CZĘŚĆ PIERWSZA

JAKIŚ POTWÓR TU NADCHODZI…

Palec mnie świerzbi, to dowodzi,

Że jakiś potwór tu nadchodzi;

Odsłońcie otwór, niech wnijdzie potwór!

SZEKSPIR „Makbet”

(przeł. Józef Paszkowski)


ROZDZIAŁ 1

Na tle posępnych chmur błyskawica nakreśliła postrzępiony zygzak niczym pęknięcie na porcelanowym talerzu. Zaparkowane przed biurem Alfreda O’Briana samochody na moment wyłoniły się z mroku w oczekiwaniu na następny burzowy refleks. Porywisty wiatr chłostał drzewa. Krople deszczu z furią waliły w szyby budynku, aby potem strugami spłynąć po szkle.

O’Brian siedział plecami do okna i czytał podanie przedłożone mu przez Paula i Carol Tracych.

Jaki to schludny człowieczek – pomyślała Carol, obserwując O’Briana. – Kiedy siedzi tak nieruchomo, można pomyśleć, że to manekin.

Był wyjątkowo zadbany. Starannie uczesane włosy to z pewnością efekt pracy dobrego fryzjera. Fachowo przystrzyżone wąsy układały się idealnie symetryczne po obu stronach policzków. Szary garnitur miał spodnie o kantach tak ostrych i prostych jak żyletki. Czarne buty błyszczały. Wypielęgnowane paznokcie i różowe, dokładnie wymyte dłonie wyglądały wręcz sterylnie.

Kiedy Carol została przedstawiona O’Brianowi niespełna tydzień temu, oceniła go jako przesadnego wręcz pedanta i zdecydowała, że go nie polubi. Szybko jednak podbił ją swoim uśmiechem, nienagannymi manierami i szczerą chęcią przyjścia z pomocą jej i Paulowi.

Zerknęła na Paula. Siedział sztywno w fotelu obok. Obserwował O’Briana z uwagą, lecz kiedy poczuł na sobie wzrok Carol, odwrócił się i uśmiechnął. Jak zwykle jego spojrzenie podniosło Carol na duchu. Nie był ani przystojny, ani brzydki, ot, przeciętny człowiek, jednak kochała go za łagodność i czułość, które emanowały z jego twarzy. Orzechowe oczy miały zdolność komunikowania zdumiewająco subtelnych emocji. Sześć lat wcześniej, na uniwersyteckim sympozjum na temat „Psychologia anormalności a współczesna proza amerykańska”, gdzie Carol poznała Paula, właśnie te ciepłe, wyraziste oczy zwróciły jej uwagę, a i potem nie przestawały jej intrygować… Teraz mrugnął i tym mrugnięciem zdawał się mówić: Nie martw się. O’Brian jest po naszej stronie. Podanie zostanie przyjęte. Wszystko dobrze się ułoży. Kocham cię.

Odmrugnęła i udawała pewną siebie, chociaż wiedziała, że Paula nie sposób oszukać. Tak bardzo chciała zyskać aprobatę pana O’Briana. Samą siebie przekonywała, że nie ma powodów, dla których O’Brian miałby ich odrzucić. Byli młodzi i zdrowi. Paul miał trzydzieści pięć, ona trzydzieści jeden lat – wspaniały wiek, by zacząć nowe życie, o którym marzyli. Oboje odnosili sukcesy w pracy. Nie mieli kłopotów finansowych, nawet dobrze im się powodziło. Miejscowa społeczność ich szanowała. Byli szczęśliwym i zgodnym małżeństwem, a ich związek z roku na rok wydawał się silniejszy. Słowem, mieli wszelkie dane, aby starać się o adopcję dziecka, więc dlaczego się denerwowała?

Kochała dzieci i sądziła, że potrafi wychować jedno lub dwoje. W ciągu minionych czternastu lat, kiedy zdobyła trzy stopnie naukowe na trzech uniwersytetach i pozycję w zawodzie, odkładała na później wiele przyjemności, a z wielu po prostu zrezygnowała. Zdobywanie wykształcenia i robienie kariery zawsze stały na pierwszym planie. Ale adoptowanie dziecka to sprawa, której nie chciała odkładać na później.

Odczuwała silną potrzebę, niemal fizyczną, by zostać matką, wychowywać i kształcić dzieci, dawać im miłość i okazywać wyrozumiałość. Była wystarczająco inteligentna i świadoma swojej osobowości, by zdawać sobie sprawę, że ta głęboko zakorzeniona potrzeba powstała, przynajmniej po części, z niemożności poczęcia dziecka z własnej krwi i ciała.

Ponosiła winę za swoją bezpłodność, która wynikła z niewybaczalnej głupoty, popełnionej przed wielu laty. Poczucie winy sprawiało, że znosiła swój los o wiele gorzej, niż gdyby to natura uczyniła ją jałową. Była bardzo trudnym dzieckiem, wychowywanym przez rodziców alkoholików i brutali, często bitym, które doświadczyło pokaźnej dawki tortur psychicznych. Zanim skończyła piętnaście lat, była wystarczająco zbuntowana przeciwko rodzicom i całemu światu, by nienawidzić wszystkich, a zwłaszcza siebie. W najmroczniejszym okresie swego pogmatwanego, pełnego męki dojrzewania zaszła w ciążę. Przerażona, straciła głowę; nie miała do kogo zwrócić się o pomoc. Próbowała ukryć swój stan, nosząc szerokie pasy, bandażując się elastycznymi opaskami oraz ograniczając jedzenie do minimum, by nie przybierać na wadze. To spowodowało komplikacje, czego omal nie przypłaciła życiem. Dziecko urodziło się przedwcześnie, ale zdrowe. Oddała je do adopcji i przez parę lat nie myślała o tym zbytnio. Świadomość, że stała się bezpłodna, nie była dla niej dramatem; pragnienie posiadania dziecka miało pojawić się później. Dzięki Grace Mitowski, psychologowi dziecięcemu, pracującej społecznie przy sądzie dla nieletnich, Carol całkowicie zmieniła swoje życie. Nauczyła się lubić siebie i wiele lat później zaczęła żałować, że przyczyniła się do swojej bezpłodności.

Uznała adopcję za najodpowiedniejszy sposób rozwiązania problemu. Mogła przybranemu dziecku dać tyle miłości co własnemu. Wiedziała, że będzie dobrą i troskliwą matką, i pragnęła tego dowieść – nie tyle światu, ile sobie.

O’Brian podniósł wzrok znad podania i uśmiechnął się.

– To naprawdę świetnie wygląda – powiedział, wskazując formularz. – Naprawdę, jest wspaniałe. Nie każdy, kto składa u nas podanie, ma takie kwalifikacje.

– Miło mi, że pan to mówi – podziękował Paul.

O’Brian potrząsnął głową.

– Stwierdzam tylko fakty. Jestem pod wrażeniem.

– Dziękuję panu – odezwała się Carol.

O’Brian odchylił się do tyłu, splótł ręce na brzuchu i powiedział”

– Mam jednak parę pytań. Jestem pewien, że zada mi je komisja rekomendacyjna, więc jeśli teraz uzyskam odpowiedzi, zaoszczędzę państwu późniejszych konsultacji.

Carol zesztywniała.

O’Brian najwidoczniej zauważył jej reakcję, bo szybko dodał”

– O, to nic istotnego. Naprawdę. Proszę mi wierzyć, nie zadam państwu nawet połowy pytań, jaką zwykle stawiam zgłaszającym się do nas parom.

Pomimo zapewnień Carol pozostała spięta.

Za oknami niebo stawało się coraz ciemniejsze; chmury zmieniały kolor z szarego na niebieskoczarny i opuszczały się nisko nad ziemię.

O’Brian obrócił się w fotelu do Paula.

– Doktorze Tracy, czy powiedziałby pan o sobie, że jest pan człowiekiem sukcesu?

Paul wydawał się zaskoczony pytaniem. Zamrugał i odparł”

– Nie wiem, co ma pan na myśli.

– Jest pan kierownikiem katedry języka angielskiego w college’u, prawda?

– Tak, ale na ten semestr wziąłem urlop naukowy. Zastępca przejął większość moich obowiązków. Innymi słowy, byłem odpowiedzialny za katedrę przez ostatnie półtora roku.

– Czy nie jest pan za młody na to stanowisko?

– W pewnym sensie tak – przyznał Paul. – Widzi pan, to raczej niewdzięczne stanowisko: dużo pracy, mało satysfakcji. Moi starsi koledzy z wydziału chytrze wmanewrowali mnie w tę funkcję, by uniknąć mało satysfakcjonującego zajęcia.

– Jest pan skromny.

– Nie, mówię prawdę. Nie przywiązywałem do tego większej wagi.

Carol wiedziała, że jest skromny. Przewodniczący rady wydziału to zaszczytne stanowisko. Rozumiała jednak, że Paul pomniejsza jego znaczenie; został zbity z tropu przez O’Briana określeniem – człowiek sukcesu. Ona też poczuła się nieswojo. Nie przypuszczała, iż długa lista osiągnięć może świadczyć przeciwko nim.

Za oknami błyskawica przecięła zygzakiem niego.

Wciąż zwracając się do Paula, O’Brian kontynuował”

– Jest pan także pisarzem.

– Tak.

– Jest pan autorem cieszącego się powodzeniem podręcznika z literatury angielskiej. Napisał pan tuzin monografii na różne tematy i opisał historię naszego okręgu, a także dwie książki dla dzieci, jedną powieść…

– Powieść odniosła taki sukces, jak koń próbujący chodzić po linie – rzekł Paul. – Krytyk z „New York Timesa” napisał, że stanowi „wspaniały przykład akademickiego zadęcia, przeładowania tematami i symbolami, fatalnego braku treści i jakiejkolwiek linii narracyjnej, odznaczającego się naiwnością kogoś, kto mieszka w wieży z kości słoniowej”.

O’Brian uśmiechnął się.

– Czy każdy pisarz potrafi zacytować złe recenzje?

– Przypuszczam, że nie. Ale to wryło mi się w pamięć, bo zawiera nieprzyjemną dawkę prawdy.

– Pisze pan następną powieść? Czy dlatego wziął pan urlop naukowy?

Paul nie był zaskoczony pytaniem. Zrozumiał taktykę O’Briana.

– Tak, rzeczywiście, piszę nową powieść. Ta wreszcie będzie miała jasny wątek. – Zaśmiał się, pomniejszając wartość swojego pisarstwa.

– Jest pan również zaangażowany w pracę społeczną.

– Nie za bardzo.

– Mówię poważnie – nie zgodził się z nim O’Brian. – Fundacja szpitala dziecięcego, samorząd lokalny, rozdział stypendiów w college’u; oczywiście oprócz stałych zajęć i pisania. I nadal pan uważa, że nie jest człowiekiem sukcesu?

– Nie sądzę. Działalność społeczna to tylko parę spotkań w miesiącu. Nic wielkiego. Robię i tak niewiele, biorąc pod uwagę moje udane życie. – Paul przesunął się na skraj fotela. – Może obawia się pan, że nie będę miał czasu dla dziecka? Jeśli to pana niepokoi, proszę się dłużej nie martwić. Znajdę czas. Ta adopcja znaczy dla nas bardzo dużo, panie O’Brian. Oboje bardzo pragniemy dziecka i jeśli zostanie nam przyznane, z pewnością nie będziemy go zaniedbywać.

– O, jestem tego pewien – szybko powiedział O’Brian, unosząc dłonie w pojednawczym geście. – Nie o to mi chodziło, z pewnością nie. Jestem po państwa stronie. – Odwrócił twarz w stronę Carol.

– Pani doktor Tracy, a pani? Czy uważa się pani za kobietę sukcesu?

Błyskawica znów przecięła pancerz chmur, tym razem bliżej. Miało się wrażenie, że uderzyła nie dalej niż dwie przecznice od nich. Huk pioruna zatrząsł szybami w oknach.

Tę przerwę Carol wykorzystała na przemyślenie odpowiedzi i doszła do wniosku, że O’Brian oceni otwartość wyżej niż skromność.

– Tak. Mogę powiedzieć, że jestem kobietą sukcesu. Zaangażowałam się w parę społecznych akcji zapoczątkowanych przez Paula. Biorąc pod uwagę mój wiek, odnoszę sukcesy zawodowe, prowadząc praktykę psychiatryczną. Gościnnie wykładam w college’u, gdzie mam regularne zajęcia. Prowadzę też, pod kątem habilitacji, badania nad dziećmi autystycznymi. Latem pielęgnuję mały ogród warzywny, a w zimowe miesiące zajmuję się robótkami dziewiarskimi, i nawet myję zęby trzy razy dziennie, każdego dnia, bez wyjątku.

O’Brian roześmiał się.

– Trzy razy dziennie, tak? Och, pani jest zdecydowanie kobietą sukcesu.

Ciepłe brzmienie jego śmiechu przywróciło Carol pewność siebie.

– Jestem przekonana, że rozumiem pana wątpliwości. Obawia się pan, byśmy nie oczekiwali zbyt wiele od naszego dziecka.

– Właśnie – powiedział O’Brian. Zauważył jakąś nitkę na rękawie i strzepnął ją. – Rodzice – ludzie sukcesu – mają skłonność do zbyt surowego wychowywania dzieci, do zbyt pośpiesznych reakcji.

– Ten problem powstaje tylko wtedy, gdy rodzice nie są świadomi niebezpieczeństwa – odezwał się Paul. – Nawet jeśli Carol i ja należymy do ludzi sukcesu, z czym osobiście się nie zgadzam, nie będziemy zmuszać naszych dzieci, aby robiły więcej, niż są w stanie. Każdy powinien znaleźć własną drogę w życiu. Carol i ja zdajemy sobie sprawę, że dzieckiem trzeba kierować, a nie na siłę dopasowywać do schematu.

– Oczywiście – potwierdziła Carol.

O’Brian wyglądał na zadowolonego.

– Byłem przekonany, że usłyszę to od pana.

– W mojej praktyce psychiatrycznej mam do czynienia z pacjentami mającymi różne problemy – powiedziała Carol. – Jednak specjalizuję się w zaburzeniach psychicznych i emocjonalnych u dzieci i dorastającej młodzieży. Sześćdziesiąt lub siedemdziesiąt procent moich pacjentów nie ma więcej niż siedemnaście lat. Leczyłam kilkoro dzieci, które cierpiały na poważne schorzenia psychiczne spowodowane przez wymagających rodziców, którzy zbyt serio podchodzili do ich osiągnięć szkolnych. To miało wpływ na wszelkie aspekty rozwoju intelektualnego i osobowego. Widziałam dzieci zranione, panie O’Brian, i opiekowałam się nimi najlepiej, jak umiałam. Prawdopodobnie, ze względu na te doświadczenia, nie mogłabym postępować ze swoimi dziećmi tak, jak tamci rodzice. To nie oznacza, że nie popełnię błędów. Jestem pewna, że będę je robiła. I to mnóstwo. Ale nie te, o których pan wspominał.

– Przekonujące jest to, co państwo powiedzieli – rzekł O’Brian, kiwając głową. – Przekonujące i bardzo dobrze wyłożone. Jestem pewien, że kiedy powtórzę państwa słowa przed komisją rekomendacyjną, będą całkowicie usatysfakcjonowani. – Strząsnął następny pyłek z rękawa. – Spodziewam się jeszcze jednego pytania: Przypuśćmy, że dziecko, które państwo adoptują, okaże się… no cóż… po prostu mniej inteligentne niż państwo. Czy to nie stanie się dla was powodem frustracji?

– Cóż, nawet gdybyśmy mogli mieć własne dziecko – odezwał się Paul – nie byłoby żadnej gwarancji, że urodzi się geniusz. Gdyby jednak było… opóźnione w rozwoju… także byśmy je kochali. Oczywiście, że tak. To samo dotyczy dziecka, które chcemy adoptować.

Carol zwróciła się do O’Briana”

– Myślę, że ma pan o nas zbyt wysokie mniemanie. Żadne z nas nie jest geniuszem, na litość boską! Zaszliśmy wysoko przede wszystkim dzięki pracy i wytrwałości, a nie ze względu na naszą wyjątkową błyskotliwość. Chciałabym, żeby tak było, ale prawda jest inna.

– Poza tym – dodał Paul – nie kocha się bliskiej osoby tylko za jej inteligencję. Liczy się cała osobowość, zestaw cech.

– Dobrze – powiedział O’Brian. – Cieszę się, że tak to pan odczuwa. Komisja również pozytywnie to odbierze.

Zamilkli, bo do ich uszu dobiegło z oddali wycie syren. Wozy strażackie. Teraz już nie tak odległe, coraz głośniejsze.

– Myślę, że te dwie ostatnie błyskawice spowodowały poważne szkody – odezwał się Paul.

O’Brian obrócił się z fotelem do okna, znajdującego się dokładnie za jego biurkiem.

– Rzeczywiście, piorun musiał uderzyć w pobliżu.

Carol podeszła do okna, ale nie dostrzegła dymu na żadnym z pobliskich dachów.

Syreny coraz bardziej się zbliżały.

– Więcej niż jeden wóz – stwierdził O’Brian.

Kilka strażackich wozów przejechało obok budynku, w którym się znajdowali, kierując się w stronę następnej przecznicy. Po chwili usłyszeli kolejne jednostki.

O’Brian podniósł się z fotela i podszedł do okna.

– To musi być coś poważnego – powiedział Paul, zbliżając się do O’Briana. – Wygląda na to, że wezwano co najmniej dwie ekipy strażackie.

– Widzę dym – odezwał się O’Brian.

Tu dzieje się coś złego.

Ta myśl zaatakowała Carol, przeraziła, jak brutalny policzek. Przeszył ją strach. Chwyciła poręcz fotela tak mocno, że złamała paznokieć.

Coś… złego… bardzo złego…

Nagle powietrze stało się przygniatająco ciężkie, gorące, lepkie, jak gorzki, trujący gaz. Próbowała odetchnąć i nie mogła. Na piersiach czuła niewidzialny, miażdżący ciężar.

Odejdźcie od okien!

Chciała ich ostrzec, lecz strach odebrał jej głos. Paul i O’Brian stali plecami do niej, nieświadomi, co się z nią działo.

Czego się boję? – pytała siebie. – Czegóż, na Boga, tak się przeraziłam?

Walczyła z tą irracjonalną, paraliżującą zgrozą. Zaczęła podnosić się z fotela, i wtedy to się stało.

Morderczy ogień, wzniecony przez błyskawicę, wystrzelił jak salwa z moździerza. Siedem albo osiem ogłuszających piorunów, jeden po drugim, tak że nie potrafiła ich policzyć, uderzało coraz bliżej budynku, coraz bliżej okien: błyszczące, rozjaśnione, brzęczące; to czarne, to mleczne, to lśniące, to matowe, to srebrzyste, to znów w odcieniu miedzi…

Nagła eksplozja fioletowobiałego światła wywołała serię drgających stroboskopowych obrazów, na zawsze wypalonych w pamięci Carol: stojący Paul i O’Brian. Ich sylwetki, małe i bezbronne, na tle naturalnych fajerwerków. Na zewnątrz deszcz, smagane wiatrem drzewa, miotające się z coraz większą wściekłością. Błyskawica uderza w jedno z nich – duży klon – a potem złowieszczy ciemny kształt pojawia się w centrum eksplozji, coś jak torpeda, i zmierza prosto w stronę środkowego okna. O’Brian unosi rękę, zasłaniając twarz. Paul odwraca się do niego z rozpostartymi ramionami; obaj wyglądają jak postacie z filmu, kiedy taśma zacina się w projektorze. O’Brian przechyla się na bok; Paul chwyta go za rękaw i szarpie w tył (zaledwie ułamek sekundy po tym, jak błyskawica rozpłatała klon). Olbrzymi konar wpada przez środkowe okno w momencie, gdy Paul odciąga O’Briana z jego drogi. Jedna z liściastych gałęzi przesuwa się po głowie O’Briana i zrywa mu okulary, ciskając je w powietrze. Jego twarz – pomyślała Carol – jego oczy! A potem Paul i O’Brian, padając na podłogę, znikają jej z widoku. Olbrzymi konar roztrzaskanego klonu pada na biurko O’Briana w fontannie wody, szkła, wyłamanych futryn okiennych i dymiących płatów kory. Nogi biurka trzeszczą i załamują się pod brutalnym naciskiem drzewa.

Carol znalazła się na podłodze obok przewróconego fotela. Nie pamiętała momentu upadku.

Leżała na brzuchu, z policzkiem przyciśniętym do podłogi, gapiąc się bezmyślnie na odłamki szkła i liście klonu zaścielające dywan. Błyskawice nadal rozświetlały zachmurzone niebo, wiatr wciskał się przez wybite szyby i porywał liście do szaleńczego tańca. Kalendarz spadł ze ściany i fruwał niczym latawiec na skrzydłach zrobionych z kartek stycznia i grudnia. Dwa obrazy grzechotały na drucianych haczykach, próbując się z nich uwolnić. Papiery, materiały biurowe, formularze, małe arkusiki z bloczków do notowania, biuletyny, gazety szeleściły, unosiły się, nurkowały, sunęły po podłodze z sykiem węża.

Carol miała osobliwe uczucie, że cały ten zamęt nie był rezultatem wiatru, lecz spowodowany został przez… obecność czegoś przerażającego. Zły poltergeist. Demoniczne duchy wydawały się poruszać niewidzialnymi ramionami, zrywać przedmioty ze ścian, znajdować schronienie w liściach i zmiętych arkuszach papieru.

To szalony pomysł i była zaniepokojona, że coś takiego przyszło jej do głowy. Błyskawica znów rozjaśniła mrok, a towarzyszący jej grzmot przeszył powietrze.

Krzywiąc twarz, zakryła z przerażenia głowę rękoma.

Serce jej waliło, a w ustach zaschło.

Pomyślała o Paulu i poczuła gwałtowny skurcz w piersiach. Leżał pod oknem, po przeciwnej stronie biurka, niewidoczny pod gałęziami klonu. Była pewna, że żył. O’Brian mógł zginąć, jeśli ta mała gałąź uderzyła go w głowę. Jednak Paul z pewnością żył. Z pewnością. Niemniej mógł być ciężko ranny, krwawić…

Podciągając się na rękach, Carol zaczęła dźwigać się na kolana, by pośpieszyć mu z pomocą, której z pewnością potrzebował. Ale następna błyskawica oślepiła ją, a grzmot ogłuszył i powracający strach spowodował, że opuściły ją siły. Była na siebie wściekła. To przytrafiło się jej po raz pierwszy. Zawsze szczyciła się swoją siłą, zdecydowaniem i stanowczością. Przeklinając się w duchu, osunęła się z powrotem na podłogę.

Coś próbuje nas powstrzymać przed adoptowaniem dziecka.

Ta absurdalna myśl była jak ostrzeżenie, które odebrała na moment przed powaleniem drzewa.

Coś próbuje nas powstrzymać przed adoptowaniem dziecka.

Nie. To śmieszne. Burza, błyskawice to tylko zjawiska atmosferyczne. Czysty przypadek, że ofiarą padł O’Brian, ale przecież nie dlatego, że zamierzał im pomóc w adoptowaniu dziecka. Absurd.

Czyżby? – pomyślała, gdy ogłuszający piorun i przeszywający blask wypełniły pokój. – Zjawiska atmosferyczne, tak? Gdzie widziano taką błyskawicę?

Przywarta do podłogi, dygocąca, drżąca z zimna, przestraszona bardziej niż wtedy, gdy była małą dziewczynką. Próbowała wmówić sobie, że to tylko strach przed burzą, uzasadniony, racjonalny strach, ale wiedziała, że się oszukuje. Było coś jeszcze, co nie miało kształtu i nazwy, a czego obecność nacisnęła w niej guzik strachu. Ten strach tkwił w niej samej.

Derwisz uformowany z gnanych wiatrem liści i papierów zawirował na podłodze, sunął prosto na nią. Wielka kolumna sięgająca dwóch metrów zatrzymała się blisko niej, wiła się, syczała, zmieniała kształt, błyszczała ciemnosrebrzyście w migającym świetle burzy. Gdy Carol tak gapiła się przerażona, miała idiotyczne wrażenie, że ona gapi się na nią. Po chwili kolumna przesunęła się nieco w lewo, potem powróciła, znów zatrzymała się przed nią, zawahała i popędziła w przeciwnym kierunku, aby za chwilę raz jeszcze wyłonić się przed nią, zaatakować i rozerwać ją na strzępy.

To tylko wirująca kupa śmieci, nie żadna żywa istota! – wmawiała sobie ze złością.

Widmo uformowane przez wiatr oddaliło się.

Tylko kupa śmieci. Co się ze mną dzieje? Czy odchodzę od zmysłów? – pytała siebie pogardliwie.

Przypomniała sobie coś, co zawsze pomagało w takich chwilach: Jeśli myślisz, że odchodzisz od zmysłów, musisz być całkowicie normalna, gdyż szaleniec nie ma takich wątpliwości. Z doświadczenia wiedziała, że ta mądrość była uproszczeniem złożonych zasad psychologii, ale w jej istocie tkwiło ziarno prawdy. A zatem musiała być normalna.

A jednak przerażająca, irracjonalna myśl znów powróciła, nieproszona i niechciana: Coś próbuje nas powstrzymać przed adoptowaniem dziecka.

Czym był wir, w którego centrum się znajdowała, jeśli nie zjawiskiem przyrody? Komu zależało, aby uwierzyła, że błyskawicę zesłano w świadomym zamiarze przeobrażenia pana O’Briana w dymiące, zwęglone zwłoki? Oto pytania, na które nie znała odpowiedzi. A może to dzieło Boga? Bóg nie siedzi w niebie po to, aby za pomocą pioruna wymierzonego w pana O’Briana zatrzymać postępowanie adopcyjne, o które zabiegali. Diabeł? Zionący na biednego O’Briana z czeluści piekła? To dopiero zbzikowany pomysł. Jezu!

Nie była nawet pewna, czy wierzy w Boga, ale zdecydowanie nie uznawała diabła.

Następna szyba okienna rozbiła się, zasypując ją odłamkami szkła.

Potem zapadła cisza.

Rozeszła się woń ozonu.

Wiatr wciąż wdzierał się przez otwarte okna, ale z wyraźnie mniejszą siłą niż przedtem. Wirujące słupy liści i papierów opadały na podłogę, trzepocząc i drżąc, jak gdyby z wyczerpania.

Coś…

Coś…

Coś próbuje nas powstrzymać przed…

Tamowała tę myśl jak tryskającą z tętnicy krew. Była przecież kobietą wykształconą, do cholery! Byłą dumna ze swojej pozycji i rozsądku. Nie mogła sobie pozwolić na uleganie tym nieznośnym, idiotycznym, całkiem bezpodstawnym lękom.

Zwariowana pogoda – oto wystarczające wyjaśnienie. Zwariowana pogoda. W gazetach wciąż czyta się o takich anomaliach. Pół metra śniegu w Beverly Hills. Dwadzieścia sześć stopni ciepła w dzień w środku zazwyczaj mroźnej zimy w Minnesocie. Krótkotrwały deszcz z bezchmurnego błękitnego nieba. I burza, o podobnej sile jak ta, prawdopodobnie nieraz występowała, chociaż rzadko. Oczywiście, że tak. Oczywiście. Wystarczy wziąć do ręki jedną z tych popularnych książek, których autorzy opisują wszelkiego rodzaju rekordy, i otworzyć na rozdziale poświęconym pogodzie, a znajdzie się imponującą listę szkód spowodowanych przez błyskawice, przy których ta wypadłaby blado. Zwariowana pogoda. Otóż to. I tylko to. Nic nadzwyczajnego.

Wreszcie, na jakiś czas, Carol zdołała odsunąć od siebie wszystkie myśli o demonach i duchach, poltergeistach z koszmarów i innych tego rodzaju stereotypach.

We względnej ciszy, jaka zapanowała, poczuła, jak wracają jej siły. Podniosła się na kolana. Z brzękiem, jak lekko poruszane dzwonki, odłamki szkła spadły z jej szarej spódnicy i zielonej bluzki. Nie miała żadnych skaleczeń ani nawet zadrapań, choć była lekko oszołomiona i przez chwilę czuła, jakby podłoga się kołysała.

Za ścianą jakaś kobieta zaczęła histerycznie krzyczeć. Ktoś zaczął wołać pana O’Briana. Jednak nikt się jeszcze nie pojawił, żeby zobaczyć, co się stało, a to mogło oznaczać, że minęła zaledwie sekunda czy dwie od ostatniej błyskawicy, chociaż Carol czas wyraźnie się dłużył.

Pod oknem ktoś cicho jęknął.

– Paul? – zapytała.

Jeśli padła jakaś odpowiedź, zagłuszył ją nagły poryw wiatru, który na krótko porwał papiery i liście. Przypomniała sobie moment, gdy gałąź uderzyła w głowę O’Briana, i zadrżała. Ale Paul pozostał nietknięty, drzewo ominęło go. Czyżby?

– Paul!

Przestraszona, wstała i szybko obeszła biurko, przechodząc przez roztrzaskane gałęzie klonu i przewrócony kosz na śmieci.

ROZDZIAŁ 2

W tamto środowe popołudnie, po lunchu złożonym z jarzynowej zupy Campbella oraz kanapki z zapiekanym serem, Grace Mitowski poszła do swego gabinetu i zwinęła się na sofie, aby przespać się z godzinę. Nigdy nie drzemała w sypialni, nie chcąc nadawać temu zbyt formalnego charakteru. Co prawda ostatnio zdarzało się to coraz częściej, lecz wciąż jeszcze nie pogodziła się z faktem, że potrzebuje odpoczynku w środku dnia. To dobre dla dzieci i ludzi starszych, słabych i schorowanych. Dzieciństwo miała już za sobą, Bogu dzięki, a chociaż była stara, z pewnością nie zaliczała się do osób słabych i schorowanych. Leżenie w łóżku w biały dzień kojarzyła z lenistwem, a lenistwa nie znosiła u nikogo, zwłaszcza u siebie. Dlatego drzemała w gabinecie, na sofie, plecami do zaciągniętych w oknach żaluzji, kołysana monotonnym tykaniem zegara w kominku.

W wieku siedemdziesięciu lat Grace była wciąż sprawna umysłowo i pełna energii. Jej szare komórki nie pracowały gorzej; to tylko zdradliwe ciało przysparzało jej smutku i frustracji. Dokuczał jej artretyzm rąk i przy dużej wilgotności powietrza – jak dzisiaj – odczuwała także przyćmiony, lecz bezlitosny ból ramion. Robiła wszystkie ćwiczenia zalecane przez lekarza, odbywała codziennie dwukilometrowy poranny spacer, a jednak miała coraz większe trudności z utrzymaniem formy. Odkąd pamięta, zawsze kochała książki i mogła czytać przez cały ranek, całe popołudnie i większą część wieczoru, nie czując znużenia. Ostatnio jednakże, zwykle już po paru godzinach, czuła w oczach piasek i pieczenie. Buntowała się przeciwko wszystkim swoim dolegliwościom, walczyła z nimi, chociaż wiedziała, że w tej walce skazana jest na klęskę.

W tamto środowe popołudnie postanowiła, że czas na zawieszenie broni – należy znaleźć chwilę na krótki relaks i odpoczynek. Zasnęła w dwie minuty po ułożeniu się na sofie.

Grace nieczęsto miewała sny, a jeszcze rzadziej nawiedzały ją złe sny. Ale w środę po południu jej drzemkę zakłócały koszmary. Parę razy budziła się na wpół przytomna i słyszała własny przerażony oddech. Raz wynurzyła się z jakiejś ohydnej, groźnej wizji na dźwięk swego głosu wydobywającego się ze ściśniętego gardła. Zdała sobie sprawę, że rzuca się na kanapie, wije, od czego bolały ją ramiona. Próbowała się obudzić, ale nie mogła; coś mrocznego i groźnego wyciągało lodowate, wilgotne ręce i wciągało ją znów do snu, w dół, w dół, cały czas w dół, w jakieś pozbawione światła miejsce, gdzie bezimienne stworzenia bełkotały, mamrotały i chichotały skrzekliwym głosem.

Godzinę później, kiedy wreszcie się obudziła i zdołała otrząsnąć z natrętnych majaków, stała pośrodku zacienionego pokoju, o kilka kroków od sofy, ale nie pamiętała, jak tam się znalazła. Trzęsła się, zlana potem.

Muszę powiedzieć Carol Tracy.

Powiedzieć jej co?

Ostrzec ją.

Ostrzec ją przed czym?

To nadchodzi. O Boże…

Co nadchodzi?

Tak jak we śnie.

Ale co było we śnie?

I jej wspomnienie o sennym koszmarze zaczęło się roztapiać; pozostały tylko fragmenty składające się z poszczególnych, odrębnych obrazów, które parowały niczym kawałek suchego lodu. Pamiętała jedynie, że Carol była częścią tego snu i że zagrażało jej straszliwe niebezpieczeństwo. I wiedziała skądś, że nie jest to zwyczajny sen.

Gdy koszmar ustąpił, Grace doznała nieprzyjemnego uczucia, stojąc w mrocznym, zaciemnionym gabinecie. Przed drzemką zgasiła lampy. Zasunięte żaluzje przepuszczały tylko cienkie pasemka światła między drewnianymi deszczułkami. Irracjonalnie, lecz z przekonaniem czuła, że coś razem z nią wyszło ze snu, coś występnego i złego, co przeszło magiczną metamorfozę i stało się istotą materialną. To coś przycupnęło teraz w kącie, obserwowało i czekało.

Przestań!

Ale we śnie…

To tylko sen.

Na krawędziach żaluzji napięte nici nagle pojaśniały, potem pociemniały, potem znów pojaśniały, wraz z blaskiem błyskawic na zewnątrz. Zaraz potem huk pioruna zatrząsł dachem i rozbłysły następne błyskawice; znów niewiarygodnie liczne, niebieskobiałe eksplozje, jedna po drugiej, tak że co najmniej przez pół minuty okna przypominały tryskające iskrami przewody elektryczne.

Wciąż oszołomiona snem i lekko zdezorientowana, Grace stała pośrodku nieoświetlonego pokoju, kołysząc się z boku na bok, nadsłuchując piorunów i wiatru, patrząc na pulsujące błyskawice. Siła tej burzy wydawała się nierealna, więc doszła do wniosku, że wciąż śni, błędnie interpretując to, co widzi. Na zewnątrz nie mogło być chyba tak dziko.

– Grace…

Ktoś wołał ją znad najwyższej półki z książkami, tuż za jej plecami. Sądząc po niewyraźnej, nieprawidłowej wymowie, usta tego kogoś były poważnie zdeformowane.

Za mną nie ma nikogo! Nikogo.

A jednak się nie odwróciła.

Kiedy za oknami zapadła cisza, a błyskawice nie rozświetlały nieba, powietrze stało się gęstsze niż przed minutą. Oddychała z trudem. W pokoju było jeszcze ciemniej.

– Grace…

Ogarnęła ją klaustrofobia. Mroczne ściany wydawały się falować i zbliżać, zamykając ją we wnętrzu niby w trumnie.

– Grace…

Potykając się, podeszła do najbliższego okna, uderzając biodrem o biurko i niemal przewracając się o przewód lampy. Sztywnymi i nieporadnymi palcami niezdarnie manipulowała podnośnikiem żaluzji. Wreszcie odchyliła deszczułki, i szare, lecz przyjazne światło wlało się do gabinetu. Cieszyła się nim, choć raziło jej oczy. Przez szczeliny między drewienkami wyjrzała na zachmurzone niebo, opierając się niezdrowemu pragnieniu, by obejrzeć się przez ramię i przekonać, czy rzeczywiście jakiś potwór czai się z grymasem na twarzy. Wzięła dwa głębokie oddechy, jakby światło, a nie powietrze trzymało ją przy życiu.


Dom Grace stał na niewielkim pagórku przy końcu cichej ulicy, ukryty między kilkoma wielkimi sosnami i olbrzymią wierzbą płaczącą. Z okna gabinetu mogła dostrzec nabrzmiałą od deszczu Susquehannę płynącą kilka kilometrów dalej. Posępny, poważny Harrisburg, stolica stanu, stłoczony był wzdłuż jej brzegów. Chmury wisiały nisko nad miastem, ciągnąc za sobą przemoczone, utkane z mgły brody i zasłaniając górne piętra najwyższych budynków.

Gdy strząsnęła z powiek ostatnie pozostałości snu, a nerwy się uspokoiły, odwróciła się i zlustrowała pokój. Doznała ulgi i trochę się odprężyła.

Była sama.

Burza ucichła, więc znów mogła słuchać zegara na kominku. Jedynego odgłosu.

Do diabła, jesteś sama – mówiła do siebie pogardliwie. – A czego oczekiwałaś? Zielonego chochlika o ustach pełnych ostrych zębów? Lepiej uważaj, Grace Mitowski, bo skończysz w domu starców, siedząc przez cały dzień w bujanym fotelu i radośnie gawędząc z duchami, a uśmiechnięte pielęgniarki będą ocierać ci ślinę z podbródka.

Przez cale życie była aktywna umysłowo i myśl o skradającej się starości martwiła ją bardziej niż cokolwiek. Wiedziała, że wciąż jest błyskotliwa. Ale co będzie jutro, pojutrze? Doświadczenie lekarskie oraz dogłębna znajomość fachowej literatury psychiatrycznej sprawiały, iż orientowała się w aktualnych badaniach na temat starości. Wiedziała, że tylko piętnaście procent ogółu starszych ludzi dotkniętych jest tą chorobą, z czego ponad połowa przypadków mogła być wyleczona dzięki odpowiedniej diecie i ćwiczeniom. Miała świadomość, że jej własne szanse utracenia sprawności umysłowej były niewielkie, zaledwie jak jeden do osiemnastu. Zdawała sobie sprawę, że jest przeczulona na tym punkcie, niemniej wciąż ją to gnębiło. Zrozumiałe więc, że zaniepokoiła ją niecodzienna świadomość czyjejś obecności w gabinecie, jakiej doświadczyła chwilę wcześniej; czegoś wrogiego i… nadnaturalnego. Jako zatwardziała sceptyczka miała mało – jeśli w ogóle – zrozumienia dla astrologów, mediów i tym podobnych, nie mogła usprawiedliwiać nawet przelotnej wiary w wyznawane przez nich przesądy. Według niej tego rodzaju przekonania świadczyły o… cóż… ograniczeniu umysłowym.

Ale dobry, słodki Boże, cóż to był za koszmar!

Nigdy przedtem nie miała snu nawet w jednej dziesiątej tak paskudnego jak ten.

Chociaż przerażające szczegóły uległy zatarciu, wciąż pamiętała jego nastrój: grozę, skręcający wnętrzności strach.

Zadrżała.

Miała uczucie, że pot, którym zlała się przez sen, zaczął na skórze przybierać postać kropelek lodu.

Poza tym z całego koszmaru pamiętała tylko Carol, która krzyczała, wołała o pomoc.

Aż do dziś w żadnym ze snów Grace nie pojawiała się Carol. Czyżby ten wyjątek należało poczytać za przestrogę, omen? Oczywiście nie było w tym nic nadzwyczajnego, że wizja Carol znajdującej się w niebezpieczeństwie tak poruszyła Grace. Każdy psychiatra to stwierdzi, a Grace była psychiatrą, i to dobrym, chociaż już od trzech lat na emeryturze. Bardzo troszczyła się o Carol. Gdyby miała własne dziecko, nie mogłaby kochać go bardziej niż jej.

Spotkały się szesnaście lat temu, kiedy Carol była gniewną, zawziętą dziewczyną, która popadła w konflikt z prawem, a na dodatek niedawno urodziła dziecko i omal nie przypłaciła tego życiem. W następstwie tego dramatycznego epizodu została osadzona w areszcie dla młodocianych za posiadanie marihuany oraz za mnóstwo innych wykroczeń. W tamtym czasie, poza prywatną praktyką psychiatryczną, Grace osiem godzin tygodniowo pracowała społecznie w domu poprawczym, w którym trzymano Carol. Dziewczyna na pierwszy rzut oka była niepoprawna, zdecydowana dać w zęby każdemu tylko za to, że się do niej uśmiechnął. Zdradzała jednak inteligencję i wrodzoną dobroć, którą mógł dostrzec każdy, kto patrzył wystarczająco przenikliwie, by przebić się przez zewnętrzną warstwę. Grace zdobyła się na bardzo wnikliwe spojrzenie i została zaintrygowana, zauroczona. Obsesyjnie wulgarny język tej dziewczyny, żywiołowy temperament oraz amoralna poza nie były niczym więcej niż mechanizmem obronnym, tarczą, za którą chroniła się przed psychicznymi nadużyciami dokonanymi przez rodziców.

Kiedy Grace stopniowo odkrywała przerażającą historię wynaturzonego życia rodzinnego Carol, nabierała przekonania, że dom poprawczy nie jest dla niej odpowiednim miejscem. Użyła swoich wpływów w sądzie, aby całkowicie pozbawić rodziców Carol praw rodzicielskich. Potem wystarała się o powierzenie jej opieki nad nią. Obserwowała, jak dziewczyna reaguje na okazywanie uczucia i zainteresowanie, jak wyrasta z zamkniętej w sobie, egocentrycznej nastolatki na pełną ciepła i godną podziwu młodą kobietę, mającą ambicje i marzenia, charakter i wrażliwość. Branie udziału w tym ekscytującym przeobrażeniu dało Grace chyba największą życiową satysfakcję. W swoim związku z Carol żałowała jedynie roli, jaką odegrała, oddając jej dziecko do adopcji. Ale nie było innego wyjścia. Carol nie była finansowo, emocjonalnie ani psychicznie zdolna do zajęcia się niemowlęciem. Obarczona taką odpowiedzialnością nigdy nie mogłaby wydorośleć ani się zmienić. Przez całe życie byłaby nieszczęśliwa i unieszczęśliwiłaby swoje dziecko. Niestety, nawet teraz, po szesnastu latach, Carol winiła się za tę decyzję. Uczucie to potęgowało się szczególnie w każdą rocznicę urodzin dziecka. W te dni pogrążała się w głębokiej depresji i stawała się – co dla niej nietypowe – niekomunikatywna. Nieutulony ból, jaki odczuwała, był dowodem na głęboko zakorzenione, trwałe poczucie winy, które w sobie nosiła, mniej widoczne przez cały rok. Grace żałowała, że kiedyś nie przewidziała tej reakcji. Wolałaby żyć ze świadomością, że nie przyczyniła się do stresów Carol.

Jestem psychiatrą – myślała – i powinnam była to przewidzieć.

Może kiedy państwo Tracy adoptują dziecko, Carol odzyska spokój ducha.

Grace miała taką nadzieję. Kochała Carol jak córkę i chciała jej dobra.

Oczywiście, nie zniosłaby też myśli o utracie Carol i dlatego pojawienie się jej w sennym koszmarze było co najmniej tajemnicze.

Lepka od cuchnącego potu, Grace spojrzała w okno, szukając na szybach ciepła i światła, ale dzień był szary, chłodny, posępny i wietrzny.

Znad centrum miasta wzbiła się w niebo smuga skłębionego dymu. Nie zauważyła jej minutę temu, ale musiała tam być – tyle dymu nie mogło się nagromadzić w ciągu paru sekund. Nawet z tej odległości dostrzegła łunę ognia przebijającą się przez czarne kłęby.

Zastanawiała się, czy szalejący żywioł był wynikiem gwałtownej burzy.

Spojrzała na zegarek.

Za niecałe dziesięć minut jej ulubiona rozgłośnia radiowa nada codzienny serwis informacyjny. Może podadzą lokalne wiadomości.

Poprawiła poduszki na sofie, wyszła z gabinetu i natknęła się na Arystofanesa siedzącego na końcu korytarza z ogonem podwiniętym pod przednie łapy. Uniesione wysoko głowa zdawała się mówić: Nie ma jak koty syjamskie, a ja jestem wyjątkowo przystojnym okazem tego gatunku i nie waż się o tym zapominać.

Grace wyciągnęła do niego rękę.

– Kici, kici! – zawołała.

Arystofanes się nie poruszył.

– Kici, kici. Chodź tu, Ari. Chodź, kochany.

Podniósł się i wolno przeszedł do mrocznego salonu.

– Uparty, przeklęty kocie – rozczuliła się.

Weszła do łazienki na piętrze, umyła twarz i uczesała włosy. Wykonując przyziemne czynności stopniowo zaczynała się odprężać. Spojrzała w lustro. Oczy nabiegłe krwią opłukała paroma kroplami muriny.

Kiedy wyszła, Arystofanes znów siedział w korytarzu i patrzył na nią.

– Kici, kici – przymilała się.

Gapił się na nią bez zmrużenia oka.

– Kici, kici.

Wstał, zadarł głowę i obserwował ją z zaciekawieniem błyszczącymi oczami. Kiedy zrobiła krok w jego kierunku, odwrócił się i szybko czmychnął do salonu.

– W porządku – rzuciła Grace. – W porządku, łobuzie. Idź swoją drogą. Możesz na mnie fukać. Zobaczymy, czy wieczorem znajdziesz swoje ulubione żarcie w miseczce.

W kuchni włączyła światło, potem radio.

Słuchała informacji o kryzysach ekonomicznych i zapierających dech doniesień o uprowadzonych samolotach oraz pogłosek o nadciągającej wojnie. Włożyła czysty filtr do ekspresu, napełniła pojemniczek „Kolumbijką” i dodała pół łyżki cykorii. Wiadomość o pożarze podano na końcu dziennika, i to bardzo skrótowo. Spiker poinformował, że piorun uderzył w kilka budynków w sercu miasta, z których jeden się zapalił. Obiecywał podać więcej szczegółów za pół godziny.

Przysunęła krzesło do jednego z okien i usiadła z filiżanką kawy.

Krzaki róż – czerwonych, pomarańczowych, białych, herbacianych – rosnących pod domem niemal fosforyzowały na tle popielatego deszczu.

Z poranną pocztą przyniesiono dwa pisma psychologiczne. Grace z przyjemnością otworzyła jedno z nich.

Popijając kawę, słuchając muzyki i pobieżnie zapoznając się z treścią artykułu na temat psychologii kryminalnej, usłyszała, a raczej wyczuła nieznaczne poruszenie. Odwróciła się na krześle i zobaczyła Arystofanesa.

– Co, już się nie gniewasz? – spytała.

I wtedy zdała sobie sprawę, że wyraźnie skradał się w jej kierunku, ale zatrzymała go bezpośrednia konfrontacja. Każdy mięsień jego ciałka prężył się do skoku, a sierść jeżyła na grzbiecie.

– Ari? Co ci jest, głupi kocie?

Zakręcił się i wybiegł z kuchni.

ROZDZIAŁ 3

Carol siedziała w chromowanym fotelu wyłożonym czarnymi poduszkami ze skaju i wolno sączyła whisky z papierowego kubka.

Paul padł na sąsiedni fotel. On wręcz pochłaniał trunek, wspaniałego jacka danielsa black label, troskliwie dostarczonego mu przez adwokata Marvina Kwickera, mającego biuro na tym samym piętrze co Alfred O’Brian. Marvin szybko się zorientował, że Paulowi pilnie potrzeba czegoś na wzmocnienie.

– Kwicker jak likier – powiedział, nalewając bourbona Carol, co prawdopodobnie powtarzał dziesiątki razy, ubawiony swoim dowcipem. – Kwicker jak likier – powtórzył, podając podwójną porcję Paulowi.

Chociaż Paul nie należał do tęgich pijaków, każda kropla była dla niego zbawieniem. Ręce jeszcze mu drżały.

Hol recepcji, obsługującej biuro O’Briana, nie był zbyt obszerny, ale większość ludzi pracujących na tym piętrze zebrała się, aby porozmawiać o niedawnych przeżyciach, przyjrzeć się miejscu, którego nie dosięgnął ogień, wyrazić podziw, że elektryczność szybko naprawiono i obejrzeć bałagan i zniszczenie we wnętrzu gabinetu O’Briana. Gwar towarzyszący rozmowom nie wpływał uspokajająco na nerwy Paula.

Mniej więcej co trzydzieści sekund płowa blondynka o piskliwym głosie powtarzała te same słowa: „Nie mogę uwierzyć, że nikt nie zginął! Nie mogę uwierzyć, że nikt nie zginął”. Za każdym razem, gdy to mówiła, bez względu na to, w którym miejscu stała, jej głos przebijał się przez zgiełk, a Paul skręcał się z bólu. „Nie mogę uwierzyć, że nikt nie zginął!”. Wyglądała na lekko rozczarowaną.

Alfred O’Brian siedział przy biurku recepcyjnym. Jego sekretarka, surowo wyglądająca kobieta z włosami zaczesanymi gładko do tyłu, usiłowała zdezynfekować pół tuzina zadrapań na twarzy szefa, ale O’Brian chyba bardziej troszczył się o stan swojego garnituru. Strzepywał brud, liście i kawałki kory, które przyczepiły się do marynarki.

Paul skończył whisky i spojrzał na Carol. Wciąż się trzęsła. Jej twarz otoczona lśniącymi ciemnymi włosami była bardzo blada.

Dostrzegła troskę w jego oczach, więc wzięła go za rękę, ścisnęła i uśmiechnęła się uspokajająco. Nie było to łatwe, ponieważ jej usta wciąż drżały.

Pochylił się do niej blisko, aby mogła go usłyszeć mimo panującego zgiełku.

– Dasz radę stąd wyjść?

Kiwnęła głową.

Jakiś młody typek, stojący przy oknie, podniósł głos.

– Hej! Hej, słuchajcie wszyscy! Telewizja do nas przyjechała!

– Jeśli zobaczą nas reporterzy – odezwała się Carol – zostaniemy tu jeszcze przez godzinę albo dłużej.

Wyszli bez pożegnania z O’Brianem, ubierając się po drodze. Już na zewnątrz Paul otworzył parasol i przygarnął Carol. Szybko przemierzali śliski teraz i niebezpieczny parking wyłożony tłuczonym kamieniem. Ostrożnie obchodzili kałuże. Jak na wrzesień, wiał chłodny wiatr, który wciąż zmieniał kierunek, aż dostał się pod parasol i wywrócił go na drugą stronę. Zimny, zacinający deszcz padał z taką siłą, że kłuł w twarz. Zanim dotarli do samochodu, włosy przylepiły się im do głów, a za kołnierzami mieli pełno wody.

Ku ich zadowoleniu, burza nie uszkodziła pontiaca, który zapalił bez protestu.

Wyjeżdżając z parkingu, Paul chciał skręcić w lewo, ale nacisnął pedał hamulca, gdy zobaczył, że najbliższą przecznicę zablokowały samochody policyjne i wozy strażackie. Pomimo ulewnego deszczu i na przekór strumieniom wody, kierowanym nań przez strażaków, kościół wciąż płonął. Czarny dym bił w szare niebo, a z wypalonych okien buchały płomienie.

Paul skręcił więc w prawo i pojechał do domu przez zalane ulice, gdzie woda wylewała się z rynsztoków, a każde zagłębienie w nawierzchni zmieniło się w zdradzieckie jezioro, które trzeba było pokonywać z najwyższą uwagą, aby uniknąć zalania silnika.

Carol zgarbiła się i przywarła do drzwi od strony pasażera. Chociaż działało ogrzewanie, wciąż było jej zimno. Paul zauważył, że szczęka zębami.

Jazda do domu trwała dziesięć minut i przez ten czas żadne z nich nie powiedziało ani słowa. Szum sunących po mokrej jezdni opon oraz miarowe uderzenia pracujących wycieraczek zakłócały panującą ciszę, w której kryła się jakaś dziwna intensywność, jakaś aura straszliwej hamowanej energii.

Mieszkali w utrzymanym w stylu Tudorów domu, który starannie odrestaurowali. Tak jak zawsze widok kamiennych ścian, wielkich dębowych drzwi, oświetlonych latarniami okien z ołowiowego szkła i spadzistego dachu ucieszył Paula i ogarnęło go ciepłe uczucie przynależności do tego miejsca. Drzwi do garażu podniosły się automatycznie i wprowadził pontiaca, stawiając go obok czerwonego volkswagena rabbita Carol.

Weszli do domu, milcząc.

Paul miał mokre włosy, nogawki spodni przywarły mu do ciała, a koszula lepiła się do pleców. Jeśli natychmiast nie przebierze się w suche ubranie, z pewnością się przeziębi. Carol widać myślała o tym samym, bo poszli prosto na górę do sypialni. Drżąc, ściągali mokre ubrania.

Gdy byli już prawie nadzy, spojrzeli na siebie. Zamknęli oczy.

Milczeli. Nie potrzebowali słów.

Wziął ją w ramiona i pocałował, z początku lekko, czule. Miała ciepłe i delikatne usta, leciutko smakujące whisky.

Przywarła do niego, objęła go mocniej, wbiła końce palców w jego plecy. Przycisnęła usta do jego ust, dotknęła zębami jego warg, wsunęła głęboko język i nagle ich pocałunki stały się gorące, namiętne.

Coś jakby w nim pękło i w niej także, bo ich pożądanie stało się niemal zwierzęce. Reagowali na siebie jak głodne, oszalałe istoty; pośpiesznie zrzucali resztę ubrania, dotykali się, obejmowali, szarpali. Kąsała jego ramię. On chwycił ją za pośladki i gniótł je z nietypową dla siebie gwałtownością, ale Carol nie krzywiła się z bólu, nie próbowała się wyswobodzić, przeciwnie, przywarta do niego jeszcze mocniej, pocierała piersiami o jego pierś, a biodra dotykały jego bioder. Ciche pojękiwania nie były odgłosami bólu – wyrażały jej pragnienie i potrzeby. W łóżku Paul poczuł niesamowitą energię i zdumiał się własną siłą. Był nienasycony, tak jak i ona. Wchodził w nią, falowali, gięli się i prężyli w idealnej harmonii, jak gdyby tworząc jeden organizm, poruszany tymi samymi bodźcami. Pozbyli się wszelkich hamulców. Wydawali z siebie zwierzęce dźwięki: sapali, jęczeli, chrząkali z rozkoszy, krzyczeli z podniecenia.

Wyginając w łuk swoje szczupłe, piękne ciało i energicznie kręcąc głową na poduszce, Carol szeptała: „Tak, tak!”. To nie orgazmowi mówiła „tak”, bo kilka miała już za sobą, obwieszczała je płytkim oddechem i cichym kwileniem. Mówiła tak życiu, że nie jest zwęgloną bryłą mięsa, że oboje przeżyli burzę i uniknęli przywalenia przez przeklęte rozłupane gałęzie powalonego klonu. Ich niehamowane, dzikie, namiętne połączenie to policzek wymierzony śmierci, nie całkiem racjonalne, lecz dające zadowolenie zaprzeczenie istnieniu ponurego upiora. Paul powtórzył za nią, jakby intonował zaklęcie: „Tak, tak, tak”, gdy po raz drugi wytrysnął w jej wnętrzu i wydawało się, że to strach przed śmiercią wypłynął z niego wraz z nasieniem.

Po wszystkim leżeli na plecach, obok siebie, na skotłowanym łóżku. Długą chwilę słuchali deszczu bębniącego o dach i grzmiących jeszcze piorunów.

Carol wyciągnęła się, zamknęła oczy, całkiem rozluźniona. Paul wodził po niej wzrokiem i, jak to się działo nieskończenie wiele razy podczas ostatnich czterech lat, zastanawiał się, dlaczego zgodziła się wyjść za niego. Była piękna. On nie. Ktoś układający słownik nie mógłby zrobić nic lepszego, niż zamieścić jego fotografię pod definicją słowa „przeciętny”, „niewyróżniający się”. Wygłosił raz żartem podobną opinię o swoim wyglądzie, a Carol się zirytowała. Ale on tylko stwierdził fakt, a tak naprawdę nie przejmował się tym, że nie jest Burtem Reynoldsem, dopóki Carol nie robiło to różnicy. Według niej to właśnie ona była przeciętna, no może najwyżej ładna, z odrobiną zabawnego wdzięku. Miała ciemne włosy – teraz splątane i zmierzwione przez deszcz i pot – gęste, lśniące, prześliczne. Skórę bez skazy. Kości policzkowe wyrzeźbione tak misternie, że trudno uwierzyć, iż dokonała tego niezgrabna ręka natury. Carol była typem kobiety, jakie widuje się u boku wysokiego, opalonego na brąz adonisa, a nie mężczyzny w rodzaju Paula Tracy. Ale była z nim i czuł się z tego powodu szczęśliwy. Nigdy nie przestawał się dziwić, że wykazywali zgodność pod każdym względem: umysłowym, emocjonalnym i fizycznym.

Teraz, kiedy deszcz z nową siłą zaczął walić w dach, Carol wyczuła, że Paul gapi się na nią, i otworzyła oczy. Oczy tak brązowe, że z odległości nie większej niż kilkanaście centymetrów wyglądały jak czarne. Uśmiechnęła się.

– Kocham cię.

– Kocham cię – odparł.

– Myślałam, że nie żyjesz.

– Przeżyłem.

– Gdy ucichły pioruny, wołałam cię, ale nie odpowiadałeś.

– Byłem zajęty rozmową z Chicago. – Wyszczerzył zęby.

– A poważnie?

– Zgoda. Z San Francisco.

– Byłam przerażona.

– Zupełnie niepotrzebnie – uspokajał ją. – Tak na wypadek gdybyś zapomniała, O’Brian upadł na mnie. Nie wygląda na dużego, ale jest mocny jak skała. Myślę, że rozwija sobie mięśnie przez strzepywanie nitek z garniturów oraz czyszczenie butów przez dziewięć godzin dziennie.

– Naprawdę dzielnie się spisałeś.

– Kochając się z tobą? Nic w tym dziwnego.

Żartobliwie poklepała go po twarzy.

– Wiesz, co mam na myśli. Ocaliłeś życie O’Brianowi.

– Nieee.

– Tak, ocaliłeś. On też tak uważa.

– Na litość boską, przecież nie zasłoniłem go przed drzewem własnym ciałem! Po prostu odciągnąłem na bok. Każdy zrobiłby to samo.

Potrząsnęła głową.

– Nie masz racji. Nie każdy myśli tak szybko jak ty.

– Szybkomyśliciel, co? Tak. Do tego się przyznaję. Lecz żaden ze mnie bohater. Nie pozwolę ci przypinać mi takiej etykietki, bo nie chcąc cię zawieść, będę musiał zawsze grać taką rolę. Wyobrażasz sobie, jakim piekłem stałoby się życie Supermana, gdyby poślubił Lois Lane? Miała takie wygórowane oczekiwania!

– W każdym razie – podsumowała Carol – nawet jeśli się do tego nie przyznajesz, O’Brian wie, że ocaliłeś mu życie, a to ważna sprawa.

– Naprawdę?

– No cóż byłam prawie pewna, że agencja adopcyjna zaaprobuje nas. Teraz nie ma co do tego najmniejszej wątpliwości.

– Zawsze istnieje jakieś prawdopodobieństwo, że…

– Nie – przerwała mu. – O’Brian nie zawiedzie cię po tym, jak ocaliłeś mu życie. Niemożliwe. Owinie sobie komisję rekomendacyjną wokół małego palca.

Paul zmrużył oczy, potem zaczął się uśmiechać.

– Niech mnie diabli, nie pomyślałem o tym.

– A zatem jesteś bohaterem, tato.

– Hm, może i jestem, mamo.

– Chyba wolę mamusiu.

– A ja wolę tatusiu.

– A co sądzisz o papciu?

– Papcio brzmi jak dźwięk wydawany przez korek od szampana.

– Sugerujesz, że trzeba to uczcić? – spytała.

– Myślę, że powinniśmy włożyć szlafroki, wymknąć się do kuchni i upitrasić wczesną kolacyjkę. Oczywiście, jeśli jesteś głodna.

– Umieram z głodu.

– Możesz zrobić sałatkę z grzybów – powiedział. – A ja szybko przyrządzę moje ulubione danie, fettuccine Alfredo. Mamy butelkę czy dwie mumm’s extra dry, które zostawiliśmy na specjalne okazje. Rozlejemy, nałożymy sobie na talerze kopiaste porcje fettuccine Alfredo, grzybów i zjemy w łóżku.

– Oglądając równocześnie wiadomości telewizyjne.

– Potem będziemy czytać thrillery i sączyć szampana, aż oczy same nam się zamkną.

– Brzmi to cudownie, takie błogie lenistwo.

Zwykle wieczorami Paul przez dwie godziny poprawiał swoją powieść, cyzelując każde słowo. Do wyjątkowych należały też noce, kiedy Carol nie miała jakiejś papierkowej roboty.

– Musimy się nauczyć odpoczywać – rzekł Paul. – Będziemy musieli spędzać dużo czasu z dzieckiem. To dla niego niezbędne.

– Albo dla niej.

– Albo dla nich.

Oczy jej zaświeciły.

– Sądzisz, że pozwolą nam adoptować więcej niż jedno?

– Oczywiście, że tak, jeśli udowodnimy, że dajemy sobie radę z pierwszym. A tak właściwie – naigrawał się z siebie – czyż nie jestem bohaterem, który ocalił życie poczciwemu staremu Alowi O’Brianowi?

W drodze do kuchni, w połowie schodów, Carol zatrzymała się, odwróciła i objęła go.

– Naprawdę będziemy mieć rodzinę.

– Na to wygląda.

– Och, Paul, nie pamiętam już, kiedy byłam taka szczęśliwa. Powiedz, że to uczucie będzie trwało wiecznie.

Przytulił ją; bardzo lubił trzymać ją w ramionach. Gdy się już w coś takiego zabrnie, uczucie może być nawet lepsze niż seks – bycie potrzebnym i kochanym to lepsze niż uprawianie miłości.

– Powiedz, że wszystko pójdzie dobrze – prosiła.

– Wszystko pójdzie dobrze, a twój nastrój będzie trwał wiecznie, i cieszę się, że jesteś taka szczęśliwa.

Pocałowała go w podbródek i kąciki ust, a on ucałował jej nos.

– Czy możemy przejść wreszcie do fettuccine, zanim zacznę żuć własny język?

– I to mówi romantyk.

– Nawet romantycy odczuwają głód.

Kiedy zeszli ze schodów, przestraszył ich niespodziewany hałas. Jakieś powtarzające się, lecz nierytmiczne walenie: Łup, łup, łup-łup-łup, łup-łup…

– A cóż to, do diabła? – spytała Carol.

– Dochodzi z zewnątrz… jakby sponad nas.

Stali na ostatnim schodku, patrząc w górę, za siebie, na drugie piętro.

Łup, łup-łup, łup, łup…

– Cholera – powiedział Paul. – Założę się, że wiatr obluzował jedną z okiennic. – Nasłuchiwali przez chwilę, potem westchnął. – Muszę wyjść i ją naprawić.

– Teraz? W deszczu?

– Jeśli tego nie zrobię, wiatr może ją całkiem urwać. Co gorsza, może tak wisieć i trzaskać przez całą noc. Nie zmrużymy oka, my i połowa ludzi w sąsiedztwie.

Zmarszczyła brwi.

– Ale pioruny… Paul, po tym wszystkim, co się wydarzyło, nie powinieneś ryzykować wspinaczki po drabinie w środku burzy.

Jemu też nie podobał się ten pomysł.

– Nie chcę, żebyś wychodził, jeśli…

Walenie ustało.

Czekali.

Wiatr. Bębnienie deszczu. Gałęzie drzew uderzające o ściany domu.

– Za późno. Jeśli to okiennica, już się urwała – powiedział Paul.

– Nie słyszałam, żeby upadła.

– Nie musiała zrobić wiele hałasu, jeśli upadła na trawę lub krzaki.

– A więc nie musisz wychodzić na deszcz – stwierdziła, idąc przez hol do przedpokoju prowadzącego do kuchni.

Ruszył za nią.

– Tak, czeka mnie poważna naprawa.

Weszli do kuchni, a ich kroki rozbrzmiewały pustym echem na podłodze z kamiennych płytek.

– Nie musisz się tym martwić aż do jutra lub pojutrza. Teraz masz się martwić tylko o sos do fettuccine. Nie pozwól mu zakrzepnąć – odezwała się.

Zdejmując miedziany rondel z wieszaka, udawał, że jest wielce urażony jej uwagą…

– Czy kiedykolwiek mi się to przytrafiło?

– Wydaje mi się, że ostatnim razem…

– Nigdy!

– Owszem – drażniła go. – Owszem, czegoś takiego jeszcze nie jadłam. – Wyjęła grzyby z plastikowej torby. – Jest mi ogromnie przykro, że ci to mówię, ale ostatnim razem, kiedy robiłeś fettuccine Alfredo, sos był tak skawalony jak materace w najparszywszym motelu.

– Cóż za podłe oskarżenie! A odkąd to jesteś takim znawcą parszywych moteli? Prowadzisz podwójne życie, o którym nie wiem?

Przygotowywali kolację, gawędząc o tym i owym, przekomarzając się, starając się wzajemnie rozbawić i co jakiś czas wybuchając śmiechem. Paul miał uczucie, jakby świat się skurczył i był zamieszkany tylko przez dwoje ludzi. Wszechświat to ta ciepła, przyjazna kuchnia.

Błysnęła błyskawica i miły nastrój prysnął. Nie była tak oślepiająca jak te kilka godzin wcześniej, niemniej Paul przerwał w pół zdania. Podążył spojrzeniem za rozświetlonym zygzakiem i utkwił je w tym, co było za oknem. Miał wrażenie, że drzewa wiją się, błyszczą i falują w migającym świetle burzy, a ich obraz, zamazany przez deszcz, był jak odbicie na powierzchni jeziora.

Nagle jakiś inny ruch przyciągnął jego wzrok, chociaż nie był pewien jego źródła. Popołudnie, szare i mroczne, stopniowo przechodziło we wczesną noc. Unosiła się lekka mgła. Wszędzie kładły się cienie. Słabe światło dnia było złudne, mętne. Raczej zniekształcało, niż oświetlało przedmioty. W tym pogrążonym w półmroku pejzażu coś wyskoczyło zza grubego pnia dębu, przecięło obszar nagiej trawy i szybko zniknęło za krzakiem bzu.

– Paul? Coś nie tak? – spytała Carol.

– Ktoś jest na trawniku.

– W taki deszcz? Kto?

– Nie wiem.

Stanęła obok niego przy oknie.

– Nikogo nie widzę.

– Ktoś przebiegł od dębu do krzaka bzu. Był skulony i poruszał się dość szybko.

– Jak wyglądał?

– Nie potrafię powiedzieć. Nie jestem nawet pewien, czy to mężczyzna. Równie dobrze mogła to być kobieta.

– Może pies.

– Za duży.

– Może to Jasper.

Jasper był dogiem należącym do Hanrahanów, mieszkających trzy domy dalej. Duże, przyjazne zwierzę o przenikliwych oczach i zadziwiającej tolerancji dla małych dzieci lubiących ciasteczka.

– Nie wypuściliby Jaspera na taką pogodę – rzekł Paul.

Znowu błyskawica, nagły poryw wiatru poruszył gałęziami, a deszcz zaczął padać z większą mocą – i w tej scenerii coś wybiegło zza krzaka bzu.

– Tam. – Paul pokazał.

Intruz, pochylony nisko, zasłonięty przez deszcz i mgłę, wyglądał jak cień pośród cieni. Pobiegł susami w stronę ceglanego muru wytyczającego granicę posiadłości, przez chwilę skrył się w gęstej mgle, aby pojawić się na nowo jako bezkształtna czarna postać. Potem zmienił kierunek i posuwając się równolegle z murem, skierował się do bramy w północno-zachodnim rogu trawnika. Kiedy ciemniejące niebo cisnęło następną błyskawicę, intruz umknął przez otwartą bramę na ulicę i zniknął.

– To tylko pies – odezwała się Carol.

Paul zmarszczył brwi.

– Myślałem, że widzę…

– Co?

– Twarz. Kobiety oglądającej się za siebie… Przez sekundę, kiedy mijała bramę.

– Nie – odparła Carol. – To był Jasper.

– Widziałaś go?

– Tak.

– Wyraźnie?

– Cóż, niewyraźnie, ale wystarczająco, by stwierdzić, że to pies o rozmiarach małego kucyka, a Jasper jest jedynym psiskiem w okolicy pasującym do tego opisu.

– A więc Jasper jest sprytniejszy, niż myśleliśmy.

Carol zmrużyła oczy.

– Co masz na myśli?

– Hm, musiał nacisnąć klamkę bramy, żeby dostać się na podwórko. Nigdy nie udawała mu się ta sztuczka.

– Och, oczywiście, że nie. Pewnie zostawiliśmy ją otwartą.

Paul potrząsnął głową.

– Jestem pewny, że była zamknięta, kiedy tamtędy przejeżdżaliśmy.

– Może tylko przymknięta. Wiatr ją otworzył i wystarczyło, że Jasper pchnął.

Paul gapił się na deszcz zacinający w szyby.

– Chyba masz rację – powiedział, chociaż nie był do końca przekonany. – Lepiej pójdę zamknąć bramę.

– Nie, nie – szybko odrzekła Carol. – Nie podczas burzy.

– Zastanów się, ślicznotko. Nie zamierzam wskakiwać do łóżka i naciągać koca na głowę za każdym razem, gdy usłyszę choćby najmniejszy piorun, tylko dlatego że dziś po południu przytrafiło nam się coś groźnego.

– Wcale tego nie oczekuję – odparła. – Zanim jednak zaczniesz tańczyć w deszczu jak Gene Kelly, musisz dać mi trochę czasu na ochłonięcie po dzisiejszych przeżyciach. To wszystko jest jeszcze zbyt świeże, żebym obojętnie patrzyła, jak zasuwasz po trawniku w świetle błyskawic.

– Wystarczy dosłownie chwila i…

– Słuchaj, czy chcesz się wymigać od robienia fettuccine? – spytała, podnosząc głowę i spoglądając na niego podejrzliwie.

– Z pewnością nie. Skończę je przyrządzać, gdy zamknę bramę.

– Wiem, na co liczysz, mój panie – powiedziała, udając złośliwość. – Masz nadzieję, że trafi cię piorun, bo nie zniósłbyś upokorzenia z powodu skawalonego sosu.

– To potwarz – odrzekł, podejmując znów grę. – Robię najbardziej aksamitne fettuccine Alfredo w tej części Rzymu. Nie umywają się do niego uda Sophii Loren.

– Wiem jedno. Kiedy ostatni raz je robiłeś, wyszło coś tak skawalonego jak miska owsianki.

– Powiedziałaś przecież, że jak materac w parszywym motelu.

Dumnie podniosła głowę.

– Jak dobrze wiesz, nie lubię się powtarzać.

– Ano wiem.

– Więc robisz to fettuccine czy tchórzysz i dajesz się zabić przez błyskawicę?

– Odszczekasz to jeszcze – zagroził.

Szczerząc zęby, odparła”

– Wolę to, niż jeść skawalone fettuccine.

Zaśmiał się.

– W porządku, w porządku. Wygrałaś. Mogę zamknąć bramę rano.

Wrócił do gotowania, a ona do krojenia pietruszki i cebulki na przybranie sałatki.

Przyznał, że prawdopodobnie miała rację. To musiał być Jasper goniący kota. Lekko skrzywiona, blada jak księżyc twarz kobiety, z oczami odbijającymi błyskawicę i ustami skręconymi w grymasie nienawiści czy wściekłości, którą zobaczył Paul, musiała być wytworem jego wyobraźni. A jednak czuł się nieswojo. Nie mógł powrócić do tego ciepłego, miłego uczucia, które go przepełniało, zanim wyjrzał przez okno.


Grace Mitowski napełniła żółtą plastikową miseczkę pokarmem dla kotów i postawiła w kącie przy drzwiach do kuchni.

– Kici, kici.

Arystofanes nie zareagował.

Kuchnia nie należała do ulubionych miejsc Arystofanesa, bo jedynie tam nie pozwalano mu włazić, gdzie chciał. Nie był jednak specjalnym amatorem wspinaczki. Brakowało mu ducha poszukiwacza przygód. W przeciwieństwie do innych kotów zwykle przebywał na podłodze, ale tak jak one opierał się dyscyplinie i gardził wszelkimi przepisami. Jednak nigdy nie zawiódł, gdy przychodziła pora posiłku. Często czekał niecierpliwie przy swojej miseczce, zanim Grace ją napełniła.

Podniosła głos.

– Kici, kici.

Arystofanes nie przybiegł z lekko podniesionym ogonem jak zazwyczaj.

– Ari, Ari, Ari! Podano do stołu, ty głupi kocie.

Odstawiła pudełko z kocią żywnością i umyła ręce nad zlewem.

Łup, łup-łup!

Odgłos walenia – jeden potężny stuk, a po nim dwa równie silne w niewielkim odstępie czasu – tak nagłe i głośne, że zaskoczona podskoczyła, omal nie upuszczając ręcznika. Odgłos dochodził gdzieś od frontu domu. Przez chwilę czekała, ale słyszała jedynie wiatr i padający deszcz, a potem…

Łup! Łup!

Powiesiła ręcznik na wieszaku i wyszła na korytarz.

Łup-łup-łup!

Z wahaniem podeszła do drzwi frontowych i włączyła światło na ganku. Spojrzała przez wizjer, a powiększające soczewki zapewniały szerokie pole widzenia. Nie dostrzegła nikogo; ganek był pusty.

ŁUP!

Huk był tak wielki, że Grace pomyślała, iż drzwi zostały wyrwane z zawiasów. Ale tkwiły mocno na swoim miejscu, chociaż wibrowały we framudze, a zasuwa zgrzytnęła.

ŁUP! ŁUP! ŁUP!

– Przestańcie! – wrzasnęła. – Kim jesteście? Kto tam?

Walenie ustało i wydawało się jej, że słyszy śmiech jakiegoś wyrostka.

Jeszcze przez chwilę była o krok od wezwania policji albo pójścia po pistolet, który trzymała w nocnej szafce, ale kiedy usłyszała ten śmiech, zmieniła zdanie. Z pewnością sama sobie poradzi z kilkoma dzieciakami. Nie była aż tak stara, słaba czy krucha.

Ostrożnie odsłoniła firankę z oszklonej części drzwi. Napięta, gotowa szybko odskoczyć, gdyby ktoś uczynił jakiś groźny gest za szybą. Wyjrzała. Na ganku nie było nikogo.

Znów usłyszała śmiech. Wysoki, perlisty, dziewczęcy.

Spuściła firankę, otworzyła zamek i wyszła na próg.

Nocny wiatr był ostry i mokry. Deszcz zacinał w dachówki ganku.

Teren bezpośrednio przylegający do domu dawał co najmniej setkę możliwości ukrycia się. Zjeżone krzaki rosnące wokół balustrady szumiały na wietrze, a żółtawa poświata płynąca od żarówki zawieszonej pod stropem oświetlała niewiele więcej niż środek ganku. Wśród wielu nocnych cieni psotnicy pozostawali niewidzialni.

Grace czekała, nasłuchiwała.

Gdzieś w oddali uderzył piorun, ale nie powtórzył się śmiech ani chichot.

Może to nie dzieciaki?

A więc kto?

Pokazują ich co jakiś czas w telewizyjnych wiadomościach. Szaleńcy, którzy dla zabawy strzelają do ludzi, duszą ich albo dźgają nożem. Ma się wrażenie, że są już wszędzie – nieprzystosowani do życia psychopaci.

To nie był śmiech osoby dorosłej. To sprawka dzieciaków.

Lepiej jednak wejdę do środka i zamknę drzwi na zamek.

Cholera, przestań rozumować jak przerażona starsza pani!

Jednak to dziwne. Ze wszystkimi dziećmi z sąsiedztwa miała świetne układy. Co prawda mogły to być dzieci z dalszych ulic, a tych już nie znała.

Odwróciła się i oglądała zewnętrzną stronę drzwi frontowych. Nie znalazła żadnego śladu po uderzeniach, które słyszała przed chwilą.

Była zdenerwowana, ponieważ wyraźnie słyszała rozłupywanie drewna. Czegóż zatem użyły te dzieciaki, co robiło wiele hałasu, a nie zostawiało śladów?

Jeszcze raz badawczo rozejrzała się po podwórku. Nic się nie poruszało oprócz trącanego wiatrem listowia.

Pragnęła udowodnić tym młodym żartownisiom, że nie jest przerażoną starszą panią, którą łatwo zbić z tropu. Powietrze było jednak wilgotne i chłodne, więc z obawy przed przeziębieniem weszła do środka i zamknęła drzwi.

Z ręką na klamce oczekiwała ponownego ataku, aby złapać sprawców na gorącym uczynku, zanim zdążą uciec i ukryć się.

Minęły dwie minuty. Trzy. Pięć.

Panowała cisza. To dziwne. Wiedziała, że tego rodzaju psoty miały na celu nie straszenie, lecz dręczenie.

Widocznie prowokująca poza, jaką przybrała, stojąc w drzwiach, odebrała im odwagę. Bardzo możliwe, że znaleźli już inną ofiarę, która dostarczyła im większych wrażeń.

Przekręciła zamek.

Cóż to za rodzice, którzy pozwalają dzieciom na przebywanie na dworze podczas burzy z piorunami?

Potrząsnęła głową nad takim brakiem odpowiedzialności. Szła przez korytarz, ciągle czujna i przygotowana na ponowną prowokację. Ale nic się już nie działo.

Planowała lekką, pożywną kolację złożoną z warzyw gotowanych na parze, posypanych cheddarem, do tego kromka lub dwie chleba kukurydzianego domowego wypieku. Przedtem postanowiła jednak obejrzeć dziennik ABC, jakkolwiek zdawała sobie sprawę, że wiadomości będą tak przygnębiające, że może stracić apetyt.

Weszła do gabinetu i stanęła jak wryta. Na siedzeniu wielkiego fotela zastała stos piór, strzępy pokrycia, kolorowe splątane nici, które kiedyś tworzyły wyhaftowany wzór, a teraz leżały jak jasna, abstrakcyjna plątanina. Parę lat temu Carol Tracy podarowała jej komplet trzech niewielkich, wyjątkowo pięknych, ręcznie wyszywanych poduszek. I oto jedna z nich została pazurami rozerwana na strzępy i pozostawiona na fotelu.

Arystofanes.

Nie przytrafiło mu się nic podobnego od czasu, kiedy był mały. Taki akt zniszczenia zupełnie nie pasował do jego charakteru, lecz tylko on mógł być sprawcą. Doprawdy, nie mogła brać pod uwagę innego podejrzanego.

– Ari! Dlaczego się chowasz? Syjamski ścichapęk!

Poszła do kuchni.

Arystofanes stał przy żółtej miseczce, jedząc swój miau-mix. Podniósł wzrok, kiedy weszła.

– Ty chodzący futrzany łobuzie! Co ci dziś nadepnęło na ogon?

Arytsofanes zmrużył oczy, potarł łapą pyszczek i wrócił do kolacji z wyniosłą kocią obojętnością, ku irytacji i zakłopotaniu Grace.


Tej nocy, leżąc w ciemnej sypialni, Carol Tracy wpatrywała się w sufit i słuchała cichego, spokojnego oddechu męża. Zasnął przed paroma minutami.

Było cicho i spokojnie. Deszcz przestał padać, a pioruny nie rozświetlały już nieba. Od czasu do czasu wiatr poruszał obluzowanymi dachówkami i wzdychał za oknami.

Carol kołysała się przyjemnie na krawędzi snu. Kręciło jej się trochę w głowie od szampana, który sączyła wolno przez cały wieczór, i miała uczucie, jakby pływała w ciepłej wodzie.

Zaczęła marzyć o dziecku, które zaadoptują. Próbowała stworzyć jego obraz. Galeria słodkich, małych twarzyczek wypełniła jej wyobraźnię. Gdyby to było niemowlę, sami nadaliby mu imię: Jason – chłopcu, Julia – dziewczynce. Carol balansowała na cienkiej linie między świadomością a snem, powtarzając w myślach te dwa imiona: Jason, Julia, Jason, Julia, Jason…

Spadając z krawędzi w studnię snu, miała nieprzyjemne, niechciane uczucie, któremu tak usilnie opierała się przez cały dzień: Ktoś próbuje nas powstrzymać przed adoptowaniem dziecka.

Potem znalazła się w dziwnym miejscu, gdzie nie docierało zbyt wiele światła, coś syczało i ponuro mruczało, a purpurowobursztynowe cienie oblekały się w ciało i napierały na nią z groźnymi zamiarami. W tym nieznajomym miejscu koszmar narastał z szaleńczym, szarpiącym nerwy rytmem pianoli.

Z całkowitej ciemności wbiegła do wielkiego domu, przechodziła przez kolejne pokoje, przeciskała się między meblami, przewróciła stojącą lampę, uderzyła biodrem o ostry róg kredensu, potknęła się o brzeg orientalnego dywanu i omal nie upadła. Pod łukowym sklepieniem zanurkowała do długiego korytarza, odwróciła się i spojrzała na pokój, z którego przyszła, ale już go tam nie było. Za nią panowała całkowita, bezkształtna ciemność. Ciemność… i jakieś migotanie. Jakiś błysk. Iskierka. Srebrzysty, poruszający się przedmiot. Jakaś rzecz huśtająca się od jednego punktu do drugiego, znikająca w ciemności i pojawiająca sekundę później, niczym wahadło, niewidziane na tyle długo, by je rozpoznać. Chociaż nie widziała dokładnie, czym jest srebrzysta rzecz, jednak miała uczucie, że musi przed nią uciekać, bo inaczej zginie. Przebiegła korytarz, dopadła schodów, wspięła się szybko na drugie piętro. Spojrzała za siebie, w dół, ale schodów już nie było. Tylko atramentowa jama. I krótkie błyski czegoś huśtającego się tam i z powrotem… znów… znów… jak tykający metronom. Wpadła do sypialni, zatrzasnęła drzwi, chwyciła krzesło, by zablokować nim klamkę – i stwierdziła, że w czasie gdy była odwrócona, drzwi zniknęły, tak jak ściana, w której je zamocowano. Został tylko mrok. I srebrzysty błysk. Teraz będący bardzo blisko. Coraz bliżej. Krzyknęła, ale z jej gardła nie wydobył się żaden dźwięk, a tajemniczo migający przedmiot zatoczył łuk nad jej głową i…

(Łup!).

To coś więcej niż tylko sen – pomyślała zrozpaczona. – O wiele więcej. To wspomnienie, proroctwo, ostrzeżenie. To…

(Łup!).

Biegła przez inny dom, zupełnie niepodobny do tego pierwszego. Mniejszy, skromniej umeblowany, nie wiedziała, gdzie się znajduje, a zarazem miała uczucie, że już kiedyś tu była. Pośpieszyła do kuchni. Dwie zakrwawione odcięte głowy leżały na stole. Jedna należała do mężczyzny, druga – do kobiety. Poznała ich, wiedziała, że dobrze ich zna, ale nie mogła przypomnieć sobie imion. Czworo martwych oczu, szeroko otwartych, lecz niewidzących; dwoje rozdziawionych ust; spuchnięte języki wystające spomiędzy fioletowych warg. Kiedy Carol stała sparaliżowana tym przerażającym widokiem, martwe oczy poruszyły się w oczodołach i popatrzyły na nią. Zimne wargi wykrzywiły się w lodowatym uśmiechu. Carol odwróciła się, by uciec, lecz za sobą zastała pustkę i błysk poruszającego się światła i wtedy…

(Łup!).

Biegła wśród mgły w czerwonawym świetle późnego popołudnia. Wokół rosła trawa wysoka do kolan, a przed nią wyłoniły się drzewa. Gdy spojrzała przez ramię, mgły już nie było. Tylko ciemność, jak przedtem. I rytmicznie huśtająca się, błyskająca, wciąż przybliżająca się rzecz, której nie potrafiła nazwać. Sapiąc, z walącym sercem, biegła szybciej, aż dotarła do drzew i znów się obejrzała; zobaczyła, że nie biegła wystarczająco szybko, by uciec, wrzasnęła i…

(Łup!)

Przez długi czas koszmar przenosił się z jednej sennej scenerii do drugiej, z pierwszego domu do mgły, z drugiego domu do mgły, znów do pierwszego domu, aż wreszcie obudziła się z uwięzionym w gardle krzykiem. Usiadła wyprostowana, drżała. Czuła zimno i spływała potem. Przerażający dźwięk z koszmarnego snu odbijał się echem w jej psychice: łup, łup, łup-łup, łup. Zdała sobie sprawę że jej podświadomość zapożyczyła ten dźwięk z rzeczywistości – obluzowanej przez wiatr okiennicy, która ich wcześniej przestraszyła. Stopniowo odgłos łomotania zanikał, zlewając się z biciem jej serca.

Odrzuciła kołdrę i zwiesiła z łóżka bose stopy. Skuliwszy się, siedziała na skraju materaca.

Nadszedł świt. Szare światło wdzierało się przez zasłony; było zbyt ciemno, by rozróżniać szczegóły mebli, lecz na tyle jasno, by widzieć zarysy wszystkich rzeczy, tak że pokój wydawał się jakimś obcym miejscem.

Gdy spała, powróciła burza i deszcz uderzał o dach, bulgotał w rynnach i rynsztokach. Cichy piorun zadudnił jak odległa kanonada.

Paul wciąż spał, lekko pochrapując.

Carol wiedziała, że już nie uśnie. Czy to się jej podobało czy nie, czy była wypoczęta czy nie, postanowiła wstać.

Nie włączając światła, weszła do łazienki. W bladej poświacie świtu ściągnęła mokry od potu podkoszulek i majteczki. Gdy namydlała się pod prysznicem, pomyślała o koszmarnym, zdecydowanie najbardziej sugestywnym śnie, jaki kiedykolwiek miała.

Dziwny, denerwujący dźwięk – łup, łup – uznała za przerażające wspomnienie, którego nie mogła się pozbyć. To nie był zwykły odgłos walenia; pobrzmiewało w nim jakieś dziwaczne echo, twardość, ostrość, której nie potrafiła określić. Straszliwy dźwięk z jej snu wywołany został przez coś bardziej niepokojącego niż niezamocowana okiennica. Co więcej, miała pewność, że przy jakiejś innej okazji słyszała dokładnie ten sam dźwięk. Nie w śnie, lecz w życiu. W innym miejscu… dawno temu…

Gdy puściła strumień gorącej wody i spłukiwała mydło, próbowała sobie przypomnieć, kiedy to było. Nagle stało się to dla niej bardzo ważne. Nie wiedziała dlaczego, lecz czuła, że dopóki nie zlokalizuje źródła tego dźwięku, coś będzie jej zagrażać. Pamięć nie chciała jej jednak podpowiedzieć, jak tytułu piosenki, której melodia błąka się po głowie.

ROZDZIAŁ 4

O ósmej czterdzieści pięć, po śniadaniu, Carol wyszła do pracy, a Paul poszedł na górę do swojego gabinetu. Stworzył tu iście spartańską atmosferę, w której mógł pisać i nic nie rozpraszało jego uwagi. Dalekich od białości nagich ścian nie zdobił żaden obraz. Taniutkie biurko z elektryczną maszyną do pisania, wygodne krzesło, pojemniczek najeżony piórami i ołówkami, głęboka taca na listy, na której teraz leżało prawie dwieście stron maszynopisu zaczętej powieści, telefon, regał o trzech półkach z podręczną biblioteczką oraz stolik z ekspresem do kawy, oto całe wyposażenie pokoju.

Jak każdego ranka zaczął od przygotowania kawy. Wlał wodę do ekspresu i wcisnął guzik. Zadzwonił telefon. Przysiadł na krawędzi biurka i podniósł słuchawkę.

– Halo?

– Paul? Tu Grace Mitowski.

– Dzień dobry, kochanie. Jak się masz?

– Cóż, stare kości nie lubią deszczowej pogody, ale jakoś się trzymam.

Paul uśmiechnął się.

– Nie żartuj, żebym nie wiem jak się starał, to i tak ci nie dorównam.

– Nonsens. Jesteś obowiązkowym pracownikiem, z kompleksem winy na tle czasu wolnego. Nawet reaktor jądrowy nie ma twojej energii.

Zaśmiał się.

– Nie baw się w psychoanalityka, Grace. Mam to na co dzień dzięki żonie-psychiatrze.

– Skoro o niej mowa…

– Przykro mi, ale jej nie zastałaś. Będziesz mogła złapać ją w gabinecie za pół godziny.

Grace zawahała się.

Gorąca kawa zaczynała kapać do dzbanka, napełniając pokój aromatem.

Wyczuwając napięcie w jej wahaniu, Paul spytał”

– Coś nie tak?

– Hm… – odchrząknęła nerwowo. – Paul, jak ona się czuje? Nie jest chora?

– Carol? O, nie. Oczywiście, że nie.

– Jesteś pewny? Mam nadzieję, że mnie dobrze rozumiesz, wiesz przecież, ile ona dla mnie znaczy. Jeśli coś jest nie tak, chciałabym wiedzieć.

– Carol czuje się świetnie, naprawdę. Tak się składa, że w zeszłym tygodniu przeszła badania lekarskie. Wymagała tego agencja adopcyjna. Oboje przeszliśmy je celująco.

Grace znów zamilkła.

Marszcząc brwi, Paul powiedział”

– Co cię tak nagle zaniepokoiło?

– Cóż… pomyślisz pewnie, że starej Gracie coś się poprzestawiało, ale miałam dwa nieprzyjemne sny, w których występowała Carol. Rzadko miewam sny, więc kiedy obudziłam się z uczuciem, że muszę ostrzec Carol…

– Przed czym ją ostrzec?

– Nie wiem. Pamiętam tylko tyle, że widziałam Carol. I ta dręcząca myśl: To nadchodzi. Muszę ostrzec Carol, że to nadchodzi. Wiem, że to brzmi głupio. I nie pytaj mnie o szczegóły. Nie pamiętam. Czuję jednak, że Carol jest w niebezpieczeństwie. Bóg jeden wie, że nie wierzę w żadne prorocze sny i tym podobne bzdury, a jednak dzwonię do ciebie w tej sprawie.

Kawa gotowa. Paul przechylił się, wyłączył ekspres.

– Dziwna sprawa,. Carol i ja omal nie zostaliśmy ranni podczas wczorajszej burzy.

Opowiedział jej o spustoszeniu w biurze O’Briana.

– Dobrzy Boże – odezwała się. – Zobaczyłam błyskawicę, kiedy ocknęłam się z drzemki, ale nie przyszło mi do głowy, że ty i Carol… że błyskawica, którą… którą w moim śnie… do diabła! Boję się pytać, aby nie zabrzmiało to jak jakiś głupi przesąd, a jednak: Czy było coś proroczego w moim śnie? Czy przewidziałam uderzenie pioruna?

– Jeśli nawet nie – odparł zaniepokojony Paul – stanowi to godny uwagi zbieg okoliczności.

Milczeli przez chwilę, a potem ona powiedziała”

– Słuchaj, Paul, nie przypominam sobie, żebyśmy kiedykolwiek o tym rozmawiali, ale czy ty wierzysz w prorocze sny, jasnowidzenie, rzeczy nadprzyrodzone?

– Ani tak, ani nie. Sam nie wiem.

– Ja zdecydowanie nie. Zawsze uważałam to za stek bzdur, po prostu nonsens. Ale po tym…

– Zmieniłaś zdanie.

– Powiedzmy, że nabrałam pewnych wątpliwości. A teraz bardziej niepokoję się o Carol niż przed naszą rozmową.

– Dlaczego? Powiedziałem ci przecież, że nie została nawet draśnięta.

– Raz jej się udało – zawyrokowała Grace – ale miałam dwa sny, a ten następny w kilka godzin po uderzeniu błyskawicy. Boże, czy to nie szaleństwo? Jeśli zacznie się wierzyć choćby w najmniejszym stopniu w te nonsensy, człowiek szybko się wciąga. Ale nic na to nie poradzę. Wciąż się o nią martwię.

– Nawet gdyby twój pierwszy sen był proroczy, drugi prawdopodobnie stanowił tylko jego powtórzenie.

– Tak sądzisz?

– Oczywiście. Jestem w stanie uwierzyć w jedno proroctwo, ale bez przesady…

– Taaak, chyba masz rację – odezwała się jakby z ulgą. – Zapewniam cię, że nie zamierzam prowadzić cotygodniowej rubryki z przepowiedniami w „National Enquirer”.

Paul zaśmiał się.

– Mimo wszystko – powiedziała – szkoda, że nie pamiętam, co działo się w obu tych koszmarach.

Rozmawiali jeszcze przez chwilę i kiedy Paul odłożył słuchawkę, siedział jakiś czas ze zmarszczonymi brwiami. Mimo wszystko był pod wrażeniem snu Grace, i to w większym stopniu, niż nakazywał zdrowy rozsądek.

To nadchodzi.

Od momentu gdy Grace wymówiła te słowa, Paul czuł chłód w kościach i wnętrznościach.

To nadchodzi.

Zbieg okoliczności – mówił sobie. – Zwykły zbieg okoliczności, ot co. Zapomnij o tym.

Stopniowo zaczął dochodzić do niego wspaniały aromat gorącej kawy. Podniósł się z krawędzi biurka i napełnił kubek.

Przez minutę czy dwie stał przy oknie, sącząc kawę i gapiąc się na szare chmury pędzone przez wiatr i nieustający deszcz. Wreszcie opuścił wzrok i spojrzał na podwórze, przypominając sobie intruza, którego zobaczył poprzedniego wieczora. Blada, wykrzywiona, oświetlona błyskawicą twarz kobiety o błyszczących oczach i ustach zaciśniętych w grymasie wściekłości czy nienawiści. A może to Jasper i gra świateł.

ŁUP!

Dźwięk był tak głośny i nieoczekiwany, że zaskoczony Paul aż podskoczył. Gdyby w kubku zostało więcej kawy, rozlałby ją na dywan.

ŁUP! ŁUP!

To nie mogła być ta sama okiennica, którą słyszeli minionego wieczoru, bo hałasowałaby przez całą noc. Z tego wniosek, że trzeba będzie reperować dwie.

Jezu – pomyślał – cały dom wali mi się na głowę.

ŁUP!

Źródło tego dźwięku znajdowało się w pobliżu, jakby w tym samym pokoju.

Paul przycisnął czoło do chłodnej szyby, spojrzał w lewo, potem w prawo, usiłując dostrzec, czy para okiennic wisi na miejscu. Jeśli się nie mylił, obie tkwiły prawidłowo przymocowane.

Łup, łup-łup, łup, łup…

Hałas cichł, ale nie ustawał, przybrawszy formę powtarzających się rytmicznie uderzeń, które irytowały bardziej niż głośne walenie przed chwilą. I teraz odgłosy dochodziły jak gdyby z innej części domu.

Chociaż zupełnie nie miał ochoty wychodzić na deszcz i zajmować się reperacją okiennicy, to jednak wiedział, że nie będzie w stanie pracować przy stałym, rozpraszającym uwagę stukotaniu.

Zrezygnowany odstawił kubek na biurko i skierował się w stronę drzwi, gdy zadzwonił telefon.

Dzień zapowiada się niezwykle atrakcyjnie – pomyślał.

Idąc w stronę aparatu, zauważył, że okiennica przestała walić. Może uda się poczekać z reperacją na poprawę pogody.

Dzwonił Alfred O’Brian. Na początku rozmowa miała krępujący przebieg. Paul czuł się zakłopotany.

– Pan ocalił mi życie, naprawdę! – upierał się O’Brian.

Wielokrotnie przepraszał, że nie okazał wdzięczności wczoraj, bezpośrednio po wypadku.

– Ale byłem taki wstrząśnięty i oszołomiony, że zupełnie straciłem głowę. Nigdy sobie tego nie wybaczę.

Za każdym razem, gdy Paul protestował, słysząc określenia „heroiczny” i „dzielny”, O’Brian stawał się bardziej ofensywny, aż w końcu skapitulował i pozwolił temu człowiekowi oczyścić swoje sumienie, ale gdy rozmowa zeszła na inne tory, odczuł ulgę.

O’Brian miał jeszcze jeden powód, żeby zadzwonić.

– Kiedy drzewo upadło na biurko, przygniotło wiele dokumentów. Straszny bałagan. Niektóre się pogniotły i pobrudziły, inne zamoczyły. Margie, moja sekretarka, zdołała je uporządkować. Niestety, nigdzie nie możemy znaleźć podania, które państwo przynieśli. Przypuszczam, że wyfrunęło przez jedno z wybitych okien. Zanim przedstawimy państwa prośbę komisji rekomendacyjnej, musimy mieć wypełniony i podpisany formularz. Bardzo mi przykro, panie Tracy, że sprawiam panu kłopot.

– To nie pana wina – odparł Paul. – Po prostu wpadnę i wezmę nowy formularz. Wypełnimy go i podpiszemy.

– Świetnie – rzekł O’Brian. – Cieszę się, że nie ma pan żalu. Podanie musi do mnie wrócić najpóźniej jutro rano, jeśli mamy zdążyć na najbliższe posiedzenie komisji. Margie potrzebuje trzech pełnych dni, aby zweryfikować informacje zawarte w państwa podaniu, i tyle mniej więcej czasu pozostaje nam do najbliższego zebrania komisji. Jeśli nie zdążymy, następne odbędzie się dopiero za dwa tygodnie.

– Przyjadę po formularz przed południem – zapewnił Paul. – I oddam go w piątek rano.

Pożegnali się i Paul odłożył słuchawkę.

ŁUP!

Całkiem się załamał. Jednak będzie musiał naprawić okiennicę. Potem pojechać do centrum po nowy formularz. Potem wrócić do domu. I tak minie pół dnia, a on nie napisze ani słowa.

ŁUP! ŁUP!

– Cholera – powiedział.

Łup, łup-łup, łup-łup…

Z pewnością ten dzień będzie należał do pechowych. Zszedł schodami do holu, wyjął z szafy płaszcz nieprzemakalny i kalosze.


Wycieraczki wędrowały po przedniej szybie tam i z powrotem, tam i z powrotem, wydając krótki, przenikliwy pisk, który przyprawiał Carol o zgrzytanie zębami. Pochyliła się trochę do przodu nad kierownicą, aby lepiej widzieć.

Nawierzchnia ulicy z tłucznia była gładka i wyglądała jak natłuszczona. Brudna woda spływała rynsztokami i tworzyła rozlewiska wokół zatkanych studzienek.

Dziesięć minut po dziewiątej poranny szczyt dobiegał końca. Chociaż wciąż panował dość duży ruch, wszystko przebiegało sprawnie i szybko. Według Carol trochę zbyt szybko, więc trzymała się nieco z tyłu, ostrożność nie zawadzi.

Dwie ulice od jej biura ta ostrożność okazała się uzasadniona, ale i tak nie uniknęła katastrofy. Jakaś młoda blondynka wyszła spomiędzy dwóch furgonetek prosto pod koła volkswagena.

– Chryste! – zawołała Carol, wciskając pedał hamulca z taką siłą, że uniosła się z siedzenia.

Blondynka podniosła wzrok i zamarła z szeroko otwartymi oczami.

Chociaż volkswagen jechał z prędkością zaledwie czterdziestu kilometrów na godzinę, nie było nadziei, że zdąży się zatrzymać. Pisk hamulców. Opony zaparły się – ale też nieco pośliznęły – na mokrej nawierzchni.

Boże, nie!

Samochód uderzył blondynkę, którą wyrzuciło w górę, następnie kobieta spadła na maskę, a potem tył volkswagena zaczął zjeżdżać na lewo, pod koła zbliżającego się cadillaca. Ten skręcił z piskiem hamulców, a jego kierowca nacisnął klakson, jak gdyby sądził, że odpowiednio głośny dźwięk może usunąć Carol z jego drogi. Samochody prześliznęły się obok siebie bez zadrapania, a wszystko trwało dwie, może trzy sekundy. W tej samej chwili blondynka stoczyła się z maski na prawą stronę do krawężnika, volkswagen zaś całkiem zahamował, stając ukośnie; huśtał się na resorach jak konik na biegunach.


Nie brakowało żadnej z okiennic. Ani jednej. Nie obluzowały się i nie trzepotały na wietrze, jak sądził Paul.

W kaloszach i płaszczu nieprzemakalnym obszedł dom, badając każde okno na pierwszym i drugim piętrze, ale nie zauważył żadnych zniszczeń.

Zdumiony, okrążył dom jeszcze raz. Każdy krok rozbrzmiewał klapnięciem na nasiąkniętym wodą trawniku. Szukał złamanych gałęzi, które mogły zahaczać o ściany podczas silniejszego wiatru. Drzewa były nietknięte.

Trzęsąc się w chłodnym powietrzu późnej jesieni, stał tak minutę czy dwie na trawniku, nasłuchując, czy nie powtórzy się hałas, który wypełniał dom jeszcze przed chwilą. Teraz nie słyszał niczego. Tylko szumiący wiatr, szeleszczące drzewa i deszcz spadający na trawę.

Wreszcie, zmarznięty, postanowił przerwać poszukiwania, dopóki walenie się nie powtórzy i nie naprowadzi go na jakiś ślad. Tymczasem mógłby pojechać do miasta i wziąć formularz podania z agencji adopcyjnej. Przejechał dłonią po twarzy i poczuł kłujący zarost. Przypomniał sobie schludność Alfreda O’Briana i zdecydował, że powinien ogolić się przed wyjściem.

Wszedł z powrotem do domu, zostawił ociekający płaszcz na fotelu i zrzucił kalosze przed wejściem do kuchni. Zamknął za sobą drzwi i przez chwilę grzał się w ciepłym powietrzu.

ŁUP! ŁUP! ŁUP!

Dom zatrząsł się, jak gdyby otrzymał trzy niezwykle silne, gwałtowne ciosy pięścią od jakiegoś olbrzyma. Miedziane naczynia wiszące na hakach rozhuśtały się i zabrzęczały, uderzając o siebie.

ŁUP!

Zegar ścienny spadłby ze ściany na podłogę, gdyby był choć trochę słabiej przymocowany.

Paul przesunął się na środek kuchni, próbując ustalić, z której strony dobiega hałas.

ŁUP! ŁUP!

Drzwi piecyka otworzyły się i opadły.

Dwa tuziny słoiczków z przyprawami, stojących na półce, zaczęły podskakiwać, pobrzękując.

Co się tu, do diabła, dzieje? – zastanawiał się zaniepokojony.

ŁUP!

Obracał się wolno, nasłuchując, szukając.

Naczynia znów się rozdzwoniły, a wielka warząchew zsunęła się z wieszadełka i spadła z brzękiem na deskę do krojenia mięsa.

Paul podniósł wzrok na sufit, podążając tropem odgłosów.

ŁUP!

Spodziewał się, że zobaczy odpadający plaster tynku, ale nie dostrzegł nawet rysy. Niemniej źródło tego dźwięku znajdowało się zdecydowanie nad jego głową.

Łup-łup-łup, łup…

Walenie nieco przycichło. Przynajmniej dom przestał się trząść, a naczynia kuchenne nie stukały o siebie.

Paul ruszył w stronę schodów, zdecydowany znaleźć przyczynę hałasów.


Blondynka leżała w rynsztoku, na wznak; jedna ręka wyciągnięta wzdłuż boku, wyprostowana, dłoń uniesiona; druga przerzucona przez brzuch. Złote włosy zabłocone. Strumień wody płynął wokół niej, unosząc liście, piasek i strzępy papieru do najbliższej studzienki kanalizacyjnej, a jej długie włosy powiewały i falowały w tym brudnym nurcie.

Carol uklękła obok kobiety i zaszokowana stwierdziła, że ofiara była dziewczynką co najwyżej czternasto-, piętnastoletnią, wyjątkowo ładną, o delikatnych rysach, a teraz przerażająco bladą.

Była także nieodpowiednio ubrana jak na taką słotę. Miała białe tenisówki, dżinsy i bluzkę w niebiesko-białą kratkę. Ani płaszcza, ani parasolki.

Drżącymi rękami podniosła prawą rękę dziewczynki i wzięła za nadgarstek, szukając pulsu. Od razu wyczuła tętno, silne i miarowe.

– Bogu dzięki – powiedziała, trzęsąc się. – Bogu dzięki, Bogu dzięki.

Zaczęła szukać otwartych ran. Nie znalazła żadnych poważnych obrażeń, tylko kilka płytkich zadrapań. Jeśli, oczywiście, nie wystąpił krwotok wewnętrzny.

Kierowca cadillaca, wysoki mężczyzna z kozią bródką, obszedł od tyłu volkswagen i spojrzał na leżącą.

– Nie żyje?

– Żyje – odrzekła Carol. Delikatnie uniosła kciukiem jedną z powiek dziewczynki, potem drugą. – Tylko nieprzytomna. Prawdopodobnie lekki wstrząs. Czy ktoś wezwał karetkę?

– Nie wiem – powiedział.

– Więc niech pan wezwie. Szybko.

Pośpieszył, brnąc przez kałuże, a woda wlewała mu się do butów.

Carol nacisnęła podbródek dziewczynki; szczęka była rozluźniona i usta otwarły się z łatwością. Nie zauważyła żadnego zatoru, krwi ani niczego, co mogło spowodować zachłyśnięcie, a język znajdował się w bezpiecznym położeniu.

Siwowłosa kobieta w przezroczystym płaszczu nieprzemakalnym, trzymająca czerwono-pomarańczową parasolkę, wyłoniła się gdzieś z deszczu.

– To nie pani wina – powiedziała do Carol. – Widziałam, jak to się stało. Widziałam wszystko. Dziecko rzuciło się pod pani samochód, w ogóle nie patrząc. Nie mogła pani nic zrobić, aby temu zapobiec.

– Ja też widziałem – wtrącił się tęgi mężczyzna, który nie mieścił się pod swoim czarnym parasolem – że dziecko szło ulicą jak w transie. Bez płaszcza czy parasola. Miała błędny wzrok. Zeszła z krawężnika między te dwie furgonetki i stała tak przez kilka sekund, jakby czekała, aby rzucić się pod koła. I, na Boga, tak właśnie się stało.

– Ona żyje. – Carol nie mogła powstrzymać drżenia głosu. – Na tylnym siedzeniu w moim samochodzie jest apteczka, może mi ją pan przynieść?

– Oczywiście. – Tęgi mężczyzna pośpieszył do volkswagena.

Chociaż nic nie wskazywało, że u nieprzytomnej mogą wystąpić konwulsje, Carol chciała mieć pod ręką paczuszkę ze szpatułkami do przytrzymywania języka.

Zaczął zbierać się tłum.

O parę przecznic dalej rozległa się syrena. Nadjeżdżała policja.

– Takie ładne dziecko – powiedziała siwowłosa kobieta, wpatrując się w poszkodowaną.

Inni gapie półgłosem zgodzili się z jej opinią.

Carol wstała i ściągnęła płaszcz, zwinęła go i ostrożnie wsunęła prowizoryczną poduszkę pod głowę ofiary, unosząc ją nieco ponad poziom spływającej wody.

Dziewczynka nie otworzyła oczu ani się nie poruszyła. Splątany kosmyk złotych włosów opadł jej na twarz i Carol ostrożnie go odsunęła. Ciało małej było gorące, rozpalone, pomimo kąpieli w zimnym deszczu.

Nagle, kiedy palcami dotykała policzka dziewczyny, poczuła zawrót głowy. Nie mogła złapać oddechu. Przez chwilę myślała, że straci świadomość i upadnie na nieprzytomną. Pociemniało jej przed oczami, a w tej ciemności zobaczyła krótki błysk srebra, blask światła jakiegoś ruchomego przedmiotu, tajemniczej rzeczy z jej koszmaru.

Zacisnęła zęby, potrząsnęła głową, nie dając się porwać tej mrocznej fali. Cofnęła rękę i przyłożyła do swojej twarzy. Zawrót głowy minął równie nagle, jak się pojawił. Dopóki nie przybędzie karetka, ponosi odpowiedzialność za ranną i powinna trzymać się dzielnie.

Samochód policyjny wyłonił się zza rogu i stanął za volkswagenem. Obracający się kogut rzucał czerwony blask na mokrą jezdnię, upodabniając kałuże deszczu do rozlewisk krwi.

Z oddali słychać było głos innej syreny. Karetka. Dla Carol to ptasie, cienkie zawodzenie wydało się najsłodszym dźwiękiem na świecie.

Pomyślała, że być może horror się zakończył.

Spojrzała na białą jak kreda twarz dziewczynki i ogarnęły ją wątpliwości. A może dopiero się zaczął.


Paul chodził z pokoju do pokoju, nadsłuchując skąd wydobywa się dźwięk.

Łup… łup…

Źródło hałasu wyraźnie umiejscowione było nad jego głową. Na strychu albo na dachu.

Wszedł po wąskich, niepomalowanych, trzeszczących schodach.

Rozejrzał się po obszernym, jeszcze niewykończonym pomieszczeniu, w którym po nieotynkowanych ścianach biegły różowe przewody elektryczne przypominające układ krwionośny, a regularnie rozmieszczone belki wspierające – żebra. Oświetlenie składało się jedynie z dwóch słabych żarówek, więc wszędzie panował półmrok.

Przez bębnienie deszczu przebijał znany mu dźwięk”

Łup… łup-łup…

Paul powoli mijał sterty kartonowych pudeł i innych przechowywanych tu rzeczy: wielkie walizy podróżne, stary wieszak na płaszcze, zaśniedziałą, mosiężną lampę stojącą, dwa zdezelowane krzesła o trzcinowych siedzeniach, które kiedyś zamierzał odnowić. Cienka warstwa białawego kurzu pokrywała wszystko jak całun.

Łup… łup…

Przeszedł strych wzdłuż, wolno wrócił na środek i zatrzymał się. Źródło dźwięku znajdowało się na wprost jego twarzy w odległości zaledwie kilkunastu centymetrów. Ale nie było tam nic, co mogłoby wywoływać jakieś zakłócenia. Nic się nie poruszało.

Łup… łup… łup… łup…

Walenie nieco ucichło, ale nadal odbijało się echem w całym domu. Stukanie było regularne, a rytm ten przypominał bicie serca.

Paul stał na strychu, w kurzu, czując stęchłą woń typową dla tego rodzaju miejsc, i starał się skupić uwagę na dźwięku i próbował zrozumieć, w jaki sposób może dobiegać po prostu z powietrza. Stopniowo zaczął inaczej patrzyć na tę całą historię. Początkowo sądził, że hałasy są wynikiem szkód, jakie wyrządziła burza. Teraz jednak, gdy krążył po strychu i zaglądał w każdy ciemny zakamarek, nasłuchując niemilknącego głuchego odgłosu, nagle odkrył w tym dźwięku coś złowieszczego.

Łup… łup… łup…

Nie umiał sobie wytłumaczyć, dlaczego ten hałas stał się groźny, wrogi.

Doznał uczucia, że w pomieszczeniu, bądź co bądź zamkniętym, jest mu zimniej niż na zewnątrz, w deszczu i wietrze.


Carol chciała pojechać z ranną dziewczynką do szpitala, ale wiedziała, że i tak w niczym jej nie pomoże. Poza tym oficer policji Tom Weatherby, młody człowiek o kręconych włosach, musiał spisać jej zeznanie.

Usiedli na przednich siedzeniach patrolowego wozu. Deszcz strugami spływał po szybach. Radio policyjne trzeszczało.

Weatherby zmarszczył brwi.

– Przemokła pani do suchej nitki. Mam koc w bagażniku. Przyniosę go.

– Nie, nie – odparła. – Nic mi nie będzie. – Jej zielona sukienka z dzianiny całkiem przesiąkła. Mokre włosy przywarły do głowy i zwisały do ramion. Nie zważała jednak na swój wygląd i gęsią skórkę, która pokryła jej ciało. – Uporajmy się z tym wreszcie.

– Hm… jeśli to pani nie zaszkodzi.

– Jestem pewna.

Weatherby włączył ogrzewanie.

– Czy zna pani dziecko, które wpadło pod koła?

– Czy znam? Nie. Oczywiście, że nie.

– Nie miała przy sobie żadnego dowodu tożsamości. Czy niosła jakąś torebkę, kiedy weszła na jezdnię?

– Nie jestem pewna.

– Proszę się zastanowić i przypomnieć sobie.

– Nie sądzę, żeby coś niosła.

– Prawdopodobnie nie – powiedział. – Logicznie rozumując, jeśli w czasie takiej burzy była bez płaszcza czy parasolki, dlaczegóż by miała mieć torebkę. W każdym razie poszukamy na ulicy. Może ją gdzieś upuściła.

– A co się stanie, jeśli nie ustalicie jej tożsamości? W jaki sposób skontaktujecie się z rodzicami? Chodzi mi o to, że nie powinna być teraz sama.

– Powie nam swoje nazwisko, kiedy odzyska świadomość – wyjaśnił Weatherby.

– Jeśli.

– No, na pewno. Nie ma potrzeby się martwić. Nie wyglądała na poważnie ranną.

Jednak Carol była niespokojna.

Przez następne dziesięć minut Weatherby zadawał pytania, a ona odpowiadała. Kiedy skończył spisywać zeznanie, przeczytała je i podpisała na dole.

– Pani nie ponosi żadnej winy – odezwał się Weatherby. – Jechała pani z prędkością mniejszą niż dopuszczalna, a trzech świadków widziało, że dziewczynka wyszła z tak zwanego ślepego miejsca wprost pod pani samochód.

– Mogłam bardziej uważać.

– Nie sądzę, by w takiej sytuacji ktokolwiek zachował się inaczej.

– Z pewnością mogłam coś zrobić – upierała się z nieszczęśliwą miną.

Potrząsnął głową.

– Nie. Proszę posłuchać, pani Tracy. Widziałem już takie sytuacje. To po prostu wypadek. Ktoś jest ranny i nikogo naprawdę nie można winić, a jednak jeden z uczestników zajścia ma źle pojęte poczucie winy i upiera się, że jest sprawcą nieszczęścia. W tym konkretnym przypadku, jeśli w ogóle można kogoś winić, to dziecko, nie panią. Według świadków dziewczyna zachowywała się dziwnie, zanim pani skręciła zza rogu, niemal jakby chciała zostać przejechana.

– Ale dlaczego takie ładne dziecko zdecydowałoby się na desperacki krok?

Weatherby wzruszył ramionami.

– Powiedziała pani, że jest psychiatrą. Specjalizuje się w problemach dzieci i młodzieży, prawda?

– Tak.

– Musi więc pani znać wszystkie odpowiedzi lepiej niż ja. Dlaczego chciała się zabić? Mogła mieć kłopoty w domu – ojca, który pije i dokucza córce; matkę, która udaje, że tego nie widzi. A może porzucił ją chłopak, i myśli, że świat się zawalił. Albo odkryła, że jest w ciąży, i boi się powiedzieć rodzicom. Istnieją setki przyczyn, i jestem pewien, że słyszała pani o większości.

To, co mówił, było prawdą, ale Carol nie poczuła się przez to lepiej.

Gdybym jechała wolniej – myślała. – Gdybym szybciej reagowała, może ta biedna dziewczynka nie znalazłaby się w szpitalu.

– Mogła też być pod wpływem narkotyków – kontynuował Weatherby. – Cholernie dużo dzieciaków styka się dzisiaj z narkotykami. Daję słowo, jedni połknęliby każdą pigułkę, a inni coś wąchają albo wstrzykują sobie w żyłę. Dziewczyna mogła być na takim haju, że nie wiedziała, kim jest, kiedy weszła pod koła pani wozu. Jeśli mam rację, czy nadal będzie pani przekonana o swojej winie?

Carol oparła się o siedzenie, zamknęła oczy i trzęsąc się, głośno oddychała.

– Boże, nie wiem co powiedzieć. Wiem tylko… że czuję się podle.

– To całkiem naturalne, po tym, co pani przeszła. Ale to nie powinno mieć nic wspólnego z poczuciem winy. Proszę przestać o tym myśleć i powrócić do swoich spraw.

Otworzyła oczy, spojrzała na niego i uśmiechnęła się.

– Wie pan, komisarzu Weatherby, myślę, że byłby pan niezłym psychoterapeutą.

Wyszczerzył zęby.

– Albo świetnym barmanem.

Carol wybuchła śmiechem.

– Lepiej się pani czuje? – zapytał.

– Troszeczkę.

– Proszę mi obiecać, że nie będzie z tego powodu bezsennych nocy.

– Spróbuję – powiedziała. – Wciąż jednak niepokoję się o tę małą. Czy wie pan, do którego szpitala ją zabrano?

– Mogę to ustalić.

– Zrobi pan to dla mnie? Chciałabym porozmawiać z lekarzem, który się nią opiekuje. Jeśli usłyszę od niego, że nic jej nie będzie, o wiele łatwiej przyjdzie mi zastosować się do pańskiej rady.

Weatherby podniósł mikrofon i połączył się z dyspozytorem.


Antena telewizyjna!

Stojąc na strychu i gapiąc się w sufit, Paul zaśmiał się głośno, gdy uświadomił sobie, co jest przyczyną hałasu. Ten dźwięk nie brał się z pustego powietrza na wprost jego twarzy, jak sądził. Dobiegał z dachu, gdzie zamocowano antenę telewizyjną. Podłączyli im kablówkę rok temu, ale nie usunęli jeszcze starej anteny. Był to duży, zdalnie sterowany talerz, przytwierdzony śrubami bezpośrednio do belki dachu. Widocznie nakrętka albo jakieś wzmocnienie się obluzowało i wiatr szarpał anteną, uderzając nią co jakiś czas o dach. Rozwiązanie wielkiej zagadki okazało się śmiesznie proste.

Naprawdę?

Łup… łup… łup…

Dźwięk był teraz ledwie słyszalny wśród szumu deszczu, tak że szybko uwierzył w tę wersję wydarzeń. Stopniowo jednak zaczynał wątpić, czy ma rację. Przypomniał sobie, jak głośne i gwałtowne było walenie kilka minut wcześniej, kiedy znajdował się w kuchni: cały dom drżał, opadły drzwiczki piecyka, słoiki z przyprawami grzechotały na półeczce. Czy obluzowana antena mogła spowodować tyle hałasu i wibracji?

Łup… łup…

Gapił się w sufit i starał się uwierzyć w swoją teorię. Musiała uderzać o belkę dachu w ściśle określony sposób, pod szczególnym kątem, wprowadzając w rezonans cały budynek. Podobnie, wywołując odpowiednie wibracje w wiszącym moście stalowym, można w ciągu minuty zniszczyć go doszczętnie, bez względu na liczbę śrub, spawów i lin. A chociaż Paul nie wierzył, że obluzowana antena może spowodować podobnie apokaliptyczną destrukcję drewnianej konstrukcji domu, to jednak umiarkowana siła w połączeniu z odpowiednimi parametrami i maksymalną dokładnością daje efekt całkiem nieproporcjonalny do użytej energii. A poza tym antena telewizyjna musiała stanowić źródło hałasów, bo tylko takie wyjaśnienie mu pozostało.

Odgłos stukania stawał się cichszy, a potem zupełnie zamilkł. Poczekał minutę czy dwie, ale słyszał tylko deszcz uderzający o gonty nad głową. Wiatr musiał zmienić kierunek. Gdy tylko wróci do poprzedniego, znów zacznie się walenie.

Kiedy burza się skończy, wyniesie z garażu rozsuwaną drabinę, wejdzie na dach i zdemontuje antenę. Niepotrzebnie z tym zwlekał, stracił cenny czas przeznaczony na pisanie, i to będąc w jednym z najtrudniejszych, decydujących momentów powieści. Był sfrustrowany i zdenerwowany.

Jeśli teraz postąpi zgodnie z planem, może nie będzie to zupełnie stracony dzień. A więc ogoli się, pojedzie do miasta po nowy komplet formularzy z agencji adopcyjnej; jeśli przestanie padać, zdejmie antenę; zje lunch, a potem przez całe popołudnie będzie pracował nad książką, już bez przeszkód.

Kiedy wyszedł ze strychu i wyłączył światło, dom zadrżał od nowego stuknięcia.

ŁUP!

Tym razem tylko jedno.

A potem znów spokój.


Poczekalnia w szpitalu przypominała garderobę klowna; kanarkowożółte ściany, jasnoczerwone krzesła, pomarańczowy dywan, ciemnofioletowe wieszaki i stoły, dwa duże obrazy, w których dominowały odcienie niebieskiego i zielonego.

To dzieło projektanta, który naczytał się różnych psychologicznych teorii zależności nastroju od kolorów, miało spełniać pozytywne funkcje, afirmujące życie, podnoszące na duchu chorych i ich gości. Jednakże ten zdecydowanie wesoły nastrój wywołał u Carol reakcję wręcz przeciwną. To był pokój szaleńca; uspokajał nerwy równie skutecznie, jak papier ścierny gładziłby kostkę masła.

Siedziała na jednym z czerwonych krzeseł, czekając na lekarza, który zajął się ranną dziewczynką. Kiedy się pojawił, jego wykrochmalony biały fartuch tak ostro kontrastował z jaskrawym wystrojem wnętrza, że zdawał się otoczony aureolą.

Carol ruszyła mu naprzeciw, a on się przedstawił”

– Sam Hannaport.

Był wysoki, krzepki, o kwadratowej twarzy, rumiany, po pięćdziesiątce. Sprawiał wrażenie hałaśliwego gbura, lecz w rzeczywistości był łagodny. Wydawał się szczerze zatroskany przebiegiem wydarzeń, które tak wstrząsnęły Carol. Zajęło jej parę minut, nim go przekonała, że czuje się dobrze, i wtedy usiedli naprzeciwko siebie na czerwonych krzesłach.

Hannaport uniósł krzaczaste brwi i powiedział”

– Wygląda na to, że przydałaby się pani gorąca kąpiel i duża szklanka brandy.

– Przemokłam do suchej nitki – powiedziała – ale nic mi nie będzie. Co z dziewczynką?

– Skaleczenia, siniaki, otarcia.

– Krwotok wewnętrzny?

– Badania niczego nie wykazały.

– Złamania?

– Ani jednej złamanej kości. Wyszła z tego w zdumiewająco dobrym stanie. Pani chyba nie jechała zbyt szybko, kiedy ją potrąciła.

– Rzeczywiście. Biorąc jednak pod uwagę sposób, w jaki upadła na maskę, a potem stoczyła się na jezdnię, myślałam, że… – Carol zadrżała, bojąc się skończyć.

– Cóż, dziecko jest w dobrym stanie. W karetce odzyskała przytomność i powtórnie jej nie straciła.

– Bogu dzięki.

– Nie ma żadnych oznak, że przeszła choćby lekki wstrząs. Nie przewiduję jakichkolwiek ujemnych skutków wypadku.

Carol z ulgą oparła się o krzesło.

– Chciałabym się z nią zobaczyć, porozmawiać.

– Teraz odpoczywa – odparł doktor Hannaport. – Wolałbym, żeby jej nie przeszkadzano. Ale jeśli pani wróci wieczorem, w czasie odwiedzin, będzie mogła się z panią zobaczyć.

– Tak zrobię. Na pewno. – Zamrugała oczami. – O Boże, nawet nie spytałam pana, jak ona się nazywa.

Krzaczaste brwi znów się uniosły.

– Hm, mamy z tym pewien problem.

– Problem? – Napięcie Carol wróciło. – Co ma pan na myśli? Nie pamięta swojego nazwiska?

– Jeszcze sobie nie przypomniała, ale…

– O Boże…

– …przypomni sobie.

– Powiedział pan, że żadnych wstrząsów…

– Przysięgam pani, to nic poważnego – uspokajał ją Hannaport.

Wziął jej dłoń w swoje silne, duże dłonie i trzymał tak, jak gdyby Carol w każdej chwili mogła pęknąć i rozpaść się.

– Proszę się nie denerwować. Dziewczynka wyzdrowieje. Chwilowa utrata pamięci w jej przypadku nie jest objawem jakiegoś poważnego wstrząsu czy uszkodzenia mózgu. Nie jest oszołomiona ani zdezorientowana. Ma normalne pole widzenia i świetne postrzeganie głębi. Testowaliśmy jej procesy myślowe za pomocą paru działań matematycznych, jak dodawanie, odejmowanie, mnożenie, i wypadły bezbłędnie. Umie przeliterować każde słowo, jest w tym cholernie dobra. Po prostu cierpi na lekką amnezję. To amnezja selektywna, rozumie pani, utrata tylko wspomnień osobistych, a nie utrata zdolności i umiejętności oraz całego bloku pojęć. Nie zapomniała, jak się czyta i pisze, jedynie kim jest, skąd pochodzi i jak się tu dostała. Brzmi to poważniej, niż wygląda w rzeczywistości. Jest oczywiście zażenowana i zalękniona. Amnezja selektywna jest jednak najłatwiejszą do wyleczenia postacią tej choroby.

– Wiem – powiedziała Carol. – A mimo wszystko wcale nie czuję się przez to lepiej.

Hannaport ścisnął jej rękę stanowczo, choć ostrożnie.

– Ta postać amnezji bardzo rzadko pozostaje czy choćby utrzymuje się dłużej. Najprawdopodobniej przypomni sobie, kim jest, jeszcze przed kolacją.

– A jeśli nie?

– Wtedy policja ustali jej dane, a w momencie kiedy usłyszy swoje nazwisko, wszystko stanie się jasne.

– Nie miała przy sobie dowodu tożsamości.

– Wiem, rozmawiałem z policjantami.

– Co więc się stanie, jeśli nie zdołają ustalić, kim jest?

– Zdołają. – Poklepał ją po ręce, zbierając się do odejścia.

– Na czym opiera pan swoje przeświadczenie?

– Jej rodzice zgłoszą zaginięcie. Policja otrzyma od nich zdjęcie i skojarzy sprawę. To chyba brzmi logicznie.

Zmarszczyła brwi.

– A jeśli rodzice nie zgłoszą zaginięcia?

– Dlaczego mieliby tego nie zrobić?

– Cóż mogła na przykład uciec poza granice swojego stanu, a tutejsza policja nie musi o tym wiedzieć.

– Z tego, co wiem, dzieciaki najczęściej wybierają jako cel ucieczek Nowy Jork, Kalifornię i Florydę. Każde inne miejsce z wyjątkiem Harrisburga w stanie Pensylwania.

– Od każdej reguły są wyjątki.

Hannaport zaśmiał się cicho i potrząsnął głową.

– Gdyby pesymizm był konkurencją sportową, wygrałaby pani puchar świata.

Spojrzała zdumiona, a potem uśmiechnęła się.

– Przykro mi. Chyba jestem wyjątkowo ponura.

Zerknął na zegarek i podniósł się z krzesła.

– Tak, chyba tak. Zważywszy zwłaszcza na fakt, w jak dobrym stanie jest dziewczynka. Mogło być o wiele gorzej.

Carol też się podniosła. Pośpiesznie, połykając słowa, powiedziała”

– Proszę mnie zrozumieć, ale na co dzień mam do czynienia z trudnymi dziećmi, i moja praca polega na pomaganiu im. Zawsze chciałam to robić – pracować z chorymi dziećmi, uzdrawiać – a teraz jestem odpowiedzialna za ból, którego doświadcza ta biedna dziewczynka.

– Nie wolno pani tak mówić. Pani nie miała zamiaru jej krzywdzić.

Carol kiwnęła głową.

– Wiem, że nie zachowuję się całkiem racjonalnie, ale nic na to nie mogę poradzić.

– Czekają na mnie pacjenci – rzekł Hannaport, zerkając na zegarek. – Jeśli pani pozwoli, powiem coś, co powinno ostatecznie uwolnić panią od poczucia winy.

– Bardzo proszę.

– Dziewczynka odniosła jedynie niewielkie obrażenia fizyczne. Jeśli więc o to chodzi, nie powinna się pani obwiniać. A jeśli chodzi o jej amnezję… cóż, może ten wypadek nie ma z tym nic wspólnego.

– Nic wspólnego? Kiedy uderzyła głową w samochód albo o jezdnię…

– Jestem pewny, że uderzenie głową nie jest jedyną przyczyną amnezji. W takich sytuacjach nie jest to nawet decydujący czynnik. Stres, szok emocjonalny mogą w rezultacie spowodować utratę pamięci. Nie poznaliśmy ludzkiego umysłu na tyle, by stwierdzić z całą pewnością, co na ogół powoduje amnezję. Jeśli chodzi o tę dziewczynkę, wszystko wskazuje na to, że znajdowała się w tym stanie, zanim wpadła pod koła pani samochodu. – Każdy argument przemawiający za jego teorią Hannaport podkreślał, wyliczając na palcach. – Po pierwsze – nie miała żadnego dowodu tożsamości. Po drugie – wędrowała w ulewnym deszczu bez płaszcza czy parasolki, jak w zamroczeniu. Po trzecie – z tego, co mówią świadkowie, zrozumiałem, że zachowywała się bardzo dziwnie. – Wymachiwał trzema podniesionymi palcami. – Trzy poważne powody, dla których nie powinna pani tak pochopnie się obwiniać.

– Może ma pan rację, ale ja wciąż…

– Mam rację – stwierdził zdecydowanie. – Nie ma tu żadnego „może”. Proszę odpocząć, doktor Tracy.

Jakaś kobieta o ostrym, nosowym głosie poszukiwała doktora Hannaporta przez radiowęzeł szpitalny.

– Dziękuję, że poświęcił mi pan czas. Był pan nad wyraz uprzejmy.

– Proszę wrócić tu wieczorem i porozmawiać z dziewczynką, jeśli pani chce. Jestem pewny, że ona nie ma do pani żalu.

Odwrócił się i szybkim krokiem wyszedł z barwnej poczekalni. Powiewały za nim poły białego fartucha.

Carol podeszła do automatu telefonicznego i zadzwoniła do swojego gabinetu. Wyjaśniła sytuację sekretarce, Thelmie, i poprosiła o umówienie dzisiejszych pacjentów na inny termin. Potem zadzwoniła do domu, a Paul odebrał po trzecim sygnale.

– Właśnie wychodziłem – powiedział. – Muszę pojechać do biura O’Briana i wziąć nowy zestaw formularzy. Nasze dokumenty zginęły wczoraj w tym bałaganie. Jak na razie, zapowiada się taki dzień, że lepiej było nie wstawać.

– U mnie to samo.

– Co się stało?

Opowiedziała o wypadku i streściła rozmowę z doktorem Hannaportem.

– Mogło być gorzej – podsumował Paul. – Trzeba przynajmniej się cieszyć, że nikt nie został zabity lub okaleczony.

– Wszyscy mi to powtarzają: „Mogło być gorzej, Carol”, ale i tak czuję się okropnie.

– Nic ci się nie stało?

– Nie. Już ci mówiłam.

– Nie mam na myśli urazu fizycznego. Czy pozbierałaś się emocjonalnie? Słyszę, że jesteś roztrzęsiona.

– Bo tak jest. Ale tylko troszeczkę.

– Przyjadę do szpitala – zdecydował.

– Nie, nie. To niekonieczne.

– Jesteś pewna, że możesz prowadzić?

– Bez problemu przyjechałam tu po wypadku, a teraz czuję się lepiej niż wtedy. Nic mi nie będzie. Zamierzam teraz podjechać do Grace. Mam stąd bliżej niż do domu. Muszę wyczyścić, wysuszyć i wyprasować ubranie. Muszę też wziąć prysznic. Chyba zjem z nią wczesną kolację, a potem wrócę do szpitala w czasie odwiedzin.

– Kiedy będziesz w domu?

– Prawdopodobnie nie przed wpół do dziewiątej.

– Będę za tobą tęsknił.

– Ja za tobą też.

– Pozdrów ode mnie Grace – poprosił. – I powiedz jej, że uważam ją za nowego Nostradamusa.

– Co to ma znaczyć?

– Grace dzwoniła do mnie. Powiedziała, że miała ostatnio dwa koszmarne sny i ty występowałaś w obu. Obawiała się, że coś ci się może przydarzyć.

– Poważnie?

– Tak. Była tym zaniepokojona. Bała się, że uznam to za objaw starzenia się albo czegoś podobnego.

– Opowiedziałeś jej o wczorajszej burzy?

– Tak. Miała przeczucie, że jeszcze coś może się wydarzyć, coś złego.

– I stało się.

– Skóra cierpnie, co?

– Zdecydowanie – zgodziła się Carol. Przypomniała sobie własny koszmar senny: czarna próżnia, połyskujący, zbliżający się srebrzysty przedmiot.

– Jestem pewny, że Grace ci o tym opowie. A my zobaczymy się wieczorem.

– Kocham cię – powiedziała Carol.

– Ja też cię kocham.

Odłożyła słuchawkę i wyszła na parking.

Szaroczarne chmury kłębiły się na niebie, ale tylko mżyło. Wiatr wciąż był zimny i ostry; wygrywał na przewodach wysokiego napięcia coś, co brzmiało jak rój rozwścieczonych os.


W separatce stały dwa łóżka, ale drugie było wolne.

Dziewczynka leżała pod szeleszczącym prześcieradłem i kremowym kocem, wpatrując się w dźwiękochłonny sufit. Bolała ją głowa i czuła tępe pulsowanie, pieczenie każdego skaleczenia i otarcia; wiedziała jednak, że nie jest poważnie ranna.

Strach, a nie ból, był jej najgorszym wrogiem. Przerażało ją to, że nie może sobie przypomnieć, kim jest. Z drugiej strony opanowało ją niewytłumaczalne uczucie, że pamiętanie o przeszłości byłoby czymś głupim i niebezpiecznym. Nie wiedząc czemu, podejrzewała, iż całkowita pamięć oznacza dla niej śmierć; to osobliwe przeświadczenie przerażało ją bardziej niż cokolwiek.

Zdawała sobie sprawę, że amnezja nie była wynikiem wypadku. Pamiętała jak przez mgłę, że szła po ulicy w deszczu minutę lub dwie przed rzuceniem się pod koła volkswagena. Wtedy też była zdezorientowana, przestraszona, niezdolna przypomnieć sobie własnego nazwiska, całkiem obca w tym mieście i nieświadoma, jak się tu dostała. Nić jej pamięci zdecydowanie urywała się przed wypadkiem.

Zastanawiała się, czy to możliwe, aby jej amnezja pełniła funkcję tarczy chroniącej przed jakimś strasznym faktem z przeszłości. Czy zapomnienie jest w pewnym stopniu równoznaczne z bezpieczeństwem?

Dlaczego? Co mi może grozić? Od czego ja uciekam? – pytała siebie.

Czuła, że odzyskanie tożsamości jest niemożliwe. Właściwie było w zasięgu ręki. Miała wrażenie, że przeszłość leży na dnie mrocznej dziury, tuż-tuż – musi tylko zebrać siły i ośmielić się wsadzić dłoń w to ciemne miejsce, i po omacku szukać prawdy.

Gdy jednak czyniła wysiłki, by coś sobie przypomnieć, gdy zagłębiała się w tę dziurę, strach narastał, aż przestawał być zwyczajnym strachem, a stawał się koszmarem nie do wytrzymania. Żołądek zmieniał się w supeł, gardło puchło, ciało oblepiał tłusty pot, a zawrót głowy prowadził niemal do zasłabnięcia.

Na krawędzi nieświadomości ujrzała i usłyszała coś niepokojącego, ostrzegającego – niewyraźny fragment snu, wizji, której nie mogła do końca rozpoznać. Był to jeden dźwięk i jeden tajemniczy obraz. Obraz hipnotyczny, lecz prosty: szybki błysk światła, srebrzysty blask nie całkiem widzianego przedmiotu huśtającego się tam i z powrotem w głębokim cieniu; może świecące wahadło. Dźwięk natomiast był wyrazisty i groźny, ale nierozpoznawalny; odgłos głośnego walenia, a zarazem coś więcej.

Łup! Łup! Łup!

Szarpnęła się, zadrżała jak uderzona.

Łup!

Chciała krzyczeć, lecz nie mogła.

Zdała sobie sprawę, ze zaciska pięści, a w nich przesiąknięte potem prześcieradło.

Łup!

Przestała przypominać sobie, kim jest.

Może lepiej, że nie wiem – pomyślała.

Serce stopniowo wracało do normalnego rytmu; mogła też oddychać, nie sapiąc. Żołądek się rozluźnił.

Stukający dźwięk zniknął.

Po chwili spojrzała w okno. Stado dużych czarnych ptaków kołowało po burzliwym niebie.

Co mi się przydarzy? – zastanawiała się.

I nawet kiedy przyszła pielęgniarka, a chwilę później dołączył do niej lekarz, dziewczynka czuła się przerażająco samotna.

ROZDZIAŁ 5

Kuchnia Grace pachniała kawą i ciepłym ciastem z bakaliami. Deszcz zmył szyby, odsłaniając widok na ogród różany, położony na tyłach domu.

– Nigdy nie wierzyłam w jasnowidzenie czy przeczucia.

– Ja też nie – odparła Grace. – Ale teraz zaczynam mieć wątpliwości. Miałam dwa koszmarne sny dotyczące ciebie, a teraz słyszę, że odebrałaś dwa „sygnały”, tak jakbyś działała według jakiegoś scenariusza.

Siedziały przy stoliku obok okna. Carol miała na sobie jeden ze szlafroków Grace i parę kapci, a jej własne ubranie kończyło się suszyć.

– Tylko jeden „sygnał’ – odparła Carol. – Piorun. To było naprawdę wstrząsające przeżycie, zgoda. Ale dzisiaj nie zagrażało mi żadne niebezpieczeństwo. To ta biedna dziewczynka miała koszmarny dzień.

Grace potrząsnęła głową.

– Nie. To też był sygnał dla ciebie. Mówiłaś mi przecież, że chcąc wyminąć dziecko, zjechałaś na sąsiedni pas prosto pod cadillaca, który o mały włos nie zderzył się z twoim małym volkswagenem. Z pewnością nie wyszłabyś z tego bez szwanku.

Marszcząc brwi, Carol powiedziała”

– Tak, nie pomyślałam o tym.

– Byłaś tak przejęta wypadkiem, że nie pomyślałaś o sobie.

Carol ugryzła kawałek ciasta z bakaliami i popiła kawą.

– Nie tylko ty miewasz koszmary.

Streściła własny sen: odcięte głowy, pustka i ciemność za jej plecami, migający srebrzysty przedmiot.

Grace ujęła kubek z kawą w dłonie i skuliła się nad stołem. W jej niebieskich oczach odbijała się troska.

– Co za paskudny sen. Jak go interpretujesz?

– O, nie sadzę, żeby był proroczy.

– A dlaczegóż by nie? Moje takie były.

– Tak, ale to nie znaczy, że obie musimy być wróżkami. Poza tym mój sen nie miał sensu. Był po prostu zbyt okrutny, aby traktować go poważnie. Takie rzeczy nie zdarzają się w rzeczywistości.

– Może być proroczy, jeśli nie będziemy interpretować go dosłownie. To symboliczne ostrzeżenie.

– Przed czym?

– Nie wiem, ale uważam, że musisz być nadzwyczaj ostrożna. Boże, zaczynam mówić jak cygańska wróżka. Jednak jestem zdania, że nie powinnaś tego ostrzeżenia lekceważyć. Zwłaszcza po tym, co się wydarzyło.


Później, po lunchu, kiedy nalała trochę pieniącego płynu do zlewu pełnego brudnych naczyń, Grace powiedziała”

– A jak się mają sprawy w agencji adopcyjnej? Czy są szanse, że szybko dadzą wam dziecko?

Carol zawahała się.

Grace spojrzała na nią.

– Coś nie tak?

Biorąc z wieszaka ścierkę, Carol odparła”

– Nie. Z pewnością nie. O’Brian mówi, że zostaniemy zaakceptowani. Mówi, że to pewne.

– Ale ty się wciąż martwisz.

– Trochę – przyznała Carol.

– Czemu?

– Nie jestem pewna. Po prostu… mam takie przeczucie…

– Jakie przeczucie?

– Że to się nie uda.

– Dlaczego nie?

– Nie mogę pozbyć się myśli, że ktoś próbuje nas powstrzymać przed adopcją.

– Kto?

Carol wzruszyła ramionami.

– O’Brian? – spytała Grace.

– Nie, nie. On jest po naszej stronie.

– Ktoś z komisji rekomendacyjnej?

– Nie wiem. Właściwie nie mam żadnych dowodów na to, że ktoś ma złe zamiary względem Paula i mnie.

– Tak długo nosiłaś się z chęcią adopcji, że odczuwasz niepokój, kiedy wreszcie zdecydowałaś się na nią. Szukasz problemów tam, gdzie ich nie ma.

– Może.

– Te dwa wypadki wpływają na twoje samopoczucie.

– Może.

– To zrozumiałe. Ja też jestem pod wrażeniem. Ale adopcją nie musisz się martwić.

– Mam nadzieję – odrzekła Carol. Przypomniała sobie jednak zagubione formularze, i to dało jej do myślenia.


Zanim Paul wrócił z agencji adopcyjnej, deszcz przestał padać, chociaż wiatr był nadal zimny i wilgotny.

Wziął z garażu drabinę i wspiął się na najmniej pochyloną część dachu. Mokre gonty skrzypiały pod stopami, ale ostrożnie poruszał się po stromiźnie, kierując się w stronę anteny telewizyjnej zamocowanej obok ceglanego komina.

Nogi miał jak z waty. Cierpiał na rodzaj lęku wysokości – lęku, który go do końca nie obezwładnił, bo zmuszał się, by go zwalczyć i przezwyciężyć, tak jak teraz.

Kiedy dotarł do komina, oparł się o niego ręką i spojrzał na dachy sąsiednich domów. Ciemne, burzowe wrześniowe chmury opuszczały się coraz niżej, i Paul miał uczucie, że wystarczy podnieść ramię, szturchnąć pięścią w te nadęte brzuszyska, a wydadzą głośny, metaliczny odgłos.

Przywarł plecami do komina i obejrzał antenę telewizyjną. Płyta mocująca trzymała się na czterech śrubach przechodzących przez gonty. Żadnej nie brakowało i żadna się nie obluzowała. Antena była mocno przytwierdzona do płyty i najprawdopodobniej to nie ona powodowała hałas, który wstrząsał domem.


Po zmyciu naczyń Grace i Carol weszły do gabinetu. Pokój cuchnął kocim moczem i kałem. Arystofanes zrobił sobie wychodek na siedzeniu wielkiego fotela.

Grace była oszołomiona.

– Nie mogę w to uwierzyć. Ari zawsze korzysta z kuwety. Nigdy czegoś takiego nie robił.

– Zawsze był nieznośnym kotem, prawda? Grymaśnym.

– Owszem, ale nie do tego stopnia. Fotel trzeba pokryć na nowo. Znajdę tę głupią bestię, wsadzę mu nos w te brudy i dam porządną burę. Nie chcę, żeby mu to weszło w krew, na litość boską.

Szukały wszędzie, ale bez rezultatu. Widać kocur wymknął się z domu przez kuchnię.

Wracając z Grace do gabinetu, Carol zagadnęła”

– Wspomniałaś wcześniej, że Ari podarł ci parę rzeczy.

Grace skrzywiła się.

– Tak. Przykro mi o tym mówić, ale podarł na strzępy dwie z tych cudownych haftowanych poduszeczek, które dla mnie zrobiłaś. Byłam zrozpaczona. Tyle włożyłaś w nie pracy, a on po prostu…

– Nie martw się – powiedziała Carol. – Zrobię ci nowe. Uwielbiam to. Haftowanie mnie odpręża. Pytałam tylko dlatego, że jego zachowanie może świadczyć o chorobie.

Grace zmarszczyła brwi.

– Wygląda zdrowo. Sierść ma lśniącą i jest równie żywotny jak zawsze.

– Pod wieloma względami zwierzęta są jak ludzie. Kiedy ktoś nagle zaczyna się dziwnie zachowywać, może to świadczyć o jakiejś dolegliwości fizycznej – od guza mózgu począwszy, na chorobach układu pokarmowego skończywszy.

– Chyba muszę z nim pójść do weterynarza.

– Skorzystajmy z tego, że chwilowo nie pada i poszukajmy go na dworze – zaproponowała Carol.

– Szkoda zachodu. Kiedy kot nie chce, by go znaleźć, to się go nie znajdzie. A poza tym wróci przed kolacją. Rano pójdę z nim do weterynarza. – Grace spojrzała na bałagan, skrzywiła się i potrząsnęła głową. – To do niego niepodobne – rzekła zmartwiona.


Na otwartych drzwiach widniał numer 316.

Carol weszła niepewnie do biało-niebieskiego pokoju szpitalnego i zatrzymała się tuż za progiem.

Dziewczynka siedziała na łóżku stojącym najbliżej okna. Odwróciła głowę, gdy zdała sobie sprawę, że nie jest już sama, a kiedy spojrzała na Carol, niebieskoszare oczy nie zdradzały, że ją rozpoznaje.

– Czy mogę wejść? – spytała Carol.

– Oczywiście.

Podeszła do łóżka.

– Jak się czujesz?

– W porządku.

– Mając te wszystkie otarcia, skaleczenia i siniaki trudno jest czuć się dobrze.

– O, aż tak strasznie nie oberwałam. Jestem tylko trochę podrapana. Od tego się nie umiera. I wszyscy są dla mnie tacy mili.

– A jak twoja głowa?

– Bolała mnie, kiedy tu przyszłam, ale już przestała.

– A widzenie podwójne?

– Nic takiego nie mam – odparła dziewczynka. Kosmyk złotych włosów wysunął się zza jej ucha i opadł na policzek; zatknęła go na miejsce. – Pani jest lekarzem?

– Tak. Nazywam się Carol Tracy.

– Może pani do mnie mówić Jane. Tak jest napisane na mojej karcie. Jane Doe. Dobre jak każde inne. Może być nawet o wiele ładniejsze niż moje prawdziwe imię. Może naprawdę nazywam się Zelda albo Myrtle, albo jeszcze śmieszniej. – Pięknie się uśmiechnęła. – Pani jest kolejnym lekarzem, który przyszedł mnie zobaczyć. Tak naprawdę, ilu ich mam?

– Ja nie jestem twoim lekarzem – odparła Carol. – Znalazłam się tu ponieważ… cóż… to pod mój samochód wpadłaś.

– Och. Hej, hej. Strasznie mi przykro. Mam nadzieję, że uszkodzenia nie są poważne.

Zaskoczona reakcją dziewczynki i szczerym wyrazem troski na jej twarzy, Carol roześmiała się.

– Na litość boską, kochanie, nie martw się o mój samochód. Twoje zdrowie jest ważne, nie volkswagen. I to ja powinnam cię przepraszać. Czuję się okropnie.

– Nie powinna pani – odrzekła dziewczynka. – Mam jeszcze wszystkie żebra i żadna z kości nie jest złamana, a doktor Hannaport mówi, że chłopcy nadal będą się mną interesować. – Uśmiechnęła się z zażenowaniem.

– Z pewnością ma rację co do chłopców – powiedziała Carol. – Jesteś bardzo ładna.

Grymas zakłopotania przeszedł w nieśmiały uśmiech i dziewczynka spuściła wzrok na kołdrę, rumieniąc się.

– Miałam nadzieję, że zastanę tu twoich bliskich.

Mała starała się zachować wesoły wyraz twarzy, ale kiedy podniosła wzrok, w jej oczach widać było strach i zwątpienie.

– Myślę, że jeszcze nie zgłosili mojego zaginięcia. Ale to tylko kwestia czasu.

– Czy w ogóle pamiętasz coś ze swojej przeszłości?

– Jeszcze nie. Ale przypomnę sobie. – Wyprostowała kołnierzyk koszuli nocnej i wygładziła kołdrę. – Doktor Hannaport twierdzi, że wszystko prawdopodobnie wróci do normy, jeśli nie będę przypominała sobie na siłę. Mówi, że na szczęście nie mam całkowitej amnezji. Takiej, kiedy człowiek nawet zapomina, jak się czyta i pisze. Ze mną wcale nie jest tak źle! Do diabła, nie. Na szczęście nie muszę się od nowa uczyć czytać, pisać, dodawać, odejmować, mnożyć, dzielić. Ale nudy! – Skończyła wygładzanie kołdry i znów podniosła wzrok. – W każdym razie najprawdopodobniej odzyskam pamięć za dzień czy dwa.

– Jestem pewna, że tak – powiedziała Carol, chociaż wcale nie była o tym przekonana. – Może czegoś ci potrzeba?

– Nie. Mam wszystko. Nawet małe tubki pasty do zębów.

– A jakieś książki, czasopisma?

Dziewczynka westchnęła.

– Wynudziłam się dzisiaj jak mops. Sądzi pani, że mają tu jakieś czasopisma?

– Chyba tak. Co lubisz czytać?

– Wszystko. Z tego, co pamiętam, uwielbiam czytać. Ale nie mogę sobie przypomnieć żadnych tytułów książek czy czasopism. Śmieszna ta amnezja, prawda?

– Zabawna – przytaknęła Carol. – Poczekaj chwilę. Zaraz wracam.

W dyżurce pielęgniarek na końcu korytarza wyjaśniła, kim jest, i załatwiła wypożyczenie małego telewizora dla Jane Doe.

Oddziałowa – krępa, siwowłosa kobieta, która nosiła okulary zawieszone na łańcuszku – odezwała się”

– Taka słodka dziewczynka. Wszystkich oczarowała. Nie skarży się na nic, nie powie złego słowa. Niewielu nastolatków okazuje takie opanowanie.

Carol zjechała windą na parter i w kiosku z gazetami kupiła „Hershey Bar”, „Almond Joy” i sześć czasopism odpowiednich dla młodej dziewczyny. Zanim wróciła do pokoju 316, siostra dyżurna skończyła instalowanie telewizora.

– Nie powinna pani tego wszystkiego robić – powiedziała Jane. – Kiedy przyjadą moi rodzice, dopilnuję, żeby zwrócili pani pieniądze.

– Nie przyjmę ani grosza – odparła Carol.

– Ale…

– Żadnych ale.

– Nie trzeba mnie rozpieszczać. Czuję się dobrze. Naprawdę. Jeśli pani…

– Ja cię nie rozpieszczam, kochanie. Uważam czasopisma i telewizję za formę terapii. Właściwie dzięki nim możesz przełamać amnezję.

– Co pani ma na myśli?

– Cóż, jeśli oglądając telewizję, zobaczysz jakiś program, który widziałaś już wcześniej, i przypomnisz go sobie, może to wywołać reakcję łańcuchową w twoich wspomnieniach.

– Tak pani uważa?

– To lepsze niż siedzieć i gapić się na ściany czy przez okno. Tutaj nic nie uruchomi twojej pamięci, bo nie wiąże się z przeszłością. Ale jest szansa, że telewizja dokona tej sztuki.

Dziewczyna włączyła telewizor pilotem. Nadawano popularną komedię.

– Znasz to? – spytała Carol.

Potrząsnęła głową.

– Nie.

Łzy błysnęły w kącikach jej oczu.

– Hej, nie załamuj się – prosiła Carol. – Byłoby zdumiewające, gdyby uzdrowienie nastąpiło natychmiast. To musi trochę potrwać.

Mała kiwnęła głową i przygryzła wargę, starając się nie płakać.

Carol przysunęła się, wzięła ją za rękę; była chłodna.

– Wróci pani jutro? – spytała Jane drżącym głosem.

– Oczywiście, że tak.

– Chodzi mi o to, czy nie pokrzyżuję pani planów.

– Na pewno nie.

– Czasem…

– Co?

Dziewczynka zadrżała.

– Czasem tak się boję.

– Nie bój się, kochanie. Proszę. Wszystko się ułoży. Zobaczysz. Świadomość wróci ci szybciej, niż się spodziewasz.

Carol pragnęła powiedzieć coś więcej niż te kilka frazesów, ale stwierdziła, że nie potrafi, gdyż i ją dręczyły wątpliwości.

Dziewczynka wyciągnęła z pojemnika papierowe chusteczki, w jedną wydmuchała nos, a drugą otarta oczy. Podniosła podbródek, wyprostowała szczupłe ramiona i poprawiła kołdrę. Kiedy spojrzała na Carol, znów się uśmiechała.

– Przepraszam – odezwała się. – Nie wiem, co mi się stało. Mazanie się niczego nie rozwiązuje. W każdym razie ma pani rację. Moi bliscy pojawią się pewnie jutro, i wszystko dobrze się ułoży. Pani Tracy, jeśli tylko przyjdzie mnie pani odwiedzić…

– Przyjdę.

– Jeśli tak, proszę obiecać, że nie przyniesie mi pani cukierków ani czasopism, ani niczego. Dobrze? Nie ma powodu, żeby wydawała pani pieniądze na takie rzeczy. Zrobiła pani dla mnie i tak bardzo dużo. Byłoby mi bardzo miło, gdyby pani po prostu przyszła. Przyjemnie mieć świadomość, że ktoś spoza szpitala się o mnie troszczy. Przyjemnie mieć świadomość, że nie siedzę tutaj zapomniana czy porzucona. Och, oczywiście pielęgniarki i lekarze są wspaniali. Naprawdę. I jestem im bardzo wdzięczna. Troszczą się o mnie, ale to właściwie należy do ich obowiązków. Rozumie pani? Więc to nie to samo, prawda? – Roześmiała się nerwowo. – Czy ja mówię od rzeczy?

– Wiem dokładnie, co czujesz – zapewniła ją Carol. W bolesny sposób była świadoma głębokiej samotności dziewczynki, bo kiedy miała tyle samo lat, także czuła się samotna i przerażona. Grace Mitowski zaopiekowała się nią i zapewniła miłość i troskliwość.

Została z Jane aż do końca czasu odwiedzin. Zanim wyszła, złożyła na czole dziewczynki matczyny pocałunek, i uznała to za rzecz zupełnie naturalną. Między nimi powstała więź, i to w zadziwiająco krótkim czasie.

Na zewnątrz, na szpitalnym parkingu, lampy sodowe wywabiły kolory z samochodów i zabarwiły wszystkie na żółto.

Noc była chłodna. Po południu i wieczorem nie padał deszcz, ale w powietrzu czuło się wilgoć. Gdzieś w oddali zagrzmiał piorun, zwiastujący nową burzę.

Siedziała przez chwilę za kierownicą volkswagena, gapiąc się w okno pokoju dziewczynki na trzecim piętrze.

– Cóż za niesamowite dziecko – powiedziała na głos.

Czuła, że ktoś szczególny wkroczył nieoczekiwanie w jej życie.


Przed północą zaczął wiać z zachodu zimny wiatr i wprawił drzewa w taniec. Bezgwiezdna, bezksiężycowa, całkiem pozbawiona świateł noc wcisnęła się między domy i Grace wydawało się, że to żywa istota sapiąca pod drzwiami i oknami.

Zaczął padać deszcz.

Położyła się do łóżka, kiedy zegar wybił dwunastą, a dwadzieścia minut później zaczęła dryfować na krawędzi snu, jak liść unoszony przez zimny prąd w stronę wielkiego wodospadu. Na brzegu, gdzie tylko ciemność kłębiła się pod jej stopami, usłyszała jakiś ruch i natychmiast się obudziła.

Szereg cichutkich dźwięków. Delikatne drapanie. Postukiwanie, które skończyło się tak nagle, jak się zaczęło. Jedwabisty szelest.

Usiadła z bijącym sercem i otworzyła szufladę w szafce nocnej. Jedną ręką na oślep sięgnęła po pistolet kalibru 22, a drugą macała w poszukiwaniu wyłącznika lampy. W tym samym momencie dotknęła obydwu przedmiotów.

Przy zapalonym świetle zobaczyła źródło hałasu. Ari przycupnął na wysokiej komodzie, jak gdyby szykując się do skoku na łóżko, i gapił się na nią.

– Co tu robisz? Wiesz, że ci nie wolno!

Zmrużył oczy, ale się nie poruszył. Mięśnie miał twarde, napięte, futro jeżyło mu się na grzbiecie.

Z przyczyn czysto higienicznych zabraniała mu wspinania się na blaty kuchenne i łóżko; starannie zamykała drzwi sypialni, aby go nie kusiło. Kochała Ariego, uważała go za świetnego kompana i dawała mu niemal całkowitą swobodę, jednak nie tolerowała kociej sierści w jedzeniu czy na pościeli.

Wstała z łóżka, wsunęła kapcie.

Ari ją obserwował.

– Złaź stamtąd natychmiast – zażądała, patrząc na niego srogo.

Jego błyszczące oczy miały kolor gazowego płomienia.

Grace podeszła do drzwi sypialni, otworzyła je, stanęła z boku i powiedziała”

– A psik!

Mięśnie kota się rozluźniły. Rozpłaszczył się jak puszysta plama na blacie komody. Ziewnął i zaczął lizać jedną z czarnych łap.

– Hej!

Arystofanes podniósł leniwie głowę i spojrzał na nią z góry.

– Won! – odezwała się gburowato. – Natychmiast!

Kiedy wciąż się nie ruszał, zaczęła iść w stronę komody. Wtedy raczył zrozumieć, czego od niego żąda. Zeskoczył i przebiegł obok niej tak szybko, że nie zdążyła go skarcić. Ukrył się w holu, a ona zamknęła drzwi.

Już w łóżku, przy zapalonym świetle, rozpamiętywała sposób, w jaki na nią patrzył: wyzywał ją, zamierzał się na nią – ściągnięte barki, opuszczona głowa, napięty zad, nastroszone futro, jasne i lekko obłąkane oczy. Zamierzał skoczyć na łóżko i wypruć z niej wnętrzności, nie miała co do tego wątpliwości. Co mu się, do diabła, stało?

Klamka zapadła – powiedziała sobie. – Idziemy do weterynarza, to pierwsza czynność, jaką rano zrobimy. Dobry Boże, mogę mieć do czynienia z kotem schizofrenikiem!

Była zmęczona, i pozwoliła, by noc znów wzięła ją w swoje objęcia. Dała się unosić przez szumiący jak rzeka wiatr. W ciągu paru minut jeszcze raz dotarła na brzeg wodospadu. Drżała, przeszywał ją dreszcz niepokoju, chłód, który niemal wyrwał ją z tego transu.

Śniła, że ucieka przez rozległy podwodny krajobraz: korale o jasnym odcieniu i falujące wodorosty. Wśród zarośli czaił się kot; duży, większy niż tygrys. Skradał się w jej stronę. Widziała wielkie jak spodki oczy, które patrzyły na nią przez mroczne morze zza poruszających się łodyg morskich glonów. Słyszała jego mruczenie, jak prąd przenoszone przez wodę. Co jakiś czas przystawała, by napełnić jedną z żółtych misek pokarmem dla kotów, z nadzieją, że zatrzyma goniące ją zwierzę, wiedziała jednak, że kot nasyci się dopiero wtedy, gdy zatopi pazury w jej ciele.

Nagle obudziło ją uporczywe drapanie w zamknięte drzwi sypialni. Oszołomiona i półprzytomna nie mogła wyrwać się całkiem ze snu i po paru sekundach jeszcze raz się w nim pogrążyła.


O pierwszej w nocy na trzecim piętrze szpitala było tak cicho, że Harriet Gilbey, siostra przełożona na nocnej zmianie, miała uczucie, jak gdyby znajdowała się w bunkrze wojskowym usytuowanym z dala od ludzkich zabudowań. Jedyne dźwięki wokół niej to szmery, jakie wydobywały się z przewodów centralnego ogrzewania, i sporadyczne skrzypnięcia pielęgniarskich butów na wypolerowanej do połysku podłodze.

Harriet – niska, ładna, schludnie ubrana Murzynka – siedziała w dyżurce pielęgniarek i wpisywała dane do kart pacjentów, kiedy przeraźliwy krzyk zakłócił spokój trzeciego piętra. Podniosła się zza biurka i pośpieszyła w ślad za przenikliwym głosem, który dobiegał z pokoju 316. Pchnięciem otworzyła drzwi, wpadła do środka i zapaliła górne światło. Krzyk ucichł równie nagle, jak się zaczął.

Dziewczynka nazwana Jane Doe leżała w łóżku na wznak, jedną ręką osłaniała twarz, jak gdyby broniła się przed uderzeniem, drugą zacisnęła na oparciu łóżka. Skopane prześcieradło i koc, bezładnie splątane, leżały w nogach posłania; szpitalna koszula nocna owinęła się wokół jej bioder. Rzucała gwałtownie głową z boku na bok, sapiąc, broniąc się przed wyimaginowanym napastnikiem”

– Nie… nie… nie… Nie! Proszę, nie zabijaj mnie! Nie!

Łagodnym, opanowanym głosem i delikatnymi gestami Harriet próbowała uspokoić dziewczynkę. Z początku Jane opierała się wszelkim działaniom, stopniowo jednakże otrząsnęła się z koszmaru i uciszyła.

Inna pielęgniarka, Kay Hamilton, pojawiła się u jej boku.

– Co się stało? Obudziła chyba pół piętra.

– To tylko zły sen – odrzekła Harriet.

Zaspana Jane zamrugała oczami.

– Próbowała mnie zabić.

– Już cicho – powiedziała Harriet. – To tylko sen. Nikt cię tu nie skrzywdzi.

– Sen? – zamruczała Jane. – Och. Tak. Tylko sen. Co za sen.

Nocna koszula dziewczynki i skotłowane prześcieradło były wilgotne od potu. Harriet i Kay zmieniły pościel.

Jane znów poddała się działaniu środka uspokajającego, odwróciła na bok i zasnęła; nawet się uśmiechała.

– Sprawia wrażenie, jakby przełączyła się na lepszy kanał – zauważyła Harriet.

– Biedne dziecko. Po tym, co przeszła, należy jej się przynajmniej porządny odpoczynek.

Patrzyły na nią przez chwilę, po czym wyszły z pokoju, wyłączając światło i zamykając drzwi.

Już sama, pogrążona głęboko w innym śnie, Jane wzdychała, uśmiechała się, chichotała cicho.

– Siekiera – szeptała. – Siekiera. O, siekiera. Tak… tak.

Jej palce lekko się zgięły, jakby ściskały jakiś pokaźny, lecz niewidzialny przedmiot.

– Siekiera – szeptała, a słowo odbijało się cichutkim echem w ciemnym pokoju.


Łup!

Carol biegła przez olbrzymi salon po wschodnim dywanie, potrącając stojące na drodze meble.

Łup! Łup!

Minęła sklepione przejście do długiego korytarza i skierowała się do schodów prowadzących na drugie piętro. Gdy spojrzała za siebie, nie było nic, tylko czarna jak smoła pustka, w której jakiś srebrzysty przedmiot migotał to tu, to tam, to tu, to tam…

Łup!

Nagle przyszło olśnienie; uświadomiła sobie, czym jest połyskujący przedmiot – to siekiera. Ostrze siekiery. Połyskujące, kiedy huśtało się tam i z powrotem.

Łup… łup-łup…

Jęcząc, wspięła się po schodach na drugie piętro.

Łup… łup…

Co jakiś czas dolatywał do niej dźwięk, jaki wydaje metal uderzający w drewno – suchy, rozłupujący – a także odgłos ostrza zagłębiającego się w substancję o wiele delikatniejszą, w coś mokrego i miękkiego.

Ciało?

Łup!

Carol westchnęła przez sen, obróciła się niespokojnie, zrzuciła z siebie kołdrę.

Potem biegła przez gęstą mgłę. Na wprost niej drzewa. Z tyłu – pustka. I siekiera. Siekiera.

ROZDZIAŁ 6

W piątek rano deszcz przestał padać, ale dzień był mglisty. Przez szpitalne okna docierało zimowe, ponure światło.

Jane niewiele pamiętała z przeżyć minionej nocy, zarówno tych na jawie, jak i we śnie. Obudził ją przerażający sen, pielęgniarki uspokajały ją, zmieniały pościel i przepoconą koszulę; przypomniała sobie tylko tyle, żadnych szczegółów.

Nadal nie wiedziała, jak się naprawdę nazywa i skąd pochodzi. Sięgała pamięcią nie dalej niż do wczorajszego wypadku, najwyżej kilka minut przed nim, tam jednak gdzie powinna znajdować się jej przeszłość, ziała pustka.

Przy śniadaniu przeczytała artykuł w jednym z czasopism, które kupiła dla niej Carol. Jane z niecierpliwością oczekiwała następnego spotkania z tą kobietą. Doktor Hannaport i pielęgniarki – cóż, sympatyczni, lecz nikt tak dobrze na nią nie wpływał jak Carol Tracy. Z niewiadomych jej przyczyn czuła się bezpieczniej, odprężona i mniej wystraszona swoją amnezją, kiedy przebywała z nią doktor Tracy. Może ludzie właśnie to mają na myśli, kiedy twierdzą, że lekarz ma dobre podejście do chorego.


Zaraz po dziewiątej, kiedy Paul jechał autostradą w kierunku centrum, żeby dostarczyć nowy komplet wypełnionych formularzy do biura Alfreda O’Briana, silnik pontiaca zgasł. Nie parskał, nie krztusił się, po prostu tłoki przestały pracować. Kiedy samochód wytracał szybkość, zablokował się układ kierowniczy. Z obu stron samochody jechały z prędkością większą niż dozwolona, zwłaszcza przy takiej pogodzie. Paul manewrował przez dwa pasy, w kierunku prawego skraju jezdni. W każdej sekundzie oczekiwał pisku hamulców i czuł już, jak zderza się z innym wozem, ale, co zdumiewające, zdołał uniknąć kolizji. Zmagając się z kierownicą, doprowadził pontiaca do zatoczki.

Odchylił się w tył na siedzeniu i zamknął oczy, czekając, aż odzyska panowanie nad sobą. Kiedy ochłonął, przekręcił kluczyk w stacyjce, ale zapłon nie zareagował; akumulator nie miał energii. Spróbował jeszcze parę razy, potem dał za wygraną.

Zjazd z autostrady znajdował się powyżej, a stacja obsługi – niecałą przecznicę stąd. Paul doszedł tam w dziesięć minut.

Warsztat pełen był klientów i właściciel nie mógł wysłać swojego pomocnika – chłopaka imieniem Corky, wysokiego, rudowłosego i o szczerym spojrzeniu – dopóki strumień oczekujących nie zmalał do małej strużki, tuż przed dziesiątą. Potem Paul i Corky podjechali ciężarówką-holownikiem do unieruchomionego pontiaca.

Próbowali zapalić silnik z rozpędu, ale akumulator nie mógł utrzymać napięcia, więc odholowali samochód na stację.

Corky obiecał uruchomić wóz w ciągu pół godziny, sądząc, że wystarczy zmienić akumulator, jednak awaria była poważniejsza – uszkodzenie układu elektrycznego – i czas naprawy znacznie się wydłużył.

I tak Paul został uziemiony na trzy godziny. Wreszcie, o pierwszej trzydzieści, zaparkował przywróconego do życia pontiaca przed biurem agencji adopcyjnej.

Alfred O’Brian wyszedł z holu recepcji, żeby przywitać Paula. Miał na sobie świetnie skrojony brązowy garnitur, starannie wyprasowaną kremową koszulę, beżową chusteczkę w kieszonce na piersiach marynarki i dokładnie wypolerowane brązowe buty. Wziął podanie z zastrzeżeniem, że nie może obiecać, iż uda mu się dopełnić wszystkich formalności przed najbliższym posiedzeniem komisji.

– Postaramy się zrobić, co w naszej mocy – zapewniał Paula. – Przecież tyle panu zawdzięczam! Jednak na niektóre sprawy nie mamy większego wpływu. Uzależnieni jesteśmy od ludzi spoza naszego biura, którzy przeprowadzają weryfikacje, a więc musimy zastosować się do ich rozkładu zajęć. Prawdopodobnie podanie państwa trafi dopiero na drugie wrześniowe posiedzenie. Strasznie mi przykro z tego powodu, panie Tracy, bardziej niż mogę wyrazić. Naprawdę. Gdyby nie zaginęły państwa dokumenty we wczorajszym bałaganie…

– Proszę się tym nie martwić – poprosił Paul. – To nie pana wina. Carol i ja czekamy już tak długo na adopcję dziecka, że dwa tygodnie nie mają większego znaczenia.

– Kiedy dokumenty państwa trafią do komisji, sprawy potoczą się szybko i przybiorą pozytywny obrót – oświadczył O’Brian. – W swojej praktyce nigdy nie zetknąłem się z małżeństwem, które bardziej nadawałoby się do roli rodziców niż państwo. I to zamierzam powiedzieć komisji.

– Doceniam to – odrzekł Paul.

– Jeśli nie zdążymy na środowe posiedzenie, a zapewniam, że zrobimy, co w naszej mocy, nastąpi tylko nieznaczne opóźnienie. Nie ma powodu do niepokoju. Po prostu pech.


Doktor Brad Templeton był świetnym weterynarzem. Jednak według Grace, biorąc pod uwagę jego wygląd, bardziej pasował do wiejskiej praktyki, gdzie leczyłby konie i zwierzęta gospodarskie niż koty czy psy. Był potężnym mężczyzną mającym ponad metr dziewięćdziesiąt i ważącym powyżej stu kilogramów, o rumianej, przyjemnej twarzy. Gdy wyciągnął Arystofanesa z podróżnego koszyka, kot przypominał maskotkę w jego olbrzymich dłoniach.

– Nie wygląda na schorowanego – powiedział Brad, sadzając Ariego na stole.

– Dzieje się z nim coś dziwnego: niszczy meble, psoci, wspina się, gdzie popadnie, czego nigdy przedtem nie robił – wyjaśniała Grace.

Brad zbadał Ariego, szukając powiększonych gruczołów i opuchniętych stawów. Kot bez protestów poddawał się wszelkim zabiegom, włącznie z mierzeniem temperatury.

– Nie ma powodu do niepokoju.

– Ale coś jest nie tak – upierała się Grace.

Arystofanes zamruczał, przekręcił się na grzbiet, dopraszając się pieszczot.

Brad pogłaskał go i został nagrodzony głośniejszym mruknięciem.

– Przestał jeść?

– Nie – odparła Grace. – Cały czas ma apetyt.

– Wymioty?

– Nie.

– Biegunka?

– Nie. Nic z tych rzeczy. Po prostu jest… inny. Nie taki jak przedtem. Niepokoi mnie jego stan psychiczny, nie fizyczny. Niszczy sprzęty i załatwia się na fotel. Wdrapuje się na najwyższe meble. A ostatnio wciąż się podkrada, chowa przede mną i obserwuje mnie, kiedy myśli, że go nie widzę.

– Wszystkie koty się podkradają. – Brad zmarszczył brwi. – Taka już natura tych bestii.

– Ari nie miał takiego zwyczaju – odrzekła Grace. – W każdym razie w ciągu ostatnich paru dni bardzo się zmienił. Nie jest już taki przymilny jak do tej pory. Nie chce, żeby go pieścić ani przytulać.

Wciąż marszcząc brwi, Brad spojrzał na Grace.

– Moja droga, spójrz tylko na niego.

Ari dalej leżał na grzbiecie. Wyraźnie był zadowolony z uwagi, jaką mu poświęcano, i z głaskania po brzuchu. Uderzał ogonem o stalowy stół. Podniósł jedną łapę i dla żartu uderzał nią w dużą, twardą dłoń doktora.

– Wiem, co pan myśli. Jestem starą kobietą. Stare kobiety miewają śmieszne pomysły – powiedziała Grace, wzdychając.

– Nie. Nic takiego nie pomyślałem.

– Stare kobiety są obsesyjnie przywiązane do swoich zwierzaków, bo czasem to jedyni ich towarzysze, jedyni prawdziwi przyjaciele.

– Jestem przekonany, że to nie dotyczy pani, Grace. Ma pani przecież tylu przyjaciół w tym mieście. Ja tylko…

Uśmiechnęła się i poklepała go po policzku.

– Proszę tak energicznie nie zaprzeczać, Brad. Wiem, co panu przemknęło przez myśl. Niektóre stare kobiety tak boją się utracić swojego zwierzaka, że oznaki choroby widzą tam, gdzie ich nie ma. Pana reakcja jest zrozumiała. Nie obrażam się. Ale martwię się, bo wiem, że Ariemu coś dolega.

Brad znów spojrzał na kota, ciągle drapiąc go po brzuchu, i spytał”

– Czy karmi go pani w ten sam sposób?

– Tak. Dostaje tę samą kocią karmę, o tych samych porach dnia i w tej samej ilości jak zawsze.

– Czy producent zmieniał ostatnio skład karmy?

– To znaczy?

– Czy na przykład na opakowaniu pojawił się napis „nowość” albo „bogatszy smak”?

Pomyślała nad tym przez chwilę, potem potrząsnęła głową.

– Chyba nie.

– Czasem, kiedy zmieniają recepturę, dodają nowy konserwant albo barwnik lub polepszacz smaku, niektóre koty reagują na to alergią.

– Ale to przecież reakcja fizyczna, prawda? A jak mówiłam, u Ariego zaobserwowałam zmianę osobowości.

Brad pokiwał głową.

– Z pewnością pani wie, że niektóre składniki żywności mogą powodować zmiany w zachowaniu hiperaktywnych dzieci. Leczenie polega na wyeliminowaniu z pożywienia niepożądanego składnika. Zwierzęta mogą reagować podobnie. Z tego, co wiem od pani, Arystofanes bywa sporadycznie hiperaktywny i może reagować na nieznaczną zmianę w składzie pokarmu dla kotów. Proszę przestawić go na inny rodzaj, poczekać tydzień, aż jego organizm się oczyści, a prawdopodobnie znów będzie starym Arim.

– A jeśli nie?

– Wtedy proszę go przynieść i zostawić u mnie na parę dni, a je go gruntownie przebadam. Radzę jednak przede wszystkim zmianę diety, zanim zaczniemy naprawdę się martwić i wydawać pieniądze.

Stara się być wyjątkowo sympatyczny – pomyślała Grace. – Po prostu rozpieszcza starą damę.

– Dobrze. Spróbuję karmić go czymś innym. Ale jeśli w ciągu tygodnia nic się nie zmieni, poproszę o zrobienie kompletu badań.

– Oczywiście.

– Muszę wiedzieć, co się z nim stało.

Na stole ze stali nierdzewnej Arystofanes mruczał, radośnie machał długim ogonem i wyglądał denerwująco normalnie.

Później, w domu, tuż za drzwiami wejściowymi, kiedy Grace odpięła wieko wyściełanego koszyka podróżnego i podniosła je, Arystofanes wyskoczył z zamknięcia z sykiem i prychaniem, ze zjeżonym futrem, położonymi uszami i dzikim wzrokiem. Zadrapał jej dłoń pazurami i miauknął, kiedy strząsnęła go z siebie. Pomknął korytarzem, zniknął w kuchni, gdzie przez specjalnie dla niego zrobione wyjście czmychnął na podwórze.

Zaszokowana Grace gapiła się na dłoń. Pazury Ariego zrobiły trzy krótkie bruzdy, które po chwili zaczęły krwawić.


W piątek o pierwszej po południu Carol przyjęła ostatnią pacjentkę – Kathy Lombino, piętnastoletnią dziewczynkę stopniowo wychodzącą z anoreksji. Pięć miesięcy temu, kiedy po raz pierwszy przyprowadzono ją do Carol, Kathy ważyła zaledwie trzydzieści siedem kilogramów, co najmniej piętnaście poniżej normy. Balansowała na krawędzi śmierci głodowej. Czuła wstręt na sam widok pokarmów, a nawet myśl o jedzeniu. Stawiano ją przed lustrem, sądząc, że żałosny widok wychudzonego ciała wpłynie na zmianę jej postawy. Niestety, nie dawała się przekonać, twierdziła, że jest gruba. Teraz ważyła czterdzieści pięć kilo, wciąż zbyt mało, ale przynajmniej nie istniało już niebezpieczeństwo zgonu. Utrata szacunku oraz zaufania do samego siebie niemal zawsze są przyczyną anoreksji, a Kathy znów zaczynała się lubić – pewny znak, że weszła na drogę prowadzącą znad przepaści. Nie odzyskała jeszcze normalnego apetytu, ale rozumiała, że powinna jeść, nawet jeśli nie ma na to chęci. Do zupełnego wyzdrowienia było jeszcze daleko, lecz najgorsze miała za sobą; z czasem znów jedzenie zacznie sprawiać jej przyjemność. Wyniki leczenia Kathy dostarczały Carol niemałej satysfakcji, a dzisiejsza sesja potwierdzała, że zachodzi pewien postęp.

Kilka minut później, o drugiej, Carol pojechała do szpitala. W kiosku z upominkami kupiła talię kart i miniaturową szachownicę z figurkami wielkości pięciocentówek.

Na górze, w 316, grał telewizor, a Jane czytała czasopismo. Podniosła wzrok, kiedy weszła Carol i powiedziała”

– Pani naprawdę przyszła.

– Obiecałam ci, prawda?

– Coś pani przyniosła.

– Karty, szachy. Sądzę, że pomogą ci zabić nudę.

– Przecież prosiłam, żeby mi pani nic nie kupowała.

– Hej, a czy ja twierdzę, że ci je daję? W żadnym razie. Ja ci je pożyczam, dziecinko. I oczekuję zwrotu. I niech będą w równie dobrym stanie jak teraz, bo pozwę cię do Sądu Najwyższego i zażądam zadośćuczynienia za szkody.

Jane wyszczerzyła zęby.

– Ależ z pani twardziel.

– Jem gwoździe na śniadanie.

– Nie wchodzą pani w zęby?

– Wyciągam je szczypcami.

– Czy je pani też drut kolczasty?

– Nigdy na śniadanie. Od czasu do czasu na lunch.

Obie się roześmiały, a Carol spytała”

– A zatem, czy grasz w szachy?

– Nie wiem. Nie pamiętam.

– A w karty?

Dziewczynka wzruszyła ramionami.

– Nic ci się jeszcze nie przypomniało?

– Nic a nic.

– Nie martw się. Przypomni się.

– Moi bliscy też się nie pokazali.

– Cóż, upłynął dopiero jeden dzień. Daj im trochę czasu. Za wcześnie jeszcze, aby się tym martwić.

Rozegrały trzy partie szachów. Jane pamiętała wszystkie reguły, ale nie mogła sobie przypomnieć, gdzie albo z kim grała wcześniej.

Popołudnie szybko minęło, a Carol cieszyła się każdą jego minutą. Jane była czarująca, bystra, obdarzona świetnym poczuciem humoru. Grała tak, żeby wygrać, ale nie robiła kwaśnej miny w razie przegranej. Była dobrym kompanem.

Dziewczynka była tak urocza i sympatyczna, że Carol nie mogła zrozumieć, iż nikt jeszcze jej nie szuka.

Musi mieć przecież jakąś rodzinę, która ją kocha – myślała. – Teraz pewnie szaleją z rozpaczy. Prędzej czy później dowiedzą się, że ich dziecko znaleziono żywe, i odczują ulgę. Ale dlaczego to trwa tak długo? Gdzie oni są?


Dzwonek u drzwi odezwał się dokładnie o trzeciej trzydzieści. Paul otworzył i zobaczył bladego, siwowłosego mężczyznę około pięćdziesiątki. Miał szare spodnie, jasnoszarą koszulę i ciemnoszary sweter.

– Pan Tracy?

– Tak. Jest pan z firmy „Bezpieczne domy”?

– Zgadza, się – odparł „szary” człowiek. – Nazywam się Bill Alsgood. „Bezpieczne domy” to ja. Założyłem tę firmę dwa lata temu.

Wymienili uścisk dłoni i Alsgood wszedł do przedpokoju, z zainteresowaniem rozglądając się po wnętrzu.

– Przyjemny domek. Miał pan szczęście, że mogłem przyjść już dzisiaj. Zwykle klienci czekają co najmniej trzy doby. Szczęśliwy zbieg okoliczności – ktoś odwołał wizytę.

– Jest pan inspektorem budowlanym? – spytał Paul, zamykając drzwi.

– Inżynierem budowlanym, jeśli mam być ścisły. Do zadań naszej firmy należy wycenianie i ekspertyza domów przed ich sprzedaniem; zwykle na polecenie kupującego. Staramy się uchronić go przed zrobieniem złego interesu. Oglądamy domy pod kątem przeciekających dachów, zalanych piwnic, rozpadających się fundamentów, wadliwej instalacji, złej kanalizacji i tak dalej. Pan sprzedaje czy kupuje?

– Ani to, ani to. Jesteśmy z żoną właścicielami tego domu i nie chcemy go sprzedawać. Jednak mamy z nim kłopot, a ja nie mogę sprecyzować, na czym on polega. Pomyślałem, że pan mógłby mi pomóc.

Alsgood podniósł jedną z siwych brwi.

– Jeśli wolno mi coś poradzić, to potrzebuje pan dobrego fachowca, który zlokalizuje usterkę i dokona naprawy. My nie zajmujemy się remontami, tylko robimy oględziny.

– Mam tego świadomość. Sam jestem dość dobrym fachowcem, ale to przekracza moje możliwości. Potrzebuję porady eksperta, jakiej żaden rzemieślnik mi nie udzieli.

– Pamięta pan, że bierzemy dwieście pięćdziesiąt dolarów za poradę?

– Oczywiście – przytaknął Paul. – Sprawa jest niezwykle denerwująca i obawiam się, że mogą wystąpić poważne uszkodzenia konstrukcyjne.

– A więc słucham pana.

Paul opowiedział o hałasach, które od czasu do czasu wstrząsały domem.

– Dziwne – powiedział Alsgood. – Nigdy nie słyszałem o podobnych kłopotach.

Przez moment zastanawiał się, potem powiedział”

– Gdzie znajduje się piec?

– W piwnicy.

– Może mamy do czynienia z uszkodzeniem przewodów grzewczych. Mało prawdopodobne, ale od czegoś trzeba zacząć i stopniowo przechodzić aż do dachu, aby znaleźć przyczynę.

Przez następne dwie godziny Alsgood zaglądał w każdą szczelinę domu, grzebał, sondował, opukiwał i badał wzrokiem całe wnętrze, aż do dachu, a Paul chodził za nim jak cień, pomagając w miarę możliwości. Kiedy byli na dachu, zaczęło mżyć i obaj przemokli do suchej nitki, zanim skończyli pracę. Schodząc z drabiny, Alsgood tak nieszczęśliwie stąpnął na zalany wodą trawnik, że boleśnie skręcił kostkę. Całe to ryzyko i uciążliwości na nic się nie zdały, ponieważ nie znaleźli tego, czego szukali.

Siedząc w kuchni i rozgrzewając się kawą, Alsgood pisał ekspertyzę. Mokry, zziębnięty wyglądał jeszcze biedniej niż wtedy, gdy Paul otworzył mu drzwi. Jego szare ubranie deszcz przeistoczył w coś przypominającego uniform roboczy.

– To zdecydowanie solidny dom, panie Tracy. Naprawdę w świetnym stanie.

– Więc skąd, do diabła, bierze się ten dźwięk? I dlaczego cały dom trząsł się od niego?

– Chciałbym to usłyszeć.

– Miałem nadzieję, że będzie się pan sam mógł przekonać.

Alsgood sączył kawę, ale ciepły napar nie dodał koloru jego policzkom.

– Konstrukcji pańskiego domu nic nie można zarzucić. I to napisałem w sprawozdaniu, dając gwarancję.

– Ja jednak wracam do punktu wyjścia – upierał się Paul.

– Przykro mi, że będzie pan musiał wydać tyle pieniędzy, nie uzyskując odpowiedzi na pytanie – odezwał się Alsgood. – Naprawdę jest mi głupio z tego powodu.

– To nie pana wina. Jestem przekonany, że wykonał pan pracę sumiennie. A jeśli kiedyś będę kupował inny dom, na pewno zgłoszę się do pana po ekspertyzę. Teraz przynajmniej wiem, że problem nie leży w konstrukcji, co eliminuje wiele przypuszczeń i ogranicza pole poszukiwań.

– Może pan już nic nie usłyszy. Może to skończy się tak szybko, jak się zaczęło.

– Mam niejasne podejrzenia, że się pan myli.

Później, żegnając się, Alsgood nagle powiedział”

– Przyszła mi do głowy pewna myśl, ale waham się, czy w ogóle o niej wspominać.

– Dlaczego?

– Nie wiem, co by pan o mnie pomyślał.

– Panie Alsgood, jestem u kresu wytrzymałości. Pragnę wyjaśnienia, nieważne, jak dziwacznie będzie brzmieć.

Alsgood spojrzał na sufit, potem na podłogę, potem na korytarz za Paulem i na własne stopy.

– Duch – szepnął.

Paul spojrzał na niego zdumiony.

Alsgood nerwowo odchrząknął, przeniósł wzrok na podłogę, potem podniósł oczy i napotkał wzrok Paula.

– Pan może nie wierzy w duchy.

– A pan? – spytał Paul.

– Wierzę. Już od bardzo dawna interesuje mnie to zagadnienie. Mamy pokaźny zbiór publikacji dotyczących spirytyzmu. Widziałem także domy nawiedzane przez duchy.

– Widział pan ducha?

– Myślę, że tak. Cztery razy. Widma ektoplazmatyczne. Niematerialne, zbliżone kształtami do ludzkich, unoszące się w powietrzu. Dwa razy byłem też świadkiem działalności poltergeistów. A jeśli chodzi o ten dom… – Głos mu się załamał i Alsgood nerwowo oblizał wargi. – Jeśli pan uważa to za nudne albo niedorzeczne, nie chciałbym zajmować czasu.

– Mówiąc całkiem szczerze, nie sądzę, aby był tu potrzebny egzorcysta. Ciężko mi zaakceptować, że w grę wchodzą duchy, lecz chciałbym pana posłuchać.

– Dość rozsądnie – ocenił Alsgood. Po raz pierwszy na jego bladej twarzy pojawiły się rumieńce, a w wodnistych oczach iskierka entuzjazmu. – W porządku. Trzeba zwrócić uwagę na parę rzeczy. Z tego, co pan mi powiedział, wnioskuję, że możemy mieć do czynienia z poltergeistem. Co prawda nie był pan świadkiem przemieszczania się czy niszczenia rzeczy, ale wstrząsy i uderzanie o siebie naczyń to wystarczające dowody na obecność poltergeista. Zaczyna wypróbowywać swoją moc. Jeśli to z nim mamy do czynienia, może pan oczekiwać najgorszego: poruszających się mebli, spadających ze ścian obrazów, urywających się i rozbijających lamp, fruwających półmisków. – Jego blade oblicze płonęło z podniecenia, kiedy wyliczał kolejne zniszczenia. – A do tego lewitacja ciężkich przedmiotów, takich jak kanapy, łóżka i lodówki. Myślę, że mamy tu do czynienia z działaniem łagodnych poltergeistów, które co prawda niewiele niszczą, ale nękają częstą obecnością. Jeśli oczywiście one są powodem pańskich zmartwień. – Coraz bardziej zapalał się do tematu. – Nawet najłagodniejszy poltergeist może całkiem zdezorganizować gospodarstwo domowe, zakłócać sen i trzymać w ciągłym napięciu.

Przerażony tym, co usłyszał od Alsgooda, i osobliwym blaskiem w jego oczach, Paul powiedział”

– Cóż… hm… w rzeczywistości nie jest tak źle. Wcale nie tak źle. Tylko odgłos stukania i…

– Jeszcze nie tak źle – rzekł Alsgood posępnie. – Jeśli jednak mamy do czynienia z poltergeistem, sytuacja może się raptownie pogorszyć. Nie widział pan żadnego poltergeista w akcji, panie Tracy, więc nie jest pan w stanie uświadomić sobie powagi sytuacji.

Paul był zaniepokojony zmianą, jaka dokonała się w tym człowieku. Miał uczucie, jakby otworzył drzwi do prawdziwej osobowości pozornie zdrowo wyglądającego osobnika, która okazała się wylęgarnią świrowatych pomysłów.

– A jeśli okaże się, że to poltergeist – ciągnął Alsgood – i sprawy przyjmą poważny obrót, proszę natychmiast mnie wezwać. Miałem już to szczęście być świadkiem obecności dwóch poltergeistów, jak panu wspomniałem. Niczego bardziej nie pragnę, niż zobaczyć trzeciego. Nieczęsto zdarza się taka okazja.

– I ja tak sądzę – odparł Paul.

– Więc wezwie mnie pan?

– Wątpię, czy mamy tu do czynienia z poltergeistem, panie Alsgood. Jeśli wszystko sprawdzę wolno i starannie, znajdę logiczne wyjaśnienie tego, co się dzieje. Gdyby jednak okazało się, że to rzeczywiście jakiś złośliwy duch, obiecuję zadzwonić po pana w chwili, gdy pierwszy sprzęt zacznie lewitować.

Alsgood, udając, że nie słyszy kpiny w głosie Paula, powiedział”

– Właściwie nie powinienem oczekiwać, że potraktuje pan poważnie moje słowa.

– O, proszę nie myśleć, że nie jestem wdzięczny za…

– Nie, nie. – Alsgood uciszył go ruchem ręki. – Rozumiem. Bez obrazy. – Podniecenie zniknęło z jego wodnistych oczu. – Wychowywano pana w przekonaniu, że trzeba ściśle wierzyć nauce; w rzeczy, które można zobaczyć i zmierzyć, których można dotknąć. Taki nowoczesny styl. – Przygarbił się. Rumieniec znikł z twarzy, a skóra ponownie stała się blada, szarawa i matowa. – Prosić pana, by okazał pan otwartość umysłu na sprawy nadprzyrodzone, jest równie bezcelowe, jak opowiadać rybie mieszkającej w morskiej głębi o istnieniu ptaków. Smutne to, ale prawdziwe, jednak nie mam panu tego za złe. – Otworzył drzwi wejściowe, odgłos padającego deszczu nasilił się. – W każdym razie, przez wzgląd na pana, mam nadzieję, że to nie poltergeist. Życzę panu, aby znalazł pan owo logiczne wyjaśnienie, którego pan szuka. Naprawdę szczerze tego panu życzę, panie Tracy.

Zanim Paul zdołał odpowiedzieć, Alsgood odwrócił się i wyszedł. Nie wyglądał już na zapaleńca ogarniętego pasją. Był po prostu szczupłym, szarym człowiekiem, powłóczącym nogami w szarej mgle, z lekko pochyloną głową, na którą padał deszcz; sam wydawał się niemal duchem.

Paul zamknął drzwi, oparł się o nie plecami i rozejrzał po holu. Poltergeist? Chyba niezbyt paskudny.

Wolał inną wersję Alsgooda: stukanie może skończyć się równie nagle i niewytłumaczalnie, jak się zaczęło, a przyczyna pozostanie na zawsze nieznana.

Spojrzał na zegarek. Szósta zero sześć po południu.

Carol mówiła, że zostanie w szpitalu do ósmej i wróci do domu na późną kolację. Miał ponad godzinę, aby popracować nad powieścią.

Poszedł na górę do gabinetu i usiadł przy maszynie do pisania. Podniósł ostatnią napisaną kartkę, by przeczytać ją kilka razy i wczuć się w historię, którą opisywał.

ŁUP! ŁUP!

Dom zatrząsł się. Szyby zabrzęczały.

Zerwał się z krzesła.

ŁUP!

Dzbanek pełen piór i ołówków przewrócił się, pękł na kilka kawałków, a zawartość rozsypała się po podłodze.

Cisza.

Czekał. Minutę. Dwie.

Nic.

Słychać było jedynie uderzanie deszczu o szyby i bębnienie o dach.

Tym razem tylko trzy stuknięcia. Mocniejsze niż kiedykolwiek przedtem. Ale tylko trzy. Miał uczucie, jak gdyby ktoś bawił się z nim, drażnił go.


Krótko przed północą dziewczynka z pokoju 316 cicho zaśmiała się przez sen.

Za oknem szalała burza, a ciemność nocy co jakiś czas rozświetlały błyskawice.

Dziewczynka przekręciła się na brzuch, nie budząc się i mamrocząc coś do poduszki.

– Siekiera – powiedziała z tęsknym westchnieniem. – Siekiera…


Wraz z wybiciem północy, zaledwie czterdzieści minut po zaśnięciu, Carol zerwała się na równe nogi, drżąc gwałtownie. „To nadchodzi! To nadchodzi!” – usłyszała czyjś głos. Wpatrywała się niewidzącym wzrokiem w ciemny pokój, aż zdała sobie sprawę, że ten ściśnięty paniką głos należy do niej samej.

Nie mogąc znieść ciemności ani sekundy dłużej, rozpaczliwie zaczęła szukać włącznika lampki nocnej. Poczuła ulgę, gdy nacisnęła przycisk.

Światło nie przeszkadzało Paulowi. Zamruczał coś przez sen, ale się nie obudził.

Carol oparła się o podgłówek i słuchała walenia własnego serca, które stopniowo zwalniało do normalnego tempa.

Miała lodowate ręce. Włożyła je pod kołdrę i zwinęła pięści, by zatrzymać ciepło.

Te koszmary muszą się skończyć – powiedziała do siebie. – Nie mogę co noc przez to przechodzić. Potrzebuję snu.

Może brak urlopu, zbyt intensywna praca, silny stres, w jakim ostatnio się znajdowała (nierozstrzygnięta kwestia adopcji, niemal tragiczne wydarzenia w biurze O’Briana, wypadek z Jane, amnezja dziewczynki, za którą czuła się odpowiedzialna…), nerwowe życie są przyczyną nocnych koszmarów. Tydzień w górach, z dala od codziennych problemów, wydawał się idealnym lekarstwem.

W dodatku, jakby wszystkiego było za mało, zbliżał się dzień urodzin jej dziecka, które oddała do adopcji. To za tydzień minie szesnaście lat, odkąd zrzekła się do niego praw. Już teraz czuła ciężar winy, a gdy nadejdzie ten dzień, popadnie w depresję, jak zwykle. Tydzień w górach, z dala od codziennych problemów, może być idealnym lekarstwem także na tę dolegliwość.

W zeszłym roku ona i Paul kupili na raty domek letniskowy z akrem spękanej ziemi w górach. Przytulne miejsce – dwie sypialnie, łazienka, salon z dużym kominkiem i w pełni wyposażona kuchnia – samotnia, która łączyła wszelkie wygody cywilizacji z czystym powietrzem, cudownymi widokami i spokojem, jakiego nie ma w mieście.

Planowali, że spędzą tam przynajmniej co drugi weekend podczas lata, ale tylko w połowie zrealizowali zamierzenie. Paul ostro pracował nad powieścią, a ona przejęła opiekę nad większą liczbą pacjentów. Praca zaczęła przysłaniać im wszystko. Może i byli ludźmi sukcesu, jak sugerował Alfred O’Brian.

Będzie inaczej, kiedy dostaniemy dziecko – mówiła sobie. – Dużo czasu poświęcimy na wypoczynek i na wspólne spacery, bo dobro dziecka postawimy na pierwszym miejscu.

Teraz, siedząc w łóżku, wspominając przerażający koszmar, postanowiła zmienić swoje życie od razu, od tej chwili. Wezmą kilka wolnych dni, może cały tydzień, i pojadą w góry jeszcze przed posiedzeniem komisji rekomendacyjnej, aby wypocząć i pozbierać się do czasu, gdy poznają przyznane im dziecko. Musi ułożyć nowy harmonogram wizyt dla pacjentów, poczekać, aż pojawią się rodzice Jane Doe, co powinno nastąpić lada dzień, i najpóźniej w przyszłym tygodniu wyrwać się na parę dni w góry. Rano od razu powie o tym Paulowi.

Podjąwszy decyzję, poczuła się lepiej. Perspektywa wakacji, nawet krótkich, w dużym stopniu poprawiła jej samopoczucie.

Spojrzała na Paula i powiedziała”

– Kocham cię.

Dalej pochrapywał cicho.

Uśmiechając się, wyłączyła światło i wśliznęła pod kołdrę. Przez parę minut słuchała deszczu i rytmicznego oddechu męża; potem zapadła w mocny, pokrzepiający sen.


Deszcz padał przez całą sobotę, kończąc ten monotonnie wodnisty, pozbawiony słońca tydzień. Dzień także był chłodny, a wiatr pokazał, co potrafi.

W sobotnie popołudnie Carol odwiedziła Jane w szpitalu. Grały w karty i rozmawiały na temat przeczytanych artykułów. Przez cały czas Carol bacznie ją obserwowała, choć w sposób niezauważalny dla małej, mając nadzieję, że amnezja się cofa. Daremne nadzieje; przeszłość Jane pozostawała poza jej zasięgiem.

Pod koniec popołudniowych odwiedzin, kiedy Carol zmierzała do windy, spotkała w korytarzu doktora Sama Hannaporta.

– Czy policja jest na jakimś tropie? – spytała.

Wzruszył potężnymi ramionami.

– Jeszcze nie.

– To już ponad dwa dni od wypadku.

– To wcale niedługo.

– Dla tego biednego dziecka to wieczność – rzekła Carol, pokazując gestem na drzwi 316.

– Wiem – odparł Hannaport. – I podobnie jak pani czuję się nieswojo. Wciąż jednak za wcześnie, by tracić nadzieję.

– Jeśli byłaby to moja córka i jeśli zaginęłaby choćby na jeden dzień, postawiłabym na nogi policję i postarałabym się, do diabła, żeby cała ta historia znalazła się we wszystkich gazetach; dobijałabym się do wszystkich drzwi, narobiłabym hałasu na całe miasto.

Hannaport kiwnął głową.

– Wiem, że tak by pani postąpiła. Widziałem panią w akcji i podziwiam zaangażowanie. Proszę posłuchać, sądzę, że pani wizyty u dziewczynki mogą bardzo podnieść ją na duchu. Dobrze, że przebywa z nią pani tyle czasu.

– Nie uważam, abym robiła więcej, niż powinnam – odparła Carol. – Mam na myśli fakt, że jestem w pewien sposób odpowiedzialna za to, co się wydarzyło.

Obok przeszła pielęgniarka, prowadząc pacjenta. Carol i Hannaport zeszli jej z drogi.

– Jak sądzę, Jane przynajmniej jest w dobrej formie fizycznej – powiedziała Carol.

– Tak jak mówiłem pani w środę – nie odniosła poważnych obrażeń. I dlatego że jest w takim dobrym stanie, mamy problem. Prawdę mówiąc, nie nadaje się do szpitala. Mam tylko nadzieję, że jej rodzice zjawią się, zanim będę musiał ją wypisać.

– Wypisać ją? Ależ nie może pan tego zrobić, jeśli ona nie ma dokąd pójść. Nie można jej tak zostawić. Na litość boską, ona nawet nie wie, kim jest!

– Naturalnie zatrzymam ją tu tak długo, jak będę mógł, ale zwykle brakuje u nas wolnych łóżek. Jeśli przywiozą faceta z pękniętą w wypadku czaszką lub kobietę dźgniętą przez zazdrosnego przyjaciela, musi znaleźć się dla nich miejsce w szpitalu. Nie może go zajmować zdrowa dziewczynka.

– Ale jej amnezja…

– Tego jeszcze nie potrafimy leczyć.

– Ale ona nie ma dokąd pójść – powiedziała Carol. – Co się z nią stanie?

Spokojnym, cichym, budzącym zaufanie głosem Hannaport odparł”

– Nic jej nie będzie. Naprawdę. Nie wyrzucimy jej przecież na ulicę. Wystąpimy o wyznaczenie nadzoru sądowego, dopóki nie zgłoszą się jej rodzice. Do tego czasu równie dobrze może przebywać w jakimś zakładzie opiekuńczym.

– O którym zakładzie pan mówi?

– Trzy przecznice stąd znajduje się ochronka dla dziewcząt, które uciekły z domu lub są w ciąży. Czystsza i lepiej prowadzona niż przeciętna placówka państwowa.

– Polmar Home. Znam go.

– A zatem przyzna pani, że to bardzo przyzwoita placówka.

– Jednak jestem przeciwna przenoszeniu stąd Jane – upierała się Carol. – Poczuje się odtrącona i niechciana. I tak stąpa po niepewnym gruncie, a to może pogorszyć jej stan.

Marszcząc brwi, Hannaport odrzekł”

– I mnie niezbyt się to podoba, lecz nie mam innego wyjścia. Nie może zabraknąć miejsca w szpitalu dla tych najbardziej potrzebujących.

– Rozumiem, i nie winię pana. Do diabła, kiedy wreszcie ktoś przyjdzie i upomni się o małą!

– W każdej chwili możemy się tego spodziewać.

Carol potrząsnęła głową…

– Nie. Mam złe przeczucia. Powiedział pan już o tym Jane?

– Nie. Nie wystąpimy do sądu wcześniej niż w poniedziałek rano, więc mogę jeszcze zaczekać. Może do tego czasu sytuacja się wyjaśni i rozmowa nie będzie konieczna.

Carol dobrze pamiętała swój pobyt w podobnej placówce wychowawczej, dopóki nie zjawiła się Grace i nie zaopiekowała się nią. Była twardzielem, dzieckiem o sprycie ulicznika, życie jej nie przerażało. Jane była inteligentna, dzielna, silna i miła, ale nie była twardzielem. Co się z nią stanie, jeśli będzie musiała pozostać tam dłużej? Czy da sobie radę, przebywając między dziećmi z marginesu społecznego, mającymi styczność z narkotykami, sprawiającymi kłopoty wychowawcze? Jane stanie się ofiarą, może nawet spotka się z okrucieństwem. A ona potrzebowała prawdziwego domu, miłości, opieki…

– Oczywiście! – odezwała się i uśmiechnęła szeroko. – Czemuż nie miałaby pójść ze mną?

Hannaport spojrzał na nią zdziwiony.

– Co?

– Proszę posłuchać, doktorze Hannaport. Jeśli Paul, mój mąż, się zgodzi, mogłabym wystąpić do sądu o powierzenie mi nadzoru nad Jane, aż zjawi się ktoś z jej bliskich.

– Radzę dobrze to przemyśleć – powiedział Hannaport. – Biorąc ją, dezorganizuje pani sobie życie…

– To nie będzie dezorganizacja – oświadczyła Carol. – Tylko przyjemność. Ona jest wspaniałym dzieckiem.

Hannaport patrzył na nią przez chwilę badawczo.

– A w ogóle – przekonywała Carol, używając wszystkich środków perswazji – tylko psychiatra potrafi wyleczyć Jane z amnezji. Jak pan wie, ja jestem psychiatrą. Nie tylko będę w stanie stworzyć jej dom, ale także intensywnie ją leczyć.

Hannaport uśmiechnął się wreszcie.

– Myślę, że to wielkoduszna propozycja, doktor Tracy.

– Zarekomenduje pan nas w sądzie?

– Tak. Oczywiście, choć nigdy nie można mieć pewności, jaki będzie werdykt. Myślę jednak, że istnieje duża szansa, biorąc pod uwagę interes dziecka.


Parę minut później, w szpitalnym holu na dole, Carol zadzwoniła z automatu do Paula. Opowiedziała szczegółowo rozmowę, którą przeprowadziła z doktorem Hannaportem, ale zanim przeszła do konkretów, Paul przerwał”

– Chcesz zaopiekować się Jane – powiedział.

Zdumiona Carol spytała”

– Skąd wiesz?

Zaśmiał się.

– Znam cię, ślicznotko. Jeśli chodzi o dzieci, masz serce z budyniu waniliowego.

– Ona nie będzie wchodziła ci w drogę – szybko dodała Carol. – Nie przeszkodzi ci w pisaniu. A poza tym, skoro O’Brian nie może przedłożyć naszego podania o adopcję przed końcem miesiąca, nie znajdziemy się w sytuacji, że będziemy musieli opiekować się dwojgiem dzieci. A może ta nieprzewidziana zwłoka w agencji była nam pisana, abyśmy zaopiekowali się Jane, dopóki jej bliscy się nie zgłoszą. To tymczasowe, Paul. Naprawdę. A my…

– Dobra, dobra – odparł. – Nie musisz mnie przekonywać. Pochwalam ten plan.

– Mógłbyś najpierw przyjechać tutaj i poznać Jane, żeby…

– Nie, nie. Jestem pewny, że odpowiada dokładnie twojemu opisowi. Nie zapominaj jednak, że planowałaś za tydzień wybrać się w góry.

– Do tego czasu możemy już nie mieć Jane. W przeciwnym razie prawdopodobnie będziemy mogli zabrać ją z sobą.

– Kiedy musimy stawić się w sądzie?

– Nie wiem. Chyba w poniedziałek lub wtorek.

– Będę robił dobre wrażenie.

– Wyszorujesz się za uszami?

– Dobra. I włożę buty.

Szczerząc zęby, Carol poradziła mu”

– Nie dłub w nosie w obecności sędziego.

– Jeśli on nie zacznie dłubać pierwszy.

– Kocham cię, doktorze Tracy.

– Kocham cię, doktor Tracy.

Kiedy odłożyła słuchawkę, czuła się cudownie. Nawet jaskrawy wystrój poczekalni nie działał jej na nerwy.


Tej nocy w domu Tracych nie słychać było walenia; nie grasował poltergeist, przed którym przestrzegał Paula pan Alsgood. Następnego dnia również panował spokój. Dziwne hałasy i wibracje skończyły się równie nagle, jak się zaczęły.

Zniknęły też koszmarne sny Carol. Spała mocno, spokojnie, nie budząc się do rana. Szybko zapomniała o srebrzystym ostrzu siekiery, huśtającym się tam i z powrotem w dziwnej próżni.

Pogoda także się poprawiła. Rozchmurzyło się w niedzielę, a w poniedziałek niebo było błękitne jak w lecie.


We wtorek po południu, kiedy Paul i Carol załatwiali w sądzie przyznanie tymczasowej opieki nad Jane Doe, Grace Mitowski sprzątała kuchnię. Skończyła właśnie odkurzanie, kiedy zadzwonił telefon.

– Halo.

Cisza.

– Halo – odezwała się znowu.

Słaby, przytłumiony męski głos powiedział”

– Grace…

– Tak? Nie mogę pana zrozumieć. Może pan mówić głośniej?

Próbował, ale słowa zanikały. Wydawały się dobiegać z olbrzymiej odległości, z niewyobrażalnie bezdennej otchłani.

– Strasznie złe połączenie. Musi pan mówić głośniej – prosiła.

– Grace – starał się, by go słyszała. – Gracie… może już za późno. Musisz… szybko działać. Musisz to zatrzymać… żeby znów… się nie stało. – Głos się załamał, zachrypiał. – Już chyba… za późno… za późno…

Rozpoznała ten głos i zamarła. Zacisnęła rękę na słuchawce. Zaparło jej dech.

– Gracie… to nie może trwać wiecznie. Musisz… położyć temu kres. Chroń ją, Gracie. Chroń ją…

Głos zanikał.

I nastała cisza. Idealna cisza, bez syczenia, buczenia typowego dla łącz telefonicznych. Bezdenna cisza. Nieskończona.

Odłożyła słuchawkę.

Zaczęła się trząść.

Podeszła do kredensu i wyjęła butelkę szkockiej, którą trzymała dla gości. Nalała dużą porcję i usiadła przy stole kuchennym.

Alkohol nie rozgrzał jej, wciąż wstrząsały nią dreszcze.

Głos w telefonie należał do Leonarda. Jej męża. Ale on nie żył od osiemnastu lat.

Загрузка...