Najpierw skierowali się przez miasto, a potem w górę, ku Mehz Khinnom. Podchodzili coraz węższą ścieżką, biegnącą stromymi zakosikami wśród zarośli. Wreszcie sterty porzuconych rupieci i gnijących odpadków pokazały, że dochodzą do głównej drogi wiodącej w dolinę. Dalej szli w smrodzie śmietnika, otoczeni kłębami wypasionych much.
„Czy tu inaczej być nie może, jak duszno i wilgotno…?”, pomyślał Adams z niechęcią.
Sznurki prowizorycznego plecaka wrzynały się w ramiona, tłumiąc natrętne myśli. Został wyrwany z nowego środowiska, akurat kiedy wspiął się na szczyt dostępnej hierarchii. Przyzwyczaił się do swojego statusu i nie pragnął zmiany. Właśnie w Dolnym Mieście, wśród ludzi żyjących według czasem odrażających reguł, zaznał najgorszego w życiu, ale i spotkał to, co najlepsze. W miarę jak odległość rosła, wracały wspomnienia wcześniejszych przeżyć z tej niezwykłej wędrówki, a miesiące spędzone w niewoli u Hrabbana jakby się oddalały.
„To nie był epizod”, pomyślał.
– Wrócę tu po nią – dodał pod nosem.
– Co chcesz? – Hjalmir odwrócił się z życzliwym uśmiechem. Choć wspinali się na próg doliny, szło mu się lekko, bo Adams dźwigał bagaże.
– Nic ważnego. Ciężko nadążyć.
– Brzmiało to inaczej. Przy obcych kończ zdanie słowem „panie”. Mnie to nie robi różnicy, ale innym tak.
„Spory awans”, pomyślał Adams. „Zaczęło się od śmieciu, a teraz nawet panie nie musi być”.
– Żałuję, że mnie kupiłeś. Nauczyłem się żyć u Hrabbana – powiedział.
– Nie żałuj. Skoro poradziłeś sobie u Hrabbana, to i do życia w legionie przywykniesz. Nie pierwsza i nie ostatnia zmiana.
Hjalmir zwolnił, by nie złapać zadyszki. Adams przestał zostawać z tyłu.
– Służba chirurga wojskowego nie jest niebezpieczna – powiedział Hjalmir. – Nie zabiją cię, chyba że przypadkiem. Na akcję biorą rzadko, a i wtedy idziesz do walki jako ostatni. Potrzebują chirurga. Legioniści na ogół płacą, kiedy dostaną żołd. Nie chcą zadzierać z katrupem.
– Katrupem…?
– Katrup to dla nich chirurg. Forsa sama szybko się zbiera. Wykupisz się ode mnie. To będzie dziewięćdziesiąt syceli.
– Przecież zapłaciłeś za mnie tylko sześćdziesiąt!
– Po pierwsze, nauczysz się ode mnie zawodu chirurga, a to kosztuje – urwał, jakby oczekując zaprzeczenia. – Po drugie, i najważniejsze, ocaliłem ci życie – dodał po chwili. – Twoje życie jest warte więcej niż trzydzieści syceli.
– Życie…?
– Drubbaal wie o tobie i Pięknookiej. Nie przybył tu ze mną, bo ciągle podchodzą watahy Czarnych i nie wiadomo, czy im się nie zachce pchać na Przełęcz. Jakby nie zobaczyli znaku sotnika, na pewno by spróbowali ataku.
Adams nie odpowiedział. Nie miał przecież pojęcia, ile Hjalmir naprawdę wiedział.
– Renata powinna pozwolić się zbadać – ciągnął chirurg – żeby rozwiać podejrzenia. Gdyby Drubbaal ze mną tu przybył, byłby to ostatni dzień w twoim życiu.
– Nie z powodu badania.
– Taak…? – Hjalmir uśmiechnął się ironicznie. – Dla mojego dowódcy nie miałoby to większego znaczenia. I tak by cię zabił. Lubi zabijać.
Adams patrzył na niego nieruchomym wzrokiem.
– Ruszaj. Zrobimy postój przy ogniach. Zjemy coś.
Na progu ponad lasem, gdzie Mehz Khinnom rozszerza się i wypłaszcza, mrok był głębszy niż w lesie. Kłęby szarej mgły snuły się tak gęsto, że wydawały się czymś solidniejszym niż tylko chmurą. Przypominały grzbiety jakichś wijących się stworów. Czarny dym zmieszany z mgłą gryzł w gardło i zmuszał łzy, by pociekły.
„To nie może być prawda”, pomyślał Adams.
Gęstsze pasma mgły niosły ze sobą drobniutkie kropelki wody, które nieco tłumiły ostry smak dymu. Po kościach ciągnął przejmujący ziąb, uczucie, od którego Adams zdążył odwyknąć.
Z mgły wyłonił się czyjś wózek. Stary, zgarbiony mężczyzna wrzucał odpadki do płomienia.
– Ghyzz…! Ghryzz…! – rozległo się gardłowe rzężenie. Starzec odskoczył, kuląc się instynktownie.
– Addulh! Addulgh! – zawtórował drugi nieludzki głos. Wyłoniły się cudaczne stwory, wyciągające ku staremu zniekształcone ramiona o bezwładnie zwisających dłoniach.
„Czarne…”, Adams rozglądał się za poręcznym kamieniem. Wychudły człowiek, cofający się lękliwie przed maszkarami, zbliżył się niebezpiecznie do płonącej czeluści.
– Tylko tam nie wpadnij, dziadek! – rozległ się donośny głos. Towarzyszył mu wybuch tubalnego śmiechu.
Starzec podbiegł do wózka i zaczął odciągać go za dyszel.
– Wrzucaj, wrzucaj. Nie będziesz przecież tego z powrotem zwoził do miasta.
Adams schylił się, sięgając po kamień.
– Niee… Zostaw. Chłopaki żartują – mruknął Hjalmir.
Oba potwory miały nieludzkie głowy o potężnych kłach, zakręconych rogach i torbiaste cyce pokryte gruzłowatymi brodawkami. Wywijały trzymanymi w rękach długimi ogonami.
„Ręce o dwóch dłoniach każda…”, zauważył Adams.
Nagle w stronę poczwar wystrzelił długi strumień płomienia. Oba potwory gwałtownie odskoczyły.
– Nie żartuje się przy płomieniu w Mehz Khinnom. A nuż mu się coś nie spodoba… – Roześmiał się Hjalmir. – A wy co, jeszcze nie w karczmie, a już ludzi straszą, hę…?! Do miasta sił wam braknie.
– Starczy, starczy, Mistrzu – powiedział potulnie potwór z dodatkową kozią głową na piersi.
– A którześ ty?
– Korpuśny Chetti. – Potwór wyciągnął na powitanie sękatą, ludzką dłoń. Kozi łeb przegiął się bezradnie w bok. Chetti cuchnął zaparzonym, sfermentowanym potem.
Hjalmir skrzywił się.
– Cuchnie ścierwo. Wszystkie panny uciekną z miasta.
– Nie było kiedy wymoczyć.
– Dłoni nie wyczyściłeś z mięsa. Zgnije ci ta ozdoba. Wyrzucisz, ledwie zejdziesz do Krum.
– Udała się nam potyczka. Sotnik dał przepustkę na dwa dni, to my biegiem, Mistrzu. Nie było co zwlekać.
– Aż przepustkę…?
– Zakradliśmy się daleko w mrok, wzdłuż Nocnej Grani. Dwie gabery poszły za nami. Wzięło się też trochę brańców.
– Nie próbowałeś zaznać tej swojej pani? – Hjalmir spytał drugiego żołnierza.
– Gdzieżby tam… Jeszcze mi zdrowie miłe.
– Za to teraz cały w niej siedzi! – zarechotał Chetti.
– Napij się z nami, Mistrzu. Za to zwycięstwo.
– A co tam macie?
– Zwyczajnie. Destylat.
– Pędzony ze ścierwa…? – skrzywił się Hjalmir. Jednak usiadł na kamieniu. Adams na sąsiednim.
– Rzetelny, kwaterunkowy. Ale pies wie, z jakiego psa robiony. Chetti usiadł naprzeciwko Hjalmira. Obok niego żołnierz.
Obaj ściągnęli z głów potworne łby. Korpuśny miał zaciętą twarz o mocnej szczęce, przeciętą biegnącą od czoła do żuchwy szramą, i zimne, niebieskie oczy. Żołnierz, o rudej, polepionej potem, przerzedzonej czuprynie i cofniętej żuchwie, wyciągnął z zawiniątka gąsiorek i podał dowódcy.
– Żebyśmy na przepustce w ładniejszych pannach siedzieli. – Chetti wzniósł toast.
Gąsiorek dotarł do Hjalmira, który pociągnął haust, wytarł usta rękawem, złapał oddech i podał Adamsowi naczynie. Mały łyk podziałał jak uderzenie. To nie mógł być tylko etanol.
– To nie był Płomień Niezgody – Adams chciał lepiej poznać miejscowy folklor.
– Rozgorzał Płomień Kłamstwa – wyjaśnił Hjalmir.
– Jakie tam kłamstwa – obruszył się Chetti. – Ot, żartowaliśmy trochę.
Milczący dotąd żołnierz nagle się rozgadał. Niestety, bardzo się jąkał. Coś wywodził, stukał Adamsa łokciem w bok.
Wreszcie przyszło zostawić urlopowanych legionistów. Hjalmir szedł ciężko, sapał, pocił się intensywnie. Adamsowi łatwiej było dźwigać worek. Jednak w marszu chirurg trzeźwiał i stąpał szybciej. Nad polaną ścieżka znowu zaczęła się wznosić. Podejście osypującym się szutrem zrobiło się uciążliwe. Nadal szli w gęstej mgle, która skraplała się na odzieży. Adams sięgnął językiem po wiszącą z nosa kropelkę wody.
– Naszło tego cholerstwa. Ale zimno! – burknął Hjalmir. Adamsowi nie było zimno: ciężki bagaż grzał w plecy, choć ubranie nasiąkało wilgocią.
– Wyżej będzie lepsza pogoda. – Hjalmir przystanął dla złapania tchu.
Trudno było w to uwierzyć.
– Najwyżej dwie godziny podejścia. – Chirurg jeszcze nie uspokoił oddechu. Nie był otyły, ale nadwaga utrudniała mu wędrowanie po górach. Alkohol we krwi dobijał serce.
Wyżej trzeba było przekroczyć piarżysko schodzące z bocznej doliny. Był to przykry, ruchomy piarg, chociaż niektóre wanty miały rozmiary po parę metrów. Jeden ruch kiwającego się głazu mógł obciąć stopę. Drogę wyznakowano tutaj kopczykami. Spod piargu wyzierały kałuże wody, może rozlewał się w nie strumyk.
Opar mgły skończył się nagle, jakby ucięty. Wyszli ponad chmurę. W górę zadzierały skalne bastiony; dolina nastromiła się, wyżej przechodząc w żleb opadający spod pasa skał. W dole ciemnoszara warstwa wypełniała dolinę, nie wychodząc jednak poza jej granice. Gdzieś za lesistym progiem niknęło Krum; aż po horyzont jaśniała srebrzysta tafla wody.
Przemoczone odzienie nie chroniło przed wiatrem. Hjalmir rozglądał się po skałach spiętrzonych nad doliną.
„Szuka jakiegoś przejścia czy co…?”, pomyślał Adams.
Hjalmir machnął ręką, żeby iść dalej. Piarg osypywał się przy każdym kroku. Kopczyków tu nie było.
Nagle znad wanty wychynął zarys ramion i hełmu.
– Stać! Kto idzie?!
Legionista mierzył do nich z kuszy. Drugi wychylał się zza kamieni.
– Nie pytaj, synu, kto idzie. Sam podejdź i się przyjrzyj, jak mówi regulamin służby. Z tej odległości sprawdzany może powiedzieć cokolwiek, a ty uwierzysz. – Hjalmir pokiwał głową. – Jakiś młody – powiedział do Adamsa.
– To ryzykowne. Z wartownika się nie żartuje.
– Oni wszyscy mnie tu znają. Ja ich jeszcze lepiej, bo i od środka…
– To Katrup? – doleciało niepewne pytanie.
– A jak myślisz?
Jeden z legionistów wyszedł ku nadchodzącym. Pozostali dwaj osłaniali go z tyłu.
– No, wreszcie regulaminowo – powiedział Hjalmir. – A co to te kusze? Nie wzięliście na patrol obrzyna?
Żołnierz poznał Hjalmira. Broń przewiesił przez ramię.
– Sporo broni przepadło w ostatniej potyczce.
– Sotnik jest na przełęczy?
– Na Nocnej Grani. Pachoma też nie ma. Chetti zeszedł na przepustkę.
– Spotkaliśmy Chettiego. To kto wami dowodzi?
– Na popasie jest Hugge.
Żołnierze Huggego nie znali Hjalmira. Mogli zachować się nieprzewidywalnie. Tego decymusa spotkał ledwie parę razy.
Wszyscy trzej legioniści podeszli ku nim. Adams nie mógł uwolnić się od niechęci do żołnierzy. Barwa mundurów, dialekt, którym mówili, wyższość w sposobie bycia – zniechęcały. Nie potrafił traktować rosłych, pewnych siebie żołdaków inaczej jak najeźdźców. Choć Adams był wyższy od większości mieszkańców Krum, wśród legionistów nie wyróżniał się wzrostem.
– Miałeś, panie, sam wrócić – powiedział korpuśny, dryblas o czerwonych, bezrzęsych oczach i posiwiałej na skroniach czuprynie. Nie używał dialektu żołnierskiego. Widać podoficerowi nie wypadało.
– Kupiłem niewolnika. Pomocnika.
Bezrzęsy przeniósł taksujące spojrzenie kaprawych ślepi na Adamsa.
– Będzie roboty dla dwóch. Zebrało się za ostatnie dni.
– Parę dni mnie nie ma, to zaraz z oddziału ręce i nogi odpadają, człowiek nie nadąży przyszywać. – Chirurg wyszczerzył zębiska w uśmiechu.
– Młody, coś chuderlawy. – Korpuśny wskazał podbródkiem na Adamsa. – Podoła służbie?
„Właściwie fajny komplement”, pomyślał Adams.
– Silny jest. A do jego roboty potrzebne lekkie ręce.
Adams zauważył, że zaprawieni w bojach żołnierze obawiają się chirurga.
– Kto był u was za katrupa? - rzucił Hjalmir.
– Jorge-Grizius.
– Uff… – stęknął. – Ożesz ty… Ten to ma łapska. To już lepiej wpaść między żarna.
– Przyzwyczailiśmy się.
– Urządzicie sobie przy mnie święto niedoszłych kikutów.
– Idą już z dołu z wodą? – podoficer zmienił temat.
– Nie spotkaliśmy.
Znowu trzeba będzie ssać szmaty. – Skrzywił się żołnierz. Nie przestawał żuć liści, co chwilę spluwał czerwoną śliną. Nie było i wiadomo, czy to sok, czy krew z dziąseł.
– Kłopoty z wodą?
– Od wczoraj. Wszystko poszło na mycie rannych.
– Zbierze się znowu. Potrzebuję obstawy. Inni wasi żołnierze też mnie nie znają.
– Jasne. Dalchow, doprowadźcie katrupa do oddziału – rozkazał kusznikowi.
Chirurg z Adamsem ruszyli w ślad za przewodnikiem. Patrol znikł wśród want piarżyska.
Nikła ścieżyna wiodła trawersem pod skały ograniczające żleb od lewej; następnie w górę, stromo w zakosiki spróchniałą grzędą. Na razie nie trzeba było używać rąk. Żołnierz nonszalancko niósł kuszę na ramieniu.
Na kulminacji grzędy napotkali drugi posterunek. Minęli nabitą na długą tyczkę ogromną czaszkę Czarnego z nadzwyczaj okazałymi, falującymi rogami, niżej na poprzecznym drzewcu wisiał prostokąt grubej, czarnej tkaniny utkanej z jego sierści.
„Na czas deszczu muszą to chyba ściągać, bo wylinieje”, pomyślał Adams.
Dalchow zamiast hasła wywołał po imieniu wartownika i zawrócił na dół.
Obozowisko znajdowało się z dala od przełęczy, w wiszącej dolinie, dobrze osłoniętej skałami od grani. Zastali w nim jedynie trzech żołnierzy i kilkunastu rannych, na ogół Golców odbitych z transportów, jak powiedział Hjalmir. Zdrowi brańcy siedzieli w kucki, zawinięci w pledy, skuci łańcuchami. Pilnował ich czarnoskóry legionista ze stalowym hakiem zamiast lewej dłoni.
– Jakoś nie są zachwyceni… – mruknął Adams. Hjalmir zerknął krzywo.
– Po tamtej stronie są zupełnie bezwolni. Nie zdarza się, żeby wrócili do transportu, ale w obozie na ogół ich się nie rozkuwa. Na dół każdy sprowadza swoich brańców zwykle w łańcuchach – powiedział. – Czyi są ci tutaj? – rzucił do strażnika.
– Zależy który. Ten spory, łysy, i ta kobieta koło niego to dziesiętnika Huggego. – Wskazał hakiem strażnik. – A ta czarnula mnie przypadła.
Tęga dziewczyna spojrzała na niego spode łba, zgarbiła się i mocniej zaciągnęła szarą koszulę na piersiach.
– Po tamtej stronie lazła goła, a tutaj wstyd już wrócił – skwitował szyderczo chirurg. – Badanie, czy jest zdrowa, kosztuje pół sycela. Znaczy: ogólne oględziny i sprawdzenie, czy nie ma wszy ani świerzbu.
– Dużo. Nie jest tyle warta. – Bezręki pokręcił nosem. – Wszyscy wzięci są bardzo marni, pójdą pewnie na tarcze.
– Stwierdzenie, czy nie ma syfa, kosztuje drugie pół sycela – chirurg nie ustępował.
Żołnierz zrobił głupią minę.
– Śmierć na syfa to podła przypadłość. Gnijesz za życia. Ciało odchodzi od kości. Ale przeszkadza ci to tylko do momentu, zanim nie zidiociejesz do reszty, potem już lżej…
Żołnierz nie odezwał się.
– Stale pracujesz, panie – szepnął Adams.
– To lżejsza praca niż krojenie, a równie pożyteczna. Ta cycata, tęga czarnula ma dla niego większą wartość, niż powiedział. Chodź, obejrzymy rannych. Pewnie i co skroimy.
Rannych było trzech legionistów. Mieli głębokie, choć krótkie cięcia, a jeden ślady ukąszeń, jakby ludzkich zębów. Adams nie spodziewał się takich obrażeń.
– Jego nie pogryzł człowiek – wyjaśnił chirurg. Zmierzył zasięg rany. Ledwie sięgał od końca do końca, rozcapierzając dłoń. – Widzisz…? – uczył Adamsa. Legionista cierpliwie leżał. – Gdy uważnie obejrzysz ranę… O, tu. – Przejechał palcem po spuchniętej linii. – Tutaj busierec wyciągnął zęby… Wychodzące z rany kły zrobiły te boczne cięcia.
– Barber ciął go przez pysk, dlatego mnie puścił.
– Tylko raz zacisnął szczęki, ale nie poprawił. Nie rozżarł tej rany.
Ranę już umyto. Skóra wokół niej była mocno zaczerwieniona, brzegi uniesione i rozsunięte, wewnątrz widniał rozszarpany mięsień.
– Trochę szycia, hę! – Hjalmir rzucił uśmiech pacjentowi.
– Nie odetniesz mi, panie, ramienia?
– Wasz katrup by uciął…?
– Milczenie żołnierza było wymowne.
– Trzy sycele będzie za szycie.
Rany pozostałych też wymagały szycia. Hjalmir rozpakował swoje rzeczy.
– Twój kolega to niezły rzeźnik – powiedział Adams. – Żeby amputować ramię w takim stanie…
– Grizius właściwie ma rację. Mała szansa, że to nie zagnije. Ukąszenia Czarnych paskudnie się goją.
– Trzeba odkazić.
– Znowu te twoje teorie, hę…?
– Właśnie. Trzeba tę ranę myć i myć.
– Wody już nie ma. Zbierze się dopiero trochę na rano.
– Przemyć wódką, samogonem.
– Dobrze. Tak zrobimy. Jak żadna z tych ran nie zropieje, dostaniesz pół sycela.
Adams pokręcił głową.
– Zropieje na pewno. Ale może obejdzie się bez amputacji.
– Cha, cha, cha…! Toż ja nie mówiłem, że zamierzam ci dać te pół sycela…
Rany żołnierzy Adams przemył ich własną wódką; rozwierał je i wymuszał krwawienie. Dwóch cicho syczało, trzeci tak zacisnął zęby, że słychać było zgrzytanie. Cięcia zostały zadane pazurami Czarnego.
Hjalmir zszył pogryzionego.
Przyszła kolej na pociętych.
– Wolisz, żebym ja to zeszył za półtora sycela, czy mój niewolnik za pół sycela? – powiedział do pierwszego, zanim Adams zdążył zaprotestować.
Pierwszy z nich wybrał fachowca, drugi debiutanta. Adams uważnie śledził pracę mistrza. Hjalmir szył rozdartą skórę na plecach żołnierza. Ponure zadowolenie nie opuszczało jego gęby.
„Lubi być podziwiany…”, pomyślał Adams. „Każdy naukowiec lubi być podziwiany”, poprawił się w myślach.
Kiedy wypadła jego kolej, wymył zakrwawioną igłę w wódce, jedwabne nitki też zamoczył. Hjalmir pokiwał głową z uznaniem. Doceniał teatr, ale nie miał przekonania do Adamsowych guseł.
Szycie nie było trudne. Ranę dało się ściągnąć palcami. Kłopot sprawił węzełek. Adams wiedział, że chirurdzy zakładają każdy szew osobno, przerywał więc pracę co ścieg i wiązał końce. Nie potrafił powtórzyć sposobu szycia Hjalmira, który używał jednej nici, zawężlając kolejny szew na poprzednim.
Odciął nożem końce nitek i ranę zabandażował.
Hjalmir przyglądał się jego robocie. Pacjent odliczył mu pół sycela należności.
Pod wieczór Hjalmir postanowił wyjść na spotkanie wracających decym Pachoma i Quirinu. Czasami każda minuta mogła mieć znaczenie dla transportowanych rannych.
Najpierw wspięli się niewyraźną ścieżyną po piargu do posterunku na kulminacji grzędy, następnie łatwa wspinaczka w dobrze urzeźbionej skale wyprowadziła ich na grań. Dalej, nie przekraczając jej, samym ostrzem lub zasypanymi szutrem półkami wiodła powietrzna ścieżka ku Mrocznej Przełęczy. Stamtąd otwarł się niezwykły widok: Z prawej w dole wybrzeże i Krum, z niewielkim kształtem trupiej głowy – warowni, dalej kilka innych, małych osad. Od lewej rozpościerało się nieznane pustkowie, rozległy, łagodnie opadający płaskowyż.
Zeszli na siodło Mrocznej Przełęczy, zaznaczone kilkoma wysokimi kopczykami z płaskich want.
Stąd wyraźna ścieżka sprowadzała ku płaskowyżowi. Tutaj teren wyglądał jeszcze bardziej pusto niż od strony Krum. Niebo ciemniało na horyzoncie, jakby osłonięte od słońca piłą skalnej grani. Skała była tu szara, bez liszajów, porostów czy poduszek mchu. Przysypana drobnym żwirkiem lub grubszym piargiem. Poniżej przełęczy ślady ścieżek wydeptanych przez żołnierzy ginęły wśród leżących równo, jakby ułożonych bezsensowną pracą olbrzyma, okazałych, płaskich want. Skała wietrzała kolejnymi warstwami, kiedyś mozolnie osadzonymi przez wodę. Jedyną roślinnością były kłęby suchych, kolczastych gałęzi. Niektóre leniwie toczyły się z powiewami wiatru. Czasem zatrzymywały się za wantami. Miejscami wszystkie pustacie między wantami zatkane były kłębami cierni.
– Uważasz, panie, że ci dwaj podrapani umrą od tego?
– Niby dlaczego?
– Skoro zakażenie tego ramienia da się powstrzymać tylko odcinając rękę…
– Z pojedynczych zadrapań Czarnego da się wyjść, chociaż się długo ślimaczą. Pogryzione ramię to gorsza sprawa.
Zbliżał się ku nim powracający oddział. Żołnierze prowadzili grupę ludzi. Legioniści maszerowali raźnie, z bronią na ramionach; niektórzy pogwizdywali. Brańcy zawinięci w pledy szczękali łańcuchami.
Na czele szedł oficer w szkarłatnym płaszczu, w kilcie o zielono-czerwonym tartanie, napierśniku i hełmie z grzebieniem. Nieco niższy od Adamsa, atletyczny podobnie jak Hjalmir, ale nie tak kwadratowy. Uśmiechnął się do chirurga.
– Szybko zeszło w Krum, Mistrzu. Tęsknota za robotą wzięła?
– Tam też było trochę roboty.
Oficer miał zimne, zielononiebieskie oczy, jasne włosy i zarumienioną, pokrytą piegami skórę na twarzy. Skóra źle znosiła górskie słońce. Oprócz piegów tworzyły się na niej kalafiorowate narośla. Mimo twardej, wąskiej linii ust i kwadratowej szczęki twarz oficera wydała się Adamsowi znajoma. Domyślił się, że ma przed sobą brata Adali.
– Quirinu już wrócił?
– Na razie wy wracacie. Pachom uśmiechnął się.
– Na moich dzisiaj nie zarobisz. Brańcy sami garnęli się w ręce. Czarnych nie uświadczył. Do roboty będzie tylko podbite oko. Jeden się szamotał z gołą panną…
– Było trochę roboty w obozie. Nie narzekam.
– A ty? – Pachom wskazał podbródkiem Adamsa.
– Kupiłem go od Hrabbana. Będzie moim pomocnikiem.
– Aa… to on. – Pachom zlustrował go wzrokiem.
– Drubbaal daleko?
– Nie pojawi się prędzej niż za parę dni. – Pachom teraz uśmiechał się do Adamsa. Nie był to zły uśmiech. – Napór Czarnych przytkał go w obozie na Nocnej Grani. Bethmann, doprowadźcie oddział do obozu – rozkazał korpuśnemu.
Ten rzucił rozkaz, żołnierze ruszyli jego śladem, za Pachomem pozostało jedynie dwóch nieskutych brańców. Jeden z nich przypominał Kuczera: miał chudą, czarniawą twarz, kości policzkowe jakby mu spróchniały i zapadły się do wewnątrz. Był zgięty w krzyżach, zgarbiony, z głową podaną do przodu.
– Słyszałem o tobie – powiedział Pachom. – Rzadko mówi się tak wiele o niewolniku.
Twarz Adamsa przybrała uprzejme zdziwienie. Pachom spojrzał chłodno na niego. Hardy niewolnik nie budził sympatii.
– Ojciec zadowolony z prezentu?
– Z Kuczera? Najbardziej zadowolony jest Marcupij. Upija go jednym kubkiem wina albo hary i potem ma ubaw.
– Racja. Nie będę ojcu przysyłał następnego alkoholika.
Pachom sięgnął za pas po służbowy obrzyn i obojętnie, z odległości pół metra, strzelił w głowę brańcowi. Chlapnęło rozbryzgującym się mózgiem. Bezgłowe zwłoki skręciły się cudacznie, upadając.
– Ściągnij z niego szmatę. Przyda się następnym – rzucił do drugiego z brańców.
Adams zmartwiał, widząc nagłość tego wyroku. „Ten zbrodniarz ma taką siostrę…?”, pomyślał.
– Ten drugi to syfilityk. – Hjalmir wskazał na klęczącego brańca ściągającego z bezgłowego trupa opończę. – Tamten poprzedni nie był jeszcze taki zły.
– Syfilityk?
– Nos zapadnięty, przebarwiona skóra. Nie mam wątpliwości. Pachom zmełł przekleństwo. Dobył miecza i ściął brańca. Z szyi popłynęła struga krwi.
– Syfilityków nie należy ścinać – przyganił chirurg. – Choroba może przejść po nożu.
– Po nożu?
– Po krwi syfilityka.
Pachom pokiwał głową i starannie wytarł gladius w opończę zdekapitowanego.
Wracali do obozu w milczeniu. Adams unikał rozmowy ze zbrodniarzem. Szczęśliwie Pachom o nic więcej nie pytał.
Niewolnicy rozwieszali już pledy i koce do zgarniania wody. Spodziewano się, że mgła podejdzie wysoko i na rano zbierze się sporo rosy.
Bezręki Barber sprowadził swoją pulchną zdobycz. Gryzły go wątpliwości zasiane przez lekarza.
Hjalmir odszedł z nią na stronę. Dokładnie zbadał ciało. Przeczesał włosy, obejrzał kolor powłok. Młoda kobieta, o długich, tłustych, ale wolnych od pasożytów włosach i bladej cerze. Adams asystował przy oględzinach. Miała nieco wzdęty brzuch i zbyt odstające pośladki. Chirurg wskazał palcem na jej piersi.
– Ile razy rodziłaś? – rzucił.
– Ani razu.
– Jasne – mruknął. – Podnieś ręce.
Obejrzał jej skórę na brzuchu i pod pachami, a także w talii i na plecach. Znalazł kilka strupków i zadrapań.
– Ściągnij przepaskę – rzucił.
Kobieta rozwiązała supeł i odwróciła się pośladkami do Adamsa. Hjalmir dłońmi rozgarnął jej uda. Sprawdził łono i pachwiny.
– Po sikaniu wycieraj wszystko starannie – powiedział. Na zakończenie skinął głową. – Ubierz się.
– Nie zostanę zabita?
– Nie zabija się was po tej stronie.
– Jakiej stronie?
– Po Stronie Ludzi. Jak ta powierzchnia aż do horyzontu.
– Ocean?
– Właśnie – mruknął, nierad, że nie zrobił wrażenia. Więcej się do niej nie odezwał. Wrócili do ogniska.
– Kobieta jest całkiem zdrowa – powiedział do Barbera. – Doliczysz sobie tego sycela do ceny, jak ją sprzedasz w Krum. Młoda, robotna, powinna przynieść sporo.
– Chciałem dać jej pierwsze imię.
– Niewolnicom nie daje się pierwszego imienia.
– Chciałem zostawić ją dla siebie.
– W sotni nie można trzymać swoich kobiet. Wszystkie muszą odejść na dół.
– Ale ja kończę służbę.
– Kiedy to wypada?
– Za miesiąc.
– Dokładnie liczysz… – Hjalmir pokiwał głową.
– Tak mam napisane na certyfikacie. Data nie zmieniona od dwudziestu pięciu lat.
Już nocą wrócili żołnierze Quirinu. Nie przyprowadzili nikogo, ale też nie ponieśli strat. W ich rejonie przechodziły dzisiaj całe watahy Czarnych. Jakakolwiek akcja zaczepna była niemożliwa.
Na noc Hjalmir zakuł ręce i nogi Adamsa w kajdany połączone łańcuchem. Wszyscy niewolnicy w obozie byli tak skuwani. Reszta kajdan walała się na kupie przykrytej płachtą. Przynajmniej nie został skuty z innymi, mógł ułożyć się przy legionistach. Dostał pled, nieźle chroniący przed chłodem wieczoru. Wkopał się dodatkowo pod stertę opończ dla brańców. Tutaj musiało być nad ranem naprawdę zimno.
Spytał Hjalmira o tę szybką diagnozę. Nie przypuszczał, żeby proste oględziny mogły wykluczyć zbyt wiele chorób.
– Aidsa w ogóle nie jestem w stanie wykryć, chyba że już mocno zaawansowanego.
– Więc kłamałeś, panie.
– I tak, i nie… – Hjalmir zakreślił dłońmi koło. – Nie zdarzył się jeszcze braniec z mało rozwiniętą chorobą. Nikogo jeszcze nie zakazili po mojej diagnozie. Jak idzie który z aidsem, to choroba wypisana na ciele, że nie może być wyraźniej. Jak syfilityk, to zawsze taki jak ten rozwalony przez Pachoma.
– Twardnieje człowiek w legionowej służbie – Adams nie mógł uwolnić się od wspomnienia podwójnego morderstwa.
– Tak?
– Nie przypuszczałbym, że brat Adali potrafi zabić z zimną krwią dwóch ludzi. Oczywiście, jak jest potrzeba…
– Pachom nie potrafiłby zabić człowieka z zimną krwią.
– A ci dwaj?
– Golcy?
– No przecież.
– Po tamtej stronie Linii słowa „życie” i „śmierć” trochę zmieniają znaczenie. Za parę dni oni obaj znowu będą szli z transportem. Trzeba było spytać o ich imiona, to mógłbyś ich sam odnaleźć.
– Spotkałeś już takich w pochodzie, panie?
– Zobaczysz jutro, co zostanie z ich ciał. Gdybym wiedział, że będziesz wątpić, kazałbym ci przystawić tę uciętą głowę do kadłuba. Wynik byłby jeszcze ciekawszy. Powinieneś wierzyć swojemu panu, niewolniku… – zniecierpliwił się. – Pachom popisywał się przed tobą. Zmarnował nabój. Po tamtej stronie przełęczy nie używa się broni palnej, może to sprowadzić całą hałastrę Czarnych na głowę – dodał po chwili milczenia.
– Po co oficer miałby się popisywać przed niewolnikiem?
– Trochę słyszeliśmy tu o tobie. Nie jesteś zwykłym niewolnikiem. Sam przecież to powiedział. Zresztą znasz jego siostrę – dorzucił i szczelniej zakutał się w szmaty.
Chirurg rzadko towarzyszył oddziałom na Linii, jednak dziś Hjalmir dołączył do patrolu decymusa Quirinu. Adamsa wyposażył w przyrdzewiały, ale za to krzywy pałasz. Bladym świtem wyruszyli piarżystą ścieżką na grań, potem do Mrocznej Przełęczy i na płaskowyż. Niektórzy jeszcze w marszu kończyli racje sucharów.
„Czy tam nigdy nie świeci słońce?”, zastanawiał się Adams, zerkając na mroczne niebo nad odległym horyzontem.
Legioniści mówili na to miejsce Czarny Wschód, gdyż słońce wychodziło zza chmur ledwie przed południem, kiedy było już wysoko nad horyzontem.
Ze zwłok obu zabitych brańców pozostał jeden szkielet. Błyskał białą, gładką kością.
– Widziałeś coś takiego? – Hjalmir wskazał podbródkiem na kości. – Czyste, jak wypolerowane.
– Co je tak wyczyściło?
– Wiatr Noży. Zwykle przychodzi w nocy.
– Kto przystawił tę czaszkę?
– Sama się posklejała. To ten zastrzelony.
– A tamten drugi?
– Już podrałował. Ale i ten zniknie do wieczora.
Oddalali się od przełęczy. Teren łagodnie opadał. Kłęby kolczastych krzaków przekraczały wysokością wzrost człowieka. Stąpali po płaskich skalnych płytach. Stopy bolały, gdy drobne kamyczki dostawały się między podeszwę sandału i stopę. To obuwie nie nadawało się do wędrówek górskich. Legioniści owijali stopy onucami, ale to nie pomagało.
Coraz częściej napotykali płyty spiętrzone w piramidy. Niektóre tworzyły naturalne koleby: pustą przestrzeń pomiędzy głazami, od góry nakrytą pojedynczą płytą.
– Te wszystkie koleby są sztuczne. To legionowa robota – wyjaśnił Quirinu. – Ciągle je stawiamy, a przydałoby się jeszcze więcej.
Kryjówek było wiele, na ogół prostych konstrukcji z trzech ścian; niektóre miały dachy uszczelniane kłębami cierni. Większość osłaniała od płaskowyżu, inne od przełęczy; jeszcze inne były całkiem zabudowane.
– Jak jest spokojnie, to służbę poświęcamy robotom inżynieryjnym. Czarne tego nie burzą. Nie poznają, że to sztuczne. – Quirinu strzyknął czerwoną śliną.
– Jak właściwie przebiega Linia? – zapytał Adams. Stary oficer chętnie rozmawiał z niewolnikiem.
– Mroczną Przełęczą, więc tutaj powinna być już Strona Trupa, ale chyba jesteśmy jeszcze na ziemi niczyjej.
– Nie wiadomo dokładnie?
– Niektórzy mówią, że stamtąd nie da się wrócić. My wracamy z patroli, więc to jeszcze nie jest naprawdę ich strona…
Znajdowali się już głęboko po stronie płaskowyżu. Stąd przełęcz nie była już widoczna. Całe zbocze usiane było kryjówkami-fortyfikacjami.
Oalbertus, chudy jak wiór legionista, wypatrzył nadchodzącą grupę. Oddział zaległ za płytowatymi wantami. Rozdzielili się między trzy koleby.
Od lewej, czyli od północy, jak twierdził Quirinu, zbliżała się kolumna pieszych. Niektórzy wyróżniali się wzrostem i posturą, stawiali kroki w innym rytmie. Wiatr przyniósł od nich mocny, ostry zapach. Jego kierunek utrudniał zdemaskowanie żołnierzy, ale widać było, że tamci przejdą bardzo blisko.
– Żeby nas młode nie wyniuchały. – Quirinu zerknął na kłąb cierni zasłaniający dziurę w stropie koleby.
– Tędy?
– Małe Czarne fruwają, mogą nas wypatrzyć z góry. Na dodatek rzucają kamienie.
– Ale tamte nie fruną…
– Gdy dorastają, tracą skrzydła i chodzą po ziemi. Małego lepiej nie trafić, stare wtedy dostają szału.
Po paru minutach Adams wtulił się w ziemię, najmocniej jak potrafił: niemal przed jego nosem defilowała czereda Czarnych. Rogate stwory, zajęte rozmową i swarami, nie zwracały większej uwagi na otoczenie. Nie były uzbrojone, nie dźwigały zapasów. Ot, jakiś przemarsz, przegrupowanie, bo trudno przypuszczać, że spacer dla przyjemności. Legioniści wpatrywali się w nie jak urzeczeni. Czarne nie mogły wywęszyć patrolu, bo ludzie szli pod wiatr. Za to fetor bijący od Czarnych był nie do zniesienia. Mocny, drażniący, nie do pomylenia z jakimkolwiek innym zapachem.
Idące stwory demonstrowały cały zasób dziwaczności i pokractwa. Jedne miały dodatkowe łby na piersi, inne patrzące w tył, na zadku, jeszcze inne szczyciły się dodatkowym pyskiem sterczącym na przyrodzeniu. Niektórym, wyposażonym w workowate cyce, z monstrualnego sromu sterczała dodatkowa głowa na cieniutkiej szyi. Liczne łby czy pyski nieustannie łypały ślepiami, mlaskały ozorami, coś gadały. Czarny jawił się raczej jako cała grupa różnych stworów niż pojedyncza istota. Wiele z nich miało czarną skórę, sporo też było w różnych odcieniach brązów i czerwieni, rzadziej trafiały się wielobarwne czy pstrokate.
Wokół nich młode śmigały jak rogate jaskółki. Starannie omijały zarośla, chroniąc błoniaste skrzydła. Te zwykle były czarne albo ciemnośniade, czasem zdarzały się ogniście czerwone.
Nagle jeden z młodych przemknął zbyt blisko dorosłego. Ten błyskawicznie machnął muskularnym ramieniem, strącając niefortunnego lotnika. Mały, chyba z przetrąconym karkiem, próbował niezdarnie czołgać się przed siebie. Stary schylił się i podniósł go. Przyjrzał mu się uważnie, następnie rozdarł skrzeczące stworzenie na strzępy i pożarł, głośno mlaskając. Drobne kości zgniatał zębami i wysysał; wnętrzności cisnął w krzaki; palcem wydłubał oczy i zeżarł, następnie czaszkę zgniótł w dłoniach jak orzech; mózg wybrał palcem, a czerep wyrzucił.
Zdumiewało nie tyle okrucieństwo, do jakiego Adams zdołał przywyknąć, ale zupełna obojętność starego, który niedojrzałe stworzenie swojego gatunku potraktował jak pokarm. To nawet nie wyglądało jak kanibalizm: wyłuskał mózg małego, jak smacznego małża ze skorupy. Ot, posiłek w marszu.
– Mówiłeś, panie, że bronią swych małych jak szalone – powiedział Adams, kiedy urwała się kolumna przeciwników.
– Tak jest. Lepiej nie trafić szczeniaka.
– A ten tutaj?
– To inna sprawa. Im wolno. Rozszarpią i zeżrą każdego małego, jaki im się nawinie w łapska. Obyśmy cało wycofali się na przełęcz. Dzisiaj tędy idą, a my jesteśmy za blisko ich przemarszu. Na razie biegiem, tam! – Wskazał dobre miejsce w kolebie nieco wyżej. Szeptem rzucił komendę.
Żołnierze wycofali się, zanim nowa grupa Czarnych wyłoniła się z oddali. Nawet niedługi bieg pod górę, w rynsztunku, potrafi zarżnąć każde serce. Ciężko sapali, rozpłaszczeni w nowej kryjówce.
W samą porę, gdyż spoza skał nadeszła następna gromada. Czarne mają dobry wzrok, słuch i węch. Lepsze zmysły niż ludzie. Na swoim terenie z pewnością zaatakowałyby. A potrafią dłużej biec pod górę niż człowiek.
Grupy Czarnych maszerowały niemal bez przerwy do wieczora. Nad każdą fruwały młode. Goniły się w powietrzu, zderzały się, baraszkowały.
Było już późno, kiedy mogli się wycofać w stronę przełęczy.
– Lepiej tutaj nie czekać na Wiatr Noży. – Quirinu wskazał ku przełęczy.
Wystarczyło. Żołnierze ruszyli wytężonym marszobiegiem. Nikogo nie pojmano, sukcesem było, że wszyscy wrócili do obozu. Szkieletu ściętego brańca już nie zastali.
Adams przy kolacji usiadł koło Barbera. Gdy wytarli już chlebem resztki tłustego sosu z misek, a jeszcze nie sięgnęli po kubki, Adams zagadał:
– Mało czarnych w obozie. Tylko ty i Hugge. A w Krum jest ich znacznie więcej…
Nagle świat zatoczył koło. Adams runął do tyłu na ziemię. Barber siedział na nim, hakiem przygniótł prawe ramię, a do gardła przycisnął sztylet.
– Jeszcze słowo, a cię zarżnę, ścierwo – wysyczał. Adamsa zamurowało, patrzył zdumiony.
– Jestem Murzynem, rozumiesz…?! – Barber gniótł mu gardło sztyletem. – Z Czarnymi wszyscy walczymy. Czarny to kolor smutku, rozpaczy i behmeta, nie mój. Nigdy więcej tak nie mów.
– Jasne – wydyszał Adams.
– Jak ci się „Murzyn” nie podoba, możesz powiedzieć „Smoluch” albo „Asfalt” i najwyżej dostaniesz w mordę, ale nigdy nie powiedz „Czarny”.
– Jesteś Murzynem, żołnierzu.
– No. – Barber uwolnił go ze stalowego chwytu. – Miałeś szczęście, bo Hugge zarżnąłby cię za to i wypłacił równowartość Hjalmirowi.
Adams wygramolił się spod niego. Nie krwawił.
– Czarny jak i czerwony to kolor behmeta, nie człowieka – powiedział później Hjalmir. – Jak złapiemy Czarnego, to Barber przyłoży swoje ramię do skóry tamtego. Zobaczysz, że to zupełnie inny kolor, tyle że też ciemny.
– Barber zabiłby mnie za coś takiego.
– Barber nie chciał cię zabić. Przyciskał gardło tępą stroną sztyletu. A ty lepiej siadaj przy ognisku z oficerami, nie ze simplami. Jesteś niewolnikiem Katrupa.
Nazajutrz Adamsa znowu przydzielono do decymy Quirinu jako felczera. Hjalmir zabrał się z oddziałem Pachoma. Adams próbował wyjaśniać, że jest ignorantem medycznym.
– Gdybyś nie poszedł, mieliby jeszcze gorszą opiekę medyczną. A poza tym to rozkaz, niewolniku.
Adams skinął głową w zadumie: oba zdania były prawdziwe.
Ścieżki oddziałów wkrótce rozeszły się. Pachom poprowadził granią na zachód, skąd nadchodzą Golcy, Quirinu płaskowyżem w dół. I podobnie jak wczoraj nie miał szczęścia. Ledwie zalegli w kolebach przy Drodze Trupa i zamaskowali się kłębami cierni, a już nadeszły hordy Czarnych. Wystarczająco blisko, by ich obejrzeć.
Skrajem grupy szła samica, otoczona wirującym kłębem młodych i oganiająca się od nich energicznie. Zgromadziły się nad nią chyba wszystkie szczeniaki towarzyszące tej grupie. Wreszcie jeden z nich, zręcznie unikając ciosu, przemknął pod włochatym, masywnym ramieniem i przypiął się pyszczkiem do długiej brodawki wieńczącej wielki, workowaty cyc gabery. Wtedy samica się uspokoiła. Przestała opędzać się od innych młodych, opuściła ramiona. Nie protestowała. Nie przerywając marszu, karmiła szczeniaka, który z daleka przypominał małego nietoperza ze złożonymi czarnymi, błoniastymi skrzydłami. Natychmiast z okazji skorzystał inny mały, który przywarł do wolnej brodawki. Zaraz potem jeszcze inne obsiadły jej ramiona i brzuch.
Czarna miała cyce w kształcie ruchliwych twarzy, przyjmujących różne grymasy, z wystającymi grubymi, cylindrycznymi brodawkami. Kiedy małe ssały jej mleko, obie twarze paradoksalne wykrzywiały się do nich, naśladując ich ruchy, jakby to one ssały pyszczek małego.
„Mogłaby je teraz bez trudu wyłapać i pożreć” pomyślał Adams. „Wyraźnie przejawia instynkt macierzyński”.
Stało się coś dziwnego. Reszta małych zerwała się z niej, skierowała do innych samic z grupy i kolejno jeden za drugim przysysały się do ich cyców. Żadna z Czarnych nie próbowała ich odganiać, wszystkie posłusznie karmiły młode. Jedynie kilkoro małych maruderów zataczało bezradnie kółka nad pochodem. Dla nich nie starczyło brodawek.
– Gabera zmienia zapach, kiedy karmi – wyjaśnił potem Quirinu. – Inne to czują i też pozwalają się doić. Gdybyśmy bliżej zalegli, sambyś poczuł różnicę. Nie cuchnie tak wstrętnie jak zwykle. Niektórzy lubią zapach karmiącej gabery.
Koło południa nadeszła chwila przerwy w przechodzących grupach. Zapowiadało się, że jedynym plonem kolejnego dnia będą znowu bolące gnaty i raport rachubca. Jego zadaniem było zliczać przechodzących Drogą Trupa oraz klepsydrą mierzyć całkowity czas obserwacji. Dopisywał jeszcze, jak wcześnie wyszli na patrol. Drubbaal starannie czytał te raporty. Pozwalały mu trafnie planować przyszłe, śmiałe i zwycięskie akcje.
W następnej grupie wśród idących Adams dostrzegł ludzi. Brzydcy, o różnych kolorach skóry: mężczyźni na ogół łysi lub o nadzwyczaj przerzedzonych włosach, z balonowatymi brzuchami i patykowatymi nogami, spoceni, bezzębni; kobiety tłuste, rozczochrane, o skórze przeświecającej między włosami, z małymi, obwisłymi piersiami, z twarzami nalanymi, zaciętymi i złymi. Niektórzy byli potwornie wychudzeni, zgarbieni, mieli chorobowe przebarwienia na skórze; jeszcze inni mimo wychudzenia uginali się pod ciężarem wzdętych brzuchów. Wszyscy pozbawieni byli włosów łonowych, a ich przyrodzenia szczelnie skrywały przypięte spore liście – ani jeden nie był zielony, wszystkie miały cielisty kolor. Nadzy, nie licząc dziwacznego przyodzienia, jakby z satysfakcją demonstrowali światu szpetotę swoich ciał. Kolumna ciągnęła się w nieskończoność. Idących ludzi nikt nie pilnował. Niektórzy rozmawiali ze sobą, inni szli w milczeniu. Nie byli podobni do siebie, ale nie było wśród nich nikogo o pięknym czy chociaż ładnym ciele.
– Można by ich namówić, żeby przeszli na Stronę Człowieka.
– Ich przekonać…? – Gjuirinu wykrzywił się ironicznie. – Golcy wolą iść z Czarnymi.
– Da się do takiego zagadać? – Adams już widział pochód ludzkich manekinów. Ale tamten nie mógł być realny, ludzi pilnowały wtedy kościotrupy.
– Czasami idą pojedynczo albo w małych grupkach. Wtedy można z takim pogadać.
– Do kogo oni idą?
– Zwykle mówią, że do swojego pana, Lewiahatannaha. Bzdura, bo to przecież Pan z Morza. Muszą iść gdzie indziej.
– Może udałoby się cały pochód przekonać…? To cała armia. Razem roznieślibyśmy w puch wszystkie watahy Czarnych. Muszą wśród nich być jacyś rozsądniejsi.
– Tak i nie. Z naszymi siłami jesteśmy w stanie utrzymać przełęcze, a kto wyżywiłby tyle gęb, kto by ich odział? Już teraz miasto jęczy z powodu kontrybucji dla wojska.
Leżący opodal żołnierze przysłuchiwali się rozmowie. Niektórzy musieli myśleć jak Adams.
Znów pojawiły się Czarne. Jedne na skraju grupy, inne przemieszane z ludźmi. Niektóre zawiadywały tym dziwacznym pochodem, który sprawiał wrażenie, jakby nie miał ani początku, ani końca. A nie skończył się do wieczora. Głodni i przemarznięci żołnierze do obozu zwlekli się dopiero o zmroku.
Adams przysiadł przy ognisku, koło chirurga. Siedzieli tu w kółku podoficerowie, decymusi i katrup. Przy sąsiednim ogniu gromadzili się żołnierze. Nie było to regułą, ale zwykle rozpalano dwa ogniska.
– Dziwacznie ubrani byli ci wędrowcy – zaczął rozmowę.
– Golcy są całkiem nadzy.
– A te liście zasłaniające przyrodzenia?
– To im samo na jajach wyrasta, jak idą Drogą Trupa. Adams zrobił tak głupią minę, że Hjalmir parsknął śmiechem.
– No tak… No tak… Po to, żeby taki nie mógł dymać – wyjaśniał, rechocząc. – Babom też zarasta. Wyobrażasz sobie, co oni by tam wyprawiali, gdyby mogli…? Hyc w pary, odmieść zielsko z kamieni i myk do parteru. Płyty płaskie, to w tyłek nie gniecie. – Rechotał głośno. – Nic ich już nie czeka, więc gdyby mogli, to rżnęliby się na okrągło. Przecież tłumy chętnych, gołych bab są pod ręką. Dlatego właśnie każdemu wyrasta taki liść.
– A brańcy? – zapytał Adams. Podejrzewał, że ludność Krum to potomkowie odbitych z transportów.
– Przy okazji ci wyjaśnię. Dzisiaj już za późno. Jakbym zapomniał, to mi przypomnij.
Przy ognisku simpli rozmowa ożywiła się.
– Nasz korpuśny to jest cipa - ktoś zaintonował.
– A my dwaj jego ekipa - podchwycili inni.
– Tyle im wolno. – Hjalmir lekceważąco machnął ręką. – Odkąd tu jestem, wyśpiewują te same szyderstwa. Jutro obaj pójdziemy z Quirinu.
– Z Quirinu? Pachom ma więcej szczęścia. Dzisiaj sprowadził trzech brańców, w tym dwie kobiety.
Hjalmir niechętnie spojrzał na krnąbrnego niewolnika.
– Quirinu jest dobrym dowódcą. Poza tym Hugge odchodzi, a z Pachomem zaraz byś się zbratał. To tym gorsze, że już wkrótce nadejdzie sam Drubbaal. Lepiej, żeby cię spotkał przy mnie. Nie chcę stracić swojej forsy…
Adams nie miał żadnej ochoty bratać się z Pachomem, ale się nie odezwał.
Nadejście Drubbaala opóźniało się. Sotnik odniósł wielki sukces, zgarniając ponad stu brańców. Stało się to jednak przyczyną obecnych kłopotów. Najpierw sporo czasu zajęło sprzedanie ich w Dolnym Mieście i okolicznych osadach. Rynek niewolników nie był wielki, nadmierna podaż obniżyła ceny. Na dodatek wywołało to silną reakcję Czarnych, które na swój niezorganizowany, jednak bardzo agresywny sposób próbowały przegnać legionistów. W kilku kolejnych potyczkach Drubbaal stracił sześciu ludzi, teraz musiał czekać na uzupełnienia z Krum. Nie opuszczał obozu na Nocnej Grani o kilkanaście kilometrów na wschód od Mrocznej Przełęczy, odpierając zażarte ataki Czarnych.
– Chodź, podszkolisz się. – Hjalmir wyrwał Adamsa z rozważań, jak by tu udoskonalić sandały, by nie męczyły stóp tak bardzo.
Adams zebrał się i zawinął w wypłowiały płaszcz legionowy, bo ciągnął ziąb.
Hjalmir szturchnął stopą drzemiącego Barbera.
Legionista instynktownie sięgnął po gladius. Widząc, że to swoi, rozluźnił się.
– Co jest?! Odpieprz się, katrup. Nic nie mam do twojego pomocnika.
– Odesłałeś już na dół tę swoją czarnulę?
– Co ci do tego?
– Kazałeś mi sprawdzić, czy nie ma syfa.
– Zapłaciłem uczciwie. Grosza więcej nie dostaniesz.
– Nie będziesz płacił. Sam chcę sprawdzić, czy uczciwie zarobiłem forsę. Gryzą mnie wątpliwości.
Barber zerknął uważniej.
– Tam siedzi, za kamieniami, przy innych brankach. – Błysnął białkami, wskazując kierunek. – Chcesz ją rozkuć?
– Nie trzeba.
Zmarznięte niewolnice tuliły się do siebie, szczelnie zakutane w opończe. Łatwo ją rozpoznali.
– Wstawaj. Mamy cię zbadać – rzucił Hjalmir.
– Znowu?
– Chora na syfa nie będzie gospodynią w Krum. Dziewczyna nie marudziła więcej, zebrała się i poszła za nimi, szczękając łańcuchem. Zatrzymali się za skałami.
– Rozbieraj się. Przepaskę też – powiedział Hjalmir. – Stań w rozkroku, żebyśmy ci mogli zajrzeć z przodu.
Obaj przykucnęli przed nią. Dziewczyna poddawała się oględzinom z widoczną przykrością i wstydem.
Jej łono zasłaniał okazały liść uformowany ze skóry. Wszystko miał jak trzeba: łodyżkę, żyłki, wystrzępione krawędzie, tylko że dotknięty, grzał jak ludzkie ciało.
– Już zaczął zanikać – powiedział Hjalmir. – Dwa miesiące i zrobi się jej z tego elegancka cipka. – Powiódł palcem po promieniu idącym w osi liścia. Dziewczyna cofnęła się zażenowana.
– No, stójże spokojnie. To tylko badanie. – Wskazał palcem małe pęknięcie tego promienia. – Na razie tędy sika, ale będzie coraz lepiej.
Dziewczyna wzdrygnęła się pod dotknięciem. Hjalmir zerknął porozumiewawczo na Adamsa.
– Starannie się wycieraj po sikaniu, bo może ci się zrobić zapalenie.
– Tak.
– Jest w porządku – powiedział Hjalmir. – Możemy wracać. Nie masz syfa. Barber będzie miał z ciebie pożytek.
Adams zauważył, że niewolnica zrzuciła sporo nadwagi.
– Tak. Odmłodnieje, wyszczupleje i wyładnieje – wyjaśnił chirurg. – W miarę jak fartuszek się cofnie i szpetota gdzieś się schowa.
– To jest fartuszek?
– Oni wszyscy wolą na to mówić fartuszek, nie listek. Facet ma wrośnięte w fartuszek zarówno jaja, jak i członek. Od spodu, pod liściem, można zauważyć ślady tych utensyliów. Jak chcesz, to możemy przebadać jakiegoś brańca.
– Wystarczy.
Dla Adamsa dni służby stały się podobne jeden do drugiego: zwiad głęboko na płaskowyżu, podkradanie brańców. Ani razu nie wziął udziału w potyczce z Czarnymi. Żołnierze wierzyli, że Czarnego nie da się zabić, póki ten jest po Stronie Trupa. Unikali więc bezpośredniego starcia po stronie pustynnego płaskowyżu, a bliżej Czarne nie chciały się zapuszczać. Zajęli się więc inżynierią. Nigdy dość schronów.
Nową kolebę wznieśli w ciągu kilku wypadów, teraz skutecznie chroniła przed okiem Czarnych. Dwóch zwiadowców drzemało, przykrywszy twarze płaszczami; Adams zerkał w kierunku odchodzących kolumn Golców, a korpuśny Chetti obserwował pozostałe kierunki.
Tam, dokąd podążały transporty, niebo było zawsze mroczne. Jakby słońce nie podnosiło się tak wysoko, by wprost oświetlać płaskowyż, jakby z tamtej strony drogę promieniom słonecznym przecinała jakaś niezwykle wysoka zapora. Z powodu specyfiki tutejszego klimatu Adams nie pamiętał prawdziwie słonecznego dnia, a tylko mniej lub bardziej zachmurzone lub zamglone; za najpiękniejszą pogodę miejscowi uznawali ciemne, brunatnoszare chmury, zwane Pieczęcią Sylwestra.
Zamierzał podzielić się tym spostrzeżeniem z korpuśnym, kiedy dostrzegł chmurkę w oddali, niby ruchome pasmo mgły, idące przy ziemi. Jakby wrysowane – zbyt wyraziste i dziwaczne. Szybko rosło, potężniało, nadlatywało z potężniejącym szumem.
– Burza nadchodzi – szepnął do Chettiego.
– To nie burza, tylko Wiatr Noży. To cholerstwo nie nadchodzi prawie nigdy w dzień…! – Chetti wydał pośpiesznie komendy, zbudzono śpiących, wszyscy zalegli płasko na kamieniach, zachowując absolutną ciszę.
Chmura była sinoniebieska, dzieliła się na mocno zarysowane pasma.
Właśnie mijała ich kryjówkę grupa wędrujących. Szli sami, nikt ich nie pilnował. Adams ujrzał, jak pierwsze pasmo sinej mgły weszło w kolumnę idących. Trafiona ostrzem mgły tęga kobieta o tłustych, czarnych włosach, zaplecionych w ciasny kok, zatrzymała się, dobiegł jej przeraźliwy krzyk. Mgła zdzierała skórę kobiety jak pilnik. Wokół fruwały czerwone drobinki. Krew, strzępki skóry?
Kobieta stała jakby zdumiona. Gdy mgła wyrwała, czy wypłukała jej tchawicę, krzyk umilkł. Za to krzyczeli inni atakowani kolejnymi pasmami mgły. Wokół poczerwieniało od fruwających drobin.
Trafieni nie upadali, może pęd wichru nie pozwalał im runąć. Zdumiewała selektywność tych ataków: spośród całej wędrującej grupy mgła wybrała tylko kilka osób. Teraz zlizywała z nich ciało, odsłaniając narządy wewnętrzne.
Wokół zaroiło się od much. Mgła ściągnęła za sobą całą ich chmurę. Zaciekle uganiały się za skrawkami ciała ofiar.
„Mgła może nas wyśledzić. Trzeba stąd natychmiast uciekać”, pomyślał Adams i spojrzał znacząco na Chettiego.
– Czekaj. Obserwuj – szept korpuśnego był jak tchnienie wiatru.
Pasma wirowały wokół wybranych osób. Pozostawiały ociekające krwią ciała, żebra, wokół których kłębiły się sine drobiny, puste oczodoły. Nagie kości natychmiast obsiadały muchy, łapczywie zlizując krew i limfę.
Żadna z ofiar nie upadła. Wybielone szkielety nie rozsypały się, pozostały na nich resztki ścięgien, więzadła spajające strukturę w całość. Wir jak nadleciał, tak zniknął. Świst ucichł, pozostał natrętny bzyk. Muchy suszyły odsłonięte powierzchnie kości z resztek wilgoci. Wreszcie i one nie znalazły pożywienia. Zerwały się w powietrze ciemnym kłębem i odleciały.
Rozebrana ostatecznie kobieta poruszyła ręką, spojrzała na nią. Z głębi oczodołów zerkały przerażone, pozostawione tam niby przypadkiem, a poruszane cieniutkimi pasemkami mięśni, gałki oczne. Pozostał jej też kok szarych włosów, choć jakby wyrastający wprost z czaszki. Wyschła skóra była niemal niewidoczna. Kości spojone były słabo zarysowaną tkanką, tworzącą cienką, pomarszczoną warstewkę wokół stawów. Cała reszta kośćca była odsłonięta jak model anatomiczny. „Przecież ona nie ma mięśni, by ruszać tymi piszczelami”, pomyślał Adams.
Jednak poruszyła się. Zrobiła nieśmiało pierwszy krok. Inne kościotrupy przyglądały się jej uważnie, one też coraz śmielej próbowały swoich możliwości. Szkielet-kobieta ruszył w drogę za resztą pochodu. W ślad za nią poszli inni odarci. Niektórym pozostały oczy, innym suche, bezbarwne włosy. Pozostali wędrowcy, których ominął Wiatr Noży, po chwili przestali dziwić się ich towarzystwu.
Adams widział już kiedyś szkielety wśród pochodu. Uznał wtedy, że była to halucynacja wywołana wyziewami wulkanicznymi, a za kościotrupy wziął zwyczajnych dozorców. Teraz widział to samo, powietrze zaś było czyste, mroźne i świeże, jak to bywa w górach. Ani śladu otępiających oparów. Pozostali żołnierze widzieli to samo.
Wrócili na przełęcz w zapadających ciemnościach. Nie było mowy, żeby łazić po grani w zupełnym mroku, więc zabiwakowali pod Mroczną Przełęczą. Adams, zawinięty w pled, marzł przy maleńkim ognisku, które ledwie rozganiało ciemności, ciepła nie dając. Palla dorzucał do ognia małe kłębki kolczastej trawy, w sam raz, by płomień nie wychynął zza głazów i nie ściągnął przypadkiem busierców.
Adams zagadał do korpuśnego; żołnierze przyzwyczaili się, że felczer rozpytuje o najróżniejsze sprawy dotyczące służby i uważnie słucha.
– Suche nie mówią – rzucił Chetti, gdy uraczył się łykiem z manierki Adamsa. – Ale ze złapanym można się porozumieć.
– Złapanym?
– W sieci. Najlepsze są druciane, ale takie dużo kosztują. Nie walczy się z Suchymi. Omija się ich. Sterczą z nich te ostre gnaty, człowiek porani się, próbując takiego złapać.
– Jak się porozumiewacie?
– Sotnik Drubbaal nauczył nas numerować litery. Trupistwór stuka gnatem w kamień. Długo to trwa, ale obaj z Hjalmirem potrafią całą noc wypytywać takiego. Znaczy, Drubbaal pyta, a katrup notuje w swoim kapowniku. Potem puszczają Trupistwora wolno. Żaden pożytek z takich gnatów: ani do ozdoby, ani do obrony. Porozdzielać się nie da, tak mocno poszczepiane.
Gdy w obozie było więcej brańców, łańcuchów nie starczało na oddzielne zabezpieczenie niewolnika legionowego i Adamsa skuwano z nimi. Nie było to przyjemne, chociaż Hjalmir nie zaciskał mu metalowych obręczy na rękach ani na nogach, a już nigdy nie zakładał kolczatek. Zresztą używano ich bardzo rzadko, bo brańcy zachowywali się potulnie.
Bardziej dokuczliwe od kajdan były utrapione ptaszyska, zwykle gawrony i wrony, które zlatywały się w pobliże obozu w poszukiwaniu resztek. Półoswojone, kradły jedzenie, jak się tylko dało. Raz Adams stracił całą słoninę do kolacyjnej kaszy, kiedy nieostrożnie odstawił miskę, układając się wygodniej w łańcuchach.
Nad ranem robiło się naprawdę zimno, jednak wtedy zwykle brańcy już wykopali się ze swoich workowatych koszul i było czym się przykryć. Niby apatyczni, ale wystarczyło z nich spuścić wzrok, a już starali się wydobyć z odzieży. Już po paru dniach to ich dziwaczne pragnienie słabło. W miarę jak budowa wracała do normy, zachowanie też normalniało.
Adams zbudził się skoro świt, drżąc z zimna. W zasięgu ręki nie było dodatkowego przykrycia. Przyglądał mu się okazały gawron. Ptaszysko przekrzywiało głowę i raz jednym, raz drugim okiem łypało na Adamsa. „Upasł się na naszych racjach”, Adams spojrzał na niego niechętnie.
Ptak dreptał, przestępując z nogi na nogę. Nie mógł się zdecydować, czy nadal obserwować Adamsa, czy gdzie indziej poszukać darmowego śniadania.
„Upłynie jeszcze z godzina, zanim słońce zacznie grzać”, pomyślał Adams. Skulił się w kłębek.
Niedaleko leżał tłusty braniec. Szpetny, łysy mężczyzna przez noc ściągnął z siebie koszulę i zaplątał sobie w nią ręce. Pokryty gęsią skórką wielkości ziaren grochu i siny jak Pieczęć Sylwestra, nie próbował się odziać. Leżał bez ruchu na wznak. Nie spał. Nieruchomy wzrok wlepił w niebo. Wczoraj powiedział, że nazywa się Cyrjak. Może by do niego zagadać?
Adams poprawił się, bo ramię zdrętwiało. Mocniej otulił się futrem, dreszcze nie słabły.
Gawron zatrzepotał skrzydłami, zerwał się ciężko i wylądował na piersi brańca. Zrobił parę kroków, przymierzył w błyszczące oko, ale chybił, i trafił w skórę na czole. Cyrjak skrzywił się i przymknął powieki. W ranie pokazała się krew.
Ptak, nie nęcony blaskiem oczu, zostawił w spokoju twarz leżącego i podreptał na jego brzuch. Zainteresował się liściem. Raz i drugi dziobnął w fartuszek. Golec zadrżał z bólu, tłumiąc jęk, ale nie zmienił pozycji.
Adams skrzywił się z obrzydzenia.
Głodny gawron metodycznie raz za razem dziobał Golca w genitalia, wyskubując spod liścia małe kawałki skóry. Braniec krwawił coraz obficiej; wił się z bólu i wyginał, ale nie próbował odpędzić ptaszyska.
– Ruszże się, człowieku! – nie wytrzymał Adams. – Machnij ręką! Odpędź tę cholerę! – Szarpnął za łańcuch, łączący go z grubasem. Gawron podskoczył, ale nie dał się przepłoszyć.
Cyrjak zerknął na Adamsa przez zaciśnięte szparki oczu. Pojękiwał w takt uderzeń ptasiego dzioba. Jego nogi same zginały się, by ochronić rozrywane genitalia, jednak mężczyzna nie odpędzał niegroźnego przecież napastnika. Krzyki Adamsa ściągnęły wartownika.
– A ty czego?!
Adams wskazał podbródkiem dziobanego.
Żołnierz wzruszył ramionami, ale odpędził żarłoczne ptaszysko. Nawet cisnął za nim kamieniem.
Łzy strużką ściekały poranionemu mężczyźnie spod zaciśniętych powiek.
– Ten jest korpuśnego - mruknął wartownik.
Po chwili wrócił z zaspanym podoficerem. Chetti obejrzał ranę brańca. Pokręcił głową.
– Nie warto mu z powrotem naciągać tej koszuli, bo się zakrwawi. Zupełnie popsuty. Nawet na eunucha się nie nada. Rana paskudna, zakażenie pójdzie. Dam go na tarczę - zawyrokował. – Obróć się na brzuch – powiedział do Cyrjaka.
Golec posłusznie zmienił pozycję. Zapytany przy śniadaniu, Hjalmir wyjaśnił:
– Śmierdzą im niemyte jaja, dlatego przyciągają głodne ptaki. Oczy chronią przed ptasim dziobem, reszta ciała ich nie obchodzi, fartuszki sami nadstawiają. Myślą, że ptak usunie narośl.
– Przecież ich boli. On się wił, jęczał i płakał. Hjalmir wzruszył ramionami:
– Spytaj takiego, odpowie ci, że już podjął wszystkie decyzje i nie zamierza ani ich zmieniać, ani podejmować nowych. Rozpacz i zwątpienie. Nic innego nie tłumaczy ich niechęci do decydowania. Ten i tak był dość rozgarnięty. Może mu się bab chciało i dlatego nadstawiał fartuszek.
– Pachom przysłał ojcu takiego jednego, Kuczera. Ale tamten zachowywał się normalnie.
– Zgadza się. Po Stronie Człowieka powoli normalnieją. Coraz mniej przypominają manekiny.
– Gdyby takiego Kuczera sprowadzić tu z powrotem, to znowu straci zdolność decydowania?
– Jak dłużej pobędzie w Dolnym Mieście, to już nie. Pytanie, czy nie można by wydawać im więcej wody do mycia, nie padło. W obozie na grani często brakowało jej nawet dla żołnierzy.
Gdy zgromadzono już w obozie dość brańców miernej jakości, których nie chciał wziąć żaden legionista, Quirinu spróbował polowania z tarczami. Kiedy na horyzoncie nie było widać ani jednego Czarnego, a wśród idących znajdowały się najwyżej Trupistwory, formowano zwartą grupę pieszych ze skutymi brańcami od przodu, tyłu i po bokach, a dwoma krzepkimi legionistami ukrytymi w środku. Kierowani kuksańcami i dźgani ostrymi kolcami, Golcy mieszali się z korowodem. Następnie grupa zakręcała ku grani, zabierając ze sobą Golców – bezwolnych i owczo ufających idącym przed sobą. Czasami udawało się bez szamotaniny wyprowadzić z pochodu ponad dwudziestu za jednym zamachem. Za linią przejmowali ich pozostali żołnierze. Suche nie próbowały przepędzać otoczonych tarczami legionistów. Jeśli w odwodzie pozostawały dwa korpusy, można było ten sposób stosować, nawet gdy korowodu pilnowały Czarne. Dołączały do uprowadzanej grupy i próbowały ją zawrócić. Był to pewny sposób na zwabienie Czarnego poza grań i zdobycie jego skóry.
Bezwład i bezwolność Golców idących płaskowyżem udzielały się tarczom. Często kierujący legioniści musieli ich ranić, by wymusić żądany kierunek marszu. Jeśli po akcji tarcze mieli poważne obrażenia, wypuszczano ich na płaskowyżu.
Quirinu nie odniósł sukcesu. Poświęcając dziewięć tarcz, z których zostało tylko czterech, zgarnięto pięć kobiet i dwóch mężczyzn, ale spośród nich i tak, niestety, aż trzy osoby nadawały się znowu tylko na tarcze.
Wspomnienie nieudanego zwiadu trzeba było rozpuścić w alkoholu. Wino się skończyło. Został już tylko destylat pędzony z martwiny. Cuchnął paskudnie.
Korpuśny Aubel ze zwiadowcą Geronem łupali w astragale. Gero pozbywał się ćwierćsycelówek jednej za drugą. Adams tęsknie zerkał w tamtą stronę, odliczając w duchu: „Usuwanie ropy, usuwanie ropy… krótkie szycie”. Uśmiechnął się do swoich myśli. Tymczasem kostki wołowe uparcie pozbawiały żołnierza dobytku. Gero czerwieniał na twarzy coraz bardziej. Po każdym rzucie jego dłoń zbliżała się do rękojeści tkwiącego za pasem sztyletu. Twarz miał czerwieńszą niż rude piegi na policzkach.
– Dość hazardu – rzucił sucho Quirinu.
„Stary nudziarz popsuł zabawę”, pomyślał Adams. Kibicował korpuśnemu, widział, że podoficer nie oszukuje, tylko ma niesamowite szczęście. Już zauważył, że graczom często trafiają się dobre passy. Jakby tutaj los celowo prowokował cierpliwość przegrywających i chciwość wygrywających.
Kółeczko obserwatorów rozleciało się. Obsiedli wokoło bezdymne ognisko. Aubel wrzucił astragale do mieszka.
– Następnym razem gramy moimi – wysapał Gero.
– Jasne – mruknął Aubel.
– Korpuśny, opowiedzcie ciekawą historię – rozkazał Quirinu. Cokolwiek mówił stary oficer, brzmiało nudno. Teraz też było pewne, że historia będzie nieciekawa.
Aubel wypił łyk, potem drugi. Uśmiechał się do swoich myśli. W jeden wieczór zebrał ponad dwa sycele. Gero nie był z jego korpusu, Aubelowi nie groziła jego zemsta podczas zwiadu. Był tu najstarszym żołnierzem i wielokrotnie świadkiem podobnych zbiegów okoliczności. Umiał korzystać z tego zjawiska.
– Na zachód grań staje się coraz bardziej skalista – zaczął Aubel. – Twarda skała, którą bardzo trudno kruszyć, nawet młotem, nie to, co tutaj. Nie ma ścieżek na grani, płaskowyż opada coraz niżej. Nie trzeba bronić Linii, bo nikt przez te góry nie przejdzie, ani Czarny, ani legionista.
Aubel przypominał rzeczy znane. Twarze słuchaczy były coraz bardziej znudzone.
– Zaczynałem służbę właśnie na skraju tych skał.
– U Drubbaala? – spytał przysypiający Hjalmir.
– Nie. Sotnik nazywał się Hevrensz-Trzy-Palce.
– Mówią, że Drubbaal przegnał Czarne z Krum, to skąd Hevrensz-Jakiś-Tam? – głos Gerona był o nutkę zbyt zaczepny.
– To prawda, ale wtedy Drubbaal był najlepszym decymusem Hevrensza. Oddziały uformowano ze zbiegów z Dolnego Miasta. Wolne były tylko zbocza górskie. Czarne zajmowały Krum.
Stary przerwał. Popił. Chuchnął.
– Ale co innego chciałem… – zaczął.
– No, wreszcie – mruknął do siebie Hjalmir.
– Wszyscy mówili o pięknej Czarnej. Pojawiała się wśród ich patroli prowadzących Golców.
Nagle zapanowała cisza jak makiem zasiał.
– Niby zwyczajna gabera, futro czarne, choć trochę rudawe, krótkie, lśniące, chociaż na głowie dłuższe, jak drobniutkie loczki, nie? – Rozejrzał się po słuchaczach. – Ale miała twarz kobiety. Oczy duże, czarne, trochę przekrwione, lecz spojrzenie ciepłe, powłóczyste, jak u dziewczyny… – Aubel rozglądał się po zasłuchanych żołnierzach. – Szyję miała smukłą, wdzięczną, muskułki drobne, płaskie. Cyce… co tam cyce. Zupełnie jak piersi dziewczyny, tyle że trochę dłuższe i porosłe futrem. Ale za to nabite, jak ze stali. Wysoka jak każda, ale smukła, i nogi nie gabery, ale dziewczęce, tylko trochę w iks. Dziurę miała też zwyczajną, jak kobieta, żadna głowa jej stamtąd nie wystawała. Właściwie to wyglądała zupełnie jak dziewczyna, tylko po futrze było poznać, że gabera. No i miała rogi. Nie jakieś wielkie bawole rosochy, ale zgrabne, niedługie różki, wystające spod włosów.
Siedzieli rozmarzeni, niektórzy rozdziawili usta.
– I ta gabera dawała, jak się ją poprosiło.
– Jak to dawała? – spytał rozmarzony Gero.
– Zwyczajnie. Trzeba było do niej podejść i zagadać, jak nie było przy niej innych Czarnych.
– Tak podejść, zagadać i już…? – włączył się Palla.
– Zależy od szarży. Decymusowi to dawała tak po prostu. Korpuśnemu też. Poznawała władzę. A jak się jakiś simpel wyróżnił na służbie, to też szła z nim za darmo. A innemu to za jakiś prezent, za sycela, za pierścionek albo za manierkę.
– Już ja go widzę, jak wyszedł pogadać do Czarnej – doszło z drugiego szeregu słuchaczy. – Tylko mlaskanie i krew chlapie.
– Nie z Piękną. Tylko trzeba jej było pokazać koc do podłożenia, bo nie lubiła na twardym. Jak koca nie było, to rzeczywiście mogła się wściec.
– Wam też dała? – spytał Quirinu.
– Nieraz. Ale potem coś się porobiło i przestała przychodzić. Może ją jaki dureń upolował.
– Mówią, że zdarzają się gabery o złocistym futrze i wielkich, niebieskich oczach – powiedział stojący w cieniu Distefanu. – I wyglądają zupełnie jak piękna dziewczyna, tylko w futrze i czasem z krótkimi różkami albo chwostem. A piersi mają zupełnie jak dwie półkule, żadna kobieta takich nie ma.
– Piękne Gabery są i czarne, i żółte, i brązowe, i rude, ale podobno już je wszystkie wyłapano, bo lepsze są od prawdziwych kobiet, a w domu robotne.
Aubel zamilkł. Cisza wywołana jego opowieścią trwała jeszcze chwilę.
– Co drugi zmyśla brednie o Złotej Gaberze, a reszta w to wierzy – szepnął Hjalmir do Adamsa. – W kamieniu babę zobaczą, byle pękniętym…
– Zdarzają się Czarne o siwym futrze? – spytał Adams.
– Bardzo rzadko. Kroiłem raz gaberę albinoskę. One źle znoszą światło. Miała ropiejące liszaje pod futrem, nawet tam ją słońce dopadło. A nozdrza i wargi, gdzie nie ma futra, to rana na ranie – wyschła, spękana skóra i cieknące strużki krwi. Była prawie ślepa, bo tęczówki czerwonawe, przeświecające. Cała biała, rzeczywiście, ale to była zwyczajna bestia, nie dziewczyna.
Adams coraz częściej pomagał Hjalmirowi w robocie. Czyścił rany z ropy. Szył tylko skórę, rzadko zewnętrzne powłoki mięśniowe – właściwie tylko tego nauczył się porządnie. Do diagnozowania czy do trudniejszych robót nie garnął się wcale. Należność za zabieg Hjalmir zabierał dla siebie, Adamsowi wypłacał pół, czasem całego sycela. Dał mu do pracy dwie igły. Większe niż szewska igła do dratwy proste w kształcie. Przy szyciu rozrywały tkankę. Wynik wyglądał topornie, trudno było wyrównać brzegi rany.
Adams rozhartował igły nad ogniskiem, skrócił o połowę, zaostrzył na nowo, półkoliście wygiął i znowu zahartował. U płatnerza zamówił pincetę. Kosztowała całego sycela, ale tylko tak można było wygodnie trzymać igły. Szyło się trudniej, lecz wynik był znacznie lepszy. Żołnierze zaczęli nazywać go Krawiec. Dumny Hjalmir przyglądał się sceptycznie jego wyczynom, do swojego repertuaru włączył tylko dezynfekowanie ran. W oczach pacjentów, dezynfekcja dodawała jego działaniom więcej magii, co pozwoliło podnieść cenę za zabieg przeciętnie o ćwierć sycela.
Adams ulepszył swoje sandały: pod podeszwę naszył dwie warstwy skóry Czarnych, futrem do siebie. W nowym obuwiu przestał czuć każdy kamyk pod podeszwą, jednak było za niskie, żeby ochronić stopę przed skręceniem.
Wymiana z mieszkańcami Krum odbywała się w żlebie pod przełęczą. Rzemieślnicy przynosili swoje produkty, można też było sprzedać pojedynczych niewolników. Barber oddał swoją piękną brankę na przechowanie do szewca Crawheza, opłacił jej utrzymanie przez najbliższe tygodnie. Kupił też dla niej kompletny strój dziewicy. Crawhez przechowywał już trzech innych niewolników Barbera, na razie korzystając z ich pomocy w gospodarstwie.
Przed jej wysłaniem na dół przesiedział z nią cały wieczór koło tyczki z łopoczącym sztandarem legionu. Oboje owinięci w szkarłatny płaszcz Barbera, długo rozmawiali wpatrzeni w ciemniejącą taflę oceanu. Dziewczyna zwracała uwagę: wysoka, długowłosa brunetka o posągowej urodzie. Trudno było uwierzyć, że kiedyś miała nadwagę.
Na następny patrol przydzielono go do najlepszego korpusu z decymy Pachoma, do Bethmanna. Adams próbował zasnąć, zmęczony. Wysłuchał polecenia i przytaknął skinieniem głowy. Korpuśny nie sarkał, że lekarz znowu pójdzie z Quirinu, tylko przyniósł wyleniała czarną skórę i rzucił na felczera. Ten skorzystał z okazji i chciwie się w nią zakutał; jak najwięcej łańcucha skrył w futro: kiedy się ogrzeje jego własnym ciepłem, nie będzie wychładzał kostek.
Ledwie zmrużył oczy po nieciekawym, zbyt długim wieczorze (przedłużanym na siłę, aby jak najbardziej opóźnić założenie pęt), kiedy mocne szarpanie wyrwało go z niemiłego lepkiego snu, po którym boli głowa, a w ustach pozostaje przykry, nieświeży posmak. Dojmujący chłód przedświtu wtargnął przez rozsunięte futro.
– Krawiec! – szept Hellweiga był twardy jak komenda.
– No, co…? – Adams nie chciał pogodzić się z utratą odrobiny posiadanego ciepła.
– Pora. Zbieraj się.
Mrok był jeszcze najgęstszy, przedświtowy. Wentzel rozdmuchiwał wczorajsze ognisko. Bethmann przeglądał sprzęt. Wkrótce w dłoni nieruchawego jeszcze Adamsa wylądował kubek gorącej, gorzkiej herbaty. Pajdy suchego, ziarnistego chleba nie chciały przejść przez gardło.
– Popiłbym czym – burknął. Łyk hary przepędziłby resztki senności.
– Pić będziesz na wieczór. Nie przed zwiadem – powiedział Bethmann.
– Mocz chleb w herbacie – poradził Wentzel. – Tak lżej wchodzi.
Nad horyzontem gwiazdy już bladły. Hellweig przecierał olejem bełty i tor kuszy. Troszczył się o to bardziej, niż zwykł to czynić żołnierz. Wszyscy trzej umiejętnie dzielili obowiązki: gdy jeden sprawdzał sprzęt, dwaj pozostali przygotowywali posiłek. Potem zmieniali się. Działali jak sprawny mechanizm. Ani śladu chaosu, jaki panował przed wyruszeniem decymy Quirinu.
Wkrótce byli gotowi do wymarszu. Bethmann bez słowa obejrzał nowe sandały Adamsa. Żołnierze owinęli stopy onucami.
Ułożyli się w szereg. Najpierw szedł naczelny, za nim korpuśny, dalej Adams, a pochód kończył zamek.
Ścieżka ledwie wyłaniała się z rzedniejącego mroku. Od wschodu niebo nad oceanem szarzało.
Zręcznie wspięli się na grzbiet i skręcili na zachód. Wkrótce osiągnęli najtrudniejsze do walki i najbardziej mylne miejsce, bezimienną płaśń, gdzie brakowało jednej wyraźnej kulminacji granicznej, a kilka równoległych wzniesień nie tworzyło ciągłej linii, lecz na przemian to wyłaniało się, to znikało w rumoszu piarżyska, tworząc labirynt zmurszałych grzbietów i rowów graniowych.
Oficerowie nie lubili tego miejsca – dokładny przebieg Linii nie był tu znany (niektórzy twierdzili, że tutaj stale zmienia ona swoje położenie), a przecież ta wiedza decydowała o taktyce walki.
Adams zrobił tak niepewną minę, że Bethmann uśmiechnął się do niego, szczerząc zęby pokryte kamieniem.
– To miejsce dla nas. Tu się nas nie spodziewają.
Przywarli pod wantami, mając przed sobą rozległy obszar płaskowyżu. Adams czuł się niepewnie: za plecami pozostał mylny obszar o nieznanym przebiegu Linii, a na przedpolu nie było ani jednego schronu. Schodzenie niżej nie miało sensu. Bethmann rozlokował ich w odstępach kilkunastu metrów. Adams miał nie brać udziału w potyczce; zresztą kuszy mu nie wydano.
Legioniści założyli płaszcze lewą, szarą stroną na wierzch. Kiedy poszedł refleks światła odbity od nałokcicy Hellweiga, żołnierz poprawił płaszcz.
– A Wiatr Noży? – Ciemności nocy często niosły go ze sobą.
– Nie będzie. Jak są już takie kolory na niebie, Wiatr przychodzi równie rzadko jak w biały dzień – rzucił dowódca.
Niebo świeciło wielobarwnymi pasmami. Lada minuta miało wzejść słońce.
– Ale jakby co, to kładź się na płask…
Adams, rozgrzany marszem, marzł od nowa, tkwiąc nieruchomo za skałką. Gdzieś tam, po drugiej stronie grani, cała tarcza słońca wychynęła już pewnie zza horyzontu, ale po tej stronie Linii, w głębokim cieniu, panowało przejmujące zimno.
Nadeszły pierwsze, pojedyncze grupy Golców. Nie podążali jeszcze w tanecznych podrygach. Może nie przypuszczali, że ktoś ich obserwuje. Ot, grupki wędrowców utyskujących na kamienie raniące stopy.
Pierwszą i drugą grupkę Bethmann przepuścił. Następnej towarzyszył ogromny busierec. Plamy futra na jego płowej skórze układały się w symetryczny wzór. Łysą czaszkę i bezwłosą twarz miał rudoczerwoną, wokół jego bioder biegł opadający fartuszek ze skóry w kształcie skrzydeł motylich i też motyli wzór pasków i kółek prezentujący. W miejscu przyrodzenia busierec miał różową, niby małpią gębę, która co chwilę wystawiała język, nieustannie węszyła nozdrzami i przewracała oczami, naśladując grymasy właściciela. Spomiędzy pośladków wyrastał mu komiczny ptasi łeb – czarny, zaopatrzony w skórne fałdy imitujące pióra i zakrzywiony dziób drapieżnika. Ten dla odmiany nieustannie wykrzywiał się do maszerujących Golców. Na piersi olbrzymiego samca pyszniła się jedna twarz paradoksalna, nieco przypominająca świński ryj, zaopatrzony w szablaste kły. Busierec toczył naokoło nerwowym spojrzeniem wielgachnych, jakby wołowych oczu, niuchał masywnym nosiskiem.
„Wywęszył nas czy co?”, pomyślał Adams.
Ogromny Czarny prowadził grupę złożoną z samych niewiast, w większości o jasnych, bezbarwnych włosach i skórze zaróżowionej od chłodu lub od wysiłku, a tłustych często tak, że wiszące podbrzusza zasłaniały listki kryjące srom.
Bethmann cicho świsnął i na ten sygnał obaj simple z trzydziestu metrów wystrzelili w busierca. Jeden bełt wbił się mu głęboko w szyję, drugi utknął pomiędzy żebrami. Olbrzym schwycił obiema łapami za wystającą z gardła brzechwę, usiłując wyrwać drzewce. Wokół bełta wbitego w klatkę piersiową zaczęła pęcznieć różowa piana.
Gdy samiec zwrócił oblicze w stronę skał, dowódca ulokował mu bełt w oczodole, a Wentzel trafił różową gębę w kroczu. Busierec upadł na kolana, rycząc przeraźliwie. Próbował czołgać się w stronę stanowisk strzelców.
Bethmann podniósł dwa palce, co znaczyło „Hellweig”.
Wtedy Hellweig pomknął zajęczym sprintem w stronę Gołych. Te stały zdezorientowane. Dobiegł do upatrzonej, najbliższej z nich, jednym ruchem złapał za długie zmierzwione włosy i przygiął jej kark do ziemi. W parę sekund wyłowił ramię, schwycił i wykręcił za plecy, aż Goła krzyknęła.
Busierec zauważył go i na czworakach zwrócił się w stronę napastnika. Skórny fartuszek wokół bioder uniósł się i nabrał kolorów – teraz wyglądał już zupełnie jak skrzydła motyle.
„Zaraz nam tu ściągnie na głowy całe busiercze plemię”, pomyślał Adams, prawie ogłuchły od ryku Czarnego.
Bethmann podniósł kciuk, co znaczyło „Wentzel”. Drugi z simpli wybiegł po zdobycz. Bethmann tym razem ulokował busiercowi kolejny bełt w okolicy lewego stawu biodrowego. Trafił chyba w jakiś nerw, bo stwór zadygotał, a potem powłóczył lewą nogą; cielisty fartuszek opadł od tej strony, choć od drugiej dalej naśladował owadzie skrzydełko.
Hellweig tymczasem zdążył skrępować ręce branki, odpędzić kułakami kilka innych tęgich Gołych, które próbowały ją uwolnić, i jeszcze owinąć szmatami stopy ujętej kobiety, żeby potem nie poraniła ich w pośpiesznym biegu.
Gołe rzuciły się do ucieczki, choć na bosaka szło im to marnie.
Wentzel, klnąc i potykając się na zasypanym luźnymi kamieniami terenie, dogonił inną z uciekających i identycznie powalił ją, skrępował i zakneblował. Zaraz potem obie kobiety, poganiane (choć niezbyt brutalnie), żwawo podążały w stronę posterunku.
Busierec stale, na czworakach, zbliżał się w ich stronę. Bethmann raz jeszcze zmierzył i celnym trafieniem wystrzelił mu drugą gałkę oczną, a potem oślepłego, charczącego wściekle stwora pozostawił swojemu losowi.
Wkrótce wracali ledwie widoczną ścieżyną przez mylną płaśń. Szli szybkim krokiem, branki nie spowalniały marszu. Jeszcze było daleko do południa, a korpus w dobrej formie wracał do bazy z udanej akcji.
Adams z podziwem patrzył na okazałe sylwetki obu kobiet. Wentzlowa była wysoka jak on sam, Hellweigowa nieco niższa, a przy tym obie nadzwyczaj otyłe. Szły, ale ich nozdrza rozdymały się coraz bardziej, a płonący rumieniec pokrywał twarze, szyje i dekolty.
– Krzykniesz, to oberwiesz – rzucił Wentzel swojej i wyciągnął jej knebel z ust. Goła łapała powietrze jak ryba.
Hellweig zrobił to samo ze swoją.
– Ładne panny, nie? – rzucił do Adamsa.
Ten robił właśnie pobieżne oględziny schwytanych. Simpel miał rację: obie branki były wyjątkowo młode jak na Gołe, wprawdzie otyłe, jednak skórę miały czystą, pozbawioną narośli, ropni czy przebarwień. A na dole, w Krum, normalnie żywione, obie dziewczyny wrócą do milszego wyglądu, odmłodnieją, wypięknieją.
Hellweig podszczypywał swoją zdobycz w wydatne, falujące przy każdym kroku pośladki. Nie zamierzał jej sprzedawać, oczyma wyobraźni widział ją krzątającą się przy gospodarstwie. Niewiasta zerkała na niego szarymi, okolonymi białymi rzęsami oczyma, ale nie odezwała się ani słowem. Przykrył jej ramiona derką i przewiązał sznurkiem.
– Żeby ci skóra nie zlazła od górskiego słońca – powiedział do niej.
Wentzel nie miał dla swojej ochrony przeciwsłonecznej – jej skóra zaczęła różowieć na karku i ramionach. Troskliwy żołnierz okrył ją płaszczem legionowym.
– Dzisiaj była ich kolej. Obaj mieli szczęście – wyjaśnił Bethmann, zapytany przez Adamsa. – Ja ściągnę jeszcze bielszą i zdrowszą niż one. – Uśmiechnął się, szczerząc szare, królicze zęby. Miał równie białe rzęsy i brwi jak branka Hellweiga.
– Jedynka to Wentzel, dwójka Hellweig, a korpuśny?
– Zero. – Bethmann pokazał kółko zrobione z palców. Numerowanie żołnierzy w korpusie liczbami: zero, jeden i dwa wzięło się z tego, że Hevrensz nie mógł zgrabnie pokazać trójki palcami swojej pokaleczonej dłoni, a nie chciał, żeby żołnierze powtarzali niezdarny gest. Adams spytał, dlaczego pozostawili rannego busierca.
– Tam go zabić nie można. – Bethmann wzruszył ramionami. – Ślepy przestaje być groźny. Jak przejdzie na naszą stronę, to go kto dobije. My zbieramy brańców, nie skóry Czarnych. Zresztą ten był prawie łysy, musiał być bardzo stary. Ludzi też nie kaleczymy, nawet Gołych.
– Dlaczego inni nie walczą jak wy, tylko unikają Czarnych po ich stronie, a Golców łowią na tarcze?
– Nikt tak celnie nie strzela jak mój korpus. Może tylko pretoria, ale oni nie chodzą na zwiady – powiedział Bethmann bez specjalnej dumy. – Młody polega na nas – dorzucił.
Mówiono, że Wentzel kiedyś zakłuł busierca, mając do dyspozycji tylko gladius, niewiele dłuższy od pazurów Czarnego. Bethmann dwukrotnie przyprowadził swój korpus bez strat po awaryjnym noclegu na płaskowyżu. Hellweig szczycił się zabiciem dwunastu busierców bez użycia obrzyna.
Bethmannowi spędzali najwięcej czasu na ćwiczeniach strzeleckich i walki wręcz. Okiełznanie Golca zajmowało im najwyżej pół minuty, Gołej – połowę tego czasu. Kiedy inni pili lub łupali w astragale, korpuśny Bethmann gonił swoich do monotonnych ćwiczeń. W decymie nazywali ich Konie Robocze.
Bladym świtem do obozu dotarł korpuśny Surister, posłaniec od Drubbaala. Ominął Kozie Perci, obawiając się tam zasadzki, i szedł płaskowyżem aż do samego zmroku; noc przetrwał pod przełęczą. Wyglądał, jakby uciekł z paszczy Czarnego, tak był pocięty i podrapany. Twierdził, że jednego z nich zakłuł gladiusem, jednak nie dano temu wiary, ponieważ doszło do tego na płaskowyżu.
Hjalmir zszywał rany posłańca, jednak po godzinie dalszą pracę przekazał Adamsowi. Nieznośnie bolały go stawy palców. Osobiście scalił płaty mięśni, skórę mógł zeszyć pomocnik.
Surister przyniósł rozkazy od dowódcy. Drubbaal żądał, aby cała decyma Pachoma przeniosła się do jego obozu. Mieli przerwać oblężenie Czarnych. Obrońcom, odciętym od dostaw wody i żywności, głód zaczynał zaglądać w oczy.
– Nie można było przejść po grani, jak się wstrzelały w jeden punkt – mówił Surister. – Musieliśmy czekać, aż nadchodził powiew i strzały znosiły.
– Czarne potrafią strzelać z łuków? – rzucił korpuśny Aubel. Uważano, że Surister zbyt ubarwia relację.
– Już potrafią. Oblegające nas strzelały znakomicie.
– Skąd miały łuki?
– Strzały były nasze, legionowe, więc pewnie i łuki zdobyczne.
Dotąd sądzono, że Czarne nie potrafią posługiwać się narzędziami, jednak wychodziło na to, że człekopodobne stwory uczyły się szybko.
Odejście decymy Pachoma osłabiło aktywność oddziałów, bo obawiano się kontrataku Czarnych w razie zgarnięcia zbyt wielu brańców. W okolicy Mrocznej Przełęczy pozostało obecnie ledwie kilkunastu żołnierzy.
Nadpłynęła wyjątkowo gęsta mgła i trzeba było wstrzymać zwiady. Sporo wody osadzało się na kocach wywieszanych w tym celu. Mimo że od dwóch dni dostawy z Krum nie nadchodziły, wody nie brakowało. Mgła uwięziła w obozie Crawheza, który wedle wskazówek przerobił żołnierskie sandały Adamsa. Szewc dziwił się mniemanej pomysłowości niewolnika. Za dwa sycele doszył do nich cholewki, z utwardzonymi wypukłościami na kostkę. Dwa sycele to było tyle, ile Crawhez musiał tu zapłacić za żywność i wino.
Górski szuter przestał ranić stopy. Uszczelniony but i onuca pozwalały na wielogodzinne marsze w kamienistym terenie i po płatach śniegu.
Starczyło jeszcze pieniędzy na nową tunikę – stara poszła na onuce. Wprawdzie trafił się zgrabny kirys, ale trzeba było z niego zrezygnować, bo zabrakło gotówki. Adams nie miał wątpliwości, że w krótkim czasie zgromadzi resztę kwoty i wymaganą nadwyżkę, jednak niewolnikowi nie wolno było kupować na kredyt.
Surister zaczął mocno gorączkować. Trzęsły nim silne dreszcze. Hjalmir raczył go swoimi proszkami, których składu nie ujawniał nawet Adamsowi.
Hjalmir, zakuwając Adamsa na noc, zagadał:
– Jak było na zwiadzie z Koniami Roboczymi?
– Walczą szybko, sprawnie i skutecznie.
– Stary jest nieudolny, hę…? Bezsensownie mozoli się z tarczami?
Spojrzenie Adamsa było nadto wymowne.
– Konie Robocze zużywają zbyt wiele amunicji. Wiesz, że to najuboższy korpus w całym obozie?
– Przecież odnoszą sukcesy.
– Zbyt dużym kosztem. Za wszystko, co zdobędą, kupują bełty. Do ćwiczeń i do walki. Ciągle ćwiczą, a dobry bełt kosztuje. Zobaczysz, jak za tydzień, najdalej za dwa, potracą te swoje dorodne, białe panny.
– Przesiadywanie całymi dniami w kolebach przynosi więcej pożytku?
– Przynajmniej tak uważa Drubbaal. Woli raporty z głębi płaskowyżu. Kiedy zwiad tylko muska Stronę Trupa, liczby są niewiele warte.
Adams nie odpowiedział; chirurg znowu go zaskoczył.
– Za późno przemyliśmy rany posłańca? – spytał Hjalmir. – I czynnik zakaźny zdążył przedostać się do krwi?
– Tak właśnie myślę.
Hjalmir uważnie obejrzał wysokie buty Adamsa. Masywne i solidne w porównaniu z własnymi sandałami, odsłaniającymi dwa środkowe palce.
– To nowy pomysł czy elegancja?
– Pomysł. Każ sobie zrobić takie same, panie.
– Tam, skąd przychodzisz, takie nosili?
– Faktycznie jeszcze lepsze. Ale nie potrafię objaśnić Crawhezowi, jak należałoby je zrobić, nawet gdyby on potrafił.
– Ile wziął za te buty?
– W sumie z cholewkami cztery i pół sycela, ale od ciebie pewnie weźmie siedem.
– Zaczynasz mnie irytować, chyba cię sprzedam.
– Nie chcę nowego pana. Zaczekaj, aż zbiorę pieniądze i sam się wykupię od ciebie.
– I wtedy ożenisz się z Adalą, a Pachom wespół z Drubbaalem uczynią moje życie nie do zniesienia?
Adamsa na chwilę zamurowało.
– Mógłbyś mnie nie skuwać na noc – powiedział po chwili. – Nie zamierzam uciekać. Zresztą, stąd nie ma gdzie.
– Nie robię tego dla przyjemności. Przepis mówi, że niewolników trzeba zakuwać.
– Nieodwołalnie?
– Dziesiętnik może uwolnić z nakazu za niewielką opłatą.
– Quirinu?
– Tak, ale to przecież stary, suchy służbista bez wyobraźni, prawda…?
Po paru dniach gęstej mgły zalegającej na zboczach, przejaśniło się dość, by można było wyruszyć na patrol. Hjalmir pozostał w obozie, do zwiadu przydzielając Adamsa. Szli wolnym tempem prowadzącego grupę Quirinu. Stary szedł zgarbiony, milczał. Żołnierze zerkali po sobie, niecierpliwili się.
W oparach targanych podmuchami wiatru osiągnęli suchy płaskowyż, gdzie mgła nie sięgała. Zalegli w kolebie. Było już późno, wkrótce nadeszły pierwsze grupy Golców.
Quirinu wskazał podbródkiem.
– Wybierz jakiegoś, podejdź i przekonaj.
Palla spojrzał zaskoczony. Pamiętał niedawną rozmowę, jednak dlaczego Quirinu puszcza Adamsa wolno, skoro ten jest niewolnikiem Hjalmira, nie jego…?
– Tak zwyczajnie?
– Czarnych nie widać.
– A jak Golcy podniosą alarm?
– Twoje ryzyko.
Sam się wkopał. Musiał mieć nietęgą minę, bo Quirinu dodał:
– Masz dość czasu. Żaden Czarny nie zdąży się do ciebie zbliżyć. Dostaniesz od nas wsparcie, jak który się pojawi.
„Jakie tam wsparcie…? Nie otworzą ognia”. Adams niechętnie spojrzał na powolne w działaniu kusze i jednostrzałowe samopały. „Quirinu nie zaryzykuje utraty oddziału dla jednego niewolnika. Przynajmniej jeśli uda się zwerbować jakiegoś siłacza, będzie powód do dumy”. Jak na złość maszerowali teraz otyli lub rachityczni, na przemian z paskudnymi jędzami.
Adams wystartował w kierunku kolumny przechodzących. Wybrał mężczyznę średniego wzrostu. Po zrzuceniu dwudziestu kilogramów byłby z niego żołnierz.
– W pobliżu jest wojsko. Walczymy z Czarnymi, z twoimi prześladowcami – powiedział zdyszany. – Możesz do nas dołączyć. Wyrwiesz się z tego korowodu. Nie musi tak być.
– Pewnie, że nie musi. Nic nie musi. – Mężczyzna nie zatrzymał się.
– Zostaniesz legionistą. Będziesz walczył przeciw tym włochatym potworom.
– Lepszy wróbel w garści. Tu mi nic nie grozi. Chyba że z twojej strony. – Mężczyzna krzywo spojrzał na Adamsa. – A walczył będę pewnie o tę wolność?
Nie otrzymał odpowiedzi.
– Ja idę, gdzie chcę. Jestem wolny. A ty jesteś wolny?
– Akurat jestem niewolnikiem.
– To czego chcesz ode mnie? Takich jak ty powinno się wyłapywać. Skąd się tu wziąłeś w tym ubraniu? Chcesz ukryć fartuszek?
– Chcesz pokazać, że jesteś lepszy?
– Podszedłem do ciebie.
– Może ja nie czekałem na twoją wizytę, co…?
Adams oddalił się już poza zasięg wsparcia ogniowego. Rozejrzał się ostrożnie.
– A dokąd ty idziesz?
– Do mojego pana.
– Co cię tam czeka?
– Nie twoja sprawa. Ja jestem wolny przy moim panu, ty przy swoim jesteś nędznym niewolnikiem.
Takiemu tylko przyłożyć. Adams w wyobraźni usłyszał mlask, z jakim jego pięść rąbnęłaby w spocone brzuszysko aroganta. Niestety, w oddali dostrzegł grupę Czarnych. Rzucił się biegiem do najbliższej koleby. Zanurkował jednym susem, mając nadzieję, że go nie zoczą. Przeczekał jeszcze kilka przechodzących grup i przedarł się do kryjówki oddziału. Nikt na niego nie czekał.
Do obozu wrócił po zmierzchu. „Przecież nie straciłem aż tyle czasu na płaskowyżu…”, pomyślał.
Było już po awanturze. Chirurg zarzucał, że przez nierozwagę starego stracił pomocnika i pieniądze, jakie w niego zainwestował, a które zamierzał odzyskać z nawiązką przy wykupie. Katrup był uważany niemal za oficera, dlatego zwracał się jak do równego sobie. Jednak Quirinu miał prawo wysłać Adamsa. W czasie zwiadu Adams pozostawał pod dowództwem decymusa. Hjalmir mógł zastrzec przed akcją, żeby jego niewolnik, felczer, nie był bez istotnego powodu wysyłany do akcji indywidualnych, ale tego nie zrobił.
Przy ognisku Adams dostał kubek Hjalmirowej gorzałki. Wrócił, dając dowód wierności swojemu panu. Adams nie kupował alkoholu od handlarzy wychodzących pod przełęcz, chociaż na razie nie przysługiwała mu racja służbowa. Formalnie do sotni przydzielić go mógł dopiero sam Drubbaal.
– Straciłbyś osiemdziesiąt syceli, panie.
– Dziewięćdziesiąt.
– Rozszarpaliby i pożarli twoją własność.
– To akurat by się nie stało. Nie miałeś broni. Szedłeś z tym tłumem. Raczej wzięliby cię za brańca. Najwyżej który Czarny zdarłby ci łachy z grzbietu.
– Dokąd bym z nimi zaszedł?
– Nie wiadomo. W Krum przechowują o tym bajkowe relacje. Mówią, że droga kończy się Płomienistymi Wrotami. Pewnie tam jest kraina Czarnych. – Dorzucił do ognia bryłę węgla. – Nie słyszałem, żeby ktoś stamtąd wrócił.
– Myślisz, że włada tam Pan z Morza? – Adams uważnie wpatrywał się, jak węgielek łapie żar.
– To po co Czarne podbijałyby Krum? Po co starałyby się nas zepchnąć z Mrocznej Przełęczy? Choć właściwie… – Hjalmir głośno myślał -…może władać i nimi, i nami. A swym poddanym pozostawia ustalenie, którzy z nich zasługują na niewolnictwo.
„Ja zasługuję na niewolnictwo?”, pomyślał Adams, ale głośno powiedział:
– Czarne rzeczywiście kiedyś władały Dolnym Miastem?
– Tak wszyscy mówią.
– Jak się udało ich przegnać? Jak zdołano sformować oddziały podczas okupacji? Jak w tych warunkach udało się wyprodukować broń? – Adams popchnął węgielek patykiem: niech rozżarzy się do białości.
– Tak… Mało prawdopodobne, ale wszyscy to powtarzają.
– Co rano budzę się ze zdrętwiałymi dłońmi i stopami. Do południa nie mógłbym operować nawet w razie nagłych przypadków. – Adams wrócił do starego tematu.
– Ja operuję nagłe przypadki. – Hjalmir uśmiechnął się. – Ale skoro Quirinu uważa, że nie uciekniesz, to niech bez opłaty zwolni cię od obowiązku zakuwania na noc. Ja się zgadzam.
Rano, gdy gniew już minął, Hjalmir przyznał, że czasami udawało się przekonać kogoś z kolumn maszerujących z dala od przełęczy, a Czarne specjalnie przepędzały w pobliżu ich stanowisk wyjątkowo zatwardziałych głupców. Czytał o tym kiedyś w archiwach twierdzy.
Tydzień później zmarł Surister. Dzień przed śmiercią był nieprzytomny, parę dni wcześniej bredził w gorączce. Pogrzebali go blisko grani, usypując nad mogiłą wysoki kopiec z kamieni obok wielu podobnych. Zmarłych lub zabitych niewolników, jak brańców, pozostawiano na płaskowyżu.
Tego samego dnia do obozu dotarł kolejny posłaniec, wyzwoleniec legionowy Krippel. Został wykupiony przez legion, jako szczególnie zdatny do służby wojskowej. Był własnością jednostki wojskowej, a nie konkretnego człowieka i jego status nie różnił się od pozycji przeciętnego legionisty. Tyle że nie dostawał regularnego żołdu. Musiał wyróżniać się w walce, skoro uzbrojony był jak oficer: w samopał i kuszę; posiadał też sporo elementów zbroi i hełm pretoriański z czerwonym pióropuszem. Jego służba miała trwać do czasu, aż się nie wykupi, nie krócej jednak niż dwadzieścia pięć lat, jak u wolnego legionisty. Dlatego zwyczajowo mówiono na niego „wyzwoleniec”, chociaż był niewolnikiem.
Krippel przyniósł lepsze wieści. Drubbaal wsparty decymą Pachoma przegnał Czarnych nękających obóz na Nocnej Grani. Udało się zwabić cały ich oddział na Stronę Ludzi. Czarne dostały nauczkę. Jorge-Grizius nie mógł nadążyć ze skórowaniem, a potem skóry i czaszki przez trzy dni znoszono do Krum. Jednak w przełomowej bitwie poległo aż pięciu legionistów, a dwóch Czarne uprowadziły.
W obozie skończyła się żywność, więc Drubbaal wraz z decymą pretorii zamierzał się przenieść pod Mroczną Przełęcz. Miał tam pozostać, dopóki zapasy nie zostaną uzupełnione dostawami z Krum. Należało mu wysłać na spotkanie dwa korpusy z decymy Quirinu.
Blady strach padł na Adamsa. Nieuniknione właśnie nadchodziło. Aby się czymś zająć, wziął się do konserwacji swoich butów. Na razie ten model obuwia wojskowego był daleki od ideału: sztywne, wysokie cholewki obcierały łydkę, a onuce zsuwały się w marszu. Olej powinien zmiękczyć wyschniętą skórę.
Hjalmir, który przez cały dzień chodził skwaszony i zły, teraz przysiadł się i przyglądał pracy Adamsa.
– Zawiodłem się na twoich zdolnościach, Krawiec – zaczął. Adams przerwał robotę. Spojrzał pytająco.
– Nie robisz postępów. Za wolno się uczysz.
– Szyję poprawnie.
– To prawda. Szyjesz koronkowo, ale powoli. A tutaj czasem trzeba pozszywać czterech rannych w godzinę. Do tego się nie nadajesz.
– Nigdy nie byłem chirurgiem. Nie chciałeś mi wierzyć.
– Nie będzie z ciebie chirurg.
Adams przytaknął skinieniem głowy. Trudno było nie zgodzić się z tą opinią.
– Ile masz już pieniędzy? – zapytał Hjalmir. Adams rzucił mu spojrzenie.
– Odłożyłem dwanaście syceli na lepszą żywność czy wino. Upatrzyłem sobie też niezły kirys u płatnerza. Pasuje akurat na mnie. Jak go kto wcześniej nie kupi, to wkrótce powinienem mieć dość pieniędzy. Przyda mi się zbroja. Często wysyłasz mnie na płaskowyż.
– Dwanaście syceli, hę…?
Adams pokiwał głową. Nie przerywał roboty. Wysuszona skóra łapczywie chłonęła tłuszcz. Niewolnik miał prawo do własnych pieniędzy, właścicielowi nie było wolno mu ich odebrać.
– Jako wykupne zapłacisz mi dziewięćdziesiąt syceli.
– Wiem o tym. Mówiłeś mi już.
– Pora zapłacić pierwszą ratę.
– Już teraz? Tak nagle? Przecież nie mam obowiązku wykupywać się od ciebie…
Hjalmir uśmiechnął się nieszczerze.
– Dasz mi te dwanaście syceli, to policzę ci za piętnaście. Do spłaty pozostanie ci tylko siedemdziesiąt pięć.
Adams spojrzał na niego niechętnie. „Jak mnie Drubbaal zabije, to mniej stracisz?”, pomyślał. Jednak na początku pobytu na Linii często był bez grosza. Dwanaście za piętnaście – niezły przelicznik. Podstawowe jedzenie, które zapewniał mu Hjalmir, zupełnie wystarczało.
– Niech będzie, ale ogłoś tę propozycję przy Quirinu i przy korpuśnych.
– Nie ufasz mi…?
– Transakcja powinna być ogłoszona, no nie? – W ten sposób jednocześnie zmuszał chirurga do publicznego ujawnienia ceny wykupu. Hjalmir nie mógłby wtedy zmienić zdania. Adams wrócił do pracy.
Quirinu nie spodziewał się pochwał za swoje ostatnie wyczyny. Służba sprawiała mu coraz więcej trudności. Był słaby, chodził wolniej. Wiedział, że żołnierze zauważają jego marną formę fizyczną. Dochodził do tego ustawiczny tępy ból brzucha, narastający z dnia na dzień. Coraz trudniej było mu wykonywać obowiązki dowódcy. Przekładało się to na chaotyczne, nietrafne decyzje. Doświadczony oficer na stare lata zrobił się apodyktyczny i konfliktowy. Teraz niemrawo poganiał żołnierzy, żeby doprowadzić oddział do jakiego takiego wyglądu. Kilka tygodni upłynęło od ostatniej potyczki z Czarnymi, a obóz przypominał bardziej chlew niż obóz wojskowy. Niewolnicy szwendali się bez celu. Pledy porozwlekane, łańcuchy rozrzucone wokół obozu. Przynajmniej branki odprowadzono na dół.
Skoro świt Quirinu wyprowadził na spotkanie Drubbaala wymagane dwa korpusy. Wcześniej kazał spętać wszystkich niewolników, w tym Adamsa. Wychodząc, nie odwołał rozkazu – może zapomniał. Odrętwiały Adams z niepokojem i zaciekawieniem wypatrywał, jak wyglądają najlepsi z najlepszych, Purpurowi, decyma pretorii.
Nadeszli koło południa. Już wcześniej płaśń obozowiska wypełniły szarpiący duszę głos dud i dzika nuta skrzypiec. Świadom efektu, Drubbaal przyprowadził oddział rzadko używaną, okrężną ścieżką od mylnej płaśni. Dzięki temu nie byli widoczni z dala, mozolnie zygzakując zakosami po piargu, i nagle wyłonili się przed oczami załogi obozu; wyglądali jak na paradzie.
Pochód otwierał trębacz, który wejście oddziału do obozu oznajmił chrapliwym hejnałem odegranym na zwiniętej w okrąg srebrzystej trąbce sygnałowej. Wylot trąby niemal kąsał ustnik, choć dźwięk zgrabnie omijał głowę trębacza. Za nim kroczył chorąży, dzierżąc maszt ze sztandarem na drzewcu, a przedstawiającym znak sotnika: skręconego, złotego smoczego węża o czterech nietoperzych skrzydłach i ostrych rogach. Rozdziawiał on paszczę, wystawiając rozwidlony język. Za chorążym szli dudziarz i skrzypek, którzy umilkli na czas hejnału.
Drubbaal przyprowadził ze sobą tylko siedmiu pretorian, rosłych dryblasów o zaciętych, jakby kutych w kamieniu szerokich twarzach, a łapach jak bochny. Wszyscy mieli pełne zbroje, składające się przynajmniej z napierśników, fartuchów, nałokcic, zarękawi i nagolenic oraz hełmy z gęstymi, czerwonymi pióropuszami wydatnie osłabiającymi ciosy bite maczugą na wprost. Na kirysach korpuśnych lub naramiennikach umieszczono złociste łby paradoksalne, wzorowane na twarzach i pyskach na ciele starego busierca. Podobnie uformowano fartuchy chroniące podbrzusze. Korpuśni mieli łbów więcej i bardziej ozdobne niż simple. Każdy z pretorian był przy mieczu i przy obrzynie oraz niósł złożoną kuszę na plecach. Purpura ich płaszczy różniła się od czerwieni używanej przez pozostałe decymy z Linii. Wszyscy nosili kilty o zielono-czerwonym tartanie. Kim był ów tajemniczy Hewensz, twórca tych oddziałów?
Czy utalentowanym oficerem z legionów brytyjskich, dziwacznym trafem zaplątanym w te okolice?
Zbroja prefektusa wyróżniała się ozdobami: licznymi łbami paradoksalnymi na piersi, brzuchu, plecach, a nawet ramionach i biodrach. Widać też takie busierce spotykano. Oczywiście i krocze, i dół miednicy od tyłu chroniły fartuchy przyozdobione płaskorzeźbami łbów busierczych, hełm wyposażono w rogi po bokach pióropusza, a twarz wyłaniała się jakby z mosiężnego, rozdziawionego busierczego pyska. Obrzyny pretorii przypominały ręczne armaty. Też strzelby lontowe, ale ładowane od tylca. Formowane na kształt strzelby policyjnej. Niektóre miały niezwykle dokładnie odrobione atrapy zamków skałkowych.
Sam Drubbaal okazał się pięćdziesięcioletnim masywnym, muskularnym mężczyzną wzrostu Adamsa. Miał całą głowę zawiniętą w bandaże. Ledwie jedno oko błyszczało spod zwojów. Był w wypolerowanej lustrzanie, kompletnej zbroi pretorii, ale gładkiej, bez łbów paradoksalnych; jedyną, ale dominującą ozdobą była jakby narzucona na zbroję kompletna skóra busierca uformowana z blachy z żółtego metalu. Idąc do namiotu dowódczego, który już dla niego rozbito, potknął się i byłby upadł, gdyby Quirinu nie podparł go ramieniem. Sotnik burknął coś w podzięce, niezadowolony, że musiał skorzystać z pomocy niedołęgi. Już w namiocie Drubbaal ciężko opadł na zydel. Ordynans pomógł mu zrzucić zbroję i kolczugę. Dowódca wdział długą białą koszulę. Odsapnął.
Oczywiście pamiętał sprawę romansu Renaty z niezwykłym niewolnikiem. Teraz jednak zajmowała go poraniona twarz. Ból przytłaczał inne myśli. Wiedział już, że Hjalmir kupił Adamsa. Jednakże od czasu sensacyjnych relacji Symmachsa upłynęło sporo czasu; inne wydarzenia przytępiły niesmak i gniew. Oczywiście Adams zginie, to zostało postanowione, jednak nie trzeba tego robić bez widocznego pretekstu. Słyszał już, że legioniści cenią felczera. Na dodatek on sam dopiero co dał sobie uprowadzić dwóch żołnierzy, i to akurat z decymy pretorii. W drodze na Mroczną Przełęcz, na Kozich Perciach, nadziali się na grupę Czarnych. Obecnie należało unikać niepopularnych posunięć.
Mówił z najwyższym trudem. Rozcięta tkanka rozsunęła się szeroko. Rana nie krwawiła, ale wystarczył przypadkowy grymas, by krew znowu zaczęła się sączyć.
„Dwie Twarze”, myślał z niechęcią, oglądając swoje oblicze w zwierciadle. „Będą na mnie mówić: Drubbaal Dwie Twarze”.
Jorge-Grizius był mistrzem amputacji, ale inną robotę wykonywał topornie. Drubbaal nie chciał powierzać mu swojej rany. Wystarczyło, gdy usłyszał, że trzeba będzie usunąć do reszty pół nosa. Zresztą teraz Grizius był zajęty opatrywaniem ciężko rannych. Od jego roboty zależało życie innych legionistów. Twarz Drubbaala mogła poczekać, chociaż nie zabliźni się bez dobrego szycia. Natomiast Hjalmir potrafił zgrabnie łatać. Paskudnie rozkwaszoną facjatę Chettiego pozszywał całkiem akuratnie. To również z tego powodu Drubbaal przeniósł kwaterę na Mroczną Przełęcz.
Wezwał chirurga.
Hjalmir zdjął całkowicie przemoczony opatrunek sotnika. Z poranionej tkanki ciekła już limfa, nie krew. Krytycznie przyjrzał się ranie. Biegła od czoła do żuchwy. Szczęśliwie Drubbaal oka nie stracił: pazur Czarnego trafił pod hełm, ześlizgnął się po łuku brwiowym i opadł głęboko w policzek, rozkrawając potem nozdrze. Inne rany były krótsze, choć równie głębokie. W kilku miejscach prześwitywały zęby.
– Wygląda na wielokrotne cięcie – powiedział Hjalmir.
– Haratnął mnie dwiema skrzyżowanymi łapami. Nawet nie dało się gada zabić. Chociaż musiał poczuć dwa bełty w plecach… – Drubbaal mówił szeptem przypominającym syk.
– Będzie z tym trochę roboty. Rany zbyt długo nie zszyto. Może nie chcieć się zrosnąć.
– Twój pomocnik tego nie zrobi? Nie trzeba mi w sotni darmozjada! – W taki sposób mógł bezpiecznie pozbyć się znienawidzonego niewolnika: za błąd się go zabije i każdy to uzna, natomiast Hjalmir jest pod ręką, więc błąd naprawi.
– Dopiero się uczy.
– Starczy tej nauki. Niewolnik przy oddziale ma normalnie walczyć albo iść na tarczę.
– Niech będzie. – Hjalmir kazał sprowadzić Adamsa.
Dwaj pretorianie zwlekli go z barłogu w kolebie i podnieśli za skute przeguby. Leżał zdrętwiały i obolały. Przypominały mu się dawne czasy, początek pobytu w Dolnym Mieście. Wojacy rozkuli go, a po drodze wyjaśnili cel spaceru. Adams rozcierał zdrętwiałe przeguby. Starał się przywrócić krążenie w dłoniach. „Dlaczego nagle Hjalmir postanowił się mnie pozbyć?” Pokręcił głową do swoich myśli. Rana zabagniona, będą komplikacje, a on chce uniknąć konfliktu z Drubbaalem i dlatego mnie wystawia na pożarcie”. Praktykant nie wywiąże się z tego polecenia.
Powoli wracało krążenie w dłoniach. Już w oczach Adamsa stanęły łzy od nieznośnego bólu; palce mrowiły, zupełnie jakby dziesięć imadeł wykręcało każdy z nich w inną stronę.
– Długo to będzie trwało? – rzucił chirurg.
– Przecież byłem skrępowany, panie – powiedział Adams głośno, by Drubbaal usłyszał. – Palce zgrabiały od niedokrwienia, a tutaj koronkowa robota. Muszę się przygotować.
– Katrup, nie poganiaj go! – burknął Drubbaal, a kropla krwi ściekła mu po brodzie.
„Musi bardzo cierpieć, ograniczył się tylko do jednej uwagi”, pomyślał Adams. Wytarł sotnikowi brodę szmatą nasyconą destylatem. Sam wypił dwa łyki: hara rozszerzy naczynia krwionośne.
– Nie pij tyle. Zeszyj mnie równo. Jak będę zadowolony, dostaniesz dwa sycele.
– Dasz mi, panie, trzy sycele, tak spodoba ci się moja robota – powiedział pewnie Adams. „Ale skąpiec”, pomyślał. „Za proste szycie jednej rany Hjalmir bierze półtora sycela, a tutaj ran jest z siedem”. – Ale wezmę dopiero po sześciu dniach, jak się zrośnie – powiedział. Wytarł Drubbaalowi kroplę krwi, która ściekła po ostatnim słowie. Tkanka opuchła i już wywinęła się na zewnątrz. Nie można było dłużej zwlekać z szyciem.
Naczerpał kubek gotującej się wody, dolał zimnej i rozpuścił w niej łyżkę soli.
– Teraz będzie bolało – powiedział i zamoczył w płynie strzępek czystego płótna. Następnie zaczął nim starannie przemywać ranę. Wsuwał przy tym płócienko głęboko między rozerwaną tkankę.
– Co robisz!? – rzucił zdumiony Hjalmir.
– Na pazurach Czarnego mogła być trucizna. Myję ranę.
– Wodą?
– Ani olej, ani gorzałka nie nadają się do tego. Woda nie zaszkodzi, a zwykle pomoże.
– Soliłeś ją.
– To naturalny płyn ludzkiego ciała. – Lekko palcami rozsunął rozerwany policzek Drubbaala. Chciał wykryć, jak w głębi biegnie rozdarcie tkanki. – Szyć od wewnątrz i od zewnątrz czy tylko od zewnątrz? – szepnął, zerkając bystro na Hjalmira.
– Od zewnątrz. Policzek sam się zgoi. Nie jest przecięty całkowicie – podpowiedział cicho chirurg.
– Daj, panie, swój puchar – Adams zwrócił się do Drubbaala. Nie potrafił odmówić sobie odrobiny teatru. Z obojętną miną złowił zdziwione spojrzenie dowódcy.
– Alkohol pali rany. Źle się goją – szepnął Hjalmir.
Adams spojrzał na niego w milczeniu, wydobył zza pazuchy trzy półkoliście zgięte igły i pincetę, następnie okrągłym ruchem wrzucił to wszystko do samogonu. Zamieszał ciecz w kielichu i wypił łyk.
Hjalmir uśmiechnął się w duchu.
Adams skrzywił się i poprosił o dolewkę.
– Ile? – rzucił pogardliwie ordynans.
– Do pełna.
Adams wypił łyk, potem drugi. Chciał się uspokoić i poprawić krążenie w rękach. A poza tym łatwiej będzie wyłowić narzędzia.
Zaczął od czoła. Rana była tam płytsza, więc łatwiej szło wyrównywanie brzegów. Szył półkolistą igłą, trzymaną pincetą. Każdy szew kładł z osobna, ale w niewielkich odległościach, starał się też nie wkłuwać igły za obszernie, zbyt daleko od krawędzi rany. Blizna nie powinna być duża. Poruszona rana znowu zaczęła krwawić, wytarł krew.
Hjalmir nie bez zazdrości patrzył na pracę Adamsa, lecz potem uznał, że i on by tak potrafił. Widział błędy i brak wprawy niewolnika, jednak doceniał talent i pomysłowość.
Adams od linii włosów doszedł do łuku brwiowego. Niepewny swoich umiejętności, zeszył go w sześciu miejscach.
– Nie zaciskasz zeszytej skóry? – nie wytrzymał chirurg.
– Chcę, żeby skóra ułożyła się tak jak przed zranieniem. Szwów jest więcej, ale są delikatne. Twarz ma się nie zmienić.
Adams rozmawiał, nie przerywając szycia. Teraz przystąpił do łatania policzka, a Drubbaal zaczął mimowolnie krzywić twarz. Dotąd był w stanie zapanować nad bólem, w tym miejscu już nie.
– Nie zdołam zeszyć bezbłędnie, panie, jeśli skóra będzie drgać.
Drubbaal spojrzał na niego wściekle.
– Potrafię znosić ból.
– Tylko tam, gdzie dusza sięga – Hjalmir przyszedł w sukurs Adamsowi. – Twoja dusza nie włada policzkami.
– A dlaczego nie? – obruszył się nieustraszony dowódca.
– Bo… lejce, którymi sterowała policzkiem, zostały przecięte pazurem Czarnego – palnął Hjalmir.
– Aha – zgodził się operowany.
– Musisz, panie, odlecieć – powiedział Hjalmir.
– Nigdy nie biorę tych świństw. Jak ja zidiocieję, Czarne wrócą do Krum.
– Musisz, panie. Chociaż na godzinę. – Hjalmir wiedział, że Adams nie zostałby wysłuchany. – Po obudzeniu nie możesz, panie, zwymiotować. Rana mogłaby się zakazić.
– Reutel, przejmijcie dowodzenie na czas mojej nieświadomości.
Prefekt pretorii skinął głową. Prefettus był formalnie jedynie decymusem, jednak faktycznie numerem drugim na Linii.
– Wybierz taki, co nie daje przyjemności, a pomocnik niech dalej szyje.
Hjalmir rozpalił skrawek grzyba. Następnie, używając małej rurki, kilkakrotnie wdmuchnął w nozdrza Drubbaala biały dymek, unoszący się z tlącej się substancji. Drubbaal zamknął powieki.
– Uh…! – stęknął Hjalmir. – Mnie też się we łbie zakręciło.
– Wystarczy tylko tyle? – zdziwił się Adams.
– Jakby się budził, to poprawię.
Teraz policzek szyło się łatwiej. Adams pracował bez pośpiechu. Dbał, aby stare blizny składały się w równe linie.
– Rana jest zastarzała – powiedział Hjalmir. – Trzeba to szybko zeszyć.
– Pół godziny nie ma znaczenia, a chcę, żeby wyszło równiutko. Dość już ma blizn na twarzy.
Nozdrze zszył trzema szwami, resztę nosa ośmioma. Znowu robotę przekazał chirurgowi. Na drugim policzku Hjalmir położył kilka szwów na mięśniu. Rana była zbyt głęboka.
– Teraz ty szyj dalej skórę – polecił. Adams w milczeniu wziął się do roboty.
Drubbaal przebudził się, kiedy ranę już bandażowano. Choć skręcały go nudności, wymioty zdołał powstrzymać.
– Liczyłeś szwy? – zapytał Hjalmir.
– Nie, ale będzie ze czterdzieści.
– Myślę, że raczej sześćdziesiąt.
– Nigdy nie kładłem aż tylu jednemu pacjentowi. W gardle mi zaschło.
Żołnierz nalał mu wina. Po samogonie smakowało jak woda. Hjalmir podsunął swój kubek.
– Koronkowa robota. Ja mam za duże dłonie do takiego dziergania.
– Tego mnie nauczyłeś. Reszty jeszcze nie umiem. – Adams pił drugi kubek.
Drubbaal przysłuchiwał się ich rozmowie. Sam też spróbował popijać. Adams życzliwie, ale stanowczo wyjął mu dzban z dłoni.
– Rana jest świeżo szyta – powiedział. – Musisz, panie, pić tak, żeby wino po niej nie ciekło. Inaczej twarz się nie zrośnie i nie ocalisz urody.
– Uroda męża tkwi w szramach.
– Jasne. Ale kobiety wolą pocałunki foremnych ust, nie postrzępionych.
Drubbaal zarechotał, aż tłuste brzuszysko wysunęło się spod koszuli. Natychmiast jednak spoważniał i rzucił Adamsowi złe spojrzenie.
Ten udał, że nie zauważył.
– Niech zaufany żołnierz wlewa wino do twoich ust cienką strużką, omijającą ranę.
– Jak chcesz. Rauschl, chodźcie tu – wezwał ordynansa.
Wieczorem przy ognisku przygrywał im na skrzypkach korpuśny pretorii, Tatar. Mówili na niego Przedkamień, gdyż zawsze kierował akcjami na Kozich Perciach. Gdy Tatar przerwał dziką melodię, która harmonizowała ze scenerią skał i tym miejscem jak ze snu, Adams obejrzał płytkie, drążone, podłużne skrzypki.
– Wolę grać na złóbcokach. - Wąsaty muzyk wyszczerzył mocne, białe zęby, kontrastujące z jego pociągłą, smagłą twarzą. – Trąbka płuca wyrywa.
Adams uśmiechnął się.
– Niech teraz Coghan pracuje. – Korpuśny Tatar skinął na dudziarza. – To też ciężka robota.
Do późna obozowi towarzyszyła muzyka.
Do znaku legionowego zawieszonego na tyczce doszedł znak sotnika. Mówiono, że na kiju tkwi czaszka pierwszego busierca zabitego przez buntowników Hevrensza-Trzy-Palce. Czynem tym przypomniano, że z bestiami można walczyć i że można przegnać to utrapienie daleko od ludzkich siedzib. Po tym zwycięstwie Hevrensz-Trzy-Palce zorganizował legion. Zasad organizacji oddziałów dotąd nie zmieniono, zaś zniszczona czaszka została już wielokrotnie podmieniona.
Drubbaal leżał w namiocie dowódcy pilnowany przez pretorian. Jednym z pierwszych rozkazów zaliczył Adamsa w stan legionu. Oznaczało to lepszą rację żywnościową, ale bez żołdu, bo Adams był niewolnikiem.
Quirinu wyprowadzał codziennie rutynowe patrole w sile jednego lub dwóch korpusów. Zwykle dołączał do nich Adams, a Hjalmir pozostawał w obozie. Czarne nie pojawiały się w większej liczbie. Widać odczuwały jeszcze klęskę na Nocnej Grani. Po trzech dniach Drubbaal dostał gorączki. Zabagnionej rany nie udało się wymyć do czysta. Hjalmir ordynował mu gorzałkę i zimne okłady. Śmierć legendarnego dowódcy wywołałaby nieprzewidywalne skutki.
Obóz na Mrocznej Przełęczy nie przeżył ostatnio tak zmasowanych ataków jak ten na Nocnej Grani. Znudzeni bezczynnością żołnierze palili się do walki. Reutel sprzeciwił się wypadowi, więc Quirinu postanowił na przynętę złowić kilka Czarnych. Mieli akurat dwóch marnych brańców, pokaleczonych przez ptaki.
Quirinu szedł jak zwykle milczący i apatyczny. Inni jednak pogwizdywali, nawet wymachiwali pałaszami do taktu. „Chcą sobie dodać odwagi”, pomyślał Adams.
Przeciwnik niebezpieczny, walka trudna, ale poprawnie przeprowadzona – zwykle zwycięska. A kompletna skóra Czarnego na grzbiecie to marzenie każdego legionisty na przepustce.
Quirinu polecił uwiązać Golca na długiej lince i pozostawić na płaskowyżu. Żołnierze przycupnęli za skałami na samej grani. Najpierw rozkazano zaatakować legionistom; chirurg i felczer mieli włączyć się do walki tylko w wypadku niepowodzenia ataku. Obaj otrzymali typowy zestaw do takiej akcji: siatkę i linę. Quirinu zabronił wzięcia pałek.
„Gdzie jest Linia?”, pomyślał Adams. Środkiem grzbietu biegła wydeptana ścieżka, trochę żwiru, tu i ówdzie głazik. Lawirowała, omijając co większe wanty. „Wzdłuż tej ścieżki?”
Wystawiony na przynętę Golec ułożył na dużej wancie drut, którym go uwiązano, i próbował przeciąć go uderzeniami mniejszego kamienia.
„Chcą się uwolnić, żeby odejść”, powiedział Quirinu przed zwiadem. „Zawsze robią to samo: biją kamieniem o kamień. Ten hałas zwabia Czarne”. Używa się drutu, a nie liny, żeby za szybko nie przecięli go uderzeniami ostrego kamienia.
Powiedział jeszcze: „Gabery nie wolno zranić”. Później dodał: „Ona będzie walczyć, póki nie założymy jej worka na głowę, wtedy przestanie być agresywna”.
Akurat przechodziła gabera. Była zaaferowana kilkoma młodymi, które jak utrapione muchy próbowały przyssać się do jej sutek. Ze sromu wystawała jej mała główka, która strojąc błazeńskie grymasy, rozglądała się wokoło. Główka spostrzegła przynętę i lekko ukąsiła Czarną w udo. Ta rozejrzała się i skierowała ku Golcowi.
Wspinała się mozolnie. Wyglądało, jakby utykała, jednak to zginające się w przeciwną stronę stawy nadawały taki charakter jej chodowi.
Gdy zbliżyła się do przynęty, legioniści zaczęli nawijać drut na bęben. Pociągnięty za obręcz na szyi Golec musiał odejść od swojego kowadła. Czarna pośpieszyła za nim.
Szła wprost na Adamsa. Nie stawiała nóg równo przed siebie, jej stąpaniu towarzyszył okrężny ruch przesuwanej kończyny, wywołujący wrażenie, że Czarna stawia obie stopy w jednej linii, choć tylko stawiała je wąsko. Pochyliła głowę do przodu, skrywając zwierzęce oblicze. Nie miała rogów ani przesadnie wielkich uszu. Ze zwieszoną głową wyglądała po ludzku. Włochate cyce, połyskujące aksamitnym, czarnym futrem, teraz rytmicznie falowały w pośpiesznym marszu. Wyposzczonych żołnierzy i to podniecało.
Przyśpieszyli zwijanie drutu. Golec podbiegał wypłaszczającą się stromizną. Roztargniona gabera ze zwieszoną głową sunęła prosto przed siebie, choć widać już było legionistów za szańcem. Młode zostawiły ją samą.
Adams trzymał w dłoni siatkę; kłąb liny ułożył w zasięgu ręki. Nagle Palla wychylił się zza szańca i celnie rzucił lassem, które opadło aż na biodra Czarnej. Żołnierz zacisnął pętlę i mocno ściągnął. Czarna straciła równowagę, ale natychmiast zorientowała się w sytuacji. Obiema łapami schwyciła za sznur, wyrywając go z rąk legionisty. Jacobez narzucił na nią sieć, oplątując ramiona, ta jednak wyswobodziła prawe i ruszyła ku atakującemu. Żołnierz rzucił się do ucieczki, jednak ona dopadła go, trafiając pazurami w napierśnik. Pazury zazgrzytały o stal. Gabera przygniotła go sobą. Razem upadli na ziemię i przetoczyli się po niej. Żołnierz osłonił twarz. Spadły na nich sieci pozostałych legionistów i sieć Hjalmira. Rzuty były jednak niecelne – Czarna pocięła sieci uderzeniami pazurów. Mocnym kopniakiem ogłuszyła Jacobeza. Nieoczekiwanie niemal cały oddział pozostał bez sprzętu. Nie można było użyć broni palnej ani białej. Hjalmir klął, że nie wzięto pałek. Legioniści wycofali się ku grzbietowi po zestaw siatek przewidziany na drugie łowy.
Gabera gramoliła się z ziemi, wyplątując nogi. Siedziała na nieprzytomnym Jacobezie. Adams zbliżył się ukradkiem i schwycił luźny koniec lassa rzuconego przez Pallę. Szarpnął, przewracając siedzącą. Następnie szybkim ruchem narzucił swoją sieć na Czarną. Kilka pośpiesznych pętli sznura skrępowało jej ramiona, parę następnych Adams narzucił na szyję, przyduszając ofiarę.
Czarna próbowała wężowym ruchem wysmyknąć się spod więzów, jednak Adams zacisnął jej na szyi sznur, a następnie owinął gaberę kilkoma ciasnymi zwojami do pasa. Jeszcze raz przełożył sznur pod jej biodrami, zręcznie usuwając go spod zębów szczeniaka. Nogi samicy pomógł mu skrępować Quirinu.
– Poluzuj pętlę na szyi. Nie może się dusić, zanim przeniesiemy ją przez Linię, bo dostanie ataku szału, uwolni się i nas pozabija.
Adams rozluźnił pętlę. Nie podsunął oficerowi myśli, że wystarczy samicę oślepić.
Nadal wiła się jak wąż, więc zacieśnili zwoje, krępując ją w podłużny tłumok. Na głowę naciągnęli jej worek, żeby nie zapamiętała drogi do obozu. Wtedy uspokoiła się i znieruchomiała. Słychać było tylko jej chrapliwy oddech. Przywiązali ją do kija.
– Ta gabera jest twoja, Krawiec – orzekł Quirinu. – Ty spętałeś ją swoją siecią i skrępowałeś sznurem. Należy do ciebie.
Decyzja była sprawiedliwa, jednak mogła wywołać sarkania i pretensje. W akcji został mocno poturbowany legionista, a niewolnik został właścicielem zdobyczy. Sam właściciel jeszcze nie wiedział, co zrobić ze swoją własnością. Teraz sapał, niosąc ją na kiju. Palla zgodził się za pół sycela pomóc dźwigać gaberę do obozu. Przenieśli ją przez grań i złożyli obok drugiej przynęty.
Jacobez odzyskał przytomność. Wprawdzie mocno obity, lecz nie miał otwartych ran. Hjalmir brutalnym szarpnięciem nastawił mu wywichnięte ramię, a zaraz potem wybitą dłoń. Ułożyli poturbowanego na pledzie i uraczyli kubkiem gorzałki.
Z drugą przynętą mieli mniej szczęścia. Ledwie uwiązali Golca na drucie i schowali się za skałami, a ten załomotał kamieniem o wolność. Pojawił się wielki busierec. Miał ze dwa i pół metra wysokości. Coś go zaniepokoiło. Ogromne nozdrza ruszały się nerwowo. Badawczo łypał zaczerwienionymi białkami oczu. Na piersi miał dodatkowe oczy, a w miejscu pępka usta. Paradoksalna twarz powielała jego mimikę. Trudno przypuszczać, by oczy uformowane z brodawek sutkowych cokolwiek widziały.
Busierec spostrzegł nagiego, tłustego mężczyznę, którego brzuch podskakiwał w takt uderzeń kamieniem. Podbiegł kaczkowatym chodem. Zamiast pognać Golca w Drogę Trupa, mocno uderzył łapą przed siebie, wyrywając pazurami płat skóry. Polała się krew, Golec krzyknął żałośnie. Czarny połknął wyrwany kawałek ciała. Szarpnął pazurami ranę, wydzierając następny strzęp. Daleko niosły się rozdzierające wrzaski pożeranego żywcem.
Żołnierze spodziewali się, że Czarny ruszy za drutem na grań i wejdzie w pułapkę, choć walka z olbrzymim stworem nawet po Stronie Ludzi była niebezpieczna. Jednak nic takiego się nie stało. Czarny ignorował drut i nadal się posilał. Teraz, głośno mlaskając, łapczywie pił krew tryskającą z rozerwanej tętnicy. Gdy wreszcie się nasycił, mężczyzna dawno już nie żył. Busierec odrzucił ogryzioną kość, rozejrzał się wokoło i odszedł kaczkowatym chodem. Pozostawił rozkawałkowane zwłoki.
Jako niewolnik Adams musiał zdjąć stalową obręcz i zwinąć drut. Nie trzeba było wyplątywać obręczy ze skrwawionych strzępów ciała ofiary: Czarny urwał jej głowę i obręcz sama spadła na ziemię. Wystarczyło wytrzeć blachę.
Uwolnili pierwszą przynętę.
– Zrobiłeś swoje. Teraz jesteś wolny – powiedział Quirinu. – Drugi raz nie pójdziesz ani na tarczę, ani na przynętę. Tak mówi prawo.
Mężczyzna roztarł sine przeguby. Adams poznał go, to był Cyrjak, ten pokaleczony przez gawrona.
– No, tak. – Cyrjak spojrzał z wyższością. – Nie zostanę z wami.
Odwrócił się na pięcie i odszedł na wschód, w stronę Nocnej Grani, w ciemność. Zapomnieli mu ściągnąć sandały. „Sam zrzuci, a obuwie przepadnie”, pomyślał Adams.
– To był wielki busierec - powiedział Quirinu, kiedy wracali do obozu. – Nie dalibyśmy mu rady, tylko ludzi by poturbował. Musiał być bardzo głodny. One rzadko atakują Golców.
– Rozwściecza je zapach krwi Czarnego – mruknął Palla.
– Gabery nie zraniliśmy. Nikt jej nie zaciął pałaszem, nikt pałką nie rozkwasił jej nosa.
– One czasem same się ranią – Hjalmir lubił puszyć się swoją wiedzą, a teraz z lubością poprawiał starego decymusa. - Właśnie po to, żeby było czuć zapach ich krwi.
Czarna była własnością Adamsa, jednak zgodnie z przepisami najpierw miał ją przesłuchać Hjalmir. Nie zrezygnował z tej możliwości, choć nie spodziewał się dowiedzieć wiele. Adams miał asystować przy robocie.
Do badania gaberę rozkrzyżowano na płaskim głazie o pociemniałej powierzchni, służącym Hjalmirowi za stół do niejednej już operacji. Żołnierze wprawnie skrępowali kończyny Czarnej grubym sznurem i rozciągnęli jedną po drugiej. Za tę robotę, jak i za pocięte sieci, Adams musiał zapłacić. W sumie wyszło trzy i pół sycela, ale dzisiaj rano zarobił półtora za czyszczenie ran z ropy. Brał po ćwierć sycela od rany od biedniejszych legionistów. Bogatszym czyścił rany Hjalmir za pół sycela od sztuki.
Workowate, porosłe gęstym, czarnym futrem cyce Czarnej były zakończone dziwacznymi, haczykowatymi wyrostkami. Unosiły się i opadały w takt przyśpieszonego, płytkiego oddechu. Dysząc, rozwierała wielkie nozdrza.
– Po co tu przychodzicie? – rzucił Hjalmir. – Płaskowyż jest jałowy. Czego tu szukacie? – Spojrzał na Adamsa, jakby odpowiedź Czarnej miała właśnie jego pouczyć.
– Tak ma być – jej głos był czymś pośrednim między charczeniem i jękiem. – Tu powinniśmy być.
– Idealny żołnierz, hę…? – Chirurg łypnął na Adamsa.
– Prowadzicie tłumy ludzi – włączył się Adams. – Nikt z nich nie może uciec z pochodu.
– To służba. Moja służba, służba innych.
Hjalmir nieco rozluźnił jej pętlę na szyi. Przestała dyszeć.
– Ci ludzie są bici, czasem nawet pożerani.
– To służba. Tak ma być.
– Daj już spokój, Krawiec. One mają mocno ograniczony zasób słów. Niewiele powiedzą. Koniec przesłuchania. Lepiej zacznijmy już sekcję. Ona ma dodatkową głowę sterczącą ze sromu. Chcę zobaczyć, z czego wyrasta ta głowa, ile tego siedzi w środku tej Czarnej.
– Przestań, Mistrzu Hjalmirze. To moja Czarna.
– To ją zerżnij, jak dasz rady, mimo tego łba w cipie, a potem zabij. To ci wolno. Jednak nie puścisz wolno tej bestii, bo taki jest przepis. Jeśli pokaleczyłaby ludzi, to oznaczałoby twoją śmierć.
Adams umilkł. „Czy bronić tę istotę…?” Była niewątpliwie rozumna. Mówiła normalnie, ale przecież te stwory w polu są gorsze niż zwierzęta, złośliwe i zażarte. One jednak wydawała się inna od wszystkich: roztargniona, może nawet nieporadna. Dlatego przecież ją złapali.
– Niektórzy rzeczywiście biorą się za złapane Czarne…?
Hjalmir uśmiechnął się paskudnie i pokiwał głową.
– No, no… – wycedził. Ponieważ jednak Adams nie podchwycił tego dowcipu, powiedział: – Był taki jeden, Kazigrot. Znaczy, zwał się inaczej, ale później tak o nim mówili. Spróbował ze złapaną gaberą, tak go przyparło. Z taką, co nie miała szczeniaka w cipie.
– Naprawdę?
– Taak… Mówił, że było prawie jak z kobietą. Tylko że mu kutas zagnił od tego. Nawet nie musiałem obcinać, sam odpadł. Potem Kazigrot pożył jeszcze z tydzień, ale dalej gnił i umarł od gangreny.
Adams skrzywił się z odrazy.
– No jak, Krawiec? Kroimy?
Adams nie odpowiedział. Człowiek to nie był. A czy na pewno istota rozumna, tego też nie wiadomo. Jeśliby pies albo świnia czy baran umiały mówić, prosiłyby o to samo przed zarżnięciem. Czy umiejętność mowy była dowodem na rozum istoty lepszym niż wycie, miauczenie, czy wyraziste spojrzenie wielkich oczu…?
– Chociaż ją wcześniej zatłucz.
– Za szybko gnije, jak zdechnie sama. Za to jak spuścisz juchę, to trup trzyma się tak długo, że dasz rady zobaczyć, co ma w środku. Chyba ta jucha ją gryzie.
– Dobrze. Wykrwawienie to lekka śmierć. Niektórzy sami taką wybierają. Z tętnicy, żeby szybciej zeszła.
– Jak chcesz znaleźć tętnicę, mądralo?
Adams poruszył bezradnie ramionami.
– No, tak, no, tak. Skąd masz niby wiedzieć, gdzie ona ma tętnicę? – burknął do siebie chirurg. – Poszukam, ale nie tętnicy, tylko żyły, żeby nas nie pochlapała…
Czarna odwracała głowę od jednego rozmówcy do drugiego. Łypała kremowymi białkami wypukłych oczu. Poruszała mięsistymi wargami, zza których wyglądały ostre, zwierzęce kły. Żebra unosiły się w przyśpieszonym oddechu. Adams nie potrafił traktować jej jak zwierzęcia.
– Ona nie rozumie, o czym mówimy. – Hjalmir zerknął spod oka na Adamsa. Obojętnie przejechał ostrzem noża po cholewie.
Samica, widząc to, zaczęła się wyrywać. Rozkrzyżowana na płaskim głazie nie miała szans uwolnienia.
– Sprawdź, czy który sznur się nie przeciera o skałę. Nie chcę stracić oka albo nosa, kiedy przypadkiem uwolni rękę.
Liny jednak, mocno zawiązane na nadgarstkach i przegubach, napinały się równo ku głazom, do których zostały przytroczone. Hjalmir przyjrzał się więzom krytycznie.
– Uważaj, żeby przypadkiem nie chlapnęło na ciebie.
– Żrący kwas?
– Czy kwas, nie wiem, nie kosztowałem. Ty od tego dostaniesz wysypki albo egzemy. Nawet ten kamień ściemniał od juchy. – Obszedł ją wokoło. – Ta noga jest w miarę ułożona. – Wskazał palcem: – Tu. – Rozciął jej skórę nieco ponad kostką. Krew pociekła leniwie. Sycząc i puszczając bańki, wsiąkała w ziemię.
Samica zaczęła cicho, monotonnie wyć. Przypominało to melodię. Wodziła smutnym wzrokiem za Adamsem.
– Panna próbuje cię czarować… – Zarechotał Hjalmir.
– To nie jest dobra żyła. Ledwie cieknie, zaraz samo przestanie. – Adams zignorował jego uwagę. Chciał skrócić cierpienie tej istoty.
– Wino… wino… – gabera powtarzała błagalnie. Strumyk krwi zamienił się w rzednącą serię kropel.
– Co proponujesz? – spytał Hjalmir.
– Lepiej nadgarstek. Bliżej serca. Krew lepiej pójdzie.
– Ona sama nie wie, gdzie ma serce. Ale dobrze.
– Wino – powtórzyła Czarna.
– Można jej dać?
– To twoja racja. Najwyżej sam mniej wypijesz.
Adams przyniósł gąsiorek.
– To premia za twarz Drubbaala – powiedział.
– Jak się ładnie zgoi, może cię nie zabije. Na razie ropieje i chyba szwy popuszczają.
– Ani nie syknął przy robocie.
– Zależało mu, żeby nie zeszpetnieć. Donieśli mu, że masz lekką rękę do roboty.
Adams nachylił gąsiorek ku Czarnej.
– Nie za blisko, bo stracisz palce – rzucił Hjalmir.
W tym samym momencie Czarna szarpnęła się do przodu, próbując zębami złapać dłoń Adamsa, a może tylko szyjkę dzbanka. Krew z rozciętej żyły pociekła żwawiej.
– Chcesz wina czy nie!? – warknął Adams. Samica spojrzała spokojniej.
– Rozdziaw gębę.
Z wysoka wlewał w gardziel Czarnej cienką strużkę rozwodnionego destylatu. Co chwilę przerywał, żeby nabrała tchu.
– Trzeba ją trochę przesunąć – zauważył Hjalmir. Wezwał od ogniska dwóch legionistów. Żołnierze zebrali się niechętnie. Na ten wieczór planowali już tylko pijaństwo. Ale skoro Katrup wzywa, trudno odmówić. Z nim się nie zadziera.
– Chcę, żeby jej ramię bardziej wystawało poza stół.
– Nie damy rady, panie. – Korpuśny Janiak podrapał się w głowę. – Bestia porani mi ludzi. Już popili, nie będą dość ostrożni.
– Nie chcę, żeby posoka zalała mi stół, kiedy otworzę jej żyłę.
– W którym miejscu dokładnie?
– Hjalmir wskazał lewy przegub.
– Starczy skrócić trochę sznur, ręka sama się naciągnie. Adams wlał w gardziel samicy kolejną porcję.
– Nie za dużo, bo się zeszczy – powiedział Hjalmir. – Tylko jej nie urwij ramienia – zwrócił się do korpuśnego.
Podoficer skinął głową na znak: „To proste”. Rzucił rozkaz, a legionista wetknął gruby kij między sznury rozciągające ramię Czarnej i wykonał kilka obrotów. Ta zacharczała, ale ramię nie zostało przecież naciągnięte, tylko straciło dotychczasową, mocno ograniczoną swobodę ruchów. Może przegub dłoni został mocniej zgnieciony zaciągającą się pętlą. Niewielkie napięcie wystarczyło, aby wysunął się poza krawędź stołu skalnego.
Hjalmir obejrzał przegub.
– Miałem rację, pogryzła się, żeby jej krew poczuł busierec. Dłoni i wewnętrznych stron przegubów gabery nie porastało futro. Odsłonięta, błyszcząca, czarna skóra ułatwiła cięcie.
Żołnierz przesunął zakleszczony w sznurach kij, aby zaprzeć go o ziemię.
– Będzie? – spojrzał wyczekująco na Hjalmira.
– Będzie. – Hjalmir skinął głową.
Żołnierze odeszli ku ognisku.
Chirurg głębokim cięciem rozszerzył ranę na przegubie Czarnej. Musiało sięgnąć jakiejś ważniejszej żyły, bo krew popłynęła strużką. Czarna zaczęła głucho stękać.
– Ma dość w czubie – powiedział Hjalmir. – Zmarnowałeś pół dzbana. Ale dzięki temu niewiele czuje.
– Chcesz jeszcze? – Adams zwrócił się do Czarnej.
– Zleje mi się na stół – mruknął Hjalmir.
– Dobre. Najlepsze picie – powiedziała Czarna. Głowa wystająca z jej krocza poruszyła się, rozwierając usta.
Adams cofnął się z odrazą.
– Temu też?
– A dlaczego nie? To nie jest tylko narośl. Adams sięgnął po dzban.
– Ale uważaj. Szczeniak może wyskoczyć z niej i boleśnie pokaleczyć. Nie podchodź od strony nóg, ale od boku.
Adams pochylił się nad leżącą, a stojący z drugiego boku Hjalmir wyciągnął nóż, by w razie czego zarżnąć przebudzonego stwora.
Cieniutka strużka alkoholu ściekła po wystającej, pomarszczonej głowie. Oczy były cały czas zamknięte, tylko usta rozwierały się łapczywie, by schwycić jak najwięcej specjału. Adams lał porcjami z przerwami na oddech, dopóki małe usta nie zamknęły się. Dało się słyszeć ciche, ale rytmiczne sapanie: szczeniak zasnął.
Krwawienie z podudzia ustało, ale z nadgarstka krew nadal obficie spływała, wsiąkając w grunt. Miało się pod wieczór. Hjalmir sarkał, że przez niepotrzebne skrupuły Adamsa nie skroją Czarnej przed zmierzchem. Samica nie dopominała się już o alkohol, chociaż Adams wlał jej jeszcze parę łyków. Krew zmieniła kolor na jaśniejszy: nie była już czarna, lecz brunatna. Hjalmir teraz już spokojnie czekał. Wkrótce z rany szła bezbarwna ciecz. Gabera znieruchomiała, wyłupiaste oczy uciekły gdzieś pod czaszkę.
Wreszcie przezroczysta strużka urwała się.
– Myślę, że zeszło wszystko – powiedział Hjalmir. – Można ją już skroić, nie żyje.
Spojrzał na czerwony krąg słońca nad horyzontem.
– Bawimy się z nią za długo – powiedział. – Musimy przed zachodem ściągnąć skórę, bo do rana nawet wykrwawiona zupełnie nam zgnije. Stracisz czarny przyodziewek. Na dodatek zaświni mi ten zgrabny stół do operacji i będziesz musiał go szorować.
Obmacał jej klatkę piersiową: żebra zrastały się w mostek jak u człowieka. Palcami wyczuł miejsce, gdzie mostek się kończy. Od tego punktu zrobił długie cięcie aż po srom Czarnej. Powtórzył je i wspólnie z Adamsem rozszerzyli szczelinę. Rozszedł się mocny fetor. Krwawienia nie było. Odsłoniła się seria workowatych narośli, dziwacznie biegnących niby-jelit, krwistych bulw.
– Każda w środku jest niespodzianką. – Hjalmir wyszczerzył zębiska w uśmiechu. – Już ci to kiedyś tłumaczyłem.
Nie było to podobne do wnętrzności ssaka ani trzewi innego kręgowca. Jednak z zewnątrz Czarna bardziej przypominała człowieka niż jakiekolwiek zwierzę.
– Wiesz, co to jest? – Hjalmir wskazał ostrzem noża na różowy, cielisty worek, połączony z jamą ciała grubą szypułą i węzłem żył.
– Pies wie co. – Adams wzruszył ramionami.
– Żaden pies tego nie ruszy. – Roześmiał się chirurg i wyrzucił do trawy wyciętego flaka. – Za nią weźmiemy się potem. Najpierw zobaczmy jej małego lokatora. – Pogłębił cięcie przez srom, przepiłował spojenie miednicy. Krwawienia dalej nie było. Dziwaczny łebek sterczący z krocza Czarnej miał dobrze wykształcone ramiona, przedramiona i dłonie. Łączyły się one z chudym tułowiem fałdem skóry, która kiedyś utworzyłaby błoniaste skrzydła. Tułów, z kolei coraz marniejszy, biodrami przechodził już w ciało gabery; uda i podudzia małego trudno było oddzielić od pochwy Czarnej. Hjalmir zręcznym ruchem noża wyłupał cały zarodek. Widać było, że młody nie ma jeszcze rozwiniętych ani podudzi, a już ani śladu stóp.
– Utnij mu ten łebek – powiedział Hjalmir.
– Co…?
– Nie zrobisz teraz, to jutro będzie zdychał w męczarniach. Adams spojrzał na niego pytająco.
– Z pragnienia, w promieniach słońca. Bo tę noc jakoś przetrwa.
– To żyje…?
– Pewnie. Szczeniak jest tylko kompletnie pijany. Sam lałeś w niego harę.
– Nie mogę.
– Ma już zęby wystarczające, żeby przegryźć przegub ręki dziecka, a tobie chlasnąć palec jednym kłapnięciem. Utnij ten łeb. – Podał nóż Adamsowi.
Niewolnik ma wykonać polecenie pana. Adams oparł główkę szczeniaka o głaz. Przynajmniej nóż sekcyjny Hjalmira był ostry. Adams musiał tylko nacisnąć nadgarstkiem, by przerwać kręgosłup. Chrupnęła przecinana chrząstka. Główka otwarła usta. Adams rzucił ją gdzieś w ciemność.
– Skąd ten mały wziął się w jej sromie…?
– Zwyczajnie. – Hjalmir wzruszył ramionami. – To był jej młody. Ona go tak rodzi.
– Przecież to nie ma stóp.
– Mały narasta w niej jak twoje paznokcie. Po kolei. W końcu rodzi się, to znaczy wypada, bo Czarna czasem nie przerywa marszu, rodząc młodego. Widziałem to parę razy.
– A co z małym?
– Jak mu wyschną skrzydła, to zrywa się do lotu, albo nie, i krąży wokół stada starych.
– A jak się nie zerwie…?
– To albo stary go zeżre, albo sam zdechnie, kiedy wyschnie od słońca. Sporo takich można znaleźć na szlakach przemarszu Czarnych. Wyglądają jak zeschłe żaby.
Adams odrzucił resztę embriona w krzaki.
– Trzeba się pośpieszyć, bo ciemnieje – powiedział Hjalmir. Następnie wsunął obie dłonie do jamy ciała, odrywając połączenie wnętrzności z resztą i wyłupując zawartość, a następnie uniósł je wszystkie ujęte błoną w obłą bryłę. – Widzisz…? Łączą się z resztą tu od góry i od dołu. Najpierw tu chlaśniemy.
– To twoje doświadczenie?
– Właśnie. Ale w tej kupie każdy flak jest inny. Zresztą nie zdążymy przed zmrokiem. Jak z tego co zostanie, to rano pobawimy się w staranniejsze badanie…
Adams przeciął przełyk i jelito we wskazanym miejscu, Hjalmir zaś zręcznie przemknął ostrzem po naczyniach krwionośnych. Nieco krwi wyciekło do jamy ciała. Z pomocą gniewnego legionisty wygarnęli całą kupę dymiących wnętrzności do prześcieradła. Adams rozpoznał jelita, żołądków było kilka, ale małych, wątroba wyglądała zwyczajnie. Wielu gruczołów nie potrafił nawet nazwać. Następnie wyrzucili to w trawę.
– Powieście to prześcieradło, niech na mgle obcieka do rana – polecił żołnierzowi Hjalmir. – Ludzi nie będę zawijał w brudne szmaty. – Wiedział, że legioniści krzywo patrzą na zwyczaj krojenia Czarnych.
– Raz, dwa, trzy, cztery. – Wyłuskiwał kolejne nerki. Składał je w nadstawione dłonie Adamsa. – Całkiem nieźle uformowane. Wygląda, że wszystkie działają. Od biedy można by zaryzykować zjedzenie takiej jednej.
Adams skrzywił się z obrzydzenia.
– Z reguły mają zwielokrotnione narządy? – spytał.
– Na ogół tak. Już się ściemnia, więc nie zdążymy obejrzeć tego starannie, ale wygląda, jakby przejmowały czynność jeden po drugim. Zwykle, jak Czarny ma trzy żołądki, to najstarszy jest perforowany wrzodami albo zrakowaciały drugi trawi, a trzeci nie jest jeszcze dojrzały. Te zużyte, nie działające już, częściowo wyglądają jak rozłożone, nadgniłe czy pożarte, czy jak to nazwać. Tobie też kiedyś wypadły zęby mleczne, którymi gryzłeś jako szczeniak, no nie, Krawiec…? – Hjalmir wyszczerzył zęby.
Adams odpowiedział uśmiechem.
– Rzuć te nerki na kupę flaków. Głodu nie ma, nie będziemy eksperymentować na naszych kolegach. Piękny, zdrowy pęcherz – dodał, dotykając go palcem. – Drożny. Już zaczęła szczać, ledwie nacisnąłem.
Adams odwrócił wzrok.
– Co się krzywisz…? To rutynowy test. Niektóre z nich mają tyle pasożytów, że cewka moczowa jest prawie zatkana.
Słońce skryło się za grań. Szarzało.
– Zdejmiemy z niej skórę, żebyś miał się czym popisywać na przepustce, a jak czasu starczy, to obejrzymy, co ma w środku klatki piersiowej i w czaszce. Ale ja też powinienem coś dostać za tę robotę. Może czaszkę…?
– Na co mi futro…? – wzdrygnął się Adams.
– Głupcze. Możesz to zawsze sprzedać. A schodzącego w skórze Czarnego witają w Krum jak bohatera. Zniżka w burdelu… Darmowe wino w knajpie… Nie każdy potrafi zabić takiego wroga. Skóra gabery jest najlepsza, nie trzeba podwijać futra.
– Dobrze. Czaszkę weź, jak chcesz.
– Do czego to doszło… Niewolnik daje prezenty swojemu panu. Niech tak będzie. Ale czaszkę trzeba gotować. Nie wiem, czy jest dość opału.
Wziął kozik z tępym końcem przeznaczony do skórowania.
– Tę dziurę na jej brzuchu zaszyjesz. Cięcie do zakładania skóry na siebie zrobimy na plecach, ale to już jutro.
– Nie szkodzi. Będę wiązał ją na brzuchu.
– Tak wygląda gorzej. Ta samica ma bardzo efektowne cyce. Skóra będzie się lepiej prezentować wiązana na plecach.
Hjalmir starał się ciąć jak najmniej. Cięcia zaczynał nożem operacyjnym; ciągnął kozikiem, żeby nie kaleczyć tkanki leżącej głębiej. Czarna nie miała ogona, jej pośladki przypominały ludzkie, natomiast uda były skrócone, stopa zaś wydłużona i smukła. Czarna stąpała na palcach przekształconych w drobne kopytka. Dlatego Adams odnosił wcześniej wrażenie, że kolana zginają się jej w przeciwną stronę.
Odwiązali jej kończyny. Skóra na ogół łatwo odchodziła od reszty ciała, wywracając się na lewą stronę. Aby jej nie rozcinać na kończynach, musieli je mocno przykurczyć. Trudniej było na dłoniach, gdzie Hjalmir odciął palce, zostawiając je z pazurami.
– Głowę robi się inaczej – powiedział.
Chciał rozciąć jej skórę na potylicy i odwrócić ciało na brzuch. Zdarta skóra trzymała się już tylko na głowie i twarzy.
– Może uda się bez cięcia – podsunął Adams.
– Tak to się robi u was…? – mruknął Hjalmir i ściągnął skórę z czaszki, dochodząc od potylicy do czoła, a potem z twarzy. Adams odwrócił się, nie umiejąc znieść tego widoku. Wyglądało to, jakby Czarna ożyła i nagle zaczęła robić błazeńskie grymasy.
– Już możesz patrzeć. Ładnie poszło: razem z chrząstką z nosa. Będziesz w niej dobrze wyglądać. Jak nie zgnije do rana, to wybierzesz resztki mięsa, a skórę dasz kuśnierzowi do wyprawienia.
Adams zebrał cały kłąb wilgotnej i cuchnącej skóry i odłożył. Tymczasem Hjalmir rozciął mostek Czarnej.
– Ma dwa podwójne serca – rzucił w trawę wycięte organy. – I kilka dodatkowych par, jeszcze niedojrzałych.
– Jak to podwójne?
– Zwyczajnie. Człowiek ma jedno poczwórne serce. Ta miała podwójne, ale za to dwa.
– Jedno płucne, drugie od reszty krwioobiegu.
– Możliwe – mruknął Hjalmir, zerkając na niego spode łba. – A człowiek ma te serca połączone razem?
– Tak.
– Nie spotkałem jeszcze tak dziwnego człowieka, jak ty, Krawiec. Głowę daję, że w życiu nie widziałeś serca Czarnej, pewnie nie widziałeś też i ludzkiego serca, a wiesz o tym zadziwiająco wiele, i na ogół się nie mylisz.
– Dajesz swoją głowę czy Czarnej…?
Hjalmir spoważniał. Adams wyczuł, że posunął się za daleko.
– To jest prawda – powiedział pośpiesznie. – Czytałem o tym.
– Gdzie są te księgi? Nie jestem zbyt szybki w sztuce czytania, ale takie księgi są warte czasu i wysiłku. – Hjalmir odpiłowywał głowę Czarnej.
– Opowiadałem ci moją historię, panie – powiedział pokornie Adams. – Te księgi są jej częścią.
– Tak, pamiętam. Nie ma do nich dostępu. – Hjalmir wziął w garść odciętą głowę. – Na dzisiaj fajerant.
Nie było jeszcze całkiem ciemno. Siedzieli przy ognisku, popijając. W kociołku gotowała się głowa Czarnej. Adams wypłukał skórę, zużywając prawie wiadro wody, potem zebrał nadmiar wilgoci. Teraz starannie wyłuskiwał palce. Należało ciąć wokół pazura, wtedy skóra łatwo się zsuwała. Hjalmir poradził mu wygotować palce, by pazury ładnie się zakonserwowały. Dorzucił je więc do kociołka, ale tylko na krótko, by odeszły od reszty tkanki.
– Posoka nie trawi jej skóry – powiedział Adams. – Po umyciu jest całkiem czysta.
– Następnego zabijemy przed sekcją. Zobaczysz, jaki gnój znajdziesz w środku – powiedział Hjalmir. – Czasem trudno zdążyć ze zdarciem skóry, żeby nie zgniła.
Docierał do nich coraz mocniejszy fetor.
– Aaa… – Hjalmir wykonał w tamtym kierunku nieokreślony gest ręką. – Już się zaczęło.
Wieczór był bezwietrzny, nie dało się schować przed smrodem. Jedynie wypity alkohol mógł osłabić trupi odór.
– Do rana zostaną gołe żebra. Nie obejrzymy sobie ani płuc, ani serc, ani mięśni.
– Dlaczego w takim razie nie zostawiłeś tam głowy?
– Kości zostają brzydkie, czarne albo brunatne. Nie takie czyste jak po gotowaniu. – Hjalmir dorzucił drew do ognia. Poruszał kijem w kociołku, żeby głowa nie przywarła. Na razie wokół rozchodził się zapach gotowanego mięsa. – Dlaczego Czarne gniją tak szybko…? Potrafisz to wyjaśnić?
– Mogę tylko przypuszczać. Mam zresztą dwa sprzeczne wyjaśnienia. – Adams drewnianą skrobaczką usuwał resztki tłuszczu. Wyczyścił skórę jak najstaranniej, żeby się nie zmarnowała.
– Mów.
– Może ich ciało przesycone jest substancjami, które w szybkim tempie potrafią trawić tkankę. Póki tkanka jest żywa, coś je od tego powstrzymuje, a gdy Czarny zemrze, trawienie natychmiast się zaczyna. W ten sposób pozbywają się zużytych narządów, ale przez to po śmierci rozkładają się, jakby pożerane.
Dotarła do nich fala skondensowanego smrodu.
– A drugie?
– Może potrafią żyć, stale mając w sobie zarodki rozkładu, całe kolonie bakterii gnilnych albo podobnych.
Hjalmir skinął głową.
– Pamiętam, mówiłeś mi o nich.
– Właśnie. Jeśli nie atakują żywej tkanki, to mogą pełnić funkcję czynnika trawiącego. Słyszałem o cmentarzu, gdzie zwłoki rozkładają się w ciągu jednej nocy i dnia. Wszystko zależy od stężenia bakterii gnilnych. Dlaczego nie mogłoby tak być z ciałami Czarnych, przesyconymi takimi bakteriami…?
– Dlatego Kazigrot stracił kutasa?
– Przy ścisłym kontakcie błon śluzowych bakterie się łatwo przenoszą. A naprawdę wiele bakterii gnilnych poradzi sobie z żywym organizmem.
– Jeśli powiesz: „czynnik rozkładu”, to oba te wyjaśnienia stają się jednym.
– Prawda, ale to zbyt ogólne. Nie wyjaśnia mi wiele.
– Twoje wywody są staranne i delikatne, Krawiec, jak i twoje szwy. Ale wolę to drugie wyjaśnienie – Czarne są stworami nieczystymi. To mówią wszyscy. Ich mięso cuchnie, niektórzy uważają, że jest trujące.
Adams wywrócił na lewą stronę oba cyce Czarnej. Starannie wyczyścił skórę z resztek tłuszczu, za namową Hjalmira wybrał, ile się dało tkanki z brodawki, a następnie zgrabnie je uformował, wypychając kłębami suchej trawy. „Za życia nie były takie ładne”, pomyślał z uznaniem o swojej robocie.
Już prawie po ciemku wyniósł skórę pod maszt ze sztandarem legionu, aż na samą kulminację grzędy, gdzie mgły zbierało się najmniej. Oba rękawy skóry starannie zawiązał na tyczce. Jak przyjdzie wiatr, wywietrzy ją i wysuszy. „Wisi nisko, nawet huragan jej nie zerwie”.
Na tyczce przyozdobionej rogatą czaszką zgodnie powiewały: wystrzępiony na wietrze smoczy znak sotnika, dywanik z czarnej wełny – godło legionu – a na samym dole, jakby podpierająca tyczkę, stojąca, sflaczała gabera. „Ładna kompozycja”, pomyślał.
Potem we dwójkę wypili cały gąsiorek do dna, a i tak czuł cuchnące ścierwo. Hjalmir, zakuwając go na noc, nie przewlókł do końca zawleczki; nie zwrócił też uwagi, że przekręcany klucz wydał inny dźwięk.
„Wlał się w porę”, zadowolony Adams wtulił się w zbutwiały pled i zaraz zsunął do reszty kajdany. „Założę je rano, zanim przyjdzie mi je ściągnąć”, pomyślał. Ułożył okowy w zasięgu ręki.
Zapadł w ciężki, męczący sen, jednak zbudził się wkrótce. Czuł się podle. Obawiał się, że zacznie mu nawalać serce. Wiedział, że wypił za wiele.
Leżący opodal Golcy stękali przez sen, niektórzy już wykopywali się z odzieży, chociaż ich zęby szczękały z zimna.
Adams marzł coraz bardziej. „To dobre uczucie. Serce nie będzie się wygłupiać. Znowu się wykpiłem…”
Wczołgał się do małego zagłębienia pod głazem, jakby minikoleby. Układał się tam do snu, gdy było naprawdę zimno, ale robił to niezbyt często, bo w zagłębieniu lubiło nad ranem zbierać się nieco wody, a na dodatek nie dało się wygodnie ułożyć spętanych podudzi. Teraz jednak szukał tu schronienia przed chłodem, a uwolnione z kajdanów nogi można było wygodnie wyciągnąć. Nad ranem się stamtąd wygrzebie.
Wreszcie usnął, w jamce było przytulniej niż pod gołym niebem. Sen bez marzeń sprawiał wrażenie, jakby Adams stale czuwał, a tylko w obserwowanej rzeczywistości następowały nieoczekiwane przeskoki.
Było już najzimniej i najciemniej tej nocy: wilgotna mgła szczelnie otuliła obóz. Sen odpłynął na dobre i nie chciał wrócić. Adams rozszerzonymi oczami próbował przeniknąć ciemność. Przed chwilą wydało mu się, że dostrzegł nieznaczny ruch; teraz jednak nie był już tego pewien. Jeśli coś skradało się do obozu, to wszelkie odgłosy ginęły w jękach, chrapaniu i rzężeniu Golców.
Oczy rozbolały od wypatrywania. Adams dzierżył w dłoniach kajdany, uważając, żeby nie wydały dźwięku. Wyliczył sobie, jak zamachnąć się, by złożony na pół łańcuch trafił w głowę wyimaginowanego napastnika.
Poświata od chmur i nieco blasku od żarzących się węgli wydobyły z mroku niewyraźne cienie. Teraz nie miał już wątpliwości: zbliżały się dwa, może trzy, może więcej kształtów. Szły wprost na niego. Lęk ustąpił natychmiast – Adamsa dostrzec nie mogły.
Wstrzymał oddech. Nagle jeden z cieni sprawnym susem znalazł się przy leżących brańcach. Nastąpiła krótka szamotanina, a zaraz potem gwałtowny charkot i stłumione rzężenie. Do pierwszego dołączyły następne cienie.
Pojaśniało – wartownik dorzucił do ognia. Adams ujrzał kilka busierców, uwijających się wśród spętanych Golców. „Ależ to wielkie stwory”, pomyślał. Kąsani brańcy nie bronili się, co najwyżej niektórzy próbowali unikać ostrych kłów.
Nagle ciszę rozdarł zgrzytliwy dźwięk trąbki sygnałowej. Wokół rozległy się krzyki zbudzonych legionistów, dobiegły uszu strzępki komend. Czarne porzuciły leżących – teraz rzucały kamieniami w stronę nadbiegających żołnierzy. Zaświstały bełty: Bethmann już wprowadził swoich do akcji. Któryś busierec zawył z bólu.
Walka toczyła się przed oczami Adamsa w niesamowitym tempie. Nagle przed sobą dojrzał samego Pachoma w szponach czarnego olbrzyma. Młody decymus stracił pałasz, a teraz gołymi rękami zmagał się z bestią. Inni nie próbowali strzelać, żeby przypadkiem go nie trafić. Adams znajdował się najbliżej. Pachom, choć sprawny i wyćwiczony, nie mógł sprostać nieludzkiej sile bestii. Busierec przydusił go do ziemi, starał się przytrzymać jego ramiona, żeby sięgnąć do gardła.
Adams wystrzelił ze swojej kryjówki i zwinnym ruchem zarzucił Czarnemu łańcuch na szyję. Mocno zaciągnął podwójną pętlę i skrył się za jego plecami. Przyduszona bestia, rzężąc, usiłowała rozluźnić stalowy stryczek. Ta chwila wystarczyła Pachomowi, żeby wydostać się spod napastnika.
– Krawiec, na ziemię! – dobiegł krzyk Bethmanna.
Adams posłusznie padł na kamienie. Czarny, uwolniony, wyprostował plecy, kurczowo usiłując złapać oddech.
W tym momencie trafiły go trzy bełty. W szyję, w pierś i jeszcze raz w szyję. Bestia próbowała powstać z kolan, ale mocno się zatoczyła. Naraz błysk, huk samopałów pretorii. Cudacznie wykrzywiona gęba na brzuchu busierca rozbryzła się w krwawy strzęp. Potwór spojrzał na to jakby zdziwiony. Wtedy Pachom długim cięciem poderżnął mu gardło. Dwadzieścia sekund wystarczyło mu, by odzyskał broń.
Zaraz potem rozległa się komenda Reutela i padły dwa strzały w stronę Czarnych atakujących od przełęczy. Chwilę później następna salwa.
Nagle wokół ucichło. Czarne gdzieś znikły. Jako ostatni, na czworakach wycofał się ten ciężko poraniony, łapą tamując posokę cieknącą z otwartego gardła.
Drubbaal zabronił ich ścigać: mogły w mroku przygotować zasadzkę. Nikt z legionistów nie odniósł poważniejszych obrażeń.
Jęki mordowanych brańców zaalarmowały wartowników, którzy zdążyli pobudzić resztę oddziału. Zmasowany ogień korpusu Bethmanna, a zaraz potem pretorii najpierw w stronę atakujących od przełęczy, potem ku okrążającym obóz, pozwolił uniknąć walki wręcz. Niestety, rzeź brańców nastąpiła wcześniej. Zostali wymordowani co do jednego. Broni palnej użyto z opóźnieniem, gdyż w wilgotnej mgle lonty nie chciały się tlić.
Świt ujawnił całe kałuże czarnej posoki. Aż dziwne, że żaden trup Czarnego nie został między wantami. Przeżyje nawet ten najciężej poraniony busierec, jeśli tylko zdoła doczołgać się do Linii. Legioniści poszukiwali bełtów: trafione busierce zwykły wyszarpać je z ran. Choć spenetrowali cały teren obozu i drogę Czarnych aż pod grań, znaleźli ledwie dwa bełty, z których jeden zniszczony: drzewce pogryzione, brzechwa zdarta. Czarne zbierają strzały czy co…?
Sprawność i profesjonalizm nocnej wycieczki Czarnych przypominały raczej taktykę korpusu Bethmanna niż chaotyczne wysiłki półzwierząt. Jak uważać je nadal za niezdarne, przygłupiaste potwory? Adams mógł obawiać się o swoje życie, jeśliby nadal sypiał poza obrębem obozowiska.
Żołnierze musieli zająć się pozyskiwaniem wody na cały dzień. Ostrożnie zdejmowali ze sznurów nasiąknięte rosą szmaty oraz koce i wyciskali wilgoć do wiader. Zebrało się tego mniej niż zwykle, Czarne zdarły sporo zawieszonych tkanin.
Roboty chirurgicznej po nocnym starciu było niewiele: kilka niegroźnych draśnięć, jedno krótkie szycie. Żołnierze wyrwani ze snu nie kwapili się do starć wręcz. Ci z kolei, którzy uderzyli bronią ręczną, zdążyli założyć zbroje. Pachom, chociaż posiniaczony, nie miał otwartej rany. Hjalmir szybko uporał się z robotą i już od świtu krzątał się przy kociołku, w którym gotowała się głowa gabery. Adams przycupnął obok chirurga.
– Zgrabnie poradziłeś sobie z kajdanami.
– Niedokładnie je wczoraj zapiąłeś, panie.
– Może celowo – mruknął Hjalmir. – Dałeś dość dowodów, że nie uciekniesz.
– Teraz jakiś busierec ma z nich naszyjnik. Hjalmir skrzywił się z powątpiewaniem.
– Zostawi po drodze. One nienawykłe do odzieży ani do ozdób.
– Znowu będziesz mi je zakładał, jak się znajdą?
– Na pewno nie. Młody wyjedna ci zwolnienie u Drubbaala. Jeśli nawet nie uratowałeś mu życia, to przynajmniej bardzo pomogłeś w walce. Pachom nie zapomina takich rzeczy.
Hjalmir rozwidlonym kijem wydobył białą czaszkę z kociołka. Zaczął usuwać z niej resztki mięsa. To nie była ludzka czaszka ani tym bardziej małpia. Znacznie większa od ludzkiej, inne proporcje, wprawdzie mocno sklepiony wał nadoczodołowy, ale znowu żuchwa cofnięta i podbródek jak u człowieka, choć z kolei potężne kły. Nad czołem dwie bulwiaste wypukłości, radełkowane w drobny wzorek.
– A to? – spytał Adams.
Hjalmir popukał palcem w to miejsce.
– Ta zrzuciła poroże. Niektóre co roku tracą rogi i co roku odrastają im nowe. Z rogami, to dopiero byłby okaz.
Wybielona czaszka zerkała na nich mrokiem pustych oczodołów. Hjalmir spróbował przystawić do niej żuchwę.
„Ludzkie proporcje ujęte w puszce mózgowej czaszki zwierzęcia”, pomyślał Adams.
Wyszedł pod grań po skórę Czarnej. Wywietrzyła się przez noc, podeschła, nie cuchnęła. Sporo tłuszczu jeszcze na niej pozostało. Należało doczyścić powieki i brodawki sutkowe. Szczęśliwie ich nie uszkodził, pracując w zapadających ciemnościach.
Hjalmir radził powtykać tam kłębki tkaniny, ale skąd je wziąć?
Wystające spod kamieni kłębki trującej trawy, suche i kłujące, marnie nadawały się na wypełniacz.
– Zapach skóry je ściągnął.
– A nie odór ścierwa…?
– Jedno i drugie. Trzeba było znieść ją do obozu i wymyć starannie. Teraz jest do wyrzucenia. Skór sprawionych na wieczór nie daje się zakonserwować: zawsze zgniją od wilgoci.
– Ta akurat wyschła na wietrze. Nie śmierdzi i nie zagniła.
– Coś podobnego…
„Wiedział o tym, dlatego zostawił mi skórę, a sam wziął czaszkę”, pomyślał Adams. Później dowiedział się, że chirurg miał obowiązek przesłuchać i sprawić Czarną, Adams nie musiał mu za to płacić ani jej czaszką, ani skórą.
Hjalmir próbował narysować czaszkę. Znów powstawał nieudaczny szkic, jakich chirurg miał w swoim notatniku dziesiątki, na przemian z równie marnymi obrazami ludzkich wnętrzności czy przekrojów. Adams zaofiarował pomoc. Jego ręką powstawała udana podobizna. Wkrótce Hjalmir wprawnie czyścił skórę Czarnej, dyktując Adamsowi uwagi do zanotowania.
– Co za czasy… – mruknął, uśmiechając się pod nosem. – Jeszcze nie miałem niewolnika, za którego bym wykonywał całą pracę.
By dotrzeć na dół, wieści potrzebowały tyle czasu, ile zabierało nosiwodzie zejście do Dolnego Miasta. Jedynie w czasach zażartych walk posterunek nad Mehz Khinnom zawracał mieszkańców Krum z drogi do obozowiska. Handel ze Szczurami przynosił niezły (dochód. Krum odzyskiwało w ten sposób pieniądze ściągnięte jako kontrybucja i te wydane na zakup nowych niewolników.
Na wieczór przybył z Krum kuśnierz, – Ebener. Pochwalił wstępne oczyszczenie skóry i gwarantował, że już się nie rozłoży. Obiecał ją wyprawić za siedem syceli. Powiedział jednak, że najlepiej ułożyć skórę na oryginalnej czaszce. Hjalmir zgodził się wypożyczyć czaszkę, jednak bez zmrużenia oka zażądał ćwierć sycela tygodniowo za wypożyczenie. Adams przeklinał chwilę, w której wpadł na pomysł sprezentowania czaszki chirurgowi. Na dodatek obecnie miał tylko cztery sycele. Dobrze, że Ebener nie zażądał wyższego zadatku.
Drubbaal przestał gorączkować i z wielką energią wziął się do działania. Zarządził rozbudowę obozu pod Mroczną Przełęczą. Miał już dość siły, aby osobiście nadzorować robotę. Nocny napad nie okazał się decydujący, chociaż nie był bez znaczenia. Dawniej zdarzały się wypady Czarnych na Stronę Ludzi, jednak po wielu sukcesach legioniści odwykli od bezpośredniego zagrożenia bazy. Kiedyś nie daliby się tak podejść.
Adamsowi pozwolono nocować z żołnierzami, a nie z brańcami. Przestano go skuwać na noc, chociaż ryzyko zaskoczenia zmalało, jako że Drubbaal nakazał podwoić warty. Po naradzie z oficerami sotnik uznał, że jeszcze lepszą obroną będzie akcja zaczepna, jednak nie na terenie Czarnych, gdzie miałyby one zbyt dużą przewagę. Mapa wskazała teren, na który ostatnio coraz częściej zapuszczały się Czarne, będący po Stronie Człowieka, chociaż nadzwyczaj trudny do walki: Kozie Perci.
Na tych wąziutkich, niemal zawieszonych w powietrzu chodniczkach nie dało się prowadzić walki rutynowymi metodami. Do wymiatania Kozich Perci Drubbaal wyznaczył korpuśnego Tatara, mianując go dowódcą oddziału, i dodając mu Krippela; podoficer dobrał sobie Barbera. Ryzyko tej akcji wymagało obecności lekarza. Drubbaal bez mrugnięcia okiem wskazał chirurga i felczera, chociaż Tatar oponował, że nie chodził z żadnym z nich po tamtym terenie.
Wyszli z rana – Przedkamień zarządził późniejszą pobudkę niż przy zwiadach Koni Roboczych. Dojście było dość długie: najpierw na kulminację grzędy ze sztandarem legionowym, potem trawersami lub ostrzem grani na Mroczną Przełęcz. Tam droga się rozchodziła: po stronie płaskowyżu wiodła częściej używana ścieżka, ale niepewna, możliwe, że już po Stronie Trupa; w prawo zaś, omijając stromy uskok grani nad przełęczą, znajdowało się oznaczone kopczykiem wejście w Kozie Perci. Ścieżki wiodące do Nocnej Grani – niby bardziej pewne, bez wątpienia znajdujące się po Stronie Człowieka, lecz nie lubiane przez żołnierzy. Marna ścieżyna wspinała się na drobną szczerbę w skalnym żebrze, a po drugiej stronie zupełnie zanikała. Ciągnął się tu tylko pas niewyraźnych zachodów i wąskich półek, z rzadka oznaczonych kopczykami.
– Busierce przyjdą tu za dnia? – spytał Adams.
– W nocy nie da się tu walczyć. Nikt tędy nie przejdzie, one też nie – Tatar żuł jakieś liście. Z rzadka spluwał czerwoną śliną. – Widzisz tamten kopczyk na końcu zachodu? – Wskazał mu w ścianie miejsce wyróżnione warstwą ciemniejszych skał. Adams skinął głową.
– To prowadź do niego.
Zdziwiony Adams bez sprzeciwu wziął się do wypatrywania drogi. Okazało się to nietrudne (półki i wąskie zachodziki tworzyły ciągłą linię), chociaż bardzo nieprzyjemne – półki były nachylone do przepaści, a wszystko pokrywał osypujący się szuter. Teren podobny jak po zachodniej stronie Mrocznej Przełęczy, ale trudniejszy. Barber co jakiś czas zgrzytał hakiem o skałę, w miejscach, gdzie inni korzystali z chwytów.
Przy kopczyku zaczekali na resztę oddziału. Adams złowił spojrzenie korpuśnego. Dowódca nie odezwał się jednak. Ostatni dotarł Hjalmir. Chirurg zaczerwienił się, jego czoło rosił pot, a ręce mu drżały. A przecież dotąd droga wiodła trawersem; nie wznosząc się specjalnie ani nie opadając, na razie nie zmuszała do poważniejszego wysiłku fizycznego.
Teraz ostro zadzierała w górę. Tatar poprowadził sam i rozkazał, by Adams szedł na zamku. Korpuśny piął się po skałach jak górska koza, Barber radził sobie całkiem nieźle, wspierając się na haku, z Krippelem też problemów nie było, chociaż nie nadążał za poprzednikami; kłopoty zaczęły się z Hjalmirem. Szedł wolno, stopy stawiał niepewnie, odcinki bardziej wspinaczkowe zatrzymywały go na długo.
– Wiem! – warknął, kiedy Adams odważył się wskazać mu jeden czy drugi dobry chwyt.
Trzeba było cierpliwie czekać, aż Hjalmir poradzi sobie z samym sobą. Tatar stał na skalnej ambonce, kończącej wspinaczkę, i chłodno oceniał technikę swoich żołnierzy.
Dalej droga była łatwiejsza: ciąg trawersów, przecinających to spróchniałe żebra skalne, to piarżyste żleby. Pierwszy odcinek ograniczał logistyczne znaczenie Kozich Perci: wprawdzie były do przebycia dla żołnierzy, jednak do transportu zaopatrzenia się nie nadawały. Łatwiej było teraz zrozumieć znaczną autonomię obu obozów. Tatar rozglądał się naokoło, coś rozważał. Wreszcie pokazał dłonią wąski, żółty lizak piargu, wcinający się wysoko pomiędzy postrzępione skały.
– Tędy.
Odpowiedziało mu gniewne prychnięcie Hjalmira.
Oddział rozciągnął się, mozolnie podchodząc osypującym się piargiem. Legioniści obcierali stopy w sandałach, obuwie Adamsa spisywało się znacznie lepiej. Już wkrótce dźwigał obrzyn Hjalmira i piękny petrynał Krippela, dzieło sztuki rusznikarskiej. Kolbę pokrywały inkrustacje żółtą kością, mieszane z intarsjowaniem czarnym, matowym drewnem. W odróżnieniu od broni chirurga, krótki petrynał miał podwójny kurek zarówno skałkowy, jak i lontowy, przyciskowy, gdzie miast obejmy na lont był pojemnik na kawał hubki. Nawet z dwiema sztukami broni na plecach Adams nie zostawał z tyłu.
Nagle posłyszeli świst i strzała smyknęła po piargu. Zaraz potem druga.
– Na tym żebrze. – Tatar wskazał w lewo do góry. – Dwa busierce. Stale są poza zasięgiem celnego strzału. Marnują amunicję.
Trzecia strzała upadła całkiem blisko oddziału.
„Tu jesteśmy jak na tarczy”, pomyślał Adams.
Z góry nadleciał kamień, ale tylko odbijał się od skał. Nawet nadludzka siła Czarnego nie mogła dorzucić go do miejsca, gdzie wspinali się legioniści. Zaraz wystające zęby skalne skryły ich przed napastnikami.
– Zajdziemy ich od góry – Tatar zwrócił się do Adamsa i Barbera. – Hjalmir i Krippel zostają tutaj. Jak busierce zaczną zbiegać, razicie ich z samopałów.
Krippel odsalutował. Obaj założyli stanowisko pięćdziesiąt metrów niżej w żlebie za wybitniejszą wantą, która chroniła przed pociskami z góry.
Piarg stromiał i mizerniał. Spod niego wyłaniało się coraz więcej źle urzeźbionej skały. Trudno było się na tym utrzymać. Barber pomagał sobie hakiem, Adams tępił sztylet. Tatar natomiast jakby frunął po tych głazach. Pokazał im wejście w litą skałę. Dalej wąskimi listwami, w lewo w skos w górę, na grzędę, z której zostali zaatakowani. Tutaj jednorękiemu Barberowi szło się trudniej, chociaż czasem sięgał hakiem szczelin bezużytecznych dla innych wspinaczy. Wreszcie osiągnęli ostrze grzędy i ujrzeli pod sobą obu napastników w zasadzce. Jeden miał rozpostarte tęczowe, nibymotyle skrzydła u ramion i u bioder, drugi był jednolicie czarny, bez twarzy paradoksalnych czy innych ozdób. Oba busierce były uzbrojone w bardzo długie łuki. Niecierpliwie zerkały w dół, nieświadome zagrożenia. Coś sobie nawzajem pokazywały na zboczu.
– Najpierw my strzelamy. Potem Adams strąca ich stamtąd kamieniami. Nie mogłem dla ciebie rozbroić żadnego z naszych towarzyszy… – dodał korpuśny, zerkając na niego.
Napięli kusze, Tatar odłożył swoją na podorędziu i zmierzył z samopału. Pocisk świsnął o skałę powyżej Czarnych, a rykoszet trafił jednego z nich w plecy. Bełt Barbera dosięgnął ramienia tego samego stwora. Oba jednocześnie spojrzały w górę, a wtedy zdrowy busierec został trafiony w policzek bełtem Tatara. Adams rozpoczął kanonadę serią głazików, by umożliwić przeładowanie broni. Drugiemu strzałowi Tatara odpowiedział potworny wrzask busierca, któremu kula rozorała udo. Znowu Barber palnął ze swojej kuszy. Mimo kalectwa potrafił niezwykle szybko ładować broń. Zaraz poleciały dwie niecelne strzały obu busierców, dla których legioniści byli poza zasięgiem. Po krótkiej naradzie oba Czarne opuściły pozycję nie do obrony. Szybkimi susami zaczęły zbiegać coraz bardziej przepaścistą grzędą. Ścigały ich kamienie Adamsa. Pozostali żołnierze oszczędzali amunicję.
Znacznie niżej cynobrowy busierec o motylich skrzydłach zatrzymał się na skalnym występie i wtedy strzał z dołu zdruzgotał mu kolano. Przechylił się do przepaści i osunął. Nie było tam aż tak stromo, by poleciał, jednak zsuwał się coraz szybciej, wybijając się na występach. Dolinę wypełnił jego bolesny wrzask, który nagle ucichł, i już tylko bezwładne ciało stukało o skały. Razem z towarzyszącą mu małą lawinką kamienną zniknął gdzieś w dole nad zerwami skalnymi dolinki.
Drugi w tym czasie zbiegł do sąsiedniego żlebu i, mimo pocisku wbitego w twarz, żwawo pognał po piargu do góry.
Tatar zarządził odwrót. Schodzili już z grzędy na piarg, kiedy zabłąkana strzała trafiła dowódcę w łydkę. Barber dostrzegł w koronie skał napastnika i już z piargu posłał w jego stronę pocisk, ale bezskutecznie. Różnica wysokości dała tamtemu wystarczającą przewagę, lecz ogień legionisty go spłoszył i busierec się wycofał.
– Cholera, tak przegapić trzeciego! – zżymał się korpuśny, kiedy Adams sztyletem rozszerzał ranę, żeby wydobyć zaopatrzony w zadziory grot strzały. Przynajmniej ominęła ważniejsze naczynia krwionośne. Z rany leniwie sączyła się ciemna krew.
Adams zaszył ranę i zawinął bandażem. Ostrożnie pod ramię sprowadził dowódcę po piargu. Byli już na dole, gdy z sąsiedniej grzędy poleciały kamienie. Trzeci busierec nie rezygnował.
– Tego nie wygarniemy – burknął Tatar.
– Za tym żebrem jest podobny piarżysty żleb?
– Stary skinął głową.
– Spróbuję go stamtąd ściągnąć, ale muszę dostać broń palną – powiedział Adams.
Zeszli do dolnego stanowiska. Hjalmir odżył, już przechwalał się znakomitym strzałem.
– Przeleciał koło nas jak bełt z kuszy – rechotał.
– Trzeba się wspiąć po trzeciego busierca. Krawiec, bierzcie Barbera i Krippela – powiedział Tatar. – Napędźcie go na nas, jak tamte.
– Tak jest.
Nikt nie zaprotestował, że niewolnik dowodzi wypadem. Adams poprowadził do trawersu, a potem w poprzek kolejnego żebra, po nieprzyjemnych, wąskich upłazkach i śliskiej skale. Wspinaczka samym żebrem okazała się wygodniejsza niż mozolne podchodzenie ruchomym piargiem. Udało się wspiąć bardzo wysoko, w bezpośredni rejon grani, niemal pod kulminację grzędy. Wszyscy trzej rozglądali się bacznie, jednak zwiadowcy przeciwnika jakby zapadli się pod ziemię.
„Muszą mieć kolebę”, pomyślał Adams. „Podpatrują naszą inżynierię”.
Wtedy z góry poleciały kamienie. Z samej kulminacji. Należało uważnie obserwować, jak kolejny pocisk odbija się od skały i na samym końcu uskoczyć. Łatwe to nie było, ale przynajmniej tutaj kruszyzny nie było dość, żeby zrobiła lawinkę. Kanonada nie chciała się skończyć. Wreszcie Adams wskazał zejście z ostrza grzędy. Tam przynajmniej kamienie nie zagrażały, chociaż wilgotną skałę porastały jakieś śliskie mchy. Zaraz też pojawiły się możliwości wspinaczki. Adams chciał zaskoczyć przeciwnika i znowu zajść go od tyłu. Hjalmir głośno pokrzykiwał z dołu. „Znowu błaznuje”, pomyślał Adams.
W tym terenie Krippel zostawał z tyłu, Barber darł o dwa metry za Adamsem, błyskając białkami oczu. Na kulminacji grzędy uderzył w nich bardzo mocny wicher, wiejący ku grani. Nie zastali tam nikogo. Szybko rozejrzeli się w terenie. Z dołu Hjalmir ręką pokazywał im, że mają zejść. Adams sprowadził więc drużynę żółtym piargiem. Wprawdzie z góry żleb wyglądał bardzo nie zachęcająco, ale wiedzieli już, że zaraz się wypłaszczy; początkowe trudności można było pokonać, zsuwając się na siedzeniu.
– Coś tak się wydzierał z dołu? – spytał Adams już przy nich.
– Odwracał uwagę przeciwnika. Mieliście przeciw sobie cztery busierce. Wychodziliście wprost pod nie tą swoją hyrną drapaniną. Strąciłyby was w parę minut – powiedział Tatar. – Az góry… – urwał, pokazując w kierunku kulminacji żebra. – Już posiłki doszły.
Ze szczytu patrzyło na nich przynajmniej siedem potężnych Czarnych. Niektóre uzbrojone w łuki, inne w kamienie. Nie strzelały, przeciwnicy byli poza zasięgiem.
– Ściągnę jednego, to ich odstraszy – powiedział Hjalmir i nie czekając na rozkaz, złożył się i palnął z obrzyna. Pocisk świsnął między Czarnymi.
– Katrup! – wrzasnął Tatar. – Pod sąd cię za coś takiego. Teraz szybko przed siebie, tam na grzędę, jak prowadził Adams.
Oddział ruszył. Dowódca utykał, gryzł w zębach przekleństwa. Musieli wejść głębiej w Kozie Perci, odcięci od Mrocznej Przełęczy. Busierce już szukały zejścia na trawers. Nie odważyły się osunąć, ryzykując jak wcześniej Adams ze swoimi, i tak długo szukały dogodnej drogi, aż Tatar zdążył wyprowadzić zwiad spod zagrożenia.
Oddział busierców nie poszedł za nimi. Jednak zrobiło się już za późno na powrót i trzeba było przenocować w skałach. Zaszyli się na wąskiej półce nachylonej do przepaści, na którą prowadziło niełatwe dojście.
Adams obejrzał podudzie dowódcy. Śledził, czy nie idzie zakażenie.
– Tylko czekać, jak nauczą się zatruwać strzały swoją juchą – mruknął, kiedy upewnił się, że szarej pręgi nie widać.
Zapadał zmrok. Gdzieś wysoko nad głowami, nad granią, wiało; tu zaś wolno od oceanu wspinała się ściana mgły.
– Na Nocnej Grani zawsze mocno wieje – wyjaśnił Tatar. – Niektórzy mówią, że to płomień syci się powietrzem.
Tatar do późna grał na swoich złóbcokach. Dzika, zgrzytliwa, ostra nuta pasowała do scenerii postrzępionych skał. Tęskne rytmy niosły się w nieruchomym powietrzu wieczoru.
Adams zauważył, że muzyka ich demaskuje.
– Nawet dobrze, jakby który się tu znęcił – odpowiedział korpuśny. - W mroku tu się nie wystyrma, tylko spadnie. Dopiszemy sobie jeszcze jeden sukces. Jak na razie, to one wyeliminowały naszego dowódcę, a myśmy wyeliminowali ich dowódcę. Tyle że to one wymiotły nas z Kozich Perci. Taak… – Tatar wyszczerzył mocne zębiska.
Stary podoficer zagrał teraz skoczną melodię, w takt marsza. Zupełnie jakby chciał nią skusić nierozważne Czarne.
– Gdzie się nauczyłeś tak ganiać po skałach? – rzucił.
– Dawniej lubiłem wspinaczkę skałkową.
Chmurny Hjalmir siedział samotnie. Przez niego wszyscy musieli całą noc marznąć w skale. Tatar obciąży go za niesubordynację grzywną pięciu syceli. Jednak nie to było dla niego najbardziej przykre. Tkwił przytulony do ściany, byle dalej od ssącej przepaści, na której widok drętwiały mu ręce. Nie znosił tych kup kamieni, jak zwał nastyrmane turnie, nie znosił tej dzikiej muzyki. Nieustraszony wojownik cierpiał na mocny lęk przestrzeni.
Po zniszczeniu fortyfikacji na Nocnej Grani obóz na Mrocznej Przełęczy miał przejąć rolę głównego punktu oporu na długim odcinku grani. Zamiast prowadzenia zwiadów, wszystkich legionistów zatrudniono do szeroko zakrojonych prac inżynieryjnych. Według planów sporządzonych przez Drubbaala, wznoszono jednocześnie pierwszą i drugą linię umocnień, linię wysuniętych szańców. Podobno kreślił szkice, jeszcze leżąc w łóżku. Złośliwi mówili, że są one wynikiem jego rojeń w malignie. Planowano nawet drążyć korytarze w kruchej skale.
Brak akcji zbrojnych odciął jednak dopływ nowych niewolników oraz przerwał polowania na pojedyncze Czarne. Brak niewolników oznaczał brak pieniędzy. Żołnierze zaczęli sarkać. Mówiono też, że to nie Czarne zniszczyły obóz na Nocnej Grani, tylko Drubbaal zwariował i sam kazał zburzyć stary obóz, aby wznieść sobie pomnik. Fortyfikację na Nocnej Grani czasem zwano hevrensz; przyszła nazwa nowej warowni nie budziła wątpliwości.
Rana Drubbaala goiła się. Coraz mniej ropy schodziło z otworów po szwach. Nie trzeba ich było już rozszerzać, ale i tak blizny miały pozostać szerokie. Adams właśnie opatrywał Drubbaalowi ranę. Usuwał sączącą się ropę, wymieniał bandaże.
– Chyba na wyrost nazwałem cię Krawcem, niewolniku – powiedział z przekąsem, przeglądając się w zwierciadle. – Szewc by to lepiej załatał.
– Rana była zanieczyszczona. Ropiała. Wtedy zawsze blizna się rozszerza.
Drubbaalowi trudno było protestować. Pamiętał swoje rany. Teraz na twarzy została mu tylko wiązka różowych ściegów. Mimika pozostała normalna. Nawet Hjalmir by tak dobrze sobie nie poradził, a co dopiero Jorge-Grizius.
Machnął ręką, odsyłając felczera. Nadal nie wiedział, jak się go zręcznie pozbyć. Nie dość, że nie zginął na Kozich Perciach, ani nawet się tam nie zbłaźnił lękiem, to jeszcze Tatar w meldunku wskazał go jako szczególnie uzdolnionego do wspinaczki i zarekomendował do pretorii. „Niewolnik moim rywalem” – już krew zaczynała gotować się w żyłach sotnika.
Machnął ręką, odganiając przykre myśli. „Prędzej czy później rozwiązanie samo się znajdzie”. Uśmiechnął się brzydko do siebie. Teraz do roboty. Wezwał rachubca. Miał rozpatrzyć prośbę starego legionisty o zwolnienie ze służby.
„W istocie, właśnie kończyło się statutowe dwadzieścia pięć lat jego służby. Stracił lewą dłoń, to sześć miesięcy upustu, jednak dwukrotnie złapał karę służbową, zwykłą. Dwa razy za awantury i bójki w karczmie w Krum podczas urlopu. To akurat wyrównuje upust za kalectwo. Na Kozich Perciach radzi sobie jak Tatar – jak tu pozbywać się tak doświadczonego żołnierza?”, rozważał. Akurat kiedy ponieśli takie straty, a w każdej chwili można znowu spodziewać się ataku Czarnych na Linię? Tłumaczy, że ma w Krum niewolnicę, Donnę, którą chce uwolnić i poślubić. Kobieta jest u szewca Crawheza. Opłacił jej utrzymanie za miesiąc, został bez pieniędzy.
Powinien jak najszybciej zejść do Krum i podjąć tam jakąś pracę, zanim Crawhez przejmie ją na własność za utrzymanie.
Znowu zajrzał do pisma ułożonego Barberowi przez Hjalmira. Jeszcze raz je przeczytał.
„Ale jeśli Czarne przełamią Linię, to zejdą do Krum. Barber nie będzie miał pożytku ze swojej uwolnionej żonki”, rozmyślał dalej dowódca. „Ja przecież też gniję tu w zimnie i wilgoci daleko od mojej kobiety. Nawet toleruję gacha, tylko dlatego że jest przydatny”.
– Barber nadal pozostanie na Linii. Nie mogę teraz zwalniać ludzi, kiedy sytuacja niepewna. Gdy tylko zagrożenie minie, Barber zostanie zwolniony – podyktował rozkaz rachubcowi.
Na wierzchu dłoni starego Quirinu znowu pojawiła się narośl. Poprzednią wyciął Hjalmir, jednak nie dość dokładnie. Wśród legionistów przebywających na Linii nie było to rzadkością. Ta sprawiała sporo kłopotu, wchodziła pod gardę gladiusa, na dodatek była bolesna, szybko rosła, zarazem rozpadając się i ropiejąc.
Niestety nie stać go było na zabieg. Właściwie zawsze był bez pieniędzy. Mimo lat dowodzenia nie przyswoił sobie tej iskierki samowoli, która w przypadkach wątpliwych pozwoliłaby przypisywać sobie schwytanie Czarnej czy podczas podziału brańców przyznawać sobie najlepszych. Teraz, do najbliższego żołdu, pozostawał na strawie statutowej, popijanej przydziałowym destylatem z martwiny.
Nieoczekiwanie dał się wyciągnąć Hjalmirowi na astragale. Chirurg też był w podłej sytuacji. Brak nowych zwiadów oznaczał brak ran do zszywania. Pielęgnacja gojących się ran przynosiła ledwie ósme albo szesnaste części sycela. Teraz spodziewał się wyciągnąć nieco ćwierćsycelówek od starego.
Jak na życzenie, dzisiaj szczęście przyświecało Quirinu. Już po paru seriach chirurg został bez gotówki. Stary nie chciał zrezygnować. Umówili się na dziesięć kolejek, Hjalmir winien tego dotrzymać.
– Będziemy grać a konto moich przyszłych dochodów.
– Ale do każdego wygranego sycela dołożysz mi jeszcze ćwierć.
Wrócili do gry. Szczęście nadal nie opuszczało decymusa. Po dziesiątym rzucie Hjalmir był mu winien cztery sycele.
– Masz narośl na dłoni – zauważył chirurg.
– Tak, przydałoby się ją usunąć… Ale wolę, żeby mi to zrobił Krawiec. On nie zostawi blizny, a to jest ważne miejsce: muszę władać mieczem.
Hjalmir skrzywił się niechętnie.
– Kup mi za te cztery sycele długu operację u młodego – powiedział bezczelnie Quirinu.
Hjalmir zaproponował co innego.
– Możesz za nie dostać osiem syceli z wartości Krawca.
Quirinu już wcześniej o tym myślał. Tym sposobem mógł ochronić Adamsa przed Drubbaalem. Było możliwe, że ten odkupi go od chirurga albo wymusi na nim jego sprzedaż, a następnie jako swoją własność zagnębi. Oficera nie mógłby zmusić do sprzedaży.
– Niech będzie. Ale jutro ogłosisz transakcję.
Adams zoperował narośl decymusa. Niestety, nie było to proste wycięcie kawałka skóry. Narośl zdążyła się zakorzenić między ścięgnami, sięgała swoimi wypustkami aż do kości.
– Powinno się amputować dłoń – powiedział. To prawdopodobnie było jedyną szansą dla starego.
– Nie mogę stracić prawej dłoni – powiedział decymus. - Usuń tylko guza. – Zbyt wiele czasu mu pozostało do końca służby. Nie dostałby jeszcze odprawy. Odszedłby z legionu jako żebrak.
Adams starannie wyrywał nitki narośli wgryzające się w tkanki dłoni Quirinu. Bardzo chciał wyrwać wszystkie. Dziesiętnik, oszołomiony gorzałką, słabo szamotał się w stalowym chwycie Palli i Gerona. Wreszcie skórę, rozciętą wcześniej w kształt nierównej litery „z”, Adams zgrabnie scalił serią szwów. Kiedy wyczyszczoną ranę już zabandażowano, stary spytał:
– Czy znów będę mógł władać mieczem? Urwać się można z nudów, prowadząc ciągle tylko zwiady rozpoznawcze.
– Po operacji będzie poprawa. Garda miecza stale drażniła narośl.
– Garda nie przeszkadzała. Jelec sklepałem, a kosz odgiąłem, kiedy to jeszcze było małe. Problem, że ręka osłabła. Czy bóle też przejdą?
– Jakie bóle…?
– Czasem nie mogę usiedzieć przy ognisku, tak rwie we flakach i w boku. Najgorzej jak złapie podczas zwiadu. Trudno utrzymać twarz przed żołnierzami. Przestałbym jeść, żeby ustąpiły.
– Od dawna te bóle?
– Zanim poszedłeś ze mną na pierwszy zwiad. Ale z każdym dniem są mocniejsze.
– Poprawa będzie, jeśli narośl nie odrośnie. – Adams pokiwał głową. „Ma przerzuty. Dobry człowiek nie pożyje długo. Co zrobią z należącą do niego częścią mojej wartości?”
Skóra Czarnej wyglądała znakomicie. Futro przyjemnie pachniało środkami użytymi do wyprawiania. Można je było nosić jak odzienie. Miało tylko jedno duże rozcięcie: od mostka do sromu. Czarna była wzrostu Adamsa, jednak dużo potężniej zbudowana, tak że bez trudu mieścił się w futrze w ubraniu, nawet w kolczudze. Dłonie wsuwał w skórę jej dłoni jak w rękawiczki, tyle że ostatnie człony palców, wystawały. Obszerne rozcięcie zapinało się na haftki; mógł nawet załatwiać potrzebę, nie zdejmując skóry. Warstwa na cycach ładnie ułożyła się po wypchaniu suchymi wodorostami – sierść połyskiwała efektownie.
Niestety, Adams zdradził się zachwyconą miną: Ebener zażądał jeszcze trzech syceli. Tłumaczył, że robota zajęła mu wyjątkowo wiele czasu, a wszystko odrobił z niepraktykowaną zwykle starannością. Trudno było zaprzeczyć, widząc, że nawet drutowate rzęsy nie wypadły z powiek. Adams klął pod nosem, ale zapłacił.
Hjalmir zaraz zgarnął z tego pół sycela, usuwając Ebenerowi kaszak z potylicy. „Że też nie zauważyłem tej narośli”, pomyślał Adams ze złością. Znowu był bez grosza. Musiał odsprzedać kirys. Została mu kolczuga.
Nie wiedział jeszcze, co zrobi ze swoim majątkiem – myślał sprzedać skórę za sporą cenę któremuś z legionistów lub komuś z Dolnego Miasta. Futro nie miało ani jednego miejsca nadżartego gniciem, ani spłachetka wyłysiałej skóry. Na razie składał je sobie pod głowę do snu, a w resztę się zawijał.
Drubbaal uznał, że w obozie na Nocnej Grani wystarczą obecnie dwie decymy. Czarne bardziej zagrażały nowo wznoszonym umocnieniom. Zwiedziały się, gdzie prowadzone są roboty fortyfikacyjne, i zaatakowały od strony bezimiennej płaśni na zachodzie. Jednakże oba ich ataki odparto bez strat. Trudno powiedzieć, jakie straty zadano Czarnym, bo po nocnej strzelaninie nie został żaden trup. Jedynie kałuże krwi oraz ubywająca w zastraszającym tempie amunicja świadczyły o nocnych starciach. Odzyskano niewiele strzał – wszystkie legionowe, zrobione w Tibium. Własnych wystrzelonych bełtów nie znajdowano. Palla zameldował, że koło głowy świsnął mu jeden wystrzelony z przedpola. Nikt tego nie potwierdził.
Nadal wystawiano wzmocnione warty, a ukończone fragmenty wznoszonych fortyfikacji od razu włączano w linię obrony.
Po służbie prefektus Reutel przesiadywał z Quirinu i popijając wino, rozmawiali godzinami. Uważał go za swojego mistrza – kiedyś wprowadził go w arkana sztuki wojowania, a potem dowodzenia. Irytowało go, że wielu uważa starego decymusa za złego dowódcę – mimo że poprawnie planował akcje, te kończyły się niepowodzeniem; jego słuszne decyzje często miały złe następstwa. Pech szedł za nim od lat, a inni uznawali to za błędy rutyniarza.
– Znać rękę Hjalmira w waszym obozie – powiedział Reutel do Quirinu, przecierając dłonią przerzedzoną, siwiejącą czuprynę. – Nie było mnie kawałek czasu, a tu wszyscy cali. Nasz Jorge-Grizius uciął legionistom dwie dłonie i jedną nogę. Z brańcami po utracie obozu zrobił taką jatkę, że połowę trzeba było posłać na tarcze albo dobić.
– Zanim przyszliście, u nas było spokojnie. Zwiady, trochę drobnych starć. Nie było rannych. – Quirinu trzymał kubek w lewej ręce. Prawą miał na temblaku.
– Jorge ucina ręce w przypadku głębokich cięć pazurami.
– Tak, to różnica z Hjalmirem. Ale to młody wprowadził zwyczaj mycia ran wódką. Leje tego od cholery, najtwardsi wyją z bólu. Nie sarkają, że marnuje siwuchę, ale się proszą o jego robotę. Potem bierze gorączka i przechodzi, a ręka zostaje.
– Co na to Hjalmir?
– Nic. Operuje, robi wszystko inne. Ale młody myje rany. Tylko jeden mu umarł od tego. Surister.
– Wiem.
– Podobno gdyby mu rękę ucięli, toby wyżył. Tak katrupy sami mówili między sobą. Mimo tego ludzie wolą ryzykować i idą do Krawca.
– Jorgemu nikt nie umarł.
– Właśnie. Ale każdy woli mieć obie ręce.
– Młody bawił się z twoją dłonią ponad godzinę.
– Jest cierpliwy. Hjalmir zna się na wszystkim, ale jest bardziej porywczy. A jak się młody czego nauczy, to robi to najlepiej.
W gardłach zaschło od gadania, dzbanek też wysechł. Reutel przyniósł nowy. Wino niezłe, mocne, ale zbyt kwaśne. Obaj decymusi gawędzili, siedząc na ukończonym fragmencie fortyfikacji. W dole jaśniały ogniska oficerów i ogniska simpli.
– Ludzie mówią, że ta rzeź na Nocnej Grani to wina Drubbaala – powiedział Quirinu. – Dawniej było nie do pomyślenia słyszeć takie rzeczy o dowódcy.
– Obóz był na samej Linii. Kiedy Czarne odważyły się podejść, a wreszcie się wdarły, nic się ich nie imało. Można im się było przeciwstawić dopiero na schodach; tamtędy przebiegała Linia. Mur i blanki oddaliśmy właściwie bez walki.
– To był stary obóz. Stawiając go, jeszcze wtedy nie wiedziano, jak dokładnie przebiega Linia.
– To prawda, ale później Drubbaal miał dość czasu, żeby go przebudować.
– Może się starzeje. Ja też się starzeję. – Quirinu uśmiechnął się do swoich myśli. – Kiedyś Czarne całkiem zmieniły trasy swoich przemarszów jedynie ze strachu przed Drubbaalem.
– Może pora, żeby się ożenił z tą swoją ciemnooką pięknością. Wiele problemów by to rozwiązało.
– Może pora, żebym ja się wycofał – burknął stary.
– Ty? Drubbaal cię nie puści. Barber skamlał, piszczał, ale dalej gania z pałaszem.
– Jak mi guz odrośnie, to poświęcę prawicę, żeby żyć.
Mrok dawno już zapadł, jedynie nad samym horyzontem jaśniał wąski pasek ciemnego błękitu. Mgła wolno, lecz konsekwentnie pięła się po zboczach. Ziąb ciągnął po kościach.
– Stawia naraz pierwszą i drugą linię umocnień. – Reutel staranniej zakutał się w czarne futro.
– Łatwiej donosić materiał. Szybciej idzie robota.
– Ale naraz dwie nie zamknięte linie. Drobne wycieczki przeganiamy, ale jak przyjdzie ten oddział, co nam rozbił obóz na Nocnej Grani, to weźmie nasze fortyfikacje spacerkiem.
– Drubbaal opiera się na raportach rachubców. Wychodzi z nich, że ataku nie będzie.
– Pod warunkiem, że on sam wyciąga z nich poprawne wnioski. Na Nocnej Grani się pomylił – odparł Reutel i ułożył się do snu.
Kostniejący z zimna za złomem skalnym rachubiec pretorii, Urbanyj, odczekał, zanim obaj oficerowie nie zaczną równo chrapać, i wrócił do obozu.
Etatowy skład decymy wynosił trzy korpusy i dowódcę. Do akcji zwykle zabierano dodatkowo jednego z dziewięciu rachubców albo katrupów należących do sotni. Cała sotnia winna więc składać się z dziewięciu decym, dziewięciu pomocników i sotnika. Sotnikowi bezpośrednio podlegała decyma pretorii, której dowódca, prefektus, zwany był w Krum Drugim Szczurem. Wojsko broniące Linii nazywano legionem lub sotnią, lecz próżno by w niej szukać dziesięciu decym. Uzupełnienia z Dolnego Miasta ledwie wyrównywały straty, daleko było do osiągnięcia stanu etatowego.
Trzeba było docenić mądrość Drubbaala w dysponowaniu tak szczupłymi siłami. Taktyka ustawicznych wypadów na terytorium Czarnych, częstych starć, lecz bez angażowania poważnych sił, i jednoczesne staranne gromadzenie informacji o przeciwniku umożliwiały trzymanie wroga z dala od miasta. Jeszcze pamiętano rządy Czarnych w Dolnym Mieście, a niektórzy twierdzili, że kiedyś opanowały nawet twierdzę Krum. Drubbaal potrafił utrzymać Linię, dysponując kilkudziesięcioma legionistami, choć Czarnych były rzesze. Płaskowyżem ciągnęły ich setki, a przecież były to ciągle inne osobniki – zróżnicowanie ich wyglądu pozwalało tak sądzić.
Reutel poprowadził decymę pretorii na patrol. Zwabili kilkoro Czarnych na Stronę Ludzi i dosłownie rozstrzelali je z kusz. Cztery gabery i starego busierca (miał starte zęby i wyleniałe futro na grzbiecie, chociaż zupełny brak twarzy paradoksalnych). Czarne zachowywały się niezwykle pewnie. Bez obawy przekroczyły grań. Patrol nie zdążył przekroczyć Linii – Czarne ruszyły za nim w pościg, jak tylko dostrzegły legionistów na grani.
Z dnia na dzień zaczęto mówić o wielkich skarbach, jakie kryją się w ciemnościach, do których zmierzają Golcy.
– Skarby…? Tam skarby? – rzucił nieoczekiwanie Quirinu. – Sucha skała i szuter jak tutaj. Tyle że na dodatek mrok… – Stary wypił zbyt wiele i był dzisiaj hałaśliwy jak rzadko.
Zwykle dowódcy decym i pomocnicy popijali razem. Adams, prawie katrup, choć niewolnik, był tolerowany w ich kole.
– Trudno inaczej uzasadnić determinację Golców – odpowiedział Urbanyj. – Muszą tam iść w ważnym celu.
– Są prowadzeni przemocą – powiedział Adams.
– Podobno sam kiedyś nakłaniałeś jednego z nich, aby się do nas przyłączył? – Zerknął badawczo Reutel.
– Zachowywał się, jak owładnięty jakąś siłą, omotany natrętną ideą…
– Właśnie. Chciwość może tak opętać, że nie myśli się o niczym innym.
Adams zmilczał. Niewolnikowi nie wypadało się upierać w sporze z prefektusem.
– Gdyby im było źle, to wracaliby. A wracają tylko Suche i Czarne – zauważył Urbanyj.
– Suchy klekoce i bez biżuterii – ktoś rzucił i żołnierze ryknęli śmiechem.
Barber był już myślami w swojej przyszłej zagrodzie. Oczyma duszy widział siebie jako gospodarza i małżonka.
– Wrócisz ze złotem, ale z zarośniętymi jajami – powiedział.
– To plotka – powiedział Hjalmir. – Każdy z nas przechodzi na drugą stronę Linii i jeszcze żadnemu nie zarosły. Golcy już przychodzą tu z liśćmi na przyrodzeniu. Nie wiadomo, gdzie im to wyrasta. Może zanim wyruszą w Drogę Trupa?
– My nie oddalamy się zbytnio od Linii – powiedział Barber. – W większym oddaleniu jaja mogą zarosnąć fartuszkiem.
– Nawet wtedy strachu nie ma. W miesiąc po powrocie po liściu nie będzie śladu. Zresztą w kronikach nie podają, żeby jakiemu legioniście jaja zarosły od patrolowania.
Rano dowiedzieli się, że Drubbaal zamierza wysłać oddział na Czarny Wschód, gdzie odchodziły transportowane grupy ludzi. Mówiono, że ci zwiadowcy będą mogli zachować całe zdobyte złoto dla siebie. Do kasy legionowej oddadzą tylko trzecią część zdobytego srebra i kosztowności. Najpierw mówiono, że zostaną wysłani ochotnicy, jednak odczytany dzień później przez Urbanyja rozkaz Drubbaala stanowił, że wyprawę poprowadzi Pachom. Dowódca uniknął osobistego przekazania trudnego rozkazu. Nie czuł się jeszcze dobrze.
Ponieważ decyma Pachoma była mocno przerzedzona, miał z niej wziąć tylko jeden swój korpus, ale za to najlepszy – Bethmanna. Konie Robocze byli wyszkoleni jak pretorianie. Od Quirinu Pachom miał dostać korpuśnego Aldnoya oraz Krippela i Barbera, jako simpli. Nigdy nie walczyli w jednym oddziale, ale Barber był najbardziej doświadczonym żołnierzem w obozie. Po tej wyprawie czekał na zwolnienie do cywila i odprawę. Jako felczer i rachubiec miał im towarzyszyć Adams.
Choć gadanina Barbera była nie na rękę dowódcy i było jasne, że zostanie wysłany, to wszyscy uważali Pachoma za ulubieńca Drubbaala, był przecież bratem Adali. Jego udział w niebezpiecznej wyprawie uznano zatem za dowód sprawiedliwości i bezstronności sotnika. Dowództwo nieudolnego Quirinu skazałoby zwiad na niepowodzenie, Reutel zaś z pretorianami nie mógł opuścić sotnika.
Adams chciał powiedzieć, że ten rozkaz to wyrok śmierci na niego i na pozostałych żołnierzy. W porę jednak ugryzł się w język – w pobliżu był Urbanyj. Gdyby to powiedział, wyrok na nim zostałby wykonany wcześniej.
Hjalmir jednak nie zachował powściągliwości – klął w żywy kamień. Przez tę wyprawę tracił przecież sporo pieniędzy. Poszedł wprost do sotnika z zażaleniem. Był pewien swojej pozycji najlepszego katrupa legionowego. Nie pomogło mu to; dowódca rozkazu nie zmienił.
– Możesz iść sam, chirurgu. Wtedy ocalisz swoją własność. Wzbogacisz się bardziej – powiedział mu Drubbaal. W końcu jednak zadecydował, że decyma Pachoma odkupi trzydzieści syceli z wartości Adamsa.
„Krytyczną sprawą jest tu odpowiednie przebranie – rozmyślał Adams. – Idąc w przebraniu Golców (założone skorupy miały imitować fartuszki), jak na początku wspomniał Pachom, trafimy tam gdzie i oni, a stamtąd żaden z nich nie wrócił”.
Podsunął swoje myśli Hjalmirowi.
– Przebierz się za gaberę, oczywiście za gaberę - powiedział chirurg. – Masz dobrą skórę. Młody wprawdzie twierdzi, że nie potrafimy udatnie naśladować zachowania Czarnych, ja jednak myślę, że iść tam jako Golec będzie jeszcze gorzej.
Adams się zgodził. Wiele Czarnych stąpało zupełnie jak ludzie, a pod włochatą skórą można ukryć kolczugę, broń i szereg innych przydatnych przedmiotów. Goła skóra nie będzie żadną ochroną. Czarny rozszarpuje Golca na strzępy w ciągu kilkunastu sekund. Przetrwanie zależy tylko od humorów tego czy innego potwora, nic tu nie pomagał prawdziwy wygląd istoty ludzkiej, a grube futro stanowiło jakąś ochronę przed pazurami.
Adams uznał, że miecz zdemaskuje, postanowił więc tylko przywiązać do palców pazury Czarnej. Z tej broni będzie go bardzo trudno rozbroić. Już wcześniej wyczyścił je w destylacie.
Każdy pazur to dodatkowe ostrze. Adams zostawił nie uzbrojone tylko palce wskazujące. Co jakiś czas trzeba się będzie przecież podrapać.
Hjalmir umieścił wyczyszczoną czaszkę gabery na widoku, na głazie, przy murze, gdzie palili ognisko. Adams przygotowywał swoje maskujące odzienie. Mozoląc się ze skórą, nie mógł co jakiś czas nie zerkać w mroczne oczodoły olbrzymiej czaszki.
„Jest znacznie większa od ludzkiej” rozmyślał. „Masywne kości nad czołem to skorupa nie do rozbicia. Żaden cios mieczem nie przetnie takiego łba”. Uciął prostymi nożyczkami pasek z brzegu skóry – posłuży do zesznurowania nogawki z cholewką buta. „Tej skorupy nie przebije ani bełt z kuszy, ani śrut czy kula z obrzyna. Jest lepsza niż hełm wojskowy”. Natrętne myśli nie chciały odejść.
Legioniści brali pod futro swoje etatowe hełmy; Adams hełmu się jeszcze nie dorobił.
Hjalmir siedział naprzeciwko, przy ognisku, popijał wino i uważnie go obserwował.
– Ile chcesz za czaszkę, panie? – nie wytrzymał Adams. Na twarz Hjalmira wypełzł nieładny uśmiech.
– To jest wyjątkowo piękna czaszka.
– Co ci z niej przyjdzie? A mnie może uratować życie.
– Co mi przyjdzie? Ależ przyjdzie to, co z każdej czaszki Czarnego: prestiż, sława, łaskawsze spojrzenia dziewcząt. Służbę kiedyś trzeba zakończyć. Chirurgowi w Krum przyda się młoda gospodyni.
– To wszystko dzięki mojej gaberze…? Nie złowiłeś żadnej swojej? – zaperzył się Adams.
– Wprawdzie jej właścicielkę przypisano tobie, ale ja też miałem swój udział w jej schwytaniu – odparł z niezmąconym spokojem Hjalmir.
Adams spojrzał na niego niechętnie.
– Może masz trochę racji… Lepsze wrażenie zrobi upolowana własnoręcznie – głośno myślał chirurg. – A ta…? Może jak się nią już nacieszę, to potem dobrze sprzedam w Krum. Tam każdy chce mieć taką czaszkę na znak, że pomaga w wojnie. Macajbaby takich lepiej traktują.
– To ile chcesz za tę czaszkę?
– Kiedyś spłaciłeś mi piętnaście syceli swojej wartości, Krawiec. Adams pamiętał transakcję wymuszoną powrotem Drubbaala.
– Za czaszkę też będzie piętnaście syceli – powiedział Hjalmir, obserwując jego reakcję.
– Aż piętnaście syceli?! Przecież to kupa forsy za tego gnata!
– Gotowała się parę godzin. Woda i chrust sporo kosztują. Adams milczał chwilę. Perspektywa posiadania solidnego hełmu ciągnęła jak magnes opiłki.
– Ale ja nie mam piętnastu syceli.
– A ile masz?
– Spłukałem się ostatnio. Przygotowując się do tej wyprawy, miałem sporo wydatków.
– Łatwo się domyślić. Ile masz syceli?
– Cztery i pół. To wszystko, co mam.
– To dasz mi te cztery i pół sycela, i na dodatek z powrotem te piętnaście syceli, które mi spłaciłeś. Znowu będziesz winien dziewięćdziesiąt syceli do uwolnienia. Mnie pięćdziesiąt, Quirinu osiem, a legionowi, czyli decymie zwiadowców, trzydzieści.
– Zostanę bez pieniędzy.
– Tam. – Hjalmir skinął dłonią w nieprzenikniony mrok na wschodzie. – Tam nie będziesz potrzebował pieniędzy.
Ostre dłutko skrawało drobne wiórki. Adams lekkimi uderzeniami młotka usuwał porowate kości otaczające nosogardziel, przeciął podniebienie. Zamierzał uformować hełm zasłaniający całą twarz. Nawet wyprofilowaną żuchwę chciał dosztukować. Naciągnięta na czaszkę skóra nadawała głowie naturalny kształt.
Puszka mózgowa tej gabery imponowała pojemnością. Po usunięciu niepotrzebnych kości głowa mieściła się wygodnie w kościanym hełmie, a oczy zerkały przez oczodoły. Adams uplótł gęstą siatkę ze sznurka. Końce sznurków wywlókł na zewnątrz przez otwory przewiercone w kości. Zgrabnie powiązał je ze sobą, aby plecionka wewnątrz czerepu naprężyła się. Następnie wykonał płócienną, szeroką, dopasowaną opaskę na czoło. Tę z kolei doszył do siatki wewnątrz hełmu. Powinno wystarczyć, by hełm mocno trzymał się na głowie i chronił przed uderzeniem. Opaskę uszył z płótna, nie ze skóry, żeby lepiej wchłaniała pot.
Kark osłonił kolczą firanką, na której wsparło się futro.
Z cyców częściowo usunął wodorosty, chciał tam umieścić parę drobnych przedmiotów. Cyce nie odzyskały pierwotnego, pełnego kształtu, pozostały płaskie, lecz foremne. Brodawki nasycił tłuszczem, żeby nie wyschły i nie zapadły się.
Najtrudniej było skryć w przebraniu nogi. Gołe łydki ciasno opinało futro, a małe kopytka w ogóle nie nadawały się do użycia. Adams sporządził getry z nadmiaru skóry wziętej z brzucha gabery. Zawiązywane pod stopami, osłaniały całe buty.
Odziany dla próby w futro i czaszkę wyglądał jak spora gabera. Łażąc wśród wylegujących się legionistów, wzbudzał zainteresowanie. Dogadywali najróżniej, jednak nikt nie powiedział, że to złe maskowanie. Wygląd Adamsa zrobił swoje. Pachom wydał rozkaz, by wszyscy zwiadowcy sporządzili dla siebie przebrania ze skór gaber.
Niemal każdy z legionistów miał już jakąś skórę Czarnego, jedynie Barber, który właśnie nabył zagrodę na skraju Krum, pozbył się wszystkich posiadanych. Teraz zszywał przebranie ze ścinków skóry odrzucanych przez Aldnoya. Korpuśny chełpił się okazałą skórą busierca, jednak na ściśle dopasowane przebranie nie nadawała się: Czarny miał dwa i pół metra wzrostu, Aldnoy metr siedemdziesiąt.
Barber łatał braki skóry czarną tkaniną. Szczęśliwie do obozu przybył Crawhez. Oczywiście, został internowany: nawet słowo o wyprawie nie mogło przedwcześnie wyjść poza obóz. Był bardzo nieszczęśliwy. Zanudzał, ile to zamówień mu przepadnie. W obozie wziął się za sporządzanie przebrań. Z początku pracował za strawę. Nie dość, że sprawnie dopasował skórę na Aldnoya, to namówił Krippela i legionistów z korpusu Bethmanna, aby posiadane skóry też przerobili. Najpiękniejszą, ale i największą czaszkę busierca zabierał Hellweig. Miała ona dwie pary długich rogów, jedną uniesioną jak u bawołu, drugą opadającą miękkim łukiem. Żołnierz powiększył jej wnętrze, by umieścić tam elastyczne zamocowanie. Nie powtórzył plecionki zrobionej przez Adamsa, lecz zamierzał owinąć głowę turbanem.
Wkrótce Crawhez przestał przeklinać los, a jego kiesa napełniła się. Drubbaal uznał, że nawet jeśli te przebrania wywołają dodatkowe straty, winą obarczy się Pachoma i Adamsa.
Przeróbki futer zapewniły Barberowi dość materiału na całe przebranie. Crawhez uformował dla niego nawet torbiaste cyce, wypchane kłębkami kłującej trawy z płaskowyżu. Cały zapas morskiej trawy wcześniej wykupił Adams.
Ebener, uwięziony w obozie jak Crawhez, radził sobie znacznie gorzej. Z każdym dniem głębiej grzązł w długach, skór do wyprawienia nie było, zamówień też nie.
Pachom doglądał prac. Porównywał przebrania; próbował je ujednolicić (co – jak uważał Adams – było błędem). W przeddzień poprowadził z podoficerami odprawę. Przysłuchiwali się jej simple i Adams.
– Będziemy szli w oddaleniu od siebie – powiedział. – Lepiej nie tworzyć zwartej grupy. Różnice w naszym wyglądzie będą wtedy mniej widoczne, Czarne trudniej nas rozpoznają. Chodzimy innym rytmem niż one.
– Jak my sami rozpoznamy się między nimi? – spytał Bethmann.
– Tak samo: po sposobie chodzenia. – Pachom spojrzał po oddziale. – Szyk będzie taki. – Wziął do ręki patyk i zaczął nim kreślić kółka na suchej ziemi. – Prowadził będę ja. Za mną korpus Bethmanna. Zamyka korpus Aldnoya. Korpuśni zachowują kontakt wzrokowy ze mną, simple ze swoim korpuśnym. Krawiec przy mnie, jakby mój adiutant. Idziemy luźno, ale nie osobno, wolno zmieniać ten układ jedynie z ważnego powodu.
Pachom spokojnie wydawał polecenia. Wybierał się na akcję w nieznany teren, stawić czoło nieznanym trudnościom, jednak jego plan sprawiał wrażenie przemyślanego, rutynowego zadania.
„Dlaczego nie powie, że zostajemy wysłani na śmierć? Może wtedy się zbuntują, może wtedy uratują życie”, pomyślał nerwowo Adams.
Spokojne słowa Pachoma sprawiały, że straceńcza eskapada nabierała pozorów prawdopodobieństwa. Dla tych żołnierzy samobójczy rozkaz był nadal rozkazem do wykonania.
– Co w przypadku, jeśli jeden z nas zostanie zaatakowany? – spytał Adams.
Odpowiedziało mu lodowate spojrzenie oficera.
– Po naszej stronie Linii odpowiadamy walką. Po tamtej nie. I tak Czarne są tam nietykalne. Nie należy demaskować pozostałych uczestników wypadu.
Taka decyzja, choć logiczna, nie mogła mu przysporzyć sympatii żołnierzy.
– Prawo legionowe stanowi, że powinniśmy nawzajem dawać sobie wsparcie – zauważył Bethmann.
– Tak. Jednak po tamtej stronie Linii zaatakowanemu nie pomożemy, a skażemy wyprawę na niepowodzenie; demaskując się, wydamy wyrok śmierci również na siebie. – Logika Pachoma była nieubłagana.
Żołnierze niepewnie zerkali po sobie. Docierało do nich, że to wyprawa bez powrotu. Barber rytmicznie stukał hakiem w kamień. Niektórzy zaczęli szeptać.
Pachom ruchem ręki uciszył ich głosy.
– Przebieg Linii znamy aż po Strażnicę Hewensza, czyli jakieś dziesięć kilometrów od Nocnej Grani – powiedział. – Dalej nikt nie zaszedł. Nie ma więc pewności, że Linia stale biegnie górskim grzbietem.
Legioniści spojrzeli na niego z zaciekawieniem.
– Jakże mogłaby opuścić grań? – spytał Barber.
– Mówi się, że Linia idzie granią, bo to jest naturalna granica, jednak nie musi to być regułą. Tym bardziej my nie powinniśmy pozbawiać sami siebie szans na uratowanie kolegi w tarapatach, jeśli jesteśmy po Stronie Człowieka.
– Jak rozpoznamy, że jesteśmy w miejscu, gdzie atak ma szanse powodzenia? – Aldnoy miał nieruchomą, pozbawioną zmarszczek twarz lalki i małe, czarne, błyszczące oczka gryzonia. Adams nie przypuszczał, że ta twarz może kiedykolwiek cokolwiek wyrażać.
Pachom uśmiechnął się, wysuwając do przodu żuchwę. To była właśnie część planu, z której był dumny. Trochę teatralnie pokiwał głową.
– To jest zadanie zaatakowanego… – Powiódł wzrokiem po oddziale.
Odpowiedziały mu rozdziawione usta i bezmyślne spojrzenie Bethmanna. Pachom uśmiechnął się drapieżnie wprost w twarz korpuśnego. Bethmann zamrugał białymi rzęsami.
– Zaatakowany powinien jak najszybciej skrwawić Czarnego – powiedział Pachom. – Jeśli mu się powiedzie, niech uniesie gladius, pokazując reszcie krew na ostrzu. Wtedy dostanie rutynowe wsparcie: najpierw swojego korpusu, a jeśli trzeba będzie, to i reszty decymy. Z obrzynów palić tylko z najbliższej odległości, nie marnować amunicji.
Teraz miał swój oddział za sobą. Nikogo z tych ludzi nie należało zachęcać do walki. Taki sposób rozpoznania terenu odpowiadał żołnierzom.
– Kiedy wyruszamy? – spytał Bethmann.
– Jutro o świcie. Do nocy trzeba będzie znaleźć jakieś schronienie. Lepiej nie sprawdzać, czy Wiatr Noży rozpozna nas pod futrami…
– Przydałby się rekonesans – powiedział Adams. – Wyjść na krótko na płaskowyż i zmieszać się z Czarnymi. Najlepiej pojedynczo. Sprawdzić, czy rozpoznają nasze przebrania. Zagrożenie dla oddziału byłoby mniejsze, pewność wykonania zadania większa.
– Jest rozkaz, że mamy pójść od razu – odpowiedział sucho Pachom. Pytanie Adamsa było mu na rękę. – Bez rekonesansu.
Żołnierze spojrzeli po sobie. Adams już przekonał ich o konieczności rozpoznania. Drubbaal mógł wydać bezmyślny rozkaz, nie on nadstawiał tu karku. Akurat sotnik przechadzał się po wznoszonym pasie murów wokół obozu i wydawał polecenia murarzom.
Czarne po swojej stronie Linii były nie do zabicia. Jednak w bezpośrednim jej pobliżu można je było poważnie poranić i – przynajmniej chwilowo – okaleczyć. Wprawdzie odcięte części zrastały się w całość, a rany zamykały, jednak na pewien czas taki osobnik był wyeliminowany z walki.
W większym oddaleniu od Linii – tak powszechnie twierdzono – Czarnego nie udawało się nawet drasnąć.
Wieczorem Hjalmir przysiadł się do Adamsa. Może chciał zatrzeć przykre wrażenie po ostatnich targach.
– Pozostaw wszystkie pamiątki w obozie – powiedział.
– Pamiątki?
– No, wiesz… wszystkie dziewczyńskie czarowania, jeśli je przyjąłeś od jakiej panny.
– Byngoro czy myloro?
– Właśnie. Po tamtej stronie Linii może ci to ściągnąć na głowę kłopoty. Czarne wyczują choćby mały fragment duszy jakiegoś stworzenia. Zdemaskują cię od razu jako kilka dusz. Dla nich dusza to dusza, nie rozróżniają ich rodzajów. Kura albo człowiek, czy choćby skrawek krowiej duszy, świecą tak samo. Znalazłem kilka niezależnych zapisków mówiących to samo.
– Mam byngoro, truchoł, myloro i bukałę - powiedział Adams, sięgając po mały woreczek noszony za pazuchą.
– To cały komplet! Szczęściarz z ciebie.
– Co one oznaczają? Na przykład byngoro?
– Nie jestem ekspertem od dziewczęcych zaklęć, ale byngoro znaczy „będę cię widziała oczyma duszy”.
Adams wziął do ręki paskudztwo z pozszywanych oczu.
– O! Jakie świeże! Popatrz, te oczy są stale wilgotne. Nie zmętniały ani nie wyschły. To wartościowy czar – zauważył Hjalmir.
– Takie coś działa?
– Pewnie gdybyście oboje byli w Dolnym Mieście, to widziałaby cię w myślach. Tutaj, to nic pewnego.
– A to? – Adams wziął do ręki oplecione włosami gliniane rogi.
– Truchol halemza…? Znaczy „tylko my dwoje”. Nie będziesz myślał o innej dziewczynie ani ona o innym. Ale najważniejszy jest ten ludek, myloro. To wyłączność ciał: ona należy do ciebie, ty tylko do niej. Wyklucza zdradę.
– A taka kostka, bukala?
– To wasz wspólny dom, ale działa jakoś warunkowo… Znaczy, tylko jeśli poprzednie zostały założone i nie przełamane. Oj, mocno cię złapała tamta panna, mocno…
– Jak je zabezpieczyć?
– Najlepiej daj mi na przechowanie.
– O, nie! Schowam w sobie wiadomym miejscu. Hjalmir wybuchnął śmiechem.
– Rzeczywiście złapało cię to czarowanie. Podobno w takim właśnie przypadku te wszystkie cudactwa działają.
Adams zrobił głupią minę, nie odezwał się.
– Jeśli to od twojej czarnookiej panny… – powiedział szeptem Hjalmir -…to Drubbaal zabiłby cię nie raz, a cztery razy. Za każdy czar z osobna. Lepiej pozbądź się tego jak najszybciej.
Przed wieczorem Adams wyszedł na bezimienną płaśń, gdzie przebieg Linii był niepewny, ponad miejsce, w którym pod kopcami z głazów pochowano poległych legionistów, i w rozpadlinie między wantami schował talizmany. Przykrył je płaskim kamieniem.
Już pierwsze kroki napawały lękiem, chociaż dopiero zamierzali wejść głęboko na Stronę Czarnych. Buty szurały na drobnym szutrze, wznosiły chmurkę pyłu.
„Czy Czarne chodzą bezgłośnie, czy hałasują?”, pomyślał Adams. Dźwięk kroków może zdemaskować.
Pachom potknął się na ruchomym kamyku.
„Zupełnie mu się rozjechała skóra na brzuchu, widać czarny kaftan. Dobrze, że chociaż wdział go na kolczugę”, pomyślał Adams.
Gnany wiatrem kłąb suchego, kolczastego zielska zaplątał się między nogi Adamsa. Próbował go kopnąć, odsunąć stopą – nic z tego. Cholerne ciernie coraz mocniej wplątywały się w czarne futro. Mocna łodyga, napinając się, ściągała getry z łydek. Zatrzymał się i wziął do wyplątywania kolców. Futro odpowiadało trzaskiem wyszarpywanej łodydze. Nie mogą go tak zobaczyć Czarne, im coś takiego nigdy się nie zdarza. Wreszcie z ulgą odrzucił utrapiony kłąb, teraz przyozdobiony czarnymi kudłami.
Pachom utykał w butach zrobionych na wzór Adamsowych. Może Crawhez nie ułożył wystarczająco płasko pozszywanych rzemieni, może decymus nie zawinął dość starannie onucy.
Korpus Bethmanna przekroczył Linię. Legioniści szli równym krokiem.
„Tekturowe kukły, maszerują jak wojsko”, pomyślał Adams zirytowany. Zatrzymał się. „Czarne idą, nie maszerują”.
Wskazał ich dowódcy ruchem podbródka.
– Idą jak na paradzie – syknął przez zęby.
Pachom skinął głową. Zaczekał, aż zbliży się Bethmann. Szeptem go zrugał.
Korpus Aldnoya wyglądał jeszcze gorzej: mieli źle zrobione przebrania. Pozszywane ze ścinków nakrycie głowy Barbera marnie przypominało łeb Czarnego. Krippel szedł dziwacznie zgięty z okazałym garbem na plecach. „Wepchał pod futro cały plecak”, pomyślał Adams.
W dali widać było przechodzącą kolumnę Golców. „Lepiej, żeby nie było przy nich Czarnych”, zastanawiał się Adams. „Warto najpierw sprawdzić, czy Golcy nas rozpoznają. To niczym nie grozi”.
Niestety, Golcy nie byli sami. Zauważył wśród nich pojedyncze sylwetki poruszające się charakterystycznym chodem.
Nigdy jeszcze Adams tak bardzo nie chciał się skurczyć. Najchętniej pod spojrzeniem wolich oczu o przekrwionych białkach zapadłby się do środka. Wydawało mu się, że każde takie spojrzenie demaskuje szwy futra, węzły tasiemek jego stroju, że każdy z nich widzi w nim dziwacznego przebierańca, zabójcę roztargnionej gabery.
Spodziewał się, że w każdej chwili na jego plecy spadnie potężna łapa i mimo kolczugi zdruzgocze kręgosłup. Wyobrażał sobie, jak pazury w kształcie szabli, dłuższe od tych przywiązanych do palców, rozrywają kółka kolczugi, a następnie równie sprawnie wchodzą między kręgi, tnąc jego rdzeń kręgowy i paraliżując go na ostatnie chwile życia.
Nic takiego jednak się nie stało. Idąca obok gabera przedzieliła go z Pachomem. Miała dodatkową głowę wystającą z zadka; wyprzedziła wolniejszego Adamsa, a wtedy ta dodatkowa, podrygująca w takt kroków gabery głowa zaczęła się do niego wykrzywiać. Potem kilkakrotnie prychnęła.
Adams nastąpił na wyschłe ścierwo szczeniaka. Poślizgnął się na błonie skrzydła, gryząc się w język, by nie zakląć.
Po chwili minęła go inna gabera, potem jeszcze inna i jeszcze. Rytm marszu koił strach. Golce podrygiwali tanecznie. Niektóre Czarne trzymały ich za ręce i pląsały z nimi.
„Jak najmniej się wyróżniać”, pomyślał Adams. Nieśmiało spróbował podrygów, ale wyglądało to jak pokraczne drgawki.
Samice były mniej uważne. Busierce zachowywały się inaczej. Już pierwszy, mijający Adamsa, czujnie węszył. Wciągał powietrze z głośnym świstem, wielkie nozdrza ruszały się rytmicznie.
„Daj sobie spokój, chłopie – powiedział do niego w myśli Adams. – Jasne, że nie cuchnę jak twoja pani”. Czarne futro straciło zapach podczas wyprawiania.
Busierec rozglądał się bacznie, przewracał oczami. Jednak zwolnił i odczepił się od Adamsa. Zostawił Pachoma, a następnie korpus Bethmana.
Adams nie miał wątpliwości, że Czarny wietrzy oszustwo. „Z tego nie wyniknie nic dobrego”, pomyślał. Szedł wolniutko, co chwilę odwracając głowę. Kolumna rozrzedziła się.
Busierec niezbyt pewnym krokiem podszedł do Barbera. Coś wydawało mu się nie w porządku w całej grupie idących gaber. Ta jednak była najbardziej dziwaczna – jakby łaciata. Jednak nie, uspokoił się, zrównał krok, wyciągnął do legionisty łapę. (Nierzadko Czarne chwytały się za ręce między sobą lub prowadziły za ręce Golców). Schwycił dłoń Barbera.
Wtedy ryknął wściekle. W łapie trzymał kawałek czarnego futra, a Barber błyskał odsłoniętym metalowym hakiem. Tylko przez moment, zaraz busierec rzucił się na niego wściekle, jednym ruchem skręcając mu kark i wreszcie odrywając głowę. Bezgłowy trup legionisty osunął się na kolana i upadł na piarg, jeszcze drgając. Krew z roztarganej szyi ciekła strumieniem. Czarny schylił się i zaczął ją chłeptać wprost z tętnicy. Głowę starego odrzucił gdzieś przed siebie. Raz i drugi przejechał pazurami po futrze, jakby zdziwiony, że tnie tak płytko. Nie zauważył kółek kolczugi ukazujących się spod futra. Nasycony, odepchnął trupa. Nie pożarł go. Podniósł się i dołączył do innych. Rano szkielet Barbera wyruszy w swoją drogę.
Adams miał ochotę wcisnąć się pod najmniejszy kamień. Jednak akurat tutaj płaskowyż tworzyła słabo spękana, pokryta drobnym szutrem płyta. Want nie było. Wydawało mu się, że wzrok każdego Czarnego prześwietla jego przebranie.
„Idź do nich. Zmieszaj się z nimi”, powiedział sobie. „Nie wycofasz się, i tak rozszarpią. Może tylko ten jeden busierec był tak spostrzegawczy? Jak tu nasiąknąć ich cierpkim odorem?”
Nogi jak z waty nie chciały słuchać. Zmuszał się, by stawiać krok za krokiem. Przechodząca grupa Golców była coraz bliżej.
„Ustawić się między ludźmi a Czarnymi. Blisko idących ludzi. Wtedy Czarne nie zauważą, że nie cuchnę jak one. Pokonać ten dystans”.
Szedł coraz szybciej. Za nim podążał Pachom i reszta żołnierzy. Krippel i Aldnoy z dala ominęli zwłoki Barbera. Agresywny busierec poszedł sobie.
Weszli już w głąb płaskowyżu dalej niż kiedykolwiek wcześniej. Płytkie żleby schodzące od grani nie formowały dolin, a znikały w płaśni biegnącej równolegle do grzbietu. Może gdzieś daleko urywała się ona ostrą krawędzią nad doliną, przepaścią, nie wiedzieć czym…
„Takie formy są możliwe w górach osadowych”, ocenił Adams.
Dołączyli do licznej grupy Golców, z rzadka przedzielanych Suchymi. Czarnych było tu ledwie paru. Same gabery. Adams wyprzedził innych, nie tracąc jednak kontaktu wzrokowego z Pachomem. Inni legioniści pozostali daleko w tyle.
Adams ledwie zwrócił uwagę na mijaną stertę głazów, zwaną Strażnicą Hewensza, wyznaczającą zasięg poznanej części płaskowyżu.
Tutaj spotykali więcej czworonogich Czarnych. Spore, o psich lub małpich pyskach, biegały, wydając szczekliwe wrzaski. Niektóre kręciły się przy idących Golcach i próbowały gryźć ich po nogach. Stare odpędzały je zamaszystymi kopniakami, chociaż czasem mocno oberwało się któremuś z idących golasów – aż broczył krwią. Poranieni krzyczeli i zrzędzili, inni nie zwracali uwagi na ich narzekania.
Młodziaki miały podłużne, giętkie gadzie ciała i skrzydła, już zbyt słabe, by je unosić w powietrzu, które nadal wznosiły się nad grzbietem czarnym baldachimem. Szybko biegały na smoczych łapach, zakończonych długimi pazurami. Starsze miały skrzydła zmarniałe, kończyny dłuższe, ciała porośnięte rzadkim futrem, a loszom pączkowały porosłe sierścią, niewielkie jeszcze cyce.
Adams nie miał wątpliwości, że to pośrednia forma rozwojowa Czarnych, chociaż legioniści uważali je za oddzielny rodzaj istot, nazywając je Stworami Mroku i czując wobec nich szczególny respekt.
„Stwory Mroku”, powtarzał w myśli, zamaszystym kopniakiem odpędzając warczącego smoko-psa. „Cholerne podrostki, agresywne szczeniaki! Już nie lata, a jeszcze rozumu nie ma!”
Idąca obok gabera schyliła się i szybkim ruchem poderwała w powietrze szczególnie dożartego młodziaka. Mocnym chwytem złapała go za kark i przydeptała do ziemi, następnie jednym szarpnięciem wyrwała mu przednią łapę. Okaleczony stwór, żałośnie skowycząc, oddalał się, utykając na trzech pozostałych. Gabera zdarła z oderwanej kończyny skórę i wgryzła się w surowe mięso. Gdy posiliła się do syta, cisnęła kością w stadko Stworów Mroku, które teraz trzymały się w bezpiecznej odległości.
Niektóre z nich kicały jak rogate zające. W przerwach między susami zastygały jak zasuszone, pomarszczone figurki. Kilka razy taki zając wyskoczył na kark idącego człowieka, boleśnie gryząc go w kark. Zawsze wtedy jakiś dorosły Czarny uwalniał Golca mocnym szarpnięciem, zdzierając napastnika. Na karku pozostawała krwawiąca rana.
Adams nauczył się trzymać blisko dorosłych Czarnych – obawiał się, że tak daleko od Linii nie byłby w stanie zagrozić takiemu młodziakowi.
Dokuczliwe małe zwykle tworzyły wokół idących wirujący kłąb. Adamsa omijały nawet w chwilach, gdy pierwszemu szczeniakowi ze stada udało się przedrzeć do sutka którejś ze samic i wtedy u wszystkich gaber opór przed karmieniem zgodnie słabł. Naciągnięta na grzbiet skóra samicy nie mogła zmylić szczeniaków. Inaczej rozpoznawały płeć idącego Czarnego.
Im bardziej na wschód, tym stawało się ciemniej. Dawno temu minęli już stertę cegieł, ruiny wieży strażniczej Czarnych, zburzonej kiedyś przez Hevrensza-Trzy-Palce, a teraz zwane jego imieniem.
Ciepło myślał o roztargnionej samicy Czarnych, która użyczyła mu swojego futra i czaszki i teraz ratowała jego życie. W myślach nazwał ją żartobliwie „Gabercia”.
Krippelowi dokuczał upał. Odział się grubo, na to jeszcze futro, a jak na złość dzień był ciepły. Wziął za wiele sprzętu i jedzenia. Upchał to wszystko w worku niesionym na plecach. Niestety, sznurki, na których go dźwigał, mocno wrzynały mu się w ramiona. Petrynał przewieszony przez ramię, a schowany pod futrem, też ważył swoje.
Uważał, że przygotował się najlepiej ze wszystkich. Reszta legionistów nierozważnie wyruszyła bez etatowego wyposażenia; zabrali ze sobą mniej niż na kilkudniowy zwiad. Jego zdaniem skazywało ich to na klęskę. On sam wziął całe etatowe wyposażenie, a nawet więcej. Teraz jednak za swoją rozwagę i zapobiegliwość płacił bólem i zmęczeniem.
Śmierć Barbera wydawała się wydarzeniem tak odległym, że jakby nierealnym. Zaszła zbyt szybko, żeby lęk się utrwalił. Tamten busierec obwąchał wszystkich z oddziału, wybrał sobie tylko Barbera, zabił go i szybko odszedł. Widać przebrania innych były wystarczająco realistyczne.
Krippel nie pamiętał już, jak długo idzie; wszystko sprzed marszu zbladło, skurczyło się w pamięci. Zupełnie jak gdyby szedł już od dzieciństwa, jakby jeszcze jako umorusany pędrak pożegnał przedwcześnie postarzałą, zniszczoną ciężką pracą matkę, od razu naciągnął na grzbiet czarne futro i ruszył w drogę tym płaskowyżem, ku czarnemu horyzontowi.
Ze zdartych pęcherzy wyciekał płyn surowiczy, ukryta pod nimi wrażliwa skóra ścierała się do reszty, pod sznurami otwierały się krwawiące rany. Każdy krok odzywał się bólem promieniującym aż do miejsca, skąd z czaszki wyrasta kręgosłup.
Krippel zostawał z tyłu. Był odpornym żołnierzem, wprawdzie durnym i próżnym, jednak zdolnym przetrwać nawet ciężki ból, jeśli miał jakąkolwiek nadzieję na jego koniec. Teraz takiej nadziei nie potrafił w sobie wzbudzić: do końca marszu było zbyt daleko, a ból przepełniał całe ciało.
Właśnie minęła go kolejna grupka konwojowanych przez dwa rogate, segmentowane węże o niemal ludzkich głowach. Stwory, sprawnie się wijąc, bez trudu nadążały za krokami Golców.
Wyczekał, aż go wyprzedzą. Stęknął, spróbował przez futro schwycić za sznury, przesunąć oba narzędzia tortury. Z trudem wyłowił ich kształt spod gęstych kudłów. Złapał mocniej i poczuł ostry ból skóry kłutej szablastymi pazurami, przywiązanymi do palców. Z nowych ran promieniowało ciepło.
„Cholerny Krawiec, cholerny niewolnik”, pomyślał ze złością. „Omotał decymusa, omotał nas wszystkich. Nawet ja go posłuchałem, cholera jasna”.
Zsunął futro z palców i dłoni. Zaczął niezręcznie rozsupływać paski, którymi przytroczył szpony. Niepotrzebnie do każdego palca przywiązał ostrze i nie zostawił ani jednego do precyzyjnych ruchów.
Plecy i obojczyki piekły nieznośnie.
Przeciął pazurem tasiemki mocujące inne szpony. Pracował zbyt nerwowo, raniąc palce.
Dosyć tego! Dość! Uwolnić się z tych krępujących więzów! Poprawić to dziwaczne przebranie.
Od dłuższego czasu szedł sam, sylwetka Aldnoya zniknęła w oddali razem z ostatnimi Golcami. Krippel rozejrzał się: nikogo w pobliżu nie było. Zatrzymał się; odwiązane pazury rzucił na ziemię, spróbował sięgnąć dłonią na kark, gdzie związane były tasiemki futra. Worek wisiał nisko, na krzyżach, przeszkadzał mniej, niż się wydawało.
Wreszcie pociągnięta tasiemka ustąpiła, potem następna, jeszcze kilka innych. Byle się z tego wydobyć, jakoś ukoić piekący ból. Potem będzie czas, by ponownie się odziać w futro.
Bez ściągania czaszki Czarnego nie dało się wydobyć głowy z przebrania. Przeszkadzały okazałe rogi. Kiedyś kupił tę czaszkę właśnie dla pięknych rogów, a teraz przez nie pozbywał się praktycznego hełmu.
Zsunął więc futro z całej górnej połowy ciała. Owionął go chłodny wietrzyk. Wreszcie udało się unieść sznury z krwawych kolein. Odetchnął z ulgą. „Zroluję kawałki tkaniny i podłożę pod sznury” pomyślał. „Wtedy da się iść”. Położył plecak na ziemi. „Można przecież go nieco opróżnić. Wziąłem sporo niepotrzebnych rzeczy. Tu jest dużo cieplej, niż myślałem”.
Przyplątał się do niego mały Stwór Mroku. Zajadłe zwierzę przypominało małpę o psim pysku, miało przesadnie długą, jaszczurczą szyję i krótkie różki na głowie. Stwór zaczął szarpać przednimi łapkami za zsunięte futro, próbował do reszty zedrzeć je z Krippela. Pienił się z wściekłości i warczał, ukazując długie kły. Szarpnął raz i drugi, przewracając Krippela i ściągając z niego futro do reszty. Ten sięgnął po broń. Mały odbiegł parę metrów, jakby drażniąc się z żołnierzem, który za wszelką cenę musiał odzyskać przebranie. Młodziak już nie wściekał się, lecz stroił do niego miny, wystawiał jęzor i przewracał oczami, pokazując zrabowany skarb.
Nagle jakaś siła uniosła Krippela za kark w powietrze. Przed oczami ujrzał dziwaczną, wykrzywiającą się do niego twarz, której z gałek ocznych wyrastały kępki włosów. Suchym językiem przejechała po twarzy Krippela, spróbowała nawet ukąsić miękkimi, uformowanymi z ciała zębami.
Ogromny busierec oglądał go ze wszystkich stron. Następnie wolną ręką sprawnie zdarł spodnie, zaraz uwalniając z butów stopy żołnierza.
Petrynał leżał na skale. „Tu skałkówka nie wypali”. Krippel wyliczył sobie dokładnie trasę: jak sięgnąć po broń w biegu, następnym ruchem drapnąć leżący obok ignitor i dalej biegiem za widoczną skałkę. Byle się uwolnić z żelaznego chwytu.
Kopnął busierca piętą w brzuch. Z całej siły poprawił. Nie zrobiło to na Czarnym większego wrażenia. Jakby od niechcenia machnął pięścią wielką jak bochen chleba. Rozbłysk światła pozbawił legionistę przytomności.
Zbudził się z głośnym szumem w uszach, nagi, jedynie w skorupie. Busierec siedział obok, czekał na jego przebudzenie. Teraz mocnym chwytem postawił go na nogi. Jego ostre szpony orały skórę człowieka. Zdecydowanie pchnął Krippela w stronę przechodzącej kolumny Golców. Kilka szturchańców idących obok Suchych pozbawiło legionistę woli ucieczki.
– Wreszcie się zdecydowałeś – powiedziała przechodząca goła kobieta. Miała okrągłe, bezmyślne oczy, czerwoną twarz i potwornie spuchnięte całe lewe ramię. – Lepiej z własnej woli iść do naszego pana. On na pewno będzie dla takich łaskawszy niż dla tych, co chcieli mu uciec.
Wykrzywiła twarz w parodii uśmiechu.
Tutejszy płaskowyż pełen był dziwacznych, niewysokich formacji skalnych. Szersze górą, węższe przy podstawie, przypominały grzyby dwukrotnie wyższe od człowieka. Wyrastały z płaskich płyt skalnych, urywających się warstwicami. Z grani koło Mrocznej Przełęczy takie formy nie były widoczne.
Hjalmir twierdził, że z dala od Linii zdarza się spotkać w pochodzie nawet osoby odziane. Z takimi rozmawiało się inaczej niż z pozostałymi Golcami. „Tak daleko. Stąd przecież nie dałoby się wyciągnąć kogoś z kolumny, nawet gdyby dał się przekonać”, pomyślał Adams.
Właśnie teraz w kolumnie Golców Adams zauważył dziewczynę odzianą w brązowy, dziwacznie skrojony kubraczek i króciutką, brązową spódniczkę. Zerkała badawczo to na ciemniejące niebo, to na Golców trzymających ją za ręce. Miała brązowe oczy, takie same włosy i bladą, nerwową, szczupłą twarz.
Nigdzie nie było Czarnych, więc Adams odważył się podejść i zagadać do niej.
– Jak się tu zaplątałaś?
– Ja? – pokazała palcem na siebie.
– Właśnie. Różnisz się od nich. Wszyscy oni są brzydcy, ty nie.
Nie zadziwiła jej gabera mówiąca męskim głosem. Popatrzyła na trzymającego ją za rękę grubasa, któremu wywalone brzuszysko zasłaniało fartuszek.
– Wszyscy ludzie nie mogą być piękni. Ja miałam opinię brzyduli.
– Ty?
Rozmowę przerwali sąsiedzi dziewczyny, którzy zaczęli szemrać i wygrażać Adamsowi, obrażeni jego uwagą. Przyśpieszyli, unosząc dziewczynę ze sobą.
– Tak, tak, ja… – rzuciła, uśmiechając się. Nie była brzydulą, a fakt, że szła w pochodzie szpetnych Golców, jeszcze tę urodę podkreślał.
Przyśpieszył i on, podszedł do niej znowu, stanowczo rozsunął Golców i za rękę wyciągnął ją z kolumny idących. Nie zaprotestowała.
– Ty różnisz się też i z innego powodu.
– Z jakiego?
– Jesteś w ubraniu.
– Ach, tak… – zawahała się. – Kiedyś się rozebrałam, żeby się do nich bardziej upodobnić, ale zaczęli ciamkać i sapać. Otoczyli mnie kółkiem. Ledwie się uwolniłam.
– Golcy? Przecież to bezwładne worki.
– Stali się natarczywi. Podniecili się.
– Oni nie ruszają się, nawet dziobani przez ptaki.
– To się przekonaj… – powiedziała. Zanim zareagował, Brązowa Dziewczyna szybko ściągnęła kubraczek, spódniczkę, bluzkę i bieliznę. Złożyła to w kostkę i umieściła ją na głowie, przytrzymując pakunek dłonią. Jej błyskawiczny striptiz zaparł mu dech. Widokiem szpetnej golizny maszerujących w kolumnie niewiast dawno zdążył się znudzić, ona zaś nogi miała zgrabne, proste, biodra szczupłe, piersi nieduże, ale foremne.
– No, chodź… – Wyciągnęła do niego rękę.
– Tak zwyczajnie?
– No.
Szli chwilę w milczeniu. Uniesione koniuszki jej piersi poruszały się rytmicznie.
– Jakoś nie zaczepiają – powiedział.
– Tu już jest półmrok. Może niedowidzą i dlatego są spokojniejsi. Poczekaj, podejdę bliżej kolumny. – Puściła jego dłoń.
Wtedy się zaczęło: Golcy ożywili się, zaczęli mlaskać, ciamkać, tłustymi cielskami napierać na nią, spoconymi dłońmi dotykać jej skóry. Łapczywie macać jej piersi i pośladki. Nie przerywali jednak marszu, obok przecież szła spora gabera. Przez tłum przeciskały się ku niej Gołe. Te szarpały dziewczynę za włosy, próbowały rwać pazurami jej skórę. Sytuacja zaczęła wymykać się spod kontroli. Brązowa krzyknęła o pomoc. Adams mocnymi kuksańcami rozgonił hałastrę. Szczodrze rozdzielał ciosy. Polała się krew, kiedy jego pazury rozdarły skórę na czyimś grzbiecie. Odepchnął podnieconych napastników od klęczącej na szutrze dziewczyny. Ta, szlochając, zebrała rozrzucone odzienie i na powrót się ubrała.
– Ależ to było – powiedziała już spokojnie. – Poraniły mnie te jędze. Miałam krew na rękach. Chodźmy.
– To mogła być ich krew. Uderzyłem parę razy pazurami.
– Teraz już nie masz wątpliwości.
– Tak, zaskoczyli mnie swoją aktywnością.
– Mają tylko fartuszki, wydają się ospali, nieruchawi. Jednak na widok mojego ciała budzi się w nich co innego. Oni dalej przesyceni są żądzami.
– Na widok ich bab nic się w nich nie budzi. Roześmiała się.
– Gdybyś ty się tutaj rozebrał, pewnie też zaczęłyby ciamkać i cię atakować.
Adams burknął coś niezrozumiałego.
– Właściwie dlaczego jesteś tutaj w przebraniu gabery?
– Chcę wiedzieć, dokąd idą Golcy. Przebrałem się dla bezpieczeństwa.
– Od razu cię poznałam. Chodzisz jak człowiek, nie jak Czarny.
– A ty, po co tam idziesz?
– Idę, potem wracam. Wiele razy tam podchodziłam. Zbieram wiedzę, chcę wiedzieć jak najwięcej.
– Wiedzę?
– Pewnie. A co innego można tutaj grabić…?
– Jak masz na imię?
– Grieta.
Adams musiał oddalić się od niej. Nie mógł zgubić swojego oddziału. Zwolnił. Wreszcie dogonił go Pachom.
Krippel nie zrezygnował z walki. Przyśpieszył i wyprzedzał Golców. W kroczu czuł przykre mrowienie. Genitalia były odrętwiałe, włosy wypadały, zaczerwieniona skóra wspinała się na ochronną skorupę - w końcu całkiem ją zarośnie. „Może chłopaki ze zwiadu mi pomogą?”, krzepił się nadzieją.
Bose stopy już krwawiły. Wcześniej nosił wygodne skórzane buty, wzorowane na Adamsowych. Była to najlepsza para wykonana przez Crawheza. Nogi owijał miękkimi onucami. Stopy zdążyły wydelikatnieć. Teraz miękką podeszwę raniły ostre kawałki skały.
„Jak daleko zostałem z tyłu? Gdzież oni już odeszli?”
Stale pilnował go ten wielki busierec. Zerkał zaciekawiony, jakby pytając: Co ten człowiek tak się śpieszy? Przecież i tak dotrze do celu. Nawet wyciągał do niego pomocną dłoń, kiedy Krippel się potykał. Prowadzący kolumnę Suchy mocno złapał go za rękę. Ostre kości gniotły skórę. Krippel wyszarpnął się z przykrego chwytu. Na dłoni zostały sine ślady.
Przyśpieszył. „Nie do pomyślenia, żebym aż tak został z tyłu”. Znowu mijał idących.
Przez jakiś czas biegł truchtem. Potem zmęczył się i zwolnił kroku. Busierec bez trudu za nim nadążał.
Wreszcie po dwóch parach rozłożystych rogów i długim ogonie rozpoznał sylwetkę Hellweiga z korpusu Bethmanna. Musiał gdzieś przegapić swojego korpuśnego.
– Hellweig! Hellweig! – zawołał na całe gardło. – Jestem tutaj! To ja, Krippel!
Biegł coraz szybciej.
Tamten lękliwie się obejrzał, jakby skulił w sobie.
– Hellweig, to ja, Krippel! Ratuj mnie! Pomóż mi wydostać się z kolumny! Nie chcę z nimi tam odejść!
Hellweig przyśpieszył, jednak nie dość, by umknąć gołemu legioniście. Krippel odłączył od kolumny (pilnujący busierec nie przeszkodził temu) i zmierzał w stronę umykającej gabery ze zdwojonymi bawolimi rogami i długim ogonem.
– Hellweig! Nie uciekaj przede mną! To ja, Krippel! – powtarzał, sadząc dziwacznymi susami. Nie zauważył, że po drodze mija Bethmanna, Wentzla i zbliża się do Pachoma. Przed oczyma miał tylko skulone plecy uciekającego truchtem Hellweiga i widoczne na nich drobne węzełki, ściągające poły jego futra.
Uciekająca przed Golcem gabera zaintrygowała towarzyszącego Krippelowi samca i inne Czarne. Teraz goniła Hellweiga cała grupka. Krótko. Zaraz otoczyły go ze wszystkich stron. Zewsząd poleciały na niego ciosy ostrych jak noże pazurów, które darły futro, odzież pod nim, rozrywały kółka kolczugi. Hellweig dobył gladius i próbował się opędzać. Jednak przeciwników było zbyt wielu, a grube futro skutecznie ochroniło ich przed jego mieczem. Nie skrwawił żadnego, a sam otoczony przez Czarne krwawił coraz obficiej, coraz słabiej natomiast odbijał ostrzem wymachy muskularnych ramion. Wreszcie któraś z łap trafiła go w nasadę kręgosłupa; któryś z pazurów dotarł między kręgi. Hellweig wygiął się do tyłu i bezwładnie osunął.
Teraz rozrywały go żywcem. Rwały pasy skóry, wyskubywały całe płaty mięśni. Żarły, mlaskały.
Zdyszany Krippel dogonił Hellweiga, kiedy makabryczna biesiada dobiegała końca.
Adams wreszcie odnalazł Pachoma. Zbyt wysforował się przed oddział, rozmawiając z Grietą. Dotarł do miejsc, gdzie było już ciemno. Półmrok nie stanowił wielkiej trudności, tym bardziej że rozjaśniało go fosforyzujące światło latarń rozmieszczonych na wysokich, zwykle ceglanych słupach. Przypominało ono blask próczywa trzymanego w ręku przez Latarnika w Krum. Grieta nazywała te konstrukcje Latarniami Umarłych. Przy jednej z nich Adams zaczekał na Pachoma.
– Uważaj na Krippela – powiedział dowódca.
– Nie widzę go za nami. Z tyłu majaczą tylko Bethmann i Wentzel. Idą zbyt blisko siebie.
– Krippel został zdemaskowany. Jako Golec idzie w pochodzie. Poznaje naszych i głośno woła o pomoc. W ten sposób wskazał Czarnym Hellweiga. Rozszarpały go na strzępy.
– Nie mogę iść z dala od kolumny, żeby nie budzić podejrzeń.
– Warto go wypatrzyć i iść za nim. Jednak trudno go poznać, bo skorupa już mu prawie obrosła fartuszkiem.
– Gdzie teraz jest?
– Wysforował się do przodu. Myślałem, że cię rozpozna. Musiałeś go minąć, czekając na mnie.
– Wlokłem się z boku. Mógł nie zauważyć, jak zginają się moje kolana.
– Myślę, że poznaje naszych po rozcięciu na plecach. Ja mam futro wiązane z przodu.
– Ja też.
– Powoli się ściemnia – powiedział oficer po chwili. – Dawno minęliśmy grzyby skalne, a nawet przy nich nie byłoby dobrego schronienia przed Wiatrem Noży.
– Trudno ocenić, jak długo już idziemy – zauważył Adams. – Mnie się wydaje, że zawsze szliśmy.
– Mnie też. Staram się ocenić upływ czasu na podstawie światła. Jest go coraz mniej. Spore te konstrukcje. – Pachom gestem wskazał słup latarni. – Nie słyszałem, żeby Hevrensz coś takiego wznosił po tej stronie.
– Tego nie wzniósł żaden legionista. Mur zdobiony, spajany. Kunsztowna robota kamieniarska. A każda z tych latarń działa. Myślę, że to jedną z nich Hevrensz zburzył, myśląc, że zmieni kierunek wędrówek Czarnych. Co dalej, dowódco?
– Każdy na własną rękę stara się dotrzeć jak najdalej, o świcie zawraca, spotykamy się na płaskowyżu, przy grzybach skalnych – powiedział. – Wtedy wydam nowe rozkazy. Na razie nie widać skarbów ani bogactw obiecywanych przez Drubbaala.
Pachom zwolnił, aby przekazać rozkaz Aldnoyowi i Bethmannowi. Decymus nie wiedział, że tutaj świtu nie ma.
Adams poszedł dalej sam. Odpowiadało mu to. Wiedział, że ma najlepsze przebranie. Większym niebezpieczeństwem dla niego byli inni legioniści. Zdemaskowania przez Czarne mniej się obawiał.
Zbliżył się do idącej wzdłuż kolumny Golców dorosłej gabery, niedużej, jego wzrostu.
Czasem potykała się po ciemku, kwitując to gardłowym chrapnięciem. Parę razy spojrzała na niego. Teraz też podeszła bliżej.
Adams przez naciągniętą skórę poczuł na dłoni uścisk Czarnej. „Nadzwyczaj mocny chwyt”, ocenił.
Sam spróbował odpowiedzieć równie energicznie. Ledwie widoczna ręka majaczącej w mroku sylwetki stanowiła nieoczekiwane oparcie. Starał się stąpać pewnie, miękko wyczuwać stopami podłoże, nie tracić równowagi na ruchomych kamykach. Czuł ostry zapach idącej gabery. Inne dorosłe Czarne też pomagały sobie w mroku trzymaniem się za ręce.
Szemranie Golców przerodziło się w jęki i skamlenie. Maszerujący potykali się, obijali stopy na niewidocznych przeszkodach. Trzymali się za ręce z towarzyszącymi im Suchymi, jednak uchwyt kościanych dłoni był przykry, przy gwałtownych ruchach twarde krawędzie kości mogły poranić.
Jękom Golców towarzyszyły wrzaski i ujadania Stworów Mroku. Niewidoczne w ciemności, wyciem oznajmiały swoją obecność. Może marzły, może bały się samotne w mroku. Ich przesycony niezwykłym bólem, żałosny głos był trudny do wytrzymania.
„Tu świeci jedynie mrok”, pomyślał Adams.
W mroku i chłód stał się bardziej dokuczliwy. On sam, grzany tuniką, kolczugą, a przede wszystkim grubym futrem Gaberci, nie marzł, jednak nadzy ludzie dotkliwie odczuwali zimno. Wcześniej goli z wyboru, teraz nawet gdyby chcieli, nie mieli czym się odziać. Zęby same zaczynały szczękać. Wolny marsz nie rozgrzewał. Wkrótce słychać było jęk i zgrzytanie zębów całej kolumny pieszych, zagłuszane ujadaniami Stworów Mroku.
Na dodatek zerwał się mocny, mroźny wicher: ostre igiełki chłodu kłuły skórę. Z początku wiatr wiał w twarz, potem nieco ocieplił się, zmienił kierunek i powiał w plecy.
Adams poczuł, jak coś otula futro na jego hełmie. Małe łapki kurczowo wczepiły się w czarne kudły; nietoperze skrzydełka z całych, wątłych sił przyciskały się do sierści. Na plecach czuł niewielki ciężar uwieszony na futrze, jeszcze dwa inne wędrowały ku górze. Wreszcie dotarły do karku i głowy i znieruchomiały.
„Żeby który nie znalazł zapięcia”, pomyślał niechętnie o szukających schronienia szczeniakach.
Szli tak godzinę za godziną, tempo marszu spadło, choć i tak było za szybkie dla obijających stopy do krwi Golców. Wreszcie mrok osłabł, wyłoniły się zeń zarysy idącej obok gabery, zaraz potem z drugiej strony kontury niskiej, kwadratowej, gołej grubaski sapiącej w marszu. Wystarczyło machnąć ramieniem, a wszystkie szczeniaki zerwały się do gwałtownej ucieczki.
– Przed nami pusto – burknęła gabera. Puściła dłoń Adamsa i przyśpieszyła. Zajęła miejsce nieco przed nim, by zmniejszyć odstęp od poprzedzających ich Czarnych.
Rozjaśniało się nadal. Blask był anemiczny, jakby zielonkawy, lecz dzięki samemu światłu odnosiło się wrażenie, że jest cieplej. Wiatr przygnał świecącą chmurę. Sunąca nad głowami masa fosforyzowała zielonkawo, to znów fioletowo, kiedy indziej jarzyła się karminem.
Ujadania Stworów Mroku ucichły; co chwilę słychać było pośpieszny tupot ich łap.
Golcy przestali szczękać i zgrzytać zębami, a kiedy było już na tyle jasno, że mogli bosymi stopami wybierać najlepszą drogę, jęki ucichły.
Chmura jarzyła się i pulsowała nad głowami. Jej jaśniejsze i ciemniejsze miejsca układały się w ciągle zmieniające się pasma. To światło rozbłyskało jaśniejszymi kalafiorami, to w innych miejscach pojawiały się mroczne obszary. Twarze Golców wyglądały w tym świetle chorobliwie lub trupio.
Stało się widno jak w pochmurny dzień. Tak jasnej chmury Adams jeszcze nigdy nie widział. Golcy wrócili do swych tanecznych podrygów. Jedni sami, inni popędzani kłapnięciami szczęk groźnych, skrzydlatych czworonogów, skradających się przy ich łydkach.
Adams zauważył Stwora Ciemności, który wił się i skręcał na ziemi. Młodziak miał zwiędłe i uschłe skrzydła, gadzie kończyny pokurczone, dziwacznie pozakręcane i zmarniałe. Psi pysk z zadziwiająco ludzkimi brwiami i wolimi, przekrwionymi oczami wykrzywiał grymas wielkiego bólu i cierpienia. Nie ujadał, tylko wył boleśnie, a głos ten co chwila przechodził w żałosny jęk.
Adams przystanął przy męczącym się stworze. Chciał obejrzeć przemianę. Podejrzewał, że tak właśnie rodzi się dojrzały Czarny.
Stwór wił się coraz energiczniej, konwulsyjnie wyginał w kabłąk. Wreszcie skóra na jego grzbiecie pękła. Wyciekło parę kropel ciemnej krwi. Wyłonił się segmentowany grzbiet. Czarny skrętami ciała wysuwał się ze starej powłoki. Nie miał już kończyn, a tylko wężowate, podzielone na segmenty ciało. Gdy mocno zginał swoje skręty, spomiędzy stwardniałych segmentów wyłaniała się biaława błona, może cienka skóra.
Smok przedzierzgnął się w węża. Nie wszystkie Czarne wstawały z czterech nóg na dwie. Czasami przemiana omijała jedno ze stadiów organizmu.
Psi pysk z wyrzutem spojrzał na Adamsa i przeistoczony Czarny falistymi ruchami ruszył w drogę. Radził sobie nad podziw sprawnie, wkrótce zostawił z tyłu idącego wolnym krokiem człowieka.
Powiał mroźny wiatr, ostre igiełki wdarły się pod odzienie. Z kolumny znów dobiegły złorzeczenia i szczękanie zębów. Stwory Mroku zaniosły się żałosnym wyciem.
Drobny deszczyk zaszumiał o skały. Padało coraz gęściej. Lecące krople świeciły. Mokre skały jarzyły się zielonkawą poświatą.
Adams zebrał w garści trochę świecącej cieczy i powąchał: stęchły zapach stojącej wody, zgniłych glonów. Drobinka brudnej wody nadal jarzyła się mizernym blaskiem.
„Rośliny albo grzyby. Jarzy się jak próchno”, ocenił. „Z tego robią próczywo dla Latarnika?”
Świecący deszcz jasnymi nitkami łączył mroczną ziemię z rozświetloną, kłębiącą się nad głowami masą. Płynne światło zbierało się na karkach Golców, ściekało po ich ramionach, po plecach. Z mroku wyłonił się pochód jarzących się postaci. Zostawiały za sobą świetlisty ślad, jak ślimak szklistą linię wyschłego śluzu. Wszystko wokół cuchnęło gnijącymi wodorostami.
Z deszczem ubywało światła w chmurze; mimo fosforyzujących konturów kamieni, Golców, Czarnych, robiło się coraz ciemniej. Zostawiali za sobą większość opadłego blasku. Na odległym horyzoncie przyświecały im jedynie nikłe punkciki kolejnych Latarń Umarłych.
W gęstniejącym mroku Aldnoy zgubił towarzyszy. Został sam na końcu grupy. Długo miał w oczach śmierć Barbera. Odrazę i lęk budziły w nim Czarne widziane z bliska i w tak wielkiej liczbie. Obawiał się, że zostanie rozpoznany po uścisku ręki – nie zaopatrzył się w pazury Czarnego. Idącym Golcom czasem podawał dłoń, choć ci budzili jego pogardę szpetotą kształtów i dziwaczną pasywnością.
W miarę jak się ściemniało, Aldnoy wypracował metodę sprawnego poruszania się: z rozpostartymi ramionami, ze wzrokiem wlepionym w nieboskłon. Świecące chmury nadchodziły często i zawsze któraś pomagała zachować kierunek marszu. Teren był równy, kamyki drobne, udawało się więc tak wędrować. Oczy przyzwyczajone do mroku pozwalały wyłowić jaśniejszy obszar nieboskłonu.
„Kiedy wreszcie zacznie świtać?”, zastanawiał się. „Kiedy wreszcie będzie można się wycofać? Obiecywane przez Drubbaala skarby są mrzonką. Tu nic nie ma. Golcy idą bez ustanku. Ta droga nigdy się nie skończy…”
Teraz znowu było jakby jaśniej. Mijali jedną, potem drugą latarnię, jednak ich światło co najwyżej wskazywało kierunek, ale nie rozwiewało ciemności.
„Straciłem swój korpus. Zdegradują mnie za to do simpla. Marnie, chociaż nie było w tym mojej winy”. Szedł całkiem żwawo, przyzwyczaił się do mroku. „Tyle tych bab”, pomyślał. „Ciemno tu. Można by jaką wyciągnąć z tego jęczącego tłumu. Zamiast obijać stopy do krwi, przystanęłaby na jaką chwilkę…”
Zarysy idących obok Golców były teraz ledwie widoczne. Wydawało mu się, że akurat obok idzie jakiś Suchy.
„Przecież to są zwyczajne baby, tyle że brzydkie. Po ciemku tego nie widać. Podobno pod fartuszkami mają zwyczajne cipy; jakby mocno zadrzeć, to fartuszek się podnosi do góry. Tylko katrupy wmawiają ludziom co innego”.
Jakaś Goła spróbowała schwycić go za rękę. Miała wilgotną, miękką dłoń. Aldnoy wytarł swoją o futro i zaraz sięgnął ku niej. Chciał w mroku wymacać brzuch, piersi niewidocznej kobiety. Ta jednak przestraszyła się lub nie zrozumiała jego intencji. Próbowała wyswobodzić się z jego włochatych ramion, potknęła się i podcięła go. Stracił równowagę i runął jak długi, waląc głową o kamień. Naga kobieta przygniotła go swoim ciężarem.
Zrobiony z czaszki gabery hełm nie był jak należy wyścielony miękką tkaniną i nie zamortyzował mocnego uderzenia. Aldnoy ujrzał jedynie sine światło błyskawicy i stracił świadomość.
Tutaj świt był tylko nieznacznym rozszarzeniem ciemności, kiedy nadchodziła gnana wiatrem świecąca chmura. Jednak wtedy na krótko ściemniło się zupełnie. Przeszła inna chmura, ciemna i gęsta. Wiatr Noży zlizał ciało z nieprzytomnego Aldnoya. Zebrał też skórę gabery.
Uwolniony z ciała, Suchy podniósł się niepewnie i ruszył z kolumną Golców.
W oddali na wschodzie, nad horyzontem, jaśniała coraz wyraźniejsza łuna.
„Stamtąd wiatr nie przygnał dotąd ani jednej świecącej chmury”, uświadomił sobie Adams. „Ta jest pierwsza”.
Jednak to nie chmura nadpływała ze wschodu. Światło miało inny kolor, cieplejszy. Nie zielony od fosforyzujących bakterii, lecz ciepły blask pełgających płomieni.
Iść było wygodniej i przyjemniej. Młodziaki znowu zaczęły się niemiłosiernie wydzierać. Szczenięta Czarnych kłębiły się nad kolumną Golców jak gęsta chmura. Wysokie na dziesiątki metrów pasmo płomieni rozpościerało się na horyzoncie.
Im bliżej, tym płomienie bardziej grzały. Adams dłonią zasłaniał twarz przed ich blaskiem. Chciał dojrzeć, co jest za ścianą ognia.
Golcy wpatrywali się w płomienie jak zauroczeni. Niektórzy z nich, co niebywałe, stawali i próbowali się cofać. Rytm tanecznego marszu całej kolumny został zaburzony. Czarne, gryząc i bijąc kułakami, doprowadziły tłum do porządku. Po chwili wahania nadzy ludzie ruszyli przed siebie.
Ściana ognia wznosiła się pod niebo. Żar palił mimo osłony z futra i czaszki Gaberci. Za płomieniami rysowały się jakby jakieś mury, bramy, wysokie kominy zionące ogniem w niebo. Wszędzie majaczyły tłumy drobnych postaci – choć może było to złudzenie wywołane tańcem płomieni.
Adams zatrzymał się. Dalej iść się nie dało.
Przed Golcami płomienie jakby rozstępowały się, choć to może też było złudzenie, a ci wkraczali wprost w pożogę. Słyszał przecież ich rozdzierające wrzaski. Choć mogły to być skowyty młodziaków, tak podobne do ludzkiego krzyku.
„Skarby Drubbaala”, pomyślał pogardliwie. „Ogień wali stokroć mocniej niż w Mehz Khinnom, a taniec płomieni jeszcze bardziej przypomina tańczące postaci. Formuje elementy architektoniczne, jakieś konstrukcje, tworzy skłębione ramiona i twarze skrzywione od krzyku”.
Przemógł się i zrobił jeszcze dwa kroki. Żar gdzieś uciekł. Płomienie ułożyły się w portal ozdobiony dziesiątkiem ludzkich twarzy.
„O nie!”, pomyślał. „Ten żar nadal pozostał, tylko z jakichś powodów przestałem teraz go czuć. Dym może zawierać odurzające chemikalia…”
Wzruszył ramionami i zawrócił. Szybko, bo zaraz futro zapłonie, a na twarzy i na dłoniach powstaną pęcherze. „Do światła. Z powrotem w rejon, gdzie zagląda słońce. Przy grzybach skalnych zaczekać na dowódcę”.
Adams przyśpieszył.
Wentzel osłaniał swojego korpuśnego. Odkąd zgubili Krippela, zacieśnili szyk. Kiedy dotarli w rejony, gdzie drogę wskazują Latarnie Umarłych, a teren rozświetlają marnie świecące chmury, przestali obawiać się rozpoznania. Wędrowcy łapali się tu za ręce, więc para idących ramię w ramię nie powinna nikogo zdziwić. Jednak oni obaj zachowywali szyk: wysunięty do przodu Bethmann, a nieco za nim, z prawej, obstawiający go Wentzel. Obecnie ta formacja była wyłącznie dekoracyjna: w razie potrzeby Wentzel najprawdopodobniej nie zdążyłby dobyć gladiusa, a kusza była rozmontowana na części; obaj jednak nie przestali być zwiadowcami.
Z poległym Hellweigiem stanowili najlepszy korpus Pachoma. Wentzel miał nadzieję, że Drubbaal wkrótce przerzuci ich do pretorii. Ostatnie straty mocno przerzedziły elitarną decymę. Prefektus Reutel miał opinię utalentowanego dowódcy. Jeśli ten zwiad powiedzie się, to awans do pretorii jest pewny. Fizycznie też tam pasowali: trzech rudych dryblasów o zaciętych twarzach. Takich właśnie żołnierzy wybierano do oddziału reprezentacyjnego. Żołd wyższy, prestiż wśród obcych i swoich – o czym więcej marzyć?
Wszyscy trzej chcieli wyróżnić się podczas tej misji.
Kilka razy Wentzel musiał odganiać dożarte Stwory Mroku. Były mniej groźne, niż wynikałoby z opowieści przy ognisku. Wystarczał mocny kopniak – Bethmann lubił poprawić kułakiem – a czworonóg uciekał ze skowytem. Przejmująco wyły, ujadały i wściekle skowytały, jednak ani razu nie spróbowały gryźć po nogach.
„Boją się ciemności”, myślał. „Czują się tu równie obco, jak my. Co z nich za Stwory Mroku…?”
W oddali, nad horyzontem, pojawiła się łuna pożaru. Z każdą godziną marszu nabierała mocy. Blask był ciepły, żółty przy ziemi, na niebie czerwony. Zupełnie inny kolor niż trupi poblask świecących chmur.
W kolumnie maszerujących też zapanowało ożywienie. Znowu podjęli taneczny pląs.
„Cieplej, to podskakują”, pomyślał Wentzel.
Blask rzeczywiście pochodził od gigantycznego pożaru, może ogniska. Płomienie strzelały w górę na setki metrów. Wentzel starał się wypatrzyć, co płonie, co spala się tak imponującym płomieniem. Wysilał wzrok, ale nic tam nie było. Wyglądało na to, że płomień wydobywa się spod ziemi.
Bethmann zaczekał na niego.
– Widzicie coś w tych płomieniach? – rzucił.
Wentzel wytężył wzrok. Płomienie pełgały, tańczyły, wydawało się, że za nimi rozpościera się złote miasto, pełne wież i wysokich domów. A zaraz za linią ognia wznosiły się równe mury, zębate blanki, machikuły i umocnione wieżami bramy miejskie. Otwarte bramy.
– Czy też widzicie tam miasto i ludzi? – upewnił się podoficer.
– Złote Miasto. Bethmann pokiwał głową.
– Właśnie, Wentz – powiedział. – Ale wygląda na to, że tylko my dwaj tu dotarliśmy. Nawet decymus się zgubił, może zawrócił. Znowu nasz korpus okazał się najlepszy.
– Jak zawsze, Korpl. Nie było silnych na Koni Roboczych. Szkoda, że Hellweig ubył z naszej trójki.
– Szkoda. Chwilę milczeli.
– Czujecie żar od tych ogni? – rzucił Bethmann.
– Ani trochę, choć ogień wali pod chmury.
– Właśnie. A powinno palić twarze. Myślę, że to jakaś zmyłka, zasłona, żeby zniechęcić przybyszów.
– Teraz wchodzi tam grupa Golców.
Bethmann zmrużył oczy – wyśmienity żołnierz niedowidział na odległość. Od dawna nauczył się radzić sobie ze swoją wadą, jednak teraz potrzebował pomocy sokolookiego simpla.
– Jak wchodzi?
– Zwyczajnie. Ognie odchylają się jak zasłona z płótna.
– Nie widać po Golcach oparzeń?
– Nie widzę, ale stąd trudno orzec z całą pewnością.
– Dobrze, Wentz. Idziemy do Złotego Miasta. Przyda mi się prawoskrzydłowy.
Wentzel uśmiechnął się.
– Zmontować Drewnianą Pięść?
– Tak. Na rozkaz odrzucicie. Może się przydać przy przejściu. Możliwe, że w tych płomieniach znowu przekroczymy Linię.
Wentzel zamontował łuk kuszy na jej korpusie. Mechanizm korby ciągnął z cichym zgrzytem cięciwę splecioną ze stalowych drutów. „Nasiąkło wilgocią od mojego potu”, pomyślał Wentzel.
Bethmann spojrzał na jego robotę z wahaniem. To mogła być niepotrzebna dekonspiracja. Sam jednak dobył gladiusa.
– Myślę, że skoro potrafili wznieść miasto, to ani kusza, ani miecz nie stanowią dla nich sensacji. Za mną marsz – rzucił.
Delikatna aureola z płomieni omiotła ich sylwetki. Wszystko rozjarzyło się wokół, rozzłociło.
Płomienie jednak parzyły coraz bardziej. Bethmann zasłaniał oczy ręką. Coraz głębiej wdzierał się w ognistą ścianę. Przyśpieszył, chciał jak najszybciej pokonać tę przeszkodę.
„Stary jest twardy jak skała”, pomyślał Wentzel. On sam z trudem nadążał za prącym do przodu korpuśnym. Czuł, że płonie. Twarz próbował osłaniać rękoma.
„Przecież nie zawrócę”, pomyślał zdesperowany Bethmann. „On wierzy we mnie, bardziej niż w jakiegokolwiek innego dowódcę. Nigdy ich nie zawiodłem. Teraz też nie mogę”. Spomiędzy pokrytych białymi pęcherzami warg mimowolnie wydzierał się jęk.
Człowiek idący przed Wentzlem otoczony był aureolą ognia. Futro paliło się jasnym płomieniem. Wentzel zerkał na niego tylko jednym ledwie otwartym okiem. Szedł naprzód krok za krokiem. Odrzucił kuszę, która paliła dłonie żywym ogniem. Zresztą tor bełtu spłonął, nie dałoby się z niej celnie strzelić.
„Nie zostawię starego samego. Niech mnie, ten skurwiel właśnie nas doprowadzi do Złotego Miasta. Żelazny Bethmann”, pomyślał.
Nie ustawał przeć do przodu, choć nie miał już małżowin usznych, a twarz pokryły szybko puchnące pęcherze. Pierwsze z nich już strzelały od gorąca.
Płomienie wszystkiemu nadają kolor złota.
Z rzedniejącego mroku wyłoniły się zarysy idących Suchych i Czarnych. Adams dostrzegł w ciemności charakterystyczny kubraczek. Ona też stamtąd wracała. Podszedł i ujął Grietę za rękę. Razem było przyjemniej wędrować.
– Właśnie myślałam o tobie – powiedziała. – Powiedz mi, czy tylko ty jeden jesteś człowiekiem przebranym za Czarną?
– Suche są przebranymi ludźmi – wykręcił się od odpowiedzi. – Widziałem, jak Golec przebiera się w Suchego. Wiatr Noży go przebiera.
– Ale ty nie jesteś przebranym Golcem.
– Nie.
– Też widziałam, jak szara chmura zdziera z Golca skórę i ciało i przerabia go w Suchego. Podeszłam bliżej, żeby lepiej widzieć.
– To było śmiertelnie niebezpieczne. Wiatr Noży znajdzie każdego stojącego na otwartej przestrzeni, nawet ukrycie się pośród kamieni może nie wystarczyć.
– Myślałam, że mnie to nie grozi. Długo milczeli.
– Dlaczego zawróciłeś?
– Na drodze stanęła mi ściana płomieni.
– Nie widziałam tam żadnych płomieni.
– Ściana jasnych płomieni, które na odległość nie grzały, jednak nie miałem najmniejszej wątpliwości, że spłonę, jeśli w nie wejdę. I że będę płonął jednocześnie od zewnątrz – znaczy: ten kombinezon, odzienie, skóra – jak i od wewnątrz, od środka ciała.
– Ja tam weszłam.
– Przez płomienie widziałem zarysy budynków.
– Są budynki. Mieszkają tam ludzie, chyba ci Golcy. Nieustannie sprzeczają się, kłócą ze sobą. Uprzykrzają sobie życie, jak mogą. Dziwacznie i niepotrzebnie. Wiesz, że przy każdym domu wznieśli małe krematorium?
– Po co?
– Co jakiś czas, uchwałą kolektywu, palą w nim żywcem wybranego w głosowaniu lokatora. Nie muszę ci tłumaczyć, że zwykle jest to ktoś zwaśniony z administratorem albo nielubiany, chociaż spokojny.
– To ich ubywa.
– Pewnie tak, chociaż trudno to zauważyć w ciągłym ruchu. Jedni przychodzą, inni się wyprowadzają, jeszcze innych eksmitują. Dziwaczne to wszystko.
– I tak jest tam wszędzie?
– Nie wiem. Weszłam tylko do najbliższego domu i zniechęcona zawróciłam.
Chwilę szli w milczeniu.
– Jak chcesz, to cię tam przeprowadzę – zaproponowała.
– Tam?
– No, pewnie. Skoro płomienie mnie nie spaliły, nawet ich nie widziałam, to i tobie nie zrobią nic złego. Teraz idź sam – powiedziała Grieta. – Jest jasno. Zbyt długo idziemy razem. Parę Czarnych szwęda się za nami. Nie chcę, żeby cię rozszarpały.
Bardzo daleko w górze, z lewej, dostrzegł Strażnicę Hewensza. Tej ruiny nie można było pomylić z niczym innym. Nadchodziły mu na spotkanie drobne grupki nagich ludzi z rzadka konwojowanych przez Czarne. Tak nisko ruch był bardzo mały, większość sunęła wyżej, płaskowyżem.
Nagle omal nie wpadł na leżącą na skalnej płycie kobietę. Nieruchomym wzrokiem patrzyła w mrok nad sobą, usta miała rozchylone. Było to niezwykłe po Stronie Trupa. Ona sama różniła się od większości Golców również tym, że była młoda, szczupła, nie wychudła, i całkiem urodziwa, choć krótko ścięte włosy miała jakby wilgotne i zmierzwione. Uderzała niezwykła bladość jej ciała.
– Dlaczego leżysz? – spytał. Kobieta odwróciła głowę w jego stronę.
– Bo muszę się nad tym wszystkim zastanowić. Myślałam, że nic więcej nie max Tak mi powiedziano. A tej obecnej rzeczywistości nie rozumiem. Dlaczego teraz mam pójść tam, gdzie ci wszyscy ludzie pędzeni przez was? – Adams spojrzał na nią uważnie.
– To chodź ze mną. Może dostaniesz szansę na co innego.
„Kobieta zebrała się z ziemi i posłusznie poszła za Adamsem. Widząc gaberę przy niej, inne Czarne nie niepokoiły samotnej wędrowniczki, wracającej na główny szlak. Adams wziął ją za rękę.
– Różnisz się od tych stworów – powiedziała.
– Tak, ale o nic więcej nie pytaj.
Czasem kobieta syczała z bólu, stąpając boso po drobnym szutrze. Nie nadążała za nim. Adams zwolnił. Prowadził oboje coraz bliżej grani, ryzykując atak zarówno Czarnych, jak i legionistów z tamtej strony. Wreszcie odbił tak bardzo, że trafił na ścieżkę na płaskowyżu wiodącą ku Mrocznej Przełęczy. Kobieta słabła w marszu, wziął ją więc na plecy, pozwalając odpocząć jej udręczonym stopom. Mocno przygniecione jego ramionami, oba cyce odpadły. Już wcześniej zauważył, że futro skurczyło się na cycach – deformując się na przedmiotach, które schował w środku – wreszcie wyschło do reszty i ukruszyło. Nie przejął się utratą drobnego ekwipunku. Skoro nici ani ignitor nie przydały się dotąd, więc i później nie będą potrzebne.
Zaraz, jakby za szybko, znalazł się nad Mroczną Przełęczą.
– Teraz podejdź do tych tyczek na przełęczy – powiedział do nieznajomej. – Potem na drugą stronę do żlebu, ale nie za nisko. Patrz na kopczyki po prawej. Za nimi ścieżką przez skały, aż wyjdziesz na ostrze bocznej grani. Nim do znaku. Tam zobaczysz po prawej w kotlince obóz, w lewo zaś zejdzie inna ścieżka, aż do osady nad oceanem. Ci ludzie mogą cię skrzywdzić, ale to twoja jedyna szansa na przerwanie marszu płaskowyżem.
– Pójdziesz ze mną?
– Nie teraz. Mówiłem, byś nie pytała.
– Mam na imię Jelena – powiedziała i przytuliła się do niego, zaskakując czułością.
– Idź już, bo każdy inny Czarny zapędzi cię w Drogę Trupa. Adams zauważył na jej plecach niedużą, owalną siną dziurę po postrzale. Uważnie obserwował jej zgrabną sylwetkę, póki nieznajoma nie osiągnęła siodła przełęczy i nie pomachała do niego ręką.
„W Krum jej się to szybko wygoi. Tak urodziwej i zdrowej branki nie powinien zabić żaden żołnierz ani inny mieszkaniec Dolnego Miasta”, pomyślał i skierował się na płaskowyż. Przerwanie zwiadu potraktowano by jako dezercję.
Zawrócił w stronę ciemności, wypatrując towarzyszy. Wkrótce – dostrzegł daleko przed sobą sylwetkę Pachoma (chód zdradził człowieka, a inni żołnierze mieli sznurowania na plecach). Dowódca markował marsz, prawie nie posuwając się do przodu. Plątał się przy pierwszych grzybach skalnych, jakie wyłaniały się z mroku.
To blask przechodzącej w oddali świecącej chmury Pachom wziął za jutrzenkę. Jak jednak miałby tutaj nadejść dzień od wschodu, skoro dotąd nigdy nie nadszedł?
Zawrócił, zanim dotarł w rejony, gdzie zielonkawe chmury były jedynymi latarniami. Zgubił w mroku cały oddział, teraz chciał zebrać swoich żołnierzy. Mimo że szedł równym krokiem, Adams, który jak sam czuł, wlókł się noga za nogą, dogonił go bez trudu.
– Widziałeś innych? – rzucił oficer, gdy zrównali się w marszu.
– Ani jednego. Pachom pokiwał głową.
– Może jeszcze nadejdą.
– Lepiej tu nie stać. Oddalmy się nieco.
– Wtedy nie dogonią nas.
– Dogonią. Tu dzieją się dziwne rzeczy. Idę od dawna, a teraz ciebie doganiam, który podobno też szedłeś, choć, jak uważasz, zawróciłeś przy pierwszym blasku.
Dobrze. Chodźmy Maszerowali w milczeniu. Adams zaczął rozglądać się w poszukiwaniu Brązowego Kubraczka. Szybko znudziło go towarzystwo mrukliwego dowódcy.
– Myślałem, że wybierzesz Adalę, a ty zacząłeś romansować z Renatą – przerwał milczenie Pachom.
– Ja?
– Właśnie. Symmachs wszystko opowiedział. Myślał, że ci tym zaszkodzi. Zadbałem, żeby szkody były mniejsze.
– Dlaczego to zrobiłeś?
– Renaty mieć nie będziesz, bobyś zginął. Adala jest piękna. Czas płynie.
– Dlaczego tak ci na mnie zależy?
– Stanowiłbyś dla Adali ochronę – powiedział Pachom. Miał zimne, zielone oczy. Nie matowe, jak Adala, lecz wodniste, połyskliwe. Teraz zerkały przez wąskie szpary w czarnym futrze. – Zasłużyła na lepszy los. Ojciec nie da jej spokoju, póki pozostaje w gospodarstwie. To nie jest przecież niewolnica, lecz wolna dziewczyna.
– Ja jestem niewolnikiem.
– Tak, w połowie Hjalmira, w trzeciej części należysz do mojej decymy, trochę do Quirinu, a resztę sam wykupiłeś.
– Hjalmir odzyskał resztę za mój hełm.
– Niech będzie. Dla mnie nie ma znaczenia, żeś niewolnik.
– Niewolnik byłby gospodarzem?
– A dlaczego nie? Łatwiej się wykupić. Jeszcze jak ktoś ma złote ręce do roboty.
– Nigdy nie byłem młynarzem.
– To łatwiejsze niż praca chirurga, a tego fachu łatwo się nauczyłeś. Zresztą mógłbyś sprzedać młyn, gdybyś chciał, i żyć tylko ze swej wiedzy.
– Hjalmir planuje zakończyć służbę i kupić dom.
– Hjalmir nigdy nie osiądzie w Krum. Zanadto lubi żołnierski żywot, choć gór nienawidzi. Nie porzuci wojaczki dla jednej kobiety.
– A ja tak?
– Właśnie. Ty raczej obserwujesz nasze życie, niż bierzesz w nim udział. Nie uderza ci walka do krwi. Za to kobiety za tobą przepadają, Krawiec.
– Jestem stary, Pachomie.
– Powtarzasz to, kiedy ci wygodnie.
– Jak nie wierzysz, spytaj Hjalmira, ile mam lat.
– Pytałem. Stwierdził, że jesteś dość stary. – Pachom wzruszył ramionami. – Drubbaal chce się mnie pozbyć. Dlatego mnie tu wysłał.
– W oddziale mówili, że cię faworyzuje. Że szybko cię awansował na decymusa.
– To prawda, za szybko. Obawiał się Bethmanna. To zbyt dobry żołnierz, żeby wysoko awansować pod Drubbaalem. I tak już raz się pomylił, mianując Reutela prefektusem.
– To cyniczne.
– Może. Okazja nadarzyła się przypadkiem. Awansował mnie, bo się wyróżniłem w akcji, przy okazji ratując mu życie, na dodatek stary decymus zginął. Reszta ze strony Drubbaala to tylko gra. Trochę nic nie znaczących słów.
– Dlaczego miałby się ciebie pozbywać? Jesteś przecież bratem Adali.
– Właśnie. Gdy Drubbaal poślubi Renatę, przejmie nasze gospodarstwo na własność. To jest jasne. Adalę też będzie miał, kiedy będzie chciał. On o tym wie.
– A Symmachs, Illatio czy Lotta?
Pachom wzruszył ramionami.
– To nie są dzieci Raachill. Pozostają „półdziećmi”. Hrabban nigdy nie wyniósł ich do pełnej wysokości dzieci.
Adams patrzył wyczekująco.
– Dzieci niewolnicy nie dziedziczą, chyba że ojciec ogłosi inaczej. Hrabban nie chce tego zmienić.
– Skąd wiesz, że dobrze traktowałbym twoją siostrę?
– Z tego samego powodu, dla którego mówię to wszystko: można ci ufać.
Adams nie odpowiedział.
Dla bezpieczeństwa rozłączyli się na jakiś czas.
Szli płaskowyżem, wolno wznosząc się wzdłuż piętrzącego się pasma niewysokich wzgórz i skałek, które po drugiej stronie opadały urwistymi zboczami lub pionowymi ścianami ku morzu. Teren wyglądał znajomo. Na którejś z płytkich przerw w skalistej linii mogły stać charakterystyczne kopczyki i tyczki.
Znów podszedł do Pachoma.
– Jesteśmy na wysokości Mrocznej Przełęczy – powiedział cicho do dowódcy.
– Nie czuję głodu. To dziwaczne, przecież tak długo idziemy – zauważył Pachom. – Mogliśmy paść ofiarą jakichś złudzeń. Twoja ocena może też wynikać ze złudy.
– Są obszary, gdzie normalna czynność organizmu jakby się zawiesza. Możliwe, że wracamy z takiego obszaru.
– Więc dlaczego to rejon Mrocznej Przełęczy? Legionistów nie widać.
– Wygląd i kolor skał jest dość podobny. Dawno temu minęliśmy Strażnicę Hevrensza. A poza wszystkim legioniści na zwiadzie starają się nie rzucać w oczy Czarnym.
– Nie możemy jeszcze wrócić. Zebraliśmy za mało informacji. Jednak lepiej nie zapuszczać się na zachód. Tam, skąd przychodzą Golcy, mogą nas przerobić na nich.
– Chcesz zawrócić?
– Tak. Trzeba staranniej spenetrować rejon na wschodzie.
– Obawiam się tych płomieni – powiedział Adams.
– Katrup powinien znaleźć wyjaśnienie, dlaczego ściana płomieni tam stoi. Taka profesja wyjaśniacza.
– Naoglądałem się dość. Pora wrócić do obozu i przemyśleć zebrane obserwacje.
– Z powodu tego wszystkiego, co ci wcześniej powiedziałem, nie możemy tam wrócić. Zostaniemy ujęci przez pretorię i cichcem zabici. Posłano nas na stracenie, więc mamy zginąć. Drubbaal nie jest głupcem, skądś dowiedział się, że na Czarnym Wschodzie nie ma nic dobrego.
Adamsa zmroziła uwaga Pachoma. Było w tym wiele racji: za jednym zamachem Drubbaal pozbył się większości niewygodnych osób.
– Stać tu nie można, bo się jaki busierec nami zainteresuje. Trzeba odnaleźć pozostałych, zebrać raporty.
– Kiedyś jednak musimy wrócić ze zwiadu.
– Czas pracuje na naszą korzyść. Może co przytrafi się Drubbaalowi…? Zresztą, tu jest wszędzie bliżej, niż mi się wydawało.
Rozejrzeli się, czy w pobliżu nie znalazł się jakiś Czarny albo Stwór Mroku, i zawrócili.
Adams znów szedł bardzo długo ku ciemnościom. Drogę wyznaczały ogniki kolejno mijanych Latarń Umarłych. Znów mrok stał się bardzo uciążliwy. Mizerne ogniki próczywa niewiele tu pomagały. Zatrzymał się przy jednej z kolumn, gdyż blask z tej Latarni bardzo przybrał na sile, wydobywał się świetlistym oparem i rozprzestrzeniał po niebie. Adamsa zamurowało. Zielone światło obejmowało coraz więcej nieba. Wokół jaśniało. Chmura nabierała blasku od Latarni i niosła go dalej w sobie.
Poczuł drobną dłoń w swojej. Odwrócił się: w poświacie od Świecącej Chmury, której powstawania właśnie „był świadkiem, Adams dostrzegł dziewczynę w brązowym kubraczku. Grieta odpowiedziała mu ciepłym spojrzeniem, choć przez jej twarz przebiegł nerwowy grymas.
„Obawia się mojej reakcji czy co…? Niby za co miałbym się na nią gniewać?”, pomyślał.
– Jednak wracasz. Chociaż zamierzałeś co innego.
– Daleko już zaszedłem, skoro ciebie odnalazłem.
– Zdarza mi się dojść i do światła.
– Ze mną tam nie dotarłaś.
– Zauważyłbyś, że mam połatany kubraczek.
– A ty, że moje przebranie rozłazi się na szwach.
– Rozmawiałam z twoim kolegą. Też jest przebrany w skórę Czarnej.
– Taak…?
– Nazywa się Sykenu.
– Nie znam nikogo o takim imieniu.
– On jest twoim dowódcą.
– Dowódcą? – Adams dalej próbował udawać.
– Tak. Był was cały oddział. Zostaliście tylko wy dwaj. „Wszyscy pozostali zginęli? Również najlepsi żołnierze: Bethmann i Wentzel?”, pomyślał.
– Byli wśród nas najlepsi żołnierze.
– Wiem. Sykenu płakał, kiedy mu o tym powiedziałam.
– On nigdy nie płacze.
– Może nie ronił łez, ale dusza mu płakała.
– Skąd wiesz o ich śmierci? – Nie można było grać bez końca. Grieta pójdzie sobie i Adams nie dowie się nic więcej.
– Rozmawiałam – urwała.
Nie doczekał się wyjaśnienia.
– Dowódca powiedział ci, że nazywa się Sykenu?
– Nie musiał. On tutaj nazywa się Sykenu.
– A ja?
– Engilu.
– Skąd znasz to imię?
– Widzisz, nazywasz się Engilu.
– Słyszałem o kimś takim. On już dawno nie żyje.
– To nie ma znaczenia. Wielu ludzi może nosić to samo imię. Tutaj nazywasz się Engilu.
– Dlaczego zmieniasz imiona?
– Nie zmieniam. Będąc tutaj, jesteś kimś wystarczająco innym, aby nosić inne imię. Idąc tu, opuściłeś swoje imię, wracając stąd, wrócisz do swojego imienia.
Adams nie odpowiedział.
– Możesz dowódcę wezwać nowym imieniem. Przekonasz się – powiedziała Grieta.
„Wolałbym, żeby to on wezwał mnie moim nowym”, pomyślał. „Wtedy bym może uwierzył”. Grieta przyśpieszyła, chciała spotkać kogoś innego.
Adams dotarł do miejsca, gdzie było już zupełnie ciemno. Żadnej latarni, ani jednej świecącej chmury. Tutaj nawet one nie dochodziły. Ani śladu czerwonej łuny nad horyzontem. Macał przed siebie ręką jak ślepiec. W zupełnej ciemności szło się bardzo trudno.
Nagle obok jakieś zamieszanie, szamotanina czy walka. Głośnemu rykowi busierca odpowiedział stłumiony syk wściekłości i zaraz potem wrzask rozwścieczonej gabery. Odgłosy jak wtedy, kiedy busierec usiłuje przemocą pokryć samicę, a ta odgryza się wściekle. Ten hałas był taki, jakby walczyło kilka Czarnych, jakby kilka samców naraz usiłowało dobrać się do jednej gabery. „Pozagryzają się nawzajem z zimna”, pomyślał. „Że też im się chce na tym ziąbie”.
Nagle coś gwałtownie go potrąciło. Żeby nie upaść, złapał się tego z całych sił. Uciekająca gabera wpadła mu w ramiona, przytulając się do niego cała. Nawet twarzą przywarła do jego futra. Wyczuł w ramionach zaskakująco drobną postać. Tuż przy uchu rozległ się jej pośpieszny oddech, głośno dyszała po świeżo stoczonej potyczce.
Nieoczekiwanie delikatnym ruchem odsunęła go od siebie, przytrzymując jednak jego dłoń. Następnie pociągnęła za sobą w ciemność. Jej śladem iść będzie znacznie łatwiej.
Starannie wybierała drogę, Adams potykał się rzadziej. Uważał, że Czarne lepiej widzą w ciemnościach niż ludzie. Trzymanie za rękę gabery pomagało wędrować, lecz nie pomagało na zimno. Adams marzł, mimo grubego futra i odzienia. Wokół ponownie rozbrzmiały jęki i zgrzytanie zębów. Golcy znów trzęśli się z zimna, do krwi obijali stopy o kamienie.
Nagle w oddali dostrzegł punkcik światła. Przez chwilę myślał, że to złudzenie, że oszukuje go siatkówka oka.
Jednak światełko z każdym krokiem wzmacniało się. Było żółtoczerwone, ruchliwe, pełgające; nie takie, jak od Latarni Umarłych czy od Świecącej Chmury. Wśród maszerujących zapanowało ożywienie. Zbliżali się do wysokiej ceglanej wieży. Na jej szczycie jaśniało wielkie ognisko. Wśród słupów nośnych ażurowej konstrukcji wieńczącej wieżę wesoło figlowały żółte płomienie. W jej pobliżu nie było cieplej, ale sam blask ognia przyciągał nagich ludzi. Gromadzili się przed żelaznymi wrotami wieży. Niektórzy wchodzili do środka. Byle się ogrzać. Stojące przy bramie Suche zachęcały do wejścia. Golcy śmielej znikali we wnętrzu. Aby uniknąć niepotrzebnego zamieszania, Suche zaczęły kułakami rozpędzać napierający tłum. Odpowiedziały im złorzeczenia i tumult. Suche wdziały garnkowate hełmy, sięgnęły po tarcze i piki. Dopiero po dłuższym czasie udało się im wprowadzić jaki taki porządek. Chętni Golcy czwórkami wchodzili przez blaszaną bramę.
Adams myślał przez chwilę, czy do nich dołączyć, jednak nie było mu aż tak zimno, a w wieży zbyt wiele oczu widziałoby jego przebranie z bliska.
Płomień buchnął z nowym impetem, gorąca struga waliła w górę, zaraz potem znacznie ściemniał, a z paleniska poszedł gęsty, czarny dym. Wydawało się, że cegły wieży aż świecą od żaru. Ten płomień tańczył. Zwijał się i skręcał. Jego języki to przypominały ludzkie ramiona z rozcapierzonymi palcami, to znów układały się w gorejące ciała, w ludzkie torsy, ramiona i uda, uformowane z ognia. Z jego głębi wyłaniały się twarze wykrzywione bezgłośnym krzykiem. Ciemniejsze miejsca przetwarzały się w oczy wypełnione bezbrzeżnym cierpieniem. Płomień huczał i szumiał łakomie, nawet u podstawy wieży zrobiło się wreszcie cieplej.
Golcy zadzierali głowy, pokazywali sobie nawzajem palcami niezwykły spektakl pląsających ogni. Zaczęli szemrać, rozprawiali z ożywieniem. Przestali tłoczyć się przy stalowych wrotach. Bezrobotne Suche przysiadły na kamieniach. Nie było kogo odpychać od drzwi, nie było kogo ustawiać w czwórki.
Kolumna nagich ludzi ruszyła w swą zwykłą drogę. Płomień, jakby pozbawiony strawy, ponownie przygasał. Może czekał, kiedy nadejdą inni ludzie, spragnieni ciepła, światła lub widowiska?
Adams miał okazję obejrzeć swoją towarzyszkę. Ciało gabery pokrywało złociste, połyskliwe, krótkie futro; miała proste, zgrabne dziewczęce nogi, kolana zginała jak człowiek; szczupłą i proporcjonalną sylwetką przypominała szczelnie odzianą w futrzany kombinezonik zgrabną dziewczynę, a nie włochatą, nieludzką bestię. Pełne wargi, prosty nos i duże, niebieskie, lekko skośne oczy nadawały jej twarzy, porośniętej króciusieńką, złocistą sierścią, wyraz ciepła i łagodności. Futro na głowie, skręcone w drobne loczki, falowało jak kobiece włosy. Jej piersi były półkuliste, zakończone sterczącymi, dużymi, czerwonymi brodawkami.
Złota była dużo drobniejsza niż inne gabery, parę centymetrów niższa od Adamsa. Ot, idealnie dobrana fizycznie do niego, piękna kobieta w obcisłym, płowym futrze. Jej kopytka przypominały kobiece stopy w gustownych rogowych bucikach. Miała krótkie, zalotne różki, a w miejscu ogona niewielką, jasną kitę. Adams nie powstrzymał się i powiódł dłonią po tej kitce, by przekonać się, że to nie ogon, lecz puszyste, długie futro. Gabera odpowiedziała wspaniałym uśmiechem.
Swoją drobną dłoń (zakończoną długimi, choć foremnymi paznokciami) znów miękko wsunęła w dłoń Adamsa. Pachniała jakby wodą kwiatową. Przyjemność sprawiało mu, że trzyma ją za rękę. Złota pewnie poprowadziła go w gęstniejącą ciemność.
„Spełnił się sen samotnego legionisty”, pomyślał Adams, i była to jedyna ironiczna myśl, na jaką się zdobył. Nieodparty urok Złotej wykluczał ironię. Adams zaraz uświadomił sobie, że pożąda Złotej Gabery coraz mocniej. Pociły mu się dłonie.
Z dala, nad horyzontem mrok wschodniego nieboskłonu wreszcie rozjaśniła czerwona łuna. Była coraz mocniejsza. Zbliżali się do znanych płomieni.
Złota lekkim, delikatnym ruchem uwolniła rękę, następnie miękko wsunęła ją pod ramię Adamsa. Przytuliła się mocniej.
Wydawało mu się, że idą po miękkiej murawie. Po czapach suchego, czystego mchu, przypominających mięsiste poduchy tapczanu czy przytulnej kanapy, które lekko uginają się pod stopami, a na których można się wygodnie położyć.
Złapał się na rozważaniach, jak rozluźnić z przodu przebranie, nie demaskując swojego wyglądu.
Złota wysunęła dłoń spod jego ramienia i otoczyła swoim jego szyję. Zadrżała, wyczuwając chropowatości kolczugi, jednak ramienia nie cofnęła.
„Odgadła, kim jestem. Zaraz zaalarmuje swoich”, pomyślał. Jednakże strachu nie poczuł. Złota budziła dziwne zaufanie, może dlatego, że sama była ufna. Nie słabło podniecenie. Ona coraz mocniej tuliła się do Adamsa. Nie było w tym jednak nic z natarczywości, co najwyżej nieśmiałe pragnienie pieszczot.
„Czego ona chce?”, myśli tłumem biegły przez głowę. „Przecież już wie, że jestem człowiekiem”. Przed oczyma stanęła wizja Złotej jako gospodyni jego domu w Krum. Nie wydała się zupełnie nieprawdopodobna.
Gabera zdjęła ramię z szyi Adamsa (nie było jej tak zbyt wygodnie) i objęła go w pasie. Natomiast jego ramieniem otoczyła swoją szyję. Jej pieszczoty były delikatne, ale stanowcze. Nie próbował się przeciwstawić. Teraz lekko ściągnęła jego dłoń niżej, by przytulił ją mocniej, i dalej w dół, aż jego palce spoczęły na sterczącej brodawce jej piersi. Była tak gorąca, że Adams odruchowo cofnął palce. Wyczuł, jak pod jego dotknięciem przez ciało Złotej przebiegł dreszcz. Lekko docisnęła jego palce, więc już nie próbował usunąć dłoni, zresztą nie chciał, czując, jak z każdym drgnieniem jego ręki fale skurczów przebiegają pod złocistą skórą przytulonej towarzyszki.
„Złota jest idealną kochanką”, przypomniało się czyjeś zdanie.
Bestia cicho mruczała mu do ucha. Brzmiało to przyjemnie, matowo i podniecająco. Czuł ciepło jej ciała. Może gdyby coś powiedziała, czar prysnąłby w zetknięciu z chropawym szeptem gabery. Jednak Złota nic nie mówiła, nitki czaru coraz mocniej oplątywały zmysły Adamsa.
Bariera ognia była coraz bliżej.
Tym razem płomień nie miał zwykłej mocy. Tu i ówdzie biegały jego mizerne języki. Tylko z trudem można było rozpoznać w nich ludzkie kończyny czy korpusy. Za to wszędzie kłębił się gęsty, gryzący dym.
Złota pewnie wiodła go ku płomieniom. Szła coraz szybciej, jakby niecierpliwiła się, że gdzieś nie zdąży. Płomienie nie paliły w twarz, nawet z niewielkiej odległości; dla Złotej utworzyły przejście jak ciasną furtkę. Wprawdzie pamiętając namowy Griety, Adams nie był już pewien, że nie powinien tam wejść, lecz teraz podążał pod ramię nie z Grietą, a z gaberą, przepiękną, niezwykłą, choć konwojentką Golców.
Pierwsze płomienie otoczyły go, poczuł je na dłoniach, stopach, na boku. Szarpnął się w tył. Złota wyszczerzyła ku niemu długie kły. Z gardłowym pomrukiem z całej siły pociągnęła go za sobą. Adams znów dostrzegł w niej groźne zwierzę, nie egzotyczną piękność. Mocno szarpnął się i wyswobodził ramię. Złota nie miała nadludzkiej siły. Na jej twarzy widać było kobiecy gniew i zawód.
– Ach, ty! – rzuciła niskim, gardłowym głosem. – Chodź! Dlaczego stoisz? Myślałam, że mnie chcesz.
Adams nie odpowiedział. Nie mógł, bo przecież brzmienie głosu niezbicie dowiodłoby, że jest przebierańcem.
Szczerząc garnitur białych zębów, zrobiła gwałtowny ruch do tyłu, jakby próbowała w ostatniej chwili złapać Adamsa.
Ten cofnął się odruchowo poza zasięg płomienia.
Nagle, jednym czytelnym ruchem, zupełnie jak obrażona kobieta, obróciła się na pięcie i odeszła w płomienie. Kurtyna ognia zamknęła się za Złotą Gaberą.
Minęła go, potrącając, inna rosła gabera. Pośpiesznie zmierzała w płomień, gdzie zniknęła Złota. Adams poczuł zapach, poznał Pachoma. Decymus szedł za Złotą jak urzeczony.
– Sykenu, stój! – szepnął Adams.
Ten jednak parł naprzód. Adams przytrzymał go za ramię.
– Zostaw mnie, Engilu – powiedział Pachom łamiącym się głosem. – Ja chcę iść za nią. Chcę z nią być! – Gwałtownym szarpnięciem wyrwał się Adamsowi i zniknął w płomieniach.
Adams stał bezradnie i patrzył w miejsce, gdzie ściana ognia zamknęła się za dowódcą. „Cóż, przyszło mi samemu wracać”, pomyślał. „Czy rozpoznam Mroczną Przełęcz?”
Po chwili spomiędzy tańczących ogni wyłoniła się ciemna sylwetka o osmolonym futrze. Sykenu wracał, nie spłonął. Adams odetchnął z ulgą. Decymus zatrzymał się przy Adamsie.
– Dobrze, że się rozmyśliłeś. Ten płomień by cię spalił. On też zwęgla, ale z początku wolno, żeby nie spłoszyć ofiary.
– Nie rozmyśliłem się, to Złota powiedziała, że chce ciebie, nie mnie. Mnie zatrzymała w pół kroku, nawet popchnęła z powrotem. Powiedziała, że jest tylko twoja i że ty byłeś pierwszy.
– Przecież jestem skryty w futrze Czarnego. Poznała mnie?
– Tak. Ona wiedziała, że jesteś przebrany w futro, o mnie tak samo. Kazała ci to powiedzieć.
– Zakochała się czy co?
– Na to wygląda. Pewnie jeszcze tam na ciebie czeka – urwał. – Gdybyś ją wziął na tym suchym mchu, tobym chyba cię zabił z zazdrości – dodał po chwili. – A potem sam bym ją wziął…
– Skąd wiedziałeś, że chcę ją wziąć?
– Że nie możesz się powstrzymać? Jasne, że wiedziałem. Powietrze wokół było aż naładowane elektrycznością. Łączyła was poświata. Sam nie mogłem wytrzymać. Ona była nieziemsko podniecająca. Właściwie dlaczego jej nie położyłeś na tamtym mchu?
– Przypomniałem sobie, że Kazigrotowi zgnił od tego kutas.
– Głupcze. Złota nie jest nieczysta. Można ją wziąć jako żonę. Podobno jest lepszą żoną niż zwykła kobieta. Wielu miało Złote Żony, które rodziły im prawie zwyczajne dzieci. Inne Czarne nie znoszą Złotych; często je zagryzają.
– Rzeczywiście zachowywała się inaczej niż Czarne. Ale jak taką przeprowadzić przez Linię? – mruknął pod nosem Adams. Myślał już o czym innym.
Przez ten dym czy opar dostrzegł zarysy jakichś zabudowań, mizerną szopę, kurną chatę. Wrota do najbliższego budynku były na wyciągnięcie ręki.
– Chciałem czegoś spróbować – ciągnął Adams. – Grieta powiedziała mi, że ten płomień to atrapa, że da się przezeń przejść. Złota przeszła.
– Jednak za nią idziesz…
– Nie. Tylko sprawdzam, czym jest ten płomień.
Adams zdecydowanie podszedł do płomienia. Przez brunatny dym sięgnął ku złocistym nitkom ognia.
Delikatne muśnięcie dłonią naruszyło subtelną równowagę żywiołów. Odpowiedziała mu gwałtowna eksplozja, fajerwerk ognia, światła i nieznośnego hałasu. W tym blasku rzeczywistość po drugiej stronie okazała się zupełnie inna. Po Złotej Gaberze nie było ani śladu.
Po horyzont widać było tłumy. Suche wiozły Golców upchanych na wozach ciągnionych przez innych Golców. Jedni nadzy ludzie wieszali innych na wieloosobowych szubienicach pod czujnym okiem Czarnego.
Obok jakiś inny Czarny zgrabnie wskoczył na właśnie powieszoną gołą kobietę, a następnie, sapiąc z wysiłku i uciechy, zgwałcił ją. Podrygując rytmicznie w takt ruchów Czarnego, wiszące ciało wytrzeszczało przekrwione białka oczu akurat w stronę Adamsa.
Tak się to spodobało innemu, że wskoczył na Golca powieszonego obok kobiety i wisząc na nim, zrobił to samo, a następnie z małpią zręcznością przeskakując od wisielca do wisielca, gwałcił ich wszystkich po kolei, bez różnicy – kobiety i mężczyzn. Okazało się przy tym, że wszyscy powieszeni żyją, dyndając na postronkach.
Jakiś Golec urywał sobie jedną rękę, potem z pomocą usłużnego Suchego drugą, tworząc ze swoich kończyn dziwacznego, ruszającego się stwora, który umieszczoną w odbycie łyżką nakarmił leżącą obok resztę swojego właściciela.
Opodal biegła, płonąc, naga kobieta. Gdy ogień przygasał, ból słabł, zwalniała, a mknący obok Czarny polewał jej plecy nową porcją płonącej, lepkiej mieszanki, a wtedy ona znowu przyśpieszała. Jego kolega identyczną mieszaniną pokrywał twarz jakiegoś mężczyzny. Kiedy ukazały się opalone z ciała zarysy oczodołów, zaczął bić brawo z uciechy, poparzonego odpędził, a następnie spośród Golców wyciągnął kolejną ofiarę.
Całe grupy ludzi wchodziły do małych pomieszczeń u stóp wysokich, ceglanych kominów, przypominających tamten napotkany w ciemnościach. Niektórzy nieśli w rękach swoje głowy, inni dźwigali tylko twarze, głowy mając nadal na szyi. Po wejściu kolejnej grupy, z komina wystrzelał pióropusz ognia i dymu, leciały czarne łachmany sadzy.
Ktoś leżał rozciągnięty na kole od wozu; jego kończyny powyginane były pod najdziwaczniejszymi kątami. Z otwartych złamań ciekła krew.
Widokowi towarzyszył bardzo głośny dźwięk, nie seria wybuchów, lecz nieznośny hałas, uciążliwy warkot jakby pracującego urządzenia, przez który czasem przedzierał się dźwięk żałobnych dzwonów. Daleko na wzgórzach kościotrupy biły w dzwony rozwieszone na szubienicach.
Stwór zmontowany z obu rąk i jednej ludzkiej nogi próbował grać na podsuniętej mu przez Czarnego lutni. Mimo gwaru Adams słyszał brzydotę niewprawnych dźwięków wydobywanych z instrumentu. Znudzony Czarny kopnął w pozostały kadłub Golca – odpowiedziało mu głuche stęknięcie. Odebrał stworowi lutnię. Dla odmiany oderwał jedną rękę przechodzącemu Golcowi i przymocował ją wprost do lutni; ta sama zaczęła grać. Zadowolony z wyniku, przymocował drugą rękę: zaczęła biegać po gryfie, dźwięki stały się składniejsze. Czarny głośno cmoknął, chwycił najpierw nogę Golca i przykręcił do pudła rezonansowego instrumentu, potem urwał drugą. Ruchoma lutnia odeszła chwiejnym krokiem, nieporadnie przygrywając. Czarny wymierzył leżącemu na drodze kadłubowi jeszcze jednego kopniaka i odszedł. Ten sam żywy korpus został zaraz przejechany przez wóz wiozący Golców. Adams usłyszał bolesny krzyk pozbawionego kończyn i przedrzeźniające go wrzaski wiezionych.
Czarny wrócił, przynosząc skądś kilka trąbek. Jedną zainstalował Golcowi w ustach; przyklepał dłonią. Zaraz trąba i wargi okaleczonego złączyły się w jedną całość. Oddychając, wydawał nierówne dźwięki. Chwilę potem Czarny umieścił mu identyczną trąbę w odbycie.
Niezadowolony ze swojej roboty, kolejną trąbę wcisnął w nozdrze stojącego obok. Drugie nozdrze mocno zacisnął. Kiedy trąbka stała się już jedną całością z człowiekiem, ten zaczął przechadzać się, wygrywając nieskładnie. Palcami przebierał po klapach trąbki. Przed siebie rozpylał z niej litry smarków.
Opodal stało koło garncarskie. Zwyczajne, tyle że duże. Czarny rzucił na nie gołą kobietę, mocno przycisnął, żeby się nie ruszała. Następnie usiadł i piętami wprawił koło w ruch. Mocnymi ruchami, stanowczo uciskając ciało ofiary, zaczął formować je w dzban, którego ucho stanowiły jej głowa, ramiona i piersi, a otwór wypadał gdzieś na krzyżach, nad pośladkami. Przeformowaną, ale nadal żywą kobietę-dzban gdzieś zaniósł.
Potem Czarny wrócił, złapał jakiegoś mężczyznę i przerobił na dzban z otworem w odbycie. Mocnym kopniakiem obrócił go otworem do góry. Ustami mężczyzny zaczął ciec kolorowy płyn. Czarny, niezadowolony z dziurawego dzbana, zgniótł go w nieforemną bryłę.
Inny Czarny wyłowił z tłumu parę Golców, mężczyznę i kobietę. Schwycił ich za ręce i pociągnął za sobą. Nieoczekiwanie oboje wyładnieli. Oszołomieni, wpatrywali się w siebie. Czarny popchnął ich ku sobie. Zmusił, aby nadzy ludzie się objęli i mocno przytulili. Może uradowani, może przerażeni, mocno przywarli do siebie. Zanim zdążyli zmienić pozycję, Czarny przytaszczył przezroczystą czaszę rozmiarów miednicy, ale znacznie głębszą. Przykrył nią stojących. Przez chwilę widać było ich twarze złączone w pocałunku. Nagle czasza zmętniała, przybrała kolor i fakturę ludzkiego ciała. Wrosła w Golców, a i oni do niej przyrośli. Wreszcie ich oczy wyskoczyły z głębi na powierzchnię czaszy. Ludzka meduza rozglądała się nieskładnie, jednak odejść nie mogła – wszystkie jej nogi skierowane były piętami na zewnątrz. Myliły się jej. Zataczała się nieporadnie.
Ubawiony rezultatem, Czarny wyciągnął z tłumu drugą parę. I ci nie wyglądali wstrętnie. Czarny splótł ich ciała, skłaniając oboje do pieszczot. Jednak zanim zaczęli stosunek, przykrył ich od góry jedną czaszą (ta przyrosła), obrócił i z drugiej strony przyłożył drugą. Obie czasze zrosły się z ciałami kochanków w podrygującą, cielistą kulę o czworgu przypadkowo rozmieszczonych oczach. Zadowolony, rozkazał Suchym toczyć tę kulę.
Jakoś nie chciał zrezygnować z upakowywania ludzi. Teraz przyniósł (Adams łatwo go rozpoznawał po wyrazistych twarzach paradoksalnych na piersiach, plecach, pośladkach i na przyrodzeniu) wielkiego małża, omułka wielkości trydakny. Wepchnął weń słabo protestującego mężczyznę. Nie mieścił się cały. Czarny, mocno zaciskając połowy skorupy, odciął nimi dłonie i stopy mężczyzny. Pozostawiony sobie, zaciśnięty małż kiwał się na boki, wprawiony w ruch poruszeniami uwięzionego człowieka; spomiędzy pokryw ciekło nieco krwi, a posklejane parami odcięte dłonie i stopy próbowały się niezdarnie poruszać.
Inny ustawił grupę Golców szeregiem. Następnie mocno ich ścisnął, aż się zrośli w jedno: korpusy utworzyły ciało przypominające olbrzymią krewetkę, głowy złączyły się w jedną linię, oczy wszystkich przesunęły się na początek uformowanego tworu. Kopnięty w zadek, wielonogi twór ruszył przed siebie.
Obok grupy Golców kilku Suchych zbijało z nieheblowanych desek proste trumny. Co którą skończyli, umieszczali w niej oczekującego Golca i zabijali wieko gwoździami. Zamkniętą trumnę inny Suchy odwoził dwukołowym wózkiem na miejsce, gdzie Golcy kopali groby. Trumnę spuszczano do dołu, grób zasypywano, ale płytko, tak że widać było, jak się ziemia rusza, „kiedy pogrzebany wstrząsa trumną, próbując się wydostać. Dla następnego oczekującego już kopano nowy grób.
Gdzie indziej całą grupę Golców Suche upchały do ogromniastego jajka. Gdy już się zmieścili, jajko zostało zaklejone dekielkiem skorupki, a Trupistwory potoczyły je przed siebie. Gdy teren opadał, jajko przyśpieszało, umykając toczącym; doganiali je na końcu pochyłości.
Czarny wcisnął Golcowi w odbyt przyniesioną rurę, która przyrosła do ciała. Drugi jej koniec wetknął w jego usta. Potem mocno zatykając mu nos i wgniatając oczy, zmusił go do nadmuchania brzucha do monstrualnych rozmiarów wydychanym powietrzem. Następnie potężnym szarpnięciem wyrwał rurę z odbytu. Oślepiony Golec odleciał pchany uchodzącym gazem.
Kolejny przyniósł skądś wielki fioletowy kwiat jak cebula. Zerwał go z łodygi, krótko, ale tak, by płatki nie rozsypały się. Jeszcze później na troje Golców nałożył ten kwiat kielichem w dół. Ich głowy wyszły przez otwór po łodydze. Zaczekał chwilę, aż zrosło się to w całość. Urwał wtedy dwie wystające głowy, a pozostały twór zmusił do radosnych podrygów. Urwane głowy złączył szyjami i dławiące się pozostawił na kamieniu. Zaraz stamtąd spadły.
Gdzie indziej stłoczoną grupkę gołych ludzi otaczał płomień uformowany jak liście cebuli. Płomień chłodniejszy od innych, bo nie palił za szybko, a powoli narastając, najpierw parzył skórę. Obok stał Czarny o długim, bocianim dziobie zamiast pyska. Trzymał go wysoko nad płonącymi, a na jego końcu perliła się ogromna kropla wody. Płonący ludzie wyciągali do niej ręce, ta jednak nie odrywała się od dzioba. Mogła to być atrapa albo inna bardzo lepka ciecz, lecz nie woda.
Do jeszcze innego Czarnego stała kolejka gołych ludzi. On odrywał im głowy i przyklejał w różnych miejscach ciała. Przeformowani, posłusznie odchodzili, niektórzy dławiąc się i siniejąc z braku tchu. Formowanie nowego człowieka zwykle nie kończy się sukcesem.
Do Golca podeszła Czarna, piękna jak Złota:, miała aksamitne, czerwone futro, okrywające ponętne kobiece kształty, krótkie, gustowne różki, kopytka oraz lwi ogon. Zaczęła się do niego przymilać i tulić. Golec przez jakiś czas nie reagował, wreszcie uległ, i zabrał się do stosunku. Wtedy z krocza Czarnej wysunęła się wstrętna główka młodego, która szarpiąc na boki, odgryzła człowiekowi przyrodzenie. Wyjąc z bólu i słaniając się na nogach, Golec próbował się oswobodzić, jednak piersi Czarnej przeistoczyły się w dodatkową parę suchych, mocnych ramion, mocno dzierżących ofiarę; twarz zaś zmieniła się w odrażające oblicze wiedźmy. Główka szeroko rozwarła szczęki, zacisnęła zęby na tym, co zostało z przyrodzenia Golca. Nie cięła ciała zębami, lecz miażdżyła i wyrywała tkankę. Wreszcie wyszarpała wszystko, puściła wijącą się z bólu ofiarę i obojętnie odeszła ku następnemu Golcowi. Drogą przechodziły głowy na samych rękach lub idące na samych podudziach. Ludzkie głowonogi mijały leżącą przy drodze rozkraczoną kobietę, która co chwilę rodziła regularnie pobrużdżone jajka. Stojący obok Czarny wciskał jej do ust urodzone przedmioty. Ściskając jej szczęki, zmuszał, żeby połknęła. Ta dławiła się, łzawiąc obficie. Gdy wreszcie obły przedmiot przeszedł jej przez gardło, zaczynały się bóle i skurcze następnego porodu. Aby szło szybciej, zniecierpliwiony Czarny zaczął deptać po jej brzuchu. Kiedy wrzasnęła rozdzierająco, pazurem rozpruł jej brzuch. Ukazał się cały magazyn pobrużdżonych jaj. Czarny, sięgając w głąb jej ciała, wyciągał je z niej. Urodzone wpychał w usta, chociaż te teraz wytaczały się z rozciętego brzucha.
Wreszcie znudzony, złapał inną kobietę. I jej rozkroił pazurem trzewia. Przełożył jaja z jednej do drugiej kobiety. Następnie brzuch tej drugiej zaszył jelitem pierwszej, zaczekał, aż wszystko zleje się w całość, i odszedł zadowolony, zostawiając obie ofiary dziwacznie połączone.
Inny mocno złapał ramionami klęczącą, ciemnowłosą kobietę o wzdętym brzuchu. Gdy zacisnął mocny chwyt wokół jej brzucha, kobieta zaczęła wymiotować dziesiątkami złotych monet. Wydobywały się z jej ust całą strugą. Czarny gniótł, póki nie oddała ich całego kopca. Wtedy puścił, a kobieta zaczęła z powrotem połykać monety. Były one wszystkie połączone z nią cielistymi nitkami. Gdy z nieopisanym wysiłkiem wtłoczyła w swoje wnętrze cały ten majątek, Czarny mocno ją ścisnął i zgniatając żebra, zmusił do nowych wymiotów.
Jeszcze inny ostrym pazurem, jakby dla zabawy, rozpruł mostek jakiejś kobiety, wyrwał serce, które okazało się kawałkiem czarnego kamienia, a następnie drgające, ale ciągle żywe ciało rzucił na wóz załadowany innymi ciałami, a powożony przez parę Trupistworów. Suche zrzuciły swój ładunek do piwnicy przy wysokim kominie. Inne wrzuciły nieruchomą zawartość do paleniska. Z jego komina walił wyjątkowo wysoki, obfity, czarny dym.
Adams najpierw przyglądał się tym scenom osłupiały, wreszcie uświadomił sobie, że jest ich zbyt wiele, aby mógł je wszystkie jednocześnie obserwować. To było tak, jakby działy się na jakiejś planszy przeznaczonej do demonstracji, z zaburzeniem reguł perspektywy – jakby na płótnie malowidła. Po chwili zorientował się, że spogląda w głąb zapadającego się leja i dlatego wszystkie te sceny są naraz widoczne.
Trzy rzeczy zdumiewały w obserwowanej rzeczywistości. Pierwsza to niezwykła siła Czarnych: bez trudu urywały kończyny nagim ludziom. Druga – łatwość, z jaką oderwane kończyny lub inne części ciała przyrastały w różnych miejscach czy do innych przedmiotów, na ogół nabywając normalnej sprawności i precyzji ruchów. A trzecia, że te wszystkie zabiegi odbywały się na ogół bez rozlewu krwi, a ofiary przeżywały, nie tracąc nawet świadomości, chociaż ich cierpienie było bardzo widoczne.
Golcy zwykle obojętnie przyzwalali na wszystko. W milczeniu znosili wymyślne tortury. Dopiero kiedy ból stawał się nie do zniesienia, wyli, krzyczeli, próbowali się szarpać. Wołali, iż tak miało nie być, jednak Adams nie usłyszał, żeby choć jeden z nich powiedział, że chce stąd odejść.
Z bezradną obojętnością Golców kontrastowała złość Czarnych, z jaką odnosili się do siebie. Powarkiwali między sobą, zamiast mówić, wyrywali sobie Golców, przeszkadzali w robocie. Często dochodziło do hałaśliwych bójek, w których posługiwali się zarówno pięściami, jak i pazurami czy kłami. Towarzyszył temu zgiełk i harmider, głośne szczeki i charczenie. Ich futra czy nieowłosiona skóra mieniły się różnymi odcieniami czerwieni, wiły się po nich dziwne wzory, pasy, kropki, fragmenty czerni. Były też osobniki pokryte wzorami o barwach tęczy: błękitem, szmaragdem, żółcienia, fioletem. Tak barwnych bestii Adams dotąd nie widział. „Może ten gorąc i ścisk wyzwala w nich taką zajadłość”, pomyślał. „Może i te barwy wywołuje na ich ciałach”.
Z lewej okolica nie tworzyła leja. Wznosiła się tam biaława piramida o ziarnistej powierzchni, nad którą kłębiła się chmura dymu. Staranniejsze spojrzenie ujawniło, że piramida uformowana jest z setek, tysięcy nagich ludzi, stojących warstwami, jedni na drugich. Niósł się od niej jęk i zawodzenie tych stojących najniżej.
Opar dymu nagle rozwiał się, ukazując przerażającą postać o czarnych skrzydłach, rysach twarzy rozwścieczonej, postarzałej kobiety, kobiecych piersiach i biodrach, ptasich łapach zakończonych szponami i kruczym ogonie. Harpia osobliwie przypominała Adamsowi miniaturowy mechaniton widziany kiedyś na biurku Człekousta. Deptała stojących najwyżej w piramidzie, wbijając w nich pazury, bądź wrzeszczała im w twarz przeraźliwie.
Żywą piramidę zakolem otaczała rzeka płomieni. Płynący ogień barwił stojących we wszystkie odcienie żółci i czerwieni. Po chwili Adams nie był już pewien, czy harpia jest rzeczywiście czarna, czy to tylko cień czarnej chmury nad nią, ona zaś jest koloru głębokiej czerwieni.
Gdy wytężył wzrok, patrząc dalej w lewo, wydawało się, że wznoszą się tam jeszcze przynajmniej dwie podobne piramidy udręki, wokół których meandruje płomienisty ciek, a szczytami władają mroczne hybrydy ptaka i człowieka.
Z prawej sceneria była zupełnie inna. Golcy bardziej ożywieni, nawet Czarne niepodobne do spotykanych dotychczas: miały bezwłose ludzkie torsy, psie pyski i psie uszy zamiast rogów. Tłukły się między sobą i walczyły niemal bez przerwy. Szarpały za ogony, rozrywały kłami uszy. W walce nie gardziły żadnymi chwytami: tu jeden złapał w garść przyrodzenie drugiego i próbował wyszarpnąć, złapany zaś bronił się rozbijając mu twarz pięścią. Gdzieś obok dwa busierce szamotały się na ziemi, splątane we wściekłej walce: jeden pragnął zadusić drugiego. Słabszemu zsiniała twarz, wyszły na wierzch przekrwione oczy, a spomiędzy warg wystawał obrzmiały język. Bezskutecznie próbował sięgnąć palcami do oczu dusiciela.
Tutaj Golcy nie wymagali dozoru, wzorem swoich oprawców sami zmagali się z sobą, okładając się pięściami lub dusząc. Jeszcze dalej, stłoczeni w głębokich ziemnych dołach, pożerali się nawzajem żywcem. Mocowali się, rozszarpywali skórę, wgryzali w płaty mięśni. Czarne nawet się do nich nie zbliżały, zerkając z pogardą. Zresztą na ogół były zajęte walką między sobą.
W sąsiednim dole leżały ludzkie głowy. Chyba odcięte, bo przecież zakopanemu w ziemi człowiekowi nie udałoby się zadrzeć głowy w górę pod takim kątem. Czarne spychały tam przechodzących Golców. Kiedy zepchnięty próbował się pozbierać i wspierał na dłoniach lub kolanach, wtedy szczęki wystających głów żarłocznie kąsały jego skórę. Pozbawiony dłoni i kolan, padał, a odcięte głowy rozrywały jego trzewia i mięśnie. Wkrótce samotna głowa dołączała do pozostałych.
Gdzie indziej z bezwładnych, potwornie wychudzonych Golców wyciekało rozkładające się ciało. Ich skóra przypominała worki napełnione cieczą, której już niewiele w środku pozostało. Do tych Czarne też się nie zbliżały.
Znęcały się zaś nad grupą stojących obok ludzi. Może dlatego, że nie chcieli kaleczyć się nawzajem. Czarne jednych dusiły dłońmi, innym odgryzały uszy, jeszcze innym wyrywały włosy. Jakiś Czarny przydeptywał głowę leżącej kobiety, jednocześnie wykręcając i wyrywając po kolei palce jej stóp. Odrywał jeden po drugim, kobieta przeraźliwie krzyczała i wiła się z bólu. Urwane palce odrzucał na kupkę. Ale kobiecie palców nie ubywało, chociaż kupka rosła.
Golcy się nie buntują, jednak ci w tej okolicy najwyraźniej zachowali się inaczej, bo właśnie cały oddział Suchych uzbrojonych w piki zapędzał gołych ludzi do stalowych wrót. Golcy nie bronili się czynnie, jednak wygrażali i złorzeczyli zbrojnym.
Niektórych sadzano na krześle z wysoką belką przybitą do oparcia. Do belki z kolei przymocowano opaskę z blachy, którą Suchy zakładał na szyję siedzącego Golca. Następnie, kręcąc ślimacznicą, zaciskał blaszaną opaskę na szyi Golca, aż mu odpadła głowa. Wtedy wrzucał ją na przejeżdżający wóz wyładowany ludzkimi czaszkami i uciętymi głowami, a na krześle sadzał następnego. Suchy, w garnkowatym hełmie, powoził, drugi siedział na oklep na wychudzonym koniu ciągnącym wóz. Ucięte głowy wyły lub gwizdały na dorzucaną, czaszki kłapały żuchwami. Woźnica uciszał harmider, tnąc przez nie batem. W końcu obaj wozacy znaleźli wolny dół w ziemi i tam zrzucili kłapiący ładunek. Następnie widłami wyrównali warstwę, żeby głowy się nie piętrzyły, i wrócili po następne.
Na smolistym niebie zajaśniała samotna gwiazda. Jasny punkt szybko rósł, zostawiając za sobą smugę światła. Wkrótce rozświetlał swym blaskiem otoczenie. Nagle rozległa się potężna eksplozja, grzmot naddźwiękowca, dalej przedłużony w ciągły huk, przeraźliwy świst rozcinanego powietrza i ogłuszający ryk jakby kilku silników odrzutowych. Na Golce, na Czarne w szaleńczym, orlim ataku pikowała smukła, połyskliwie srebrzysta postać o złotych rozwianych włosach i ostrych, złocistych skrzydłach. Na blaszanych ostrzach lotek powietrze płonęło. Przeraźliwy wizg płaszczyzn nośnych tnących powietrze chciał rozerwać mózg. Niezwykły lotnik, o pięknej, lecz groźnej twarzy, spokojnym, chłodnym spojrzeniem omiatał rosnące postacie. Ramiona trzymał wyciągnięte przed sobą dla zachowania równowagi. Błyszcząca metalicznie szata leciutko odkształcała się przy szaleńczych skrętach lecącego. Nad dymiącą ziemią, nad błotnistymi dołami nagle wyrównał lot i w nieprawdopodobnie ciasnych skrętach jak ludzka jaskółka pognał między grupami dręczonych Golców i zapracowanych Czarnych, zostawiając za sobą smugę blasku, a co skręt oślepiając ich rozbłyskami światła. Czarne odruchowo kuliły się, unikając zderzenia.
Nagle pióra ułożyły się w hamulec aerodynamiczny. Wizg ciętego powietrza zmienił ton. Rozsiewany blask stracił na intensywności. Szalony lotnik zniżył się do samej ziemi, ostro przyhamował i z jednego z dołów wypełnionych cierpiącymi ludźmi podniósł rudą staruchę. Szpetną, zgarbioną, niemal łysą, o skórze pokrytej liszajem i usianej krwawiącymi, szarpanymi ranami, śliską od mieszaniny potu, krwi i łez. Wyrwał kobietę z ramion dręczących ją towarzyszy.
Odpowiedział mu wściekły jazgot tysięcy gardeł Golców, wygrażanie tysięcy pięści. Rozwścieczone Czarne miotały kamieniami, gorączkowo odsuwały płaty darni, odsłaniając dziesiątki, setki armat, rusznic i machin miotających. W chaotycznej kanonadzie zginął ryk przelatującego, który zręcznymi manewrami unikał trafień. W błyszczących metalicznie, jednak niewątpliwie żywych ramionach dzierżył uniesioną kobietę. Ta młodniała w oczach: już miała gładką skórę, jej owalną twarz o pięknych rysach i migdałowo wykrojonych zielonych oczach otaczała płonąca nawałnica włosów. Ledwie ruda z podziwem obejrzała swe wyśmienite ciało, a już jej gibka sylwetka o prostych nogach, jędrnych piersiach i wąskiej talii skryła się w zgrabnie skrojonej, seledynowej sukni, na twarzy wyschły łzy, zamiast rozpaczy i beznadziei zagościły radość, zaciekawienie i fascynacja wspaniałą „przygodą. Już za żadną cenę nie wróciłaby do błotnistych dołów, pełnych dręczących się nawzajem ludzi, skąd przecież wydobył ją ledwie cień jej własnej nadziei.
Teraz biła już w nich cała obrona przeciwlotnicza. Odsłoniły się zamaskowane stanowiska: ciężkie moździerze siały w zenit setkami odłamków; granatnice miotały dziesiątkami drążonych skorup eksplodujących na wysokości; drewniane, wkopane w ziemię, spięte kutymi obręczami lufy pod stromymi kątami paliły w niebo kamiennymi kulami; arkabalisty słały za nimi igły płonących strzał. Miotacze rzygały kulami płynnego płomienia. Dziesiątki maskujących płatów darni, rozpiętych na rusztowaniach z desek, leżały odrzucone przez obsługę stanowisk artyleryjskich jak stare materace. Między wybuchami dało się słyszeć komendy wydawane chrapliwym wrzaskiem. Czarne, w garnkowatych hełmach na głowach, uwijały się jak w ukropie. Lawina ognia artyleryjskiego leciała w niebo.
„Ależ tego tu mają”, zadziwił się Adams. „Są nawet najcięższe działa przeciwlotnicze z drugiej wojny światowej kalibru 12,8 cm, a tych kalibru 8,8 cm dziesiątki”.
Chyba strzelali wszyscy Czarni, Golcy miotali kamieniami, wrzeszczeli, wygrażali lub przynajmniej wykrzywiali się wrogo. Potworna siła ognia musiała strącić złotoskrzydłego, jednak załogi kolejnych stanowisk artyleryjskich wadziły się ze sobą, nawet wymieniały kuksańce.
A lotnik potrafił to wykorzystać. Wymknął się prawie wszystkim pociskom. Jedynie odłamki potargały szatę.
Jednak już na pułapie zasięgu dział najcięższego kalibru dostał mocne trafienie w skrzydło, aż poleciały metaliczne pióra. Bezpośrednie trafienie pociskiem 12,8 cm rozerwałoby go na strzępy, to był jedynie odłamek granatu. Zatrzęsło lecącym, bardzo zwolnił, stracił sporo wysokości, zaczęło znosić go w lewo. Stanowił teraz dziecinnie łatwy cel dla ciężkich dział. Załogi baterii opanowała żywiołowa radość: wszystkie przypisywały sobie trafienie. Zaraz przerodziło się to w harmider, bójki i starcia. Czarne, warcząc, szamotały się nawzajem. Załogi najcięższych armat stoczyły ze sobą regularną bitwę na pięści i pazury o to, której z nich należy zaliczyć trafienie.
Kiedy uspokoiły się wreszcie i ponownie otworzyły ogień, lotnik był już poza zasięgiem ognia i nie musiał wariacko manewrować. Zraniony, z trudem wyrównał lot i mozolnymi kręgami piął się w górę z uniesioną zdobyczą.
Do stóp Adamsa sfrunęło złote pióro.
Z mrocznego nieba sypał się teraz grad odłamków. Bębniły o hełmy Czarnych, raniły Golców. Kilku ludzi upadło bez czucia. Inni osłaniali sobie głowy ramionami. Suche zgarnęły trafionych na wozy z ciałami. Powoli wszystko wracało do normy. Czarne przysłoniły stanowiska artyleryjskie maskującą darnią. O epizodzie zapomniano. Adams schylił się i podniósł pióro: było z cieniuśkiej blaszki, rozchodzącej się w dziesiątki pasemek stosiny.
„Lepiej tutaj nie mieć tego przy sobie”, pomyślał i odrzucił złote pióro do błota.
Nagle zaroiło się od Czarnych. Natychmiast zainteresowali się oboma zwiadowcami. Niektórzy wskazywali sobie ich palcami. Biegli w ich kierunku. Twardo odpychali z drogi gołych ludzi, robiąc sobie i następnym miejsce. Zbliżały się całe grupy Czarnych. Nadbiegali dwójkami, potem czwórkami, na ogół uzbrojeni w ostre piki, kołysali się w charakterystycznym, kaczkowatym chodzie. To nie było luźne stado czy horda, jak to zwykle u Czarnych, lecz regularne oddziały.
Pachom oprzytomniał pierwszy.
– Engilu! Chodu! – rzucił. – Zaraz tu będą ze dwie sotnie Czarnych!
Adams tkwił w miejscu jak zaczarowany. Z rozdziawionymi ustami wpatrywał się w przerażającą rzeczywistość po drugiej stronie muru z płomieni.
– Sykenu…? – odezwał się, jakby wyrwany z koszmarnego snu. Nie mógł uwolnić się od wizji.
– Ruszże się! Ratuj życie, człowieku! – Pachom mocno szarpnął go za ramię.
Adams wreszcie rzucił się do ucieczki. Pośpieszył za Pachomem. Ostatnią rzeczą, jakiej pragnął, było dostanie się na tamtą stronę płomienia. „Co ja zrobiłem, co ja zrobiłem?”, tłukło się pod czaszką. „Dotykając płomienia, przełamałem granicę żywiołów. Nie zareagowali na Sykenu – miarkę przepełniło, kiedy naruszyłem te ognie”.
Biegiem – byle dalej od sięgających pod zenit płomieni. Oddalał się prosto w ciemność. Zaraz zgubił Pachoma, kogoś w ciemności potrącił, o kogoś innego się potknął. Za sobą słyszał gwar wielu głosów. Obijał się o idących z naprzeciwka. Wpadł na kolumnę Golców. Jak na parkan ze stalowych prętów, nadział się na jakiegoś Trupistwora. Zatrzymał się. Trzeba ominąć tę grupę. Oczy już przywykły do ciemności. W oddali, na horyzoncie, dostrzegł ognik Latarni. Odetchnął.
Wreszcie grupa idących z naprzeciwka przerzedziła się, a zaraz potem znikła. Wzrok ma niezwykłe możliwości przystosowania się do mroku: po paru minutach dostrzegał już zarys mijającego go olbrzyma – to busierec, zaraz za nim drugi. Obok niego szła postać jego wzrostu. Sięgnął w jej stronę, natrafiając w ciemności na szorstkie futro i wystający pośladek. Gabera odszukała w ciemności jego dłoń. Prowadzony przez czarną bestię, podążał ku majaczącej w ciemnościach Latarni.
Nauczył się iść w mroku. Odkrył, że nigdy ciemność nie jest pełna: albo kruszy ją ognik Latarni, albo zielonkawa poświata chmury. Należy tylko uważnie obserwować. Choćby niewielkie rozjaśnienie wystarczało, aby iść, nie tracąc równowagi; gdy zaczął unosić wyżej stopy, przestał się potykać.
Trzymania za rękę idących gaber unikał, gdyż po Złotej Czarne samice napawały go szczególną odrazą. Ponownego spotkania ze Złotą obawiał się nawet bardziej: Co powiedziałby dziwnej, szalonej, zakochanej istocie? Czym było jej uczucie? Czy pierwszy spotkany mężczyzna wywiera na niej niezatarte piętno? A potem już żaden następny? Jeśli tak, to stała się bardziej jego kobietą, niż mogłaby się nią stać którakolwiek prawdziwa kobieta. Czego dowiedziałby się od niej? Czy mógłby oprzeć się jej słowom, urokowi jej ciała? A gdyby okazało się, że jest ona kimś więcej niż tylko półludzkim, półrozumnym stworem, miotanym żądzami okrutnym poganiaczem ludzi, którzy zrezygnowali z nadziei? Czy wtedy miałby siłę jeszcze raz odtrącić delikatną dłoń, miękko wsuwającą się pod jego ramię? Jasne, że takie wędrowanie oznaczałoby więcej niż tylko wspólny marsz…
Wspomnienie gibkiej, złocistej sylwetki o gładkim futrze niemal iskrzącym elektrycznością, dziewczęcej twarzy otoczonej złotymi włosami i lekko skośnych, niebieskich oczu nieustannie powracało. Obraz garnituru białych zębów i długich kłów rozpłynął się jakoś w niepamięci.
Hałas pogoni był ledwie słyszalny. Dawno go wyprzedzili. Zdążyli się już wysforować do przodu. Zgubili go w ciemności. Nie stanowili już zagrożenia. Właściwie przywykł do ich obecności. Słyszał gwar w oddali i równy marszowy krok już przynajmniej od trzech miniętych Latarń Umarłych.
Wyczuł charakterystyczny mdły, słodkawy zapach. W ciemności zamajaczył niewyraźny zarys czyjejś sylwetki: wzrost gabery, tylko ten obcy, mdlący, słaby zapach.
– Melduję się, dowódco – powiedział.
– W porządku, Engilu. Ja was też zauważyłem. Śmierdzicie na kilometr.
– Znaleźliśmy się za pogonią.
– Minęli nas w ciemnościach. Przechodzili tuż koło mnie. Szli czwórkami. Kolumna samych busierców. Trzymetrowe giganty. Wszystkie z włóczniami albo z łukami. Gabery dreptały za nimi, niosąc zapasowe strzały – powiedział Pachom. – Całe towarzystwo przebiegło koło mnie bardzo zaaferowane. Jeśli dobrze zgaduję, Drubbaal będzie miał z nimi sporo roboty.
Od jakiegoś czasu Adamsa nie opuszczała obawa. Złośliwość Sykenu tylko ją umocniła.
– Te ciemności są jakby rzadsze, Sykenu – powiedział. – Potrafię nad samym horyzontem zauważyć świecącą chmurę. Na godzinę, zanim znajdzie się nad naszymi głowami.
– Też je widzę. Coraz trudniej mi wytrzymać zapach Golców. Jest wstrętny, słodkawy.
– Ja staram się ich unikać. Czarne pachną normalnie, chociaż intensywnie.
Żaden nie wspomniał o smrodzie drugiego.
– Na samą myśl o Złotej jaja puchną mi z bólu – powiedział Sykenu.
– Ze mną jest podobnie. Stale myślę o niej.
– Bardzo bym chciał spotkać swoją Złotą. Nawet bardziej niż kobietę. To nie jest dobrze, Engilu.
– Co? Że zgubiliśmy pogoń?
– Oni mogli przestać nas gonić z innego powodu.
– Jakiego?
– Próbowałeś przesunąć skórę, w której siedzisz?
– Przesunąć?
– No, tak… Choćby po przegubie dłoni.
– Nie.
– To spróbuj.
Adams uchwycił w garść futro na przegubie lewej dłoni. Drasnął się swoimi szablastymi pazurami. Schwycił fałd skóry i mocno pociągnął – trzymała się jak przylepiona. Każdą próbę jej przesunięcia okupował bólem. Jakby szarpał swoją własną skórę.
– Już widzisz?
– Tak. Chyba przyrosła. – Adamsowi zimny pot spłynął po karku.
– Właśnie. Moja też. Myślę, że to dlatego wyostrzył się mój wzrok i węch. Engilu, staliśmy się Czarnymi, i dlatego oni nas przestali gonić – głos Sykenu drżał.
„Nadal czuję, że mam na twarzy czaszkę Gaberci”, pomyślał Adams. „Nadal czuję szatę i zbroję”.
– Nie, Sykenu – powiedział. – My dopiero stajemy się nimi. Jeszcze czuję na sobie zbroję i hełm.
– Ze mną może być gorzej.
– Czarnego nie można zabić po tej stronie Mrocznej Przełęczy. Widocznie po jakimś czasie nawet jego skóra ożywa.
– Było błędem ich wdzianie.
– Niewdzianie byłoby błędem jeszcze większym.
– Widzisz jakieś wyjście?
– Jak najszybciej stąd odejść. Jak najszybciej na drugą stronę grani. Może skóry dadzą się jeszcze ściągnąć.
– Musimy dotrzeć do światła. Dopiero tam są ścieżki prowadzące na wybrzeże.
– Tak – powiedział po namyśle Adams. – Tu może w ogóle nie być gór. Przecież zatrzymałyby świecące chmury. W rejonie Mehz Khinnom cała wilgoć kondensuje na zboczach.
– Gór nie ma, to i morze dawno mogło się skończyć.
Wreszcie osiągnęli obszar półmroku. Szli niewyobrażalnie długo, a niebo nie ciemniało, znacząc różnicę między dniem a nocą, jednak nie głód im dokuczał, a tylko nieznośne znużenie. Dowódca niecierpliwił się, chcąc uprzedzić postępy swojej przemiany.
– Nie chcę zostać włochatym stworem – powiedział, skubiąc czarne kudły.
– Obaj ścigamy się z czasem, Sykenu.
– Dlaczego ty przemieniasz się wolniej?
– Wdziałem kolczugę pod futro. Ty też?
– Nie. Założyłem skórzany kubrak nabijany ćwiekami i takież spodnie. Myślałem, że ty nie wytrzymasz w kolczudze tak długo, a kubrak równie „dobrze zabezpieczy przed ich pazurami.
– Z czyjej skóry ten kubrak, Sykenu?
– Jasne, że z Czarnego. W obozie najwięcej takiego materiału, mimo że trudny do wyprawienia.
– Sam sobie odpowiedziałeś. Obie skóry ożywają. Możliwe, że już się połączyły.
– Coś ty taki mądry, Engilu?! – wybuchnął decymus. - Skąd ty to wszystko wiesz?! Kto cię przysłał do Krum?
– Sam przyszedłem.
– Może Czarne cię wysłały, skoro tak im się podobasz?
– Złotej, nie Czarnym.
– Ee… Ty i tak nie powiesz. – Sykenu zaczął energicznie się drapać. Pazurami orał skórę. – Nie mogę wytrzymać tego swędzenia.
– Ja też ciągle drapię się po rękach.
Naprzeciw nich szedł Golec, zgarbiony tłuścioch na krótkich, krzywych nogach. Pachom podbiegł kilkoma susami i mocnym ciosem pięści skosił go na ziemię. Zanim Adams zdążył go powstrzymać, poprawił leżącemu kopniakiem.
– Jeszcze to cuchnące ścierwo! – warknął Sykenu. – Aż mnie mdli od tego smrodu!
– Zostaw go, Sykenu. – Adams odciągnął rozjuszonego oficera od ofiary.
Golec niezdarnie zbierał się z ziemi. Pluł czerwoną śliną. Dłonią sprawdzał, czy nie stracił zęba.
– Popatrz, co mi odpada – powiedział Sykenu i zaczął usuwać z cyców gabery resztki skóry. Łuszczyła się i schodziła bez bólu.
– Moje same odpadły już wcześniej. Straciłem sprzęt, który w nich schowałem. Z początku pomyślałem, że to Ebener spartaczył robotę, ale to skóra rozpoznała płeć i sama się dostosowała.
– Co tam schowałeś?
– Drobiazgi: nici do szycia, ignitor, hubkę.
– Aleś ty praktyczny. Znowu widać tę twoją cholerną wyższość – powiedział ze złością Pachom. – Pamiętam, jak mocowałeś sobie żuchwę, żeby hełm z czaszki gabery zasłaniał całą twarz. Wszyscy obserwowali z podziwem. Niezwykły niewolnik. Nawet córki gospodarskiej nie chce…
Adams zmilczał uwagę, że właśnie dzięki żuchwie futro jeszcze nie przywarło do twarzy, bo kość gabery wydaje się nadal martwa.
– A ja już nie mogę ruszać szczęką, żeby to czarne świństwo nie poruszało się z nią. Ale nie martw się: obaj skończymy jako czarne potwory, aż nas w końcu rozwalą chłopaki z legionu. – Dalej z pasją szarpał czarne kudły.
– Co się z tobą dzieje, decymusie? - powiedział Adams. – Ta skóra przyrasta do ciała i do duszy. Zatrzymaj się.
– Zaraza. Zaraz to zedrę z siebie! Zedrę do końca!
– Jeśli wolisz być martwy, niż żyć jako Czarny, to zdzieraj. Właśnie z naprzeciwka idą dwa okazałe busierce. Rozerwą cię na mniejsze kawałki niż ty swoje cyce.
– Tyle tylko radzisz, Mądry Niewolniku? – Pachom był już spokojniejszy. Przestał się miotać.
– Wśród Czarnych nie ma niewolników.
– A to skąd wiesz?
– Jeden Golec mi mówił. Chociaż to marna pociecha.
W jasnym świetle dnia płaskowyż wyglądał gościnnie i znajomo. Adams dostrzegł coś błyszczącego wśród want i podszedł. Między kamieniami leżał piękny petrynał Krippela. Adams obejrzał broń – nie zauważył uszkodzeń. Obok walał się rozpruty worek z dobytkiem legionisty.
– Weź też ładownicę. – Oficer podał mu skórzane puzderko. – Wysuszysz, będzie działać.
Adams zabrał inkrustowaną kuszę i siedem bełtów oraz gladius i graniasty sztylet. Reszta wyposażenia nie zainteresowała żadnego z nich. Odzyskany po Stronie Trupa należał do znalazcy.
„Ależ facet dbał o piękny sprzęt”. Adams obejrzał wysmakowane proporcje gladiusa zakończonego dużą, dyskowatą głownią, pełniącą funkcję skutecznej przeciwwagi. „Za coś takiego musiał zapłacić jak za dwa zwyczajne pałasze”. Schował gladius do pochwy.
Rozglądali się bacznie. Usiłował wypatrzeć niewybitne wcięcie Mrocznej Przełęczy. To było za trudne dla niego: każde mijane siodło w grani brał za właściwe. Sykenu prostował, opisywał elementy topografii, po których można je rozpoznać, żywo gestykulował.
Obaj nie mieli wątpliwości, że są już blisko celu, że obóz jest najwyżej o dzień drogi. Humor poprawił im się wraz z powrotem nadziei.
– Pierwszą rzeczą, jaką zrobię po naszej stronie, będzie zdarcie tych cholernych kudłów – powiedział Sykenu. – Czuję, że ich cebulki wysysają człowieczeństwo z mojej skóry i przerabiają je w rosnący kudeł. Z każdym momentem coraz we mnie mniej człowieka, a coraz więcej bestii.
– Tam skóra powinna obumrzeć. Nie trzeba jej będzie niszczyć. Może jeszcze kto ją kupi…
Sykenu zachichotał złośliwie.
Na Mrocznej Przełęczy nie było posterunku. Ostrożnie przeszli na Stronę Ludzi. Sykenu szeroko jak kaczka stawiał stopy na grubym piargu, zupełnie jakby jego kolana przetworzyły się i tylko chwila, a zaczną się zginać do przodu. Nie była to jednak prawda: kulał, ponieważ podeszwy jego trzewików były zbyt cienkie.
Zatrzymali się w zwężeniu żlebu. Słońce już zaszło. Od dołu podchodziła gęsta mgła. Nie chcieli tej nocy szukać w skałach odejścia ścieżki w stronę obozu. Utłuc się przypadkiem na samym końcu tak trudnej wyprawy?
Adams zwinął się w kłębek na płaskiej wancie z kraju żlebu. Sykenu poszedł w jego ślady. Było zbyt ciemno, żeby bezpiecznie uwolnić się od półprzyrośniętej skóry, i zbyt zimno, żeby się nią potem nie przykryć. Sykenu cicho charczał przez sen, czasami przeradzało się to w warczenie, to znów w cichy skowyt. Adams z przerażeniem słuchał tych odgłosów. Mimo zmęczenia nie mógł długo usnąć. Był głodny i obolały, dokuczały mu liczne otarcia skóry, z których dotąd nie zdawał sobie sprawy.
Ledwie blady świt zagościł na niebie, Adams zerwał się na równe nogi. Sykenu chrapał w najlepsze, co chwila szarpiąc się gwałtownie przez sen. Mgła już opadła, ale dokuczał przenikliwy ziąb.
Adams zaczął od pazurów: najpierw odchylił futro. W miejscach, gdzie je kiedyś przytroczył, odeszło. Następnie spróbował lekko zsunąć taśmy, którymi były przypasane szpony. Nie ustępowały. Ich zwoje dały się przeciąć ostrą krawędzią szponu i usunąć do reszty, jednak pazury zostały: zrosły się z paznokciami Adamsa. Sięgały do końca członu palca, chociaż tam nie przyrosły do skóry. Łączyły się z jego ciałem tylko na powierzchni paznokci. Usunąć je można było, dopiero zrywając wszystkie paznokcie. Jedynie palce wskazujące miał wolne od ostrych szabli.
Strach narastał. Zabrał się do ściągania skóry. Wiedział, że nie będzie łatwo. Przyrośnięcie pazurów nastąpiło niezauważalnie. Futro było rozcięte między cycami, szpara zaciągnięta haftkami. Zdążyły zarosnąć skórą w jednolite grudki. Pazurem odciął jedną po drugiej. Spróbował rozsunąć skórę – nie dało się.
„Czyżbym przeistoczył się już zupełnie w potwora?”, pomyślał. Po karku przebiegł mu dreszcz strachu.
Jednak nie: prawdopodobnie futro złączyło się tylko z kolczugą; poruszając ramionami, mógł się przesuwać pod odzieżą.
Cięciem wokół bioder rozdzielił futro na dwie części. Przylegało do kolczugi – rozcinał je równo z jej dolną krawędzią. Najgorzej było z rękami, kolczuga nie sięgała rękawic, na przegubach futro nie dawało się przesuwać. Niepewna była też okolica głowy i szyi. Grzbiet, piersi i brzuch powinny zostać ochronione przez stalowe kółka.
Drugie cięcie poprowadził wokół głowy, na granicy, gdzie kolcza firanka hełmu stykała się z kolczugą. Skóra ożywała płatami, gdyż cięcia z dala od miejsc, gdzie przyrosła, nie powodowały ani bólu, ani krwawienia.
Cieszyło, że nienawistna powłoka jeszcze nie całkiem przyrosła do ciała. Okrężnym cięciem pazura pociągnął wzdłuż krawędzi rękawów kolczugi.
Sykenu spał w najlepsze; głośno chrapał, ciągle zwinięty w kłębek. Powoli robiło się cieplej.
Adams ostrożnie zsunął hełm z głowy – nos zawadzał. Skończyło się na paru drobnych zadrapaniach i wyrwaniu garści przyklejonych włosów. „Mogło być gorzej”, pomyślał.
Wyściółka hełmu została już pochłonięta przez narastającą kość. Obecnie kość zalewała kędziory czupryny Adamsa, stąd ich wyrywanie. Twardy hełm nie dałby ochrony w razie uderzenia w głowę: przeniósłby tę siłę bez zmniejszenia, może nawet któraś z kostnych wypustek uszkodziłaby skórę. Adams utrącił końcem noża co dłuższe z nich, a ich ostre krawędzie przytępił.
Mozolnie ściągnął kolczugę złączoną z futrem. Tylko na prawym boku, gdzie w kolczudze była niezałatana dziura, skóra Gaberci, zdołała zakorzenić się w skórze Adamsa. Oddzielił ją nożem, pozostawiając owalne, włochate znamię.
Bielizna cuchła kloszardzim odorem; na koszuli widniał liszaj zapleśniałego starego potu.
Uda i stopy też dato się uwolnić z czarnego futra, jednak nagolenice w całości nim obrosły. Pozostały jedynie owalne plamy na podbiciu stóp, gdzie futro sięgło jego ciała przez dziurki w bucie, plama na prawym boku oraz na przegubach dłoni.
Lekko szturchnął decymusa.
– Sykenu!
Ten coś mruczał przez sen.
– Pora!
Oficer otworzył oczy. Przetarł powieki kułakami, zgrabnie unikając zadraśnięcia szablastymi pazurami.
– Krawiec?
– Trzeba iść do obozu. Zameldować o powrocie.
– Nie śpiesz się, Krawiec – mruknął. Nadal tarł zaspane oczy. – Przecież z ciebie zlazło prawie całe to cholerstwo…! – Zebrał się z ziemi. – Pomóż mi się z tego uwolnić.
Adams skinął głową i zaczął oględziny. Kłuł dowódcę w różnych miejscach sztyletem. Sykenu kazał mu to robić dosłownie co kilka centymetrów, jednak za każdym razem wynik był ten sam: ukłucie wywoływało ból, spod czarnego futra wyciekała kropla krwi.
– Nie jest dobrze, decymusie. Futro przyrosło na całej powierzchni. Teraz to już jest twoja skóra.
Spod ciężkich powiek gabery zerkały na Adamsa przerażone oczy Pachoma.
– Ja nie chcę zostać potworem. Krawiec, znajdź jakąś radę. Jesteś przecież katrupem.
– Marny ze mnie katrup. Może Hjalmir co poradzi. Moim zdaniem, skóra będzie obumierać. Po tej stronie Linii przestanie przyrastać. Jednak nie mogę tego powiedzieć z całą pewnością.
– Co ty wiesz! Co ty wiesz naprawdę! – nieoczekiwanie zaperzył się Sykenu.
– A wy tam kto!? – dobiegł ich głośny okrzyk. Obaj rozejrzeli się bacznie.
– Za tamtym głazem. – Sykenu wskazał podbródkiem. – Myślę, że cały korpus. Mają przynajmniej dwie kusze – dodał szeptem.
– Tutaj! – odkrzyknął Adams. Nie było czasu, żeby naładować petrynał, a pozorować, że się z niego celuje, nie miało sensu. – Decymus Pachom i Krawiec wracający ze zwiadu. – Adams za wantami nie potrafił dostrzec nikogo.
– Nie było żadnego zwiadu! – odkrzyknął tamten.
– Znasz tych żołnierzy? – szepnął Adams.
– Jacyś nowi. Może od Huggego.
– Hasło? – dobiegło zza kamieni.
– Nie znamy aktualnego hasła. Byliśmy na dalekim zwiadzie – krzyknął Adams do ukrytych żołnierzy. – Sotnik Drubbaal czeka na nasz powrót.
– Powtórz imiona.
– Decymus Pachom i Krawiec.
– Decymus Pachom nie żyje. Miesiąc temu zaginął na płaskowyżu.
– Podejdź no tu! – wrzasnął Sykenu. – Poczujesz, jak ci przyłoży martwy decymus! - Wielką pięścią pogroził w kierunku, skąd dobiegał głos.
– Widzieliście takie dziwo?! Gabera tak składnie gada! Musi co jakaś uczona!
– Włos mi z głowy spadnie, a Drubbaal was pośle, korpuśny, na tarczę! A jeśliście nasłani przez Czarne?
– Sam się przekonaj. Masz nas natychmiast dostarczyć przed oblicze sotnika. Wracamy z ważnej misji.
Zza kamienia wyłoniła się przygarbiona sylwetka żołnierza. Pośpiesznie podbiegł ku nim.
– Meldunek – wycedził przez zęby Sykenu. Legionista wyprężył się służbowo.
– Simpel Humrug.
– Czyja decyma?
– Huggego.
– Poprawcie sznury sandałów, simpel.
Legionista schylił się instynktownie, by po chwili znów prężyć się jak struna.
– Zapasowych bełtów nie zawdziewa się za pasek od hełmu.
– Tak jest.
– Ściągnijcie swoich. Niechże przestaną się wygłupiać.
– Tak jest.
– Spocznij.
Żołnierz skinął ramieniem ku swoim. Na umówiony znak pojawili się jeszcze dwaj.
– Macie krótką pamięć, Nehanu – rzucił sucho Sykenu, a korpuśnego zamurowało. – Powinniście rozpoznawać oficerów w legionie.
– Wasze przebranie, panie… – plątał się korpuśny.
– Przebranie było częścią naszego zadania – sucho skwitował Sykenu. – Krawiec, nałóżcie maskowanie.
– Tak jest. – Adams naciągnął kudłatą kolczugę, następnie na głowę nałożył twardy hełm.
– W drogę – Sykenu rzucił do korpuśnego.
– Prowadźcie, Humrug – wydał rozkaz Nehanu.
– Wszyscy mówili, że Pachom poprowadził ze sobą decymę - szepnął Nehanu do Adamsa, kiedy pochód rozciągnął się nieco.
– Dokładnie dwa korpusy i katrupa, czyli mnie.
– Gdzie reszta waszych?
– Polegli.
Nehanu stracił chęć do rozmów.
Wartownia prezentowała się okazale: Dwie linie muru ułożonego z głazów spojonych cementem, a wewnątrz czworokątna wieża strażnicza z czujnym wartownikiem na blankach. Zewnętrzna linia niewiele przekraczała wzrost busierca, wewnętrzna była o metr wyższa. Obie spięto unoszonymi drewnianymi pomostami. Blanki ułożono z postawionych na sztorc płaskich płyt łupku. Mur był cienki, ale wystarczający dla ochrony przed strzałami z łuków lub bełtami z kuszy. Drubbaal uważał, że Czarne nie dysponują bronią palną. Znak legionu przeniesiono do fortu. Na szczycie wieży szczerzyła się nabita na kij czaszka busierca poniżej na poziomym drzewcu łopotał znak sotnika. Wężo-smok Drubbaala dostał dodatkową parę skrzydeł. By osiągnąć maksymalną liczbę ośmiu i lotny ogon, sotnia musiałaby osiągnąć etatowy stan dziewięciu decym.
Prawdopodobnie za postawienie tej solidnej warowni Drubbaal mógł się przyozdobić w piąte i szóste skrzydło.
Życie fortu toczyło się za murami. Z zewnątrz sprawiał wrażenie niemal opuszczonego. Nad kamiennym murem widać było jedynie strażnika i sztandar. W dwóch miejscach nad murami unosiły się dymy ognisk czy palenisk.
Nadchodzący zostali rozpoznani, bo na blanki wyległo kilku ludzi. Wkrótce otwarto bramę. Na spotkanie wyszły im dwa etatowe korpusy pretorii, w galowych szkarłatnych płaszczach i hełmach błyszczących z dala. Maszerowali równym krokiem.
Sykenu zaczekał na Adamsa. Wskazał palcem fortyfikacje.
– Ładny widok, hę? – mruknął. – Przyjemnie na to popatrzeć. Jak wyruszaliśmy, budowa była ledwie rozgrzebana.
– Spokój na murach – zauważył Adams. – Wygląda, że pościg za nami jeszcze tu nie dotarł.
– Żadne Czarne nie przejdą przez Linię, jeśli im życie miłe. Purpurowi równo idą – dodał po chwili. Jak zaczarowany gapił się na nadchodzący oddział. Nie potrafił oprzeć się urokowi broni i barwy.
Oddział prowadzony przez Reutela zatrzymał się przed nadchodzącymi. Decymus pozdrowił wracających zwiadowców. Żołnierze wyprężyli się jak struny. W kilku szczęknięciach oddali honory. Reutel ustawił oba korpusy po bokach Adamsa i Sykenu. Honorowy konwój ruszył. Za nimi podążył korpus Nehanu.
Przeszli ledwie ze sto kroków, kiedy nagle do gardeł Adamsa i Sykenu przyłożono zimne ostrza, a do ich boków przyciśnięto lufy obrzynów.
– Ani kroku!- padł rozkaz decymusa. - Lepiej nie stawiajcie oporu – powiedział cicho. – Mamy rozkaz w razie czego strzelać.
Opór nie miał sensu. Pretorianie natychmiast rozbroili ich, a dłonie i ramiona skrępowali im rzemieniami. Jeden wprawnie zwilżył więzy.
– Macie iść równym, paradnym krokiem – powiedział Reutel. – Żołnierze na murach mają nie zauważyć, że jesteście uwięzieni.
Sykenu pogardliwie splunął przez zęby.
– To jest warunek waszego przeżycia – powiedział spokojnie Reutel. – Jeśli sprawa się wyda, mamy rozkaz was zabić.
– Daliśmy się podejść jak dzieci – burknął Sykenu. Wprawdzie mówił do Adamsa, jednak odpowiedział mu Reutel:
– Uratowaliście życie. W przypadku trudności mieliśmy was rozwalić na miejscu.
Ledwie dwóch strażników przypatrywało się wchodzącym przez bramę warowni.
– Pusto tu – zauważył Sykenu. – Wojska nie widać.
– Akurat pora zwiadów – powiedział Reutel. – Na wieczór zejdzie do fortu sporo ludzi.
Zaprowadził ich na dziedziniec. Wskazał na ciemny, prostokątny otwór wiodący do lochu.
– Skaczcie.
Obaj się zawahali: skręcenie lub złamanie nogi przekreślało szanse obrony czy ucieczki.
– Skaczcie – powtórzył Reutel. – Tam nie jest głęboko. Na wzrost busierca.
Najpierw skoczył Sykenu, Adams w ślad za nim. Upadł do przodu, uderzając hełmem w ścianę, aż go zamroczyło.
– Engilu! – przez szum w głowie przedarł się szept. Nagle poczuł ostry, przeszywający ból głowy.
– Engilu! – jeszcze raz, ale jakby okraszone chichotem.
– Już dobrze – mruknął Adams. Ból narastał i słabnął falami. – Tylko we łbie założyli mi pasiekę garnizonową. Pewnie jak spałem.
Odpowiedział mu chichot Sykenu.
– Miód kapie?
– Tak. Cholerny miód…
Adams czuł w ustach słony smak krwi – pozbawiony wyściółki hełm rozciął skórę. Głowa jednak nie bolała bardziej niż potłuczone upadkiem, umęczone gnaty.
– Nie jest źle. Mogli nas tu zepchnąć – mruknął Sykenu. Loch nie cuchnął, od nowości jeszcze nie był używany. Jednak ściany i podłogę wyłożono płytami łupka, od których ciągnął przykry ziąb. Dwa i pół metra wyżej jaśniał otwór wejściowy, przyciśnięty kratą z solidnych bali. Nie była zbyt wysoko. Adams zebrał się z ziemi.
– Strażnik! Do mnie! – zawołał.
– Ty cholerna, czarna poczwaro! – wrzasnął legionista. – Siedź mi tu zaraz cicho!
– Krawca nie poznajesz?
Strażnik zaciął batem przez kraty, koniec rzemienia sięgnął ramienia Adamsa, ale bezboleśnie dzięki kolczudze.
– Przełażą przez Linię. Jeszcze ich tutaj nie widzieli!
Nowy raz bata.
– Siadaj, cholero! Każę sobie zrobić sandały z twojej skóry, paskudo! Busiercu, wypierdziołku!
– My jesteśmy Krawiec i Pachom.
– Milcz! Nie wymieniaj imion bohaterów! Samaś ich pewnie pożarła, stworo! Ale mistrz katrup wywlecze z ciebie wszystkie wieści! Poczekaj, tylko wróci ze zwiadu.
– Daj spokój, Engilu – mruknął dowódca. – Szkoda wysiłku. Nie zdzieraj gardła.
Jednakże wołania Adamsa odniosły skutek: po godzinie do lochu spuszczono drabinę i pretorianie wyprowadzili ich na górę. Przeniesiono ich do małego pomieszczenia bez okien. Światło wpadało jedynie przez świetliki pod sufitem i przez szpary w solidnych drzwiach z grubych desek.
– Komuś były bardzo nie w smak twoje okrzyki.
– Pozostaje tylko zgadnąć, kto miał ich nie usłyszeć.
W ciasnym pokoiku nie było cieplej niż w lochu. Adamsa trochę niepokoiło, że światło jest tak intensywne, potem zainteresował się dobrze widocznymi rzemieniami pętającymi ramiona decymusa.
– Pazur powinien przeciąć te rzemienie – powiedział. – Musimy tylko ciąć je sobie nawzajem.
Sykenu pokręcił przecząco głową.
– To zły pomysł. Związali nas spece. Purpurowi to najlepsi żołnierze. Zaraz zauważą, że z więzami jest coś nie tak. Mam lepszy pomysł.
– Pasków nie da się rozluźnić bez przecinania – nalegał Adams. – Namoczyli je, teraz się skurczyły; ramiona mi już drętwieją.
– Nie będziemy rozluźniać pasków ani zdejmować więzów.
– To jest ten pomysł? Będziesz ich przekonywał czy co?
– Właściwie tak. Ale do tego muszę mieć wolne ręce.
– No właśnie.
– Więzów nie wolno ruszyć ani tobie, ani mnie. Nietknięte więzy uśpią ich czujność. Z resztą sobie poradzę.
Adams zmilczał. Skrzywił się z niechęcią. Zmęczyło go kluczenie Sykenu.
– Zwyczajnie. Związali mnie jak człowieka, nie jak busierca - wyjaśnił dowódca. – To cienkie paski.
„Ramiona straciły sprawność. Nie utrzymam w nich miecza. Kiedy zaczną obumierać?”, pomyślał. Nie pamiętał reguł rządzących tkanką, do której odcięto dopływ krwi. „Może trochę tam dopływa…?”
Na dodatek dręczyło pragnienie. Zdążyli zapomnieć to uczucie. W areszcie dzbana nie było, zresztą i tak trudno byłoby spętanemu nie wylać jego zawartości.
– Czujesz dalej słodkawy zapach ludzi? – spytał Adams.
– Bardzo wyraźnie. Potrafię ich po nim rozróżniać. Szkoda, że nie rozumiem, co oznaczają te różnice w zapachach.
– Ja przestałem ich czuć.
– Może ci krew zaschła w nosie po tym upadku?
– Już wcześniej nie czułem. Ale nosa nie rozbiłem, rozciąłem ciemię.
Sykenu, nabierając powietrze w płuca, kilkakrotnie napiął mięśnie. Czuł, jak rzemyki delikatnie ustępują. Nie chciał ich zerwać przedwcześnie.
– W zasadzie nie jestem związany – powiedział wreszcie do Adamsa i przestał ćwiczyć. – To, co widać, to tylko pozór rzeczywistości… – Uśmiechnął się.
Adams siedział w kącie, oparty o ścianę. Przypatrywał się ćwiczeniom decymusa. W przeciwieństwie do Sykenu, nie spodziewał się niczego dobrego po najbliższych godzinach. Brutalne aresztowanie i determinacja pretorian oznaczały, że wyrok został wydany, zanim ich ujęto.
– Dlaczego nikt z nami nie rozmawia? – rzucił do Sykenu. – Siedzimy już parę godzin w zamknięciu.
– Siedzimy tu już drugi dzień. Najpierw straciłeś przytomność, a gdy się ocknąłeś, zaraz usnąłeś. Sen cię leczył. Zbudziłem cię dopiero rankiem.
– Drugi dzień… Właśnie, tak jasno tutaj mimo marnych świetlików. Musiałem długo krwawić.
– Niekoniecznie. Nie dało się obudzić cię delikatnie. Szarpnąłeś się, odnawiając ranę.
– Na co oni czekają? – Adams wrócił do starego tematu. – Powinni wysłuchać naszych relacji.
– Może wiedzą, co mamy do powiedzenia.
– Niby skąd?
– Podejrzewam, że nasz zwiad mógł nie być pierwszy…
– W takim razie, po co w ogóle był?
– Żeby się łatwo pozbyć kilku niewygodnych ludzi. Nas obu na ten przykład.
– Jednak wróciliśmy stamtąd. Nie można bezkarnie zabić simpla, a co dopiero decymusa z Linii. Z pewnością nie wszyscy poprą taką decyzję.
– Możesz się mylić. Ja byłem nielubiany. Za szybko zostałem decymusem.
Dopiero kiedy przez świetliki wpadało już miękkie światło zachodzącego słońca, wyprowadzono ich z celi. Korpuśny Croyn prowadził, dwaj pretorianie trzymali ich za ramiona. Adams przez chwilę rozważał, czy nie warto by znowu zacząć wykrzykiwać swoje imię, ale zrezygnował.
Zaprowadzono ich wprost do Drubbaala. Oprócz sotnika w pretorium zgromadzili się decymusi, Hjalmir oraz korpus pretorii, który ich przyprowadził. Dziwiła jedynie obecność Chettiego. Można było domyślić się, że teraz on dowodził oddziałem Pachoma. Więźniowie stanęli na środku sali, pod bacznym okiem pretorian. Drubbaal leniwie sączył wino. Inni dowódcy stali w milczeniu, przypatrując się więźniom. Hjalmir spod zmarszczonych brwi lustrował Adamsa.
– Decymus Pachom melduje powrót ze zwiadu – Sykenu natychmiast przejął inicjatywę. – Obecnych dwóch. Pozostali polegli.
Obaj wyprężyli się służbowo, na ile tylko pozwalały skrępowane ramiona. Trochę teatru nie mogło zaszkodzić.
Drubbaal spoglądał na nich ironicznie; potem wymienił z decymusami spojrzenia. Było jasne, że przed wprowadzeniem więźniów odbyła się narada i podjęto jakieś decyzje. Odgadnąć je było niepodobieństwem. Adams wpatrywał się w twarz Hjalmira, licząc na jakiś znak, jednak oblicze chirurga pozostawało nieruchome.
– Nauczyły się długich słów – mruknął Drubbaal. Sykenu zmilczał kąśliwostkę.
– Dlaczego przeszliście przez Linię? To przecież Strona Ludzi – powiedział Drubbaal. – Tutaj grozi wam śmierć.
– Wracamy ze zwiadu, sotniku. Chcę złożyć rutynowy raport z wykonania zadania – powiedział Sykenu.
– Czy spotkaliście po waszej stronie ludzi przebranych za gabery? - nie ustawał Drubbaal.
Adams zauważył, że sotnik ma poszarzałą, zmęczoną twarz, jakby nie przespał parę nocy. „Co się tutaj działo, kiedy ganialiśmy po płaskowyżu?”, pomyślał. „Jakie zmiany zaszły? Dlaczego decymusi milczą?”
– Reszta naszych poległa – powiedział Sykenu. – Tylko my dwaj powróciliśmy. Zadanie zostało wykonane. Wiemy, dokąd prowadzi płaskowyż. Wiemy, dokąd wędrują Golcy. Wiemy też, że skarbów tam nie ma.
Wyjaśnienia Sykenu odniosły jednak jakiś skutek. Zbyt wiele wiedział o celach zwiadu. Drubbaal zwrócił się do Hjalmira:
– Czy zwiadowcy przebrali się w skóry busierców?
Chirurg spojrzał na więźniów zatroskanym spojrzeniem.
– Wszyscy założyli skóry gaber. Jedynie sirnpel Barber miał przebranie zszyte z kawałków różnych skór – powiedział.
Adams uświadomił sobie, że obaj nie zdołają udowodnić swojego człowieczeństwa: Sykenu w ogóle nie ściągnie tej skóry, jemu samemu pozostaną placki przyrośniętego futra.
– Kto sporządził notatki dokumentujące przebranie i wyposażenie zwiadowców?
– Ja sam sporządziłem. – Hjalmir zwiesił głowę, jakby wydawał wyrok śmierci na Adamsa i Pachoma.
Drubbaal rozejrzał się po oficerach.
– Czy tak mogą wyglądać skóry gaber? - znów zwrócił się do Hjalmira, wskazując głową na skrępowanych.
– Jest to mało prawdopodobne – odpowiedział chirurg. – Z reguły mają wydatne, owłosione cyce, odróżniające je od samców. Skóry wykorzystane przez zwiad też takie były. Nie są mi znane egzemplarze dorosłych samic pozbawione tej ozdoby. Tylko młode Czarne, losze, jeszcze cyców nie mają. Jednak… – głos Hjalmira zawahał się -…nie są mi też znane tak niewielkie skóry dorosłych busierców.
Reutel z Quirinu wymienili szybkie spojrzenia.
Coś się działo między dowódcami. Decymusi milczeli, jednak ich spojrzenia były wymowne. Czy decyzję podjęto po zażartych kłótniach? Czy po długich wahaniach? Kto z nich uwierzył w słowa Sykenu?
Pretorianie stale mierzyli z kusz w aresztantów. Użycie obrzynów w małej sali było wykluczone. Nawet ładowanych kulami.
„A może Drubbaal ma rację?”, myślał Adams. „Może już nie jesteśmy ludźmi? Może zrobiły się z nas spotworniałe hybrydy?
Może zasługujemy tylko na śmierć?” Skoro on sam nie był wolny od tych wątpliwości, łatwo mógł sobie wyobrazić, co myśleli oficerowie. „Z drugiej strony: skąd oni wiedzą, że nie możemy zdjąć przebrań? Hjalmir nas nie badał. Może mają protokoły wcześniejszych zwiadów?”
– Czy spotyka się egzemplarze młodzieńcze busierców? - rzucił Drubbaal, przechadzając się. Wyglądało, że powtarza wywód z poprzedniej narady. Czy on sam się wahał?
– Obserwowano przemianę Stwora Ciemności w Czarnego, jednak nie schwytano wylęgłego osobnika. Nikt go nie zmierzył, nikt też nie określił jego płci. Ja sam takiej przemiany nigdy nie widziałem. Nie jest niemożliwe, że młode busierce są wielkości gaber, To przypuszczenie?
– Tak, to tylko przypuszczenie.
– Takie przypuszczenia nie wystarczą do zmiany naszej decyzji – powiedział Drubbaal do oficerów.
Nagle Sykenu nabrał głęboko w piersi powietrza. Jednym skurczem potężnych mięśni rozerwał krępujące go rzemienie.
– Engilu! Padnij! – wrzasnął, odbił się od podłogi i jednym susem skoczył do gardła Drubbaala.
Adams posłusznie wykonał rozkaz swojego dowódcy, waląc gnatami o wyszorowane, białe deski.
Sykenu energicznym szarpnięciem przyciągnął do siebie dowódcę, obrócił twarzą do strażników, jednocześnie kryjąc się za nim przy ścianie. W tej samej chwili w serce Drubbaala wbiły się dwa celne bełty z kusz pretorian, a głęboko w oczodół zagłębił sztylet rzucony błyskawicznym ruchem przez korpuśnego Croyna. To było ponad ludzką miarę. Tylko dzięki nieprawdopodobnej szybkości ruchów Sykenu, która zmyliła wyćwiczonych żołnierzy, wszystkie te pociski nie uwięzły w jego ciele.
Obaj pretorianie, ignorując leżącego Adamsa, sprawnie napięli cięciwy. Kilka sekund później mierzyli w Sykenu kryjącego się za trupem.
– Poddaj się, decymusie - powiedział spokojnie Reutel. – Jednym rozkazem ściągnę tu drugi korpus. Tamci użyją obrzynów.
– Widziałeś moją siłę i szybkość – odpowiedział Sykenu. – Zanim nadejdą następni twoi żołnierze, zdążę zabić tych tutaj, a was wszystkich wziąć do niewoli.
„Oczywiście blefuje, ryzykant”, pomyślał Adams.
– Musisz odpowiedzieć za zamordowanie Drubbaala. To nie pretorianie go zabili, lecz ty.
– Nie jestem przekonany – odezwał się stary Quirinu. Reutel uniósł brwi.
– Pretorianie wykonali rozkaz – powiedział. Tu nie ma wątpliwości – stary mówił z wysiłkiem, oczy mu błyszczały. – Jest zgoda wszystkich. Ja chcę wrócić do naszej dyskusji. Pamiętasz moje zdanie. Decyzja Drubbaala była błędna, teraz dodam, że była jego osobistą zemstą na Krawcu. Pachoma też chciał się pozbyć. Dla nikogo z nas nie jest tajemnicą, że po ostatnich klęskach sotnik zdałby dowództwo. Na emeryturę przydałoby się mu wtedy dobre gospodarstwo w Krum. Na przykład to zarekwirowane od zdrajcy Hrabbana, którego syn przeszedł na stronę Czarnych.
– Rozważ to, decymusie, zanim ściągniesz tu swoich strzelców, którzy zmienią Pachoma w krwawą miazgę – włączył się ciemnoskóry Hugge.
– Przecież ty mocno popierałeś Drubbaala…!
Hugge przetarł spocone czoło. Błysnął białkami oczu.
– To prawda. Popierałem, zanim ujrzałem zwiadowców – powiedział. – Żaden Czarny nie potrafiłby mówić tak składnie. – Wskazał palcem na Sykenu i Adamsa: – To są nasi ludzie. Nie mam wątpliwości.
– Nawet jeśli przemienili się w Czarne?
„Skąd on to wie?”, Adams się skrzywił.
– Stare zapisy mogły być niedokładne. Tamte zwiady mogły odbywać się w innych warunkach.
Reutel spojrzał po oficerach. Coś w myślach ważył, czegoś się obawiał.
– Dobrze – powiedział wreszcie. – Wyjdź zza osłony, decymusie. Stań przed nami i złóż raport.
– Wcześniej twoi pretorianie złożą przede mną swoje kusze. Chciałbym też, żeby tam położono sztylety.
– Masz moje słowo. – Reutel pokręcił głową. Sykenu złożył na ziemi zwłoki Drubbaala.
– Rozwiążcie Krawca – powiedział.
W chwilę potem Adams rozcierał nieznośnie mrowiące ramiona. Nie mógł ściągnąć hełmu, bo czucie w palcach jeszcze nie wróciło. Poprosił o kubek destylatu. Siedział na podłodze, co chwilę skręcając się z bólu. Czucie wracało powoli, coraz bliżej bezwładnych palców.
Sykenu zrelacjonował przebieg zwiadu. Nie pomijał szczegółów. Jego doświadczenia nie różniły się wiele od obserwacji Adamsa. Historia żołnierza, który spłonął wierny swojemu dowódcy, wstrząsnęła oficerami. Nawet twardy Reutel rzucił okiem na strażników, obojętnie dzierżących naładowane kusze.
– Jak się zwał tamten żołnierz? – spytał.
– Wentzel, simpel z korpusu Bethmanna. Reutel pokiwał głową. Słuchał dalej.
Jedyną rzeczą opuszczoną w relacji Sykenu była Złota Gabera. Poza tym opisał nawet swoją transformację. Nie było sensu kłamać. Zresztą nie zrobiło to na nich wielkiego wrażenia. Oficerowie już wcześniej wiedzieli o zmianach zachodzących w zwiadowcach przebywających głęboko po Stronie Trupa.
Potem przesłuchano Adamsa. Hjalmir pilnie notował. Wypytywał ze szczególnym zainteresowaniem o Grietę. Nie wierzył, by ktoś mógł wchodzić w płomienie i stamtąd bezkarnie wracać. Na dodatek, żeby temu komuś wolno było chodzić wśród Golców w odzieży. W swojej relacji również Adams zataił spotkanie Złotej Gabery.
– Usiądź, decymusie - powiedział wreszcie Reutel. – Dokonałeś rzeczy niebywałej. Nikt jeszcze nie powrócił spoza Płomienistych Wrót. Nikczemnością byłoby ukarać twoje bohaterstwo.
Do ręki Sykenu trafił puchar z winem. Adams też usiadł na ławie. Hełm położył obok.
– Trzeba wybrać sotnika - powiedział Quirinu. Zapanowało krótkie milczenie.
– Powinien nim zostać Reutel – przerwał je Hugge. – Jest tu najlepszym dowódcą. – Rozejrzał się po oficerach. – Myślę, że nie obraziłem tym nikogo.
Pierwszeństwo należało do Izabbaala, dowódcy garnizonu w Krum, jednak było tradycją, że sotnikiem zostawał decymus pretorii. Tak stało się przecież w przypadku Drubbaala. Jednakże nie było wątpliwości, że Hugge miał na myśli ich seniora.
– Reutel jest najlepszym dowódcą – powiedział Quirinu. – Ja jestem zbyt chory.
Oficerowie spojrzeli teraz na prefektusa. Ten odpowiedział poważnym spojrzeniem.
– Odmawiam przyjęcia dowództwa – powiedział. Ruchem ręki uciszył szum na sali. – To jest przemyślana decyzja. Wyszkoliłem się w taktyce działań zbrojnych, to prawda. Jednak do dowodzenia legionem potrzeba stratega wiedzącego więcej od innych. Drubbaal był takim dowódcą.
Izabbaal taki nie jest – rzucił Hugge.
Oczywiście. Obermacajbaba ani razu nie był na Linii. Oddziały liniowe i garnizon strzegący zaplecza darzyły się nie skrywaną niechęcią. Na żołnierzy garnizonu mówiono pogardliwie macajbaby, oni z kolei nazywali liniowych szczury.
– Jest jednak kandydat – powiedział Reutel, a Quirinu uśmiechnął się nieznacznie. – To młody Pachom. Wie więcej niż każdy z oficerów. Jest bohaterem, który już wielokrotnie wcześniej udowodnił swoje umiejętności taktyczne. Poza tym ma do pomocy nas, którzy wesprą go swym doświadczeniem. – Prefektus rozejrzał się po dowódcach.
Zapanowało milczenie, zgromadzeni ważyli ryzyko tej decyzji. A jeśli Pachom przemienił się całkowicie w Czarnego? A jeśli nawet częściowo przemieniony okaże się zdrajcą? Nikt jednak nie wypowiedział tych wątpliwości na głos.
– Przyjmij tę godność, Pachomie! – powiedział senior Quirinu. – Bądź mądrym dowódcą!
Pachom powstał.
– Tak – powiedział chrapliwym głosem. Pod ciężkimi powiekami czarnej bestii zakręciły się łzy.
Adams pierwszy uścisnął mu prawicę.
Adams, oswobodzony z groźnego przebrania, zanurzył się w gorącej kąpieli. Tyle wody kosztowało go dwa sycele, ale nie żałował: czuł, jak schodzą warstwy zaschłego potu, jak otwierają się pory skóry. Bolały strupy zrywane z zakażonych otarć.
Gdy tylko nasiąkły wodą, Adams obciął długie szpony. Narastały na palcach grubą warstwą, która ustępowała dopiero pod mocnym naciskiem ostrego noża. Ściął je najkrócej, jak potrafił; jednak pozostały po nich przyrośnięte, grube klocki.
Place futra równo przyrosły do ciała. Granicy owłosienia nie dało się podważyć palcem. Ani sucha, ani namoczona, nie odróżniała się fakturą od reszty skóry Adamsa. Nieustannie czuł pod nią słabe mrowienie. Cholerstwo mościło sobie wygodniejsze miejsce w jego ciele…
Spróbował wytargać parę włosów. Bolało, ale jakby słabiej niż zwykle. Wyrwał więc jeszcze kilka innych i jeszcze kilka, i znowu. Powstrzymał go ból. Obok wanny leżał kłębek wyrwanej sierści. Skóra zaczerwieniła się.
Starannie obejrzał resztę ciała. Oprócz licznych otarć żadnych zmian spotwornieniowych nie było. Zawinął bandażem wszystkie miejsca porosłe sierścią. Później zgoli czarną szczecinę.
Następnego dnia przed południem został wezwany przez sotnika. Sykenu przyjrzał się jego zawiniętym przedramionom.
– Wyglądasz w tym przebraniu zupełnie normalnie – zauważył. – Całkiem, jakby cię płomienie nie liznęły.
Adams zrobił niewyraźną minę.
– Nalej sobie sam. – Sykenu wskazał na dzbanek. – Od jutra moim adiutantem będzie Croyn.
– Wybrałeś na swoich pretorian ludzi, którzy godzinę wcześniej chcieli cię zabić. Croyn rzucił ci w głowę sztyletem.
– Pretorianie nie przysięgali zemsty – skarcił go Sykenu. – Ślubowali wierność żywemu sotnikowi. Potrzebuję wiernych żołnierzy, nie zdrajców.
– Niewiele zostało z decymy pretorii. Drubbaal wytracił ich, używając do służby liniowej.
– Prawie dwa korpusy. Dołączę do nich Nehanu, Humruga i Caliela. To niezły oddział.
– Bo widzieli cię z bliska?
– Właśnie. Widzieli, nie przestraszyli się, a wzięli za swego.
Adams popijał niezłe wino. Już prawie odespał niedole więzienia. Wypoczywające mięśnie przyjemnie mrowiły. Niestety, mrowiła również skóra pod bandażami.
– Powiedz, skąd wiedziałeś, jak oficerowie zareagują? Myśląc racjonalnie, twój atak na Drubbaala był szaleństwem.
– Przecież jestem w dużej części Czarnym, no nie…? – Sykenu skrzywił pysk w uśmiechu. Futro oblekające czaszkę gabery przybierało ludzkie grymasy. Przetarł oblicze włochatą łapą, zakończoną pazurami ostrymi jak sztylety. Czaszka stanowiła już jedność z jego głową.
– Stałeś się jasnowidzem? Czytasz w cudzych myślach?
– Niestety, nic z tych rzeczy. Chociaż wtedy łatwiej by się dowodziło.
Sykenu leniwie sączył wino. Namyślał się, jakby szukał odpowiednich słów.
– Ja po prostu wiedziałem, że ci ludzie nie chcą mnie zabić – powiedział. – Że są do mnie życzliwie nastawieni, tylko związani podległością służbową. Po prostu to wiedziałem.
– Ale jak to odkryłeś?
– To trudno wyjaśnić. Ich gesty, zapach, barwa głosu… Dla mnie było oczywiste, że właśnie tak myślą. Wiedziałem też, że nie zaatakują. Jedynie Chetti lękał się, inni się mnie nie obawiali.
– Nie odezwał się ani razu.
– Właśnie. Ale wytłumaczyłem sobie jego strach obawą przed moją zemstą. Przejął moją decymę. Jedynie on mógłby zaatakować w obronie Drubbaala. Ale uczyniłby to bez przekonania.
– A jednak to, co zrobiłeś, wyglądało na spektakularne samobójstwo.
– Ani trochę. Wiedziałem, że jestem szybszy niż kusznicy. Adams uśmiechnął się znad pucharu.
– Trudno w to uwierzyć – powiedział.
– Nadal mam wyostrzone zmysły, Engilu. Jeszcze teraz czuję tu zapach krwi Drubbaala.
Adams wzdrygnął się, on sam nie był w stanie wyczuć niczego.
– Nie przeszkadza mi to. – Sykenu wzruszył ramionami. – Po prostu niedokładnie zmyto podłogę.
Adams spojrzał na niego zdziwiony.
– Nie czuję żalu ani nienawiści. Ja tylko walczyłem o życie – wyjaśnił Sykenu. – O twoje też.
– Zaskoczyłeś mnie swoją… – ugryzł się w język, chcąc powiedzieć „nieludzką” -…niewiarygodną sprawnością. Muszę się przyzwyczaić.
– Tak, tak, Krawiec. Nadal jestem szybki i silny – powiedział Sykenu. – Zamierzam to wykorzystać.
Drubbaala pochowano cichcem, pod osłoną nocy. Ciało zaszyte w prześcieradło pretorianie wynieśli na zachód, wysoko na grzbiet, na mylną płaśń, daleko poza miejscem zwyczajowego pochówku poległych żołnierzy. W ustronnym zakątku opuścili je do szczeliny między wantami i starannie obłożyli kamieniami. Nad mogiłą nie wzniesiono zwyczajowego kopca z kamieni. Ponieważ noc była wyjątkowo ciemna, potem nie byli w stanie wskazać miejsca pochówku sotnika. Doszli bowiem wtedy aż do mylnej płaśni, gdzie grań spłaszcza się i rozszerza w rumowisko luźnych want.
Rozsierdzony Sykenu twierdził, że mogli w ciemności zajść na Stronę Trupa. Uwaga ta, rzucona na wieczornej naradzie, zmroziła decymusów. Drubbaal, mimo swych wad, był wybitnym dowódcą i skazywanie go na Wiatr Noży było rzeczą niegodną.
Nieoczekiwanie mało mówiono o śmierci Drubbaala. Od wysłania zwiadu ku Płomienistym Wrotom szczęście jakby odwróciło się od niego, ponosił ciężkie straty. Większość wypraw kończyła się sromotną ucieczką w bramy fortu. Jeszcze zanim nadeszła grupa Czarnych prawdopodobnie ścigająca Adamsa i Sykenu, bestie zhardziały – nie wahały się gonić legionistów aż pod mury. Jakby nauczyły się zgadywać, kiedy zwiadowi kończy się zapas naboi i bełtów do kusz. Wtedy bowiem atakowały nieustępliwie po Stronie Ludzi. Mając przewagę liczebną, nie bały się pałaszy i włóczni.
Aby skompensować straty w korpusach liniowych, Drubbaal przesunął pretorianów do służby na Linii, jednak w utarczkach z przeciwnikiem stracił dwa ich korpusy, które uzupełnił jednym, pośpiesznie skleconym. Nowy korpus nie zdążył jeszcze się zgrać, a już sotnik posłał ich na Linię.
Pamiętano ostatni, najgorszy okres Drubbaala. Mówiono, że Drubbaal ma dosyć walki i pragnie osiąść w Krum, poślubiając swoją piękną narzeczoną. Choruje przy tym z zazdrości i chce koniecznie zabić Krawca; dlatego celowo wysyła dalekie zwiady. Myśl o zemście tak go opętała, że przestał dbać o życie żołnierzy i niepotrzebnie ich gubi.
Może dlatego bez żalu pożegnano legendarnego bohatera walk i nie roztrząsano drobiazgowo przyczyn jego śmierci. Wśród żołnierzy na ogół powtarzano, że to decymusi zamordowali Drubbaala, by przerwać bezmyślną rzeź. Inni twierdzili, że Młody w czasie zwiadu dotarł do kwatery Czarnych za Płomienistymi Wrotami i dowiedział się tam, że Drubbaal zdradził i przeszedł na stronę bestii. Po powrocie Młody przekazał ten meldunek oficerom, którzy skazali zdrajcę na śmierć i wyrok na nim wykonali w jego własnej kwaterze. Obie wersje nie budziły zamętu wśród żołnierzy.
Większe zainteresowanie wzbudzała osoba nowego sotnika. Jego wygląd, wprawdzie potworny, jednak wystarczająco różnił się od Czarnych, aby nadal mówiono na dowódcę „Młody”. Raczej mu współczuto, a transformacja, której uległ, budziła lęk lub przerażenie. Hjalmir jednak wyczytał już wcześniej w archiwach Krum, a teraz to szeroko rozpowiedziano, że taka przemiana jest czymś normalnym u wracających z dalekich zwiadów. Dawniej, póki takich zwiadów nie zaprzestano, zmienionych żołnierzy nazywano Spalone Szczury, a samą przemianę Ukąszeniem Ogni albo Ukąszeniem Płomienistych Wrót. Zdarzało się, że Spalone Szczury stanowiły dziesięć procent stanu osobowego na Linii. Legioniści zaczęli zabobonnie obawiać się przechodzenia na Stronę Trupa, chociaż przemianą w dziwaczną istotę groziły tylko dalekie zwiady.
Tymczasem sytuacja na froncie zmieniła się radykalnie. Sykenu bez wytchnienia prowadził zwiad za zwiadem, wyprawę za wyprawą. Wiódł z sobą zaledwie po jednym, rzadziej dwa korpusy. Resztę żołnierzy trzymał jako odwód w forcie, na który przyjęła się nazwa: „Wentzel” – na pamiątkę żołnierza, który poszedł w ogień za swoim dowódcą.
Zaprzestano zwiadów prowadzonych przez dziesiętników. Jednak nikt nie narzekał, ponieważ Sykenu wprowadził rotację oddziałów liniowych. Rzadko zdarzała się wyprawa, z której sotnik wracał z pustymi rękami. Golców zgarniał osobiście, własnoręcznie wyciągając z grupy wybrane osoby. Widząc to, inne Czarne nie protestowały. Reszta oddziału zwykle czekała na przełęczy. Dowódca szczodrze dzielił się brańcami z innymi żołnierzami.
Hjalmir twierdził; że taka praktyka zdemoralizuje żołnierzy. Wtórował mu Reutel, narzekający na spadek karności wśród pretorian. Ale póki zdobyczy było pod dostatkiem, a każdy simpel miał przynajmniej jedną, a zwykle więcej zdobycznych skór, nikt inny nie przejmował się konsekwencjami taktyki Sykenu.
Od dawna nie zabito tylu Czarnych, a nikt nie pamiętał, żeby tak nachalnie i bezmyślnie pchały się na Stronę Ludzi. Wraz z nimi przechodziły ruchliwe i dożarte Stwory Ciemności. Na pewien czas stały się one prawdziwym utrapieniem legionistów. Okazało się jednak, że wściekle agresywne Stwory Ciemności da się łatwo ustrzelić z kuszy. Ich skóry, wprawdzie mniejsze, zwykle były trwalsze niż skóry dorosłych. Rozkładały się wolniej, przez co łatwiej je było wyprawić. Ceniono je dla delikatnego, jedwabistego futra.
Sykenu brańców przekazywał oddziałowi. Rzadko zostawiał dla siebie jednego lub dwóch – z reguły posyłał ich ojcu. Wiedział, co robi, kupując sobie żołnierzy. Legioniści w każdej chwili mogli przestać akceptować takiego dowódcę, który nie potrafi ściągnąć z siebie czarnej skóry. Póki odnosi sukcesy, wszystko jest dobrze; gdy nadejdą klęski, sytuacja odwróci się natychmiast. Na razie nie szemrali, a bajecznie przetworzona historia zamordowania Drubbaala budziła małe zainteresowanie.
Zwykle Czarne brały Sykenu za swego. Gabery same przychodziły łasić się i tulić. Najpierw wydawało mu się to perwersyjne, potem przyzwyczaił się i polubił takie zaloty. Sam zaczął uganiać się za co zgrabniejszymi Czarnymi. Podszczypywał je i obłapiał. Mówił Adamsowi, że niezwykle bawi go to zajęcie, a szczególnie ucieszne piski gaber. Podobno nauczył się bezbłędnie rozpoznawać, w której kiełkuje szczeniak, a która staje się „mokra” po jego zaczepkach. Unikał tych „zasianych”. Używał swoich własnych określeń do opisywania Czarnych. Uważał, że dzięki ludzkiej ogładzie bardziej podoba się gaberom, mimo że nie dorównuje wyglądem ani siłą żadnemu busiercowi. Wiele opowiadał swoim zaufanym, do których oprócz Adamsa zaliczał chirurga, Reutela i starego Quirinu. Hjalmir starannie notował te opowieści.
Dziwaczne afekty do gaber nie przeszkadzały mu prowadzić bezlitosnej eksterminacji tych stworów. Wkrótce sława wojenna Młodego przyćmiła dawne wyczyny Drubbaala. Tym bardziej że straty były niewielkie: tylko dwóch lekko poturbowanych żołnierzy.
Zdarzało się, że Czarne próbowały powstrzymywać uprowadzanie Golców. Robiły to bez przekonania, zwiedzione wyglądem sotnika. Na ogół tłumaczyły mu, że pomylił drogę. Sykenu ściągał je przez Linię na stronę Krum. Tu on sam lub jego oddział rozprawiał się z nimi bez litości. Sotnik zalecał brać ze sobą dużo broni. Lubował się w niezwykle kosztownej, ale skutecznej broni palnej. Przynajmniej na co trzeci zwiad zabierano samopały. Korpuśny miał przygotowane aż po cztery naboje na akcję, simple po dwa.
O ile z gaberami rozprawiano się jedną celną kulą, to do busierców Sykenu zalecał strzelać siekańcami albo grubym śrutem. Miał w tym sporo racji: Pojedyncze kule zwykle nie powalały busierców, które nawet celnie trafione i zranione, potrafiły rozszarpać niefortunnego strzelca. Znajdowały go, idąc po zapachu spalonego prochu. Nawet trafienie w czaszkę mogło okazać się nieskuteczne, jeśli nie poszło z boku w skroń. Na ogół kula z obrzyna nie przebijała grubych kości czaszki, a często grzęzła już w rogowej skorupie na czole samca. Rzadko zdarzał się okaz, który właśnie zrzucił rogi.
Natomiast siekańce wywalały w busiercu dziurę wielkości głowy mężczyzny; wtedy stwór gubił wnętrzności i wykrwawiał się, zanim dopadł strzelającego.
Nawet bełty odnosiły lepszy skutek niż pojedyncza kula: wprawdzie trzeba było pięciu do siedmiu trafień, aby powalić samca, ale głęboko wbite ostrze było bardzo bolesne, każdy ruch ofiary wywoływał dodatkowe zranienie, odwracając jego uwagę. Nadto strzał z kuszy nie zdradzał ukrycia legionisty.
Adams odkrył, że petrynał przerobiono na broń lontową, dobudowując dodatkowy kurek. Oba kurki działały sprawnie, chociaż sprężyna hubczastego, wzięta pewnie od jakiegoś innego zamka skałkowego, była zbyt twarda.
Zagadnięty o skałkówki, Hjalmir odpowiedział:
– Przestaliśmy używać takiej broni, bo jak przyjdzie na nią czas, to skałkówka nie odpali.
Adams zrobił tak zdumioną minę, że Hjalmir wzruszył ramionami.
– Nie potrafię tego wyjaśnić, ale czasem i przez miesiąc każda z nich milczy. Iskry krzemień nie skrzesze, a nawet jeśli, to skra poleci gdzieś, omijając podsypkę. A lontem zawsze odpalisz.
Petrynał okazał się tyleż piękny, co niepraktyczny. Wprawdzie dzięki krótkiej lufie można go było nosić w olstrze, jednak dziwaczny kształt kolby utrudniał celowanie. Adams załadował broń jednym z trzech posiadanych nabojów, zmierzył z ręki i ściągnął spust. Rozległ się huk, a kula zarykoszetowała po głazach. Chirurgowi powiedział, że odpalił przyciskowym, jednak odwiódł kurek skałkówki. Jeszcze dźwięczały w uszach uwagi Sykenu na temat wywyższania się niewolnika legionowego.
Hełm wymagał poważnych przeróbek. Sporo masy kostnej narosło w czasie zwiadu i trudno było to usunąć w całości. Adams odciął fragment kości potylicznej. Teraz, gdy założył hełm, zęby górnej szczęki sięgały równo z linią jego czoła. Po oddzieleniu żuchwa zasłoniła mu twarz poniżej nosa. Wyglądało to tak, jakby wyłaniała się ona z paszczy Czarnego. Hełm zrobił się bardzo malowniczy, ale odsłaniał oczy i nos. Niestety, nie dało się tego rozwiązać inaczej.
Adamsowi przydzielono wbudowaną w wewnętrzną linię muru ciemną salkę, pozbawioną okien i zamykanych drzwi. Niby w środku fortowego rozgardiaszu, lecz była wyniesiona o dwa metry nad poziom bruku, co wystarczająco izolowało od otoczenia. Nie przeszkadzało drżenie sufitu od tupotu wartowników na blankach. Otwór drzwiowy Adams zasłonił paroma starymi skórami, kupionymi za bezcen, i już miał własny pokój, pierwszy od niepamiętnych czasów.
Jeszcze w nocnym mroku wyrwało go ze snu szturchanie. Pochylał się nad nim Humrug.
– Krawiec! – syknął pretorianin. Adams otworzył oko.
– Ja się nadaję do wypadków, nie do chorób – burknął. – Nie przychodźcie z tym do mnie. Obudźcie Hjalmira.
– Bierz sprzęt – rzucił Humrug. – Idziesz na zwiad.
– Ja? Przecież jestem chory.
– Tak zadecydował Młody.
Adams westchnął i naciągnął obrośniętą futrem kolczugę. Głowę skrył w czaszce Gaberci – nowa wyściółka hełmu przyjemnie szorstko opierała się o czoło – i przypasał graniasty sztylet po Krippelu.
Sotnik i reszta korpusu Nehanu zebrali się przy bramie.
– Chodźmy już, słońce zaraz wzejdzie – rzucił Sykenu. Obecnie zwiady zawsze wychodziły przed świtem, a wracały przed południem. Bardzo rzadko kończyły się później. Sykenu uważał, że im później, tym groźba napotkania Wiatru Noży jest większa.
Wartownik uchylił dla nich wrota Wentzla. Ruszyli miarowym, niezbyt szybkim marszem. Powietrze było rześkie. Każdy wydech zamieniał się w mgiełkę.
Adams zdziwił się, że nie idą na Mroczną Przełęcz.
– Na Mogiłę Drubbaala – rzucił przez ramię prowadzący Nehanu. – Ostatnio tam się nam szczęściło.
Mogiłą Drubbaala nazwano mylną płaśń, gdzie przebieg Linii był niewiadomy. Wdawanie się tam w potyczki z Czarnymi mogło przecież już od początku być skazane na klęskę. Sykenu się tym nie przejmował.
„Chce mnie wykończyć czy co?”, pomyślał Adams. „Przecież po tamtej stronie Linii znowu zacznie się moja przemiana. Chce mieć drugiego takiego samego jak on?” Zerkał nieżyczliwie na porosłe czarnym futrem, pochylone plecy maszerującego dowódcy.
Szybko nabierali wysokości. Na grzbiecie uderzył ich chłodny wiatr. Adams przestał się pocić, wilgotna odzież schła. Włochata kolczuga grzała wystarczająco, chłód nie przenikał. Żołnierze, zawinięci w purpurowe płaszcze, drżeli z zimna. Wszyscy przycupnęli w płytkim, niezbyt długim okopie, umocnionym murkiem z luźno ułożonych płaskich kamieni.
– Tu czekacie na mnie – powiedział Sykenu. – Nehanu, każcie naładować broń. Nie strzelać bez rozkazu. Nadejdę stamtąd. Tam mierzyć. – Wskazał grupę głazów.
Nehanu spokojnie wydał komendy. Zajęczały korbki kusz. Obrzynów nie wzięli.
Sykenu spojrzał na Adamsa. Jasny wzrok zdradził dawnego Pachoma.
– Ty masz się nie ruszać zza tego murka – rozkazał. – Linia przechodzi o dziesięć metrów dalej. – Wskazał usłaną rumoszem płaśń. – Jeśli ci miły dotychczasowy wygląd, to nie wystawiaj nosa z okopu – dodał twardo.
Dowódca odwrócił się i oddalił w kierunku grzbietu. Szedł lekko pochylony do przodu. Sprawnie przebywał ruchomy piarg. Skakał z jednej wanty na drugą.
„Stale ryzykuje”, pomyślał Adams. „Dwie tonowe wanty niewielkim przesunięciem odetną stopę jak gilotyna. Przecież nie potrafi przewidzieć, w którą stronę się wahną…”
Sykenu, zamiast wybrać mniej widoczną, ale bezpieczną ścieżkę wolał się popisywać.
Adams rozsiadł się wygodnie. Nie wziął kuszy, zresztą nie potrafił z niej celnie strzelać. Zwiadowi mógł być przydatny jedynie jako felczer. Lepiej, żeby nie musiał się przydawać.
„Z większej odległości nie można go odróżnić od Czarnego”. Sotnik zniknął wśród złomów skał.
– Co teraz? – Adams spytał korpuśnego.
– Za jakąś godzinę zrobi się cieplej. – Nehanu obojętnie zerknął na pochmurne niebo.
Adams zdążył żołnierskim zwyczajem się zdrzemnąć. Odkąd stało się nieco cieplej, legioniści przysypiali na przemian.
Wreszcie na grzbiecie pośród nastyrmanych want ujrzeli dwie zbliżające się sylwetki. Jedna, wyższa, szła kaczkowatym krokiem, druga, zwyczajnie, jak człowiek.
Sykenu wiódł za rękę sporą gaberę. Czarna co krok zerkała na niego, jakby lekko opierała się prowadzącemu. Sykenu wsunął jej więc ramię pod pachę, przycisnął barkiem. Czarna mocniej przywarła do niego, przestała się opierać. Wyglądała mało efektownie: jak dwunogie zwierzę. Ani dziwacznych narośli, naśladujących wyglądem i mimiką twarze na brzuchu czy cycach, ani łba szczeniaka wystającego ze sromu. Znane, choć niezwykłe stworzenie o bardzo szerokich biodrach, paradoksalnie zginających się nogach i połyskliwej, krótkiej, czarnej sierści. Gdzie jej tam było do powabnej Złotej Gabery.
Nehanu nakazał absolutną ciszę. Pretorianie mierzyli z kusz w nadchodzącą.
„Miejmy nadzieję, że nie pomylił przebiegu Linii”, pomyślał Adams.
Dwadzieścia metrów od okopu Sykenu zatrzymał prowadzoną. Zresztą sama dalej by nie poszła. Delikatnie przejechał jej dłonią po twarzy. Czarna odwzajemniła ten ruch, jakby podsuwając się pod jego dłoń. Delikatnie sięgnął pod jej brodę i zaczął rozsuwać kudły. Czarna wysunęła podbródek. Łapczywie reagowała na pieszczoty. Stała teraz w niemym oczekiwaniu. Sykenu przejechał dłonią po kudłatym brzuchu, wreszcie wsunął ją pod długaśny włochaty cyc.
– Mhru… Mhru… – gabera zacharczała gardłowo, unosząc wysoko głowę.
Sykenu ważył w dłoni cyc Czarnej, przesuwał dłoń wzdłuż jego długości, lekko uciskając. Wreszcie sięgnął do końca. Ujął palcami brodawkę i zaczął ją delikatnie przekręcać to w jedną, to w drugą stronę. Jednocześnie lekko pchał gabere w stronę Linii.
Teraz stanął za jej plecami i sięgnął po drugiego cyca. Lekko podrzucił oba w dłoniach.
– Trudno unieść – nieoczekiwanie odezwał się głośno.
Gabera mruczała rozanielona i unosząc głowę, starała się przytulić do niego swą twarz. Komicznie przewracała oczami i łypała przekrwionymi białkami.
– Co on? – szept Adamsa był jak tchnienie wiatru.
– Ona teraz już nic nie słyszy – powiedział cicho Nehanu. – Oprócz pieszczot Pachoma nic do niej nie dociera.
– Rzygać się chce – mruknął Caliel.
Sykenu raz zarazem przesuwał dłońmi po cycach gabery, to unosząc je, to leciutko za nie ciągnąc. Z początku wykonywał wszystkie ruchy beznamiętnie, jak myśliwy wabiący zwierzynę. Później jego zachowanie się zmieniło, przestało być tylko taktyką wojownika. Jednakże nadal krok za krokiem popychał ją ku Linii.
– Sam się tym podnieca. Patrzeć, jak którą zwali.
– Trzyma ją w ramionach. Z daleka by odróżnił od baby, z bliska może pomylić – zauważył Nehanu.
– Ją wystarczy złapać za rękę, a już jej się głos zmienia – powiedział głośno Sykenu. – A ty wiele z nich łapałeś za ręce, Engilu. Pamiętasz jeszcze, jak wygodnie było wędrować w ciemności, trzymając w ręce dłoń gabery…?
Adams wzdrygnął się.
Sykenu znowu bawił się końcami cyców Czarnej.
– Ona szybko zapamiętuje się w pieszczotach. Ale im tego brakuje, ale brakuje… – powiedział Sykenu. Uwagi miały być instruktażem dla Adamsa, lecz jego głos nie brzmiał tonem zimnej, bezosobowej relacji. Wypowiedź przerywał dla nabrania oddechu.
Pomruk gabery rzeczywiście przypominał zniekształcone słowa Jeszcze, jeszcze”. Popychana przez Sykenu, przekroczyła Linię.
– Nehanu, przejmuję bezpośrednie dowództwo nad oddziałem – powiedział Sykenu.
– Tak jest – regulaminowo szepnął korpuśny.
Gabera unosiła ramiona do góry, żeby sięgnąć do kryjącego się za nią Sykenu. Chciała jakoś odwzajemnić doznawaną przyjemność. Już byli po Stronie Człowieka.
– Busierec łapie taką za rękę i zaraz bierze się do rzeczy, dlatego one tak silnie reagują na pieszczoty – Sykenu kontynuował dziwny instruktaż. Mówił, przerywając co zdanie. Nie przestawał pieścić cyców gabery i gładzić jej brzucha. Jedynie do sromu nie sięgał.
Odpowiadała mu rytmicznym mruczeniem, w kącikach jej paszczy zbierały się płatki piany.
– Engilu, czujesz jej zapach? Ona zaraz oszaleje w moich rękach! Ależ to są dziwaczne stwory – dodał dla stonowania zachwytu.
Nie przerywając swoich zabiegów, Sykenu jedną ręką delikatnie schwycił ramię gabery i przeciągnął je do tyłu. Ta i tym razem nie zaprotestowała. Trzymała rękę posłusznie za plecami.
To samo zrobił z drugim ramieniem, jednocześnie nie przestając intensywnie pieścić jej cyca.
„On ją skrępował”, zauważył ze zdumieniem Adams. „Ale to tylko cienkie rzemyki do wiązania ludzi…”
Czarna nie protestowała. Bez oporu poddawała się pieszczotom Sykenu, mrucząc i warcząc coraz głośniej. Co jakiś czas pojękiwała pod nosem albo cichutko wyła.
Kiedy sotnik nie miał już wątpliwości, że są po Stronie Człowieka, lekko rozgarnął jej kudły na szyi. Gabera ułatwiła mu to, odchylając głowę w przeciwną stronę. Kiedy wyczuł pod palcami pulsowanie tętna, sięgnął za pas po sztylet i jednym cięciem otworzył tętnicę. Czarna cicho zawyła, ale ciszej, niż można by się spodziewać. Odrzucony nóż stuknął o kamień.
Sykenu przechylił ją nieco do przodu, żeby sikająca krew nie pochlapała futra, i obiema rękami wrócił do pieszczot.
Adams zdumiony obserwował, jak słaniająca się coraz bardziej na nogach bestia nie przestaje sapać z uciechy i wyginać do tyłu, by mocniej przytulić się do Sykenu. Wreszcie jej czarne oblicze zmieniło się na ciemnopopielate, wytrzeszczone z zachwytu oczy uciekły gdzieś do tyłu, a postać bezwładnie zwisła w ramionach Sykenu.
Sotnik lekko opuścił ciało gabery na ziemię, uważając, żeby futro nie zmoczyło się w kałuży krwi.
– Odczucie rozkoszy czy tylko przyjemności jest u niej mocniejsze niż uczucie bólu – wyjaśnił Sykenu już w okopie. – Nawet wykrwawiając się, czuje słabszy ból niż przyjemność, którą sprawiają jej moje dłonie.
– W sumie, lekka śmierć – zauważył Adams.
– Właśnie. Widzisz, one nie zaznają w życiu zbyt wiele frajdy. Nawet jak pokrywa je busierec, to bije po mordzie, czasem przy tym wybije oko. Skoro tak mało mają w życiu przyjemności, to muszą być na te jej resztki szczególnie wrażliwe. Żeby w ogóle chciała zbliżyć się do samca. Dlatego łatwo dają się podejść.
Adams spojrzał na leżące ciało Czarnej. Do tej pory miała w kącikach ust płatki piany, a na pysku stężał wyraz błogości.
– Znieść ją poniżej grani – rzucił Sykenu. – Później losujemy, kto dostanie skórę i czaszkę. To jeszcze nie koniec na dzisiaj. Nie wybrudziła mi futra, więc spróbujemy jeszcze raz. Przykryć tę kałużę płaskówami.
Nehanu skinął głową i wydał rozkazy simplom.
Sykenu zaczekał, aż ciało zostanie usunięte, a kałuża zakryta. Potem wyruszył na drugą stronę Linii.
Legioniści znowu rozdzielili między siebie chwile drzemki. Tym razem czekali długo, aż wreszcie pomiędzy wantami kończącymi płaśń po Stronie Trupa pojawił się sotnik, wiodąc za rękę kolejną gaberę.
Wybrał podobną do poprzedniej: bez szczeniaka, bez ozdób, futro gładkie, aż lśniące. Jedynie aureole sutkowe miała uformowane w kształt małych twarzyczek, które nieustannie stroiły dziwaczne grymasy. Każda z nich jakby trzymała w zaznaczonych zmarszczką ustach cylindryczną brodawkę Czarnej. I ta gabera poddawała się zabiegom Sykenu. Nieustannie międląc jej cyce, wolno, metodycznie popychał ją ku Linii. Uciskane jego dłońmi, obie twarzyczki krzywiły się na przemian to niechętnie, to zaciekawione; czasami traciły formę, nadmiernie rozciągane twardą dłonią.
W pobliżu stanowiska strzeleckiego gabera zaczęła się niepokoić. Nerwowo rozglądała się, otwierała paszczę. Próbowała sięgnąć za siebie łokciami, żeby wydobyć się z uścisku Sykenu.
Przewleczona na Stronę Człowieka, zaczęła rzucać głową na prawo i lewo, zerkając z ogromnym przerażeniem. Wyglądające spod dłoni sotnika twarzyczki na jej cycach powtarzały te grymasy. Wreszcie nagłym ruchem spróbowała wyrwać się z objęć Sykenu. Ten ściągnął jej długie cyce do tyłu i dzierżył ją za nie, jak za rękawy kaftana bezpieczeństwa. Gabera próbowała machnięciami szablastych pazurów sięgnąć przeciwnika. Nie okazywała śladów podniecenia.
Sykenu został trafiony raz i drugi ostrzem pazura.
– Nehanu, wal w nią! Celuj obok mostka! – krzyknął.
Bełt wbił się pomiędzy jej żebra z odgłosem przypominającym uderzenie drewnianego młota. Drugi trafił ją w przedramię, kiedy próbowała się osłonić.
Legioniści natychmiast zakręcili korbami kusz.
Zraniona gabera zaryczała wściekle. Nie bacząc na ból rozciąganego cyca, próbowała się obrócić.
Raz za razem uderzała za siebie ramieniem.
Dwa kolejne bełty głęboko utkwiły w jej klatce piersiowej. Samica oddychała chrapliwie, na jej pysku rosły bąble różowej piany. To ryczała, to charczała, aż w gardle jej bulgotało. Sykenu spróbował zadać parę ciosów nożem, ale ledwie kąsał nim pokrytą sfilcowanym futrem grubą skórę. Był w złym położeniu, bestia lada chwila mogła uwolnić się z jego podstępnego chwytu.
Wreszcie świst i twarde uderzenie: bełt z kuszy Nehanu po brzechwę utkwił pomiędzy jej żebrami.
Gabera upadła na kolana. Wtedy Sykenu dobił ją, podrzynając gardło od ucha do ucha.
Chwilę stał ze sztyletem w ręku, ciężko dysząc.
– Będziesz miał ze mną trochę roboty, Engilu – rzucił do Adamsa, przyciskając dłonią ranę na ramieniu, żeby powstrzymać krwawienie.
Do obozu Adams z korpuśnym nieśli na drągu jedną upolowaną gaberę, a obaj simple drugą. Sykenu prowadził, Adams podążał w ślad za nim.
– Wiatr szedł od waszego stanowiska – wyjaśnił sotnik.
– Poczuła nas?
– Jucha poprzedniej śmierdziała, aż w nosie kręciło. Gabera czuła bratnią juchę i była śmiertelnie przerażona.
– Tym razem magia pieszczot nie wzięła góry?
– Właśnie. Dla mnie też jest to zaskakujące. Te Czarne, widać, nie są jednakie…
Z każdym dniem Adams czuł się gorzej. Osłabł, gorączkował. Między kudłami futra skóra pękała, rany sączyły się przezroczystą cieczą. Mozolnie skubane futro rzedło. Na akcje Sykenu obecnie brał Hjalmira. Wprawdzie Adams podczas zwiadu nie przekroczył Linii, jednak podejrzewał, że pogorszenie zostało wywołane samą bliskością Strony Trupa. W głębi duszy taił przekonanie, że to właśnie on, a nie Sykenu, był bardziej podatny na Ukąszenie Płomieni. Przecież skóra zidentyfikowała jego płeć już wtedy, gdy odprowadzał Jelenę, znacznie wcześniej, niż rozpoznała Pachoma. Przed kompletnym przyrośnięciem skóry Czarnej uratowało go wyłącznie założenie pełnej kolczej zbroi. Skoro okazał się tak nieodporny na te zmiany, to, czy zachowa ludzką postać, nadal wydawało się wielce niepewne.
Jeszcze niedawno był zachwycony swoim maleńkim pokoikiem, o wymiarach ledwie przekraczających jego wzrost, a obecnie nie mógł w nim wytrzymać. Wydawało mu się, że zamknięto go w pudełku, a kamienne ściany zewsząd napierają, chcąc go stłamsić.
Mimo podwyższonej temperatury często przesiadywał na dziedzińcu. Zakutany w wyprawione futro, siedział na zwiniętej skórze innego Czarnego – drewniany zydel miał tylko sotnik; w pretorium były drewniane ławy. Adams pił jeden kubek gorących ziółek po drugim. Hjalmir porządkował notatki. Wypytywał Adamsa, wygładzał swój raport, dodawał spostrzeżenia. Cieszył się, że jego praca wzbogaci archiwa Krum. Podsunął Adamsowi kubek destylatu na rozgrzewkę.
– Zastanawiam się, ile jeszcze człowieka zostało w Młodym. – Chirurg zerknął znad papierów.
– A ile we mnie? – Adams skubał futro z lewego nadgarstka. Wyławiał pojedyncze włosy i krzywiąc twarz z bólu, jeden po drugim je wyrywał.
– Ciągnie cię do gaber?
– Do jednej mnie ciągło. Prawie za nią poszedłem w płomienie. – Mały łyk alkoholu palił gardło jak kwas.
– Musiało cię nieźle przypilić na tamtym pustkowiu, żeby ci się taka paskuda spodobała.
– To była Złota Gabera. Śliczna jak z żołnierskich opowieści. – Adams uśmiechnął się do swoich myśli. – Zupełnie jak dziewczyna w złocistym futerku, a nie jak bestia. Nawet kopytka miała jak damskie pantofelki. Nie zdziwiłbym się, gdyby je zdjęła.
Hjalmir przerwał notowanie. Spojrzał dziwnie na Adamsa. Słyszał już tę opowieść, jednak nadal w nią nie wierzył. Uważał, że piękne gabery nie istnieją. W raporcie konsekwentnie pomijał uwagi o nich. W pobliżu płomieni obaj zwiadowcy mogli zostać oszołomieni dymem. W rzeczywistości napotkali jedynie gaberę albinoskę, a wyobraźnia dodała resztę. Może uwierzyłby, gdyby powiedzieli o tym podczas pierwszego przesłuchania. Teraz trudno było skruszyć jego sceptycyzm.
– Młody gania za każdą bestią – powiedział Hjalmir. – Rzygać się chce. Tylko czekać, jak je zacznie posuwać.
– Na razie zabija. Gabery tylko obmacuje.
– Pamięta przygodę Kazigrota.
– Ja też jej nie zapomniałem. Nawet za Złotą nie poszedłem.
– Młody zabija tylko busierce. Nad gaberami znęca się, czasem kaleczy je i zostawia. Jest niezwykle okrutny.
– Gabery też zabija, czasem żołnierze je dobijają. Nie byłem świadkiem jego szczególnego okrucieństwa.
– Pozwala sobie na coraz więcej. Wczoraj własnymi pazurami rozszarpał brzuch jednemu busiercowi. Powiedział, że był o niego zazdrosny. Poradził sobie z potworem, chociaż był od niego niższy prawie o połowę.
– Zmiany w nim ciągle postępują. Futro linieje, skóra schodzi. Wyrastają pod spodem gęstsze kudły, a nowa skóra jest twardsza albo dziwnie zmieniona. Drżę ze strachu, że mnie spotka to samo, tyle że później.
– A co z twoimi znamionami?
– Stale to samo: futro linieje, skóra obumiera i odpada, otwierają się rany. Sączy się z nich ciecz. Nie chcą się goić. Jedynie z pazurów pożytek: nie łamią się przy robocie. W legionie ujdzie, ale jak takie łapy pokazać kobiecie…?
– Pomagasz swemu futru linieć.
– Najchętniej bym kazał to wszystko wyciąć. – Adams wytargał kilka włosów naraz – razem ze skórą.
– Wycięcie płata skóry może okazać się jedynym lekarstwem – powiedział poważnie Hjalmir.
Sykenu wrócił z kolejnej wyprawy. Znowu ściągnął kilkoro Czarnych na Stronę Człowieka. Legioniści rozprawili się z nimi z obrzynów. Adams oderwał się od ogniska. Czekały go oględziny sotnika, a potem asystowanie przy sekcjach upolowanych Czarnych. Nadal gorączkował. Czarne włosy na przegubach i podbiciach stóp schodziły lekko pociągnięte. Spod nich wyzierała zarumieniona, sącząca się skóra. Futro wyrosłe na boku nie wyglądało lepiej.
Dowódca już zrzucił srebrzysty, legionowy napierśnik i blachę z pleców. Zakładał je wprost na futro – pod spodem miał przecież wrośniętą skórzaną kurtkę i takież spodnie. Nie dbał, że na porośniętej włosami czarnej skórze tworzą się otarcia, a ból od nich tylko go złościł.
– Nalej, Engilu. – Wskazał stojący pod ścianą dzbanek. – Croyn jest na przepustce.
Adams napełnił kubek dla sotnika, drugi dla siebie.
– Dzisiaj znowu się poszczęściło – powiedział do Adamsa. Rzucił mu ciepłe spojrzenie jasnych, dawnych oczu. Pozostały jedynym ludzkim elementem jego twarzy. – Ściągnęliśmy zgrabne stadko na naszą stronę.
Adams skinął głową z uśmiechem. Sotnik wydzielał charakterystyczny ostry, kwaśny odór. „Pot Czarnego. Z rana tak nie cuchnął. Umęczył się tym marszem”.
– Jakieś nowe objawy? – rzucił Adams, oglądając futro Sykenu.
– Zwyczajne. Rano garść kudłów została na prześcieradle.
– Jasne.
Adams przystąpił do opatrywania nowych i starszych otarć. Młody topił pomruk w kielichu wina, kiedy Adams zbyt mocno wcierał alkohol w otwarte rany.
– Stąd wychodzą kudły? – rzucił Adams, dotykając wacikiem placków na piersi sotnika. Tworzyły się na nich płaskie narośla, coraz wyraźniej przypominające rysy twarzy. Nie potrafiły jeszcze robić min, pod naciskiem tylko krzywiły się i odkształcały.
– To swędzi? – Mocniej przycisnął jedną z narośli.
– Jak cholera. Nie muszę przechodzić przez Linię.
– Widział to Hjalmir?
– Rano.
– Masz więcej takich narośli?
– Hjalmir twierdzi, że formują się na pośladkach, na kolanach i na łokciach. Poza nimi jest jeszcze kilka innych w różnych miejscach.
– Co o tym sądzi?
– Mówi, że powstają twarze lustrzane. Co drugi Czarny ma coś takiego, dlaczego ja miałbym być wyjątkiem…?
– To są twarze rzekome lub paradoksalne. – Adams przetarł wacikiem nasyconym alkoholem jedną z takich twarzy. Sykenu nabrał głęboko powietrza. Skóra w tym miejscu była wrażliwa i bolesna.
– A co z tobą, Krawiec? Starannie zawijasz wszystkie ukąszone miejsca. Chcesz je ukryć?
– Wydzielina z nich kapie. Skóra obumiera, odpada. Lepiej to ukryć, bo wygląda wstrętnie.
– Może masz szansę wrócić, skoro ciało to odrzuca. Na mnie przyjęło się świetnie i rośnie na schwał. Będzie ze mnie okazały busierec.
– Podobno spróbowałeś z gaberami na płaskowyżu.
– Nie na płaskowyżu. Po naszej stronie.
– Opierały się?
– Ani razu. Tylko kijem sprawdzałem, czy nie ma szczeniaka.
– Podobno potrafisz poznać, czy która jest zasiana.
– Zgadza się. Ale na wszelki wypadek lepiej sprawdzić.
– Kaleczyłeś je?
– Gdzie tam. One już wiedzą, że je sprawdzam. Nie protestują, tylko czekają.
– Zdarzało ci się to więcej razy?
– Więcej razy? Engilu! Toż prawie co zwiad jakaś mi przypada do gustu…
Adams spojrzał na niego. „Według relacji Kazigrot umarł po tygodniu albo po dwóch”, pomyślał.
– Od kiedy z nimi próbujesz?
Sykenu spojrzał na belki stropu.
– Parę dni po tym, jak wziąłem ciebie za felczera. Parę razy jeszcze się powstrzymałem, ale potem już nie dałem rady.
„To zbyt długi okres”, myślał Adams. „Jeśli zakażają bakterie gnilne, jakoś tolerowane przez organizm Czarnego, to Sykenu został na nie uodporniony. Jego przemiana ma też dobre strony”.
Sykenu wziął milczenie Adamsa za niedowierzanie. Skrzywił pysk w uśmiechu.
– No tak, Engilu. I zawsze mi nie dość moich czarnych dziewczyn. Ile by ich było…
– Potem je zabijasz?
– Gdzie tam. Zabijam tylko brzydule.
– To co robisz ze swoimi dziewczynami?
– Odprowadzam za Linię. Każdą pannę, która mi da.
„On może być dla nas groźny. Jeśli przypadkiem kogo draśnie pazurem, jak Caliela dwa dni temu…”, pomyślał Adams. „Jeśli pijemy z tych samych naczyń…”
– Chyba się im spodobałem – powiedział Sykenu. – Zresztą wszystkie Czarne do mnie lgną. Tylko Złota się na mnie nie poznała…
A jeśli urodzą się potem dzieci…? A jeśli Czarne są z nami spokrewnione bliżej, niż się na pozór wydaje?”, myślał Adams. „Jeśli mogą się zmieszać geny ludzkie i geny Czarnej? Urodzi się wtedy mieszaniec, może taka istota jak Złota Gabera?”
– No, nie chmurz się, Krawiec – powiedział wesoło Sykenu. – Przecież nie jestem zazdrosny o tę jedną. Mam ich dziesiątki. Zresztą gdyby Złota mnie pierwszego spotkała, byłoby dokładnie na odwrót.
„Skoro do Cayleii wchodziło się, łamiąc geometrię przestrzeni, to może na płaskowyżu są jakieś zawirowania upływu czasu? Skąd niby rozkawałkowani Golcy tak szybko znowu pojawiają się zdrowi i cali, ponownie przemierzając drogę ku Płomienistym Wrotom?
Może Złota była córką Sykenu? Czyżby wiedziała, że jest jej ojcem i dlatego bratanica Adali unikała go, a lgnęła do mnie? Właściwie można by dopatrzeć się w niej podobieństwa… Nie do niego, ale do Adali właśnie”.
– Nie jestem dziś w formie, Sykenu – Adams usprawiedliwił swój namysł. – Gorączkuję.
Dowódca skinął pucharem, pozwalając mu wyjść. Akurat Hjalmir kroił Stwora Ciemności na kamieniu sekcyjnym. Chirurg wprawnie oskórował upolowaną bestię, a teraz przyglądał się wnętrznościom. Zerkał, dziwował się, coś nacinał nożem, odchylał fałdy tkanki, znowu zerkał. Co chwilę notował na karcie ziarnistego papieru. Obok tekstu widniały już dwa nieudaczne szkice.
– Dawno nie pomagałeś mi przy sekcji.
– Zdążyłem przekazać ci już wszystko, co wiedziałem z medycyny. Obawiam się zakażenia moich ran.
– Niby tak – burknął do siebie chirurg. – Ale ty wolisz wojaczkę.
– Pachom akurat kiedyś stwierdził, że wojaczka mnie nie bawi.
Hjalmir wskazał skalpelem na krojoną bestię.
– Pierwszy raz tnę coś takiego.
Adams podszedł bliżej. Na pozór nic szczególnego nie było w wyglądzie oskórowanego stwora: pasma mięśni, trochę widocznych błon i ścięgien. Może tułów zbyt wzdęty.
– Tutaj. – Hjalmir rozchylił nożem cięcie na grzbiecie, ukazując widoczny spod mięśni inny układ tkanki: segment za segmentem. – Jakiś pasożyt czy co…?
– Nie jest zrośnięte z resztą?
Hjalmir chwilę pracował nożem sekcyjnym.
– Wyodrębnia się kilkanaście segmentów, jakby owadziego albo homarzego odwłoku, ale i dołem, i górą jest przyrośnięte do jego ciała. O, tutaj od góry wrasta wprost w kręgosłup…
– Wiem, co to jest.
„Znowu będzie się wymądrzał”, chirurg spojrzał niechętnie, nadal trzymając w ręku skalpel.
– On wkrótce miał przejść przemianę. Może dlatego dał się upolować. Zwykle Stwory Ciemności są bardzo ruchliwe.
– Przemianę w co?
– W robaczego węża. Głowa zostaje od stwora, wyschnięta skóra pęka, a spod niej wychodzi długie, wężowe ciało, podzielone na segmenty pokryte pancerzem.
– Stwór Ciemności przekształca się w Czarnego.
– Nie każdy. Na płaskowyżu widziałem przemianę w robaczego węża.
Hjalmir podłubał w rozciętym korpusie.
– Segmenty pancerza jeszcze nie stwardniały – powiedział. – Miał jeszcze trochę do przemiany. Reszta ciała funkcjonowała w miarę normalnie.
– Tamten na płaskowyżu bardzo cierpiał. Potem jednak poczołgał się o własnych siłach.
Hjalmir wziął się do notowania. Kiedy skończył, kazał właścicielowi skóry wyrzucić ścierwo precz.
– Napijmy się przy ogniu. Noc nie jest bardzo zimna.
– Pewnie się jutro zachmurzy, a na wybrzeżu lunie. Usiedli z garnkami grzańca.
– Nie uważasz, że teraz to nie jest wojna, tylko rzeź? – zapytał Hjalmir…
Adams zerknął na niego.
– Kiedyś to ja wahałem się zabijać Czarne. Pamiętasz? Kiedy kroiłeś moją Gabercię.
– Nadal nie twierdzę, że nie wolno ich zabijać.
– Zawsze wiedziałeś, że są rozumne.
– To prawda. Przynajmniej w niektórych fazach rozwoju najprawdopodobniej są rozumne. Ogrodnik często obcina gałęzie drzewa, ale nie znaczy to, że drzew nienawidzi.
Adams uniósł brwi w zdziwieniu.
– Teraz uważasz, że nie należy zabijać Czarnych?
– Idą na nas jak barany na rzeź. To nie przeciwnik, którego pokonanie przynosi chwałę, to bezbronny głupiec, którego się podstępnie eksterminuje. Czasami wcześniej znęca się nad nim dla zabawy. Takie zwycięstwo nie przynosi mi satysfakcji.
– Naszym obowiązkiem jest obrona Krum i Tibium.
– Tak, tak… wiem. – Hjalmir otarł czoło. – Tylko że codziennie rozmawiam z sotnikiem, który mimo postaci Czarnego nadal pozostał człowiekiem, a jednocześnie jest najokrutniejszym rzeźnikiem Czarnych. Widzę ciebie, który zacięcie walczysz z kiełkującą na tobie naturą Czarnego. Jednocześnie konsekwentnie powtarzasz historię o zadurzeniu w złotej piękności, chociaż nigdy w bajki legionistów nie wierzyłeś. Po tym wszystkim trudno mi patrzeć na te bestie tak jak dotychczas. Może tylko to paskudztwo… – wskazał za siebie w kierunku, gdzie rzucono oskórowane zwłoki Stwora Ciemności -…nie budzi dziwnych myśli. Śpią. Na razie.
Sotnik niedołężniał z dnia na dzień. Oddział zwiadowców musiał iść zwolnionym tempem, by sapiący z wysiłku busierec-człowiek mógł nadążyć. Zbyt osłabł, by własnoręcznie walczyć z Czarnymi. Przeprowadzał je tylko przez Linię i wystawiał na ogień legionistów. Jak dotąd ta strategia przynosiła sukcesy – nadal był w stanie odskoczyć w porę, odsłaniając pole do ostrzału. Z każdym dniem jednak przychodziło mu to z większym wysiłkiem.
Adiutant Croyn sprowadził Adamsa do kwatery dowódcy.
Sykenu leżał na pryczy. Futro porastające jego twarz wyleniało, odsłaniając matowo-czarną skórę. Dzisiaj jednak skóra na jego twarzy była ledwie szarawa. Chrapliwie wciągał powietrze do płuc.
– Pić… – wyszeptał.
Croyn podsunął mu kubek z winem.
– Dlaczego sotnik leży w kirysie? – zapytał Adams.
– Nie rozkazał zdejmować – powiedział adiutant.
– Nie chcę, żeby Croyn się zranił – powiedział Sykenu. – Wszystko we mnie jadowite, wszystko trujące…
Croyn podniósł go na łokcie, żeby dowódca usiadł wygodniej.
– Sam zdejmę, tylko słabość przejdzie.
– Jasne – burknął Adams.
Rozsupłał sotnikowi węzły rzemieni. Zsunął kirys. Przyglądał się uważnie dobrze uformowanym twarzom paradoksalnym na piersi sotnika. Imitującymi oczy gruzłami ze skóry obie zerkały ciekawie na Adamsa. Co chwilę któraś wykrzywiała się do niego złośliwie.
– Jeszcze swędzi? – Adams nacisnął igłą lewą narośl. Ta odpowiedziała grymasem przerażenia.
– Hjalmir twierdzi, że formowanie już się zakończyło – powiedział Sykenu. – Mam ich cały zestaw.
Adams nie odezwał się.
– Jaja mi zarosły taką bulwą – Sykenu dorzucił po chwili desperackim tonem.
– Też stroi miny?
– Podobno już tak. – Sykenu duszkiem osuszył kielich do dna. – Croyn!
Adiutant wrócił z dzbankiem. Nalał też Adamsowi.
– Miałem ptaka, mam ptaka – powiedział Sykenu. – Narośl wygląda jak ptasi łeb. Ma ptasi dziób i język.
Futro Sykenu liniało na całym ciele, prześwitywały płaty gołej skóry. Wokół szyi wisiała luźna fałda. „Drugi podbródek sięgający dookoła szyi jak kołnierzyk?”, pomyślał Adams.
– Jeszcze coś się formuje – wskazał na fałdy różowej skóry na szyi sotnika.
Sykenu usiadł na pryczy.
– Już się uformowało. A drugie takie samo wokół bioder. Nawet wiem, jak działa.
Adams spojrzał na niego pytająco.
– A… takie busiercze wspaniałości… – Sykenu machnął ręką. – Ciekawe, co jeszcze na mnie wyrośnie.
Pociągnął głęboki łyk. Na oblicze wróciły normalne kolory, znów było węgliście czarne.
– Hjalmir twierdzi, że to taka wspaniałość starego busierca. Taka rekompensata, kiedy już nie może.
– A co to takiego?
Sykenu wlepił spojrzenie w jeden punkt ze szczególnym natężeniem, zesztywniał i zamilkł.
Skóra wokół jego bioder zaczęła podnosić się, tworząc coś w rodzaju fartuszka pokrytego drobnymi żyłkami. „Zupełnie jak motyle skrzydełka”, pomyślał Adams. „Nawet jest na nich wzorek, tyle że uformowany z czerwonych naczyń krwionośnych”.
– Idiotyczne, ale gabery nie mogą od tego oderwać wzroku – powiedział Sykenu. – Idą za mną jak nieprzytomne.
– Jak to podnosisz?
Sykenu uśmiechnął się.
– Najgłupsza rzecz na świecie. Nadymam się, jakbym chciał robić kupę. Hjalmir twierdzi, że wtedy krew się w tym gromadzi i skrzydełka usztywnia. Tyle że czasem co po tym zostanie pode mną…
Adams nie spytał, jak Sykenu prezentuje ozdobę szyi.
– Nikt nie pamięta, żeby Czarne tak się garnęły na naszą stronę – powiedział. – Szczególnie gabery, to pewne.
– Ale z gaberami się już skończyło. Przez tę cholerną gębę lustrzaną… – urwał i zamilkł, sącząc wino. – Durny, ptasi dziób.
– Większość busierców ma twarze paradoksalne.
– Widać taki los starego busierca. Chwilę patrzył przez okno.
– Ale co zaliczyłem, to moje – powiedział. Znowu usiadł. Chwilę pił w milczeniu.
– Szkoda tylko, że Złota mi nie dała. No, ale ty szedłeś wcześniej… Całej reszty nie żałuję.
– Może Złota była twoją córką – rzucił nieoczekiwanie Adams. Postanowił pokrzepić sotnika swoim wymysłem. – Jasne włosy, niebieskie oczy, zarys twarzy Adali…
– Co?
– Płaskowyż to dziwne miejsce. Pamiętasz, jak tam się szło: dni całe, tygodnie, miesiące, a przecież ani człowiek nie był głodny, ani spać się nie chciało. Szedłem wiele dni, a doganiałem ciebie, któryś w tym czasie nie ruszał się z miejsca.
– W istocie tak było. A potem okazało się, że szliśmy niecały miesiąc, chociaż żaden z nas nie przespał ani chwili. – Sykenu potarł nerwowo czoło.
– Zagwarantujesz, że tam przeszłość nie przeplatała się z przyszłością…? – powiedział Adams. „Aż takie zawirowanie czasu, żeby spotkał swoją córkę, zanim ją począł, jest nieprawdopodobne. Przynajmniej nie myśli o swoim nieszczęściu”.
Rozwijał więc dalej nierealny pomysł.
– Może ona wiedziała, że jest twoją córką, i dlatego cię unikała.
Sykenu rozważał słowa Adamsa. Widać było, że go uspokoiły. Wykonał nieokreślony ruch ręką.
– Wiesz, to piękna córka… I jedyna – powiedział w zamyśleniu. – Żeby jej tylko inne Czarne nie zagryzły.
Oczy mu zwilgotniały.
– Nie zdążyłem zostawić jej brata – dodał po chwili. – Żeby ją obronił przed Czarnymi.
– Póki mogłeś, ostro sobie poczynałeś z gaberami. Może i jaki Złoty Busierec teraz też ugania się po płaskowyżu…? – Adams konsekwentnie podtrzymywał mit. Sykenu natychmiast przywiązał się do myśli, że Złota była jego córką. Zbrodnią byłoby go teraz z tego wyprowadzać. A może wbrew zdrowemu rozsądkowi to jednak prawda?
– Nie, on też by jej nie pomógł przeciw tylu busiercom. - Sykenu zwiesił głowę. – Ja nie ochroniłem Adali przed ojcem.
Chwilę łapczywie wciągał powietrze.
– Engilu! – powiedział głośno. – Pójdź na płaskowyż i znajdź Złotą. Sprowadź ją do Krum i ożeń się z nią. Złote są dobrymi żonami. Robotne i małomówne. – Zachichotał. – Będziesz miał z niej więcej pożytku niż z Adali.
– Boję się iść na płaskowyż, żeby przemiana nie podążyła dalej.
– Aa… zapomniałem. – Sykenu machnął ręką. – Ale jak ją przypadkiem znajdziesz, to możesz mieć dwie żony: Adalę i Złotą. Nikt ci nie zabroni, przecież Złota to gabera.
Adams poprawił mu zwiniętą skórę pod głową. „Złota weszła w Płomieniste Wrota”, pomyślał. „Pewnie już tam przepadła, jeśli była półczłowiekiem”.
– Jakie rozkazy na jutro, panie? – włączył się Croyn. Sykenu spojrzał na niego nieobecnym wzrokiem.
– Na jutro…? Te same, co dzisiaj – dodał pewnie. – Poganiamy się z Czarnymi. Same pchają się nam na widelec. – Pokiwał wielką czarną głową. – Karta w końcu się odwróci. Pokapują się i zmienią taktykę.
– Ludzie są przemęczeni – powiedział Croyn. – Jest pięciu rannych.
– Przemęczeni?! – Sykenu nagle ryknął wściekle. – Dupy z okopu nie wystawiają, a ja im sprowadzam zdobycz!
Sapał rozwścieczony, aż nagle wokół głowy wystrzeliła mu ni to czerwona aureola, ni to kryza. Uniosła się górna ozdoba. Zasyczał jak rozwścieczona agama.
– Czym to się przemęczyli!? Dłubaniem w zębach czy popierdywaniem w okop?!
Odpowiedziało mu milczenie.
Po chwili uspokoił się, zaczął dyszeć. Wściekłość minęła. Krwisty kołnierz pobladł i opadł.
– Jak się to cholerstwo podniesie, to od razu mi się ćmi we łbie – powiedział zmienionym głosem. – Cała krew do tego odpływa, a przed oczami biegają mroczki. Nie wolno mi się denerwować.
Milczący Croyn podsunął mu puchar. Sykenu łapczywie pociągnął kilka łyków. Dobrzał. Podniecenie mijało, twarz nabierała normalnych kolorów.
– Mnie stale brakuje ruchu. – Wyciągnął się wygodniej. – Dobrze… – powiedział po chwili -…to jutro zrobimy co innego: zaczekamy u siebie. One same podejdą pod mury.
Chwilę milczał.
– Czy to, co robię, jest bratobójstwem? – rzucił pytanie. Nie dostał odpowiedzi.
Zrezygnowano ze zwiadów, ponieważ okazały się niepotrzebne: brańców było więcej, niż można było wyżywić, a Czarne same pchały się pod lufę.
Oddział zamknął się w wartowni. W widocznym miejscu na murach siedział gardzący śmiercią sotnik, a Czarne schodziły się, jakby chcąc mu oddać pokłon. Widać potrafiły go teraz wywąchać z dużej odległości. Przyciągał je jak magnes. Gdy zebrało się ich dość, Sykenu dawał ręką znak i padała salwa z obrzynów. Potem na pobojowisko wychodził oddział zbierający zdobycz. Sztyletami spuszczali krew z rannych i zabitych Czarnych. Ciała znoszono na dziedziniec, gdzie Hjalmir je skórował, Adams mu w tym asystował. Ponieważ każdy z żołnierzy miał już kilka paradnych skór, nowo zdobyte przeznaczano na sprzedaż do Krum lub wymieniano je na ładunki prochu z Nocną Granią. Tam od miesiąca ani jeden Czarny nie podszedł do murów.
Hjalmir uważał, że dziwne zachowanie Czarnych wywołane zostało przemianą sotnika. Nie starzał się jak zwykły busierec, zbyt wiele było w nim z człowieka. Według Hjalmira, to właśnie mogło tak przyciągać Czarne. Przed mury przychodziły wyłącznie gabery albo suki Stworów Nocy.
Wieczorami żołnierze pili na umór i grali w astragale. Więcej obrażeń powodowały sprzeczki przy hazardowej grze niż walka.
Bezczynność jest najgorszym wrogiem legionisty. Sykenu doskonale zdawał sobie z tego sprawę, jednak zaradzić nie potrafił. Już nie był w stanie poruszać się o własnych siłach. Na mury wychodził równo ze świtem, prowadzony pod ramiona przez dwóch najwierniejszych pretorian, zwykle Croyna i Nehanu. Reszta pretorii ciasno otaczała go ze wszystkich stron, żeby niepowołane oko nie dostrzegło, jak sotnik nieporadnie powłóczył nogami. Na czele szedł zawsze Reutel, dzierżąc sztandar legionu. Jego rosła sylwetka dodatkowo osłaniała kulejącego dowódcę.
Sykenu od połowy uda w dół nie władał nogami ani nie miał w nich czucia. Kolana usztywniono mu przywiązanymi laskami; na podudziu w zastraszająco szybkim tempie tracił mięśnie i jędrność tkanek. Podobnie działo się z jego przedramionami, ale te można było ukryć pod połami szaty. Ledwie już widział na oczy. Niedosłyszał. Czaszka gabery wolno, lecz konsekwentnie zarastała oczodoły oraz zaciskała otwory uszne – dziwne, że mózgu jeszcze nie gniotła. Reutel podpowiadał niedołężnemu sotnikowi, kiedy należy dać rozkaz otwarcia ognia. Sykenu wtedy unosił ramię. To jeszcze dawał radę robić.
– To nie może trwać długo – powiedział kiedyś Hjalmir. Właśnie skończył oględziny sotnika i naradzał się w sąsiedniej izbie z Adamsem. Rozmowie przysłuchiwał się chmurny Reutel.
– Ile? – rzucił.
Adams siedział w kącie, obejmując ramionami kolana. Trzęsły nim dreszcze. Starał się pić dużo gorących płynów, pocił się obficie. On też słuchał opinii chirurga.
– To raczej życzenie niż ocena – powiedział Hjalmir. – Codziennie widzę nowe, zdumiewające zniszczenia na jego ciele i codziennie uświadamiam sobie, że jego organizm i z nimi sobie poradził. Obecnie rozkładają się twarze paradoksalne: ich kontury rozmyły się, teraz to zaledwie wypukłe narośla, nie przypominające rysów twarzy. Dawno już przestały naśladować mimikę, nerwy sterujące nimi obumarły.
– Kasa legionu jest pusta – powiedział Reutel. – Skoro idzie nam tak łatwo, Krum przestało płacić należną kontrybucję. Dociera niewiele i nieregularnie. Ceny za skóry i za niewolników spadły do poziomu nieznanego od lat. Nawet i to źródło dochodów legionu prawie wyschło.
– Więcej rąk do pracy spowoduje wzbogacenie się mieszkańców Dolnego Miasta – powiedział Adams. – Zapotrzebowanie na skóry i czaszki Czarnych wróci.
– Prawdopodobnie tak. Jednak dopiero po długim czasie. Zdążymy zdechnąć z głodu.
Adams hałaśliwie podrapał się po pokrytym liszajami nadgarstku.
– Co tam głód… – powiedział po chwili Reutel. – Wkrótce skończą się zapasy prochu. Już dwa razy wysyłałem tragarzy na Nocną Grań.
Obóz na Nocnej Grani przestał dosyłać ładunki prochu. Twierdzili, że się im skończyły. Reutel uważał, że próbują wyłamać się spod zwierzchnictwa Sykenu. Nawet jeśli tak było, to w obecnej sytuacji nie było sposobu, by narzucić Huggemu posłuszeństwo. Widać opowieści o zwierzęcym wyglądzie, dziwacznym zachowaniu sotnika i rozprzężeniu panującym w Wentzlu zrobiły swoje. Na dodatek pomysł obwarowania obozu na Nocnej Grani, wzniesienia tam drugiego Wentzla, nie podobał się starym legionistom. Uważali, że siłą legionu jest mobilność małych pododdziałów zwiadowczych, a zamknięcie się w forcie zachęci tylko Czarne do frontalnego ataku, który przy ich olbrzymiej przewadze liczebnej zakończy się klęską Szczurów. Zbyt świeże były wspomnienia klęski poprzedniego obozu. Poza wszystkim wzniesienie drugiego Wentzla to wielki koszt i wysiłek inżynieryjny, a obecnie kasa legionowa świeciła pustką.
Sykenu leżał bezwładnie na pryczy. Dziś po raz pierwszy nie wyszedł na blanki. Pretorianie nie mogli przecież, na oczach wszystkich legionistów, nieść na ramionach półprzytomnego dowódcy.
Kto dałby znak do salwy? Coraz głośniej mówiono o jego słabości. Szerzyły się plotki o śmiertelnej chorobie sotnika.
Adams poprawił na poduszce rozpaloną głowę dowódcy. Ten to otwierał, to zamykał oczy. Coś cicho bełkotał. Charakterystyczny odór jego potu wiercił w nosie. Przy drzwiach siedział Croyn posępny jak chmura gradowa. Popijał wino, dolewał sobie co chwilę. Przed Adamsem nie krył się z piciem na służbie.
Sykenu uniósł ciężkie powieki. Przez chwilę jego wzrok błądził, aż wreszcie odnalazł twarz Adamsa.
– Engilu? – upewnił się.
– Tak.
– Kiedyś mówiłem ci, żebyś poślubił Adalę. Tam na płaskowyżu. Pamiętasz?
– Tak.
– Nie odpowiedziałeś wtedy ani „tak”, ani „nie”.
– To prawda.
– Ja wiem, że ona ci się należy. Jesteś tu drugim bohaterem, a ona to siostra sotnika, najlepsza partia w Krum.
– Tak.
– Nie żeń się z nią, proszę… Sykenu sapnął głośno. Chwilę milczał.
– Nie chcę, żeby rodziła takie włochate bestie jak my. Adams zadrżał. Rzucił okiem na spłacheć czarnego futra na przegubie ręki. Unikał myśli o swojej przemianie.
Nie wiedział, co mu odpowiedzieć. To mogły być tylko humory dziwaczejącego dowódcy. Sykenu mógł nagle zmienić zdanie i poczuć się obrażony odrzuceniem Adali. Deklarując się, Adams odsłaniał się przed nim.
– Chciałem wziąć sobie Renatę – powiedział jednak.
– Renatę? Tę Drubbaalową?
Adams skinął głową.
– Ale ona niespłacona – Sykenu zatroskał się. – Drubbaal wykupił większość jej tarhatum, a teraz nie wiadomo, jak to rozwikłać. Rozstrzygnięcie takiej sprawy może trwać latami.
– Masz jego simbolon? Nie zniszczył go?
– Mam jego simbolony.
– Możesz mi dać odpowiedni. Należy mi się coś od Drubbaala za to, że wysłał mnie na pewną śmierć.
– Racja, należy ci się. Ona też ci się za to należy. Dam ci też simbolon Hrabbanowy. Byłeś jego niewolnikiem, ale posiadającego jego własny simbolon ojciec będzie traktował poważniej.
Skinął na Croyna, a ten pomógł mu wybrać z mieszka dwa właściwe ułomki ceramiki. Adams sprawdził, że są na nich imiona Drubbaala i Renaty, a na drugim Drubbaala i Hrabbana. Następnie schował oba znaki za pazuchą.
Od dwóch dni Sykenu nie odzyskiwał świadomości. Wił się w barłogu strzeżony przez najwierniejszy korpus pretorii. Koce i skóry zawieszone w sali tłumiły dobywające się z jego gardła zwierzęce wycie. Adams i Hjalmir nie odstępowali go na krok; Reutel zaglądał co godzinę.
Adams tkwił pod ścianą zwinięty w kłębek, z lękiem patrzył na przemianę sotnika. Obawiał się, że i jego to nie ominie. Odruchowo skubał czarne kudły, porastające prawy bok. Wiele ich już wypadło, ale jeszcze sporo pozostało. Rany na wierzchach dłoni goiły się. Jednakże to nie uspokajało.
Oto przed nim dogorywał ostatni towarzysz straceńczej wyprawy. Wprawdzie większość czarnych kudłów na ciele Sykenu wyleniała, jednak spod nich wychodziła zarumieniona, chora skóra, która sączyła się bezbarwną surowicą i pękała na całej grubości, odsłaniając podskórny tłuszcz. Twarze paradoksalne zamieniły się w przypadkowo rozmieszczone gruzły. Przemiana Sykenu sięgała jednak znacznie dalej: nie władał już ani rękami, ani nogami, a jego kończyny stały się nienormalnie chude, giętkie i sflaczałe, jakby kto wywlekł z nich kości. Macając pod włosami, dawało się wyczuć zmieniony kształt czaszki o mocno zredukowanej, wąskiej puszce mózgowej – Rozpuszczają mu się kości – powiedział Hjalmir, badając ciało Sykenu. – Inaczej nie potrafię tego wyjaśnić. – Spojrzał na Adamsa.
Ten notował wymiary malejącej czaszki dowódcy, mierzone przez chirurga drewnianym cyrklem.
– Organizm wchłania wapń, kość mięknie.
– Może i tak jest. – Hjalmir wzruszył ramionami. – Nigdy czegoś takiego nie widziałem. Do czego może ten wapń zużywać?
Adams rozłożył bezradnie ręce.
– Zwykle do utwardzenia kości, może zębów… – powiedział.
Hjalmir skończył oględziny sotnika. Skinął na Adamsa, żeby razem wyszli. Zwykle dzielił się uwagami z Adamsem w pretorium. Od chorego felczera nie spodziewał się nowych spostrzeżeń, raczej dyskutował sam z sobą, szukał lepszych uzasadnień dla własnych obserwacji. Na miejscu zaczął od poszukiwań dzbana. Akurat wszedł decymus pretorii. Hjalmir dostawił trzeci kubek.
– Znowu ustrzeliliśmy Czarnego, który podszedł pod jego kwaterę. – Reutel odpiął gladius i przysiadł obok Adamsa. – Busierec tkwił, wyjąc, pod samymi murami dokładnie na wysokości kwatery sotnika. Jak one wyczuwają jego obecność, skoro jęki ledwie słychać w sąsiedniej izbie?
Obecnie Czarnych podchodziło pod mury mniej. Gabery zostawały na płaskowyżu, pod Wentzla docierały jedynie stare busierce o wielu twarzach i łbach paradoksalnych na piersiach czy plecach. Krojący je Hjalmir twierdził, że to wyjątkowo stare osobniki, które czują nadchodzący koniec.
– Czarne mają wyjątkowo ostre zmysły. Mogą coś czuć – powiedział Adams.
– Węszą swego?
– Raczej niecałkiem swego. Za schwytanymi Czarnymi nie przekraczały Linii – zauważył Hjalmir.
– Wy coś węszycie, Krawiec? – rzucił Reutel.
– Nie, nic. Chociaż po tamtej stronie Linii wydawało mi się, że mam wyjątkowo wyostrzone zmysły. Potrafiłem wyczuć zapach sotnika na kilka metrów. Różnił się od odoru Golców i zapachu Czarnych.
– Nie odwrotnie?
– Nie. Tak właśnie odczuwałem te wonie. Teraz już ludzie przestali mi śmierdzieć.
Z pokoju sotnika dobiegał słaby skowyt. Zaraz potem rzężenie, które przerodziło się w gardłowe chrapnięcie.
– Ile to będzie jeszcze trwało? – Reutel skinął głową w tamtą stronę.
– Od przedwczoraj przyśpieszyło.
– Nadal nie wiecie, co go czeka?
– Pierwszy raz widzę coś takiego – powiedział Hjalmir. – Krawiec nie traci świadomości. Jego przemiana jest inna.
Reutel zerknął przez ramię na Adamsa.
– Wy też, Krawiec?
– Myślę, że inna, sam nie wiem… Ręce się goją. Myślę, że mój organizm odrzucił skórę gabery, dlatego gniłem przez jakiś czas. Jestem świadomy, poruszam się o własnych siłach.
– Jeśli to prawda, to samo będzie ze skórą na kostkach nóg i na boku – powiedział Hjalmir.
– Prawdopodobnie już wkrótce. Skóra jest podrażniona i zasiniona. Zgoliłem futro w tych miejscach.
– A co z tym niewidocznym czynnikiem zakaźnym, o którym tyle zawsze opowiadałeś?
– Staram się utrzymać czystość. Tyle mogę. Nie zabijajcie mnie.
– Jestem daleki od zabijania bohaterów – powiedział Reutel. – Zaszliście dalej niż ktokolwiek inny. Zasługujecie na życie chociażby po to, aby innym przekazać swoją wiedzę. Ale pomóc wam przeżyć nie zdołamy. Sami musicie się z tym uporać.
– Wiem.
„Jak przeżywają ci, co zaszli jeszcze dalej?”, pomyślał Adams. „Na przykład Grieta w brązowym kubraczku”.
Hjalmir zszedł do Krum zarobić trochę grosza. Na Linii panował spokój, a stan zdrowia sotnika wydawał się stabilny. Obecnie w Wentzlu nie prowadzono żadnych zwiadów, a Czarne pod mur przestały podchodzić. Nadeszły chude czasy dla chirurgów.
Jednak akurat pod nieobecność Hjalmira nastąpił przełom w przemianie sotnika. Stan Sykenu pogarszał się z każdą godziną. Tułów jego pęczniał, stawał się coraz bardziej walcowaty. Na wieczór Reutel zdecydował wynieść go na Linię; uznał, że tam sytuacja musi się wyjaśnić. Skoro sotnik przemienia się w Czarnego, niechże to się już stanie. Zasługuje na uwolnienie.
– Pójdziesz z nami na Linię – powiedział do Adamsa.
– Obawiam się tego jak śmierci. Chcę uniknąć przemiany w Czarnego, a tam grozi mi ona najbardziej.
– A może to najlepsze, co cię może czekać? – Decymus spojrzał na niego poważnie. – Przynajmniej sprawa wyjaśni się: czy jesteś jeszcze człowiekiem, czy już bestią.
– Wolę pozostać, kim jestem. Nawet w trakcie zatrzymanej przemiany.
– Jeśli przemienisz się i nie zaatakujesz nikogo z nas, pozwolimy ci odejść wolno – powiedział Reutel. – Tak jak jemu. – Wskazał na poruszający się niezbornie obły kształt.
– Mogę jednak zostać?
– Lepiej idź. Kiedyś mogę nie upilnować żołnierzy. Rozochocili się polowaniem na Czarne.
Zawiniętego w prześcieradło Sykenu wynieśli na Przełęcz trzej pretorianie. Towarzyszyli im Adams i Reutel. Wszyscy oprócz Adamsa mieli broń. Wymknęli się boczną furtą wartowni. Żadnego Czarnego nie było w zasięgu wzroku. Pojedynczy busierec zapuszczał się tu teraz nie częściej niż raz na dwa, trzy dni. Adams po drodze zerwał strzępek skóry z plamy na prawym boku. Nawet nie krwawiła.
Zeszli na płaskowyż, ale niedaleko, i skryli się w kolebie. Sykenu zostawili w dobrze widocznym miejscu.
Adams drapał się zawzięcie.
– Bierze się za mnie – powiedział. – To swędzi, kiedy wrasta w człowieka. Sykenu stale uskarżał się na świąd na płaskowyżu.
– A ty?
– Też, ale znacznie mniej.
– Cii… – szepnął Reutel. – Patrz na niego.
Sykenu wił się jak wąż, jego twarz wyrażała ogromne cierpienie i wysiłek. Wydawał z siebie zduszone jęki. Obrócił się na brzuch, pod białawą skórą na grzbiecie prześwitywało coś ruchomego, dokładnie w miejscu, gdzie powinien być kręgosłup. Nagle napięta do niemożliwości skóra pękła, odsłaniając wężowy, segmentowany splot. Jeden, potem drugi.
– Zabijcie go! Zabijcie go natychmiast! – powiedział podniesionym głosem Adams. – Widziałem już taką przemianę. On nie przemienia się w Czarnego.
Głowa Sykenu uniosła się na wężowym ciele, poruszała się bezładnie, rzucając we wszystkie strony nieprzytomne spojrzenia. W przekrwionych oczach płonął obłęd.
– Reutel, wydajcie rozkaz! Jego trzeba przenieść przez Linię i zaraz zabić. Powstaje z niego nędzny, zredukowany stwór: wąż o ciele segmentowanym jak larwa owada. Pachom nie zasługuje na tak nikczemny koniec!
Prefektus zawahał się przez moment.
– Mamy gości – simpel przerwał tę wymianę zdań. Podbródkiem wskazał na zbliżające się trzy rosłe busierce. Już nie można było opuścić kryjówki.
Sykenu nie przemienił się nawet w segmentowanego węża. Przemiana nie przebiegła prawidłowo. Z pękniętej, wyschłej skóry wyłaniały się nierówne sploty, do których w przypadkowych miejscach doczepione były różne narządy wewnętrzne: tu zniekształcone, ale ciągle bijące serce, tu płat wątroby, niżej żołądek spinał ze sobą dwa sploty wężowego cielska, w innym miejscu dyndała samotna nerka uwieszona na moczowodzie; ogon kończył się groteskową stopą. Powstały twór nie potrafił się sprawnie poruszać: ruchy kolejnych zwojów przeszkadzały sobie nawzajem.
„Skóra gabery nie jest jedynym promotorem przemiany postaci u Czarnych”, ocenił Adams.
Pokraczny wąż zdziwił swoim wyglądem również nadchodzące Czarne. Zareagowały po swojemu: najpierw zaczęły odrywać organy przyrośnięte do jego splotów i kosztować, jak smakują. Następnie wzięły się za resztę jego ciała.
Pachom już wcześniej wyzionął ducha, kiedy zaraz na wstępie litościwa dłoń jednego z busierców wyszarpała mu serce.
Po Sykenu sotnikiem został Reutel. Nie mógł dłużej się wzbraniać. Starzy dowódcy wykruszali się, młodsi byli jeszcze zbyt niedoświadczeni. Decymę pretorii objął Croyn. Oficer, podobnie jak Pachom, bardzo utalentowany, ale zbyt młody na prefektusa i w gorącej wodzie kąpany. Jednak boleśnie brakowało mu wyszkolonych żołnierzy. Co więcej, Croyn zbyt krótko był adiutantem sotnika, żeby się dość nauczyć. Ile zresztą można było nauczyć się od tak dziwnego dowódcy, jakim był Sykenu…?
Hjalmir wrócił z Krum ponury jak chmura gradowa. Nie było go wszystkiego trzy dni, a wtedy akurat zaszły najważniejsze zmiany w wyglądzie sotnika. Przemiana interesowała go jako lekarza i jako badacza, a właśnie jej przełomowy moment przegapił. Adams nie miał odwagi spytać, czy chirurg odwiedził domostwo Hrabbana.
Z twierdzy Hjalmir przyniósł niepokojące wieści, ale na razie trzymał język za zębami. Szybko uporał się z dolegliwościami żołnierzy i wziął się za przeszukiwanie archiwów oraz dołączenie do nich swoich ostatnich raportów. Robota szła wolno, gdyż obecnie zatrudniony tam rachubiec cechował się przysłowiową wręcz głupotą. Trudno inaczej ocenić kogoś, kto miast czytać raporty potrafi tylko je podrzucać, zarazem narzekając na górę papierów, która go rzekomo przysypuje. „A niby od czego jest rachubiec?”, pomyślał z pogardą Hjalmir. „Jak nie od roboty z papierami? Jeśli nie chce się tym zajmować, niechże ruszy dupę do służby patrolowej”. Ten osobnik nie ułatwiał w najmniejszym stopniu dostępu do archiwów, na ogół twierdząc, że zapisów nie ma lub że się nie zachowały. Hjalmir nie miał czasu, żeby sprawdzać wszystkie kłamstwa leniwego bibliotekarza. Spodziewał się przecież, że wkrótce nadejdzie punkt kulminacyjny przemiany sotnika. Pomylił się ledwie parę dni.
Jako obiekt badań pozostał jedynie Krawiec, ale jego przemiana na razie nie nabierała tempa ani wyrazistości. Na dodatek coraz więcej wskazywało na to, że skóra Czarnej nie przyjęła się na nim i obumiera.
Adams gapił się bezmyślnie w zasnuty mgiełką horyzont. Wydawało mu się, że powierzchnia wody nie tworzy równej linii. Starał się siłą woli zmusić oczy, by przestały go oszukiwać, jednak nie dało się pokonać gorączki. Z prawego boku ciekła limfa. Skóra złuszczała się warstwami. Czarna sierść liniała. Zakutany w pled, na chłodzie wieczornym beznadziejnie szczękał zębami.
„Kiedy wreszcie temperatura opadnie?”, kołatało w głowie.
Rano był tak rozpalony, aż przestraszył się, że umrze od hipertermii. Hjalmir zaordynował mu kąpiel w beczce zimnej wody. Mimo gorączki Adams przemarzł niemal na kość. Teraz czuł, że się przeziębił i przyplącze się zapalenie płuc.
Hjalmir usiadł obok niego.
– Myślałem, że prędzej zastanę żywego Pachoma niż ciebie, Krawiec – powiedział. – Skoro przeżyłeś te trzy dni, to wyjdziesz z tego. Tak czuję.
– Cienko ze mną. Roi mi się, że horyzont się pokrzywił.
– W istocie nie stanowi on już linii prostej. Stąd z obozu odkształcenie jest wyraźne.
– Odkształcenie…?
– Wzrok cię nie myli, Krawiec. Nasz władca znowu nadpływa. Przywiezie nam z powrotem Drubbaala.
Adams zmartwiał.
– Strach pomyśleć, jak będzie wyglądał sotnik - powiedział Hjalmir. – Zostawili go przecież na Wietrze Noży.
– Drubbaal wróci?
– Tak uważają macajbaby. Nie chciałbym być wtedy w twojej skórze ani w skórze Reutela. Moja skóra też nie będzie zbyt ciekawym pomieszczeniem… – Wzruszył ramionami i zniknął w pretorium.
Zaraz potem pretorianin wezwał tam Adamsa. Słaby, rozgorączkowany, wspierając się na kiju, podreptał za powiewającym szkarłatnym płaszczem dziarskiego żołnierza.
Reutel polecił mu usiąść w kącie sali i przysłuchiwać się naradzie. Poważał Adamsa dla jego wiedzy.
Oprócz sotnika i chirurga w sali zgromadzili się Croyn, Hugge, Nehanu i nestor Quirinu.
– Obermacajbaba nawet nie przyjął do wiadomości śmierci Drubbaala – relacjonował Hjalmir. W twierdzy nadal uważano, że to on jest dowódcą. Pachom mógł co najwyżej pełnić jego obowiązki. Uznano, że Drubbaal wróci i ponownie obejmie dowodzenie. Dopiero wizyta Pana z Morza i jego stosowna decyzja mogła to zmienić. Według Izabbaala dowodem było to, że Pachom nie nosił imienia. Drubbaal musiał przejść swoją drogę, by wrócić jakby na następną kadencję.
– Tłumaczenie mu, jak zginął Drubbaal, nie ma obecnie sensu – zauważył Quirinu. – Nie da wiary.
– Sądzę, że on sam zamierza przejąć funkcję sotnika.
– Macajbaba sotnikiem? - prychnął Croyn. – Sotnik zawsze dowodzi na Linii. Izabbaal nie ma żadnego doświadczenia.
– Ma imię. Poza tym żadne prawo nie nakazuje sotnikowi dowodzić na Linii. To zwyczaj, a zwyczaje ulegają zmianie… – zauważył Reutel.
– Izabbaal ani jego decymy nigdy nie walczyli. Nie utrzymają Linii – nie ustępował Croyn.
– Nasze sukcesy w ostatnim czasie pokazały, że Czarne nie stanowią groźby. Może przeciw nim dowodzić nawet kwatermistrz z tyłów – powiedział Hjalmir. – Izabbaal wyciągnął właściwy wniosek z dostępnej informacji.
– Gdyby znał prawdę…
Macajbabom nie ujawniono na razie przemiany Sykenu. Nie wiadomo przecież, jak garnizon twierdzy przyjąłby informację, że dowódcą legionu nie był człowiek.
– Obawiam się, że mogą nas zbrojnie ściągnąć za kark z Linii. Jeśli nie podporządkujemy się decyzjom Izabbaala.
– Kto ściągnie? Macajbaby? - roześmiał się Croyn.
– Jest ich trzy razy więcej niż nas. Przynajmniej siedemdziesięciu dwóch ludzi – powiedział dowódca. – Pamiętaj, że stanowią nasze uzupełnienia. Każdy z nas wywodzi się z ich oddziału. To nie są źli żołnierze.
– Dlaczego w takim razie dotąd rządziły Szczury…? – włączył się Adams. Jeśli jego rady miały być cokolwiek warte, powinien orientować się w sytuacji.
Wszyscy spojrzeli na niego. Choć był nadal rozpalony gorączką, nie wyglądał już na umierającego.
– Bo mieliśmy broń palną. – Reutel pokiwał głową. – Cały zapas broni palnej posiadają oddziały liniowe. Zawsze mogliśmy macajbabom narzucić nasze decyzje.
– Nadal ją mamy.
– Tak i nie. Zostało wszystkiego po dwa, po trzy naboje na simpla. W razie buntu Izabbaala nie sprostamy garnizonowi… – Reutel zamilkł na chwilę. – Poza tym to on, nie ja, jest naznaczony imieniem.
– Przypadek – burknął Quirinu. – Pachom też nie był naznaczony.
– Przyniósł nowe imię ze zwiadu. Ja wcześniej zacząłem dowodzić, nim nadano mi odpowiednie imię.
– Izabbaal nie wie, że skończyła się nam amunicja – zauważył Adams.
– Zachowuje się, jakby sporo wiedział – odezwał się Hjalmir. – Jest hardy. Musi mieć powody. Albo dotarły do niego szczegółowe relacje ze sposobu walki Sykenu, albo w tajemnicy wykonano w Krum samopały dla jego żołnierzy, albo jedno i drugie.
– Może trzecie? – Quirinu poprawił się wygodniej na ławie.
– Niby co? – Chirurg spojrzał pytająco.
– Przeglądałeś archiwa Krum. Czy znalazłeś tam coś, co mogłoby go naprowadzić na takie przypuszczenia? Jakąś przepowiednię? Raporty, które mówiłyby o sytuacji podobnej do obecnej?
– Nic.
– Obermacajbaba nie umie czytać – zauważył Nehanu.
– W Krum jest trzech felczerów, wszyscy decymusi też czytają, podobnie z ośmiu legionistów. Poza tym uczą każdego, który idzie na Linię.
– Uczą pisać imiona. Tyle, żeby podpisać zgodę na dwadzieścia pięć lat służby. Za mało, żeby tę zgodę przeczytać, tym bardziej za mało, żeby przeczytać przepowiednię.
Gdy doszło do rad, dyskusja zrobiła się zgiełkliwa. Młodzi legioniści nawzajem zagrzewali się do walki z garnizonem. Lekceważyli wartość bojową żołnierzy zaplecza.
Adams uważał, że bratobójcza walka oznaczać będzie wyrok dla Dolnego Miasta. Ktokolwiek zwycięży, będzie zbyt słaby, żeby powstrzymać napór Czarnych na Linię. Ludzie znów dostaną się do niewoli nieludzkich bestii.
Jego opinii wysłuchano – nawet zapadło milczenie, kiedy mówił – jednak nie zrobiła wrażenia na rozgorączkowanych młodych dowódcach. Croyn rozłożył szary arkusz mapy, zaczęli rozważać możliwe kierunki ataku Izabbaala, planować środki obrony i przeciwuderzenia.
Kiedy przeszli do dat i zaczęli rozważać możliwość prewencyjnego ataku w trakcie wizyty Pana z Morza, Quirinu nie wytrzymał i walnął pustym pucharem w ławę. Rozgorączkowani dyskutanci umilkli. Osłabły, blady, pożerany chorobą nestor nadal miał autorytet. – Przeprowadzona wojna czasem może być zwycięska, może przynieść pożytki. Dobrze przygotowana, ale uniknięta wojna przyniesie korzyści zawsze.
Quirinu wymienił spojrzenie z Reutelem.
– Jak uniknąć walki? – spytał Croyn.
– Izabbaal ma trzykrotną przewagę liczebną. Jednak zobowiązany jest przesyłać uzupełnienia na Linię. Pora, żeby podesłał nam żołnierzy… – przerwał. – Powiedzmy: ośmiu ludzi. Trzech na Nocną Grań, pięciu do nas.
– Tylko pięciu? – mruknął Adams.
– Dla mniejszej armii każdy nowy stanowi istotne wzmocnienie.
– Można będzie na nich polegać? – Adams nie był przekonany.
– O, tak. Na Linii każdy natychmiast staje się jednym z nas, Skalnym Szczurem. Za nic nie zostanie na powrót macajbabą.
– To cały plan? – rzucił Croyn. – To ledwie niewielka zmiana proporcji między naszymi i ich siłami.
– Tak. Ale każdy dzień pracuje dla nas. Dostawy prochu zaczną spływać lada dzień. Od śmierci Sykenu zużycie prochu spadło do zera, Czarne przestały przekraczać Linię.
Adams odniósł wrażenie, że rady Quirinu nie są wystarczające. Słabnący z każdym dniem decymus nie stworzył spójnego planu rozgrywki z garnizonem, rzucił jedynie kilka wskazówek. Słusznych i pożytecznych, ale czy to wystarczy?
Adams odżywiany był przez kuchnię sotnika. Reutel chciał, żeby rekonwalescent jak najszybciej wrócił do formy.
Quirinu udzielił Adamsowi kilku lekcji podstawowych technik obrony i ataku. Słabujący nestor zaprzestał służby patrolowej; do prostego szkolenia jeszcze się nadawał. Reutel nie ryzykował oddania mało rozgarniętego ucznia w ręce młodych, zapalczywych decymusów czy podoficerów, szkolenie bowiem przebiegało z użyciem normalnych bojowych pałaszy.
Nieoczekiwanie dla Adamsa, Izabbaal nie odmówił uzupełnień. Przysłał pięciu żołnierzy. Trzech dalszych zasiliło obóz na Nocnej Grani. Z Krum dostarczono nieco prochu, niewiele, bo produkcja szła wolno. Skoro Izabbaal nie śpieszył się do starcia, to i Szczurom pozostało spokojnie wyczekiwać. Czas pracował na korzyść Linii. Może uda się przeciągnąć sprawę do wizyty Pana z Morza i wtedy załatwić właściwe imię dla Reutela?
Wznowiono patrole. Golców w obozie było jeszcze dość, więc ograniczano się do penetracji płaskowyżu; prób zdobywania nowych brańców jeszcze nie podejmowano.
Tajemnicze pielgrzymowanie Czarnych pod Wentzel skończyło się z ostateczną przemianą Sykenu. Adams nie interesował ich zupełnie, nawet jeśli był już hybrydą dwóch organizmów.
Hjalmir uzupełniał swoje notatki.
– Wygląda, że obaj z Pachomem mieliście rację – powiedział niechętnie.
Adams spojrzał na niego pytająco.
– Znalazłem kilka raportów o Złotych Gaberach. Chociaż same stare. Z czasów, kiedy jeszcze pamiętano rządy Czarnych.
– Ile było tych przypadków?
– Siedem.
Adams pokiwał głową. Nie zamierzał przygważdżać chirurga złośliwościami.
– A przemiany Czarnych? Co o nich zebrano?
– Właściwie dla nas niewiele nowego. – Hjalmir wyciągnął zza pazuchy zrolowany papier. – Latający szczeniak; potem Stwór Ciemności; potem dorosły, rozumny Czarny, który przez jakiś czas może się rozmnażać, póki nie porośnie twarzami paradoksalnymi, pseudoskrzydełkami czy łuskami, skóra mu nie wyłysieje albo nie dostanie przebarwień; wreszcie segmentowany wąż.
– Sykenu próbował więc odbyć normalną przemianę.
– Właśnie. Ponadto niektórzy autorzy raportów uważali, że czerwie powstają z segmentowanych węży.
– Czerwie?
– Tak. Towarzyszące wizytom Pana z Morza. To ciąg dalszy służby dla Pana, jaką jest całe ich życie.
Adamsa zaskoczyła dziwaczność przeobrażeń Czarnego.
– Co cię niepokoi w tych przemianach…? – rzucił Hjalmir, zupełnie jakby wyczytał to w myślach Adamsa. W Górnym Mieście zdarzało się to częściej, tutaj było rzadkością. – Człowiek też ulega przemianom. Zmienia zęby… Na jakiś czas staje się płodny, potem znowu przestaje takim być.
– Zdumiewa skala tych przemian, ich zupełność.
– Już zwierzęta niższe ulegają przemianom daleko poważniejszym: jajko, larwa, poczwarka… Te wszystkie formy są do siebie zupełnie niepodobne.
– Ale to owady.
– Właśnie. Skoro już tak proste stworzenia to potrafią, aż dziwi, dlaczego człowiek nie korzysta z tej możliwości, dlaczego nie wykorzystuje takich przemian dla swojego rozwoju. Fizycznego, umysłowego czy jakiego tam jeszcze… Może to właśnie Czarny pokazuje pełen zakres możliwości?
– Człowiek nie wykorzystuje swoich potencjalnych możliwości?
– A właśnie! Bo to jeszcze nie wszystko… – Hjalmir uśmiechnął się. – Przemiana Czarnego może zajść z pominięciem fazy rozumnej, a nawet fazy Stwora Ciemności. Szczeniak może od razu przeistoczyć się w węża, prawdopodobnie też od razu w czerwia. Taki skrócony czy uproszczony rozwój…
– Z pominięciem niepotrzebnego balastu myśli?
– Właśnie.
– Czy możliwe, że forma rozumna jest wynikiem krzyżowania z ludźmi? – Adams spojrzał podejrzliwie. – A kiedy ludzkiej krwi coraz mniej – uniknął niezrozumiałego dla Hjalmira słowa „geny” – to Czarny wraca do swej podstawowej przemiany?
– Wpadłem na to samo – powiedział Hjalmir. – Przepatrywałem archiwa właśnie pod tym kątem. Skoro istnieją Złote Gabery, skoro młode losze często wyglądają bardzo człekopodobnie, taka myśl była oczywista. Może właśnie dlatego gabery tak lgnęły do Sykenu. Nadzieja na ludzką krew, na rozumne potomstwo.
– To dlaczego mnie ignorują?
– Może straciły nadzieję, że się skusisz na którą…? A może w przemianie już zwyciężyła ludzka część twojego organizmu i one przestały w tobie rozpoznawać bliską sobie istotę…?
– Masz na to zwycięstwo jakieś dowody?
– Żadnych.
Reutel starał się podnieść dyscyplinę oddziałów. Codziennie wysyłał na zwiad dwa korpusy. Jeden penetrował grań, drugi zapuszczał się na płaskowyż. Sotnik nie zabronił gry w astragale, ale zatrudnił bezczynnych żołnierzy do prac inżynieryjnych. Otaczano Wentzel suchą fosą, podwyższano wewnętrzną linię murów o metr. Adams rozrysował plany machikułów, z których można by razić Czarne strugami wrzątku, ale z powodu niedostatku wody nie zyskało to uznania dowódcy. Przy okazji kopania fosy Hjalmir zaprojektował tajne podziemne wyjście z Wentzla, którego spory fragment wykonano. Prace szły powoli, aby ludzi nie przemęczać, ale prowadzono je codziennie. Fort wyludniał się co dnia, a na wieczór zmęczeni legioniści nie byli skorzy do bójek.
Reutel skłonił Huggego do rozpoczęcia budowy drugiego wentzla na Nocnej Grani. Roboty szły tam w ślimaczym tempie, lecz i tak głównie miały chronić przed bezczynnością. Na razie wznoszono tylko jedną linię umocnień. Drugi fort miał charakter umocnionego obozu, nie małej twierdzy, w której można by się trzymać przez długi czas. Oddziały na Mrocznej Grani ubezpieczały Tibium, wliczaną w obręb Dolnego Miasta nadmorską osadę, znacznie mniejszą od Krum.
Stopniowo rosła karność oddziałów. Mijało rozprzężenie z ostatniego okresu dowodzenia Sykenu, kiedy wszyscy zachowywali się dziwacznie: i ludzie, i ich przeciwnicy.
Śmierci Sykenu nie sposób było w nieskończoność ukrywać przed garnizonem Krum. Inną sprawą było, że mieszkańcom Dolnego Miasta dotąd nie ogłoszono śmierci Drubbaala. Decydował o tym kwatermistrz, który uznał, że należy z tym zaczekać, póki nowy dowódca nie schwyci spraw równie mocną ręką, jak poprzedni. Tymczasem nowy dowódca wprowadził dziwne (choć bardzo skuteczne) metody walki i miast odpędzić, raczej przyciągnął Czarne w pobliże Linii, dopuścił do bezprzykładnego spadku dyscypliny wśród Szczurów, a wreszcie zmarł w męczarniach. Postępowanie Izabbaala mogło być częścią jego gry o przejęcie władzy. Musiał też brać pod uwagę możliwość, że Drubbaal wróci z Drogi Trupa wraz z najbliższą wizytą Pana z Morza.
Reutel uznał, że informację o śmierci Sykenu może macajbabom przekazać Hjalmir. Uznanemu chirurgowi nie powinno wiele grozić, nawet ze strony nieżyczliwie nastawionego kwatermistrza.
Wezwany przez adiutanta do pretorium, Hjalmir pomysł Reutela przyjął bez entuzjazmu.
– Właściwie powinienem tam zejść raz jeszcze – niechętnie przyznał. – Obermacajbaba paskudnie zakaził ranę. Płytkie zranienie goleni, ale zabagnione. Kość jest zagrożona, jeśli ropień rozwinie się dalej. Obejrzałem to, spuściłem ropę i przykazałem, co powinni z tym dalej robić, ale dobrze by było zobaczyć samemu…
– Czego sam nie mówiłeś wcześniej?
– Trzy godziny marszu w dół, potem pięć godzin znowu na górę. Za stary jestem, żeby często tak biegać.
– Nie potrzeba forsy?
– Na razie zebrało się jej dość. – Zerknął spode łba na dowódcę.
– Trzy dni starczyły?
– Tak wyszło… – Trudno było coś wyciągnąć z chirurga, jeśli sam nie chciał powiedzieć.
– Będziesz chciał obstawę na dół?
Hjalmir stęknął ciężko; opór nie miał sensu. Reutel zbyt nalegał, choć nie wydał rozkazu wprost.
– Po co mi obstawa? Od razu poczują pismo nosem.
– Wiedzą, że masz tu posłuch. Mogą cię cichcem ukatrupić, żeby pozbawić mnie doradcy.
– Wiedzą, że jestem najlepszy. Że nogi, które Jorge-Grizius obciąłby bez wahania, ja potrafię zachować dla właściciela.
– Na przykład nogę Izabbaala?
– Nogę Izabbaala na ten przykład…
Reutel uśmiechnął się do niego samymi oczyma. A twarz Croyna, który przysłuchiwał się ich rozmowie, rozjechała się w drapieżny wyraz.
Hjalmir rzucił po nich spłoszonym spojrzeniem.
– Nie, tylko nie to… – powiedział szybko. – Ucięta noga Izabbaala to byłby wyrok śmierci na mnie.
Reutel spoważniał.
– Nie daj się zabić, Hjalmirze. Jesteś potrzebny na Linii.
– Tak jest.
Następnie Reutel wezwał Adamsa. Dzierżył w ręku plik papierów. Rzucił Adamsowi surowe spojrzenie i nie bawiąc się we wstępy, od razu przeszedł do rzeczy.
– Przeżyjesz swoją przypadłość, Krawiec. Hjalmir nie ma już wątpliwości.
– Mnie tego nie powiedział.
Reutel uśmiechnął się. Usiadł, rzucił przed siebie zapisane stronice.
– Widać nie miał sił na przydługą dysputę.
Adams zmilczał. Złościło go, że przyczepiono mu opinię kłótnika.
– Wkrótce całkiem wrócisz do zdrowia. Co zamierzasz dalej robić, Krawiec?
– Ja…? A co ja mam do zamierzania? – odpalił Adams. – Ot, służba niewolnika legionowego…
– O tym właśnie chciałem porozmawiać. Adams spojrzał zdziwiony.
Reutel kazał mu spocząć. Sam przechadzał się po sali. Słabo umocowane, ruszające się płyty podłogi odpowiadały głuchym stukiem.
– Dla mnie nie do pomyślenia jest, żebyś nadal był niewolnikiem. – Widząc niepewne spojrzenie Adamsa, dorzucił: – Zbyt wiele dla służby poświęciłeś. Wykonałeś zadanie, zdawałoby się, nie do wykonania. Nie godzi się, byś do kogoś należał. Nawet do tak zacnego chirurga jak Hjalmir.
– Nie mam dość pieniędzy na wykup. Po powrocie nie zarobiłem jeszcze wiele.
– Legion wykupi cię do reszty. Kasa pusta, ale dziewięćdziesiąt syceli jeszcze się znajdzie. To znaczy, zostaniesz spłacony w czterech piątych.
– Co z pozostałą częścią?
Reutel uśmiechnął się pod nosem.
– Resztę, znaczy dwadzieścia syceli, sam spłacisz. Teraz masz zejść z Hjalmirem do Krum. Chirurg przekaże macajbabom wieść o moim mianowaniu na sotnika. Masz być jego obstawą.
– Ja? Obstawą? – Adams prawie parsknął śmiechem. – Toż ja ledwie stoję. Każdy simpel z Linii będzie tu lepszy.
– Już nie jest z tobą tak źle. Zresztą żaden simpel iść z nim nie może, a felczer tak. Moim zdaniem przyniesiesz więcej pożytku swoją obecnością niż szkody. – Sotnik rzucił mu bystre spojrzenie. – Twój miecz dźwigasz na szyi, pod hełmem.
– Jeśli tak… – Blado uśmiechnął się Adams.
– Zrobisz nie tylko to – rzucił Reutel.
Adams aż spojrzał na niego, zdziwiony zmianą tonu.
– Jeśli macajbaby zabiją katrupa, wrócisz i przyniesiesz nam informację. To rozkaz.
– Tak jest.
– Jeszcze jedno. Adams nadstawił uszu.
– Nasza rozmowa nie wyjdzie poza ściany pretorium.
– Tak jest.