nie mają racji, bo zmarli są na cmentarzu.

– No tak, na cmentarzu – przytaknął. Uznał, że jej zrozumienie spraw ostatecznych równa się rozumowaniu dziecka.

– Jedzą i piją. Z niektórymi z nich można porozmawiać.

– Czy ja też mógłbym?

– Pewnie. Zabiorę cię jutro.

Wyciągnięcie wózka na skarpę po stratowanych zaroślach poszło łatwiej, niż myślał. Musieli przejechać prawie całą miejscowość i użerać się na rogatkach, za to ceny na targu pod wieczór spadły. Za jeden worek mąki wypełnili cały kosz wózka drobnymi rybkami. Za drugi dostali kilka okazałych głowonogów.

Wracali, gdy już zmierzchało. Droga opustoszała.

Nagle rozległ się przejmujący, głęboki jęk. Renata instynktownie przypadła do niego.

– Uaaa…! Uaaa…! – wycie wyrywało się jakby z głębi udręczonej duszy. Niesamowita, nieludzka skarga.

– Ach…! – Zaśmiała się. – Ależ mnie przestraszył. Jęki nie cichły.

– Kto? – Adams też czuł się nieswojo.

– Latarnik wzywa wszystkich do powrotu, bo dzień się kończy. Krum powinno już spać.

– Niełatwo wykonać dźwięczący posąg – powiedział.

– To kobuk jęczy. Co wieczór.

Zmilczał jej niezrozumiałą uwagę. Wieczorem wiała bryza od morza. Adams uznał, że stały kierunek wiatru ułatwił zaprojektowanie mechanizmu.

W garści Latarnika jarzył się zielonkawy ognik.

– Co to jest próczywo?

– Hevrensz przyniósł je do Krum z Drogi Trupa… Rozjaśniało drogę, którą wędrowali umarli.

– My też jesteśmy umarli, skoro nam przyświeca?

– No, skądże, Hemfriu. – Uśmiechnęła się łagodnie. – Teraz przyświeca żywym. Kobuk dba, by nie zgasło przypadkiem.

Również w powrotnej drodze nie było kłopotów z posterunkiem. Żołnierze po służbie zeszli się na rogatce. Podpici, grzali się przy ogniskach, łupali w astragale. Zaaferowani sprzeczkami, nie zwrócili na nikogo uwagi. Jedynie podoficer skinął głową, by przeszli.

58.

Kupione rybki przełożono do kadzi, w której miały kruszeć przez parę miesięcy. W tym czasie sfermentują, zmieniając się w brązową masę, w której plątać się będą zmacerowane skórki i miękkie szkielety. Masa nabierze ostrego, zaprawionego goryczką smaku i będzie zawierała alkohol. Niektórzy, jak Symmachs, przepadali za tym. Gdyby nie okropny fetor, ta potrawa miałaby więcej amatorów.

Na cmentarz wybrał się z Renatą dopiero dwa dni później. Dostał do niesienia kosz z chlebem, parę kawałków wędzonej ryby i dzbanek.

– Po co to wszystko?

– Dla zmarłych.

Pierwszy posterunek przepuścił ich przy akompaniamencie zwykłych żartów. Inne też nie robiły trudności. Minęli straganiarzy, wreszcie ostatnią rogatkę. Dalej wzdłuż drogi stały małe ni to budyneczki, ni to pomniki, okazałe kamienne skrzynie z wąskimi szparkami otworów. Cmentarz Dolnego Miasta. Na niektórych grobach wykuto inskrypcje, na innych wizerunki trupich czaszek z rogami lub skrzydlatych kościotrupów. Bogatsze miały rzeźbione fryzy, niektóre przyozdobiono pilastrami.

Wreszcie zatrzymali się przy skrzyni z jasnoszarego kamienia, ozdobionej wystającymi łapami z pazurami. Renata mocno zapukała kijkiem, przykładając ucho do szpary.

– Babciu Wytha?!

Jeszcze raz energicznie zapukała.

Z wnętrza skrzyni doszedł słaby jęk. Na kolejne wezwanie powtórzył się głośniejszy, ale nieludzki, jakby zwierz zawył.

– Babciu Wytha, przyszło jadło. Znów podobny odgłos.

– Tam jest studnia. Przynieś dzban wody.

Adams posłusznie podreptał, a Renata wsunęła kilka bochenków chleba w otwór. Następnie do szpary obok wlała wodę, napełniając pojemnik wewnątrz grobowca.

– Chcesz rybę, babciu Wytha?

– Głośniejszy jęk.

– Nie jest zbyt słona. Hemfriu przyniesie ci dość wody.

Dwa kawałki ryby powędrowały za plackami. Wlała jeszcze dwa dzbany. Znów zastukała w ścianę.

– Idziemy, babciu Wytha. Cieszę się, że jeszcze nie poszłaś. Trzymaj się, babciu Wytha. Teraz tu. Do tego grobu – powiedziała do niego. – Tu leżą nasi zmarli niewolnicy. – Wskazała na prostokątne pudło pozbawione ozdób.

Renata znów zastukała kijem.

– Bruno! Prokop! To ja, Renata.

– Bruno śpi.

– Obudź go, Prokop.

– Bruno śpi, panienko.

– Nie słyszałam Brunona od tygodnia. Adala też nie.

– Śpi.

– Uważaj, Prokop, jeśli go będziesz jadł, pamięć po tobie zostanie ukarana. Już lepiej, żebyś odszedł w Drogę.

– Jestem głodny.

– Przyniosłam dość chleba dla was obu.

Adams kilkakrotnie obrócił z pełnym dzbanem. Renata wrzuciła do środka resztę przyniesionych chlebów i ryby.

– Weź jeszcze dzbanek wody dla innych. Nasze groby są blisko studni, dlatego ze zmarłymi rozmawiamy dłużej niż inni. Nie odchodzą tak szybko.

Renata stukała kijkiem w kolejne groby i jeśli odpowiadał jakiś jęk czy głos, Adams wlewał w odpowiedni otwór nieco wody, a potem znowu szedł ku studni.

– Głodzicie ich na śmierć?

– Skądże. Nasi mają dość jedzenia i picia, ale w końcu nie wytrzymują w zamknięciu i odchodzą Drogą Trupa. Wcześniej zapuszczają się w korytarz i wracają; docierają coraz dalej i widzą więcej. Niektórzy do końca nie chcą tam pójść, ale większość z nich decyduje się na to.

– Z grobu wychodzi jakiś korytarz?

– Pewnie. Z każdego.

Udali się w głąb nekropolii. Chciała mu pokazać, jak daleko ciągnie się cmentarz.

Trafili na grupkę odzianych w skórzane kubraki behmetim. Nosili oficjalny tytuł: „Usta Pana z Morza”, ale nikt tak na nich nie mówił. Otoczyli otwartą komorę. Między nimi stała młoda kobieta, ładna, wysoka, o spracowanych, dużych dłoniach.

– Znam ją. To Linda. Próbuje grać o wolność – szepnęła. – Podejdźmy.

Dziewczyna była spokojna. Uważnie patrzyła na ręce urzędnika przesuwające trzy czarne żetony. Miała rozpuszczone, jasne włosy i lekko nadąsany wyraz twarzy. Gdy w jej piwnych oczach zaświecił promień słońca, stawały się wręcz miodowe.

– Grać o wolność?

– Renata skinęła głową.

– A co może przegrać?

– Człowieczeństwo.

Obok behmetim stało trzech uradowanych mężczyzn w lichych szatach.

– Oni już wygrali? – spytał Adams.

Ręce urzędnika biegały, błyskawicznie mieszając żetony.

– Biała wygrywa, czarna przegrywa. Wolność jest biała. Grasz o jej dziesiątą część.

Nagle żetony znieruchomiały.

Linda wskazała jeden z nich. Biały od spodu.

– Brawo, Lindo. Wygrałaś dziesiątą część wolności. Jesteś w dziesiątej części wolną kobietą. Pan Czekający zapłaci sowicie twojemu właścicielowi.

Ręce behmeta rozpoczęły magiczny taniec.

– Lindo, czy grasz o piątą część wolności? To będzie razem już trzy dziesiąte.

– No, Linda…! Linda…! – zachęcali ją szczęśliwcy.

Oczy Lindy wlepione były w dłonie urzędnika, który kilka razy pokazał spód białego żetonu, aby go starannie zmieszać z innymi. Nie dość starannie dla Lindy. Pokazała bezbłędnie.

– Lindo, jesteś już w trzech dziesiątych wolna – oznajmił urzędnik. – Od góry czy od dołu? – zażartował protekcjonalnie.

Jego dłonie znów zręcznie biegały.

– Czy chcesz być wolna w większym stopniu? Jeszcze raz trafisz. O następne trzy dziesiąte części wolności.

Linda jak zaczarowana wpatrywała się w biegające żetony.

– Ten. – Zdecydowanie wskazała palcem. Był czarny od spodu.

– Trzy dziesiąte odjąć trzy dziesiąte – zawyrokował behmet. - Jesteś znowu tylko niewolnicą. A gdybyś wybrała na trzy dziesiąte swoje łono, właściciel nie mógłby cię tykać. Tyle już miałaś wolności.

Oczy Lindy szkliście błyszczały, twarz pokraśniała. Ręce behmeta zręcznie przemieszczały żetony.

– Twoja ostatnia szansa, Lindo. Czwarta gra. Możesz uzyskać wszystko albo stracić wszystko. Cała wolność albo całe człowieczeństwo. Możesz odejść stąd jako wolna kobieta. Ostatnia gra, ostatnia szansa na poprawę losu, Lindo.

Ręce urzędnika migały, hipnotyzując spojrzenie Lindy.

– Ten, ten – powiedziała, wskazując palcem żeton. Był czarny.

– Ale… ale…

– Przegrałaś, Lindo. Utraciłaś swoje człowieczeństwo.

– Coś takiego, jako pierwsza dzisiaj – zatroskał się jeden z wyzwoleńców.

– Wczoraj też wszyscy wygrali – dodał drugi.

Linda stała pobladła, tylko parę łez zaperliło się na jej rzęsach.

Behmet wypisywał świadectwa uwolnienia dla zwycięzców. Odbierali je rozradowani. Wreszcie zwrócił się do niej:

– Czy wyrzekasz się swojego człowieczeństwa, Lindo?

Milczała.

– Lepiej sama powiedz, bo i tak wyrwiemy ci to z gardła – sucho rzucił drugi.

– Wyrzekam się swojego człowieczeństwa.

– Jesteś zmarła, Lindo – wyrzekł formułkę. Coś starannie notował. – Zostaw swoje ubranie, bo szata należy do twojego właściciela i zostanie mu zwrócona.

Można ją było teraz dokładnie obejrzeć: ładna dziewczyna o prostych nogach i nieco za małych piersiach.

– Teraz wejdź do krypty, Lindo.

Gdy usiadła wewnątrz kamiennego pudła, ośmiu mężczyzn, behmetim i wyzwoleńców, zgodnym wysiłkiem zasunęło ciężką, zgrzytającą na łożyskach kamienną ścianę. Poskładali narzędzia, rejestry i protokoły, spakowali szaty Lindy i odeszli w jednej grupie.

– Znałam ją. Mieszkała w zagrodzie pod lasem. Przyniosę dla niej chleb, gdy znowu tu przyjdziemy.

– Czy ja też mógłbym wygrać wolność?

– Lepiej nie próbuj.

– Nie chcę być niewolnikiem.

– Nie zachowujesz się jak niewolnik. Myślę, że nikt jeszcze nie wygrał wolności.

– A ci szczęśliwcy?

– To podstawieni aktorzy. Chyba widziałam ich kiedyś w strojach behmetim.

– Więc po co to zrobili?

– Grobowiec nie powinien zbyt długo pozostawać pusty. Schnie i gorzej przyjmuje następnych zmarłych. Może gminny grobowiec pusty był zbyt długo?

– Chociaż powiedz, jak można ukarać pamięć.

– Wrzucają wtedy do studni nakrytej ludzką twarzą. Stamtąd nie wiedzie żaden korytarz. Zaprowadziłabym cię tam, ale boję się kary.

– Chyba widziałem taką jedną – skinął głową.

59.

Obrzmiałą twarz Hrabbana zwykle rosił pot. Kiedyś był przystojny, zanim jego rysy skundliły się od przeżarcia i uciech. Dawno już minął pięćdziesiątkę. Niepotrzebne zmarszczki, drugi podbródek i czarne kropki wągrów na mięsistym nosie szpeciły jego oblicze. Gawędziarz Marcupij często opowiadał, że Hrabban sypia nie tylko z Rokką, ale i z Lottą, i Adalą. Żona, Raachill, już poszła w odstawkę. Mówił to jednak takim tonem, cmokał i ubarwiał takimi gestami, że Adams nie dał mu wiary. Nadstawiał jednak ucha, kiedy Marcupij obgadywał Renatę. Według niego, jedynie ona pozostawała nietknięta, chociaż nie była córką Hrabbana, a ledwie siostrzenicą Raachill, córką wdowy Szoszannah. Upatrzył ją sobie sotnik Drubbaal, dowódca wszystkich wojsk. Linia frontu przechodziła niedaleko od Krum, granią zamykającą Ciemną Dolinę, ale chociaż obecnie był spokojniejszy okres, Drubbaal ani razu nie pojawił się tu z wizytą. Pod Drubbaalem służył Pachom, najstarszy syn Hrabbana, naznaczony na następcę mienia i kobiet. O nim Marcupij wspominał z wielkim szacunkiem. Pachom różnił się od swych młodszych, ociężałych braci. Był odważnym i inteligentnym mężczyzną, zdolnym pokierować całym gospodarstwem, a ojcu zapewnić spokojną starość. Aby Pachomowi nie stała się krzywda, Pięknooka cieszyła się nietykalnością – dziewictwo można zawsze sprawdzić. Gospodarz musiał żywić ją wyłącznie za jej pracę, bez widoków na inne korzyści – co było szczególnie przykre z uwagi na zjawiskową urodę służki.

Adamsa przeniesiono z siana w szopie na ciepłą, drewnianą podłogę przy zakręcie korytarza na parterze. Dostał wyprawioną skórę, którą rozkładał do snu. Wbrew pozorom nie był to awans, gdyż zarówno Ingyara, jak i Marcupija też umieszczono na korytarzu.

Obecnie Symmachs i Illation wdrażali nowego niewolnika. Codziennie z szopy dochodziły wrzaski i lamenty nieszczęśnika obijanego deskami. Można było podziwiać regularność, z jaką obaj synowie gospodarza wywiązywali się ze swojego obowiązku. Hrabban nic za niewolnika nie zapłacił. To Pachom odbił go z transportu i podesłał z Linii.

„Ja byłem w lepszej sytuacji, jego nie odwiedza żadna z panien…”, pomyślał Adams. Nie było to jednak prawdą, co jakiś czas bowiem córki gospodarza zachodziły do stodoły i wiadrami zimnej wody spłukiwały przyuczanego.

Po dwóch tygodniach regularnego bicia nastał etap hurgotania obręczą na drucie. Niewolnik pilnie wynosił wiadro ze swoimi odchodami. Zgrzyt zardzewiałej obręczy irytował wszystkich.

Adams nauczył się toczyć na kole garncarskim; zastąpił przy tej robocie Adalę. Pretekstem było, żeby nie niszczyła sobie dłoni, w rzeczywistości chciał opanować tę umiejętność. Uważał, że potrafiłby wyrabiać piękniejsze dzbany, niż to robiły obie dziewczyny. Jeszcze w zeszłym tygodniu Lotta zachwycała się przyniesionymi właśnie z targu topornymi skorupami.

Ktoś lekko szturchnął go w plecy.

– Podskocz, chodź! Nauczymy posłuchu Nowego! – Gorgonij uśmiechnął się do Adamsa. – No, zbieraj się. Będzie trochę zabawy!

Adams wytarł ręce w fartuch. Gorgonijowi nie wypadało odmówić, kiedy postanowił dopuścić do komitywy.

Nowy właśnie dźwigał swoje wiaderko. Był suchy i pogarbiony, twarz miał czarniawą, jakby zapadniętą w sobie. Wodniste, podkrążone oczy łypały krzywo. Kości jarzmowe nierówne, naznaczone pokoleniami nie dojadających przodków. Szedł, garbiąc się, pokurczony. „Chyba jest mojego wzrostu”, zauważył Adams. Gorgonij podbiegł i z całej siły palnął Nowego pięścią w plecy. Adams stał nieruchomo. Nowy ruszył kłusem, by jak najszybciej wylać swój cuchnący ładunek. Gorgonij podstawił mu nogę i wywrócił w błoto.

– Ty śmierdziuchu! Ty zasrańcu! – wrzasnął z pogardą. – Zabieraj swoje gówna do tego dołu!

Nowy, uwijając się na czworakach, zaczął w pośpiechu garściami zbierać swoje odchody. Gorgonij wybuchnął śmiechem.

– No, juże! Śpiesz się! Szybciej! Szybciej! – ponaglał krzątającego się nieszczęśnika.

Adams przyglądał się scenie w milczeniu. Nowy rzucał spode łba przerażone spojrzenia.

Wiadro wypełniło się mieszaniną błota, przypadkowych śmieci i nieczystości. Zgarbiony niewolnik kłusem podbiegł do gnojownika i wylał tam zawartość.

Gorgonij mocnymi ciosami kułaków pogonił go z powrotem do stodoły.

– Za co, paniczu? Dlaczego te razy? Przecież szybko pozbierałem – powiedział Nowy, usiłując pokracznymi susami umknąć prześladowcy. Mówił zaskakująco poprawnie, używając słów zwykle obcych niewolnikom.

Gorgonij przyłożył mu jeszcze parę razy w plecy i po krzyżach. Gdy ofiara znikła za wrotami stodoły, poprawił odzienie.

– Nie oberwie, nie będzie słuchał – powiedział. – Tyś mu nie przyłożył, to nie będzie cię szanował. Zobaczysz!

Adams uświadomił sobie, że słowa Nowego były skierowane właśnie do niego, nie do Gorgonija. Może nie bronił się, bo myślał, że zajście obserwuje jeden z właścicieli, a mocarny niewolnik tylko wykonuje jego polecenia.

60.

Renata wyniosła sobie szycie do światła, na ławkę przed domem. Adams reperował drzwi do chałupy, które wczoraj rozbił kopniakiem pijany Hrabban, wracając do domu. Renata przycupnęła na progu i przypatrywała się jego robocie. Stolarka niekoniecznie jest łatwiejsza od historii cywilizacji, ale Adams zadowalająco radził sobie z jednym i z drugim. Przerwał i wziął się do łatania dziur w skórze, na której sypiał. Przez te dziury kości odgniatały się na drewnianej podłodze. Usiadł na schodach, jak najbliżej Renaty.

– Fajnie było tam na plaży: na niebie Pieczęć Sylwestra. Dzisiaj wszystko jest zachmurzone.

– Dzisiaj jest zbyt późno i za zimno. Jeśli chcesz, możesz ze mną jutro pójść na cmentarz – powiedziała, spuszczając oczy.

Mógł teraz ocenić długość jej gęstych rzęs.

– Zanieść im pożywienie?

– Nie. Mam pomóc Sylwii w przewiezieniu siostry do doliny Mehz Khinnom.

Sylwia była przyjaciółką Renaty. Mieszkała dwa domostwa dalej przy drodze. Gospodarstwo jej rodziców było znacznie uboższe niż zagroda młynarza Hrabbana.

– Nie pomoże ci Lotta ani Adala…?

– Tam trzeba kogoś silnego.

– A Symmachs?

– Chcesz, żeby Symmachs z nami poszedł? – Potrafiła puszczać w jednej chwili niezwykle powłóczyste spojrzenia, matowe jak aksamit, a już w następnej jej oczy rozbłyskiwały jakby wewnętrznym blaskiem. Teraz było to spojrzenie tego drugiego rodzaju.

– Pewnie, że nie chcę – droczyć się, byłoby głupotą.

– Wózek nie będzie ciężki. Niewiele tam tego zostało.

– Nie byłem jeszcze w Mehz Khinnom.

– To nie jest dobre miejsce – zasępiła się. – Dlatego chcę… chciałabym, żebyś ze mną poszedł.

Zerknął na jej zgarbione plecy.

– Pali się tam niegasnący płomień. Jest bardzo gorąco.

– Skały topnieją?

– Nie aż tak.

– Myślałem, że to ogień z głębin ziemi… – Może tędy przechodzi żyła wulkaniczna, którą spotkał w korytarzach.

– Też z ziemi, ale w Mehz Khinnom zawsze coś płonie.

– Renata, ty darmozjadzie! – dobiegł krzyk Raachill. – Gdzie się chowasz?! Krowy nie wyprowadzone, kury lezą do sąsiada!

Dziewczyna odłożyła robotę i pobiegła na podwórze. Gniew gospodyni mógł mieć przykre następstwa. Adams odnosił wrażenie, że Raachill traktowała Renatę szczególnie surowo.

Adala usiadła zaraz na wygrzanym miejscu kuzynki. Na włosy narzuciła chustkę.

– O czym tak ciągle rozprawiasz z Renatą?

– Idziemy do Mehz Khinnom.

– Z Gracją?

Adams jej nie zaciekawił, bo zebrała się i rzuciła na odchodne: – Strasznie się guzdrasz z tymi drzwiami.

– Chcę to zrobić porządnie.

– Eee… Tata znowu je rozwali – rzuciła przez ramię.

Dzień później Renata kazała Adamsowi wziąć dwukołowy wózek gospodarski i umieścić na nim skrzynkę po owocach. Sylwia już czekała przy gościńcu. Była chudą, przygarbioną, niepozorną dziewczyną. Niedowidzącą tak, że potykała się na drodze. Miała szkła powiązane sznurkiem, ale nie używała ich poza domem. Dziewczyny szły zatopione w rozmowie, a niewolnik wlókł się za nimi.

Na cmentarzu już czekało dwóch behmetim i paru niewolników. Stało tam też kilka grupek ludzi z dwukołowymi wózkami. Urzędnik coś sprawdzał w swoich papierach, potem kredą oznaczył parę grobów. To wokół nich gromadzili się przybyli. Niewolnicy odsuwali kamienne płyty grobowców jedną po drugiej. Coś układali, przenosili.

Wreszcie nadeszła kolej Sylwii.

– Gracja, córka Geddbaala – odczytał behmet.

– Tak.

Skinął dłonią niewolnikom. Płyta opierała się wysiłkom wynędzniałych mężczyzn, ale wreszcie z jękliwym hurgotem uległa.

W środku nawet nie cuchnęło. Otwory wentylacyjne nadziemnego gminnego grobowca wystarczyły w zupełności. Gracja, zmarła dwa lata temu siostra Sylwii, nie odeszła w Drogę Trupa. Jej szkielet leżał w nie zbutwiałym truchle. Towarzyszący behmetowi niewolnik zebrał jej piszczele i ułożył w zwykłej skrzynce na owoce. Na czaszce zachowały się jeszcze włosy, chociaż teraz miały szarosiwy kolor. Niewolnik uniósł za nie czaszkę; urwała się żuchwa. Wtedy Sylwia rozpłakała się w głos. Dotąd tylko pojedyncze łzy ściekały jej z oczu równym ściegiem. Renata przytuliła ją mocno, ale ona wyswobodziła się z jej uścisku i jak zaczarowana wpatrywała w szczątki siostry. Niewolnik uniósł truchło, wytrzepując zmieszane żebra i kręgi, następnie z rękawów wysupłał kości ramieniowe. Wszystkie szczątki ułożył w skrzynce. Na końcu starannie wytarł truchłem dno grobowca i przykrył nim kości.

– Należy się czternaście syceli za dwuletnie przechowywanie zwłok – powiedział behmet.

Sylwia wysupłała żądaną kwotę. Behmet coś odnotował w dokumentach.

– Proszę tu podpisać albo odcisnąć pieczątkę.

Oczywiście nie wolno jej było podpisywać żadnych dokumentów. Pochuchała starannie i odcisnęła na dokumencie dużą pieczęć swojego ojca. Propozycja podpisu była podstępem, gdyż po formalnym sprawdzeniu Sylwię ukarano by grzywną.

Kilku zwłok brakowało i rodziny nie musiały zapłacić za przechowywanie. Adams ciekawie zerknął w tajemniczy, mroczny korytarzyk, wiodący w głąb ziemi. Widać było parę pierwszych stopni. Robotnicy zasuwali boczną płytę gminnego grobowca. Jeszcze nie kończyli roboty, jeszcze czekało parę grupek ludzi.

Renata otoczyła Sylwię ramieniem, a za nimi podreptał Adams, ciągnąc wózek ze szczątkami Gracji, jej ukochanej siostry, cichej dziewczyny, którą dwa lata temu powalił atak ślepej kiszki. Bita droga do Mehz Khinnom zaczynała się zaraz za ostatnimi zabudowaniami miasta. Wiodła najpierw gęstymi zaroślami, potem rachitycznym lasem wzdłuż potoku, na którego brzegach walały się gnijące odpadki. Nieuczciwi mieszkańcy pozostawiali tu śmieci, aby nie wieźć ich aż do doliny. Było to surowo karane, ale przecież behmetim nie mogli być wszędzie.

Droga była nierówna, Adams przytrzymywał kości Gracji podskakujące na wybojach, aby nie rozsypały się. Skrzynka na owoce nie była dobrym pomysłem, bo przez otwory w jej bocznych ściankach wypadały drobne kostki, a nawet kręgi ogonowe.

Zrobiło się gorąco, chociaż niebo było zachmurzone. W zaduchu buczały okazałe lazurowo-brzuche muszyska, a wokół głowy wirowały kąsające boleśnie maleńkie komary.

– Będzie burza – rzucił.

Sylwia odwróciła głowę i zauważyła, że Adams akurat walczy, aby resztki Gracji nie wypadły na drogę. Zaczekała na niego i odtąd sama przytrzymywała zawartość skrzynki.

– Nie zmokniemy – powiedziała Renata. – W dolinie nie powinno padać.

Droga zakosami wspinała się na próg doliny. Gdzieś zginął potok. Wreszcie podejście skończyło się, było łatwiej toczyć wóz; odór też przestał dokuczać, bo jeśli ktoś dowlókł swoje śmieci dotąd, to już ciągnął je aż do przepisanego miejsca.

Odsłoniła się długa, pusta polana pozbawiona roślinności. Także zbocza wzgórz otaczających Mehz Khinnom były jałowe: tylko szarobrunatna ziemia czy drobny żwir.

Kłębiły się tak gęste chmury, że w dolinie panował szary półmrok. Rozświetlał go jedynie rząd wielkich ognisk na polanie, jakby płonący potok. Droga wiodła zboczem, nieco nad dnem doliny, nad wielkim płomieniskiem. Opodal dwaj mężczyźni ściągali z wózka potwornie wzdęte ścierwo krowy. Z wysiłkiem wlekli je ku ogniowi. Wreszcie zepchnęli cielsko w płomień. Ten przygasł na chwilę, jakby nie godząc się na nową strawę, zasyczał, puścił kłęby czarnego, smrodliwego dymu, ale wreszcie z trzaskiem wystrzelił okazałym pióropuszem.

Na skraju ogniska leżały nie dopalone resztki: kilka owczych racic, kłąb cuchnących wnętrzności, dalej kupa liści tkniętych zarazą upraw. Adamsowi wydawało się, że w ogniu widzi tańczące zwłoki ludzkie. Z jednych płomień zlizywał ciało, inne tylko omiatał. Ale to tylko wyobraźnia podsuwała takie obrazy.

Gęsty, gryzący, słodkawy dym leniwie snuł się w dolinie.

– Nie tu. Jeszcze nie tu – powiedziała Sylwia.

– Pewnie, że nie. Tutaj pali się padłe zwierzęta. My podejdziemy wyżej – przytaknęła Renata.

Płomienisko ciągnęło się nieoczekiwanie daleko. Ogień nie palił się równomiernie, lecz nasilał i słabł, pulsował. „Czy trupy zwierząt gospodarskich albo zgniłe rośliny wystarczą do podtrzymania takiego płomienia? Tu musi być jakaś żyła lawy albo wypływ gazu”.

– O tu, tu – wskazała Renata. – Wyżej nie trzeba.

– Jak to zrobić? Od razu całą skrzynkę?

– Kiedy byłam mała i odwoziłam tu moją mamę, rzucałam kości po jednej, żeby doleciały. Kiedy Hrabban odwiózł tu mojego braciszka, też robił tak samo.

Sylwia zamyśliła się.

– No, już – powiedziała Renata – bo się błyska.

Sylwia pokiwała głową, wybrała sczerniały piszczel, pocałowała go i posłała w ogień. Za słabo rzucona kość wylądowała na stromym trawniku. Adams zszedł w pobliże płomienia po piszczel. Bijący żar palił twarz. Przynajmniej trawa sucha jak wiór nie groziła poślizgnięciem.

– Rzucaj mocniej. Nie chcę spłonąć żywcem.

– Płomień Chciwości ci nie grozi. Czego nie rozpaliłeś, ciebie nie spali – powiedziała Renata.

Następne kości Sylwia ciskała z całej siły. Każdą pocałowała, ale nie było to już intymne pożegnanie siostry, gdyż jednocześnie myślała, aby rzut się udał. Małe i lekkie kości trudno było dorzucić do płomienia, Adams nie musiał jednak drugi raz schodzić w pobliże żaru. Na koniec Sylwia ciasno zrolowała truchło Gracji i z rozmachem miotnęła w płomień. Widać było, jak zawiniątko rozwija się, a języki ognia biorą je w posiadanie.

– Niepotrzebnie spaliłaś jej suknię – powiedziała Renata. – Była w dobrym stanie. Mogła się jeszcze przydać.

– To była suknia Gracji. Nie chciałam, żeby w niej pochowano kogoś innego.

Chwilę patrzyła w ogień, potem razem zebrali się w drogę powrotną. Wózek był niewiele lżejszy, ale w dół poszło łatwiej.

– Ależ było chmur w tej dolinie – powiedział Adams, gdy pożegnali już Sylwię. – Cień taki głęboki. Może z tego powodu rośliny nie rosną na jej zboczach.

– Tam zawsze jest ciemno. Jej imię to znaczy.

– Tylko płomień ją rozjaśnia. Skoro mi tamten nie groził, to który mi zagraża…?

– Myślę, że Płomień Niezgody. Ale tamten zapłonął, gdy byłeś już dość daleko. Nie dałabym ci się wtedy zbliżyć.

– Ile ich jest, tych różnych płomieni…?

– Cztery – wyjaśniała cierpliwie. – One rozpalają się nawzajem. Dlatego wszyscy skończą w tych płomieniach, w Mehz Khinnom albo na Drodze Trupa.

– Ale Hrabban ma własny grobowiec.

– To nie ma znaczenia. Przepis mówi, że każdego, kto sam nie chce odejść w Drogę Trupa, pochłoną płomienie Mehz Khinnom w dwa lata i trzydzieści dni po zgonie. Nie liczy się, czy ktoś ma własny grobowiec, czy korzysta z gminnego. Nie można dopuścić do zarazy.

– Przecież kości Gracji nie stałyby się przyczyną zarazy. Po dwóch latach nic na nich nie pozostało.

– Może, ale zawsze tak robiono. Władca tak ustanowił.

– Jak się nazywa władca tej krainy?

– Ma swoje imię. Ale nie należy go wymawiać. Mówi się na niego Pan z Morza albo Pan Czuwający.

61.

Wyjazd na zakupy był pretekstem, żeby posiedzieć nad cuchnącymi falami. Renata niemal wymusiła zakup oliwy tylko dlatego, że nad głowami znów szarzała wolna od oparu mgieł, pokryta delikatnymi żyłkowaniami, intrygująca Pieczęć Sylwestra. Pamiętała, że Adams lubi taką pogodę.

Zmaltretowana roślinność nie zdążyła się odrodzić: tu i tam leżały pozrywane liście, sterczały połamane łodygi, ale Renata wypatrzyła dogodny zjazd na plażę. Jak mogli tego nie zauważyć poprzednio? Zarósł kolczastymi krzakami i zielskiem, jednak nie dość gęstym, by nie dało się przejechać dwukołowym wózkiem. Plażą wrócili na swoje stare miejsce, niewidoczne z drogi.

Adams wyciągnął się z rękami pod głową.

– Pierwszy raz w życiu jesteś niewolnikiem?

– Zgadłaś.

– Szybko się wykup.

– Jak to zrobić?

– Musisz zapłacić Hrabbanowi swoją wartość.

– Ile?

– Nie wiem. Spytaj go sam.

– Nie chcę oberwać.

– Jak kto inny spyta, to Hrabban poda twoją wartość.

– Ty?

– Może ja. – Zaczęła się śmiać. – Wtedy będziesz musiał mi być posłuszny.

– I tak jestem.

– No tak, ale wtedy Symmachs nie mógłby cię tknąć.

– Czasem mam ochotę mu przyłożyć.

– Lepiej nie rób tego. Wybije ci zęby. Przestaniesz być bellvekhi.

– A ty przestaniesz zabierać mnie na zakupy?

Zamilkła.

Adams zauważył, że horyzont nie tworzy prostej linii. W kilku miejscach dojrzał jakby wzniesienia. Wyspy? Samotne skały sterczące z głębin? Tak daleko ciągną się przybrzeżne płycizny?

Renata zdjęła chustkę. Odwróciło to uwagę Adamsa od horyzontu. Miała ciemno-miodowe włosy przewiązane szarą opaską. Rozplatała ją, poruszyła głową, a włosy opadły na ramiona. Rozsypały się w złocistą burzę. Właściwie pierwszy raz je zobaczył, wcześniej mógł się ich jedynie domyślać na podstawie kosmyków uciekających spod chustki. A były właśnie takie, jak sobie wymarzył.

Patrzyła mu w oczy, a w spojrzeniu perlił się uśmiech. Wzrok Adamsa musiał wyrażać wszystko, bo Renata ruchem głowy jeszcze raz rozrzuciła włosy i przeczesała je dłońmi.

Spojrzała w górę raz i drugi, tak aby niebo przejrzało się w jej oczach, i wybuchnęła śmiechem. Nie mogła zbyt długo grać, zachowując powagę. Doskonale wiedziała, kiedy wygląda najpiękniej.

On też się roześmiał. Jej gra była zbyt czytelna.

Renata jednak rozsupłała pas i rozsunęła poły szaty. Tej nowej grze trudno się było przeciwstawić. Oczy zaświeciły się mu jak kotu. Ona jednak pokręciła przecząco głową. Całkiem zdjęła szatę, pozostając w białej, sięgającej do pół łydki, tunice. Złożyła błękitną tkaninę w kosteczkę.

„Przecież ona ma zbyt szerokie ramiona…”, pomyślał.

– Będziesz się kąpać?

– Kąpać się w morzu? Tylko choroby można by dostać od takiej kąpieli.

Zaraz schyliła się i sięgnęła po poły tuniki, podciągając ją wysoko i zsuwając przez głowę. Pod spodem nie była naga. Miała na sobie metalową, obszytą płótnem i skórą obręcz na biodrach, połączoną od dołu z szerokim paskiem schodzącym między nogi, a od góry z szerokimi szelkami, rozchodzącymi się w solidnie zabudowany stanik. Renata niknęła w pancernym odzieniu: pas był jakby za obszerny, pozwalając dojrzeć sporo pod spodem, gdy się schylała, a za luźne szelki podnosiły się na jej brzuchu.

– Mam pełny strój dziewicy - powiedziała z dumą. – Mój własny.

– Drubbaal zmusił cię, żeby go założyć?

– Co ma do tego Drubbaal…? Przecież w Krum jest wojsko. Musiałabym zwariować, żeby wyjść z domu bez zabezpieczenia.

– Ale w tym można się chyba odparzyć?

– Gdzie? – Przejechała paluszkiem pod pasem na biodrach. – Nie, nigdy jeszcze mi się nic nie odparzyło.

– Zawsze go nosisz?

– Zawsze poza domem, a w domu też na wieczór, kiedy Hrabban za dużo pije. Na wypadek, gdyby zapomniał o Drubbaalu… – Roześmiała się.

Usiadła obok niego na złożonej w kostkę szacie. Przechodzący przez krok metalowy pas nie zasłaniał całkiem trójkąta ciemnych włosków pokrywających jej łono. Nie zwracała na to uwagi, miała przecież na sobie zabezpieczenie.

– Wzięłaś kluczyk do tego pasa?

– Tutaj? Oszalałeś? A jak któryś z żołnierzy ma na pieńku z Drubbaalem i będzie chciał się zemścić?

– To jak się załatwiasz?

– Przecież nie oddalam się na długo od domu. Spojrzał na nią zaciekawiony.

– Myślisz o poniewierce? No, gdyby trzeba było opuścić dom na długo, tak? – upewniła się.

Skinął głową.

– Tak, wtedy byłoby to nieprzyjemne. Ale są w nim dziurki… – Znowu się śmiała.

Cała konstrukcja trzymała się na niej luźno, przesuwając nieco w różne strony. Wyglądała podniecająco, kiedy wysuwały się spod pasów to brzegi porośniętego włoskami łona, to fragmenty piersi. Przesuwała palcami pod paskami, najczęściej na piersiach, i w pasie, widać tam jednak skóra, mimo miękkiego płótna okrywającego rusztowanie, mogła się łatwiej odparzyć. Dzień był ciepły, prawie upalny, nad wodą było duszno. Adams też miał ochotę zrzucić kubrak.

– Ciepło tutaj – powiedział i lekko rozsunął poły szaty.

– Chcesz być traktowany jak niewolnik czy jak wolny?! – nieoczekiwanie podniosła głos.

Spojrzał na nią zdziwiony.

– Mnie wolno, tobie nie! Przecież nie masz nic pod spodem.

– Mam bieliznę.

– Nie masz skorupy. Dlatego Symmachs z Illationem zrobili z ciebie niewolnika.

– Dlatego?

– Tak. Chcieli cię wykastrować, bo nie miałeś skorupy na sobie. Planowali cię na eunucha do pilnowania Adali i mnie.

– Coś takiego!

– A tak. Skoro masz takie zwyczaje, że wędrujesz bez skorupy. - Wzruszyła ramionami. – Nie znosili Engilu, a mieli okazję się zemścić.

– Co mnie uratowało?

– Raczej: kto. Lotta zauważyła, że masz prawie wszystkie zęby. Rozdziawiła twoje zakrwawione wargi i przeliczyła je. Przekonała Hrabbana, że jesteś młody i zdrowy, więc można cię będzie nieźle sprzedać. Eunuch nie osiągnie wysokiej ceny.

– Jak można zdobyć skorupę?

– Kupić u płatnerza. Takie są najlepsze. Zwykły kowal zrobi gorszą.

– Ale nie mam pieniędzy. Na dodatek nic nie zarabiam.

– Mógłbyś sprzedawać dzbanki i koszyki.

Spodobał mu się pomysł samodzielnego zarobkowania. Ale jak zdobyć materiał…? Adams przesunął dłonie pod głową.

– Wiedziałem, że to jest strój dziewicy. Adala mi mówiła.

– Adala pokazała ci swój pas?! Ależ ona nie ma do niego szelek i nosi piersi na wierzchu! Adala już pokazała ci swoje piersi?! Ta cholerna żmija, Adala! Nie żmija, to jaszczurka, jaszczureczka o aksamitnej skórze i szmaragdowych oczkach jak szlachetne kamyki, tak?! I o foremnych, zadartych piersiaczkach, tak?!

– Nie pokazała mi piersi, powiedziała, że nosi tylko pas, bo Hrabban nie chce jej kupić całego stroju.

Pas można zedrzeć przez biodra, raniąc skórę. Nie jest wystarczającym zabezpieczeniem. – Wydęła wargi. – Pas Adali już nie ma czego chronić. Nie nosiła go w domu…

Adams spojrzał na nią poważnie.

– Ty jesteś jedynym mężczyzną, któremu się pokazałam w tym stroju.

– To kto ci go kupił?

– No, przecież ty.

– Jakżeż ja?

– Wodogłów, Engilu o Strasznej Twarzy. Machnął ręką.

– Ech, ty znowu o tym samym…

– Jeśli nie jesteś Engilu, to jesteś drugi, który mnie w tym widział. Engilu nauczył mnie zakładać strój.

– Ale szelki niczego nie trzymają – zauważył Adams. – Unoszą się, podwijają.

– Bo je sama dorobiłam. Wiesz, wyrosłam za wysoka. Ten strój był przeznaczony dla znacznie niższej dziewicy i… sporo szerszej w biodrach.

– Zauważyłem.

– Musiałam go przerobić. Ucięłam oryginalne szelki, a stanik połączyłam z pasem innymi. Myślę, że trudno to zauważyć.

– Ja zauważyłem.

Spojrzała na niego tak jakoś dziwnie i ciepło, jakby chciała powiedzieć: „Dość przedstawienia”, wstała i naciągnęła tunikę.

– Pora kupić ten olej, zanim ostatni sprzedawcy zabiorą się do domów – powiedziała.

Starannie drapowała zwoje szaty. Adams znów spojrzał na morze. Ostre iglice czy wzniesienia na horyzoncie były jakby większe.

– Widzisz te wyniosłości w oddali? – wskazał palcem. Nie był pewien swojego wzroku.

– Pan Czuwający przybywa – powiedziała. – Trzeba wszystkich ostrzec, żeby godnie go przyjęli.

62.

Przybycie Pana z Morza nie było już nowiną. Zbliżający się obiekt przypominał gigantyczny okręt o wielu wieżach, wzniesionych w równych odstępach. Po trzech dniach morze miało inny zapach. Nieznośnie cuchnęło ścierwem. W następnym dniu zmieniło kolor na żółty. Poziom wody wolno się podnosił; morze pochłonęło pas czarnej plaży, weszło w nabrzeżne zarośla. Zbliżyło się do zabudowań Krum.

Kadłub Pana z Morza oszałamiał rozmiarami, ciągnął się wzdłuż całego wybrzeża. Jeszcze zbyt daleki, by dostrzec załogę na pokładzie. Burta podzielona była na sekcje, z których jedne kulminowały w strzelistych wieżach, inne kończyły się rozgałęzionymi masztami czy antenami. Uderzała nieregularność struktury, nierówne płyty (może blachy?) wieńczące burty. Widać było, że zetknie się z lądem na cyplu, gdzie stała twierdza Krum. Tam na blankach krzątali się żołnierze; całe połacie muru przykrywano płótnem; transporty znikały w paszczy trupiej czaszki z kamienia. Hrabban dwoił się i troił.

– Zabić deskami wszystkie okna. Uszczelnić słomą drzwi – wydawał fachowe polecenia.

Zabezpieczano siano w stodole i zapas mąki w spichlerzu. Dom zmieniał się w ciemny bunkier. Niby cieszono się na tę wizytę. Miała zapewnić urodzaj i dostatek na długi czas. A tu nagle takie środki zapobiegawcze…

Zabiegany gospodarz stał się dziś bardziej przystępny niż zwykle, Adams podzielił się z nim obawami.

– Zależy jak długo potrwa jego wizyta. Krótka to same dobrodziejstwa, przekonasz się, Podskocz. Długa często kończy się epidemią. Ale wszystko zależy od tego, czy wyjdą czerwie. – Hrabban pokiwał głową. – To jest cholerstwo, plaga. Wielu umrze z ich powodu.

Adams musiał mieć nietęgą minę, bo gospodarz go pocieszył:

– Ale nie zawsze czerwie wychodzą.

Należało zgromadzić jak najwięcej wody. Była już we wszystkich dzbanach i naczyniach; w łaźni wypełnili czystą wodą cały basen.

– Gorgonij! – rozkazał Hrabban. – Weź Podskocza i Nowego i opróżnijcie gnojownik, nie cały, ale do połowy.

Wiadrami przenosili cuchnącą maź z niższego zbiornika do wyższego. Gdy już sporo ubyło i nie można było sięgnąć wiadrem na kiju, nowy niewolnik, Kuczer, zszedł do dołu i zanurzył się po pas w gnoju. Podawał pełne wiadra na górę.

– Ty, popatrz! – Kuczer wskazał niewielkie drzwiczki wyłaniające się nad poziom gnoju. Były zablokowane belką.

Gorgonij wezwał gospodarza.

– Wybierać, aż całe się odsłonią, potem je otworzycie – powiedział Hrabban.

Wraz z dolnym brzegiem drzwiczek pokazała się gliniasta grobla. Niewolnicy ułożyli na niej łatę. Drzwi prowadziły do stemplowanego belkami, ciasnego korytarzyka, który kończył się niewielką ziemianką.

Zaczęło mżyć żółtawą, cuchnącą mazią.

– Trzeba się pośpieszyć – powiedział Hrabban. – Ty, Nowy, zostaniesz w domu. I tak się już utaplałeś w gnoju. Kiedy wejdziemy do środka, zablokujesz te drzwi, spuścisz wrotka i gnój znowu wypełni zbiornik. Potem zamknij się w domu i za nic nie wychodź, póki nie przestanie padać.

Kuczer nie potrafił stać prosto w obecności właściciela. Garbił się ze wzrokiem wlepionym w ziemię. Cuchnął bardziej niż smród ciągnący od morza.

Hrabban skrzywił się.

– Ale taki brudny nie wejdziesz mi na pokoje. Marcupij!

Stary posłusznie przydreptał.

– Trzy albo cztery wiadra. Zaczerpnij i wylej na Nowego. Aż go umyjesz do czysta. Ale biegiem!

Reszta domowników weszła do schronu. Illation prowadził kobiety. Każda z nich ściskała pod pachą szkatułkę. Po kobietach wszedł Hrabban, pochód wolnych kończył Symmachs.

– Deska! Rzucić ją na stertę. No, już! – rozkazał.

– Jak przejdziemy? – spytał Adams w imieniu niewolników.

– Grobla zostaje – burknął Symmachs. – Jak spadniesz, to sobie zębów nie wybijesz! – Zarechotał.

Gorgonij, a po nim Ingyar i Adams zniknęli w korytarzu. Dołączył do nich Marcupij, który zamknął drzwiczki.

Kuczer zabarykadował je od zewnątrz. Miał trochę satysfakcji, że właściciele są bardziej uwięzieni niż on sam, a po chwili spuścił na nich falę gnoju. Deszcz zgnilizny gęstniał. Od wybrzeża dochodziły odgłosy cichych detonacji. Nawet przez głowę nie przeszło Kuczerowi, żeby spróbować ucieczki. Staranność przygotowań do wizyty władcy przekonała go, że to dom będzie najlepszym schronieniem.

W ziemiance świecili tylko przez krótki czas – otwory wentylacyjne były mało wydajne. Mimo zabezpieczeń i chociaż Marcupij uszczelnił drzwi szmatami, w ciasnej klitce śmierdziało. Korytarz wznosił się ponad poziom gnojownika. Zatopienie im nie groziło.

Hrabban przeliczył wszystkich.

– Gdzie Eluwa? – rzucił.

Adams nie lubił nieprzyjemnego, złośliwego gówniarza, który go tutaj powitał jako pierwszy.

– Nie zdążył wrócić z Mehz Khinnom – powiedziała Rokka. Mały zawiózł tam ścierwo padłej krowy.

– Żeby tylko nie wrócił za wcześnie.

By oszczędzać powietrze, ułożyli się na deskach podłogi. Mimo obfitości czarnych futer od ziemi ciągnęło chłodem i wilgocią. Mieli tak czekać, aż Hrabban da znak, że można wyjść. Po jednej stronie zgromadzili się wolni, po drugiej niewolnicy. Adamsowi wypadło leżeć między Rokką i Gorgonijem.

– Kiedy wyjdziemy? – spytał szeptem.

– Pan wie – odpowiedziała.

Illation zaczął głośno chrapać. Brat uciszył go kuksańcem. Adams nie mógł zasnąć. Wydawało się mu, że wśród westchnień kobiet poznaje przyśpieszony oddech Renaty.

Znów byli na plaży, Renata odciągała palcami szelki stroju, aby widać było jak najwięcej, ale zaraz potem on leżał ze skrępowanymi rękami twarzą do czarnego piasku. Pan z Morza postawił mu sandał na głowie. „Renata właśnie pojechała do Ciemnej Doliny. Przez ciebie, bo spojrzałeś na nią, kiedy nie było wolno”, powiedział. „Nie zobaczysz jej już nigdy” Coraz mocniej przyciskał głowę Adamsa. „Dla Drubbaala, nie dla ciebie!” Pan z Morza coraz mocniej wdeptywał twarz Adamsa w piasek, ostre ziarna raniły skórę. Brakowało tchu.

Adams szarpnął się gwałtownie. Nabrał powietrza, wydobył się spod ciężaru śpiącego Gorgonija, który miażdżył go olbrzymim barkiem.

– Jęczałeś przez sen – powiedział spokojnie Hrabban. Inni spali.

– Śnił mi się Pan z Morza – powiedział Adams.

– Jako kobieta?

– Nie jako kobieta. Wdeptywał mi twarz w piasek.

– Po co miałby męczyć się wdeptywaniem twojej twarzy…?

– Starłby cię w proch, gdyby chciał.

– To Gorgonij mnie przycisnął.

– Ucieszy się, że wziąłeś go za Pana z Morza.

– Panie, jak rozpoznać koniec wizyty naszego władcy?

– Inaczej śmierdzi. Poza tym on tak samo długo przypływa, co odpływa. Zmierzyłem czas zbliżania się.

– Ale przecież nie czekaliśmy, aż zakotwiczy przy brzegu.

– Żółty deszcz to znak, że już zakotwiczył.

– Kiedy ciecz sięgnie zagrody?

– Bystry jesteś, Podskocz.

Adams zamilkł. Nie spodziewał się wiele dobrego. Znowu miał za długi język.

– Potrafiłbyś sobie poradzić z rachunkami?

– Za mąkę?

– Nie tylko. Za mąkę, za ryby, za sprawunki. Ściąganie należności od rolników.

Było zbyt cicho. Kilka osób przysłuchiwało się tej rozmowie. Ubyło równych oddechów śpiących.

– Myślę, że tak. Nie ma wiele do liczenia.

– To spróbujesz. Gorgonij wyjaśni ci, jak to się robi.

– Gorgonij radzi sobie z dłużnikami. Jest silniejszy.

– Nie masz go zastąpić, tylko mu pomagać. Będziecie to robili razem. Dobrze, że Lotta rozdziawiła twoją gębę…

Dawno umilkł ciężki, równomierny oddech Gorgonija. Już wiedział, że trzeba będzie dzielić pierwsze miejsce w hierarchii.

– Jak, panie, poznałeś przebieg wizyt Pana z Morza? Jak mierzyłeś ich fazy? – Adams zmienił niewygodny temat. Poniewczasie pomyślał, że akurat te pytania mogą obrazić gospodarza. Przecież jak wszyscy krył się w mysiej dziurze.

– Byłem kiedyś Szczurem. Z grani dobrze widać wybrzeże. Dość czasu na obserwacje.

– Co będzie, jak wyjdą czerwie?

– Lepiej nie wiedzieć. – Hrabban ułożył się do snu. Czerwie nie wyszły.

Po pewnym czasie zmienił się rodzaj fetoru. Cuchnęło gliwiejącym serem. Hrabban obracał klepsydrę, przyświecając sobie suchym drewienkiem, rozpalanym od żarzącej się hubki. Wreszcie zarządził opuszczenie kryjówki. Z ziemianki wiódł dalej ciasny korytarzyk, który zaraz zadzierał pionowo do góry. Ruszyli nim, a potem po krótkiej drabinie do klapy, którą wyważył Gorgonij. Sypnęło ziemią. Do korytarza wtargnęło światło pogodnego popołudnia, a na głowy kapnęło nieco cuchnącej cieczy.

Ciekawski Gorgonij pierwszy wychylił głowę.

– Ale żółto – powiedział. – Ale smród!

Pozostali wspinali się za nim. Znaleźli się na trawniku za stodołą. Całe gospodarstwo, budynki i placyk, pokrywała gruba warstwa żółtej brei, cuchnącej zgnilizną lub gliwiejącym serem. Na progu domu siedział niedbale Kuczer i pił z kubka. Widok domowników go zaskoczył, schował kubek za siebie. Szczelnie zamknięty w zacienionym domostwie, słyszał potępieńcze wrzaski, jęki zabijanych, myślał więc, że jego dręczyciele przepadli. Smrodliwy deszcz skończył się wczoraj, a oni wciąż nie wracali.

Mimo gotowości do wykonywania poleceń wszystkich swoich panów nie był w stanie zebrać się z miejsca. Wodził mętnym wzrokiem wokoło.

– Mam ochotę mu przyłożyć! – mruknął Gorgonij. – Chlał się tutaj na świeżym powietrzu, a my musieliśmy gnić w smrodzie pod ziemią.

– Że się odważył tyle wypić… – zauważył Adams.

– Włamał się do piwnicy – powiedział Hrabban. – Gorgonij, wymierz mu dwadzieścia batów, ale tak, żeby skóra nie pękła i żeby mu czego nie złamać.

Gorgonij ochoczo złapał Kuczera za kołnierz.

– Trzeba zebrać całą martwinę. Ile wejdzie, wrzucić do gnojowników – powiedział Hrabban. – Na resztę wykopiecie dół za stodołą, jak okaże się, że trzeba, to i drugi. Będzie z tego wartościowy nawóz.

– Deszcz by to sam spłukał – mruknął Adams.

– Lepiej, żeby teraz nie padało. Martwina skaziłaby studnie i spaliła uprawy. A dojrzała użyźni nasze pole.

63.

Kuczer z blaszanym kółkiem na szyi znowu uganiał po podwórku. W parę dni zebrali całą cuchnącą masę. Podeschła, formując galaretkę, którą dało się kroić łopatą. Najtrudniej było oczyścić dachy. Wyjście z ziemianki zasłonięto na nowo klapą z desek, następnie przysypano ziemią. Hrabban kazał uciąć darni i zasłonić otwór. Trawa się przyjmie i skryje wyjście.

Z sąsiednich gospodarstw dochodziły odgłosy krzątaniny. Zapobiegliwi mieszkańcy Krum przyjmowali dziwny, cuchnący dar swojego władcy. Zużywano dużo wody: do mycia murów, do czyszczenia, do zmywania resztek martwiny. Przepis zabraniał używania studni przez tydzień od zakończenia wizyty. Pitną wodę przywozili ze źródła w lesie wysoko na zboczu górskim. Adams ciągnął wózek załadowany dzbanami, a towarzysząca mu Renata dźwigała po dwa wiadra na nosidłach. Sama wyznaczyła go do pomocy.

– W ziemiance śniłem, że jesteśmy na plaży.

– To mógł być znak. Warto tam iść.

– To weź mnie na zakupy…

Pretekst nietrudno było wymyślić, gdyż gospodarzom nakazano dwa razy w tygodniu dostarczać wózek ze źródlaną wodą dla warowni. Adams podejrzewał, że nie zabezpieczono należycie studni w Krum i woda uległa skażeniu. Akurat dzisiaj wypadało zawieźć trybut dla warowni: trzy duże dzbany i dwa bukłaki z wodą. Oczywiście Hrabban dostarczał tę z domowej łaźni, a nie źródlaną. Adams załadował wózek.

Krum wyglądało brudno i ponuro. Trupia głowa posępnie szczerzyła się do nadjeżdżających. Do czaszki twierdzę upodabniał nie przypadkowy układ murów, lecz zamysł architekta połączony z trudem rzeźbiarzy i sztukatorów. Wokoło twierdzy piętrzyły się pryzmy martwiny. Mury pokrywały żółte liszaje. Niewolnicy wozili taczkami serowatą masę. Inni zmywali ściany.

Wracając, zjechali nad brzeg morza. Poziom wody opadał. Odsłaniały się kolejne metry czarnego, drobnego piasku, pokrytego czapami morskiej piany, zostawianej przez drobne fale uderzające o brzeg. Wzdłuż brzegu wiał mocny, chłodny wiatr. Wywiewał odór, dlatego chodzenie po plaży było przyjemnością. Piana nie opadała, woda zawierała zbyt wiele lepkiej treści organicznej. Kleiste bańki piany nie miały ochoty zsunąć się do wody, nie pękały, lecz pędzone wiatrem, sunęły wzdłuż brzegu, zostawiając za sobą śliskie ślady, jak idące ślimaki.

– Duchy poległych legionistów wracają do Krum. Na czas wizyty opuściły warownię, żeby swoją obecnością nie gniewać Pana Czuwającego.

Kolejna półksiężycowata niby-wydma jak żywe zwierzątko biegła po wilgotnym piasku.

– To naturalne zjawisko. Popatrz.

Osłonił nogą kłębek piany od wiatru. Ten zaczął dziwacznie podrygiwać w miejscu, niezdarnie szarpać się na boki, miotany chaotycznymi podmuchami.

– Pozwól mu iść – powiedziała. – On chce tam wrócić. Wybrał inny. Spróbował staranniej go osłonić od powiewu. Udało się: czapka piany znieruchomiała.

– To naturalne zjawisko – powtórzył.

– Ten był zbyt słaby, żeby się zbuntować. Albo zauważył, że szybko się zniechęcasz, i zaczekał, aż się znudzisz…

64.

Gorzelnia, zamiast przerobić całą martwinę na kompost i wysypać na pola, skupiła ją, proponując dobrą cenę.

Z pola starannie zebrano opadłą warstwę, opróżniono dół na kompost. Udało się nawet sprzedać zawartość gnojownika za ćwierć ceny. Martwinę wozili kurs za kursem do warowni, gdzie mieściła się miejska gorzelnia. Z trupa też można pędzić spirytus. Tę wódkę mieszkańcy Dolnego Miasta będą pić przez najbliższe miesiące.

Nad twierdzą unosiła się chmura czarnego dymu z pieca gorzelnianego, dymił blaszany komin urządzenia destylacyjnego, sterczący ponad czerepem. Kiedy źle ustawiono temperaturę procesu, w twierdzy bardziej cuchnęło alkoholem niż trupem.

Adams wielokrotnie przekroczył wrota rozdziawionych ust. Przywiezione porcje ważono razem z wózkiem, następnie Adams zrzucał ładunek do przykrytego rzadką kratą otworu, a pusty wózek ponownie wtaczał na wagę. Rachubiec wyliczał należność i zapisywał w zeszycie oraz na kopii, którą trzymała Adala. Jaszczurka stale siedziała przy rachubcu, podobnie jak wiele wolnych dziewcząt, wyznaczonych przez swoich rodziców. Pod wieczór zajrzy Hrabban i zainkasuje należność. Dziewcząt było wiele, więc rachubiec nie oszukiwał. Każda próba zaniżenia należności wywoływała zgodny krzyk wydobywający się z kilkudziesięciu młodych gardeł.

Poziom morza wrócił do normy. Woda przestała cuchnąć, straciła żółtą barwę. Jedynie na plaży zostało nieco zaschniętych strzępów piany. Mocno przyklejone, nie były już w stanie wędrować. Duchy spóźnialców nie wrócą do twierdzy.

Wieczorem Hrabban podsumował zarobione pieniądze. Wprawdzie sporo z nich się rozejdzie, bo sprzedawcy ryb i oleju zawczasu podnieśli ceny, jednak nie psuło to dobrego humoru gospodarza. Sam wypił sporo i pozwolił napić się innym. Wszyscy zgromadzili się w dużej izbie na parterze domostwa. Kobiety raczyły się winem, mężczyźni destylatem. Nawet pogardzany Kuczer przycupnął pod ścianą gościnnej izby.

Adams miał świeżo w pamięci zamkową gorzelnię, ale uniknąć picia nie mógł – niewolnik nie odmawia.

Hrabban dzierżył najwartościowszy w domostwie kubek z matowego, błękitnego szkła. Inni pili z glinianych. Drugi od pary szklany kubek pozostał w komodzie.

– Kiedy znowu uda się tak szybko zarobić? Gdyby można przewidzieć wizyty Pana z Morza – powiedziała Raachill.

Terofim zawsze powie prawdę – podsunął Adams.

– W tym domu nie ma terofim - powiedziała z naciskiem Raachill. Rzuciła mu jedynie surowe spojrzenie szarych oczu, choć mogła kazać mu wyjść albo jednym słowem rozkazać, by go oćwiczono. Symmachs czekał na takie polecenie.

Zapadło niezręczne milczenie. Adala nalała ojcu z dzbanka. Obeszła wszystkich, uzupełniając mężczyznom wódkę w kubkach. Rozmowa zeszła na inny temat.

– Nigdy nie próbuj pytać terofim - szepnęła Renata. – To jest złe – siedziała obok niego, ale dotąd milczała.

– Dlaczego nie pochwalasz terofim? Widziałem, jak terofim przepowiada przyszłość.

– Jasne, że przepowiada. W terofim jest człowiek. Dlatego przepowiada.

– Był człowiek. To spreparowana główka niemowlęcia.

– Zarówno w terofim, jak i w manu siedzi kobuk, dusza uwięziona. Dusza właśnie tego dziecka, którego to była głowa albo ręka. Nie wiesz tego?

– Nie.

– Siedzi i cierpi. Cierpi, kiedy manu się zgina, bo kobuk musi się zgiąć z nią. Kiedy usta terofim się otwierają, kobuk musi w sobie zrobić otwór. Kobuk męczy się, gdyż zmuszony jest ujawniać przyszłość, a tego mu nie wolno.

– Nie dość, że zamordowany przez ojca, to jeszcze uwięziony w przedmiocie. Podły los syna pierworodnego.

Kobuk marzy, żeby pójść Drogą Trupa.

– Marne marzenia.

– Byle uciec, byle przestać tkwić w przedmiocie.

– Trzeba to rozłamać, żeby go wypuścić? Potrzaskać na kawałki?

– Ach nie, wtedy rozerwiesz, potrzaskasz na kawałki jego duszę. To ból stokroć większy, niż gdyby ciało szarpano na strzępy.

– To jak mu pomóc? Zostawić?

– Obracając się w pył, też będzie cierpiał. Cząstki jego duszy zaczną się odrywać, unoszone wiatrem.

– Nie ma dla niego pomocy?

– Spalić. Ogień oczyszcza, uwalnia. Będzie cierpiał, płonąc, ale to krótka męka, nie wieki ani lata, ani nawet miesiące.

– A truchoł, a byngoro, a myłoro?

Symmachs z Lotta wymienili spojrzenia.

– To nic przy terofim - Renata machnęła ręką. – Jaką duszę może mieć kura czy ryba?

– A włosy?

– Co włosy? Jak się strzygę, to duszy mi nie ubywa – nadąsała się. Pomyślała, że z niej żartuje.

Dziś nawet Kuczerowi pozwolono się napić. Ponuro spojrzał na gliniany kubek, z którym przyszło mu się uporać, a następnie wychylił go jednym haustem. Wydał przy tym wstrętny dźwięk, coś pośredniego między skrzekiem i sykiem. Wytarł usta rękawem i popił samogon wodą. Powiódł wokół mętnym wzrokiem. Jeden kubek wystarczył, by go upić.

– Chcesz drugi? – Żartowniś Marcupij szybko dolał mu repetę.

Dostrzegła to Renata. Jak furia zerwała się z miejsca i jednym ruchem wytrąciła mu kubek z ręki. Hara chlusnęła po ścianie. Skorupa łupnęła o deski podłogi.

– Dosyć! Jeden kubek wystarczy! Kuczer! Do stajni! Spać! – Jej oczy miotały błyskawice.

„Cóż ją ugryzło…?”, pomyślał Adams.

65.

Eluwa chorował od paru dni. Zranił rękę w Mehz Khinnom, a potem pomagał przerzucać martwinę. Przyplątało się zakażenie. Dzieciak miał gorączkę, bredził w malignie. Rokka chłodziła jego rozpalone czoło zimnymi kompresami. Adams przekonywał gospodarzy, że należy sprowadzić do niego lekarza.

– Wodogłów, przestań się wreszcie mądrzyć! – warknął Symmachs i wymierzył Adamsowi cios na odlew. Ten już umiał tak się uchylać, aby zminimalizować ból. Oczywiście, teatralnie jęknął. Nie do pomyślenia było, aby niewolnik oddał panu. Nawet panu niższej kategorii, jakim był ten syn właściciela.

– Chrzanisz bez sensu od paru dni – Symmachs nie ustawał. – Eluwa czymś się struł. To samo przechodzi. Jaki pożytek z tego pomiotu, skoro się wyleguje w łóżku!? Ty też weź się do roboty, w głowie ci tylko włóczenie się z Renatą.

„Więc o to chodzi. Ciężkie czasy już blisko…”, pomyślał Adams. „Pewnie podsłuchał rozmowę z Hrabbanem. Dość mu jednego Gorgonija. Przynajmniej nie uderzył kolejny raz”.

Symmachs wiedział, że Adams naprawdę ani nie oberwał, ani się go nie bał.

– Byłem z nią w Ciemnej Dolinie, by zawieźć Grację. I parę razy z zakupami… – Adams udał głupiego przed Symmachsem. Nie miało to sensu, ten umiał grać znacznie lepiej.

– Skończy ci się to łażenie. – Pokryta bliznami gęba wykrzywiła się w złośliwym uśmiechu. Bez wątpienia znał sto sposobów na obrzydzenie Adamsowi życia. Jednak teraz odszedł, zawieszając groźbę w powietrzu.

Renata obserwowała scenę, depcząc pedał kołowrotka. Na koniec posłała Adamsowi szelmowskie spojrzenie. Zaraz jednak spochmurniała, kiedy Raachill zaczęła ganić jakość jej roboty.

– Symmachs zazdrości cudzego – powiedziała później, kiedy przypadkiem minęli się wieczorem w korytarzu. Niosła dzbanek z piwem dla Hrabbana, który wcześniej niż zwykle pożegnał kolegów. – Nigdy nie będę należeć do tej małpy.

– A do Drubbaala? – wyrwało się Adamsowi.

– Ph…! – parsknęła gniewnie jak kot i zniknęła w drzwiach.

Następnego dnia opatrunek Eluwy cuchnął jak dar Pana z Morza. Całe przedramię miało szary kolor, rana nabrzmiała, sączyła się z niej ciecz.

– Wodogłów chyba ma rację – tylko Lotta mogła to powiedzieć bez urażania Symmachsa. – Dużo wody we łbie i dlatego tyle rozumu. – Roześmiała się.

Symmachs spojrzał niechętnie.

– A ty masz tam wino. Od wina się we łbie mąci, pomysły nie przychodzą.

– Wolę wino niż wodę. Niech kombinuje Wodogłów, ja nie muszę. Ale jak się pomyli, to go rąbnę siekierą przez gębę, żeby przestał bredzić.

Oboje zarechotali.

Decyma Pachoma stacjonuje na Mrocznej Przełęczy. Mają dobrego chirurga. Można go zaprosić – podsunęła.

– Wysłać Wodogłowa po niego?

– Nie zna drogi, jeszcze się zgubi.

– Sam się przejdę. Illationa mogą nie posłuchać…

Lotta pokiwała głową; jej uśmiech przerodził się w nieprzyjemny, nieruchomy grymas.

Wezwanie wojskowego chirurga z linii frontu do mało wartego niewolnika nie było zwykłą rzeczą. Adams wzdrygnął się. Co ta para kombinuje…?

Następnego dnia Renata pełła pólko jęczmienia. Adams uporał się ze swoją robotą i przyszedł jej pomóc. Illation zwykle nie dręczył go dodatkowymi zajęciami.

– Symmachs poszedł po chirurga – powiedział.

Spojrzała na niego. Kosz z chwastami już był w połowie pełen.

– Dlaczego nalegał, żeby pójść osobiście…? Nie jest głupcem, za jakiego stara się uchodzić.

– Nie jest. Poszedł, żeby opowiedzieć o nas Drubbaalowi.

– Co powiedzieć?

– Ktoś musiał nas widzieć na plaży.

– Albo ja sam wygadałem przez sen.

– Sen to nie powód do zabijania.

– Śniłaś mi się w ziemiance. Hrabban powiedział, że mówiłem przez sen. Myślałem, że inni spali…

– Prawie wszyscy słyszeli, jak Hrabban zrobił cię nadzorcą. Symmachs na pewno też słyszał. Hrabban i tak późno zauważył, jak bardzo jesteś mądry.

– Co Symmachs myśli osiągnąć, mówiąc o nas?

– Pozbyć się ciebie. Ma nadzieję, że Drubbaal wścieknie się, przyjdzie sam i cię zabije.

– Co mam zrobić…?

– Ty?

Nie odpowiedział.

– Nic. A gdzie chcesz stąd uciec? – Schyliła się nad robotą, która z czasem pewnie pozbawi ją pięknej, wyprostowanej postawy.

66.

Symmachs wrócił następnego wieczoru. Towarzyszył mu niski, krępy, barczysty mężczyzna o ponurym wejrzeniu borsuka. Był to Hjalmir, chirurg z sotni Drubbaala. Przybył w wybłyszczonej zbroi legionowej: w hełmie z krótkim, gęstym jak szczota, czerwonym pióropuszem; napierśniku i nagolenicach oraz w przerzuconym przez ramię czerwonym płaszczu. Na wieczór przebrał się w zwyczajne, cywilne łachy, jednak przy pasie miał krótki pałasz, a o blat stołu oparł służbowy obrzyn. Adams nie mylił się: to pozbawiony kolby wojskowy karabin, model z czasów pierwszej wojny światowej. W zestawieniu z resztą uzbrojenia stanowił dziwny anachronizm. U żołnierzy garnizonu ani razu nie widział broni palnej. Skoro oddziały liniowe zaopatrują się w tak nowoczesną broń, to trzeba dotrzeć do źródła ich zaopatrzenia, a mogło nim być tylko jedno miejsce: współczesny Rzym.

Hrabban przyjął chirurga obfitym posiłkiem i napoił niezłym winem. Oczywiście nie najlepszym, nie tym z omszałego gąsiorka skrywanego w głębi piwnicy.

– Ciężko tam jest…? – zagaił.

Hjalmir spojrzał na niego z niemiłym rozbawieniem.

– Tak jak było – burknął łaskawie. – W zeszłym tygodniu ciąłem trzy nogi, dwie pod, jedną nad kolanem. Jednemu wyprali flaki, pozszywałem, co się dało, ale i tak umarł.

Adams został wyznaczony do usługiwania biesiadnikom. Widać Hrabban realistycznie oceniał wrażenie, jakie sprawiali obaj jego synowie. Stojąc w gotowości z dzbanem, Adams łowił uchem rozmowę.

– Tu w mieście ludzie stale myślą o wojnie. Nasłuchują wieści. Ze strachem wypatrują, czy wróg nie nadchodzi.

Adams nie odczuwał, że żyje w obleganym mieście. Było wiadomo, że toczy się wojna, że nad miastem wisi groźba, ale nie pamiętano o niej na co dzień. Żołnierze pilnujący rogatek przypominali raczej najeźdźców niż obrońców. Trudno mu było wyobrazić ich sobie jako dzielnych synów i braci kobiet, które tak obcesowo traktowali przy rutynowych kontrolach na posterunkach.

– W Dolnym Mieście ludzie bawią się dobrze, a tymczasem nasze chłopaki nadstawiają dupy.

– Sam mam syna w waszej sotni.

– Pewnie nie narzekacie, żeście się go pozbyli. W sotni nie ma ochotników – naciskał chirurg.

– Akurat trafiło na Pachoma. Mam jeszcze dwóch synów.

– Tamci głupsi od Pachoma…? – Hjalmir łypnął złośliwie na Adamsa. – Głupsi niż ten niewolnik, hę…?

Adams poczuł się nieswojo.

– Jak będzie trzeba, to Symmachs albo Illation zasilą sotnię.

– Mnie tam bez różnicy. To sprawa Drubbaala. Na razie nie potrzeba uzupełnień. Nasz dowódca traci niewielu żołnierzy. Potrzebowałby raczej krzepkich tragarzy, może trochę tarcz. Ten tutaj wygląda na zdrowego i silnego, jak na swój wiek.

– Jak trzeba, to go możecie zabrać ze sobą. Je więcej, niż przynosi dochodu. – Wolał oddać dobrego niewolnika niż drugiego syna. Gorgonij mógł w końcu samodzielnie prowadzić rachunkowość. Do tej pory dawał sobie radę.

– Drubbaal nie rozkazał.

– Ale go oddam, jak będzie trzeba. – Hrabban kiwnął kielichem, trzymanym w masywnej łapie porośniętej rudą szczeciną, na znak, by mu dolać. Wychylił duszkiem jeden i drugi i zapatrzył się przed siebie.

– A wiesz, śmieciu, co Czarne robią ze złapanymi tarczami…? - Hjalmir zwrócił się wprost do Adamsa.

Oczywiście nie dostał odpowiedzi.

– Rozrywają na strzępy, na wąskie paseczki, potem żrą, żrą, a ich mlaskanie niesie się po dolinie.

Gospodarz wodził niewidzącym, mętnym spojrzeniem.

– A Stwory Mroku są jak wściekłe psy. – Hjalmir pociągnął wielki łyk, aż chlupnęło w gardle. – Dorwą cię za Linią i w mig odgryzą stopy, a ty będziesz się czołgał, wlokąc za sobą krwawiące kikuty.

Hrabban stuknął czaszką o blat stołu. Adams co chwilę dolewał Hjalmirowi. Niechże wojak wreszcie uśnie.

– Trzymaj się, śmieciu, chirurga Hjalmira, a nie pożałujesz. Nie trafisz do tarcz. - Nieoczekiwany przypływ sympatii nadszedł z falą wypitego alkoholu; jego ranny odpływ zabierze sympatię ze sobą. – Jak masz pewną i delikatną rękę, będziesz pomagał przy amputacjach. Ostatnio chlasnąłem pomocnikowi dwa palce… – Zachichotał.

Niedopity żołnierz był nieobliczalny. Należało jak najszybciej spić go do zwałki. Hrabbanowego wina ubywało w szybkim tempie.

– Pokaż rękę, śmieciu. Adams wycofał się pod ścianę.

– No, pokaż, śmieciu, łapę, bo ci utnę, a potem i tak obejrzę! – Hjalmir niezdarnie próbował dobyć pałasza.

Adams podsunął mu dłoń pod nos. Ostrożnie, jak dzikie zwierzę, gotów do odskoku. Hjalmir przyglądał się, nie mogąc zogniskować wzroku.

– Trochę poraniona i są odciski – powiedział wreszcie. – Ale odciski świeże, a stawy ani nie rozdęte, ani usztywnione gośćcem. Po dwóch tygodniach będziesz najlepszym pomocnikiem chirurga, jakiego miała sotnia Drubbaala.

Puścił dłoń Adamsa. Przygarbił się.

– Niezwykła dłoń… wąskie palce – mruczał. – Spracowane, zdarte, no, jasne… ale ty nie jesteś z niewolników, śmieciu… A może ciebie podesłał Pan z Morza w sobie wiadomej misji…? Muszę cię ściągnąć na nowego pomocnika. Tylko jak przekonać sotnika, żeby cię nie ukatrupił… – mówił coraz ciszej i coraz mniej wyraźnie. Wreszcie miękkim, płynnym ruchem ułożył się do snu na blacie.

Broń Hjalmira wyglądała zdumiewająco. Była to strzelba lontowa, natomiast zamek odtylcowy oraz wszystkie elementy wyposażenia charakterystyczne dla karabinu wielostrzałowego okazały się tylko dekoracyjnymi detalami rzeźbiarskimi. Adams odłożył broń i zawołał Adalę i Lottę, żeby ułożyły ojca do snu. Przyszła tylko starsza z nich. Bez słowa pociągnęła potężny łyk wprost z dzbana. Wytarła usta i znowu przypięła się, pijąc duszkiem.

– Weź kubek.

– Nie warto. – Machnęła ręką. – Słuchaj, Wodogłów, ta twoja Pięknooka śpi jak zabita, zazdrosna żmija Adala też. Wszyscy śpią, jakby ich wymiotło. – Znowu wypiła sporą porcję.

– To nalej mi. – Podsunął jej kubek.

– Wolę takie gadanie. – Uśmiechnęła się.

Oboje czuli się jak złodzieje, podpijając wino Hrabbana.

– Możesz przyjść do mnie – powiedziała. Jej twarz nabrzmiała od alkoholu. – Pięknooka ma tylko oczy takie niezwykłe. Resztę ja mam ładniejszą. Przyjdziesz, wrócisz, zanim ktokolwiek zauważy.

– Ty jesteś skażona – rzuciła od progu Adala. – Dwóm twoim kalekim synkom Hrabban musiał rozbić główki o mur.

– Twoim też rozbije. Wszystkim, które będziesz z nim miała!

– Bierz lepiej starego pod pachy – zakomenderowała Lotta, zwlekając Hrabbana z krzesła.

Chirurg miał przenocować w kuchni, więc tylko zepchnięto go z krzesła na rozłożone pledy.

67.

Hjalmir zgramolił się z barłogu, kiedy gospodarstwo już tętniło codzienną krzątaniną. Adams przyniósł mu miednicę z wodą i ręcznik. Chirurg sapał, jęczał i klął. Zamiast śniadania wypił dzbanek kawy z palonego zboża. Za domem zwymiotował do gnojownika. Struga przypadkiem zawadziła koguta. Wściekle gdacząc, mokre ptaszysko stroszyło pozlepiane pióra. Kury zaczęły dziobać z niego rzygowiny. „Perwersyjne pieszczoty…”, Hjalmir skrzywił się z obrzydzenia. Wrócił do kuchni. Głowa bolała, jakby chciało ją rozerwać.

– Jeszcze jeden – rozkazał.

Drugi dzbanek kawy zdołał już utrzymać w trzewiach. Kazał sobie polewać głowę zimną wodą.

– Dużo będzie tych zabiegów? – rzucił, wycierając twarz.

– No, Eluwa… Może przyjdzie ktoś od sąsiadów. Wiedzą o przybyciu chirurga.

– Który to jest Eluwa?

– Plujący Nosem.

Hjalmir skinął głową na znak, że sobie przypomina.

– Będziesz mi pomagał, potrzebuję pomocnika. Adams się wzdrygnął. Nie uszło to uwagi Hjalmira.

– Co…? Muszę sprawdzić, coś wart, zanim cię kupię. Myślisz, że zapomniałem wczorajszą rozmowę?

Adams w milczeniu odebrał wilgotny ręcznik.

– Wiem, ile są warte takie dłonie. To mogą być ręce chirurga. Przyuczysz się do pomocy, zbierzesz grosza, to i wykupisz ode mnie, a jak ja już będę stary, przejmiesz po mnie praktykę.

– Chyba to ja jestem starszy. Hjalmir przyjrzał się mu krytycznie.

– Ciało ludzkie to mapa dotychczasowego życia – powiedział. – Na twoim jest wyjątkowo mało zapisane.

– Zacząłem łysieć.

Hjalmir zmusił się, żeby powstać. Obejrzał czuprynę Adamsa. Przejechał dłonią po włosach, a następnie mocno pociągnął. Adams wrzasnął.

– Eee… – powiedział chirurg. – Mocne włosy jak u młodzieńca. Żebyś widział, jak szybko łysieją moi legioniści. Od hełmów wycierają się kudły. Wszy też nie masz. Te dziewczyny o to dbają? Córki Hrabbana…?

Adams nie odezwał się.

– Uważaj, wielu się nie podoba, że niewolnik mąci w głowach pannom, jakby był wolnym mężczyzną.

– Nie odważyłbym się zawracać im w głowach.

– Taak… Wystarczy, że do nich gadasz. To nie jest gadanie tępego parobka. Takiego Symmachsa na ten przykład.

– Symmachs nie jest tępy.

– To akurat jest prawda. O mało nie przekonał Drubbaala, żeby dowódca przyszedł tu osobiście.

– Jestem dużo starszy od nich wszystkich. Hjalmir pokręcił przecząco głową.

– Zęby masz białe i mocne. – Zamyślił się. – Pokaż no te zęby. – Podniósł się z ławy. – Schyl się. Rozdziaw tę gębę. Nie tak, do światła.

Oglądał zęby Adamsa jak końskie, próbował, czy się nie kiwają, czy dziąsła nie rozpulchnięte.

– Coś takiego. Nigdy czegoś takiego nie widziałem – powiedział wreszcie. – Ktoś lepił twoje zęby i ratował. W życiu nie widziałem takiej techniki. Potrafisz to sam robić?

– Nie.

– Żałuj. Zbiłbyś fortunę. Więcej niż za amputacje. Znowu obejrzał zęby Adamsa. – Myślę, że rzeczywiście jesteś tak stary, jak sam mówisz, ale zęby masz znakomicie połatane. Prawie na każdym jest twardy plaster. Miałeś dotąd dużo szczęścia w życiu, niewolniku, nie zostawiło na tobie zwykłych śladów. Jak dbasz, żeby ci zęby nie powypadały?

– Jem cebulę.

– Właśnie. Córki Hrabbana cię rozpieszczają. Czasem brakuje cebuli nawet dla moich legionistów. Za Mroczną Przełęczą rośnie tylko trująca trawa. Dolej mi jeszcze tej waszej kawy. – Spojrzał badawczo na Adamsa. – Mam rację, nie jesteś zwykłym niewolnikiem – stwierdził. – Macie tu jakiś samogon?

– Edykt zabrania.

– Taa… To może być wódka z Krum. Teraz potrzebuję tylko szklankę, żeby ręce nie drżały.

Adams wrócił z napoczętym dzbankiem. Wprawdzie nikt nie miał odwagi obudzić Hrabbana, ale Raachill pozwoliła naruszyć domowe zasoby.

– Co to są Czarne? – spytał Adams, gdy Hjalmir był już w połowie szklanki cuchnącego kwasem trunku.

– Huh…! Trucizna! – wytarł usta. – Nie widziałeś ich?

Adams pokiwał przecząco głową.

– Przecież połowa Krum śpi na ich skórach… A na każdej bramie będzie z dziesięć ich czaszek. Na waszej też.

– Tylko to widziałem, a nigdy żywego Czarnego.

– To się przerazisz za pierwszym razem. Jak wszyscy. Potem się przyzwyczaisz jak każdy żołnierz. Można z nimi walczyć, da się nawet odnosić zwycięstwa.

– Co jest dziwnego w ich wyglądzie? – Adams nie był pewien, czy nie pozwala sobie na nie przystojącą niewolnikowi natarczywość. Hjalmir jakoś tego nie zauważał. Może zaczął już szkolenie swojego pomocnika.

– Na ogół chodzą jak ludzie, ale niektóre biegają na czterech nogach i wcale im to nie przeszkadza w walce z nami. Żarłoczne pyski, czasem po dwa: jeden normalnie, a dodatkowy z tyłu albo w kroczu, albo na brzuchu. Niektóre mają rogi jak krowa lub baran, inne wcale nie mają rogów. To samo z ogonami: krótkie, długie, łuskowate, rozdwojone, owłosione albo bezwłose. Nie ma dwóch jednakowych Czarnych.

– To rozumne stwory?

– Cha…! Cha…! Cha…! – Wybuchnął tubalnym śmiechem Hjalmir. – Pewnie, że rozumne. Bestie zmyślne jak zaraza. Rozumniejsze niż niektórzy legioniści.

– Dlaczego nazywają ich Czarnymi…?

– Bo młode są zwykle porośnięte czarnym albo czerwonym futrem. A te nieliczne bezwłose mają matową, czarną skórę. Dorosłe są często wielobarwne, czasem całe pokryte łuską, ale przyjęło się na wszystkie mówić „Czarne”.

– A w środku są jak ludzie, panie?

– Flaki, bebechy…?

– Właśnie.

– Napatroszyłem się ich ścierwa, ale nie znalazłem dwóch jednakich. Niby mają żołądki czy wątroby, jak my, ale w innym kształcie albo po kilka. A na dodatek całą masę innych narządów. Są też takie, co mają w środku to, co my. Zgłodniałem. Przynieś coś.

68.

Rokka przyniosła na rękach Eluwę. Chłopczyk był już zbyt słaby, by chodzić o własnych siłach. Nie majaczył, ale trawiła go gorączka: wzrok miał szklisty, czoło spocone. Hjalmir założył długi fartuch lekarski, czarny i sztywny od zaschłej krwi. Starannie pozapinał guziki za wyjątkiem dwóch na piersi. W dziurki od nich włożył kawałki nici chirurgicznych. Przygotowując się do pracy, promieniał energią. Twarz jego poczerwieniała od alkoholu, oczy nabiegły krwią. Adams założył czysty fartuch, w którym podawał do stołu.

– Wdziejże swoje najgorsze łachy, niewolniku – powiedział chirurg. – Żeby je później wyrzucić na śmieci.

– Słyszysz, Wodogłów? – warknął Symmachs, uradowany, że może pognębić nienawistnika. – Nie niszcz mienia swojego pana. Zaraz się przebieraj!

Adams zdjął fartuch. Został w połatanym ubraniu codziennym.

– Weź te łachy, w których przerzucasz gnój – nakazał Symmachs.

Adams go zignorował.

– Wtedy Eluwa umrze na pewno – powiedział.

– Dziwactwo. – Hjalmir wzruszył ramionami.

– On wcześniej dziesięć minut mył ręce w wodzie z sodą – oskarżył go Symmachs. W jego oczach paliło się złośliwe zadowolenie.

– Po coś to robił?

– Tak trzeba.

– Tak uczył cię ten spec od klejenia zębów…?

– Powiedzmy.

– Mów „tak” albo „nie”, niewolniku.

– On też tak uczył.

– Mnie nie będzie uczył. Pół życia mi zeszło na krojeniu ludzi. Niektórzy dotąd mi za to dziękują. Posadźcie chłopaka na ławie. Przytrzymaj go – rzucił do Symmachsa.

Pozostali domownicy stali w izbie kręgiem, ciekawi pracy chirurga. Jedynie Hrabban odsypiał kaca, dawno już spisał Eluwę na straty. Wystarczył mu zapach z rany.

Ściągnęli małemu koszulę z grzbietu. Matka zdjęła mu opatrunek. Dłoń była szara, cuchnęła. Hjalmir w kilku miejscach naciął nożem dłoń i przedramię małego, za każdym razem sprawdzając, czy wypływa krew. W łokciu czy w połowie przedramienia jeszcze tak; bliżej dłoni już nie. Nic nie mówił, przecierał palcem ostrze noża, zastanawiał się nad czymś.

– Co o tym sądzisz, niewolniku?

– To ty jesteś, panie, chirurgiem. Ja się na tym nie znam.

– Taak… Kto cię tam wie – burknął pod nosem. – Lepiej go położyć – powiedział głośniej. – Nie chcę, żeby się szarpał, jak go będę ciął.

Illation z Symmachsem rozciągnęli chłopca na stole. Symmachs trzymał za lewe ramię, Illation za stopy, a Adams, jako pomocnik, miał unieruchomić operowane ramię.

– Mocno trzymać – zakomenderował Hjalmir.

– Jasne. – Illation tym razem naprawdę się uśmiechnął. Renata wyprowadziła Rokkę, żeby ta nie patrzyła.

– Wsadzić mu jakąś szmatę albo kołek w zęby i przytrzymać, żeby nie wypluł.

W ustach Eluwy wylądował złamany trzonek od miotły, owinięty ścierką. Symmachs przygniótł go ciężką łapą.

Hjalmir kilka razy przeciągnął po pasie nożem o ostrzu wąskim jak skalpel.

– Trzeba ostrze zanurzyć w wódce – powiedział Adams.

– Niepotrzebne ceregiele – rzucił Hjalmir, ale zanurzył je w dzbanku. – Niech mały też ma jakąś przyjemność – powiedział z wymuszonym śmiechem. Sam pociągnął łyk i wytarł usta rękawem.

Odłożył nóż na stół. Ujął ramię Eluwy i oparł o krawędź stołu. Następnie mocnym ciosem zadanym kantem dłoni złamał obie kości przedramienia. Eluwa zatrzepotał konwulsyjnie, spod kołka wyrwał się jego nieartykułowany bełkot. Ręka zwisała, nienaturalnie przegięta.

– W ten sposób należy odpuścić napięcie mięśni – chirurg zwrócił się do Adamsa. – Łatwiej uformuje się kikut. Ręka jest martwa do łokcia, muszę ciąć powyżej – dodał, rozglądając się po przerażonych twarzach domowników.

Znowu wyprostował ramię Eluwy, aby zwisało poza stołem.

– Mocno zaciśnij na tym sznur – powiedział do Adamsa. Ten założył na ramię Eluwy pętlę z grubego sznura.

– Niżej?

– Nie. W tym miejscu jest dobrze. Nie chcę, żeby zakażenie pozostało w organizmie. Drugi raz ciął go nie będę.

Adams zacisnął pętlę, aż zbielała skóra.

– Trzeba było podłożyć szmatę – powiedział.

– Nie trzeba. Sznur jest dość gruby. Skóry nie przetnie. Chirurg wziął nóż do ręki.

– Trzymaj mocno – rzucił do Adamsa. Szybkim okrężnym ruchem objechał wokół wątłe ramię Eluwy, przecinając jednocześnie skórę i tłuszcz podskórny. Mały szarpał się jak złapany pstrąg. Spod przeciętej skóry pociekła na deski podłogi ciemna krew. Hjalmir drugim cięciem rozdzielił płaty mięśni. Poprawił i ukazała się kość. Adams wpatrywał się w ranę nieprzytomnie. Symmachs mocarną łapą wgniatał Eluwie kij od miotły w usta. Nieoczekiwanie delikatnym ruchem Hjalmir wyłowił spod przeciętego mięśnia tryskającą krwią tętnicę. Naciągnął naczynie.

– Zaciśnij to – rzucił do Adamsa.

– A to? – Wskazał na trzymany sznur ściskający ramię małego.

– Zawiąż.

Adams mocno zacisnął gruby sznur. Chciał sięgnąć po nici w dziurce guzika Hjalmirowego fartucha, ale chirurg wskazał mu kłębek na stole. Zawiązał ciasny węzeł na tętnicy małego Eluwy. Teraz Hjalmir palcami wyszukiwał białawe, sprężyste nerwy i je wyrywał. Za każdym razem dzieciak szarpał się konwulsyjnie. Hjalmir powiedział, że to jest konieczne, żeby ustały bóle. Wokół rozchodził się nieznośny smród, bo Eluwa zrobił w gacie.

Wreszcie Hjalmir odwinął ucięte mięśnie i odsłonił jak najwięcej kości. Następnie kilkunastoma szybkimi pociągnięciami piłki do metalu przeciął kość. Ramię nieszczęsnego Eluwy spadło na podłogę. Adala wyszła, zasłaniając usta.

Chirurg miękko przebiegł palcami po miejscu przecięcia. Poprawił piłką parę zadziorów, aby potem nie raniły kikuta.

– Trzymaj mocno! – rzucił gniewnie do Adamsa, kiedy Eluwa poruszył kikutem. Następnie zaciągnął mięśnie na uciętą kość i zaszył je mocnymi ściegami. Końce nici wywlókł na zewnątrz.

– Te szwy wyciągniesz po dziesięciu dniach – powiedział do Adamsa. – Jak nie będą chciały iść, to je rwij.

Naciągnął na kikut skórę, wpychając jednak pod spód nieco szarpi, ale tak, by wystawały na zewnątrz. Adams podziwiał jego co prawda barbarzyński, ale niewątpliwy kunszt.

– Dreny powyrywasz po siedmiu, ośmiu dniach. Powinny wrosnąć, ale to nie szkodzi. Trzeba je rwać. Gdyby rana się ślimaczyła, zostaw je, póki nie zaschnie.

Nieprzytomny Eluwa nie dawał znaku życia. Hjalmir zaszył teraz skórę. Potem przycisnął do krwawiącego kikuta kłębek szarpi i wszystko owinął ciasnym opatrunkiem.

– Co dwa dni masz zmieniać opatrunek i sprawdzać, czy nie zagniło. Jeśli zagnije, powtórzysz moją robotę dziesięć centymetrów wyżej, niewolniku.

Zauważył, że Eluwa leży bezwładnie. Kazał Symmachsowi usunąć z ust chłopca kij, następnie lunął wodą z miednicy w twarz dziecka. Eluwa zadławił się, ale otworzył oczy i zaczął jęczeć. Równie mocno jak obcięte ramię bolały go krwawiące wargi rozgniecione kijem trzymanym w niedźwiedzim chwycie Symmachsa.

– Z każdą godziną będzie lepiej – powiedział do niego Hjalmir. – Musisz to wytrzymać. Będziesz żył, ale machał tylko jednym skrzydłem.

Wyniesiono go do matki. Adams miał nogi jak z waty. Napięcie, wywołane asystowaniem przy operacji, opadło.

Na szczęście niewielu chorych się zgłosiło, chociaż sława Hjalmira była duża. Uważano go za najlepszego chirurga legionowego. W praktyce zabiegowej żaden lekarz z miasta nie mógł mu dorównać.

Przyszedł niewolnik sąsiada z okazałym karbunkułem na karku. Chory nie mógł prosto trzymać głowy. Skóra na ropniu była sinofioletowa i napięta. Ten zabieg był prosty. Hjalmir nawet nie wymagał, aby chorego przytrzymać – zwyczajnie wbił koniec noża w guza, zręcznie usuwając się przed tryskającą strużką ropy. Przytrzymał nóż w ranie, rozszerzając otwór, aby cała treść ropna wyciekła.

– Wiesz, co to jest…? – Wskazał na spływające z ropą żółte nitkowate twory.

– Nie wiem, nie jestem chirurgiem.

– To też trzeba zlać nalewką? – Wskazał na opróżnioną kawernę.

– Lepiej starannie wypłukać gotowaną wodą. Hjalmir pokiwał głową.

– Myślę, że kiedyś byłeś chirurgiem, niewolniku – powiedział cicho.

Po przemyciu opróżnionej kawerny Hjalmir zawinął ranę pacjenta. Było jeszcze jedno dziecko z krzywo zrośniętym złamaniem ręki.

– Złóż jej rękę – powiedział:

– Nie potrafię, panie. Moja wiedza jest ułamkowa. Nigdy nie praktykowałem.

Hjalmir popatrzył na niego poważnie.

– To też jest możliwe.

Następnie krótkim, wprawnym uderzeniem kantu dłoni przełamał krzywo zrośniętą kość. Nie zważając na dziki wrzask małej pacjentki, naciągnął chudziutkie ramię i prawidłowo ułożył kość. Z pomocą Adamsa starannie przywiązał je do kija.

– Tak ma nosić przez pięć tygodni – przykazał ojcu dziewczynki. – Zły to chirurg, co nie nastawia złamań – skarcił Adamsa. – Należy ćwiczyć na zwierzętach, choćby na bezpańskich psach – dodał z przyganą.

Trzeba było teraz wysprzątać izbę zamienioną w salę operacyjną. Zetrzeć stół, zmyć krew z desek podłogi. Krzątali się przy tym Ingyar i Rokka. Adams znowu awansował. Rokka pochlipywała, aż Symmachs lekko ją szturchnął.

– Niech ona się cieszy, że mały będzie żył. Machając jedną gałęzią, też sobie poradzi – powtórzył cudzą myśl.

Hjalmir odbierał umówioną zapłatę. Rokka odliczyła osiem syceli, ponadto miała wyprać i pocerować ubranie chirurga. Ojciec dziewczynki ze złamaną ręką odstąpił Hjalmirowi na godzinę jedną ze swoich niewolnic. Chirurg najpierw narzekał, że za stara i za chuda, ale w końcu się zgodził. Za przecięcie karbunkułu dostał dzbanek samogonu i pół sycela.

69.

Świeżo wyszorowana izba pachniała mokrym drewnem, w powietrzu jeszcze unosiła się para wodna. Hjalmir wrócił już po odebraniu zapłaty. Niewolnicy stali po kątach, wolni siedzieli na ławach, a przy stole obok Hjalmira zasiadł sam gospodarz. Usługujący Adams zajął miejsce pod ścianą. Inni też wracali do izby; wspomnienie makabrycznych popisów Hjalmira traciło na wyrazistości, a głód dawał o sobie znać. Adala przycupnęła na ławie, opróżniając miskę ze strawy. Obok niej usiadł Symmachs; dalej Illation starał się, aby zupa nie ściekała mu z ust. Niemal wszyscy domownicy zgromadzili się w izbie biesiadnej. Co jakiś czas rzucali na gościa ukradkowe spojrzenia: wyłuskiwali z półmroku świeże plamy krwi na jego tunice; przyglądali się sękatym ramionom, masywnym dłoniom, którymi właśnie wyłamywał kurze udko. Hjalmir milczał, świadom wrażenia, jakie wywiera.

Przyszła Renata. Na Adamsa jej obecność wywierała materialny wręcz wpływ. Zerkał w jej kierunku, jakby na sali oprócz niego istniała tylko ona. Nie przeszkadzało mu, że chowała się gdzieś w cieniu, z dala od okna. Doskonale potrafił wyobrazić sobie jej opuszczone powieki i długie, gęste rzęsy.

Hjalmir wolno obrócił masywną głowę. Był bystrzejszym obserwatorem niż inni.

– Mam jeszcze jedno zadanie do wykonania w tym domu – powiedział głośno. – Zlecił je mój dowódca, sotnik Drubbaal.

Renata zadrżała, Adams też. Symmachs rozdziawił gębę.

– Dobrze, że tu jesteś, Pięknooka.

– Nic mi nie dolega.

– To się jeszcze okaże… Mój dowódca chce, abym zbadał, czy jesteś nadal dziewicą, Pięknooka. Taki mi dał rozkaz.

– Co!? – żachnęła się. – Jak zbadać…?

– Zwyczajnie: dwoma palcami. – Zadudnił rubasznym śmiechem. – Ułóż się na stole i rozluźnij swoje szatki. Adala przyniesie lampę oliwną, żeby było jaśniej.

Adams poczuł, jak krew uderza mu do głowy.

– Skoro pan Drubbaal tak rozkazał… – wmieszał się Hrabban. Nie mógł jej mieć, ale mógł się za to zemścić. – Należysz do niego.

Bokserowaty zasłonił sobą drzwi, żeby Renata nie uciekła. Obejrzenie tak pięknej dziewczyny było nie lada gratką. Illation zebrał się z ławy i zajął miejsce przy oknie.

„Z pewnością nie ma na sobie stroju. Zakłada go w domu dopiero na wieczór…”, pomyślał Adams. W bezsilnej wściekłości rozglądał się za jakimś drągiem. Nie miał szans. Hjalmir był przy pałaszu, a przecież Adams miałby przeciw sobie także innych.

Popchnięta do przodu, Renata znalazła się na środku izby. Jeden jej ruch i obaj synowie Hrabbana rzuciliby się, aby zedrzeć z niej odzienie. Niedostępna, a na dodatek dumna i pewna siebie kobieta była wreszcie w ich zasięgu.

– Dobrze – powiedziała Renata. Spojrzeli na nią jakby zdziwieni.

– Ale dwie rzeczy: bez mężczyzn, świadkami będą tylko Raachill, Adala i Rokka; i druga rzecz: okaż simbolon na dowód, że to rozkaz Drubbaala, któremu muszę się podporządkować.

– Jaki simbolon…?

Sotnik Drubbaal podzielił dla mnie simbolon. Tylko posiadacz drugiej połowy może przynieść mi jego rozkaz. – Nerwowym ruchem wyszarpnęła zza pazuchy kawałek ceramiki. – Innych poleceń, nawet mojego pana, mogę nie wykonywać, a jeśli mnie zmusisz, to on się za to zemści na tobie…! – Jej dłoń dzierżąca połowę simbolonu drżała nerwowo.

Hjalmir milczał.

– No, pokaż drugą połowę, i wtedy niech oni wyjdą albo zapomnę o tym, co powiedziałeś!

– Pokaż tę tabliczkę. Tu, do światła.

– Jest na niej imię Drubbaala. – Adala nachyliła się z lampką. – To jest simbolon Drubbaala.

Hjalmir nic nie powiedział, umiał przecież czytać.

– Jednak sotnik powiedział wyraźnie. Nalegał, żebym cię zbadał. Widać zapomniał o tabliczce…

– Gdyby rozkazał, miałbyś simbolon ze sobą. To nie jest rozkaz, a jeśli zrobisz to przemocą, chirurgu, to ja nigdy nie zapomnę tego upokorzenia. Wszystko zrobię, żebyś trafił do linii, do pierwszej linii, i zginął.

– Możesz tego nie mówić. Stale jestem na Linii. Nie podniosę ręki przeciw żonie mojego dowódcy. Sam utnę taką rękę. – Ostatnie stwierdzenie zabrzmiało bardzo wiarygodnie. Adams odetchnął głęboko. Wiedział, że gdyby Renata sama się nie obroniła, on nie zdołałby jej pomóc.

Cisza przedłużała się. Zapanowała nieprzyjemna, ciężka atmosfera. Nikt nie chciał wywołać gniewu Hjalmira, wielkiego chirurga i żołnierza, właśnie upokorzonego przez nie lubianą nietykalską.

– Nalej nam! – powiedział Hrabban, przerywając wreszcie milczenie.

Adams skwapliwie wypełnił oba cynowe pucharki.

– Chciałem jeszcze z tobą porozmawiać – Hjalmir zwrócił się do gospodarza – na osobności.

Wszyscy chętnie opuścili izbę. Jedynie Adams pozostał w gotowości z dzbanem wina. Próbował złowić spojrzenie wychodzącej Renaty, ale ona uparcie gapiła się w ziemię.

– Dolej gospodarzowi i też wyjdź. – Chirurg wzmocnił rozkaz stanowczym gestem dłoni. – Zaczekasz w sieni.

Rozmowa w cztery oczy przeciągała się. Zza kotary dolatywały tylko pojedyncze słowa. Liczby i kwoty. Inni domownicy gdzieś się pochowali, może w oczekiwaniu burzy.

Adala nadeszła cicho jak kot i lekko dotknęła jego ramienia.

– Wiesz, o czym mówią? – szepnęła. Adams przecząco pokręcił głową.

– A ja wiem.

– Nie daj się prosić. Powiedz.

– Dla mnie to nic dobrego. – Podsunęła kubek. – Więcej roboty w gospodarstwie. Hjalmir kupuje niewolnika.

Adams spojrzał na nią pytająco.

– Tak, tak, ciebie. – Sączyła wino, zerkając na niego.

– Jak to?!

– Zwyczajnie. Zgodzili się na sześćdziesiąt syceli. Myślę, że jesteś więcej wart. Ale ojciec nie chce mu odmówić.

Adams zadrżał. Wypiła wino do dna.

– Dolej mi jeszcze.

Hrabban nie pozwalał pić domownikom. Zobowiązał Adamsa do pilnowania dzbana. Nie widziana przez innych, Adala korzystała więc z okazji. Adams popatrzył znacząco na dzbanek.

– Przecież to z powodu twego odejścia.

– Odejścia?

– Jeszcze nie rozumiesz? Pójdziesz z Hjalmirem.

– Gdzie Renata? Muszę z nią porozmawiać.

– Renata i Renata. – Oczy Adali nabrały soczystej niebieskozielonej barwy. – To ja będę miała kłopot, a nie ona.

Adams napełnił jej kubek.

– Pamiętaj, że chirurg nie powinien zażądać więcej niż dziewięćdziesiąt syceli wykupnego – powiedziała. – Zbierz te pieniądze jak najprędzej – rzuciła. Opróżniła kubek i szybko odeszła.

Spojrzał za nią i też wypił parę łyków. Okazja była ważna. Wino pite wprost z dzbana śmierdziało drożdżami mocniej niż z kubka.

– Wodogłów! – dobiegł krzyk Hrabbana. Adams posłusznie wrócił do izby.

– Dolej.

Wina jeszcze starczyło.

– To jest twój nowy pan. – Hrabban wskazał ręką chirurga. – Pójdziesz za nim i będziesz słuchał wszystkich jego poleceń. Jesteś wart sześćdziesiąt syceli.

– Myślę, że nie przepłaciłem – powiedział Hjalmir.

– A kto będzie pielęgnował Eluwę? – Adams zasiał przygotowaną wątpliwość. – Przecież to mnie pouczyłeś, panie, jak to robić.

– Nie bądź krnąbrny, niewolniku. Eluwa i tak umrze. Sam widziałeś szarą tkankę w kikucie. Zresztą Pięknooka potrafi zmieniać szarpie. Już to nieraz robiła.

– Symmachs! – wezwał syna. – Przypilnuj, żeby Wodogłów spakował swoje rzeczy. I żeby nie spakował czego innego.

Symmachs nie okazał zdziwienia. Wieść o sprzedaniu Adamsa zdążyła się rozejść.

– Kiedy wyrusza?

– Zaraz.

– Zbieraj się. – Symmachs popchnął Adamsa kułakiem. – No, już.

Rzeczy Adamsa zebrało się na tłumok. Ot, wypłowiałe łachy, chociaż starannie pocerowane. Celowała w tej robocie Adala. Gotówki Adams nie uskładał żadnej, bo i jak?

Symmachs znów chciał go szturchnąć, ale Adams nie pozostał mu dłużny: mocne pchnięcie i Bokserowaty runął jak długi.

– Będziesz tarmosił legionowego niewolnika?! – Adams zacisnął pięści. Znał swoje prawa, a poza wszystkim miał ochotę przyłożyć Symmachsowi. Mimo że tamten silniejszy, Adams był wyższy, miał dłuższe ramiona, a od dawna nie był w tak dobrej formie fizycznej.

Symmachs jednak zawiódł. Zbyt często go bito, aby zachował sztywny kark. Podniósł się z podłogi i tylko łypnął krzywo.

– Tyle twojego – rzucił, pogardliwie wykrzywiając usta. – Już żadna panna nie będzie cerować twoich łachów. Na Linii kobiet nie ma, chyba że Czarne… No, już. Zbieraj swoje łachy, śmieciu!

– Też trafisz na Linię.

– Ale wcześniej Czarne ciebie zeżrą i wysrają.

Nie można było awanturować się bez końca. Hjalmir chciał wyruszyć, a przecież nie wolno było rozzłościć właściciela. Adams pobiegł po schodach.

– Jasne. Biegiem na talerz do Czarnego! – krzyknął za nim Bokserowaty.

– Dużo rzeczy jak na wiejskiego niewolnika – ocenił Hjalmir. – Jak to weźmiesz?

– Tak. – Adams zawiązał worek sznurem, którego końce przywiązał do rogów wora, tworząc prymitywny plecak.

– To legionowy sposób. Skąd go znasz?

– Nie służyłem w legionach, panie. Zawsze tak nosiłem bagaże – skłamał Adams. Nie pamiętał nawet, skąd znał ten sposób robienia prowizorycznego plecaka. Może gdzieś o tym czytał.

Hjalmir skrzywił się na słowo „legiony”, jednak dalej nie dociekał. Dołożył Adamsowi swój bagaż, a sobie zatrzymał bukłak i torbę z jedzeniem. Adams starał się ułożyć bagaż w zgrabny pakunek, którego ostre krawędzie nie dotykają pleców. Weszła Adala.

– Ojciec chciałby pana widzieć – powiedziała. Hjalmir bez pośpiechu zebrał się od stołu.

– Jemu też coś dolega? – Wykrzywił gębę w uśmiechu. Przerażona Adala nie odpowiedziała uśmiechem, więc tylko prychnął coś niemiłego pod nosem. Poszedł łyknąć strzemiennego z gospodarzem.

Korzystając z okazji, przybiegła Renata. Adams złapał ją w ramiona.

– Nie. – Wymknęła mu się. – Ktoś może zobaczyć. Sięgnęła za pazuchę.

– Masz skorupę. - Podała mu mocno wykrojone slipy ze zmyślnie uformowanym obłym pojemnikiem z przodu.

Postukał w niego palcem: blacha obszyta płótnem.

– Wszędzie jest wszyty łańcuch, jak zaciśniesz w pasie, nie da się zedrzeć – powiedziała. – Noś na przepaskę i nie zdejmuj nigdy…

– Za co ją kupiłaś?

– Miałam zaoszczędzone. Adala pożyczyła mi resztę.

– A simbolon? Ja chcę mieć twój simbolon.

Spojrzała na niego spłoszona. Przysiągłby, że w jej oczach zakręciły się łzy.

– Kiedy miałam go zrobić? Czasu zabrakło, a przecież nawet nie byłam pewna, czy chciałbyś…

– Tak, tak i tak.

Popatrzyła na niego przeciągle. Znowu go urzekła.

– Masz przecież mój simbolon. Trwalszy niż gliniany, bo nie można go zgubić. – Patrzyła mu w oczy. – Tylko ty nie zapomnij mnie, ja zaczekam.

– Wrócę.

Rzuciła mu szybkie spojrzenie i pociągnęła ku sobie. Jeden, dwa pocałunki, i zaraz musiała uciec, bo ktoś nadchodził. Jeszcze miał w oczach jej spojrzenie.

– Idziemy – zabrzmiało jak komenda wojskowa. Powlókł się za Hjalmirem.

Загрузка...