Zło nie jest nieznajomym bez twarzy,
mieszkającym w odległym sąsiedztwie.
Zło ma zdrową, znajomą twarz,
wesołe oczy i otwarty uśmiech.
Zło chodzi wśród nas; nosi maskę,
która wygląda jak twarze nas wszystkich.
„Księga policzonych smutków”
We wtorek, po przyznaniu im przez sąd tymczasowej opieki nad Jane Doe, Paul pojechał do domu, żeby pracować nad powieścią, a Carol zabrała dziewczynkę na zakupy. Jane nie miała żadnych ubrań poza tym, które nosiła owego pamiętnego dnia. Była zakłopotana faktem, że Carol wydaje na nią pieniądze, i z początku wzbraniała się przed kupieniem czegokolwiek. Wreszcie Carol powiedziała”
– Kochanie, ubrania są ci potrzebne, więc proszę, odpręż się i wybieraj. Dobra? Pieniądze, które wydamy, najprawdopodobniej zwrócą mi twoi rodzice albo departament rodzin zastępczych.
Ten argument zadziałał. Szybko kupiły kilka par dżinsów, parę bluzek, bieliznę, parę solidnych tenisówek, skarpetki, sweter i wiatrówkę.
Kiedy dotarły do domu, Jane była pod wrażeniem budynku w stylu Tudorów, zachwyciły ją ołowiowe okna, spadzisty dach i kamienne ściany. Zakochała się w pokoju gościnnym, w którym ją ulokowano. Miał lekko zaokrąglony sufit, długie siedzisko ustawione w wykuszu okiennym i oszkloną lustrami szafę na całą ścianę. Utrzymany w tonacji błękitu i bladego beżu, z meblami z epoki królowej Anny, wykonanymi z drewna wiśniowego na wysoki połysk.
– Czy to tylko pokój gościnny? – spytała Jane z niedowierzaniem. – Nie korzystacie z niego na co dzień? Och, gdyby to był mój dom, przychodziłabym tu ciągle! Siadałabym i czytała, czytała i siedziała, tam w oknie, i chłonęła atmosferę.
Carol zawsze lubiła ten pokój, ale teraz, dzięki Jane, zaczęła doceniać go na nowo. Kiedy obserwowała dziewczynkę uchylającą drzwi szafy, sprawdzającą widok z każdego kąta, twardość materaca na królewskich rozmiarów łożu, zdała sobie sprawę, że jedną z zalet posiadania dzieci jest niewinność i świeżość ich reakcji. To sprawia, że rodzice pozostają młodzi i otwarci na świat.
Tego wieczora Carol, Paul i Jane przygotowywali kolację. Choć z natury nieco nieśmiała, dziewczynka natychmiast dostosowała się do tutejszych zwyczajów. W kuchni i przy stole jadalnym było dużo śmiechu.
Po kolacji Jane zaczęła zmywać naczynia, podczas gdy Carol i Paul sprzątali ze stołu. Kiedy przez moment zostali sami, Paul cicho powiedział”
– Ona jest wspaniałym dzieciakiem.
– A nie mówiłam?
– Śmieszna sprawa.
– Co?
– Od momentu gdy ją zobaczyłem dziś po południu przed salą sądową, nie opuszcza mnie uczucie, że już ją gdzieś widziałem.
– Gdzie?
Potrząsnął głową.
– Żebyś mnie zabiła, nie wiem. Ale w jej twarzy jest coś znajomego.
Przez całe wtorkowe popołudnie Grace czekała na telefon.
Drętwiała na myśl, że będzie musiała odebrać.
Poprzez działanie próbowała dać upust energii, która brała się ze zdenerwowania; sprzątała dom. Wyszorowała podłogę w kuchni, odkurzyła meble we wszystkich pokojach i wyczyściła dywany.
Nie mogła jednak przestać myśleć o tamtej rozmowie: głos suchy jak papier i zniekształcony echem, ale z pewnością należący do Leonarda; osobliwe rzeczy, które powiedział; niesamowita cisza, kiedy skończył mówić; niepokojące uczucie niezmierzonej odległości, niewyobrażalnej otchłani czasu i przestrzeni…
To musiał być kawał. Ale kto za tym stoi? Dlaczego naśladuje głos Leonarda osiemnaście lat po jego śmierci? Jaki jest cel takich zabaw teraz, gdy minęło tyle czasu?
Aby nie myśleć, zabrała się do pieczenia jabłek w cieście. Duże soczyste jabłka – podawane z cynamonem, mlekiem i tylko odrobiną cukru – były jej ulubionym daniem na kolację. Urodziła się i wychowała w Lancaster, w Pensylwanii, gdzie podawano je jako oddzielny posiłek. We wtorkowy wieczór nie miała jednak apetytu, nawet na jabłka w cieście. Przełknęła parę kęsów, dziobiąc je bezmyślnie widelcem, kiedy zadzwonił telefon.
Podskoczyła. Gapiła się na aparat wiszący na ścianie.
Zadzwonił znów. I znów.
Drżąc, wstała, podeszła do telefonu i podniosła słuchawkę.
– Gracie…
Głos był słaby, lecz wyraźny.
– Gracie… już chyba za późno…
To był on. Leonard. Albo ktoś, kto mówił dokładnie jak on.
Nie mogła odpowiedzieć. Miała ściśnięte gardło.
– Gracie…
Nogi miała jak z waty. Wysunęła krzesło spod blatu i szybko usiadła.
– Gracie… powstrzymaj to, żeby znów się nie zdarzyło. To nie może… trwać wiecznie… raz za razem… krew… morderstwo…
Zamknęła oczy i zmusiła się do mówienia. Głos miała słaby, trzęsący, obcy nawet dla niej samej – znużonej, słabej, starej kobiety.
– O kim mówisz?
Szepczący, urywany głos w telefonie powiedział”
– Chroń ją, Gracie.
– Czego pan ode mnie chce?
– Chroń ją.
– Dlaczego pan to robi?
– Chroń ją.
– Kogo chronić? – dopytywała się.
– Willę. Chroń Willę.
Wciąż przerażona i zmieszana, nagle poczuła gniew.
– Nie znam nikogo o tym imieniu, do cholery! Kto mówi?
– Leonard.
– Nie! Myśli pan, że jestem trzęsącą się, głupią staruszką? Leonard nie żyje. Od osiemnastu lat! Pan nie jest Leonardem. Co tu jest grane?
Chciała zakończyć rozmowę, sądząc, że to jedyna metoda na tego rodzaju wybryki, ale nie mogła się zdobyć na odłożenie słuchawki. On miał głos tak podobny do Leonarda, że była jak zahipnotyzowana.
Odezwał się znów, o wiele ciszej niż przedtem.
– Chroń Willę.
– Mówię panu, nie znam jej. Jeśli dalej będzie pan mnie niepokoił, powiadomię policję…
– Carol… Carol… – mówił mężczyzna, a jego głos zanikał. – Willa… ale nazywaj ją Carol.
– Co się tu, do diabła, dzieje?
– Strzeż się… kota.
– Co?
Głos był teraz tak odległy, że musiała wytężać słuch, aby coś zrozumieć.
– Kota…
– Arystofanesa? Co z nim? Zrobił mu pan coś? Otruł go pan? Czy dlatego ostatnio coś mu dolega?
Cisza.
– Jest tam pan?
Nic.
– Co z kotem? – dopytywała się.
Brak odpowiedzi.
Słuchała idealnej ciszy i zaczęła się trząść tak gwałtownie, że z trudnością utrzymała słuchawkę.
– Kim pan jest? Dlaczego pan mnie tak dręczy? Dlaczego chce pan zrobić krzywdę Arystofanesowi?
Gdzieś z oddali boleśnie znajomy głos jej dawno zmarłego męża wypowiedział kilka ledwie słyszalnych słów.
– Chciałbym… tu być… na… jabłkach w cieście.
Zapomniały kupić piżamę. Jane położyła się do łóżka w podkolanówkach, majteczkach i jednej z koszulek Carol, trochę dla niej za obszernej.
– Co będziemy robiły jutro? – spytała, już leżąc, z głową uniesioną na poduszce.
Carol usiadła na brzegu łóżka.
– Myślę, że mogłybyśmy rozpocząć leczenie nastawione na wyważenie drzwi do twojej pamięci.
– Na czym ono polega?
– Czy wiesz, co to terapia metodą regresji hipnotycznej?
Jane przeraziła się. Od czasu wypadku kilka razy czyniła świadome wysiłki, by przypomnieć sobie, kim jest, ale za każdym razem, kiedy wydawało jej się, że jest na tropie jakiejś niepokojącej rewelacji, czuła się zdezorientowana, oszołomiona i wystraszona. Kiedy zmuszała umysł do cofnięcia się w głąb, dalej, aż do prawdy, psychologiczny mechanizm obronny ucinał jej ciekawość tak nagle, jak pętla dusiciela odcina ofierze dopływ powietrza. A za każdym razem, na krawędzi nieświadomości, widziała dziwny, srebrzysty przedmiot huśtający się tam i z powrotem w ciemności; wizja nie do rozszyfrowania, a zarazem mrożąca krew w żyłach. Czuła, że w jej przeszłości jest coś ohydnego, coś tak strasznego, że lepiej, aby nie pamiętała. Już prawie podjęła decyzję, by nie szukać tego, co zagubione, by zaakceptować nowe życie bezimiennej sieroty. A tu, dzięki regresji hipnotycznej, może zostać zmuszona do konfrontacji z upiorną przeszłością, bez względu na to, czy będzie tego chciała, czy nie. Ta myśl ją przerażała.
– Dobrze się czujesz? – spytała Carol.
Dziewczynka zamrugała oczami, oblizała wargi.
– Tak. Myślałam tylko o tym, co pani powiedziała. Regresja hipnotyczna. To znaczy, że pani zamierza wprowadzić mnie w trans i sprawić, że wszystko sobie przypomnę?
– Cóż, to nie takie łatwe, kochanie. Nie ma gwarancji, że zadziała. Zahipnotyzuję cię i poproszę, żebyś wróciła myślą do czwartkowego wypadku; potem poprowadzę cię dalej i dalej w przeszłość. Jeśli jesteś dobrym medium, możesz przypomnieć sobie, kim jesteś i skąd pochodzisz. Regresja hipnotyczna może czasami pomóc pacjentowi na nowo przeżyć głęboko ukryte, wywołane urazem doświadczenie. Osobiście nigdy nie stosowałam tej techniki w przypadku amnezji, ale wiem, że podejmowane są takie próby. Oczywiście, nie zawsze dają efekty, i wymagają kilku seansów. To może być nudny, frustrujący proces. Na jutro nic specjalnego nie zaplanowałam, a twoi rodzice pojawią się pewnie, zanim będę mogła ci pomóc w odzyskaniu pamięci, nie szkodzi jednak zacząć. Jeśli, oczywiście, dobrze się czujesz.
Nie chciała, żeby Carol wiedziała, jak boi się przeszłości, więc powiedziała”
– Pewnie! To brzmi fascynująco.
– Świetnie. Jutro mam czterech pacjentów, więc tobą będę mogła zająć się o jedenastej. Spędzisz dużo czasu w poczekalni, przed seansem i po nim, dlatego zabierz ze sobą jakąś książkę. Lubisz czytać kryminały?
– Chyba tak.
– Agaty Christie?
– Nazwisko brzmi znajomo, ale nie wiem, czy kiedyś czytałam którąś z jej książek.
– Przekonamy się. Jeśli byłaś miłośniczką tajemniczych opowiadań, może Agata Christie otworzy ci pamięć. Każdy bodziec, każde połączenie z przeszłością może zadziałać jak drzwi. – Pochyliła się i pocałowała Jane w czoło. – Ale nie martw się tym teraz. Po prostu wyśpij się dobrze, dziecinko.
Kiedy Carol wyszła z pokoju, zamykając za sobą drzwi, Jane nie od razu zgasiła światło. Błądziła powoli wzrokiem po pokoju tam i z powrotem, skupiając uwagę na każdym pięknym przedmiocie.
Boże, proszę – myślała – pozwól mi tu zostać. Jakimś sposobem pozwól mi zostać w tym domu na zawsze. Nie każ mi wracać tam, skąd pochodzę, gdziekolwiek by to było. Chcę mieszkać właśnie tutaj. Chcę umrzeć właśnie tutaj, gdzie jest tak ładnie.
Wreszcie wyciągnęła rękę i wyłączyła nocną lampkę.
Ciemność rozpostarła się jak skrzydła nietoperza.
Za pomocą kawałka ceraty i czterech gwoździ Grace Mitowski przytwierdziła prowizoryczną „plombę” zasłaniającą wyjście dla kota.
Arystofanes stał pośrodku kuchni, z ogonem wyprężonym i przekrzywionym w jedną stronę i obserwował ją z wyrazem zainteresowania w błyszczących oczach. Co kilka sekund przeciągle miauczał.
Kiedy przybiła ostatni gwóźdź, powiedziała”
– Dobra, kocie. Przez pewien czas nie będziesz miał wychodnego. Może ktoś karmi cię małymi dawkami narkotyków czy jakiejś trucizny, i to jest przyczyną twojego złego zachowania. Musimy po prostu poczekać i zobaczyć, czy twój stan się poprawia. Miałeś wysokie loty na haju, ty głupi kocie?
Arystofanes miauknął pytająco.
– Tak – rzekła Grace. – Wiem, że to brzmi dziwnie. A poza tym, gdyby okazało się, że to nie sprawka jakiegoś pomyleńca, telefon musiał być od Leonarda. A to jeszcze dziwaczniejsze, nie sądzisz?
Kot przekrzywiał łepek z boku na bok, jakby rzeczywiście starał się uchwycić sens tego, co mówiła.
Grace wyciągnęła rękę i potarła palcem wskazującym o kciuk.
– Tutaj, kiciu. Tutaj, kici, kici, kici.
Arystofanes syknął, parsknął, odwrócił się i uciekł.
Tym razem kochali się przy zapalonym świetle. Czuł gorący oddech Carol przy swojej szyi. Mocno się przytuliła; kołysała, wyprężała, skręcała i zginała w idealnej harmonii z nim; jej łagodne ruchy były płynne jak prądy w ciepłej rzece. Wyginała kark, unosiła się i opadała w tempie dostosowanym do jego rytmicznych poruszeń. Była giętka i jedwabista, i tak wszechogarniająca jak ciemność.
A potem trzymali się za ręce i gadali o błahostkach; stawali się coraz bardziej senni. Carol usnęła, a Paul jeszcze mówił. Kiedy nie odpowiedziała na jedno z jego pytań, delikatnie rozplótł ich dłonie.
Był zmęczony, ale nie mógł usnąć tak szybko, jak by pragnął. Wciąż myślał o dziewczynce. Był pewny, że gdzieś już ją widział. Podczas kolacji jej twarz coraz bardziej kogoś mu przypominała. To nie dawało mu spokoju. Ale żeby nie wiadomo jak się starał, nie mógł sobie przypomnieć, skąd ją zna.
Kiedy tak leżał w ciemnej sypialni, wytężając pamięć, poczuł niepokój. Miał wrażenie – całkiem bez powodu – że jego poprzednie spotkanie z Jane było dziwne, może nawet nieprzyjemne. Potem zastanawiał się, czy dziewczynka stanowi jakieś zagrożenie dla niego i Carol.
Ależ to absurd – pomyślał. – To nie ma sensu. Muszę być bardziej przemęczony, niż sądziłem. Nie potrafię już logicznie rozumować. Co złego może nas spotkać ze strony Jane? Jest takim miłym dzieckiem. Wyjątkowo miłym.
Westchnął, przekręcił się na drugi bok i zaczął przypominać sobie akcję swojej pierwszej powieści (tej, która poniosła klęskę), a to go szybko uśpiło.
O pierwszej w nocy Grace Mitowski siedziała w łóżku i oglądała film w przenośnym telewizorze. Miała świadomość, że Humphrey Bogart i Lauren Bacall prowadzą jakąś dowcipną, ostrą wymianę zdań, ale tak naprawdę straciła wątek już w parę minut po rozpoczęciu filmu.
Myślała o Leonardzie, mężu, którego osiemnaście lat temu zwyciężył rak. Był dobrym człowiekiem, pracowitym, wielkodusznym, kochającym; był duszą towarzystwa. Bardzo go kochała.
Ale nie każdy kochał Leonarda. Miał wady, bez wątpienia. Jedną z najgorszych była niecierpliwość i cięty język – skutek braku cierpliwości. Nie tolerował ludzi leniwych, apatycznych, ignorantów lub głupców. A oni stanowią dwie trzecie ludzkości, mawiał często, gdy popadał z szczególnie zrzędliwy nastrój. Był człowiekiem szczerym, za nic mającym reguły towarzyskie, toteż mówił ludziom dokładnie to, co o nich sądził. W związku z tym prowadził życie wolne od kłamstw, lecz takie postępowanie przysparzało mu wrogów.
Zastanawiała się, czy to jeden z nich dzwonił do niej, udając Leonarda, czerpiąc przyjemność z dręczenia wdowy. Trucie kota, nękanie jej dziwnymi telefonami, straszenie mogło sprawiać mu rozkosz.
Ale dopiero po osiemnastu latach? A poza tym któż jeszcze pamiętał głos Leonarda, by naśladować go tak idealnie? Z pewnością tylko ona potrafiła go rozpoznać. I po cóż mieszać w to Carol? Leonard zmarł trzy lata przed tym, jak Carol wkroczyła w życie Grace; nigdy jej nie znał. Dlaczego rozmówca określił Carol imieniem Willa? A co najdziwniejsze, skąd wiedział, że właśnie zrobiła jabłka w cieście?
Istniało tylko jedno wytłumaczenie, aczkolwiek przyjmowała je z niechęcią. Telefon był od samego Leonarda. Od nieboszczyka.
Nie. Niemożliwe.
Wielu ludzi wierzy w duchy.
Nie ja.
Pomyślała o dziwnych snach, które miała w zeszłym tygodniu. Wtedy w nie nie wierzyła, teraz zmieniła zdanie. Więc czemu nie duchy?
Nie. Była przecież kobietą zrównoważoną, prowadzącą ustabilizowane, racjonalne życie; pewną, że na wszystkie wątpliwości i pytania można znaleźć logiczną odpowiedź. Teraz, w wieku siedemdziesięciu lat, jeśli zgodzi się na istnienie duchów w ramach swojej racjonalnej filozofii, w co będzie musiała uwierzyć w następnej kolejności? W wampiry? Zacznie nosić ze sobą ostry drewniany kołek i krucyfiks? A wilkołaki? W takim razie gdzie pudełko ze srebrnymi nabojami? Złe elfy mieszkające w środku ziemi i powodujące trzęsienia i wybuchy wulkanów? Pewnie! Czemu nie?
Grace zaśmiała się gorzko.
Nie mogła nagle pozwolić sobie na wiarę w duchy, bo zaakceptowanie jednego przesądu mogło pociągnąć za sobą przyjęcie innych. Była za stara, wygodna i zbyt przywiązana do wypracowanych przez siebie poglądów, by przestawić cały system filozofii życiowej. A z pewnością nie zamierzała dokonywać aż tak gruntownego przewartościowania tylko dlatego, że odebrała dwa dziwaczne telefony.
Musiała jednak podjąć decyzję: Czy powiedzieć Carol, że ktoś ją nęka? Próbowała wyobrazić sobie, jak zostanie to przyjęte. Tajemnicze telefony i kot narkoman zupełnie nie pasowały do Grace Mitowski. Wyszłaby na rozhisteryzowaną starą kobietę, szukającą nieistniejących konspiratorów za każdymi drzwiami i pod każdym łóżkiem.
Mogliby nawet pomyśleć, że się starzeje.
A może się starzeję? – zastanawiała się. – Czy te telefony to tylko wytwór mojej wyobraźni? Nie. Z pewnością nie.
Nie wmówiła też sobie zmian w osobowości Arystofanesa. Spojrzała na ślady pazurów na dłoni; goiły się, chociaż wciąż były czerwone i spuchnięte. Dowód. Te ślady stanowiły dowód, że coś nie gra.
Nie jestem stara – mówiła sobie. – Ani trochę. Ale wolałabym nie udowadniać Carol, że nie brak mi piątej klepki. Lepiej zachować spokój. Poczekać. Zobaczyć, co się jeszcze wydarzy. W każdym razie mogę sobie sama z tym poradzić. Dam radę.
Kiedy Jane obudziła się w środku nocy, zauważyła że chodzi we śnie. Znajdowała się w kuchni, ale nie pamiętała, żeby wstawała z łóżka i schodziła po schodach.
Panowała cisza. Jedyny dźwięk dobiegał od mruczącej z cicha lodówki. Przez duże okna wdzierało się blade światło księżyca w pełni.
Jane otworzyła jedną z szuflad i wyjęła nóż rzeźnicki.
Gapiła się na niego przerażona.
W srebrnej poświacie zalśniło zimne ostrze.
Włożyła go z powrotem do szuflady.
Zasunęła ją.
Ściskała nóż tak mocno, że czuła jeszcze ból w ręce.
Dlaczego wzięła nóż?
Chłód przebiegł jej po plecach jak stonoga.
Nagie ramiona i nogi pokryły się gęsią skórką i uświadomiła sobie, że jest prawie nieubrana.
Silnik lodówki wyłączył się z suchym grzechotem, aż podskoczyła i odwróciła się.
W domu panowała teraz nienaturalna cisza. Mogła nawet uwierzyć, że ogłuchła.
Co ja robiłam z nożem?
Splotta ramiona na piersi, aby opanować dreszcze, które nią wstrząsały.
Może poczuła głód i przyszła tutaj we śnie, żeby zrobić kanapkę. Tak. Prawdopodobnie tak było. Właściwie chętnie by coś zjadła. Sięgnęła do szuflady po nóż, aby ukroić plaster pieczeni. Widziała ją w lodówce, kiedy pomagała Carol i Paulowi robić kolację.
Jednak rozmyśliła się. Nie potrafiłaby nic przełknąć. Bose nogi zziębły i czuła się nieskromnie obnażona. Chciała natychmiast wrócić do łóżka, pod kołdrę.
W ciemności, wspinając się po schodach, trzymała się blisko ściany, bo tam deski mniej trzeszczały. Wróciła do swojego pokoju, nie budząc nikogo.
Na zewnątrz, gdzieś w oddali, zawył pies.
Jane schowała się głęboko pod kocami.
Przez chwilę miała kłopot z zaśnięciem, czuła się winna, że grasuje po domu, kiedy państwo Tracy śpią. Nie chciała, aby fakt, iż była w szpitalu, tłumaczył jej niewłaściwe zachowanie.
Oczywiście, to głupie. Nie węszyła w jakimś określonym celu. Chodziła we śnie, a osoba w takim stanie nie panuje nad sobą.
Po prostu chodziła we śnie.
W gabinecie Carol Tracy niepodzielnie panowała Myszka Miki. Większość przedmiotów, które wypełniały pokój, ozdabiały wizerunki sławnej gwiazdy filmów rysunkowych w najróżniejszych pozach i sytuacjach. Dziesiątki figurek ulubionego przez wszystkie dzieci gryzonia uśmiechały się szeroko z każdego kąta i półki do małych pacjentów Carol.
Ten imponujący zbiór łamał pierwsze lody w kontaktach z dziećmi.
Jane zareagowała podobnie, jak większość pacjentów. Mówiła „oooch” i „aach” i śmiała się radośnie. Zanim skończyła podziwiać kolekcję i usiadła w jednym z wielkich skórzanych foteli, była już gotowa do seansu hipnotycznego – jej napięcie i obawa zniknęły. Magia Miki jak zwykle nie zawiodła.
W gabinecie Carol zamiast typowej kanapy stały naprzeciw siebie dwa duże fotele z oparciami, dla niej i pacjenta. Nieco przysłonięte okna i dyskretne światło sączące się z narożnych lamp stwarzały przytulny nastrój.
Przez parę minut gawędziły o kolekcji, a potem Carol powiedziała”
– Dobra, kochanie. Myślę, że powinnyśmy zacząć.
Niepokój pojawił się na twarzy dziewczynki.
– Sądzi pani, że hipnoza to dobry pomysł?
– Tak. To najlepsza metoda, jaką znamy, by przywrócić ci pamięć. Nie bój się. To proste. Tylko odpręż się i popłyń. Dobrze?
– Hm… dobrze.
Carol wstała i ruszyła w kierunku Jane, która także zaczęła się podnosić.
– Nie, ty zostań na swoim miejscu. – Carol stanęła za dziewczynką i przyłożyła koniuszki palców do jej skroni.
– Odpręż się, kochanie. Odchyl do tyłu. Ręce na udach. Dłonie wewnętrzną stroną do góry, palce luźno. Świetnie. Teraz zamknij oczy. Są zamknięte?
– Tak.
– Dobrze. Bardzo dobrze. Teraz chcę, żebyś pomyślała o latawcu. Dużym latawcu w kształcie rombu. Wyobraź go sobie. Jest olbrzymi, niebieski i żegluje wysoko po błękitnym niebie. Widzisz go?
Po krótkim wahaniu dziewczynka odparła”
– Tak.
– Obserwuj latawiec, kochanie. Patrz, jak łagodnie wznosi się i opada wraz z prądami powietrznymi. Wznosi się i opada, w górę i w dół, w górę i w dół, z boku na bok, żegluje z wdziękiem, daleko ponad ziemią, w pół drogi między ziemią i chmurami, daleko ponad twoją głową. – Carol mówiła aksamitnym, kojącym głosem i patrzyła na bujne blond włosy dziewczynki. – Kiedy tak obserwujesz latawiec, stopniowo stajesz się tak lekka i wolna jak on. Uczysz się wznosić coraz wyżej w błękitne niebo. – Koniuszkami palców Carol zataczała delikatne koła na skroniach Jane. – Opuszcza cię napięcie. Wszystkie troski i niepokoje odpływają daleko, i myślisz tylko o latawcu żeglującym po błękitnym niebie. Wielki ciężar zostaje zdjęty z twojej głowy, czoła i skroni. Czujesz się o wiele lżej. – Zsunęła ręce na kark dziewczynki. – Mięśnie na karku rozluźniają się. Napięcie znika. Wielki ciężar zostaje zdjęty. Jesteś teraz tak lekka, że możesz wznieść się jak latawiec… prawie… prawie… – Opuściła ręce na ramiona malej. – Odpręż się. Niech napięcie odejdzie. Jesteś lżejsza, coraz lżejsza. Ciężar spada także z twoich piersi. A teraz unosisz się. Tylko kilka centymetrów nad ziemią, ale unosisz się.
– Tak… unoszę… – powiedziała niskim głosem.
– Latawiec szybuje daleko w górze, a ty powoli, powoli poruszasz się, aby do niego dołączyć…
Mówiła jeszcze chwilę, a potem wróciła na swój fotel.
Jane osunęła się na oparcie, głowę przekrzywiła na bok, zamknęła oczy, twarz miała spokojną i rozluźnioną; oddychała cicho.
– Jesteś teraz pogrążona w bardzo głębokim śnie – powiedziała Carol. – To odprężający, bardzo głęboki sen. Rozumiesz?
– Tak – wymamrotała dziewczynka.
– Odpowiesz mi na kilka pytań.
– Dobrze.
– Pozostaniesz w tym głębokim śnie i będziesz odpowiadała na moje pytania, dopóki ci nie powiem, że już czas się obudzić. Rozumiesz?
– Tak.
– Dobrze. Bardzo dobrze. A teraz powiedz mi, jak się nazywasz.
Dziewczynka milczała.
– Jak się nazywasz, kochanie?
– Jane.
– Czy to twoje prawdziwe imię?
– Nie.
– Jak brzmi twoje prawdziwe imię?
Jane zmarszczyła brwi.
– Ja… nie pamiętam.
– Skąd pochodzisz?
– Ze szpitala.
– A przedtem?
– Znikąd.
Kropelka śliny błysnęła w kąciku jej ust. Zlizała ją ospale, zanim zdążyła spłynąć po policzku.
– Kochanie, przypominasz sobie zegar z Myszką Miki, który oglądałaś kilka minut temu? – spytała Carol.
– Tak.
– Biorę zatem ten zegar z półki – powiedziała Carol, nie poruszając się z miejsca. – A teraz kręcę jego wskazówkami do tyłu, dookoła cyferblatu, cały czas do tyłu. Czy widzisz wskazówki poruszające się do tyłu na zegarze z Myszką Miki?
– Tak.
– A teraz dzieje się coś zdumiewającego. Kiedy kręcę wskazówkami do tylu, czas zaczyna płynąć w odwrotnym kierunku. Nie ma już kwadransa po jedenastej. Teraz jest jedenasta. To magiczny zegar. Rządzi upływem czasu. A teraz jest dziesiąta rano… dziewiąta… ósma… Rozejrzyj się. Gdzie się teraz znajdujesz?
Dziewczynka otworzyła oczy. Utkwiła je w jakimś odległym punkcie. Powiedziała”
– Hmmm… w kuchni. Tak. Stolik śniadaniowy. O rany, boczek jest smaczny i chrupiący.
Stopniowo Carol przenosiła ją w czasie, cofając się do pobytu w szpitalu, wreszcie do wypadku w ubiegły czwartek rano. Dziewczynka skrzywiła się z bólu i krzyknęła, na nowo przeżywając moment zderzenia, a potem cofnęły się jeszcze o parę minut.
– Stoisz na chodniku – mówiła Carol. – Jesteś ubrana tylko w bluzkę i dżinsy. Pada deszcz. Jest chłodno.
Dziewczynka znów zamknęła oczy. Drżała.
– Jak się nazywasz? – spytała Carol.
Cisza.
– Jak się nazywasz, kochanie?
– Nie wiem.
– Skąd przyszłaś?
– Znikąd.
– Chcesz powiedzieć, że masz amnezję?
– Tak.
– Już przed wypadkiem?
– Tak.
Chociaż wciąż skoncentrowana na dziewczynce, Carol poczuła ulgę, słysząc, że nie ponosi odpowiedzialności za stan Jane. Przez chwilę czuła się jak niebieski latawiec, mogący szybować wysoko w górze. Kontynuowała”
– Dobrze. Masz właśnie wkroczyć na jezdnię. Czy chcesz tylko przejść przez nią, czy też zamierzasz rzucić się pod samochód?
– Ja… nie… wiem.
– A jak się czujesz? Wesoła? Przygnębiona? Zobojętniała?
– Przestraszona – dziewczynka odezwała się słabym, roztrzęsionym głosem.
– Co cię wystraszyło?
Cisza.
– Czym jesteś przestraszona?
– To nadchodzi.
– Co nadchodzi?
– Za mną!
– Co jest za tobą?
Dziewczynka znów otworzyła oczy. Wciąż gapiła się na jakiś odległy punkt.
– Co jest za tobą? – spytała ponownie Carol.
– O Boże – jęknęła Jane.
– Co to jest?
– Nie, nie. – Potrząsnęła głową.
Carol pochyliła się do przodu.
– Odpręż się, kochanie. Odprężysz się i uspokoisz. Zamknij oczy. Spokojna… jak latawiec… daleko ponad wszystkim… unosisz się… ciepło.
Napięcie zniknęło z twarzy Jane.
– W porządku – rzekła Carol. – Jesteś spokojna, odprężona i spokojna. Powiesz mi, czego się boisz?
Dziewczynka nie odpowiedziała.
– Kochanie, co cię wystraszyło? Co jest za tobą?
– Coś…
– Co?
– Coś…
– Wyrażaj się ściśle.
– Nie wiem… co to… ale nadchodzi… i mnie przeraża.
– Dobrze. Cofnijmy się jeszcze trochę.
Odwołując się do obracających się wstecz wskazówek zegarka z Myszką Miki, przesunęła wydarzenia o cały dzień do tyłu.
– Teraz się rozejrzyj. Gdzie się znajdujesz?
– Nigdzie.
– Co widzisz?
– Nic.
– Musisz coś widzieć, kochanie.
– Ciemność.
– Jesteś w ciemnym pokoju?
– Nie.
– Jesteś w nocy na dworze?
– Nie.
Cofnęła dziewczynkę o jeszcze jeden dzień.
– A co teraz widzisz?
– Tylko ciemność.
– Musi tam być coś jeszcze.
– Nie.
– Otwórz oczy, kochanie.
Dziewczynka posłuchała. Jej niebieskie oczy były puste, szkliste.
– Nic.
Carol zmarszczyła brwi.
– Siedzisz czy stoisz w tym ciemnym miejscu?
– Nie wiem.
– A co czujesz pod sobą? Krzesło? Podłogę? Łóżko?
– Nic.
– Sięgnij. Dotknij podłogi.
– Tu nie ma żadnej podłogi.
Zaniepokojona obrotem sprawy, Carol uniosła się na krześle i wpatrywała przez chwilę w Jane, zastanawiając się, czego teraz spróbować. Wreszcie się odezwała.
– W porządku. Znów obracam wskazówki w przeciwnym kierunku. Czas płynie wstecz, godzina za godziną, dzień za dniem, szybciej i szybciej. Chcę, żebyś mnie zatrzymała, ale dopiero wtedy, gdy wyjdziesz z ciemności i będziesz potrafiła powiedzieć, gdzie się znajdujesz. Obracam teraz wskazówki. Do tyłu… do tyłu…
Mijały sekundy. Dwadzieścia, trzydzieści.
Po minucie Carol spytała”
– Gdzie się znajdujesz?
– Jeszcze nigdzie.
– Idziemy dalej. Do tyłu… do tyłu w czasie…
Po następnej minucie Carol zaczęła się niepokoić, że straciła kontrolę nad sytuacją i sprawa może przybrać nieoczekiwany obrót. Już miała zaprzestać eksperymentowania, gdy Jane wreszcie przemówiła”
– Niech mi ktoś pomoże! Mamo! Ciociu Rachael! Na litość boską, pomóżcie mi! – Zerwała się z krzesła, wymachując ramionami.
To nie był głos Jane. Wydobywał się z jej ust, przez jej wargi i język, ale brzmiał inaczej. Miał inny tembr, akcent i brzmienie.
– Ja tu umrę! Na pomoc! Wydostańcie mnie stąd!
Carol zerwała się na nogi.
– Kochanie, przestań. Uspokój się.
– Ja się palę! Ja się palę! – krzyczała, wykonując ruchy, jakby chciała strząsnąć ogień z ubrania.
– Nie! – ostro powiedziała Carol. Schwyciła Jane za ramię, jednocześnie dokonując gorączkowej analizy wydarzeń.
Jane biła na oślep i próbowała się uwolnić.
Carol, nie puszczając jej ręki, zaczęła mówić cichym, monotonnym, spokojnym głosem. Jane przestała walczyć, ale jej oddech stał się urywany i charczący.
– Dym – mówiła, przykładając dłoń do ust. – Tyle dymu.
Uspokajana i pocieszana Jane opadła wreszcie na krzesło. Była wyczerpana, a jej czoło pokryło się kroplami potu. Niebieskie oczy, wpatrzone w jakiś odległy punkt, były nieprzytomne.
Carol uklękła obok krzesła i wzięła małą za rękę.
– Kochanie, słyszysz mnie?
– Tak.
– Nic ci nie jest?
– Boję się…
– Nie ma ognia.
– Ale był. Wszędzie.
– Już go nie ma.
– Jeśli pani tak twierdzi.
– Tak. Teraz powiedz, jak się nazywasz.
– Laura.
– A pamiętasz nazwisko?
– Laura Havenswood.
Carol triumfowała.
– Bardzo dobrze. Po prostu świetnie. Gdzie jest twój dom, Lauro?
– W Shippensburgu.
Shippensburg to małe miasteczko o niecałą godzinę drogi od Harrisburga. Spokojne, miłe miejsce, istniejące po to, by stanowić siedzibę college’u stanowego oraz być zapleczem okolicznych farm.
– Czy pamiętasz ulicę, na której mieszkasz w Shippensburgu? – spytała Carol.
– Ulica nie ma nazwy, to po prostu farma. Tuż za miastem, obok Walnut Bottom Road.
– Mogłabyś mnie tam zaprowadzić?
– O, tak. To ładne miejsce. Dwa kamienne słupy na skraju głównej drogi wytyczają wejście na naszą ziemię. Długi podjazd wysadzany jest klonami, a wokół domu rosną wielkie dęby. Latem w cieniu drzew jest chłodno i przewiewnie.
– Jak ma na imię twój ojciec?
– Nicholas.
– A jego numer telefonu?
Dziewczynka zmarszczyła brwi.
– Słucham?
– Jaki jest numer waszego telefonu?
Dziewczynka potrząsnęła głową.
– Nie wiem, co pani ma na myśli.
– Nie macie telefonu?
– Co to jest telefon?
Carol była zdumiona. Niemożliwe, aby osoba zahipnotyzowana wykręcała się od odpowiedzi lub żartowała. Przyjrzała się dziewczynce. Laura poruszyła się niespokojnie, zmarszczyła czoło, szeroko otworzyła oczy i zaczęła oddychać z trudem.
– Lauro, posłuchaj mnie. Musisz się uspokoić. Odprężyć i…
Dziewczynka nie reagowała. Zaczęła wić się na krześle, jęczeć, dyszeć, a potem zsunęła się na podłogę, dygocąc i rzucając się jak w ataku epilepsji. Coś z siebie strzepywała, zasłaniała się przed ogniem, wzywała kobietę o imieniu Rachael i krztusiła się od nieistniejącego dymu.
Upłynęła minuta, zanim Carol zdołała ją uspokoić. Zwykle wystarczało na to zaledwie parę sekund. Widocznie Laura przeżyła jakiś szczególnie dramatyczny pożar albo straciła kogoś bliskiego w płomieniach. Najchętniej Carol podążyłaby tym tropem, aby dowiedzieć się, co było powodem takiego zachowania, ale nie mogła przemęczać pacjentki. Zdawała sobie sprawę, że trzeba szybko zakończyć seans.
Pomogła dziewczynce usiąść na fotelu, a sama, kucnąwszy obok, nakazała jej zapamiętać wszystko, co zostało do tej pory powiedziane, i wyprowadziła ją z transu.
Jane potrząsnęła głową, odchrząknęła, spojrzała na Carol i powiedziała”
– Chyba się nie udało, co? – Znów mówiła swoim głosem.
Dlaczego zmienił się jej głos, kiedy mówiła jako Laura? – zastanawiała się Carol.
– Czy nic nie pamiętasz? – spytała.
– Niewiele jest do pamiętania. Próbowała mnie pani uśpić, mówiąc o niebieskim latawcu, a skoro zdawałam sobie z tego sprawę, nic nie wyszło.
– Ależ udało się – zapewniła ją Carol. – I zaraz się o tym przekonasz.
Dziewczynka miała sceptyczny wyraz twarzy.
– Co? Co pani odkryła?
– Laura.
Dziewczynka nawet nie drgnęła, wyglądała jednak na zdumioną.
– Nazywasz się Laura.
– Kto pani o tym powiedział?
– Ty.
– Laura? Nie. Chyba nie.
– Laura Havenswood – powiedziała Carol.
Dziewczynka zmarszczyła brwi.
– To mi nic nie mówi.
– Powiedziałaś mi, że mieszkasz w Shippensburgu.
– Gdzie to jest?
– Jakąś godzinę stąd.
– Nigdy nie słyszałam tej nazwy.
– Mieszkasz tam na farmie. Kamienne słupy stoją u wejścia do posiadłości twojego ojca i jest tam długi podjazd wysadzany klonami. Tak mi powiedziałaś, i jestem pewna, że mówiłaś prawdę. Człowiek zahipnotyzowany nigdy nie kłamie. A poza tym nie masz żadnego powodu, żeby mnie oszukiwać. Nie masz nic do stracenia, a wszystko do zyskania, jeśli przełamiemy blokadę pamięci.
– Być może jestem Laurą Havenswood, ale nie mogę sobie tego przypomnieć. Tak mi przykro. Miałam nadzieję, że gdy poznam swoje imię, wszystko jakoś zaskoczy na swoje miejsce. A tu wciąż pustka. Laura, Shippensburg, farma – nic nie kojarzę.
Carol podniosła się z kolan i rozprostowała zesztywniałe nogi.
– Jeszcze nigdy nie spotkałam się z czymś podobnym. Z tego, co wiem, żadne z fachowych czasopism nie opisuje podobnej reakcji. Jeśli pacjent poddał się hipnozie, zawsze następuje oczekiwany efekt badań. Natomiast twoja reakcja jest zaprzeczeniem wszystkiego, co wiem na ten temat. Bardzo dziwne. Jeśli byłaś w stanie przypomnieć sobie fakty pod hipnoza., powinnaś umieć je powtórzyć. Brzmienie twojego prawdziwego imienia powinno otworzyć drzwi do pamięci.
– Ale nie otworzyło.
– Dziwne…
Dziewczynka podniosła wzrok.
– Co teraz?
Carol pomyślała przez chwilę.
– Sądzę, że powinniśmy poprosić policję o sprawdzenie tożsamości Havenswoodów.
Podeszła do biurka, podniosła słuchawkę i wykręciła numer komendy policji w Harrisburgu.
Telefonistka połączyła ja z detektywem Lincolnem Werthem, który zajmował się osobami zaginionymi. Wysłuchał Carol z zainteresowaniem, obiecał wszystko sprawdzić i natychmiast poinformować o wynikach akcji.
Cztery godziny później, o trzeciej pięćdziesiąt pięć po południu, po wizycie ostatniego pacjenta, Carol i Jane wybierały się do domu, kiedy Lincoln Werth zadzwonił zgodnie z obietnicą. Carol odebrała telefon przy swoim biurku, a dziewczynka przycupnęła na krawędzi, wyraźnie podenerwowana.
– Pani doktor Tracy – odezwał się Werth – całe popołudnie poświęciłem na zbieranie interesujących panią informacji. Telefonowałem do policji w Shippensburgu i do biura miejscowego szeryfa. Obawiam się, że została pani wprowadzona w błąd.
– Nie rozumiem.
– Zarówno w Shippensburgu, jak i w całym okręgu nie możemy znaleźć nikogo o nazwisku Havenswood. Nie istnieje telefon zarejestrowany na kogoś o tym nazwisku, a…
– Może oni po prostu nie mają telefonu.
– Oczywiście, braliśmy pod uwagę i taką możliwość – rzekł Werth. – Proszę mi wierzyć, niczego nie przegapiliśmy. Szukając dalej, przyjęliśmy, że ludzie, których poszukujemy, mogą być amiszami mieszkającymi w tych lasach. Udaliśmy się więc do miejscowego urzędu podatkowego. Dowiedzieliśmy się, że nikt o nazwisku Havenswood nie posiada domu ani farmy na tym terenie.
– Mogą być dzierżawcami – powiedziała Carol.
– Mogą, ale według mnie oni w ogóle nie istnieją. Dziewczynka musiała kłamać.
– Po cóż by miała to robić?
– Nie wiem. Może i cała ta amnezja to kawał. Prawdopodobnie uciekła z domu.
– Nie. Zdecydowanie nie. – Carol spojrzała na Laurę; nie, ciągle jeszcze Jane; w jej jasne, błękitne oczy. – A poza tym w stanie hipnozy nie można kłamać tak przekonująco.
Jane, przysłuchując się rozmowie, domyśliła się, że poszukiwania nie przyniosły rezultatu. Jej twarz spochmurniała. Wstała i podeszła do okna.
– W tej całej sprawie jest coś cholernie dziwacznego – odezwał się Werth.
– Dziwacznego? – powtórzyła Carol.
– Cóż, na podstawie opisu farmy, podanego nam przez panią, dotarliśmy do tego miejsca. Ono istnieje.
– Cóż, zatem…
– Ale nie mieszka tam nikt o nazwisku Havenswood – odparł Werth. – Teren jest własnością rodziny Ohlmeyerów, powszechnie znanej w tych stronach i mającej dobrą pozycję. Oren Ohlemeyer, jego żona i dwaj synowie. Nigdy nie mieli córki. Oren odziedziczył farmę po ojcu, który kupił ją siedemdziesiąt lat temu. Nikt z rodziny Ohlmeyerów nie słyszał o Laurze Havenswood lub kimś o podobnym nazwisku. Nie znali także nikogo pasującego do rysopisu Jane Doe.
– A jednak farma tam jest, dokładnie taka, jak nam opisała.
– Tak – odrzekł Werth. – Zabawne, prawda?
W drodze do domu, kiedy jechały jesiennym ulicami zalanymi słońcem, dziewczynka powiedziała”
– Myśli pani, że udawałam trans?
– Na Boga, nie! Byłaś w bardzo głębokim śnie. Nawet przy najlepszych zdolnościach aktorskich nie potrafiłabyś tak odegrać sceny z pożarem.
– Pożarem?
– Tego też nie pamiętasz? – Carol zacytowała wypowiadane przez Jane kwestie. – Twoje przerażenie było szczere i jestem pewna, że byłaś świadkiem tych tragicznych wydarzeń.
– Niczego nie pamiętam. Sądzi pani, że kiedyś naprawdę się paliłam?
– Możliwe. – Światła zmieniły się na czerwone. Carol zatrzymała samochód i spojrzała na Jane. – Nie masz żadnych blizn, więc jeśli nawet przeżyłaś pożar, wyszłaś z niego bez obrażeń. Oczywiście może być i tak, że nie ty sama, lecz ktoś z twoich bliskich zginął w płomieniach, i w stanie hipnozy wczułaś się w jego położenie. Jasno się wyrażam?
– Chyba rozumiem, o co pani chodzi. Może szok wywołany pożarem stał się przyczyną amnezji, a czekanie na rodziców jest bezcelowe, ponieważ… nie żyją, spłonęli.
Carol wzięła dziewczynkę za rękę.
– Nie martw się tym teraz, kochanie. Nie wiemy jeszcze, jak było naprawdę, ale i na taką ewentualność musisz być przygotowana.
Dziewczynka przygryzła wargę, kiwnęła głową.
– Z pewnością jest to tragiczne, ale nie odczuwam smutku. Nie pamiętam swoich bliskich, więc nie przeżywam ich utraty.
Kierowca zielonego datsuna stojącego za nimi nacisnął klakson.
Światła się zmieniły. Carol puściła rękę dziewczynki i nacisnęła pedał gazu.
– Podczas jutrzejszego seansu skoncentrujemy się na pożarze.
– Sądzi pani, że jestem Laurą Havenswood?
– Cóż, na razie będziemy nazywać cię Jane, ale nie widzę przeszkód, aby mówić do ciebie Lauro, jeśli to twoje imię.
– Nie potwierdzono tożsamości – przypomniała jej dziewczynka.
Carol potrząsnęła głową.
– Niezupełnie tak. Na razie stwierdzono, że nie mieszkałaś w Shippensburgu, ale musiałaś tam być przynajmniej raz, choćby przejazdem. Twoje wspomnienia są pogmatwane i należy zrobić wszystko, aby je uporządkować. Muszę się zastanowić, w jaki sposób zadawać ci pytania i o co pytać. Trzeba po prostu poczekać i zobaczyć.
Jechały przez chwilę w milczeniu.
– Mam nadzieję, że nie rozwiążemy zagadki zbyt szybko – powiedziała Jane. – Od momentu kiedy wiem o domku w górach, nie mogę doczekać się, aby go zobaczyć.
– Doczekasz się, nie martw się. Wyjedziemy w piątek bez względu na przebieg seansu. Ostrzegałam cię, że leczenie może być powolnym, skomplikowanym i frustrującym procesem. Prawdę powiedziawszy, nie spodziewałam się, że osiągniemy dzisiaj tak wiele, i będę zadowolona, gdy jutro posuniemy się chociaż o krok dalej.
– Chyba ma mnie pani już dość.
Carol westchnęła i udała zmęczenie.
– Na to wygląda. Och, jesteś dla mnie strasznym ciężarem. Nie wiem, jak długo to jeszcze zniosę. – Zdjęła jedną rękę z kierownicy i przyłożyła do serca melodramatycznym gestem, czym wywołała chichot Jane. – Och, och!
– Wie pani co? – spytała dziewczynka.
– Co?
– Ja też panią lubię.
Spojrzały na siebie i pokazały zęby w uśmiechu.
– Mam przeczucie dotyczące gór – powiedziała Jane.
– Tak?… Że…
– Że będzie tam świetna zabawa. Naprawdę wspaniała. Coś wyjątkowego. Prawdziwa przygoda. – Jej niebieskie oczy były jeszcze jaśniejsze niż zwykle.
Po obiedzie Paul zaproponował, żeby zagrali w scrabble. Rozłożył planszę na stoliku, a Carol wyjaśniła Jane reguły, jako że dziewczynka nie mogła sobie przypomnieć, czy już w to kiedyś grała.
Jane, zgodnie z wylosowaną kolejnością, rozpoczęła zabawę od słowa za dwadzieścia dwa punkty (pole o podwójnej punktacji oraz automatycznie podwojona liczba punktów za pierwsze słowo w grze).
OSTRZE
– Niezły start – ocenił Paul. Chciał, aby mała wygrała, gdyż zdawał sobie sprawę, że w jej sytuacji nawet najmniejsze zwycięstwo, sukces czy komplement mają ogromne znaczenie, ale nie zamierzał stosować taryfy ulgowej tylko dlatego, by sprawić jej przyjemność. Powinna, na Boga, zapracować na to. Zwrócił się do Jane”
– Podejrzewam, że należysz do tego rodzaju dzieciaków, które mówią, że nigdy nie grały w pokera, po czym zgrabnie zagarniają całą pulę po każdym rozdaniu.
– Możemy się założyć, że tak nie będzie? – spytała Jane.
– Nie namówisz nas do tego – odparł Paul.
– Boicie się?
– Strasznie. Puścisz nas z torbami.
– Pozwolę wam dalej tu mieszkać.
– Jesteś wspaniałomyślna.
– Ustalę niski czynsz.
– Ach, to dziecko ma doprawdy złote serce!
Kiedy tak przekomarzał się z Jane, Carol analizowała swój zestaw liter.
– Hej – powiedziała. – Mam litery, które pasują do słowa Jane. – Dodała K, E, W do R, tworząc słowo KREW.
– Z tego, co widzę – odrzekł Paul – jest to zabawa w poderżnięcie gardła.
Carol i Jane skrytykowały kiepski dowcip i uzupełniły swoje zestawy liter, dobierając ze stosiku leżącego na pokrywce pudełka.
Paul ze zdumieniem stwierdził, że ze swojego siedmioliterowego zestawu może ułożyć jedynie słowo ŚMIERĆ, kontynuując ten makabryczny temat.
– Niesamowite – rzekła Carol.
– A tu jeszcze coś bardziej niesamowitego – odezwała się Jane, uzupełniając w drugiej kolejce słowo OSTRZE słowem POGRZEB.
Ś
M
P K I
O S T R Z E
G E R
R W Ć
Z
E
B
Paul wpatrywał się w planszę. Nagle poczuł niepokój. Jaka jest szansa, aby pierwsze cztery słowa w grze wykazywały tak ścisłe powiązanie tematyczne? Jedna na dziesięć tysięcy? Nie. Jeszcze mniej. Jedna na sto tysięcy? Jedna na milion?
Carol podniosła wzrok znad swojego zestawu niezwykłych liter.
– W to już na pewno nie uwierzycie.
Ś
M
P K I
O S T R Z E
G E R
Z A M O R D O W A Ć
Z
E
B
– Zamordować? – powiedział Paul. – Och, daj spokój. Wystarczy już tego. Zabieraj to słowo i ułóż jakieś inne.
– Nie mogę – powiedziała Carol. – Mam tylko takie. Z pozostałych liter nie da się nic ułożyć.
– Ale możesz wstawić MA i AĆ po obu stronach Z w słowie POGRZEB. Powstanie wtedy MAZAĆ zamiast ZAMORDOWAĆ.
– Z pewnością, ale zarobię mniej punktów. Widzisz? Nie ma tu pola z podwójną punktacją.
Kiedy Paul słuchał wyjaśnienia Carol, poczuł się dziwnie. Lodowaty chłód w środku ciała. Pustka. Balansowanie na linie i świadomość, że spadnie, spadnie, spadnie…
Ogarnęło go déjà vu; niesamowite uczucie, że już kiedyś przeżywał tę scenę. A przecież nic takiego nigdy nie miało miejsca. Skąd więc ta pewność, że był świadkiem podobnych wydarzeń? W momencie postawienia pytania znalazł na nie odpowiedź. Uczucie déj? vu niewiele miało wspólnego z makabrycznym zestawem słów w niewinnej grze. Raczej ponownie przeżywał coś, jak w ubiegłym tygodniu na strychu, gdy tajemniczy stukający dźwięk wydawał się wychodzić z rozrzedzonego powietrza na wprost jego twarzy, gdy każde łup! brzmiało jak młot kowalski walący w kowadło gdzieś w innym wymiarze czasu i przestrzeni. Tak właśnie czuł się teraz, nad planszą gry w obliczu czegoś niezwyczajnego, nienaturalnego, może nadnaturalnego.
– Posłuchaj, po prostu zabierz te ostatnie litery z planszy, włóż z powrotem do pudełka, wybierz nowe i ułóż jakieś inne słowo zamiast ZAMODROWAĆ – zwrócił się do Carol.
Dostrzegł, że była przerażona jego propozycją.
– Dlaczego mam to zrobić? – spytała.
Paul zmarszczył brwi.
– Ostrze, krew, śmierć, pogrzeb, zamordować – cóż to za zestaw słów w miłej, spokojnej, przyjacielskiej grze?
Wpatrywała się w niego przez chwilę, a jej przenikliwe spojrzenie sprawiło, że poczuł się trochę nieswojo.
– To tylko zbieg okoliczności – tłumaczyła zakłopotana jego napięciem.
– Wiem, że to tylko zbieg okoliczności – odrzekł, chociaż nie mógł pozbyć się osobliwego przeświadczenia, że słowa na planszy to dzieło jakiejś siły o wiele potężniejszej niż zwykły przypadek. – A jednak dostałem gęsiej skórki – powiedział nieprzekonująco. Odwrócił się do Jane, szukając sprzymierzeńca. – Czy ty nie dostajesz gęsiej skórki?
– Tak. Trochę – zgodziła się. – Ale jest to także fascynujące. Zastanawiam się, jak długo możemy jeszcze układać słowa, które pasują tematycznie.
– Ja też jestem ciekawa. – Carol żartobliwie klepnęła Paula po ramieniu. – Wiesz, na czym polega twój kłopot, kochanie? Nie masz w sobie za grosz ciekawości naukowca. No, dalej. Twoja kolej.
Po ułożeniu na planszy słowa ŚMIERĆ nie uzupełnił zapasu liter. Wyciągnął cztery tekturowe kwadraciki i położył je przed sobą.
Zamarł.
O Boże. Znów znajdował się na linie, krocząc ponad wielką otchłanią.
– I co? – spytała Carol.
Zbieg okoliczności. To musiał być zbieg okoliczności.
– I co?
Podniósł na nią wzrok.
– Co tam masz? – spytała.
Oniemiały, przeniósł spojrzenie na dziewczynkę.
Pochylona nad stołem jak Carol, niecierpliwie oczekiwała odpowiedzi, czy makabryczny ciąg ma kontynuację.
Paul opuścił oczy na rząd liter w drewnianej przegródce. To słowo wciąż tu było. Niemożliwe. A jednak.
– Paul?
Zareagował tak szybko i gwałtownie, że Carol i Jane aż podskoczyły. Zgarnął litery z przegródki i niemal cisnął je z powrotem do pudełka. Zmiótł pięć wstrętnych wyrazów z planszy, zanim ktokolwiek zdołał zaprotestować, i zmieszał tabliczki z pozostałymi.
– Paul, na litość boską!
– Zaczniemy od nowa – oznajmił. – Może te słowa was nie drażniły, ale mnie tak. Jeśli chcę słuchać o krwi, śmierci i mordowaniu, włączam dziennik.
– Jakie słowo miałeś? – dopytywała się Carol.
– Nie wiem – skłamał. – Nie dopasowałem do pozostałych liter. Daj spokój, zacznijmy od nowa.
– Jednak coś ułożyłeś – stwierdziła.
– Nie.
– Mnie też się wydaje, że pan coś ułożył – odezwała się Jane.
– Przyznaj się – prosiła Carol.
– W porządku, miałem słowo. Obsceniczne. Dżentelmen, taki jak ja, nie użyłby go w wyrafinowanej grze, i to w obecności dam.
W oczach Jane zamigotały ogniki przekory.
– Naprawdę? Niech pan powie. Niech pan nie będzie nudny.
– Nudny? Cóż to za maniery, młoda damo?
– E tam, maniery!
– Nie masz ani krzty skromności?
– Ani trochę.
– Pochodzisz z motłochu?
– A z motłochu. – Kiwnęła głową stanowczo. – Z motłochu z dziada pradziada. Więc niech nam pan powie, co to za słowo.
– Wstyd, wstyd, wstyd! – odparł. Udało mu się jednak zmienić temat i zaczęli nową grę. Tym razem wszystkie słowa były zwyczajne i nie tworzyły żadnego niepokojącego ciągu.
Później, w łóżku, kochał się z Carol. Nie był specjalnie podniecony. Chciał po prostu znaleźć się jak najbliżej niej.
Potem, kiedy wyszeptali już wszystkie słowa miłości, spytała”
– Jakie było twoje słowo?
– Ehm? – udawał, że nie wie, o co jej chodzi.
– Twoje obsceniczne słowo w grze. Nie udawaj, że zapomniałeś.
– Nic ważnego.
Zaśmiała się.
– Po tym wszystkim, co robiliśmy w łóżku, nie powinieneś tak bardzo martwić się o moją niewinność.
– Nie miałem żadnego obscenicznego słowa. – To prawda. – Właściwie nie miałem żadnego słowa. – Tu skłamał. – Tylko… myślałem, że pierwsze pięć słów na planszy mogło źle wpłynąć na Jane.
– Na Jane?
– Tak. To znaczy, powiedziałaś mi, że być może straciła jedno z rodziców albo oboje podczas pożaru. Mogła znajdować się na krawędzi przypomnienia sobie strasznej tragedii z niedawnej przeszłości. A dzisiejszy wieczór miał być relaksowy i radosny. Cóż to za gra, w której słowa na planszy układały się w tak makabryczny ciąg.
Carol obróciła się na bok, trochę uniosła i pochyliła nad nim, a nagie piersi musnęły jego tors. Spojrzała mu w oczy.
– Czy tylko dlatego tak się zdenerwowałeś?
– Nie sądzisz, że miałem rację? Chyba nie przesadziłem?
– Może tak. Może nie. – Pocałowała go w nos. – Wiesz, dlaczego tak bardzo cię kocham?
– Bo jestem wspaniałym kochankiem?
– Jesteś, ale nie dlatego cię kocham.
– Bo jestem ci bezgranicznie wierny?
– Nie dlatego.
– Bo utrzymuję swoje paznokcie w czystości?
– Nie dlatego.
– Poddaję się.
– Jesteś taki cholernie wrażliwy, tak się troszczysz o innych ludzi. Jakie to typowe dla mojego Paula – martwić się, żeby Jane dobrze się bawiła, grając w scrabble’a! Oto dlaczego cię kocham.
– Sądziłem, że to ze względu na moje orzechowe oczy.
– Nieee.
– A mój klasyczny profil?
– Żartujesz.
– A sposób, w jaki środkowy palec mojej lewej stopy podkłada się pod sąsiedni palec?
– Och, zapomnijmy o tym. Hmmm. Masz rację. Dlatego cię kocham. Wpadam w szał nie ze względu na twoją wrażliwość, lecz dla twoich palców u nóg.
Przekomarzanie doprowadziło do przytulania, a przytulanie do pocałunków, a pocałunki – znów do namiętności. Osiągnęła szczyt zaledwie kilka sekund przed nim. Kiedy wreszcie odsunęli się od siebie, Paul czuł się zmęczony, ale szczęśliwy.
Carol usnęła pierwsza. A on gapił się w ciemny sufit sypialni i myślał o grze.
OSTRZE, KREW, ŚMIERĆ, POGRZEB, ZAMORDOWAĆ…
Pomyślał o słowie, które ukrył przed Carol i Jane, przez które przerwał grę. Po ułożeniu wyrazu ŚMIERĆ zostały mu trzy litery w przegródce: X, U, C. Kiedy wyciągnął następne cztery litery, pasowały one niepokojąco dobrze do C. Najpierw odkrył A, potem R. I wiedział już, co będzie dalej. Bał się patrzeć, ale był zbyt ciekawy, żeby przerwać, kiedy powinien to zrobić. Wyciągnął trzecią tabliczkę, O, a potem L.
C… A… R…O…L…
OSTRZE, KREW, ŚMIERĆ, POGRZEB, ZAMORDOWAĆ, CAROL.
Oczywiście, nawet gdyby słowo pasowało do planszy, nie mógł umieścić tam wyrazu CAROL, bo to imię własne, a reguły gry na to nie zezwalały. Nie o to jednak chodziło. Najważniejsze, że jej imię leżało tak ładnie, tak wyraźnie w przegródce. Niesamowite. Wyciągnął litery we właściwej kolejności, na litość boską! Czy można mówić o przypadku?
To jakiś omen. Ostrzeżenie, że coś ma się stać Carol. Tak jak dwa koszmarne sny Grace Mitowski okazały się prorocze.
Pomyślał o innych dziwnych wydarzeniach, które ostatnio się zdarzyły: nadnaturalnie silny piorun dewastujący gabinet Alfreda O’Briana, odgłos stukania, który wstrząsnął domem, intruz na trawniku podczas burzy. Czuł, że to wszystko jakoś się ze sobą wiązało. Ale, Chryste, jak?
OSTRZE, KREW.
ŚMIERĆ, POGRZEB.
ZAMORDOWAĆ, CAROL.
Jeśli kolejność słów w scrabble’u była proroczym ostrzeżeniem, co Paul miał zrobić? Omen, jeśli to omen, zbyt był dosłowny, by przerażać. Czego konkretnie się strzec? Nie mógł chronić Carol, dopóki nie znał kierunku, z którego nadciągało niebezpieczeństwo. Wypadek samochodowy? Katastrofa lotnicza? Aligator? Rak? Cokolwiek. Nic by nie zyskał, mówiąc Carol, że z liter ułożył jej imię, jedynie wytrąciłby ją z równowagi.
A on nie chciał jej denerwować.
I tak denerwował się, gdy leżał w ciemności i czuł pod kołdrą lodowaty chłód.
O drugiej nad ranem Grace czytała jeszcze w swoim gabinecie. Nie było sensu kłaść się teraz na godzinę czy dwie. Wydarzenia ostatniego tygodnia przyprawiły ją w bezsenność.
Tego dnia nie wydarzyło się nic szczególnego. Arystofanes wciąż zachowywał się dziwacznie – ukrywał się przed nią, podkradał, obserwował ją, kiedy myślał, że go nie widzi – ale nie darł już więcej poduszek ani nie niszczył mebli. Używał też swojej kuwety, tak jak przedtem. Wszystko to napawało optymizmem. Nie dzwonił też człowiek, który podawał się za Leonarda. Tak, to był dość zwyczajny dzień.
A jednak…
Wciąż odczuwała napięcie i nie mogła spać; miała wrażenie, że znajduje się w oku cyklonu. Czuła, że cisza i spokój w jej domu to jakieś oszukaństwo, że wokół niej biją pioruny i migają błyskawice, ale ona niczego nie widzi ani nie słyszy. Czekała, że w każdej chwili zostanie wciągnięta w tę burzę, i to oczekiwanie wywoływało stałe napięcie.
Usłyszała jakiś szmer i podniosła wzrok znad powieści.
W otwartych drzwiach gabinetu pojawił się Arystofanes, bacznie się rozglądał.
Ich spojrzenia się spotkały.
Przez chwilę miała uczucie, że w jego oczach kryje się inteligencja, mądrość, doświadczenie. Intelekt z całą pewnością niezwierzęcy.
Arystofanes syknął.
Miał zimne oczy. Bliźniacze kuleczki kryształowo czystego, niebieskozielonego lodu.
– Czego chcesz, kocie?
Przerwał te zmagania wzrokowe. Odwrócił się z wyniosłą obojętnością, otarł o drzwi i wolno poszedł przez korytarz, udając, że wcale jej nie szpieguje, chociaż oboje wiedzieli, że było inaczej.
Szpieguje, pomyślała. Czy ja zwariowałam? Dlaczego miałby szpiegować mnie kot?
Ale ten pozornie absurdalny pomysł nie wywołał uśmiechu na jej ustach.
Zamiast tego siedziała z książką na kolanach, zastanawiając się, czy jeszcze jest normalna.
Czwartek po południu.
Zasłony w gabinecie były szczelnie zasunięte, jak zwykle. Dwie stojące lampy dawały złote, rozproszone światło. Myszka Miki wciąż uśmiechała się szeroko we wszystkich swoich wcieleniach.
Carol i Jane siedziały w fotelach.
Dziewczynka weszła w trans z niewielką tylko pomocą Carol. Większość pacjentów za drugim razem jest podatniejsza na hipnozę, i Jane nie stanowiła wyjątku.
I znów, używając wyimaginowanego zegarka, Carol kręciła wskazówkami wstecz i cofnęła Jane do przeszłości. Tym razem dziewczynka nie potrzebowała aż dwóch minut, żeby znaleźć się poza granicą amnezji. Po dwudziestu lub trzydziestu sekundach osiągnęła punkt, w którym zaczynały się jej wspomnienia.
Nagle szarpnęła się i wyprostowała. Otworzyła oczy jak lalka; patrzyła na wylot przez Carol. Twarz wykrzywiła w grymasie zgrozy.
– Laura? – odezwała się Carol.
Dziewczyna uniosła obie ręce do gardła. Chwytała się kurczowo za szyję, sapała, zakrywała dłonią usta, krzywiła twarz z bólu. Wydawało się, że przeżywa na nowo to samo traumatyczne doświadczenie, które wywołało jej panikę podczas wczorajszego seansu; dzisiaj jednak nie krzyczała.
– Nie możesz czuć ognia – powiedziała jej Carol. – Nic cię nie boli, kochanie. Odpręż się. Uspokój. Nie czuć też dymu. Nic cię nie niepokoi. Oddychaj swobodnie, normalnie. Uspokój się i odpręż.
Nie posłuchała. Trzęsła się i pociła. Krztusiła się co jakiś czas, gwałtownie, sucho, a zarazem cicho.
Obawiając się, że znów straciła kontrolę nad sytuacją, Carol zdwoiła wysiłki, by uspokoić pacjentkę; bez sukcesu.
Jane zaczęła dziko gestykulować; jej ręce cięły, kłuły, szarpały i uderzały powietrze.
Próbowała mówić, ale z jakiejś przyczyny straciła głos. Łzy spłynęły jej po twarzy. Poruszała ustami bez skutku, rozpaczliwie starając się coś powiedzieć. Oprócz zgrozy w jej oczach pojawiła się frustracja.
Carol chwyciła notes i flamaster z biurka. Notes położyła na kolanach Jane, a pisak wcisnęła jej do ręki.
– Zapisz mi to, kochanie.
Dziewczynka ścisnęła pisak tak mocno, że kostki dłoni zbielały i zaostrzyły się jak u kościotrupa. Opuściła wzrok na notes. Przestała się krztusić, ale nadal drżała.
Carol kucnęła obok niej.
– Co chcesz powiedzieć?
Ręka Jane dygotała jak dłoń niedołężnej staruszki. Pośpiesznie nabazgrała dwa ledwie czytelne słowa: Pomóż mi.
– Dlaczego potrzebujesz pomocy?
Znów: Pomóż mi.
– Dlaczego nie możesz mówić?
Głowa.
– Wyrażaj się jaśniej.
Moja głowa.
– Co z twoją głową?
Ręka Jane nakreśliła jedną literę, lecz potem opadła linijkę niżej, próbując od nowa – bez rezultatu, znów zaczęła – z tym samym skutkiem, jak gdyby nie udawało się jej wyrazić tego, co chciała. Wreszcie, w szale, zaczęła uderzać flamastrem w papier, gryzmoląc bezładną plątaninę czarnych linii.
– Przestań! – rozkazała Carol. – Cholera, odpręż się. Uspokój.
Jane znieruchomiała. W milczeniu gapiła się w notes na kolanach.
Carl wydarła pomazaną stronę i rzuciła na podłogę.
– Dobrze. Teraz odpowiesz na pytania spokojnie i w miarę wyczerpująco. Jak się nazywasz?
Millie.
– Millie? Jesteś pewna, że tak się nazywasz?
Millicent Parker.
– Gdzie jest Laura?
Kto to jest Laura?
Carol wpatrywała się w pociągłą twarz dziewczynki. Kropelki potu na jej gładkiej jak porcelana skórze zaczynały wysychać. Niebieskie oczy były puste, rozbiegane. Usta się trochę rozchyliły.
Nagle uderzyła Jane w twarz, ale ta ani drgnęła. Nie udawała transu.
– Gdzie mieszkasz, Millicent?
W Harrisburgu.
– Czyli w tym mieście. Twój adres?
Front Street.
– Nad rzeką? Znasz numer domu?
Dziewczynka napisała.
– Jak nazywa się twój ojciec?
Randolph Parker.
– Jak nazywa się matka?
Pisak nakreślił nic nieznaczący zygzak.
– Jak nazywa się matka? – powtórzyła Carol.
Dziewczynka zaczęła się trząść, krztusiła się bezgłośnie i raz jeszcze uniosła ręce do gardła. Flamaster zrobił czarny ślad pod jej podbródkiem.
Najprawdopodobniej już samo wspomnienie matki ją przerażało. Oto teren do poszukiwań, aczkolwiek jeszcze nie teraz.
Carol przemawiała do niej, uspokajała ją i zadała nowe pytanie.
– Ile masz lat, Millie?
Jutro są moje urodziny.
– Naprawdę? Ile lat skończysz?
Nie skończę.
– Ilu lat nie skończysz?
Szesnastu.
– Teraz masz piętnaście?
Tak.
– I sądzisz, że nie dożyjesz szesnastu? Tak?
Nie dożyję.
– Dlaczego?
Nowe kropelki potu pojawiły się na linii włosów.
– Dlaczego nie dożyjesz swoich urodzin? – powtórzyła Carol.
Tak jak przedtem, dziewczynka ze złością zaatakowała notes flamastrem.
– Przestań – rozkazała Carol. – Odpręż się, uspokój i odpowiedz na moje pytanie. – Wydarła zniszczoną stronicę i odrzuciła ją. – Dlaczego nie dożyjesz swoich szesnastych urodzin, Millie?
Głowa.
A więc wróciliśmy do tego – pomyślała Carol.
– Co z twoją głową? Co jest nie tak?
Obciąć.
Carol przez chwilę wpatrywała się w napisane słowo, a potem podniosła wzrok na twarz dziewczynki.
Millie-Jane usiłowała zachować spokój, zgodnie z życzeniem Carol, ale w rozbieganych oczach kryła się zgroza. Wargi całkiem straciły kolor i dygotały. Pod strużkami potu płynącymi z czoła skóra świeciła jak wosk i była biała jak mąka.
Dalej bazgrała coś szaleńczo; wciąż to samo: obciąć, obciąć, obciąć, obciąć, obciąć… Przyciskała flamaster z taką siłą, że końcówka pisaka zmieniła się w bezkształtną miazgę.
Mój Boże – pomyślała Carol – to jak reportaż na żywo z otchłani piekła.
Laura Havenswood. Millicent Parker. Jedna dziewczynka krzyczała z bólu, gdy trawiły ją płomienie; druga była ofiarą dekapitacji. Cóż każda z tych dziewczynek miała wspólnego z Jane Doe? Nie mogła przecież być obiema z nich. Może nie była żadną. Może tylko je znała? Albo stanowiły wytwory jej wyobraźni?
Chryste, co tu się dzieje? – zastanawiała się Carol.
Położyła rękę na piszącej dłoni i zatrzymała zgrzytający flamaster. Spokojnym monotonnym głosem powiedziała Millie-Jane, że wszystko w porządku, że jest całkowicie bezpieczna i musi się odprężyć.
Oczy dziewczynki przestały nerwowo krążyć. Opadła na krzesło, rozluźniona.
– W porządku. Sądzę, że na dziś wystarczy, kochanie.
I znów, używając zegara wyobraźni, przeniosła ją do teraźniejszości.
Przez kilka sekund wszystko szło zgodnie z planem, ale nagle, bez ostrzeżenia, Jane zerwała się z krzesła, zrzucając notes z kolan i ciskając pisak. Jej blada twarz nabiegła krwią, a łagodny wyraz twarzy ustąpił miejsca wściekłości.
Carol podniosła się z klęczek i stanęła przed Jane.
– Kochanie, co się stało?
Dziewczyna, patrząc ze wściekłością, zaczęła wrzeszczeć, opryskując Carol śliną.
– Cholera! Ta suka to zrobiła! Pieprzona, cholerna suka!
To nie był głos Jane.
Ani głos Laury.
To był nowy głos, trzeci, o specyficznym brzmieniu, a Carol przeczuwała, że nie należał do niemej Millicent Parker. Pojawiła się nowa osoba.
Dziewczynka stała sztywna, wyprostowana, z rękami opuszczonymi, zaciśniętymi w pięści, gapiąc się gdzieś przed siebie. Na twarzy malował się gniew.
– Ta kurewska suka to zrobiła! Znów mi to zrobiła!
Krzyczała na cały głos, wyzywając, przeklinając, klnąc, jęcząc. Carol próbowała ją uciszyć, ale nie było to łatwe. Dopiero po wielokrotnych próbach pacjentka zaczęła się kontrolować, przestała wrzeszczeć, ale na twarzy pozostał gniew.
Trzymając ją za ramiona, stojąc twarzą w twarz, Carol spytała”
– Jak się nazywasz?
– Linda.
– A na nazwisko?
– Bektermann.
A więc jeszcze inna osoba – pomyślała Carol. Kazała jej przeliterować nazwisko.
– Gdzie mieszkasz, Linda?
– Second Street.
– W Harrisburgu?
– Tak.
Było to zaledwie o kilka przecznic od Front Street, a więc adresu podanego przez Millicent Parker.
– Jak się nazywa twój ojciec, Lindo?
– Herbert Bektermann.
– A twoja matka?
To pytanie wywołało u Lindy podobną reakcję jak u Millie. Nagle stała się nerwowa i zaczęła krzyczeć.
– Suka! O Boże, co ona mi zrobiła! Podła, kurewska suka! Nienawidzę jej. Nienawidzę jej!
Carol uspokoiła ją i szybko zmieniła temat.
– Ile masz lat, Lindo?
– Jutro są moje urodziny.
Carol zmarszczyła brwi.
– Czy znów rozmawiam z Millicent?
– Kto to jest Millicent?
– Czy rozmawiam wciąż z Lindą?
– Tak.
– Ile lat skończysz?
– Nie skończę.
Carol zamrugała oczami.
– Masz na myśli, że nie dożyjesz swoich urodzin?
– Zgadza się.
– Czy to szesnaste urodziny?
– Tak.
– Teraz masz piętnaście lat?
– Tak.
– Dlaczego myślisz, że umrzesz?
– Bo wiem, że umrę.
– Skąd wiesz?
– Bo już umarłam.
– Już umierasz?
– Umarłam.
– Już umarłaś?
– Umrę.
– Wyrażaj się ściśle, proszę. Mówisz, że już umarłaś? Czy też twierdzisz, że masz wkrótce umrzeć?
– Tak.
– To znaczy co?
– I tak, i tak.
Carol czuła się jak w domu wariatów.
– Dlaczego uważasz, że umrzesz, Lindo?
– Ona mnie zabije.
– Kto?
– Ta suka.
– Twoja matka?
Dziewczynka zgięła się wpół i złapała za bok, jak uderzona. Krzyknęła, obróciła się, zrobiła dwa chwiejne kroki i upadła. Leżąc, wciąż trzymała się za bok, kopała, wiła. Odczuwała niewypowiedziany ból, choć nierealny, ale dla niej nie do odróżnienia od rzeczywistego.
Przerażona Carol uklękła obok, wzięła ją za rękę, uspokajała i jak najszybciej wyprowadziła z transu.
Jane zamrugała oczami, utkwiła wzrok w Carol i jedną ręką dotknęła podłogi, sprawdzając, czy dobrze widzi.
– O rany, co ja tu robię?
Carol pomogła się jej podnieść.
– Na pewno nie pamiętasz?
– Nie. Czy powiedziałam coś więcej o sobie?
– Nie. Chyba nie. Powiedziałaś, że jesteś Millicent Parker, a potem Lindą Bektermann, ale oczywiście nie możesz być obiema, a do tego Laurą. Podejrzewam zatem, że nie jesteś żadną z nich.
– Ja też tak sądzę – odparła Jane. – Te dwa nowe nazwiska nie mówią mi więcej niż Laura Havenswood. Ale kim one są? Skąd znałam ich imiona i dlaczego powiedziałam pani, że jestem którąś z nich?
– Nie mam pojęcia. Jednak prędzej czy później wyjaśnimy to. Dojdziemy do sedna sprawy, dziecinko. Obiecuję ci.
Ale cóż, na Boga, tam znajdziemy, na dnie, w ciemności? – zastanawiała się Carol. – Może będzie to coś, czego wolelibyśmy nigdy nie oglądać?
W czwartek po południu Grace Mitowski pracowała w swoim ogrodzie różanym za domem. Dzień był ciepły i jasny, a ona chciała się trochę rozruszać. A poza tym tu nie docierał dźwięk telefonu, więc i nie będzie miała pokus, aby go odebrać. Nie czuła się psychicznie przygotowana na takie telefony ani nie wiedziała, jak postępować z tego rodzaju dowcipnisiami.
Padające ostatnio ulewne deszcze sprawiły, że róże miały już za sobą szczyt świetności i potraciły część płatków, chociaż ogród wciąż był pełen barw i życia.
Pozwoliła Arystofanesowi wyjść, aby rozprostował kości, jednak pilnowała, by nie opuścił terenu. Postanowiła trzymać go z dala od każdego, kto mógłby go podtruwać lub narkotyzować. Arystofanes najwyraźniej nie miał ochoty na wędrówki i trzymał się w pobliżu, czaił się wśród róż na pełzające i fruwające owady.
Grace, klęcząc przed różnobarwną grządką kwiatową, przekopywała rydlem ziemię, kiedy usłyszała nad sobą głos”
– Ma pani wspaniały ogród.
Przestraszona podniosła wzrok i ujrzała chudego mężczyznę o pożółkłej cerze, w pogniecionym, niemodnym niebieskim garniturze. Jego koszula i krawat wyglądały żałośnie i staroświecko. Miała wrażenie, że zszedł do niej wprost z jakiejś fotografii zrobionej w latach czterdziestych. Przerzedzone włosy miały kolor letniego kurzu, oczy zaś niezwykły odcień delikatnego brązu, niemal beżu. Twarz składała się wyłącznie z wąskich bruzd i ostrych kątów, co upodabniało go do jastrzębia lub lichwiarza z powieści Karola Dickensa. Na oko przekroczył pięćdziesiątkę.
Grace spojrzała w stronę wychodzącej na ulicę furtki z białych desek. Była otwarta na oścież. Widocznie mężczyzna przechodził obok, przez przerwę w topolowym żywopłocie, zobaczył róże i postanowił z bliska przyjrzeć się ogrodowi.
Miał sympatyczny uśmiech, dobre oczy i nie sprawiał wrażenia intruza, chociaż nim był.
– Z pewnością ma pani ze dwa tuziny różnych odmian róż.
– Trzy tuziny – poprawiła.
– Naprawdę wspaniałe – powiedział, kiwając głową z aprobatą.
Głos miał głęboki, aksamitny, zupełnie niepasujący do jego mizernej postaci.
– Sama opiekuje się pani ogrodem?
Grace przysiadła na piętach, wciąż trzymając rydel w dłoni.
– Oczywiście. Lubię to. I chyba… to już by nie był mój ogród, gdybym wynajęła kogoś do pomocy.
– Właśnie! – odezwał się nieznajomy. – Rozumiem, co pani ma na myśli.
– Pan mieszka w sąsiedztwie? – spytała Grace.
– Nie, nie. Mieszkałem o przecznicę stąd, ale to było dawno, dawno temu. – Wziął głęboki oddech i znów się uśmiechnął. – Ach, cudowny aromat róż! Nie znam równie pięknego zapachu. Tak, ma pani nadzwyczajny ogród. Naprawdę nadzwyczajny.
– Dziękuję.
Strzelił palcami, jak gdyby coś mu przyszło do głowy.
– Powinienem o tym napisać. To byłby świetny artykuł, trafiający w gusty czytelników. Oto i kraina fantazji ukryta za żywopłotem otaczającym zwykły dom. Tak, myślę, że to byłoby niezłe. Coś innego, niż zazwyczaj robię.
– Pan jest pisarzem?
– Reporterem. – Cały czas głęboko wdychał aromat kwiatów.
– Z gazety lokalnej?
– Z „Morning News”. Nazywam się Palmer Wainwright.
– A ja Grace Mitowski.
– Miałem nadzieję, że moje nazwisko jest ogólnie znane – zażartował Wainwright.
– Przykro mi, nie czytuję „Morning News”. Gazeciarz przynosi mi „Patriot-News”.
– No cóż. – Wzruszył ramionami. – To też dobra gazeta. Ale skoro nie czytuje pani „Morning News”, nie mogła pani zapoznać się z moim reportażem o sprawie Bektermannów.
Grace, widząc, że przybysz nie ma zamiaru skończyć rozmowy, podniosła się z klęczek i rozprostowała zdrętwiałe nogi.
– Sprawa Bektermannów? Coś mi się obiło o uszy.
– Wszystkie gazety o tym donosiły. Sam napisałem pięć artykułów na ten temat. Dobra robota, nie chwaląc się. Dostałem za nie nominację do Pulitzera.
– Naprawdę? No, to już jest coś – powiedziała Grace, niepewna, czy może przyjąć lekki ton. – To naprawdę sukces. Pomyśleć tylko – nominacja do Pulitzera!
Miała uczucie, że ich rozmowa przybrała nagle odmienny obrót. Nie była już zdawkowa. Róże stały się pretekstem do poinformowania jej o nominacji.
– Nie przyznano mi nagrody. Ale, jak sądzę, sama nominacja jest już dużym sukcesem. Z tysięcy artykułów publikowanych co roku tylko garstka uzyskuje nominacje do nagrody.
– Proszę mi łaskawie przypomnieć – poprosiła Grace – czego dotyczyła sprawa Bektermannów?
Roześmiał się dobrodusznie i potrząsnął głową.
– Nie tego, czego się spodziewałem. To jasne. Opisałem wszystko jako skomplikowaną, „freudowską” układankę. Wie pani: apodyktyczny ojciec, prawdopodobnie czujący chorobliwy pociąg do córki, matka alkoholiczka i biedna dziewczynka tkwiąca w tym wszystkim. Wykończona psychicznie młoda dziewczyna, nie mogąca znieść sytuacji, w której się znalazła, po prostu pękła. Tak to widziałem. Tak to opisałem. Myślałem, że jestem błyskotliwym detektywem, dokopującym się do źródeł tragedii Bektermannów. Jednak prawdziwa historia była o wiele dziwniejsza, niż mogłem sobie wyobrazić. Do diabła, zbyt dziwna dla liczącego się reportera, żeby nie bał się ryzyka i śmieszności. Żadna gazeta ciesząca się dobrą reputacją nie wydrukowałaby tego. Gdybym, znając prawdę, chciał ją opublikować, zniszczyłbym swoją karierę.
Co tu się, do diaska, dzieje? – zastanawiała się Grace. – On chyba musi to komuś ze szczegółami opowiedzieć, bez względu na to, czy go zna. Czy zaciera się granica między życiem a literaturą? Czy poemat Coleridge’a rozgrywa się w moim różanym ogrodzie? Czy ja jestem Weselnikiem, a Wainwright – Starym Żeglarzem?
Kiedy spojrzała w beżowe oczy Wainwrighta, nagle zdała sobie sprawę, jakże jest samotna. Jej posiadłość była otoczona drzewami, ukryta, odosobniona.
– Czy ta sprawa dotyczyła morderstwa?
– Dotyczyła i dotyczy – odparł Wainwright. – Nie skończyła się z Bektermannami. Wciąż trwa. Przeklęty krąg. Wciąż trwa i teraz trzeba go przerwać. Dlatego tu jestem. Przyszedłem powiedzieć pani, że Carol znalazła się w centrum wydarzeń. Jak w potrzasku. Pani musi jej pomóc. Nie może mieć nic wspólnego z tą dziewczynką.
Grace wpatrywała się w niego, nie wiedząc, czy dobrze słyszy.
– Istnieją pewne siły, mroczne i potężne – szepnął Wainwright – które chcą zobaczyć…
Miaucząc wściekle, Arystofanes skoczył na Wainwrighta, wylądował na jego klatce piersiowej i wspiął się do twarzy.
Mężczyzna zatoczył się, chwycił kota obiema rękami i próbował, bez powodzenia, oderwać od siebie.
– Ari! – krzyknęła Grace. – Przestań!
Arystofanes wczepił się pazurami ramiona nieznajomego i gryzł go w szyję.
Wainwright nie krzyczał, co byłoby naturalne. W milczeniu zmagał się z kotem, który wyraźnie chciał rozdrapać mu twarz. Nagle przeraźliwie zamiauczał, wtopił zęby w szyję ofiary i odgryzł kawałek ciała.
O Jezu, nie!
Grace podbiegła, chwyciła rydel, ale w ostatniej chwili się zawahała. Bała się, że zamiast kota uderzy mężczyznę.
W tym samym momencie Wainwright odwrócił się i potykając, podążył przez krzaki róż w kierunku wysokiego żywopłotu, za którym zniknął. Kot wciąż wisiał uczepiony jego szyi.
Grace z walącym sercem pośpieszyła za nimi, obeszła żywopłot, ale Wainwrighta nie było; tylko kot śmignął obok niej, przeleciał jak strzała przez ogród, po schodkach ganku i przez na wpół otwarte drzwi do domu.
Gdzie Wainwright? Czy pokuśtykał gdzieś, w szoku, ranny? Czy poszedł w jakiś kąt ogrodu i wykrwawia się na śmierć?
Przeszukała wszystkie zarośla, lecz bez skutku.
Spojrzała w stronę furtki prowadzącej na ulicę. Nie. Nie mógł odejść tak daleko niezauważony.
Przestraszona, zdezorientowana zmrużyła oczy i spojrzała na zalany słońcem ogród, próbując coś zrozumieć.
W książce telefonicznej Harrisburga nie było ani Randolpha Parkera, ani Herberta Bektermanna. Carol była zakłopotana, lecz nie zaskoczona.
Kiedy pożegnała ostatniego tego dnia pacjenta, pojechała z Jane na Front Street, gdzie miała mieszkać Millicent Parker. Było do duże, robiące wrażenie domostwo w stylu wiktoriańskim, ale od dłuższego czasu nie służyło jako budynek mieszkalny. Trawnik od frontu zamieniono na parking. Przy bramie wjazdowej umieszczono małą, gustowną tabliczkę z napisem”
MAUGHAM & CRICHTON, INC.
PRZYCHODNIA LEKARSKA
Wiele lat temu ten odcinek Front Street należał do najelegantszych miejsc w stolicy stanu Pensylwania. Jednak w ciągu ostatnich dziesięcioleci wiele starych domów przy bulwarach nadrzecznych wyburzono, aby zrobić miejsce dla nowoczesnych, sterylnych biurowców. Uchowało się kilka pojedynczych (może ze snobizmu), ich fasady pięknie odrestaurowano, a wnętrza przystosowano na potrzeby handlu. Dalej, na północ, wciąż istniał fragment ulicy, gdzie stały reprezentacyjne rezydencje, ale nie tutaj, gdzie Millicent Parker przysłała Carol i Jane.
Maugham i Crichton firmowali przychodnię, w której pracowało siedmiu lekarzy: dwóch ogólnych i pięciu specjalistów. Carol ucięła sobie pogawędkę z rejestratorką, kobietą imieniem Polly, o włosach ufarbowanych henną. Poinformowała ją, że żaden z lekarzy nie nazywa się Parker, jak również nie ma osoby o tym nazwisku wśród pielęgniarek i pracowników administracyjnych. Co więcej, Maugham i Crichton działali pod tym adresem prawie od siedemnastu lat.
Carol przyszło do głowy, że Jane mogła być kiedyś pacjentką któregoś z zatrudnionych tu specjalistów i jej podświadomość zarejestrowała adres przychodni, łącząc go z Millicent Parker. Jednak Polly, pracująca u Maughama i Crichtona od samego początku, była pewna, że nigdy nie widziała tej dziewczynki. Zaintrygowana jednakże przypadkiem amnezji Jane zgodziła się przejrzeć kartotekę, aby sprawdzić, czy leczono tu kiedyś jakąś Laurę Havenswood, Millicent Parker lub Lindę Bektermann. Bezowocny trud; żadna z tych osób nie figurowała w spisie pacjentów.
Grace wyszła na ulicę i rozejrzała się wokoło. Nie było śladu Palmera Wainwrighta.
Wróciła na podwórko, zamknęła furtkę na klamkę i ruszyła w stronę domu.
Wainwright siedział na stopniach ganku, czekając na nią.
Podeszła na odległość pół metra, oszołomiona, zdumiona. Podniósł się ze schodków.
– Pana twarz – rzekła zdziwiona.
Nie było na niej śladu zadrapań.
Uśmiechnął się, jak gdyby nic się nie stało, i zrobił dwa kroki w jej kierunku.
– Grace…
– Kot – odezwała się. – Widziałam pana policzek… pana szyję… jego pazury…
– Proszę posłuchać – powiedział, robiąc jeszcze jeden krok – są pewne siły, mroczne i potężne, które chcą, żeby wydarzenia potoczyły się zgodnie z ich planami. Dążą do tragedii. Chcą znów być świadkiem jej końca, pełnego gwałtu i krwi. Nie wolno dopuścić, żeby to się wydarzyło, Grace. Musisz trzymać Carol z dala od dziewczynki, dla dobra ich obydwu.
Grace patrzyła na niego, zdumiona.
– Kim, do diabła, pan jest?
– A kim pani jest? – spytał Wainwright, kpiarsko unosząc brew. – Oto ważne pytanie w tej sprawie. Nie jest pani tylko tą osobą, którą jest. Nie jest pani tylko Grace Mitowski.
Oszalał – pomyślała. – Albo to ja oszalałam. Albo oboje. Czyste, wściekłe szaleństwo.
– To pan dzwonił. To pan podszywa się pod Leonarda i udaje jego głos.
– Nie – odrzekł. – Ja jestem…
– Nic dziwnego, że Ari pana zaatakował. To pan daje mu narkotyki albo truciznę. To pan, a kot pana poznał.
A rany na twarzy i rozorana szyja? – pytała samą siebie. – Jak, na Boga, mogły się tak szybko zagoić?
Jak?
Odepchnęła te myśli od siebie, nie chcąc się nad nimi zastanawiać. Musiała się pomylić. To tylko w jej wyobraźni Ari zranił tego człowieka.
– Tak – odezwała się. – To pan stoi za wszystkimi niesamowitościami, które dzieją się w moim domu. Wynoś się, ty sukinsynu!
– Grace, te moce rosną w siłę… – Zarówno teraz, jak i kilkanaście minut przedtem, kiedy zaczął z nią rozmawiać, nie wyglądał na szaleńca, a jednak paplał o mrocznych siłach. -…dobre i złe, wrogie i przyjazne. Ty jesteś po właściwej stronie, Grace. Ale kot, och, to inna historia. Przez cały czas musisz się strzec kota.
– Zejdź mi z drogi – powiedziała.
Zrobił krok w jej stronę.
Zamierzyła się na niego rydlem ogrodniczym i chybiła zaledwie o centymetr czy dwa. Zamierzyła się znów i jeszcze raz, i jeszcze raz, tnąc tylko powietrze. Właściwie nie chciała trafić, ale nie miała wyboru. Musiała go jakoś zatrzymać, żeby prześliznąć się do domu, a on stał jej na drodze. I minęła go; odwróciła się i pobiegła w stronę drzwi kuchennych, aż do bólu świadoma, że ma stare, artretyczne nogi. Po paru krokach uświadomiła sobie, że nie powinna obracać się plecami do szaleńca. Obejrzała się zasapana, pewna, że ją goni, może z nożem w ręce i…
Odszedł.
Zniknął. Znów.
Przez tę krótką chwilę, kiedy biegła odwrócona do niego plecami, nie zdołałby skryć się za żadnym z krzewów w ogrodzie. Nawet gdyby był młodszy, w świetnej kondycji i trenowałby biegi – nawet wtedy nie przebiegłby więcej niż połowę odległości do furtki.
Gdzie więc był?
Gdzie był?
Z przychodni Maughama i Crichtona przy Front Street Carol i Jane pojechały kilka przecznic dalej, pod adres przy Second Street, gdzie miał stać dom Lindy Bektermann. Przyjemne miejsce; ładny dom we francuskim stylu rustykalnym, liczący co najmniej pięćdziesiąt lat, lecz w dobrym stanie. Nikogo nie zastały, ale wizytówka przytwierdzona do skrzynki na listy była na nazwisko Nicholson.
Zadzwoniły do drzwi sąsiedniej posesji i porozmawiały z niejaką Jean Gunther.
– Mieszkamy tu z mężem od sześciu lat – powiedziała pani Gunther – a Nicholsonowie rezydowali tu przed nami, jak nam mówili, od 1965 roku.
Nazwisko Bektermann nic nie mówiło Jean Gunther.
W samochodzie, w drodze do domu, Jane się odezwała”
– Przysparzam pani naprawdę wiele kłopotów.
– Nonsens. Świetnie się bawię w roli detektywa. A poza tym, jeśli pomogę przełamać blokadę w twojej pamięci, jeśli odkryję prawdę leżącą za wszystkimi sztuczkami kuglarskimi, które wyczynia twoja podświadomość, będę mogła opisać twój przypadek i opublikować w jakimś psychologicznym czasopiśmie. Wzmocni to moją pozycję zawodową. Może pomyślę o książce. Widzisz, dzięki tobie, dziecinko, pewnego dnia zostanę bogata i sławna.
– A kiedy już będzie pani bogata i sławna, nadal będziemy się spotykać? – przekomarzała się dziewczynka.
– Pewnie. Tyle że będziesz musiała zabiegać o termin spotkania na tydzień naprzód.
Roześmiały się.
Z telefonu w kuchni Grace zadzwoniła do redakcji „Morning News”.
Telefonistka z centralki w swoim wykazie nie miała nikogo o nazwisku Palmer Wainwright.
– Z tego, co widzę, nikt taki tu nie pracuje – odparła. – Z pewnością nie jest reporterem. Może jednym z nowych redaktorów prowadzących.
– Czy mogłaby mnie pani połączyć z gabinetem redaktora naczelnego? – poprosiła Grace.
– Czyli z panem Quincym – powiedziała telefonistka i nacisnęła odpowiedni numer wewnętrzny.
Quincy’ego nie było w gabinecie, a sekretarka nie wiedziała, czy gazeta zatrudnia Palmera Wainwrighta.
– Jestem tu nowa – usprawiedliwiała się. – Jako sekretarka pana Quincy’ego pracuję od poniedziałku, więc nie znam jeszcze wszystkich. Jeśli zostawi pani swoje nazwisko i numer, pan Quincy zadzwoni do pani.
Grace dała jej swój numer i dodała”
– Proszę mu powiedzieć, że chce z nim mówić doktor Grace Mitowski i że zajmę mu tylko kilka minut. – Rzadko używała tytułu naukowego przed nazwiskiem, z wyjątkiem sytuacji takich jak ta. Telefony od doktora nie pozostawały bez odpowiedzi.
– Czy to jakaś pilna sprawa, pani doktor? Nie sadzę, aby pan Quincy wrócił wcześniej niż jutro rano.
– To wystarczy. Proszę, żeby od razu do mnie zadzwonił, bez względu na porę dnia.
Kiedy odłożyła słuchawkę, popatrzyła przez okno na ogród różany.
Jak Wainwright mógł tak zniknąć?
Już trzeci raz Paul, Carol i Jane przygotowywali razem kolację. Dziewczynka z każdym dniem czuła się swobodniej.
Jeśli zostanie jeszcze z tydzień – pomyślał Paul – będzie nam się wydawało, że mieszka tu zawsze.
Kiedy jedli deser, Paul odezwał się”
– Czy nie miałybyście nic przeciwko temu, aby przełożyć wypad w góry o dwa dni?
– Dlaczego? – spytała Carol.
– Opóźniłem się z pisaniem w stosunku do tego, co zaplanowałem. Jestem w trakcie kluczowej dla utworu sceny i chciałbym ją skończyć. Nie bawiłbym się dobrze, mając to na głowie. Jeśli wyjedziemy w niedzielę zamiast jutro, będę miał czas na zakończenie rozdziału. A i tak spędzimy osiem dni w górach.
– Nie krępujcie się mną – powiedziała Jane. – Jestem tylko nadbagażem. Pojadę tam, dokąd mnie zabierzecie, kiedy będzie wam to na rękę.
Carol potrząsnęła głową.
– Nie dalej niż w ubiegłym tygodniu, po rozmowie z panem O’Brianem, postanowiliśmy się zmienić, prawda? Musimy nauczyć się odpoczywać i nie pozwalać, by praca przysłaniała nam wszystko.
– Masz rację – potwierdził Paul. – Ale jeszcze ten raz… – przerwał w pół zdania, widząc zdecydowanie w oczach Carol. Rzadko się przy czymś upierała, ale jeśli już postanowiła nie ustępować, pozostawała niewzruszona jak skała. Westchnął.
– Dobra. Wygrałaś. Wyjeżdżamy jutro rano. Wezmę ze sobą maszynę do pisania i brudnopis. Mogę skończyć tę scenę w domku i…
– Nic z tego. – Carol podkreślała każde słowo stukaniem łyżeczką w pucharek z lodami. – Jeśli już zamierzasz pisać, nie skończy się tylko na tej scenie. To dla ciebie zbyt duża pokusa. Wiesz, że mam rację. Zepsujesz urlop sobie i nam.
– Ale ja po prostu nie mogę odłożyć tej sceny na dziesięć dni – błagał Paul. – Zanim do niej powrócę, cały nastrój i spontaniczność miną.
– Masz rację – powiedziała Carol. – Oto, co zrobimy. Jane i ja wyjeżdżamy w góry jutro z samego rana, tak jak planowaliśmy. Ty zostaniesz tutaj, skończysz swoją scenę i dojedziesz do nas.
Zmarszczył brwi.
– Nie jestem pewien, czy to dobry pomysł.
– Czemu nie?
– Nie chcę, abyście jechały same. Sezon letni już się skończył. Wczasowiczów jest coraz mniej. Większość domków stoi pusta.
– Na litość boską – zaprotestowała Carol – w tych górach nie czai się żaden ohydny człowiek śniegu. Jesteśmy w Pensylwanii, nie w Tybecie. – Uśmiechnęła się. – To miło, że się tak o nas troszczysz, kochanie, ale nic nam nie grozi.
Później, kiedy Jane już się położyła, Paul zrobił ostatni wysiłek, by przekonać Carol, wiedział jednak, że to daremny trud.
Patrzył, jak Carol wybiera ubrania do zapakowania.
– Posłuchaj, bądź ze mną szczera, dobrze?
– A kiedy nie jestem? Co masz na myśli?
– Chodzi o dziewczynkę. Czy ona może być niebezpieczna?
Carol odwróciła się i spojrzała na niego, wyraźnie zaskoczona pytaniem.
– Jane? Niebezpieczna? Cóż, dziewczynka tak ładna jak ona za parę lat z pewnością złamie niejedno męskie serce. A jeśli bystrość mogłaby zabijać, zostawiałaby za sobą ulice usłane zwłokami.
Nie zareagował na żart.
– Nie chcę, żebyś traktowała to tak lekko. Myślę, że to poważna sprawa. Proszę, przemyśl to dokładnie.
– Nie ma się nad czym zastanawiać, Paul. Straciła pamięć, to wszystko. Jest jednak zrównoważonym, zdrowym psychicznie dzieckiem. Właściwie trzeba mieć zdumiewająco dojrzałą osobowość, by traktować amnezję tak jak ona. Nie wiem, czy trzymałabym się chociaż w połowie tak dobrze, gdybym była na jej miejscu. Przypominałabym raczej kłębek nerwów albo wpadłabym w depresję. A ona jest elastyczna, potrafi przystosować się do sytuacji. Tacy elastyczni ludzie nie są niebezpieczni.
– Nigdy?
– Prawie nigdy. To twardzi ludzie pękają.
– Po tym jednak, czego dowiedziałaś się podczas seansów terapeutycznych, nie sądzisz, że powinnaś zastanowić się, do czego jest zdolna? – spytał.
– To umęczona dziewczynka. Ma za sobą tak okropne przeżycia, że nawet w stanie hipnozy broni się przed przechodzeniem przez to jeszcze raz. Jest zbita z tropu, błądzi i blokuje istotne informacje, ale to nie znaczy, że stanowi jakiekolwiek zagrożenie. Po prostu jest przestraszona. Wydaje mi się, że padła ofiarą fizycznej lub psychicznej przemocy. Była ofiarą, Paul, nie sprawcą.
Włożyła kilka par dżinsów do walizek, stojących przy łóżku.
Paul podążył za nią.
– Zamierzasz kontynuować terapię, kiedy będziecie w górach?
– Tak. Myślę, że nie można ustawać w burzeniu muru, który zagradza drogę do jej pamięci.
– To nieuczciwe.
– Hm?
– Bo to praca – stwierdził. – Mnie nie pozwoliłaś zabrać pracy na urlop. Stosujesz dwa różne kryteria, pani doktor Tracy.
– Dwa kryteria, pocałuj mnie w dupę, panie doktorze Tracy. Potrzebuję tylko pół godziny dziennie na terapię Jane. To coś zupełnie innego niż taszczenie maszyny do pisania i walenie w klawisze dziesięć godzin dziennie. Nie zdajesz sobie sprawy, że wszystkie wiewiórki, jelenie i króliki będą się uskarżać na hałas?
Już później, kiedy leżeli w łóżku przy zgaszonych światłach, Paul ciągnął”
– Do diabła, jestem niewolnikiem książek. Najwyższy czas, abym się zbuntował i zostawił tę robotę na dziesięć dni. Byłoby to nawet z pożytkiem dla powieści, gdybym miał trochę czasu na przemyślenie. Pojadę z tobą i Jane jutro i nie zabiorę maszyny do pisania. Dobra? Nie zabiorę nawet ołówka.
– Nie – odparła Carol.
– Nie?
– Jeśli znajdziesz się w górach, chcę, żebyś całkiem zapomniał o książce. Chcę, żebyśmy chodzili na długie spacery po lesie, pływali łódką po jeziorze i wędkowali, i przeczytali parę książek, i zachowywali się jak włóczykije, którzy nie znają słowa „praca”. Jeśli nie skończysz tej sceny przed wyjazdem, przez cały pobyt będziesz o niej myślał. Ani przez chwilę nie będziesz zrelaksowany, a ja przy tobie też. I nie mów mi, że nie mam racji. Znam cię lepiej niż samą siebie, ty draniu. Zostań tutaj, napisz zakończenie sceny, a potem odjedziesz do nas w niedzielę.
Pocałowała go na dobranoc, poprawiła poduszkę i ułożyła się do snu.
Leżał w ciemności, myśląc o słowach ułożonych we wczorajszej grze.
Ś
M
P K I
O S T R Z E
G E R
Z A M O R D O W A Ć
Z
E
B
I to jedno, którego ujawnienia odmówił: CAROL…
Dalej uważał, że dobrze zrobił, zachowując je dla siebie. Niepotrzebnie by się martwiła. Bo cóż mogła zrobić? Nic. Ani ona, ani on nic na to nie mogli poradzić. Pozostawało tylko czekać i patrzeć. Zagrożenie – jeśli rzeczywiście istniało – mogło pochodzić z dziesiątków albo setek tysięcy źródeł. Mogło nadejść o każdej porze, gdziekolwiek. W domu czy w górach. Wszystkie miejsca były równie bezpieczne – albo niebezpieczne.
Jakkolwiek by na to patrzeć, może pojawienie się tych sześciu słów stanowiło tylko zbieg okoliczności. Niewiarygodny, lecz pozbawiony znaczenia zbieg okoliczności.
Gapił się w ciemność, usiłując przekonać sam siebie, że nie istnieją takie rzeczy, jak przesłania ze świata duchów, omeny i jasnowidzenie. A jeszcze tydzień temu w ogóle nie myślał o takich problemach.
Krew.
Pozbyć się jej, zetrzeć, każdą parszywą kroplę, zmyć ją szybko, szybko spłukać, każdy obciążający ślad, zmyć, zanim ktokolwiek odkryje, zanim ktoś zobaczy i zrozumie, co zostało popełnione, zmyć ją, zmyć…
Jane ocknęła się w łazience. Znów chodziła we śnie.
Ze zdziwieniem stwierdziła, że jest naga. Podkolanówki, majteczki i koszulka leżały rozrzucone na podłodze.
Stała przed umywalką, wycierając się mokrym ręcznikiem. Spojrzała na swoje odbicie w lustrze i zamarła.
Miała twarz umazaną krwią.
Jej słodko zaokrąglone nagie piersi błyszczały od kropel krwi.
Nagle zrozumiała, że to nie jej krew. To nie ona była ofiarą. To ona biła, rąbała.
O Boże.
Wpatrywała się w swoje makabryczne odbicie, chorobliwie zafascynowana widokiem wilgotnych od krwi warg.
– Co ja zrobiłam?
Powoli opuściła wzrok na purpurową szyję i niżej, na odbicie prawej brodawki sutkowej, z której zwisała obfita, karminowa kropla krwi. Błyszcząca perła krwi drgała przez chwilę na koniuszku nabrzmiałego sutka, a potem poddała się sile ciążenia i spadła.
Oderwała wzrok od lustra i podążyła za tą karminową łzą, szukając jej śladu na podłodze.
Nie było.
Spojrzała na swoje ciało. Było czyste, leciutko zaróżowione. Dotknęła nagich piersi. Były wilgotne, zroszone wodą. Dotknęła ramion. Nigdzie śladu krwi.
Podniosła ręcznik, dotknęła ciała. Puszysty materiał wchłonął kropelki wody z jej ramion.
Zdumiona, raz jeszcze spojrzała w lustro i ponownie ujrzała krew.
To wyobraźnia – pomyślała. – Niesamowite złudzenie. To wszystko. Nikogo nie zraniłam. Nie przelałam niczyjej krwi.
Kiedy starała się zrozumieć, co zaszło, jej odbicie w lustrze zaczęło znikać, a szklana tafla poczerniała. Przeistoczyła się w okno wychodzące na inny wymiar, nieodbijające żadnego z przedmiotów znajdujących się w łazience.
To jakiś sen – pomyślała. – Gdy tymczasem leżę w łóżku i tylko mi się śni, że jestem w łazience. I mogę położyć temu kres, budząc się.
Z drugiej strony, jeśli to sen, to czemu tak realnie czuje zimną terakotę pod nagimi stopami? Jeśli to naprawdę tylko sen, czy czułaby zimną wodę na nagich piersiach?
Zadrżała.
W mrocznej próżni po drugiej stronie lustra, w oddali coś migotało.
Obudź się!
Coś srebrzystego. Błysnęło jeszcze raz i jeszcze raz, tam i z powrotem. Przedmiot stawał się coraz większy.
Na litość boską, obudź się!
Chciała biec. Nie mogła.
Chciała krzyczeć. I nic.
W parę sekund migocący przedmiot wypełnił lustro, odepchnął ciemność, z której się wyłonił, i w jakiś sposób wyrwał się z lustra bez rozbijania szkła. Wyskoczył z próżni do łazienki jednym, ostatnim, śmiertelnym zamachem. Dostrzegła, że to siekiera opuszczająca się na jej twarz. Stalowe ostrze błyszczało jak wypolerowane srebro we fluoryzującym świetle. Gdy ostra krawędź siekiery nieubłaganie opadała na głowę Jane, nogi ugięły się pod nią i dziewczynka zasłabła.
Tuż przed świtem Jane znów się obudziła.
Leżała w łóżku. Była naga.
Odrzuciła kołdrę, i zobaczyła swoją koszulkę majteczki i podkolanówki na podłodze przy łóżku. Ubrała się szybko.
W domu panowała cisza. Państwo Tracy jeszcze nie wstali.
Jane pobiegła przez hol do łazienki, zawahała się na progu, potem weszła i zapaliła światło.
Nie było krwi, a lustro nad umywalką odbijało tylko jej zaniepokojoną twarz.
Dobra – pomyślała – może chodziłam we śnie. I może rzeczywiście tu byłam bez ubrania, usiłując zetrzeć nieistniejącą krew z ciała. Ale reszta to po prostu część koszmarnego snu. To się nie wydarzyło. Nie mogło. Niemożliwe. Lustro nie może mieć takich właściwości.
Popatrzyła w swoje niebieskie oczy. Nie była pewna, co w nich widzi.
– Kim jestem? – spytała cicho.
Przez cały tydzień Grace nic się nie śniło, jeśli tylko zdołała na chwilę zasnąć. Tej nocy jednak przez kilka godzin kręciła się w pościeli, próbując uwolnić się od koszmaru, który wydawał się trwać wieczność.
W tym śnie płonął dom. Wielki, pięknie wykończony, w stylu wiktoriańskim. Stała na zewnątrz płonącego budynku, waląc w ukośne drzwi do piwnicy i wykrzykując wciąż jedno imię: „Laura! Laura!”. Wiedziała, że Laura znalazła się w potrzasku, a te drzwi stanowiły jedyne wyjście. Ale drzwi były zamknięte od wewnątrz na zasuwę. Uderzała w nie dłońmi, bolały ją już ręce i ramiona, aż do karku. Rozpaczliwie pragnęła trzymać w tych dłoniach siekierę, łom albo jakieś inne narzędzie, którym mogłaby się przebić przez drzwi piwnicy. Nie miała jednak nic oprócz własnych pięści, więc waliła i waliła, aż ciało zsiniało i popękało, zaczęło krwawić, a ona nie zważała na to i przez cały czas wołała Laurę. Wypadły okna z drugiego piętra i szkło posypało się na nią, lecz nie odeszła od drzwi, nie uciekła. Dalej uderzała krwawiącymi pięściami w drewno, modląc się, żeby dziewczynka chociaż się odezwała. Nie zwracała uwagi na płomienie wydobywające się przez wszystkie szczeliny domu. Łzy jej ciekły i kaszlała, gdy wiatr kierował gryzący dym w jej kierunku, i przeklinała te drzwi, że z taką łatwością odpierają jej dziki, lecz daremny atak.
Koszmarny sen nie miał swojej kulminacji, punktu najwyższej grozy. Ciągnął się po prostu jednostajnym wciąż zapierającym dech rytmem, aż w parę minut po świtaniu Grace wyrwała się z jego gorących, mocnych objęć i obudziła ze zduszonym krzykiem.
Usiadła na skraju łóżka i objęła rękami pulsującą głowę.
W ustach miała smak popiołu i żółci.
Sen był tak sugestywny, że czułą na sobie bawełnianą suknię w biało-niebieskie paski, z długimi rękawami, zapinaną pod samą szyją, która obciskała jej ramiona i biust, kiedy uderzała w drzwi piwnicy. Teraz, całkowicie przytomna, dalej ją czuła, chociaż miała na sobie luźną koszulę nocną i w dodatku nigdy w życiu nie nosiła takiego stroju jak we śnie.
Co gorsza, czuła woń płonącego domu.
Woń dymu utrzymywała się tak długo po przebudzeniu, że nabrała przekonania, iż jej własny dom stanął w płomieniach. Szybko narzuciła na siebie szlafrok, wsunęła kapcie i przeszła od pokoju do pokoju, szukając ognia.
Nigdzie go nie znalazła.
A jednak prawie przez godzinę swąd płonącego drewna i smoły nie opuszczał jej.
W piątek o dziewiątej rano Paul usiadł przy biurku, podniósł słuchawkę i zadzwonił do Lincolna Wertha, detektywa prowadzącego sprawę Jane Doe. Oznajmił Werthowi, że Carol na kilka dni wywozi dziewczynkę z miasta, żeby odpoczęła i rozerwała się trochę.
– To się dobrze składa – powiedział Werth. – Nie mamy żadnych sygnałów, i myślę, że nie należy oczekiwać rychłego przełomu w tej sprawie. Oczywiście rozszerzyliśmy pole poszukiwań. Najpierw przesłaliśmy fotografię i rysopis dziewczynki do przedstawicieli władz w sąsiednich okręgach. Gdy to nic nie dało, wysłaliśmy telegramy do wszystkich jednostek policji w całym stanie. Wczoraj rano posunęliśmy się jeszcze dalej i przetelegrafowaliśmy te same dane do siedmiu sąsiednich stanów. Ale tak między nami. Jeśli nawet rozszerzymy pole poszukiwań aż do Hongkongu, czuję, że nie znajdziemy nikogo, kto zna dziewczynkę. Takie odnoszę wrażenie.
Po rozmowie z Werthem Paul zszedł do garażu, gdzie Carol i Jane pakowały rzeczy do bagażnika volkswagena. Nie chcąc jej martwić, Paul nie powtórzył małej pesymistycznej oceny sytuacji.
– Powiedział, że dobrze robicie, wyjeżdżając z miasta na parę dni. Podałem mu adres waszego pobytu, gdyby ktoś zgłosił się po naszą dziewczynkę.
Carol pocałowała go na pożegnanie. Jane poszła za jej przykładem; był to nieśmiały, wstydliwy pocałunek leciutko złożony na jego policzku, który wywołał rumieniec na jej twarzy.
Paul stał przed domem i czekał, aż czerwony volkswagen rabbit zniknie mu z oczu.
Po prawie tygodniowym rozpogodzeniu znów nadciągnęły chmury. Rozłożyste, ciemnoszare. Podziałały na Paula przygnębiająco.
Kiedy zadzwonił telefon, Grace nastawiła się na głos Leonarda. Usiadła na krześle przy wbudowanym w niszę blaciku, wyciągnęła rękę i położyła ją na słuchawce aparatu. Pozwoliła, żeby zadzwonił jeszcze raz, a potem odebrała. Ku jej uldze, był to Ross Quincy, redaktor naczelny „Morning News”, odpowiadający na jej wczorajszy telefon.
– Pytała pani o jednego z naszych reporterów, pani doktor?
– Tak. O Palmera Wainwrighta.
Quincy milczał.
– Pracuje u was, prawda? – spytała Grace.
– Hm… Palmer Wainwright był pracownikiem „Morning News”, tak.
– I chyba był bliski zdobycia nagrody Pulitzera.
– Tak. Oczywiście… jakiś czas temu.
– O?
– Cóż, jeśli wie pani o jego nominacji do Pulitzera, musi pani wiedzieć, że za cykl artykułów o morderstwie Bektermannów.
– Tak.
– Do którego doszło w 1943 roku.
– Tak dawno temu?
– Hm… Pani doktor, co właściwie chciałaby pani wiedzieć o Palmerze Wainwrighcie?
– Chciałabym z nim porozmawiać. Spotkaliśmy się i nie skończyliśmy omawiać pewnej sprawy, która mnie dość niepokoi. To sprawa… osobista.
Quincy zawahał się.
– Czy pani jest może odnalezioną po latach krewną?
– Pana Wainwrighta? Och, nie.
– A może dawną przyjaciółką?
– Nie, także nie.
– Cóż, chyba nie muszę być w tej kwestii delikatny. Pani doktor, obawiam się, że Palmer Wainwright nie żyje.
– Nie żyje! – krzyknęła zdumiona.
– Cóż, z pewnością brała pani pod uwagę taką możliwość. Nigdy nie należał do ludzi zdrowych, wręcz przeciwnie. A pani widocznie nie miała z nim kontaktu przez bardzo długi okres.
– Nie tak długi.
– W każdym razie przynajmniej trzydzieści pięć lat – odrzekł Quincy. – Zmarł w 1946 roku.
Grace poczuła na karku powiew zimnego powietrza, jak gdyby nieboszczyk zionął na nią lodowatym oddechem.
– Trzydzieści pięć lat – powtórzyła odrętwiała. – Pan musi się mylić.
– Nie ma mowy. Byłem wtedy żółtodziobem, ot takim pomagierem w redakcji. Palmer Wainwright należał do moich idoli. Ciężko przeżyłem jego odejście.
– Czy my mówimy o tym samym człowieku? – spytała Grace. – Chudy, ostre rysy, bladobrązowe oczy i żółtawa cera. Głos o kilka tonów niższy, niż wskazywałby jego wygląd.
– Taki był Palmer, zgadza się.
– Około pięćdziesięciu pięciu lat?
– Miał trzydzieści sześć, kiedy umarł, ale w rzeczywistości wyglądał o dwadzieścia lat starzej. Pasmo chorób, jedna po drugiej, a na końcu rak. To go zniszczyło. Należał do ludzi walczących z chorobą, ale w pewnym momencie musiał się poddać.
Trzydzieści pięć lat w grobie – pomyślała. – Ależ ja go widziałam wczoraj. Prowadziliśmy dziwną rozmowę w ogrodzie różanym. Co pan na to powie, panie Quincy?
– Pani doktor Mitowski? Jest tam jeszcze pani?
– Tak. Przepraszam. Proszę posłuchać, panie Quincy, nie chciałabym zabierać panu cennego czasu, ale to naprawdę ważne. Sądzę, że historia Bektermannów ma wiele wspólnego z pewną sprawą osobistą, którą chciałam omówić z panem Wainwrightem. Właściwie nic nie wiem o tych morderstwach. Czy zechciałby pan opowiedzieć mi, o co tam chodziło?
– To tragedia rodzinna – zaczął Quincy. – Córka Bektermannów wpadła w szał w przeddzień swoich szesnastych urodzin. Po prostu zwariowała. Wbiła sobie do głowy, że matka zamierza ją zabić, zanim ukończy szesnaście lat, co oczywiście nie było prawdą, i rzuciła się na nią z siekierą. Ojca i kuzyna, którzy próbowali jej w tym przeszkodzić, zabiła. Kiedy matce udało się wyrwać siekierę z rąk dziewczyny, ta chwyciła pogrzebacz, zdecydowana zaatakować nim rzekomą winowajczynię. Pani Bektermann nie miała wyboru, w obronie własnej uderzyła córkę siekierą w głowę, w wyniku czego mała zmarła w szpitalu następnego dnia. Zabójczyni nie postawiono żadnych zarzutów, ale poczucie winy i silny stres tak ją załamały, że wylądowała w szpitalu dla obłąkanych.
– I to za opisanie tej historii pan Wainwright dostał nominację do nagrody Pulitzera?
– Tak. Większość reporterów z tej tragedii wyłowiłaby tylko sensacyjne fakty z mnóstwem drastycznych, makabrycznych szczegółów. Ale nie Palmer. Napisał głębokie, dobrze udokumentowane studium rodziny przeżywającej poważne problemy we wzajemnych relacjach. Ojciec, postać dominująca, stawiał córce niezwykle wysokie wymagania i prawdopodobnie darzył ją nie tylko ojcowskim uczuciem. Matka współzawodniczyła z nim o serce, umysł i lojalność dziewczynki, a kiedy spostrzegła, że przegrywa tę walkę, zaczęła pić. W tej atmosferze dorastała mała Bektermannówna, a dzięki pióru Palmera czytelnik mógł zrozumieć i wczuć się w jej położenie.
Grace podziękowała Rossowi Quincy’emu, że poświęcił jej tyle czasu i uwagi. Odłożyła słuchawkę.
Przez chwilę po prostu siedziała, gapiąc się na buczącą cicho lodówkę i usiłując uchwycić sens tego, co usłyszała. Skoro Wainwright zmarł w 1946 roku, z kim rozmawiała wczoraj w ogrodzie?
I co mogła ją obchodzić tragedia Bektermannów? Co miała wspólnego z Carol?
Przypomniała sobie słowa Wainwrighta: „Przeklęty krąg. Wciąż trwa i teraz trzeba go przerwać… Przyszedłem powiedzieć pani, że Carol znalazła się w centrum wydarzeń… Pani musi jej pomóc. Nie może mieć nic wspólnego z tą dziewczynką”.
Czuła, że chyba już wie, co miał na myśli. I przeraziła się. Chociaż w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin zdarzyło się wiele nieprawdopodobnych rzeczy, nie kwestionowała już teraz ani swojej normalności, ani zdolności postrzegania. Była całkowicie zdrowa psychicznie, w pełni władz umysłowych. Jej wiek też nie miał nic wspólnego z tym, czego była świadkiem. Czuła, że wyjaśnienie wszystkich wydarzeń jest bardziej przerażające niż starzenie się, którego tak się obawiała.
„Nie jest pani tylko tą osobą, którą jest. Nie jest pani tylko Grace Mitowski”. – Znów słyszała jego słowa.
Wiedziała, że rozwiązanie zagadki leży w zasięgu ręki. Czuła w sobie obecność mrocznej wiedzy, skrywanych długo wspomnień, oczekujących na ujawnienie. Bała się je wyciągnąć na światło dzienne, ale musiała to zrobić, dla dobra Carol, a być może i swojego.
Nagle poczuła dym, duszący zapach płonącego drewna i smoły. Ciągle stała w swojej jasnej, czystej kuchni, a widziała płomienie i słyszała trzask ognia, chociaż nie było żadnego pożaru, tutaj, teraz, w tym miejscu i czasie.
Serce waliło jej jak szalone, usta stały się suche.
Zamknęła oczy i zobaczyła gorejący dom tak wyraźnie jak w swoich koszmarnych snach. Widziała drzwi do piwnicy i słyszała, jak woła Laurę.
Wiedziała, że to nie tylko sen. To było wspomnienie, uśpione przez lata i teraz wydobywające się na światło dzienne, uświadamiające jej, że nie jest tylko Grace Mitowski.
Otworzyła oczy.
Gorące powietrze zapierało dech.
Czuła, że władają nią siły, których nie mogła pojąć. Czy tego chcę? – pomyślała. – Czy rzeczywiście chcę popłynąć z nimi, odkryć prawdę i zburzyć swój mały świat? Czy to zniosę?
Czułą gęstniejący dym, który nie istniał.
Słyszała huk płomieni, których nie było.
Nie mam już chyba odwrotu – pomyślała.
Podniosła ręce do twarzy i patrzyła na nie zdumiona – posiniaczone, skrwawione dłonie, zdarty naskórek, drzazgi wbite w ciało. Drzazgi z drzwi piwnicy, w które waliła tak dawno, dawno temu.
O dziesiątej, kiedy zadzwonił telefon, Paul siedział już prawie godzinę przy biurku. Czuł natchnienie i praca szła mu gładko. Podniósł słuchawkę i powiedział, trochę zniecierpliwiony”
– Tak?
Jakiś nieznajomy kobiecy głos spytał”
– Czy mogłabym rozmawiać z doktor Tracy?
– Przy telefonie.
– Och, nie… z panią doktor Tracy, z kobietą.
– To moja żona – odparł. – Wyjechała z miasta na kilka dni. Może coś przekazać?
– Tak, bardzo proszę powiedzieć, że dzwoniła Polly z przychodni Maugham i Crichton.
Zapisał pośpiesznie nazwisko w notesie.
– A o co dokładnie chodzi?
– Pani doktor była u nas wczoraj po południu z dziewczynką cierpiącą na amnezję…
– Tak. – Paul nagle bardzo się zainteresował. – Znam tę sprawę.
– Doktor Tracy pytała, czy słyszeliśmy kiedykolwiek o Millicent Parker.
– Zgadza się. Opowiadała mi o tym. Wywnioskowałem, że to jeszcze jeden ślepy zaułek.
– Wczoraj na to wyglądało – powiedziała Polly – teraz jednak okazało się, że jeden z lekarzy zna to nazwisko. I to sam doktor Maugham.
– Niech pani posłucha. Może zamiast czekać, aż żona do pani zadzwoni, opowie mi pani, do czego doszliście. A ja jej przekażę informację.
– Oczywiście, czemu nie? Widzi pan, doktor Maugham jest założycielem tej przychodni. Kupił tę posiadłość osiemnaście lat temu i osobiście nadzorował renowację ścian zewnętrznych i wnętrza. Ma naturę szperacza, wiec zrozumiałe, że chciał znać dzieje budynku. Dowiedział się, że dom zbudował w 1902 roku Randolph Parker. Parker miał córkę imieniem Millicent.
– W 1902 roku?
– Zgadza się.
– Ciekawe.
– Nie wie pan jeszcze najważniejszego – mówiła Polly typowym dla plotkarki tonem. – W 1905 roku, w wieczór poprzedzający przyjęcie z okazji szesnastych urodzin Millie, pani Parker była w kuchni i ozdabiała wielki tort dla córki. Millie zaczaiła się za jej plecami i czterokrotnie dźgnęła ją w plecy.
Paul bezmyślnie złamał ołówek, którym notował dane relacjonowane przez Polly.
– Dźgnęła własną matkę? – spytał, mając nadzieję, że nie dosłyszał.
– Okropne, prawda?
– Zabiła ją? – spytał odrętwiały.
– Nie. Doktor Maugham mówi, że według doniesień prasowych dziewczynka użyła noża o krótkim ostrzu. Nie wszedł tak głęboko, by spowodować poważne obrażenia. Żaden ważny narząd ani naczynie krwionośne nie zostały uszkodzone. Louise Parker, czyli matka, zdołała chwycić z wieszaka topór do mięsa, próbując nastraszyć dziewczynkę, ale Millie widać całkiem postradała zmysły, bo znów rzuciła się na panią Parker i pani Parker zmuszona była użyć tego topora.
– Jezu.
– Taak. – Polly wyraźnie była usatysfakcjonowana wrażeniem, jakie wywołały jej słowa. – Doktor Maugham twierdzi, że uderzyła toporem w szyję dziewczynki. Niemal odrąbała jej głowę. Czyż to nie straszne? Ale cóż mogła zrobić? Pozwolić, żeby dziecko dalej dźgało ją nożem?
Oszołomiony Paul pomyślał o wczorajszym seansie terapii hipnotycznej, który Carol szczegółowo mu zrelacjonowała. Podobno Jane utrzymywała, że jest Millicent Parker, pisemnie odpowiadała na pytania, twierdząc, że nie może mówić, bo ma odciętą głowę.
– Jest pan tam? – dopytywała się Polly.
– O, hm… przepraszam. Czy to wszystko?
– Wszystko? Jeszcze panu mało?
– Nie – odparł. – Ma pani całkowitą rację. Dosyć. A nawet więcej niż dosyć.
– Nie wiem, czy te informacje w jakikolwiek sposób pomogą pani doktor Tracy.
– Jestem pewien, że tak.
– Chociaż wątpię, czy ta historia może mieć coś wspólnego z dziewczynką, którą przyprowadziła wczoraj ze sobą…
– Też tak uważam – odrzekł Paul.
– …jako że Millicent Parker zmarła przed siedemdziesięciu sześciu laty.
Grace stała przy biurku w swoim gabinecie, szukając w słowniku interesującego jej hasła.
REINKARNACJA rzecz. l. doktryna głosząca, że dusza po śmierci ciała powraca na ziemię w innym ciele lub postaci. 2. powtórne narodziny duszy w nowym ciele. 3. nowe wcielenie jakiejś osoby.
Bzdura? Nonsens? Przesąd? Głupota?
Kiedyś, nie tak dawno, właśnie tych słów by użyła, aby podać własną, suchą definicję reinkarnacji. Ale nie teraz. Już nie.
Zamknęła oczy i bez najmniejszego wysiłku przywołała obraz płonącego domu. Po prostu go widziała; świadoma, obecna, waliła pięściami w drzwi piwnicy. Nie była już Grace Mitowski, była Rachael Adams, ciotką. Laury.
Nie tylko tę dramatyczną scenę z życia Rachael mogła przywołać z tak ostrą wyrazistością. Znała najintymniejsze myśli tej kobiety, jej nadzieje i marzenia, niechęci i obawy; dzieliła jej najgłębiej skrywane sekrety, bo te myśli, nadzieje, marzenia, obawy i sekrety były jej własnością.
Otworzyła oczy i potrzebowała zaledwie chwili, by przestawić się na świat współczesny.
REINKARNACJA
Zamknęła słownik.
Boże, dopomóż – pomyślała. – Czy ja w to wierzę? Czy naprawdę żyłam już przedtem? I Carol już żyła? I dziewczynka, którą nazwano Jane Doe?
Jeśli to prawda, jeśli dano jej szansę – przypominając poprzednie wcielenie, Rachael Adams – ocalenia życia Carol w obecnym wcieleniu, to marnuje cenny czas.
Podniosła słuchawkę, żeby zadzwonić do Tracych, zastanawiając się, jak na Boga, sprawić, aby jej uwierzyli.
Brak sygnału.
Przycisnęła kilka razy widełki.
Nic.
Odłożyła słuchawkę i podążyła wzrokiem za przewodem aż do gniazdka w ścianie. Został przegryziony. Na pół.
Arystofanes.
Przypomniała sobie inne rzeczy, które powiedział jej w ogrodzie Palmer Wainwright: „Są pewne siły, mroczne i potężne, które chcą, aby wydarzenia potoczyły się zgodnie z ich planami. Dążą do tragedii. Chcą znów być świadkiem jej końca, pełnego gwałtu i krwi… Rosną w siłę… dobre i złe, wrogie i przyjazne. Ty jesteś po właściwej stronie, Grace. Ale kot, och, to inna historia. Przez cały czas musisz się strzec kota”.
Uświadomiła sobie, że ciąg paranormalnych zdarzeń był nierozerwalnie związany z kotem od samego początku. Środa w zeszłym tygodniu. Kiedy tego dnia obudziła się nagle z popołudniowej drzemki – wyrwana z koszmarnego snu o Carol – za oknem szalał niewiarygodnie potężny ogień zaporowy błyskawic. Chwiejnym krokiem przeszła przez pokój i oparła się o parapet, a kiedy stała tam na słabych, artretycznych nogach, na wpół rozbudzona i na wpół śpiąca, miała osobliwe uczucie, że coś potwornego wyszło za nią z koszmaru sennego, coś demonicznego, z uśmieszkiem nienasycenia przylepionym do twarzy. Przez kilka sekund uczucie to było tak silne, że bała się odwrócić i spojrzeć za siebie. Jednak odsunęła od siebie tę dziwną myśl jako pozostałość snu. Teraz oczywiście wiedziała, że tylko pozornie udało jej się o niej zapomnieć. Coś dziwnego rzeczywiście było z nią w pokoju – duch, czyjaś obecność; nazwijcie to, jak chcecie. Było tam. A teraz jest w kocie.
Wyszła z gabinetu i przeszła korytarz.
W kuchni znalazła przegryziony przewód drugiego telefonu.
Ani śladu Arystofanesa.
Grace czuła jednak, że czai się gdzieś w pobliżu, może nawet tak blisko, by ją obserwować. Zdawała sobie sprawę z jego obecności albo tego czegoś w nim.
Nasłuchiwała. W domu panowała nienaturalna cisza. Chciała pokonać parę metrów dzielących ją od drzwi wejściowych, przekroczyć je i znaleźć się na dworze, ale obawa przed nagłym, gwałtownym atakiem była silniejsza niż ta pokusa.
Pomyślała o pazurach i zębach kota. To nie był tylko zwykły domowy pieszczoch, zabawny syjamczyk o puszystej mordce i bystrym spojrzeniu. Teraz był także bezlitosną małą maszyną do zabijania; pod cienką warstewką udomowienia kryły się dzikie instynkty. Myszy, ptaki i wiewiórki czuły przed nim respekt i lęk. Czy jednak mógł zabić dorosłego człowieka?
Tak – doszła do wniosku zaniepokojona. – Tak, Arystofanes mógłby mnie zabić, jeśli zaatakowałby z zaskoczenia i dobrał się do mojego gardła lub oczu.
Powinna zostać w domu i nie drażnić kota do czasu, aż sama się uzbroi i poczuje pewnie w takim stopniu, by wygrać walkę.
Pozostał jeszcze telefon w sypialni na drugim piętrze. Poszła ostrożnie na górę, chociaż wiedziała, że i to połączenie będzie przerwane.
I miała rację.
Jednak wyprawa nie była bezowocna. Pistolet. Wysunęła szufladę szafki nocnej i wyjęła naładowaną broń. Przeczuwała, że będzie jej potrzebna.
Syk. Szelest.
Za jej plecami.
Zanim zdążyła się odwrócić i stanąć twarzą w twarz z przeciwnikiem, już był na niej. Skoczył z podłogi na łóżko, skąd z impetem wylądował na jej plecach, niemal zwalając ją z nóg. Na szczęście nie straciła równowagi. Okręciła się i otrząsnęła, usiłując desperacko zrzucić go z siebie, zanim zrobi jej krzywdę.
Przebił pazurami ubranie i wbił się w skórę na plecach, raniąc ją i zadając ból. Trzymał się mocno.
Zgarbiła się i schowała głowę w ramiona, osłaniając szyję przed ostrymi jak żyletki szponami. Próbowała go uderzyć, wykręcając rękę do tyłu, ale zręcznie unikał jej niezgrabnych ciosów.
Nagle miauknął dziko i zaatakował jej szyję. Skuliła bardziej ramiona, pozostawiając na jego pastwę węzeł gęstych włosów związanych na karku.
Użycie broni nie było możliwe bez równoczesnego zranienia siebie. Przezwyciężając ostry artretyczny ból zamierzyła się jeszcze raz i trafiła napastnika.
Przynajmniej na chwilę poniechał bezlitosnych, aczkolwiek nieskutecznych ataków. Przejechał pazurami po dosięgającej go pięści i przeciął skórę na kostkach.
Palce natychmiast zalały się krwią, a oczy z bólu zaszły łzami.
Widok i woń krwi jeszcze bardziej pobudziły kota.
Przez moment Grace przeleciało przez myśl, że przegra tę walkę.
Nie!
Za wszelką cenę chciała przezwyciężyć strach, który ją obezwładniał. Zmusiła umysł do logicznego myślenia i nagle znalazła sposób na ocalenie życia.
Kot wczepiony pazurami w jej plecy przyciskał pysk do podstawy czaszki Grace, prychając i burcząc. Czekał na moment, kiedy będzie mógł dobrać się do skrywanej szyi i rozerwać tętnicę.
Grace, słaniając się, dotarła do najbliższej ściany, zwróciła do niej plecami i całym ciężarem przylgnęła do niej, przyciskając kota do tynku; trzymała go tak między swoim ciałem a ścianą w nadziei, że zgniecie mu grzbiet. Wysiłek wywołał rwący ból w ramionach, a pazury zwierzęcia weszły głębiej w mięśnie jej pleców. Kot wrzasnął przeraźliwie, ale nie rozluźnił chwytu. Grace oderwała się od ściany, a potem uderzyła o nią jeszcze raz. Zawył jak poprzednio, lecz trzymał się mocno. Zamierzała zrobić trzecie podejście, ale zanim opadła na ścianę, oderwał się od niej. Spadł na podłogę, przekoziołkował, skoczył na nogi i kulejąc na prawą przednią łapę, zaczął uciekać.
Boże. Zraniła go.
Wyczerpana, oparła się o ścianę, podniosła pistolet i pociągnęła za spust.
I nic.
Zapomniała odbezpieczyć broń.
Tymczasem zwierzę wyszło przez otwarte drzwi i po schodach wspięło się na górę.
Grace podeszła do drzwi, zamknęła je i oparła się o nie, dysząc ze zmęczenia.
Rozdrapana lewa ręka krwawiła, a na plecach miała szramy po kocich pazurach, lecz wygrała pierwszą rundę. Napastnik utykał, był ranny, może równie paskudnie jak ona, i to on się wycofał.
Za wcześnie na fetowanie zwycięstwa. Jeszcze nie teraz.
Dopóki nie wydostanie się żywa z tego domu. I dopóki się nie dowie, że Carol jest bezpieczna.
Po rozmowie, którą odbył z rejestratorką przychodni Maughama i Crichtona, Paul nie wiedział, co ma robić.
Nie mógł pisać. To pewne. Nie mógł przestać myśleć o Carol.
Chciał zadzwonić na policję do Lincolna Wertha z prośbą, żeby zastępca szeryfa czekał na Carol i Jane w domku letniskowym, a potem przywiózł je do domu. Jednak zrezygnował z tego, wyobrażając sobie, jaki miałaby przebieg ewentualna rozmowa”
– Chce pan, żeby szeryf czekał na nie w domku?
– Zgadza się.
– Dlaczego?
– Sądzę, że moja żona jest w niebezpieczeństwie.
– Co jej zagraża?
– Myślę, że ta dziewczynka, Jane Doe, może być niebezpieczna. Może nawet posunąć się do zabójstwa.
– Dlaczego pan tak uważa?
– Bo w stanie hipnozy twierdziła, że jest Millie Parker.
– A kto to taki?
– Millie Parker usiłowała kiedyś zabić swoją matkę.
– Naprawdę? Kiedy to było?
– W1905 roku.
– To dzisiaj byłaby staruszką, na Boga. To dziecko ma tylko czternaście czy piętnaście lat.
– Pan nie rozumie. Millie Parker nie żyje od siedemdziesięciu sześciu lat i…
– Chwileczkę, chwileczkę! Co pan, do diabła, wygaduje? Że pana żona może zostać zamordowana przez dziecko, które prawie od stu lat nie żyje?
– Nie. Oczywiście, że nie.
– Więc o co panu chodzi?
– Ja… nie wiem.
Werth miałby prawo podejrzewać, że Paul przebalował całą noc albo zaczął dzień od kilku machów dobrej trawki.
A poza tym to nieuczciwe wobec Jane – oskarżać ją publicznie o zabójstwo. Może Carol ma rację, że dziecko było tylko ofiarą. Pomijając to, co mówiła w stanie hipnozy, z pewnością nie sprawiała wrażenia osoby zdolnej do przemocy.
Z drugiej jednak strony, dlaczego powiedziała, że jest Millicent Parker, a więc morderczynią? Gdzie wcześniej usłyszała to nazwisko? Czy posłużyła się nim, aby okazać ukrytą wrogość?
Paul odsunął się z krzesłem od biurka i popatrzył przez okno na szare niebo. Wiatr nasilał się z każdą minutą. Chmury ciągnęły na zachód niczym olbrzymie, szybkie, ciemne statki z falującymi żaglami.
OSTRZE, KREW, ŚMIERĆ, POGRZEB, ZAMORDOWAĆ, CAROL.
Muszę pojechać po Carol – pomyślał z nagłą stanowczością i wstał. Może przesadził z tą całą historią o Millicent Parker, ale nie mógł siedzieć i tylko się zastanawiać.
Poszedł do sypialni i wrzucił parę rzeczy do walizki. Po krótkim wahaniu zdecydował zabrać rewolwer kalibru.38.
– Kiedy dojedziemy na miejsce? – spytała dziewczynka.
– Za dwadzieścia minut – odparła Carol. – Zwykle zajmuje nam to około dwóch godzin i piętnastu minut, a więc jedziemy z dobrą szybkością.
W górach było chłodno i pachniało jesienią. Większość drzew, oprócz tych wiecznie zielonych, zaczynała zmieniać kolor liści, przybierając różne odcienie zieleni i brązu.
– Pięknie tu – stwierdziła Jane, kiedy brały zakręt na dwupasmowej drodze lokalnej. Po prawej stronie strome pobocze porastały zielone skupiska krzewów rododendronu.
– Uwielbiam góry Pensylwanii – powiedziała Carol. Po raz pierwszy od wielu tygodni czuła się naprawdę rozluźniona. – Tak tu spokojnie. Wystarczy, że pobędziesz w naszej chatce dzień czy dwa, a zapomnisz o reszcie świata.
Wyjechały z zakrętu na prostą drogę, nad którą splecione gałęzie drzew tworzyły barwne tunele. Spomiędzy liści wyzierało niebo, po którym toczyły się szaroczarne chmury, zastygłe w falujących, brzydkich, groźnych kształtach.
– Mam oczywiście nadzieję, że nie będzie padało i nic nam nie zepsuje pierwszego dnia.
– Nawet deszcz nie jest w stanie nic zepsuć – zapewniła ją Carol. – Jeśli będziemy zmuszone siedzieć w domu, wrzucimy całe naręcze kłód do wielkiego kominka i upieczemy kiełbaski. Mamy szafę pełną gier towarzyskich: monopoly, scrabble, labirynt, risk, bitwę morską i co najmniej tuzin innych. Sądzę, że nie ma szans, abyśmy umarły z nudów.
– Będzie świetnie! – radośnie wykrzyknęła Jane.
Grace usiadła na brzegu łóżka z dwudziestkądwójką w dłoni, rozważając, jakie ma możliwości działania. Nie było ich wiele.
Właściwie im dłużej się zastanawiała, tym większe szanse dawała kotu na wygranie tego pojedynku.
Gdyby była o dwadzieścia lat młodsza, spróbowałaby opuścić dom przez okno sypialni. Biorąc pod uwagę wiek, chore stawy i kruche kości, skok z okna drugiego piętra na betonowe patio mógłby skończyć się śmiertelnymi obrażeniami.
Tak czy inaczej musiała się stąd wydostać w stanie wystarczająco dobrym, by dotrzeć do Carol i Paula.
Mogła otworzyć okno i zacząć wołać o pomoc, ale bała się, że Arystofanes – lub to coś, co opanowało ciało Arystofanesa – zaatakuje każdego, kto się pojawi w progu domu. Nie chciała mieć na sumieniu któregoś z sąsiadów.
To była jej bitwa. Tylko jej. Musiała walczyć sama.
Rozważała różne sposoby wyjścia z domu, gdyby udało jej się dotrzeć na parter, ale żaden nie był bezpieczniejszy od pozostałych. Kot mógł czyhać wszędzie. Dosłownie wszędzie. Sypialnia była jedynym azylem. Jeśli zaryzykuje i wyjdzie stąd, zostanie zaatakowana, bez względu na to, którą drogę wybierze. Może przycupnął w jakimś ciemnym zakamarku. Może usadowił się na szczycie regału z książkami, na kredensie lub na komodzie, spięty i gotowy do ataku.
Miała pistolet. Jego bronią była umiejętność skradania się i działania przez zaskoczenie. Jeśli zareaguje o ułamek sekundy wolniej niż on, skoczy jej na twarz, rozdrapie gardło czy wydłubie oczy ostrymi niczym sztylety pazurami.
Dziwne, chociaż zaakceptowała reinkarnację, chociaż bez cienia wątpliwości przyjmowała istnienie jakiejś formy życia po śmierci, nadal jej się bała. Życie wieczne, w które wierzyła, w żadnej mierze nie pomniejszało wartości życia doczesnego. A właściwie teraz, gdy dane jej było dostrzec boską obecność pod widzialną powierzchnią życia, nabrało ono większego znaczenia niż kiedykolwiek przedtem.
Nie chciała jeszcze umierać.
Ale musiała działać, bez względu na to, jakie miała szanse przeżycia. Brak wody, żywności, a przede wszystkim natychmiastowa pomoc dla Carol były wystarczającym powodem, aby najdalej w ciągu kilku minut opuścić sypialnię.
Jeśli Carol zginie tylko dlatego, że zabrakło mi odwagi, by zmierzyć się z tym przeklętym kotem, myślała Grace, to lepiej dla mnie, żebym umarła.
Odbezpieczyła broń.
Wstała i podeszła do drzwi.
Przez chwilę stała z uchem przyciśniętym do futryny, nasłuchując odgłosów świadczących o obecności Arystofanesa. Panowała cisza.
Trzymając pistolet w prawej dłoni, drugą nacisnęła klamkę. Otwierała drzwi z najwyższą ostrożnością, stopniowo, centymetr po centymetrze, spodziewając się w każdej chwili błyskawicznego ataku. Nie nastąpił.
Z wahaniem wysunęła głowę na korytarz, rozejrzała się w obie strony.
Kota nie było.
Przeszła przez drzwi i stanęła, bojąc się zbyt daleko odejść od sypialni.
Idź! – powiedziała sobie ze złością. – Rusz dupę, Gracie!
Zrobiła krok w stronę szczytu schodów. Potem następny. Starała się stąpać jak najciszej.
Odległość, którą miała do pokonania, zdawała się nie mieć końca.
Spojrzała za siebie.
Ani śladu Arystofanesa.
Jeszcze jeden krok.
To najdłuższy marsz, jaki kiedykolwiek odbyła.
Paul zatrzasnął walizkę, podniósł ją i ruszył w stronę drzwi, gdy wtem przeraźliwy huk zatrząsł domem.
ŁUP!
Spojrzał na sufit.
ŁUP! ŁUP! ŁUP!
Chociaż przez pięć minionych dni panował spokój, Paul od czasu do czasu wracał myślami do tajemniczych hałasów, jednak mając inne zmartwienia, nie zastanawiał się nad tym dłużej. Ale teraz…
ŁUP! ŁUP! ŁUP!
Szarpiący nerwy odgłos odbił się echem od szyb i ścian. Wydawał się wibrować, rozsadzając jego głowę i wnętrzności.
ŁUP!
Po wielokrotnym analizowaniu brzmienia dźwięku, Paul nagle zrozumiał: to siekiera. To nie było walenie młotkiem, jak sądził. Nie. Dźwięk był za ostry, a każde uderzenie kończyło się jak gdyby kruchym trzaskiem. To był odgłos rąbania.
ŁUP!
Był już pewien, co wywoływało hałas, natomiast nadal nie potrafił go umiejscowić. Bez względu na to, co waliło, na litość boską, dźwięk nie mógł brać się z powietrza.
Nagle, nie wiadomo czemu, pomyślał o toporze, którym Louise Parker uderzyła w szyję córki maniaczki w 1905 roku. Pomyślał o piorunie w biurze Alfreda O’Briana; o zagadkowym intruzie na trawniku za domem podczas burzy; o scrabble’u (OSTRZE, KREW, ŚMIERĆ, POGRZEG, ZAMORDOWAĆ, CAROL); o dwóch proroczych snach Grace. Nie miał już wątpliwości, choć nie wiedział, skąd wzięła się ta pewność – dźwięk siekiery był ostatnim ogniwem łańcucha, który łączył te osobliwe wydarzenia. Intuicyjnie przeczuwał, że siekiera zagraża życiu Carol. W jaki sposób? Dlaczego? Nie znał odpowiedzi. Ale był pewien.
ŁUP! ŁUP!
Obraz wiszący na ścianie zerwał się z haka i stuknął o podłogę.
Miał uczucie, jakby krew przestała mu krążyć w żyłach.
Musi jak najszybciej dotrzeć do Carol.
Ruszył do drzwi sypialni, a te zatrzasnęły się przed nim. Nikt ich nie dotknął. Nie było przeciągu. Szeroko otwarte drzwi nagle się zamykają, jakby popchnięte czyjąś niewidzialną ręką.
Kątem oka zobaczył, że coś się rusza. Z walącym sercem i ściśniętym gardłem odwrócił się w tę stronę i instynktownie zasłonił walizką.
Jedne z dwojga ciężkich, lustrzanych drzwi szafy powoli się otworzyły. Wpatrywał się w ciemne wnętrze, ale nie dostrzegł nic poza ubraniami i wieszakami. Potem drzwi się zamknęły, a otworzyły drugie. Następnie równocześnie oba skrzydła to otwierały się, to zamykały, tam i z powrotem, bezgłośnie kołysząc się na plastikowych zawiasach.
ŁUP! ŁUP!
Na jednej z szafek nocnych przewróciła się lampa.
Kolejny obraz spadł ze ściany.
ŁUP!
Dwie porcelanowe figurki stojące na toaletce – baletnica i jej partner – zaczęły krążyć wokół siebie, jak gdyby ożyły i dawały występ przed Paulem. Z początku poruszały się powoli, potem szybciej, aż zsunęły się i spadły na podłogę.
Letni domek, zbudowany z drewnianych bali, kulił się w chłodnym cieniu pod drzewami. Miał długą, krytą, przeszkloną werandę od frontu i rozciągał się z niego wspaniały widok na jezioro.
Był to jeden z dziewięćdziesięciu domków letniskowych schowanych w tej malowniczej dolinie wśród gór; każdy z nich na działce o powierzchni akra lub pół. Wszystkie ustawiono na południowym brzegu jeziora i prowadziła do nich wewnętrzna droga żwirowa zakończona bramą.
Carol zaparkowała samochód blisko drzwi frontowych. Wysiadły i stały przez chwilę w milczeniu, słuchając ciszy i oddychając cudownie świeżym powietrzem.
– Przepięknie – odezwała się wreszcie Jane.
– Prawda?
– Tak spokojnie.
– Nie zawsze tak jest. W sezonie panuje tu duży ruch. Ale teraz prawdopodobnie nie ma nikogo oprócz Peg i Vince’a Gervisów.
– Kim oni są? – spytała Jane.
– To dozorcy. Zarząd właścicieli domków płaci im pensję. Mieszkają przez cały rok w ostatniej chatce, za jeziorem. Po sezonie kilka razy dziennie obchodzą teren, strzegąc go przed pożarem, wandalami i dzikimi lokatorami. Mili ludzie.
Na północy mignęła błyskawica. Rozległ się huk pioruna i odbił echem.
– Pośpieszmy się lepiej z wypakowaniem bagażu, zanim spadnie deszcz – powiedziała Carol.
Grace bała się zejść po schodach, licząc się z możliwością ataku. Lęk przed utratą równowagi ograniczał środki samoobrony. Upadek z tej wysokości z pewnością zakończyłby się złamaniem nogi lub biodra i ułatwił kotu zadanie. Schodziła więc ze schodów bokiem, z plecami przyciśniętymi do ściany, rozglądając się na wszystkie strony.
Ale Arystofanesa nigdzie nie było. Grace bez problemu dotarła na parter.
Aby dojść do frontowych drzwi, musiała przejść koło gabinetu i przez korytarzyk prowadzący do salonu. Z każdego z tych pomieszczeń mógł wyskoczyć kot, rzucić się na nią, zanim zdołałaby wycelować i pociągnąć za spust.
Aby dojść do drzwi z tyłu domu, należało minąć salon i kuchnię, co było ryzykowne i niebezpieczne ze znanych już powodów. Którą wybrać drogę?
Podjęcie decyzji ułatwił jej fakt, że kluczyki od samochodu znajdowały się w kuchni.
Stąpała ostrożnie, posuwając się wzdłuż korytarza w stronę kuchni. Po drodze natknęła się na ozdobny stolik, na którym stały dwie wysokie wazy. Podniosła jedną z nich i bokiem skradała się w stronę otwartych drzwi jadalni.
Stanęła i nasłuchiwała.
Cisza.
Pochyliła się do przodu i zajrzała do środka. Panował półmrok. Zaciągnięte do połowy zasłony i pochmurny dzień sprzyjały napastnikowi, który z powodzeniem mógł się ukryć w licznych zakamarkach. Aby odwrócić od siebie uwagę, Grace cisnęła wazę, która z głośnym hukiem rozbiła się na środku jadalni. Błyskawicznie chwyciła za klamkę, zatrzasnęła drzwi i szybko cofnęła się do holu. Kot, jeśli tam był, został w środku.
Chwilę stała, nasłuchując, ale z jadalni nie dobiegał żaden odgłos. Najprawdopodobniej zniszczyła wazę i nic nie osiągnęła.
Rozglądając się na wszystkie strony, doczłapała się do kuchni, zawahała się i wkroczyła z pistoletem wyciągniętym przed siebie. Powoli, dokładnie zlustrowała wnętrze, zanim weszła dalej. Stolik i krzesła. Bucząca lodówka. Zwisający, przegryziony przewód telefonu. Błyszczące chromowane przybory kuchenne pod szafkami. Dwukomorowy zlew. Białe blaty. Gąsior na wino. Słój na bułeczki i pojemnik na pieczywo.
Nic się nie poruszyło.
Dobra – pomyślała. – Zaciśnij zęby i rusz się, Gracie.
Stąpała cichutko, rozglądając się bacznie. Ani śladu kota.
Może zraniłam go poważniej, niż sądziłam – wmawiała sobie z nadzieją. – Może nie tylko okulawiłam tego bękarta. Może dowlókł się w jakiś kąt i zdechł.
Dotarła do zapasowych drzwi.
Oddychała bezgłośnie, aby nie zagłuszyć żadnego dźwięku.
Pęk kluczy, łącznie z kluczykami od samochodu, wisiał na małym kołku. Zdjęła go z wieszaka.
Sięgnęła do klamki.
Kot prychnął.
Grace krzyknęła i obróciła głowę w kierunku, skąd dolatywał dźwięk.
Stała przy końcu długiego rzędu szafek. Jeszcze raz, tylko pod innym kątem, przyjrzała się przedmiotom stojącym na blacie. Słój z bułeczkami i pojemnik na pieczywo, zwykle dosunięte do ściany, zostały przesunięte o kilkanaście centymetrów. Między nimi przycupnął kot, wpatrzony w drzwi i gotowy do skoku.
Konfrontacja zakończyła się w ciągu paru sekund, które dla Grace wlokły się w nieskończoność; czuła się jak postać z filmu puszczonego w zwolnionym tempie. Cofnęła się, opierając plecami o ścianę, podniosła pistolet i strzeliła dwa razy, raz za razem. Słój z bułeczkami rozprysł się, a z drzwiczek jednej z szafek posypały się drzazgi. Jednak chybiła. Kot wysunął się z kryjówki i ruszył powolnymi, dużymi krokami, z rozdziawionym pyskiem i obnażonymi zębami. Znów wystrzeliła, ale zadrżała jej ręka i kula odbiła się od blatu szafki, rykoszetując i wydając świdrujący, przeciągły świst. Tymczasem kot dotarł do końca blatu i skoczył, a Grace wystrzeliła jeszcze raz. Tym razem celnie. Usłyszała przeraźliwe miauknięcie. Kula trafiła zwierzę na ułamek sekundy przed tym, zanim wylądowało jej na twarzy. Siła pocisku odrzuciła bestię do tyłu z taką mocą, że kocur odbił się od drzwi kuchni i jak kamień spadł na podłogę. Leżał cicho, bez ruchu.
Paul zastanawiał się, czym kierował się poltergeist, demonstrując swoją siłę. Czy próbował go zatrzymać, aby nie mógł pomóc Carol? A może w ten sposób dawał mu do zrozumienia, aby jak najszybciej wyruszał w drogę?
Trzymając w jednej ręce walizkę, zbliżył się do drzwi zamkniętych czyjąś niewidzialną ręką. Gdy sięgał do klamki, zaczęły drgać – z początku delikatnie, potem gwałtownie.
Łup… łup… łup… łup!
Błyskawicznie cofnął rękę, niepewny, co robić.
ŁUP!
Odgłos uderzeń siekiery dobiegał właśnie z tej strony. Masywne jodłowe drzwi, obite dodatkowo drewnianymi płytami, zatrzęsły się i pękły przez środek.
Paul odskoczył w tył.
Pojawiło się następne pęknięcie, równoległe do pierwszego, a do pokoju posypały się drzazgi.
Huśtające się drzwi szafy oraz latające porcelanowe figurki mogły być dziełem poltergeista, z pewnością jednak żaden duch nie zdołałby rozłupać masywnych drzwi. Po przeciwnej stronie musiał stać ktoś wymachujący prawdziwą siekierą.
Paul poczuł się bezbronny. Rozejrzał się po pokoju, szukając jakiejś broni, ale bez powodzenia.
Trzydziestkaósemka znajdowała się w walizce. Nie było czasu, aby po nią sięgnąć, chociaż ile by dał, aby móc teraz trzymać w dłoni rewolwer.
ŁUP-ŁUP-ŁUP-ŁUP!
Drzwi sypialni eksplodowały do wewnątrz, rozpadając się na niezliczone kawałki i drzazgi.
Podniósł szybko ramię, żeby zasłonić oczy.
Kiedy mógł już spojrzeć, stwierdził, że za drzwiami nikt nie stoi, żaden człowiek z siekierą. Rębaczem okazała się czyjaś niewidzialna obecność.
ŁUP!
Minął poszarpaną framugę i wyszedł na korytarz.
Korki znajdowały się w spiżarni kuchennej. Carol włączyła wszystkie bezpieczniki i rozbłysło światło.
Z wyjątkiem telefonu znajdowały się tu wszystkie współczesne udogodnienia.
– Nie uważasz, że tu jest chłodno? – spytała Carol.
– Trochę.
– Mamy piec na gaz z butli, ale przyjemniej będzie nam przy kominku. Przynieśmy trochę polan.
– Czy mamy ścinać drzewa?
Carol zaśmiała się.
– To nie będzie konieczne. Chodź, zobaczysz.
Zaprowadziła dziewczynkę na tyły domku, gdzie po schodkach schodziło się na niewielkie podwórko graniczące z łąką porośniętą bujną trawą.
Carol zatrzymała się zaskoczona. Ten znajomy krajobraz skojarzyła z koszmarnym snem, jaki nękał ją przez kilka nocy w zeszłym tygodniu. Biegła przez jakiś dom, potem przez górską łąkę, a coś srebrzystego migało w ciemności za jej plecami. Wtedy nie zdawała sobie sprawy, że łąka ze snu tak bardzo przypominała tę łąkę.
– Coś się stało? – spytała Jane.
– Co? Och. Nic. Weźmy to drewno.
Zaprowadziła dziewczynkę do szopy przylegającej do południowo-zachodniej ściany domku.
W oddali uderzył piorun. Deszcz jeszcze nie zaczął padać.
Carol otworzyła ciężką kłódkę, zdjęła ją ze skobla i wsunęła do kieszeni kurtki. Nie będzie potrzeby zakładać jej na nowo aż do chwili powrotu do Harrisburga, za dziewięć czy dziesięć dni.
Drzwi szopy otworzyły się, skrzypiąc nienasmarowanymi zawiasami. W środku Carol pociągnęła za łańcuszek włącznika, i goła stuwatowa żarówka oświetliła stosy zakurzonych polan schowanych tu przed deszczem i wilgocią.
Z haka w suficie zwisało wiadro do noszenia drewna. Carol zdjęła je i wręczyła dziewczynce.
– Jeśli napełnisz je cztery, pięć razy, wystarczy opału aż do jutra rana.
Zanim Jane obróciła z wiadrem po raz pierwszy, Carol zdążyła już porąbać siekierą krótką kłodę na cztery kawałki.
– Co pani robi? – spytała dziewczynka, nie podchodząc zbyt blisko i wpatrując się z rezerwą w siekierę.
– Kiedy rozpalam ogień – objaśniała Carol – kładę na spód drewno na rozpałkę, na to warstwę tych rozłupanych klocków, a potem całe kłody drewna. Ten sposób nigdy nie zawiódł. Widzisz? Jestem zupełnie jak Daniel Boone.
Dziewczynka zrobiła naburmuszoną minę.
– Ta siekiera jest strasznie ostra.
– Musi być.
– Jest pani pewna, że to bezpieczne?
– Robiłam to przedtem wiele razy, tu i w domu – odparła Carol. – Jestem ekspertem. Nie martw się, kochanie. Nie zamierzam przez przypadek amputować sobie palców u nóg.
Podniosła następną kłodę i zaczęła rozdzielać ją na czworo.
Jane weszła do szopy, szerokim łukiem omijając pieniek do rąbania drzewa. Kiedy wróciła, niosąc drugą porcję do domu, znów spojrzała przez ramię, marszcząc brwi.
ŁUP!
Z walizką w ręku Paul szedł korytarzem drugiego piętra do schodów, a poltergeist szedł z nim. Po obu stronach otwierały się i zamykały z trzaskiem drzwi, raz po raz, wszystkie samoistnie i z tak wielką siłą, że miał wrażenie, jakby przemykał pod morderczym ostrzałem armatnim.
Gdy schodził ze schodów, żyrandol wiszący na łańcuchu u szczytu klatki schodowej zaczął zataczać szerokie kręgi, poruszony czyjąś niewidzialną ręką.
Mijając pierwsze piętro, zauważył leżące na podłodze obrazy, które pospadały ze ścian, i poprzewracane krzesła. Kanapa w salonie kołysała się gwałtownie na swoich czterech zgrabnych nóżkach. W kuchni trząsł się wieszak z wiszącymi na nim naczyniami; garnki, patelnie i chochle uderzały o siebie.
Zanim dotarł do garażu, wiedział już, że nie będzie mu potrzebna walizka z całą zawartością. Początkowo, łudząc się jeszcze, że nie ma powodu do niepokoju, spakował oprócz rewolweru niezbędne rzeczy osobiste. Teraz, po rozmowie z Polly z przychodni Maughama i Crichtona i po zdumiewającym pokazie możliwości poltergeista, wiedział, że sprawy przybrały zły obrót; istniało małe prawdopodobieństwo, że Carol nic nie grozi. Znalazł się w jakimś koszmarze. Co do tego nie miał wątpliwości. Otworzył walizkę i wyjął naładowany rewolwer, a resztę zawartości zostawił.
Kiedy tyłem wyjeżdżał z podjazdu, zobaczył niebieskiego forda Grace Mitowski wyłaniającego się zza rogu. Ścinając kąt, podjechał do krawężnika przed domem, tak silnie się o niego ocierając, że wokół podniósł się niebieskobiały kurz.
Grace wysiadła z samochodu i ruszyła w stronę pontiaca szybciej niż zwykle. Gwałtownym ruchem otworzyła drzwi od strony pasażera i pochyliła się. Włosy miała w kompletnym nieładzie, twarz białą jak kreda i splamioną krwią.
– Dobry Boże, Grace, co ci się stało?
– Gdzie Carol?
– Pojechała w góry.
– Już?
– Dziś rano.
– Cholera. Kiedy dokładnie?
– Trzy godziny temu.
Oczy Grace były półprzytomne.
– Dziewczynka pojechała z nią?
– Tak.
Zamknęła oczy, a Paul dostrzegł, że z wysiłkiem stara się przemóc i uspokoić.
– Właśnie tam jadę.
Spostrzegł jej zdumienie, gdy zauważyła rewolwer na przednim siedzeniu, wylotem lufy skierowany w stronę deski rozdzielczej.
Przeniosła wzrok z broni na twarz Paula.
– Ty wiesz, co się dzieje? – spytała zaskoczona.
– Niezupełnie – odrzekł, chowając rewolwer do skrytki na rękawiczki. – Wiem na pewno tyle, że Carol ma kłopoty. Cholernie poważne kłopoty.
– Nie tylko o Carol musimy się martwić. O nie obie – powiedziała Grace.
– Obie? Masz na myśli dziewczynkę? Ale myślę, że to właśnie ona zamierza…
– Tak. Zamierza zabić Carol. Ale to ona może zginąć. Tak jak przedtem.
Wsiadła do samochodu i zatrzasnęła drzwi.
– Jak przedtem? – spytał Paul. – Ja nie… – Spostrzegł zakrzepłą krew na jej ręce. – To powinien obejrzeć lekarz.
– Nie ma czasu.
– Co tu się, do diabła, dzieje? – dopytywał się. Lęk o Carol powodował rozdrażnienie. – Wiem, że coś dziwnego, ale na Boga, co?
– Ja wiem – powiedziała. – Właściwie wiem o wiele więcej, niżbym chciała.
– Jeśli wiesz cokolwiek, co ma sens, cokolwiek konkretnego, powinniśmy wezwać gliniarzy. Oni zadzwonią do tamtejszego biura szeryfa i spowodują, że szybko zostanie wysłana pomoc, szybciej, niż my tam dotrzemy.
– To, co wiem, dla mnie jest konkretne i logicznie powiązane – odparła Grace – ale nie sądzę, by policja podzielała mój pogląd. Pomyślą, że jestem głupią, sklerotyczną staruszką, którą najlepiej zamknąć w pewnym miłym, bezpiecznym miejscu. Albo po prostu mnie wyśmieją.
Pomyślał o poltergeiście, o waleniu siekierą, rozłupanych drzwiach, poruszających się figurkach, przewróconych krzesłach.
– Taak. Wiem dokładnie, co masz na myśli.
– Musimy sami się z tym uporać. Zbierajmy się. Wszystko opowiem ci po drodze. Gdy pomyślę, co może wydarzyć się w górach, każda zmarnowana minuta nie daje mi spokoju.
Paul wyjechał tyłem na ulicę i skierował się do najbliższego zjazdu na autostradę. Potem nacisnął gaz i samochód pomknął przed siebie jak rakieta.
– Ile czasu trwa zwykle podróż do chatki? – spytała Grace.
– Około dwóch godzin i piętnastu minut.
– Za długo.
– Będziemy szybciej.
Wskazówka szybkościomierza dochodziła do stu dwudziestu kilometrów.
Przywiozły wiele żywności w kartonowych pudłach i skrzyniach. Przeniosły wszystkie pakunki do szafek i lodówki, zgadzając się, że nie zjedzą lunchu, natomiast pozwolą sobie na godną obżartuchów kolację.
– W porządku – rzekła Carol, wyjmując jakąś kartkę z jednej z szuflad kuchennych, oto co musimy zrobić, aby to miejsce nadawało się do zamieszkania. – Czytała po kolei. – Zdjąć plastikowe pokrowce z mebli; odkurzyć; wyszorować zlew w kuchni; posprzątać łazienkę; położyć pościel i koce na łóżkach.
– I pani nazywa to urlopem? – spytała Jane.
– Czy coś nie tak? Czy według ciebie nie jest to wystarczająco atrakcyjny porządek dnia?
– Przyprawia mnie o dreszcze.
– Cóż, domek nie jest duży. Obie uporamy się z tym w ciągu godziny.
Pracę przerwało im stukanie do drzwi. Był to dozorca, Vince Gervis. Wielki, brzuchaty mężczyzna o potężnych ramionach, olbrzymich bicepsach, dużych dłoniach i sympatycznym uśmiechu.
– Właśnie robię obchód – powiedział. – Zobaczyłem pani samochód. Chciałem się przywitać.
Carol przedstawiła mu Jane jako swoją siostrzenicę (poręczne kłamstewko). Ucięli sobie grzecznościową pogawędkę, a potem Gervis zapytał”
– Pani doktor Tracy, gdzie jest drugi doktor Tracy? Chciałbym i jemu złożyć wyrazy szacunku.
– Och, jeszcze go nie ma. Przyjedzie w niedzielę, kiedy skończy ważną pracę, której nie mógł odłożyć.
Gervis zmarszczył brwi.
– Coś nie tak? – spytała Carol.
– Cóż… planowaliśmy z żoną pojechać do miasta po zakupy, może pójść do kina, zjeść coś w restauracji. Robimy tak w każdy piątek, rozumie pani. Ale teraz… Poza panią i Jane nie ma tu żywej duszy. Może ktoś przyjedzie jutro, jak w każdą sobotę, jeśli pogoda będzie znośna.
– Nie martw się o nas – odparta Carol. – Wszystko będzie dobrze. Ty i Peg możecie jechać do miasta, tak jak planowaliście.
– Cóż… nie jestem pewien, czy to dobry pomysł, aby dwie panie zostały całkiem same na tym odludziu. O nie, wcale mi się to nie podoba.
– Nikt nas tu nie będzie nachodził, Vince. Brama wjazdowa jest zamknięta i bez karty magnetycznej nikt przez nią nie wejdzie.
– Każdy może wejść bez większego wysiłku.
Carol potrzebowała kilku minut i wielu słów, żeby go przekonać, aż w końcu zdecydował się nie zmieniać planów na piątkowy wieczór.
Niedługo po wyjeździe Vince’a zaczął padać deszcz. Delikatne stukanie milionów kropli uderzających o miliony szeleszczących liści działało na Carol kojąco.
Jane czuła się jednak nieswojo.
– Nie wiem dlaczego – rzekła – ale ten odgłos każe mi myśleć o ogniu… płomieniach pożerających wszystko na swojej drodze i skwierczeniu, skwierczeniu…
Deszcz zmusił Paula dojechania sześćdziesiątką, co i tak było ryzykowne, biorąc pod uwagę warunki panujące na drodze.
Wycieraczki na szybie uderzały jak metronom, a opony obracały się cicho po mokrej tłuczniowej nawierzchni.
Dzień był pochmurny, a stawał się jeszcze bardziej ponury. Miało się wrażenie, że to zmrok, a nie środek dnia. Wiatr zacinał deszczem, tworząc zasłony na zdradliwie mokrej jezdni, a przejeżdżające samochody wzbijały szarobrunatną błotnistą zawiesinę.
Mieli uczucie, jakby pontiac był stateczkiem żeglującym wśród odmętów ogromnego, zimnego morza, jedyną ciepłą, jasną plamką na bezkresnym obszarze.
Grace powiedziała”
– Nie uwierzysz w to, co mam ci do powiedzenia, ale mogę cię zrozumieć.
– Po tym, co mi się dziś przydarzyło – odparł Paul – gotów jestem uwierzyć we wszystko.
A może właśnie poltergeistowi o to chodziło? – pomyślał. – Może chciał mnie przygotować na opowieść Grace? Właściwie, gdyby mnie nie zatrzymał, wyszedłbym z domu, zanim się zjawiła.
– Postaram się mówić jak najbardziej zrozumiale – powiedziała Grace. – Ale to wcale nie jest prosta i jasna sprawa. – Tuliła swoją rozoraną lewą dłoń w prawej; krwawienie ustało, a rany zasklepiły się, zakrzepły.
– Zaczyna się to wszystko w 1865 roku, w Shippensburgu, w rodzinie Havenswoodów.
Paul rzucił jej przestraszone spojrzenie.
Patrzyła prosto przed siebie na rozmokłą od deszczu okolicę.
– Matka nazywała się Willa Havenswood, a córka miała na imię Laura. Nie lubiły się specjalnie. Właściwie wcale się nie lubiły. Wina leżała po obu stronach, a powody ich skłócenia nie są ważne. W przeciwieństwie do tego, że pewnego wiosennego dnia Willa posłała Laurę do piwnicy, żeby zrobiła wiosenne porządki, aczkolwiek świetnie wiedziała, że dziewczynka śmiertelnie boi się tam wchodzić. Rozumiesz, taka kara. I kiedy Laura była w piwnicy na dole, na piętrze wybuchł pożar. Znalazła się w potrzasku i spaliła. Umierając, musiała obwiniać matkę za to, że wpędziła ją w pułapkę. Może nawet podejrzewała Willę o zaprószenie ognia, co nie było zgodne z prawdą. Pożar spowodowała przypadkowo Rachael Adams, ciotka Laury. Zarówno dziecko, jak i matka miały zaburzenia emocjonalne, co sprzyjało tego typu melodramatycznym wyobrażeniom. W każdym razie Laura poniosła śmierć w płomieniach i możemy niemal mieć pewność, że jej ostatnią myślą było żarliwe pragnienie zemsty. Nie mogła przecież wiedzieć, że jej matka także spłonęła!
A zatem dlatego nie potwierdzono tożsamości Laury Havenswood, kiedy Carol zgłosiła to policji – pomyślał Paul. – Nie przyszło im do głowy, aby cofnąć się do dziewiętnastego wieku w poszukiwaniu rodziny Havenswoodów. Akta lokalnych urzędów z tego okresu prawdopodobnie już nawet nie istniały.
Naprzeciwko nich z mgły wynurzyła się wolno jadąca ciężarówka i Paul minął ją. Przez chwilę brudna zawiesina rozpryskiwana przez wielkie opony dudniła o tył maski pontiaca, a hałas był tak wielki, że Grace nie mogła go przekrzyczeć.
Po chwili jednak ciągnęła”
– Od 1865 roku Laura szukała zemsty co najmniej w dwóch różnych wcieleniach. Reinkarnacja, Paul. Uwierzyłbyś? Uwierzyłbyś, że w 1943 roku Laura Havenswood, jako piętnastoletnia dziewczynka, Linda Bektermann, w wieczór poprzedzający jej szesnaste urodziny próbowała zabić swoją matkę? Linda Bektermann wpadła w szał i rzuciła się na nią z siekierą, ale matka w obronie własnej zabiła dziewczynkę. Laura się nie zemściła. I czy uwierzysz, że Willa znów ożyła i jest naszą Carol? I że Laura także żyje?
– Jane?
– Tak.
Carol i Jane w ciągu godziny zrobiły porządki. Carol była zachwycona, widząc, z jaką przyjemnością, entuzjazmem i sumiennością dziewczynka wykonuje jej polecenia.
Kiedy skończyły, w nagrodę nalały sobie po szklance pepsi i usiadły w dwóch potężnych fotelach naprzeciwko kominka.
– Za wcześnie, by zająć się kolacją – rzekła Jane. – I za mokro, żeby wyjść na spacer, więc w jaką grę chciałaby pani zagrać?
– Zgadzam się na wszystko, co wybierzesz. Przejrzyj gry i zadecyduj. Sądzę jednak, że przedtem powinnyśmy przeprowadzić seans terapeutyczny.
– Czy musimy to robić nawet podczas urlopu? – spytała dziewczynka wyraźnie zaniepokojona.
– Oczywiście, nie możemy przerywać leczenia – oznajmiła Carol. – Teraz, kiedy mamy już jakieś osiągnięcia, musimy próbować nadal.
– Cóż… w porządku.
– Dobrze. Obróćmy fotele.
Płomienie w kominku tworzyły tańczące cienie na ścianach paleniska.
Na dworze deszcz nieustannie stukał o dach i konary drzew, a Carol musiała przyznać, że te odgłosy rzeczywiście przypominają trzask palących się szczap.
Zaledwie parę sekund wprowadzała Jane w trans, ale minęły prawie dwie minuty, zanim cofnęła się do momentu, od którego zaczynały się jej wspomnienia. Tym razem Carol cierpliwie czekała, aż dziewczynka przemówi.
– Mamo? To ty? To ty, mamo? – powiedziała głosem Laury.
– Laura?
– To ty? To ty, mamo? Tak?
– Odpręż się – poleciła Carol.
Nie reagując na polecenie, Jane zgarbiła ramiona, zacisnęła pięści na kolanach. Pojawiły się zmarszczki na czole i w kącikach ust. Pochyliła się w stronę Carol.
– Chcę, żebyś odpowiedziała na parę pytań. Musisz się najpierw uspokoić i odprężyć. A teraz zrób dokładnie tak, jak mówię. Rozewrzyj pięści…
– Nie!
Dziewczynka otworzyła oczy, zerwała się z fotela i stanęła przed Carol, dygocząc.
– Usiądź, kochanie.
– Nie będę robić tego, co mi każesz! Mam już dosyć twoich kar.
– Siadaj. – Carol mówiła cicho, lecz stanowczo.
Mała spojrzała na nią.
– Ty mi to zrobiłaś – powiedziała. – Ty mnie wsadziłaś w to okropne miejsce.
Carol zawahała się, a potem zdecydowała podążać tym tropem.
– O jakim miejscu mówisz?
– Sama wiesz. – W głosie dziewczynki brzmiało oskarżenie. – Nienawidzę cię.
– Gdzie jest to okropne miejsce, o którym mówisz? – nalegała Carol.
– W piwnicy.
– A cóż w niej jest takiego okropnego?
Jane patrzyła z nienawiścią, rozciągając wargi w dzikim grymasie.
– Lauro? Odpowiadaj. Co jest okropnego w piwnicy?
Dziewczynka uderzyła ją w twarz.
Tego się nie spodziewała. Ostre, bolesne uderzenie. Przez chwilę po prostu nie mogła uwierzyć, że właśnie dostała w twarz.
Wtedy Jane uderzyła jeszcze raz. Otwartą dłonią.
I znowu. Jeszcze mocniej.
Carol chwyciła ją za wiotkie nadgarstki, ale mała się wywinęła. Kopnęła Carol w goleń, a kiedy ta krzyknęła i przez chwilę rozcierała bolące miejsce, przyskoczyła i chwyciła ją za gardło. Carol broniła się z trudem, usiłując wstać z fotela. Jane pchnęła ją z powrotem i opadła na nią całym ciężarem. Carol poczuła, że dziewczynka gryzie ją w ramię i nagle jej szok i zdumienie zmieniły się w strach. Fotel przewrócił się i obie, walcząc, potoczyły się po podłodze.
Równina, przez którą jechali, zaczynała się wznosić i układać w łagodne, zaokrąglone wzgórza.
Jeśli w ciągu ostatniej półgodziny pogoda się zmieniła, to na gorsze. Padał ulewny deszcz; ciężkie, napęczniałe krople wody rozbijały się o jezdnię jak szklane kule i rozpryskiwały wysoko. Paul utrzymał wskazówkę szybkościomierza na stałej prędkości.
– Reinkarnacja – odezwał się zamyślony. – Jeszcze parę minut temu powiedziałem ci, że dziś uwierzyłbym we wszystko, ale tego już za wiele. Reinkarnacja? Jak, do diabła, natrafiłaś na tę teorię?
Grace opowiedziała mu o telefonach od Leonarda, o wizycie dawno zmarłego reportera, o proroczych snach i bitwie z Arystofanesem.
– Jestem Rachael Adams, Paul. Uświadomiono mi to, abym przerwała ten morderczy krąg. Willa nie zaprószyła ognia. Ja to zrobiłam przez przypadek. Nie ma powodu, żeby dziewczynka się mściła. To tragiczne nieporozumienie. Muszę z nią porozmawiać, kiedy wcieli się w postać Laury, i wyjaśnić, jak było naprawdę. Wiem, że mogłabym. Mogę ją powstrzymać raz na zawsze. Myślisz, że świruję? Że to skleroza? Ja w to wierzę. I podejrzewam, że ty też, po tym, czego sam doświadczyłeś.
– Zgoda, trafiłaś w dziesiątkę.
Jednak reinkarnacja, odrodzenie w nowym ciele, to rzecz oszałamiająca, zbyt wstrząsająca, by ją przyjąć, o wiele trudniejsza do zaakceptowania niż istnienie poltergeistów.
– Wiesz o Millicent Parker? – spytał.
– Nigdy nie słyszałam tego nazwiska – odparła Grace.
– W 1905 roku Millie Parker usiłowała zabić matkę w przeddzień swoich szesnastych urodzin. Tak jak w przypadku Lindy Bektermann, skończyło się śmiercią Millie. Klasyczna samoobrona. I oto z czego nie zdawaliśmy sobie sprawy: zahipnotyzowana Jane twierdziła, że jest Laurą, Millie, a potem Lindą Bektermann. Ale te nazwiska nic dla nas nie znaczyły.
– A więc i w przypadku Millicent Parker – podjęła Grace – niezaspokojona chęć zemsty spowodowała frustrację. Tak. Wiedziałam, że musi być jeszcze jakieś życie pomiędzy Laurą i Lindą.
– Ale dlaczego zawsze dzieje się to w wieczór przed urodzinami?
– Laura wyczekiwała swoich szesnastych urodzin z wielką niecierpliwością – powiedziała Grace-Rachael. – Mówiła, że to będzie najwspanialszy dzień w jej życiu. Wiązała z nim wiele planów. Sądzę, że miała nadzieję na zmianę w sposobie traktowania jej przez matkę. Zginęła jednak w pożarze przed urodzinami.
– Jane, jak i jej poprzedniczki, w których ciała wcielała się Laura, w ten dzień silniej odczuwała lęk i nienawiść do matki.
Grace kiwnęła głową.
Jechali przez chwilę w milczeniu.
Ręce Paula lepiły się od potu na kierownicy.
W myślach rozważał historię, którą opowiedziała mu Grace, i ogarniało go dawno minione uczucie, że balansuje na linie rozpiętej wysoko nad otchłanią.
– Ale Carol nie jest matką Jane – powiedziała w końcu.
– Zapomniałeś o czymś.
– O czym?
– Carol miała panieńskie dziecko, kiedy była nastolatką. Wiem, że ci o tym opowiadała. Nie wyjawiam żadnej tajemnicy.
Paul poczuł ścisk w żołądku. Przeszył go chłód aż do szpiku kości.
– Mój Boże. Chcesz powiedzieć… Jane jest dzieckiem, które Carol oddała do adopcji.
– Nie mam na to dowodów – odrzekła Grace. – Założę się jednak, że kiedy policja rozszerzy zasięg poszukiwań na inne stany i wreszcie znajdą się rodzice dziewczynki, dowiemy się, że jest dzieckiem adoptowanym. I że Carol jest jej naturalną matką.
Walczyły już chyba całą wieczność, tarzając się po podłodze, sapiąc, postękując, wijąc; dziewczyna waliła pięściami, Carol usiłowała stawić opór, nie robiąc jej krzywdy. Wreszcie, gdy stało się jasne, że Carol jest zdecydowanie silniejsza i przejmie kontrolę nad sytuacją, Jane odepchnęła ją, wstała z wysiłkiem, kopnęła ją w udo i wybiegła z pokoju do kuchni.
Carol była zaszokowana i oszołomiona zarówno nieoczekiwaną gwałtownością, jak i siłą uderzeń Jane. Piekła ją twarz, pogryzione ramię krwawiło; duża, wilgotna czerwona plama powoli powiększała się na bluzce.
Wstała chwiejnie, a potem poszła za dziewczyną.
– Kochanie, zaczekaj!
W oddali, spoza domu, doleciał do niej krzyk Laury”
– Nienawiiiiiidzę cię!
Pośpieszyła w stronę otwartych drzwi i wyjrzała na skąpaną w deszczu okolicę. Dziewczynka zniknęła.
– Jane! Laura!
Millicent? Linda? Jak mam, na Boga, ją nazywać?
Poszła przez ganek, po schodkach na podwórko, na bębniący, zimny deszcz. Rozejrzała się niezdecydowana, skąd zacząć poszukiwania.
Wtedy zjawiła się Jane. Wyszła z szopy, trzymając w ręku siekierę.
„…Carol jest jej naturalną matką”.
Słowa Grace odbiły się echem w głowie Paula.
Przez chwilę nie mógł wydobyć głosu.
Patrzył przed siebie, zaszokowany i roztrzęsiony, że omal nie najechał na tył sunącego ospale buicka. Nacisnął gwałtownie hamulce. Polecieli z Grace do przodu, ale przytrzymały ich pasy bezpieczeństwa. Zwolnił, odzyskując panowanie nad sobą.
Słowa zaczęły wylatywać z niego jak pociski z karabinu maszynowego.
– Ale jak, do diabła, to dziecko odkryło, kto jest jego prawdziwą matką? Nie podaje się takich informacji dzieciom w jej wieku. Jak trafiła do nas z miejsca, w którym mieszka? Jak nas namierzyła? Jak to wszystko wyreżyserowała? Chryste, ona naprawdę celowo rzuciła się pod koła samochodu Carol. To było zaplanowane. Cała ta cholerna sprawa była zaplanowana!
– Nie wiem, jak trafiła do Carol – powiedziała Grace. – Może jej przybrani rodzice wiedzieli, kto jest naturalną matką dziecka, i zachowali gdzieś to nazwisko w rodzinnych dokumentach. Może przywiodły ją tu te same siły, które chciały mnie unicestwić za pomocą Arystofanesa. To by tłumaczyło, dlaczego znajdowała się w stanie oszołomienia, gdy rzuciła się pod samochód. Ale tego nie dowiemy się chyba nigdy.
– O cholera. – Paulowi łamał się głos. – O nie, nie. Do diabła!
– Co?
– Wiesz, co dzieje się z Carol w te dni – powiedział roztrzęsiony – kiedy obchodzi rocznicę urodzin dziecka, które oddała. Jest wtedy zupełnie inna, wpada w depresję, zamyka się w sobie. Jej zachowanie tak różni się od typowego, że dokładnie wiem, kiedy nadchodzi ten dzień.
– Ja też – odparła Grace.
– To wypada jutro. Jeśli Jane jest dzieckiem Carol, jutro skończy szesnaście lat.
– Tak.
– A dziś będzie usiłowała zabić matkę.
Deszczowe zasłony marszczyły się i trzepotały jak poruszane wiatrem płócienne namioty.
Carol stała na rozmokłym gruncie, niezdolna do ruchu, zdrętwiała ze strachu, przemarznięta od zimnego deszczu.
Kilka metrów od niej znajdowała się dziewczynka trzymająca oburącz siekierę. Jej mokre włosy zwisały kosmykami do ramion, ubranie przylgnęło do ciała. Oczy przybrały sowi kształt, jakby Jane zażyła amfetaminę. Twarz wykrzywiała jej wściekłość.
– Lauro? – odezwała się wreszcie Carol. – Posłuchaj mnie. Masz mnie posłuchać. Rzuć siekierę.
– Ty śmierdząca, zgniła suko – powiedziała Laura przez zaciśnięte zęby.
Na niebie pojawiła się błyskawica, a padający deszcz zamigotał przez chwilę w jej blasku. Potem uderzył piorun.
– Lauro, chcę, żebyś…
– Nienawidzę cię! – dziewczynka zrobiła krok w stronę Carol.
– Natychmiast przestań! – Carol nie cofnęła się. – Uspokój się, odpręż.
Dziewczynka postąpiła jeszcze o krok.
– Rzuć siekierę – rozkazała Carol. – Kochanie, posłuchaj mnie. Masz mnie posłuchać. Jesteś tylko w transie. Jesteś…
– Tym razem cię dopadnę, mamo. Tym razem nie zamierzam przegrać.
– Nie jestem twoją matką – odrzekła Carol. – Lauro, jesteś…
– Tym razem zamierzam odciąć ci tę przeklętą głowę, ty suko!
Zaczęła mówić innym głosem.
To nie była Laura.
Głos należał do Lindy Bektermann.
– Zamierzam obciąć ci tę przeklętą głowę i postawić na stole w kuchni obok głowy tatusia.
Wzdrygnąwszy się, Carol przypomniała sobie koszmarny sen sprzed kilku dni. Widziała w nim dwie odcięte głowy – mężczyzny i kobiety. Ale skąd Jane mogła wiedzieć, co było w tym śnie?
Carol cofnęła się kilka kroków, a potem jeszcze trochę. Pomimo zimnego deszczu zaczęła się pocić.
– Mówię ci po raz ostatni, Lindo, odłóż tę siekierę i…
– Zamierzam obciąć ci głowę i porąbać cię na tysiąc kawałeczków.
Ten głos należał do Jane. Sama wydostała się z transu. Wiedziała, kim jest Carol. A jednak chciała ją zabić.
Carol pobiegła w stronę schodków prowadzących na ganek.
Dziewczynka szybko ją wyminęła i zablokowała dojście do drzwi. Potem ruszyła w kierunku Carol, szczerząc zęby w uśmiechu.
Carol odwróciła się i pobiegła do lasu.
Mimo ulewnego deszczu, który bombardował przednią szybę, pomimo brudnawej mgły unoszącej się nad drogą i zdradliwie śliskiej nawierzchni Paul powoli przycisnął pedał gazu do oporu i zjechał pontiakiem na sąsiedni, szybszy pas ruchu.
– To maska – orzekł.
– Co masz na myśli? – spytała Grace.
– Osobowość Jane Doe, Lindy Bektermann i Millie Parker – każda z nich była tylko maską. Bardzo realną, przekonującą, ale tylko maską. Za nią kryła się zawsze ta sama twarz, ta sama dziewczynka – Laura.
– Musimy położyć kres tej maskaradzie raz na zawsze. Gdybym tylko mogła do niej przemówić jako ciocia Rachael, zatrzymałabym całe to szaleństwo. Jestem pewna. Posłuchałaby mnie… Rachael. Rachael była jej najbliższa. Bliższa nawet niż matka. Mogę sprawić, aby uwierzyła, że jej matka, Willa, nie miała nic wspólnego z podpaleniem domu. Niech wreszcie to zrozumie: nie ma żadnego powodu do zemsty. Koło się zamknie.
– Jeśli nie będzie za późno – rzekł Paul.
– Jeśli.
Carol biegła w zacinającym deszczu przez sięgającą do kolan trawę wznoszącej się stromo łąki, wysoko unosząc nogi i ciężko dysząc. Każdy krok przeszywał ją bólem.
Przed nią rozciągał się las, który wydawał się jedynym wybawieniem. Tysiące miejsc do ukrycia, niezliczone ścieżki, którymi mogła kluczyć.
W połowie drogi przez łąkę zaryzykowała i spojrzała za siebie. Jane biegła za nią w odległości zaledwie kilkunastu metrów.
Błyskawica rozdarła skłębione chmury, a ostrze siekiery mignęło raz i drugi w jej blasku.
Carol raz jeszcze spojrzała przed siebie, zdwoiła wysiłki, by dotrzeć do drzew, i dała nura między zarośla, w bujne podszycie. Pomyślała, że istnieje szansa – może bardzo niewielka – że ujdzie z życiem.
Skulony nad kierownicą, wytężając wzrok, by niczego nie przeoczyć na zalanej deszczem autostradzie, Paul odezwał się”
– Chcę, żebyśmy sobie jedno jasno powiedzieli.
– Co mianowicie?
– Zależy mi przede wszystkim na Carol.
– Oczywiście.
– Jeśli wkroczymy w sam środek groźnej sytuacji, zrobię wszystko, aby ją ochronić.
Grace rzuciła spojrzenie na skrytkę z rękawiczkami.
– Masz na myśli… rewolwer.
– Tak. Jeśli będę musiał, użyję go, Grace. Zastrzelę dziewczynkę, jeśli nie będę miał wyboru.
– Mało prawdopodobne, abyśmy wkroczyli w momencie konfrontacji – odparła Grace. – Albo mamy to jeszcze przed sobą, albo już jest po wszystkim.
– Nie pozwolę skrzywdzić Carol – powiedział ponuro. – I nie chcę, żebyś próbowała mnie powstrzymać.
– Musisz wziąć pod uwagę pewne sprawy.
– Jakie?
– Po pierwsze, jeśli Carol zabije dziewczynkę, będzie to równie tragiczne. A przede wszystkim – nic się nie zmieni. Zarówno Millie, jak i Linda zaatakowały swoje matki, ale to one zostały zabite. Co się stanie, jeśli Carol w obronie własnej zabije Jane? Wiesz, że nigdy nie przestała się obwiniać z powodu oddania dziecka do adopcji. Dźwiga to brzemię już szesnaście lat. Cóż pocznie, gdy odkryje, że zabiła własną córkę?
– To ją zniszczy – odparł bez wahania.
– Z pewnością. A jak to wpłynie na wasz związek, jeśli ty zabijesz jej córkę, nawet ocalając życie Carol?
Zastanawiał się przez chwilę.
– To może być koniec naszego małżeństwa.
I zadrżał.
Chociaż ścieżka prowadząca przez las była bardzo kręta, Carol nie mogła zgubić dziewczynki. Kluczyła od wykrotu do wykrotu, przeszła przez strumyk, cofnęła się tą samą drogą, którą przyszła. Cały czas poruszała się przygarbiona, kryjąc się w gąszczu, w strumieniach ulewnego deszczu, który tłumił odgłos jej kroków. Stąpała głównie po starych liściach lub posuwała się od kamienia do kamienia, od kłody do kłody, nie zostawiając odcisków stóp na grząskiej ziemi. A jednak Jane szła w ślad za nią z niesamowitą pewnością, bez wahania, jak gdyby miała w sobie coś z psa gończego.
Wreszcie, gdy nabrała pewności, że zgubiła dziewczynkę, przykucnęła pod wielką sosną, oparła się o wilgotny pień i oddychała głęboko, gwałtownie, chrapliwie, czekając, aż serce przestanie jej walić.
Minęła minuta. Dwie. Pięć.
I tylko deszcz skapywał z liści i gęstych igieł sosnowych.
Poczuła przejmująco wilgotną woń roślinności – mchu, grzybów, leśnej trawy…
Nic się nie poruszało.
Była bezpieczna, przynajmniej na razie.
Nie mogła jednak siedzieć ot tak sobie pod wysoką sosną i czekać, aż nadejdzie pomoc. Jane w końcu przestanie jej szukać i będzie próbowała odnaleźć drogę do domu. Jeśli nie zabłądzi, jeśli uda jej się wrócić i będzie znajdowała się w stanie psychotycznej furii, może zamordować pierwszą napotkaną osobę.
Carol wstała i okrężną drogą ruszyła w stronę domku. Klucze do volkswagena znajdowały się w jej torebce, a torebka – w jednej z sypialni. Musiała zdobyć kluczyki, pojechać do miasta i poprosić miejscowego szeryfa o pomoc.
Gdzie popełniłam błąd? – zastanawiała się. – Dziewczynka nie powinna zareagować tak gwałtownie. Nic nie wskazywało na to, że jest do tego zdolna. A jednak Paul słusznie się niepokoił. Ale dlaczego?
Poruszając się z najwyższą ostrożnością, spodziewając się ataku zza każdego drzewa, w ciągu piętnastu minut dotarła do skraju lasu. Na łące nie było nikogo. Domek kulił się w ulewnym deszczu.
Mała zabłądziła – pomyślała Carol. – Cale to kluczenie, zbaczanie i cofanie się na obcym terytorium mogło ją zupełnie zmylić. Sama nigdy nie odnajdzie drogi do domu.
Ludzie szeryfa nie będą zadowoleni. Poszukiwania w deszczu rozwścieczonej dziewczynki uzbrojonej w siekierę. O nie, to im się wcale nie spodoba.
Carol biegiem przemierzyła łąkę.
Kuchenne drzwi stały otworem, tak jak je zostawiła.
Wpadła do środka, zatrzasnęła je i zamknęła na zasuwę. Poczuła ulgę.
Parę razy przełknęła ślinę, wzięła głęboki oddech i przez kuchnię poszła w stronę salonu. Właśnie miała przekroczyć próg, kiedy nagle doznała niesamowitego uczucia, że nie jest sama.
Cofnęła się gwałtownie, tknięta intuicją i w tym momencie powietrze obok niej ze świstem przecięła siekiera.
– Suka. – Jane wyskoczyła z salonu.
Carol cofnęła się do zaryglowanych przez siebie drzwi, macając za plecami w poszukiwaniu zasuwy. Nie mogła jej znaleźć.
Dziewczynka zbliżyła się.
Carol odwróciła się z krzykiem, chwyciła zasuwę, próbując ją odciągnąć, ale wiedziona jakimś instynktem uskoczyła w bok w momencie, w którym ostrze siekiery wbiło się w drzwi właśnie tam, gdzie przed chwilą znajdowała się jej głowa.
Nadludzkim wysiłkiem Jane wyrwała siekierę z drewna. Carol ominęła dziewczynę i wbiegła do salonu, szukając czegoś, czym mogłaby się bronić. Na stojaku z przyborami kominkowymi wisiał pogrzebacz. Chwyciła go.
– Nienawidzę cię! – Usłyszała za swoimi plecami.
Odwróciła się błyskawicznie.
Dziewczynka zamachnęła się siekierą.
Carol, nie zastanawiając się, podniosła pogrzebacz. Zwarł się z błyszczącym ostrzem, udaremniając cios.
Siła uderzenia metalu o metal była tak wielka, że przeszył ją ból powodujący drętwienie ręki i zmuszający do rozluźnienia uścisku. Pogrzebacz wypadł z jej sztywniejących dłoni.
Cofnęła się w stronę szerokiego paleniska kominka przed nacierającą Jane, która wciąż trzymała swoją broń.
Nie miała dokąd uciec.
– Teraz – odezwała się Jane. – Teraz. Wreszcie.
Podniosła siekierę wysoko, a Carol krzyknęła, zasłaniając głowę rękami. Nagle z trzaskiem otwarły się frontowe drzwi i w progu stanął Paul. I Grace.
Siekiera uderzyła w kamienną obudowę kominka nad głową Carol. Poleciały iskry.
Paul rzucił się na ratunek, ale Jane odwróciła się do niego, zamachnęła siekierą i sprawiła, że się cofnął.
Potem znów natarła na Carol.
– Złapałam cię, ty szczurze – wyszczerzyła zęby i uniosła siekierę.
Tym razem nie chybi – przemknęło przez myśl Carol.
– Pająki!
Dziewczynka zamarła, z rękami uniesionymi nad głową.
– Pająki! – To była Grace. – Masz pająki na plecach, Lauro. O Boże, na całych plecach! Pająki! Lauro, uważaj na pająki!
Carol patrzyła oszołomiona. Twarz Jane wyrażała zgrozę.
– Pająki! – krzyknęła Grace. – Wielkie, czarne, włochate pająki. Strząśnij je! Strząśnij z pleców. Szybko!
Dziewczynka wrzasnęła i upuściła siekierę. Wymachując ramionami, próbowała strzepnąć niewidzialnych napastników. Posapywała i piszczała jak małe dziecko.
– Pomóżcie mi!
– Pająki – powtórzyła Grace, a Paul podniósł siekierę i schował ją.
Jane szarpała na sobie bluzkę, próbując ją zedrzeć, upadła na kolana, przekręciła się na bok, bełkocąc i jęcząc.
– Zawsze bała się pająków – powiedziała Grace. – Dlatego nienawidziła piwnicy.
– Piwnicy? – powtórzyła Carol.
– Tam umarła – wyjaśniła Grace.
Carol nie zrozumiała. Jednak w tej chwili nie miało to znaczenia. Patrzyła na dziewczynkę wijącą się na podłodze i nagle poczuła, że ogarnia ją litość. Uklękła przy Jane, podniosła ją, przytuliła.
– Nic ci nie jest? – spytał ją Paul.
Pokręciła głową.
– Pająki – odezwała się dziewczynka drżącym głosem.
– Nie, kochanie – powiedziała Carol. – Nie ma pająków. Nie ma na tobie żadnych pająków. Nie ma i nie będzie. – I pytająco spojrzała na Grace.