Padał deszcz. Późną jesienią zjawisko bardziej niż powszednie.
Wpadłem na stację pocztową zabłocony, złowieszczy i zarośnięty czarną szczeciną. W polerowanej, stalowej tarczy zdobiącej kominek przez sekundę odbijała się moja straszna gęba: niebieskie oko było mętne i jakby martwe, żółte gorące, złe i nienasycone.
- Gospodarzu! Najlepszą karetę!
Jakieś zamieszanie z prawej i lewej; niezrozumiałe mamrotanie. Wyszczerzyłem zęby i wyrosłem do sufitu. Źle obliczyłem odległość i uderzyłem głową w belkę. Tak, aż z bólu pociemniało w oczach.
- Koni nie trzeba, mówię. Najlepszą karetę, osie, albo pożałujesz, że się urodziłeś!
Wszyscy obecni w pomieszczeniu rozpełzli się, gdzie kto mógł. Pod stoły, pod schody prowadzące na piętro. Zrobiło mi się duszno. Pocierając guza podszedłem do drzwi, opadłem na czworaki i wyszedłem. Za progiem wróciłem do zwykłych rozmiarów.
Od czasu, gdy brunatny mrok Marmurowych Jaskiń zmienił się w światło dnia, upłynęły dwa tygodnie. Dwa długie, męczące i puste tygodnie. Mógłbym przemienić się w sokoła i zdać na siłę skrzydeł. Jednak wciąż miałem przy sobie tę przeklętą Karę. Podobnie jak drogocenne kamyki, których nie mogłem tak po prostu wyrzucić.
Karetę w końcu wytoczyli. To się nazywa najlepsza?! Powinna zresztą dojechać. Do miejsca, w którym będę mógł zdobyć bardziej odpowiednią.
Holoble sterczały w niebo. Jak ręce wyciągnięte w oczekiwaniu łaski.
Nie, moi drodzy. Łaski nie będzie. Nie będzie przebaczenia. Już jadę, panowie, i przekonacie się na własnej skórze, że Hort zi Tabor nie przyszedł na ten świat na próżno. Tak, panowie; moje jałowe życie zyskało teraz nowy sens.
Miejscowi zbiegli się, by popatrzeć na maga, który wybierał się w podróż karetą bez konia.
Cóż. Będą mieli o czym opowiadać wnukom.
* * *
- Gospodarzu! Wody, zsiadłego mleka i kotleta na parze, tylko żywo!
Wszędzie są tacy sami. Już niosą dzban wina i ociekający sokiem stek. Mięso razem z talerzem leci w twarz podającemu.
- Powiedziałem: zsiadłego mleka, powiedziałem: na parze!
Bieganina.
Moja sabaja została u Nagiej Iglicy. Nie w charakterze wykupu, lecz podarunku. Chwilami żałowałem swej szczodrości, chwilami nie.
Nie wziąłem Ory ze sobą, by nie narażać jej na niebezpieczeństwo. Zostawiłem ją samą i teraz ona nie żyje.
Kim był jej wróg; ten, z powodu którego wstąpiła do klubu Kary? Czy mógł wykorzystać fakt, że została sama?
Spokojnie, podpowiadał zdrowy rozsądek. Ora mogła przecież zatruć się grzybami. Mogła spaść z mostu do rzeki. Mogła zagapić się i wpaść pod koła rozpędzonego powozu. Choćby moja kareta bez zaprzęgu tak gnała po wiejskich drogach, że dwie gęsi rozjechała. Może Ora również właśnie tak...?
„...Jestem kobietą. Mój ojciec umarł... jestem magiem trzeciego stopnia. Nie ma komu się za mną ująć...”
To prawda. Była słaba. A ja zostawiłem ją samą.
Na wyheblowanym stole stał już dzban ze smakowitym kwaśnym mlekiem. Popatrzyłem na swoje ręce. Każdy paznokieć w żałobie.
- Gospodarzu! Umywalkę i ręcznik!
Woda była ciepła. Podgrzali, a więc przestraszyli się mojego gniewu.
Trzy razy wyszorowałem ręce.
Umyłem się, zmywając pot i kurz. Przy okazji zmyłem też kilka łez, które wycisnął ze mnie wilgotny, jesienny wiatr.
Urodziwa piętnastoletnia dziewczyna podała mi czysty, płócienny ręcznik. W jej oczach malowało się takie przerażenie, że szybko odwróciłem wzrok.
- Jak cię zwą?
- Miła. - W ochrypłym szepcie nie było już przerażenia, lecz śmiertelna rozpacz.
- Dziękuję, Miła. Możesz odejść.
Czyżby to Preparator rozprawił się z Orą? Czyżby faktycznie mu czymś zagrażała?
Mianowany mag trzeciego stopnia? Nie rozśmieszajcie mnie. Chyba, że pan preparator zrobił to, by uderzyć we mnie?
Pochowałem ojca; straciłem sowę; pogrzebu matki nawet nie pamiętam. Taki już jest ten świat, zawsze ktoś umiera. Dlaczego pan preparator uznał, że będę rozpaczał po Orze Szantalii?
Jednak to ja zostawiłem ją samą.
Kotlet na parze przyrządzony był bez soli. Więc tutejszy kucharz miał jednak trochę oleju w głowie.
Uniosłem głowę.
Zajazd był pusty. W drugim końcu sali tłoczyli się ramię przy ramieniu ci, którzy nie mieli dokąd uciec. Właściciel gospody, podobny trochę do Marta zi Gorofa, jego tłusta żona, dwunastoletni chłopiec i dziewczyna, która podawała mi ręcznik.
- Proszę mi wybaczyć - rzekłem. - Zdaje się, że wszystkich was przestraszyłem... Kotlet był doskonały, dziękuję.
I położyłem na stół pięć złotych krążków. Ostatnie pieniądze, jakie mi zostały.
Gospodarz zamrugał. Chłopiec schował się za plecy matki. Dziewczyna wciągnęła głowę w ramiona. Zdaje się, że mi nie wierzyła. Nie wierzyła, że człowiek z taką twarzą może wykazać dobrą wolę.
Zasłoniłem dłonią żółte oko. Uśmiechnąłem się ze smutkiem.
Dziewczyna długo patrzyła na mnie z otwartą buzią. A potem ze strachem w oczach odwzajemniła mój uśmiech.
* * *
ZADANIE Nr 400: Mag pierwszego stopnia traci jednakową ilość sil na odparcie sześciu kolejnych uderzeń młotem kowalskim (zaklęcie „przed żelazem”) i na uwiedzenie czterech wiejskich dziewek (zaklęcie miłości). Jaka jest energopojemność każdego zaklęcia?
ZADANIE Nr 401: Mag drugiego stopnia uwiódł kolejno trzy wiejskie dziewki. Ile uderzeń młotem kowalskim (zaklęcie „od żelaza”) mógłby odeprzeć, wydatkując taką samą ilość magicznej sity?
* * *
Miejsce było paskudne. Nie raz i nie dwa kogoś tu zarżnęli; najpewniej rozbójnicy; nic więc dziwnego, że przednia oś karety trzasnęła właśnie tu, na rozstajach. Szarpnięcie rzuciło mnie na ścianę; pojazd przejechał jeszcze kawałek siłą inercji, po czym osiadł w błocie.
Nie chciało mi się wychodzić; znowu padało.
Rozbójnicy byli gdzieś w pobliżu; gdy wyostrzyłem słuch, usłyszałem ich sapanie i krzątaninę. Nie w porę przypomniałem sobie Aggeja z mamusią i jej zbirami. Ale wtedy woda była jeszcze ciepła. Nienawidzę jesieni; wszystko zmienia się za szybko i zawsze na gorsze.
Wtedy obok była Ora, podpowiedział mi zdradziecki, wewnętrzny głos. Powiedział to ukradkiem i chyba ze współczuciem. Wszystko tak szybko się zmienia. I to wcale nie na lepsze. O, nie. Nie na lepsze.
Rozbójnicy najwyraźniej się ulotnili. Byli to normalni, magobojni rozbójnicy. Nie mieszkali w sąsiedztwie smoczego zamku, nie dowodził nimi zażarty mag bękart.
Byłem sam. Na środku jesiennej drogi, pośrodku lasu. Zupełnie sam. I nigdy jeszcze to uczucie tak mi nie ciążyło.
Przypomniał mi się Iw de Jater. Pomyślałem o nim prawie z rozdrażnieniem.
Gdyby mi ktoś teraz powiedział, że już nigdy w życiu nie będzie mi sądzone zobaczyć przyjaciela z dzieciństwa, nie poczułbym nic. Kompletnie nic. Ani żalu, ani radości. No i sowa z nim, z lwem.
Niewola; zaplotłem palce. Wiodłem swobodne i, nie ma co dużo ukrywać, nudne życie. Zostałem zwabiony i złapany na haczyk. Zupełnie niezauważalnie. Pewnie bym nawet nie zrozumiał (w każdym razie nie od razu), co się stało, gdyby Ora żyła. Być może zostalibyśmy dobrymi znajomymi. Może wymienialibyśmy listy i od czasu do czasu spotykali się w klubie Kary. Z okienka zegara wynurzałaby się drewniana sowa, odliczając godziny spokoju i obojętności. Gdyż prawdziwa wolność wiąże się z obojętnością. Dla niej wszystkie kobiety na świecie, wszyscy mężczyźni na świecie i wszystkie dzieci są jednakowe. Owszem, różnią się kolorem włosów i siłą rozumu, niektórzy mogą nawet budzić poważanie; jednak żadne z nich, znikając na wieki, w niczym nie skrzywdzi wolności. I chmurka lekkiego smutku rozwieje się po półgodzinie...
Albo nie? Być może, gdyby Ora pozostała żywa, wszystko ułożyłoby się dużo gorzej. Poczucie straty w końcu się zatrze i być może znowu się uwolnię. A gdyby Ora żyła, uzyskałaby nade mną władzę, a władza narwanej paniusi nad magiem ponad rangą jest śmieszna i uwłaczająca.
W okna karety bębnił deszcz. Trzeba było coś zrobić; naprawić oś zaklęciem, iść piechotą, cokolwiek. Lecz ja siedziałem z twarzą ukrytą w dłoniach.
Gdyby pan preparator postanowił otworzyć mnie, co by zobaczył?
Czym jest dla niego człowiek? Kryształem o tysiącu ścian? A może drzewem o tysiącu gałęzi, albo miastem, grą, lasem, czy jeszcze czymś innym, czego nawet ja, mag ponad rangą, nie jestem w stanie pojąć?
Wyobraziłem sobie, jak po nacięciu mojej duszy, uważnie unosi na skalpelu jedną z mych głównych cech.
I jakiś czas potem, tłuściejszy i pogodniejszy, z wisiorem na szyi, z żoną i gromadką dzieciaków na karku, usiadłbym za stołem pisać pamiętniki, a dzieci szeptałyby, przykładając palce do warg: Tsss, tata tworzy...
Albobym oszalał i leżał do samej śmierci jak żywa kłoda. Gdyż cecha, która przeszkadza mi osiągnąć dobrobyt, ożenić się i otoczyć gromadką dzieciaków, jest - wyrażając się słowami Gorofa - moją „ścianą nośną”, której wyłamanie oznacza zniszczenie budowli mojej osobowości, zniszczenie mnie samego.
Zostawiłem ją samą.
Niech będzie przeklęte nasze spotkanie. Byłem silny i wolny. Do głowy nie przychodziły mi wątpliwości, czy żyję prawidłowo i czy kogoś nie skrzywdziłem. I czy to nie przeze mnie zdarzyło się to, czy tamto.
A teraz jestem niewolnikiem. Niewolnikiem martwej kobiety; obcej kobiety, którą ledwo znałem. Gdyż wystarczy, że zamknę oczy, i staje mi przed oczami pole, świt i uciekające przede mną zwierzątko... Albo basztan, żółte ciała dyń i Ora ze słomianymi włosami i wargami w słodkim soku.
„Gdyby miał pan sowę, życzyłabym jej zdrowia”.
Deszcz bębnił.
Po raz pierwszy zastanowiłem się, czy nie ukarać samego siebie, rozwiązując za jednym zamachem wszystkie problemy?
* * *
- Pani Szantalia wynajęła karetę właśnie w naszym biurze - powiedział Korszun młodszy. - Prawdopodobnie zrobiła na niej wrażenie jakość naszych usług, nasz stosunek do klientów i...
- Wybierała się do Północnej Stolicy? - Przerwałem mu.
Młodzieniec się zdziwił. Zapewne miał swoje zdanie na temat moich relacji z Grą. Na pewno był przeświadczony, że pożera mnie zazdrość. Wszak nie bez przyczyny jestem taki pochmurny i przerywam mu po każdym słowie.
- Tak, do stolicy. Przybyła tam po dwóch dniach. Woźnica potwierdza, że pani Szantalia była zadowolona z przejazdu, noclegu i obsługi.
- Czyli przybyła do Północnej Stolicy dwa dni po moim... odjeździe?
Młodzieniec był cierpliwy. Ostentacyjnie cierpliwy. Było to częścią jego zawodu.
- Dokładnie tak. Wyruszył pan, a o świcie następnego dnia odprawiła się pani Szantalia... A tak, przy okazji, nie zechciałby pan zostawić w naszej księdze gości opinii o swojej podróży? Wszak bardzo rzadko klienci podróżujący projekcyjnie wracają do początku swojej drogi... Wielka szkoda, że nie zamówił pan podróży powrotnej.
Rzeczywiście szkoda, pomyślałem. I przypomniałem sobie słowa Ory: „Nie zamawiajmy podróży powrotnej. To przynosi pecha”.
Czy może być gorzej?
Czyli że o śmierci Ory dowiedziałem się prawie natychmiast. „Ob. martw.”, oznajmiła sabaja, a Ora w tym czasie leżała zakrwawiona na ziemi.
Skąd pewność, że została zabita? Skąd ten obraz - kobieta w czarnej sukni, z czerwonymi od krwi włosami, leżąca w czarnej kałuży?
- Nie zechciałby pan, panie zi Tabor, skorzystać z usług naszego biura w podróży do stolicy? - zapytał Korszun młodszy.
- Nie mam już pieniędzy - odparłem głucho.
* * *
Wszedłem tak cicho, że mnie nie zauważył. Stał przy swoim kantorku, coś tam podliczał, śliniąc ogryzek ołówka. Głowę miał obwiązaną jedwabną chustką, wiedziałem jednak, że to nie migrena ani tym bardziej elegantowanie się. Pod chustką ukryta była srebrna moneta, którą przyczepiłem mu do czoła. Dawno temu. Całą wieczność. Kiedy Ora była jeszcze żywa.
Jakiś jego krewniak, będący głównym pomocnikiem oberżysty, zamarł w kącie, jak mysz zahipnotyzowana przez węża.
- Gospodarzu - odezwałem się ochryple.
Mogę się założyć, że poznał mój głos, jeszcze zanim się odwrócił.
I dlatego odwracał się bardzo powoli. Kurczowo ścisnął swój ołóweczek; niczym oręż, którym zamierzał się bronić.
Długo nie mogłem się zdecydować, czy warto wracać do tego zajazdu. Właśnie dlatego, że nie chciałem widzieć tej sceny. Nie chciałem oglądać tego spojrzenia. A okazało się, że oberżysta miał swą godność i popatrzył mi w oczy właśnie tak, jak na to zasługiwałem.
Jak na barbarzyńcę, którego przewaga w sile nie czyni ani o jotę szlachetniejszym.
Należało trzymać się od tej oberży z daleka. Nie było jeszcze za późno; wciąż mogłem uśmiechnąć się pogardliwie, odwrócić i wyjść...
- Przykro mi - powiedziałem ochryple. - Chcę pana przeprosić. Pomyliłem się wtedy... w rachunkach.
Wciąż na mnie patrzył. Jego blada twarz powoli pokryła się rumieńcem, a w oczach zastygło przerażenie. Sprawiał wrażenie, jakby spotkał grzechotnika, który wyznaje mu miłość.
Podszedłem bliżej.
Wyciągnąłem rękę. Odskoczył, jednak pamiętając nasze poprzednie spotkanie, nie sprzeciwiał się.
Zdjąłem chustkę z jego głowy. Tak, próbowali usunąć monetę i cięcia, siady tych prób, zagoiły się nie tak dawno.
Srebrny krążek wpadł mi w dłoń profilem Ibrina Drugiego do góry. Na monecie król był jeszcze bez brody.
- Proszę wybaczyć - powiedziałem jeszcze raz i położyłem monetę na kantorku.
Karczmarz przyciskał dłoń do czoła.
Przestąpiłem z nogi na nogę, zastanawiając się czy, powinienem coś jeszcze powiedzieć albo zrobić. Niczego jednak nie wymyśliłem. Ukłoniłem się niezgrabnie, odwróciłem i wyszedłem.
* * *
„Obiecałam, że opowiem ci jeszcze, jak potoczyły się losy innych dziewcząt z naszej pensji. Wiesz, że bardzo się z nimi przyjaźnię. Po dziś dzień. Ze wszystkimi; może za wyjątkiem Wiki. Już od dzieciństwa była żądna zaszczytów, jej ambicje rozpościerały się tak daleko, jak żadna z nas nie śmiała nawet marzyć... I jak myślisz? Zresztą, opowiem wszystko po kolei.
Większość z nas marzyła o wyjściu za mąż za maga. Wiesz zresztą, jak to jest; wszak naszą jedyną rozrywką było siedzenie na ganku i fantazjowanie, która za kogo wyjdzie za mąż. Jaka szkoda, że nie mogę cię poznać z moim Winkiem! Kiedy braliśmy ślub, był po prostu uczniem mianowanego maga i nie było jeszcze wiadomo, czy przejdzie próbę i jaki stopień mu dadzą. Uwierz mi jednak, że nie wyszłam za Winka dlatego, że miał dostać stopień magiczny. Wcale nie! Pokochałam go całym sercem; opanowało mnie to samo uczucie, o którym marzyłyśmy na pensji.
A on wyobraź sobie wytrzymał próbę i otrzymał drugi stopień, co dla mianowanego maga jest niemal szczytem możliwości! Byłam bardzo szczęśliwa... Zresztą, opowiem wszystko po kolei.
Wika... Ależ ona była ambitna. Pół roku po moim ślubie z Winkiem - byłam już wtedy w ciąży - dowiaduję się, wyobraź sobie, że Wika wyszła za dziedzicznego! Masz pojęcie, jaki numer? Ogólnie wiadomo, że dziedziczni czarodzieje nawet psa traktują znacznie lepiej niż żonę. Wszyscy Wikę wielokrotnie ostrzegali: zastanów się, co robisz, głuptasie. Ale jeśli komuś pieprz wpadł pod ogon, nic nie da się zrobić; i przeżyje tak całe życie z pieprzem pod ogonem.
Tak... o czym to ja? A, Wika...
Stało się tak, jak ją uprzedzali. Pierwszy rok przeżyli w pokoju i zgodzie, potem Wika urodziła chłopca, a ten, wyobraź sobie, nie odziedziczył ojcowskiego daru. Nie wyszło czarodziejątko. Męźulek Wiki sposępniał, stał się bardziej szorstki; ale to jeszcze nic... Na następny rok Wika urodziła dziewczynkę! A dziewczynki, jak wiesz, nie przejmują czarodziejskiego dziedzictwa. Nigdy. Ani jedna dziewczynka nie urodziła się jeszcze czarodziejką. I wtedy mąż, mag dziedziczny, pokazał swoja naturę. Wika jest teraz dla niego pozbawionym mowy stworem, albo w ogóle rzeczą. Rodzi mu jak królica, rok za rokiem i wciąż dziewczynki! Pięć już się ich nazbierało, a ten najstarszy chłopczyk, który nie przejął dziedzictwa, jest szósty. I żal teraz patrzeć na naszą ambitną Wikę. Wzroku od ziemi nie odrywa, deską w podłodze boi się skrzypnąć, a brzuch to rozdyma się jej jak pęcherz, to zwisa jak pusty worek. Oto, do czego prowadzą wygórowane ambicje. Oto, jak warto wychodzić za dziedzicznych. To w ogóle nie są ludzie. Nie nasza kość i nie nasza krew. Unikaj ich...”
* * *
Zaraz po przestąpieniu swojego domu, zbiegłem do piwnicy do drogocennego słoja.
Podstawka do obuwia próbowała zdjąć ze mnie but; wymierzyłem jej dość grubiańskiego kopniaka. Czas był na wagę złota; wróciłem do domu nie po to, by odpoczywać. Przyszedłem po pieniądze.
Nieprzyjemnie zaskrzypiały źle naoliwione zawiasy. W rudobrunatnej ciemności szklany słoik wyglądał, jakby zrobiony był z zardzewiałego żelaza.
Chlupnęło mi pod nogami. Poślizgnąłem się i cudem utrzymałem równowagę. Spojrzałem w dół.
Na podłodze pobłyskiwała oleista, brunatna kałuża. Pachniało błotem; zatęchłym i martwym, bez jednej żaby.
Spojrzałem na słoik Szczelina nie rzucała się w oczy. Można ją było wziąć za nierówną rysę na szkle. Była to jednak szczelina. Okrągłe naczynie pękło jak przekrojony owoc. Już wszystko rozumiejąc, nie mogąc w to jednak uwierzyć, zdjąłem ciężką pokrywkę z pieczęcią Taborów. Wnętrze słoja ziało pustką.
Wilgotną zgnilizną.
Nie miała ona nic wspólnego z pieniędzmi.
* * *
Nigdy nie miałem sentymentalnych uczuć związanych z domem. Zresztą, ostatnimi czasy doświadczałem wielu nowych dla mnie uczuć.
Kiedy zapłonął kominek, ogrzewając wychłodzone ściany, kiedy usiadłem w fotelu, zaświeciłem unoszące się pod sufitem lampki i wyciągnąłem nogi na ławeczkę, przez minutę wydawało mi się, że wszystko jest w porządku. Nie wygrałem Kary, nigdzie się nie ruszałem i nikogo nie spotykałem. Lato się skończyło, nastała jesień, nic poza tym.
W okienne szkło ktoś zabębnił, często i ponaglająco. Skrzywiłem się i nie podnosząc z fotela uchyliłem okno, wpuszczając wilgotny wiatr i małą, akuratną wronę.
Miała kompletnie zagubiony wzrok. Była młoda, niedawno przestała być pisklęciem. Nigdy nie miała do czynienia z magami, bała się przymuszenia i nie wiedziała, że po wypełnieniu misji pogonię ją na cztery wiatry.
Wziąłem ją w obie ręce - miała mokre pióra - i patrząc w półotwarty dziób, rzekłem:
- Iw, przyjechałem, rad będę się z tobą spot...
I wtedy sobie przypomniałem: trawa, koniki polne, maleńkie słońce za ramieniem Jatera, szczęk stali, strach przed śmiercią i zaklęcie ochronne, rzucone w tajemnicy przed lwem.
Jak mogłem zapomnieć?!
Baronowa. Jej bezwolne, jakby ulepione z ciasta ciało. „Nie odczuwa pan radości z gry?”. „Odpłacam pięknym za nadobne”.
- Odwołuję - powiedziałem do wrony. - Znikaj.
Uwolniona od mojej woli przez chwilę miotała się pod sufitem. Za trzecią próbą wyleciała przez okno, a ja zasunąłem rygiel. Było zimno.
Okazuje się, że przyjaciela też straciłem. Już dawno. W chwili, kiedy z dzieci zmieniliśmy się w młodzieńców. Ja byłem magiem ponad rangą, a on kim? Wiejskim zakutym łbem, drobnym baronem.
Nie, z głodu nie umrę. Dom i ogród nakarmią mnie i obsłużą. Składek do Klubu Kary też nie będę już płacił; wystarczy, że raz mi się „poszczęściło”. Oczywiście wyjazdy do stolicy, a tym bardziej projekcyjne podróże, są teraz nie na moją kieszeń, czy raczej słój.
Z drugiej strony, czy było mi źle, kiedy żyłem sam dla siebie i nigdzie nie wyjeżdżałem? Wręcz przeciwnie; było mi lepiej niż teraz.
Gdyż gorzej niż teraz być już nie mogło.
Rozległo się stuknięcie w drzwi wejściowe. Kogo tam sowa niesie? A może to tylko wiatr.
Stuknięcie się powtórzyło; niepewnie, jakby z inercji.
- Wpuścić - rzekłem szeptem.
Przeciąg zakołysał płomieniami świec, drgnęły lampy pod sufitem. Podskoczył płomień w kominku.
Stanął w drzwiach; od jego przemoczonego płaszcza wyraźnie czuć było psim zapachem. Zatrzymał się w milczeniu, jakbym to ja bez uprzedzenia wtargnął do jego domu. Jakbym to ja musiał wymyślać tematy rozmowy.
- Mój słój pękł.
Iw de Jater przełknął ślinę. Nie odezwał się jednak.
- Ora nie żyje - powiedziałem, odwracając się. - Nie żyje. Tak to wygląda.
Jater zrobił dwa kroki. Zatrzymał się za oparciem mojego fotela. Głośno wciągnął powietrze.
- Co się z nią... Jak...?
- Nie wiem - powiedziałem szeptem. - Nie było mnie przy niej.
Psi zapach wypełnił pokój od podłogi po sufit.
- Pożyczyć ci pieniędzy? - zapytał baron cicho.
Spojrzałem na niego.
Postarzał się. Na skroniach i brodzie pokazały się siwe włosy.
Patrzył na mnie z napięciem i jakby poczuciem winy, jak wzorowy uczeń, który nie odrobił lekcji.
- Hort... - Nie wytrzymał mojego spojrzenia i odwrócił wzrok.
- Mogę ci te pieniądze po prostu dać; nie będziesz mi musiał ich zwracać. Przecież wykosztowałeś się z mojego powodu...
- Zapłacisz mi honorarium? - zapytałem sarkastycznie.
- No co ty - zasępił się. - Ja po prostu... wybacz, Hort.
Z powodu baby... to znaczy... o mało cię nie zabiłem.
- To już nieważne, Iw - westchnąłem. - Tak naprawdę... Zresztą, to nie ma znaczenia.
* * *
…są takimi samymi poddanymi Północnej korony, jak ludzie innych stanów. Wszystkie punkty paragrafu „O środkach i karach” odnoszą się do nich w całej rozciągłości.
W przypadku szczególnie ciężkich przestępstw (zabójstwo członków rodziny królewskiej, czy uchylanie się od płacenia podatków w czasie wojny) w stosunku do osób z tytułem maga stosuje się karę więzienia do lat trzystu.
Magowie mianowani podczas przebywania w miejscu odosobnienia powinni być pozbawieni przedmiotu inicjującego (przedmiot zdaje się komisji atestacyjnej, która nadała danemu magowi magiczny tytuł).
Magowie dziedziczni powinni być umieszczani w specjalnie skonstruowanych, z uwzględnieniem ich magicznych zdolności, celach. W pomieszczeniach więziennych powinny być stworzone warunki zmuszające do ciągłego rozchodu sił magicznych (podnoszący się poziom wody, lub opuszczający się sufit, to jest czynniki, które mag, dla zachowania życia, musi powstrzymywać magicznym wysiłkiem). Mag pozbawiony pełnego zapasu sił, nie jest w stanie uwolnić się za pomocą aktywnych działań magicznych.
Przy tworzeniu ekstremalnych warunków w więzieniu dla magów należy przestrzegać zasady, że zagrożenie życia maga powinno dokładnie odpowiadać jego możliwościom, gdyż jest on skazany na odosobnienie, a nie na śmierć...”
* * *
Po przejściu dwóch przecznic - od momentu mojego przyjazdu do miasta nie minęło jeszcze pól godziny - zorientowałem się, że jestem śledzony. Najpierw szpieg byt jeden, potem było ich dwoje, w końcu nawet patrol, który spokojnie chodził po ulicy, zmienił kierunek i niespiesznie ruszył za mną. Zacząłem iść szybciej. Strażnicy, nie wiedzieć czemu, chwycili za broń i też przyspieszyli kroku.
Wyglądało na to, że ekscelencja pamiętał obrazę. Wyglądało na to, że ekscelencja został mylnie poinformowany, że zaklęcie Kary zostało już wykorzystane. Wyglądało na to, że niepotrzebnie przybyłem do stolicy. Czekały mnie przygody.
- Szanowny panie! Proszę chwilę zaczekać.
Nie zamierzałem czekać. Wręcz przeciwnie. Gwałtownie skręciłem w bramę, dałem nura za czyjś pusty wóz i nałożyłem powłokę. Patrol, szczękając bronią, pojawił się za minutę; podwórze wypełniło się przytłumionymi przekleństwami, zapachem potu i tytoniu. Strażnicy zerwali rozwieszoną bieliznę, śmiertelnie wystraszyli jakąś kobietę z drewnianym wiadrem, nie zwrócili jednak uwagi na brudnego, sześcioletniego berbecia, melancholijnie siedzącego pod płotem na worku z kamykami.
Odeszli. Siedziałem jeszcze przez chwilę. Potem wstałem, zarzuciłem worek na szczupłe, malutkie ramię, drugą ręką przycisnąłem do piersi futerał z Karą i zgięty pod wielokrotnie zwiększonym ciężarem, wyszedłem na ulicę.
Oglądana z dołu ulica robiła wrażenie. Grzmiały po chodniku ogromne nogi w wielkich, drewnianych buciorach; gdzieś tam, w górze, przepływały posępne twarze. Dawniej ich nie widziałem. Wcześniej wszyscy odwracali wzrok, widząc na ulicy szlachetnego pana maga.
- Ej, mały, gdzie leziesz? Gdzie twoja mama?
Porażała mnie fantastyczność, jakaś przypadkowość tego, co zachodziło. Gdzie jestem? Kim jestem? Po co idę? Dokąd? Czego chce ode mnie ten wysoki rzemieślnik z siwymi brwiami i nierówno podstrzyżoną, łaciatą bródką.
- No, idź sobie mały, idź, ja cię nie zaczepiałem. Idź, idź...
Zmieszał się. Czyżby poczuł strach? Dlaczego? Przecież tylko na niego popatrzyłem; po prostu spojrzałem z wysokości dziecinnego wzrostu.
Kulejąc i powłócząc nogami dotarłem do budynku klubu Kary. Zatrzymałem się, walcząc z nieprzyjemnym uczuciem, z chorobliwą pewnością, że kiedy tylko wejdę, pod zegarem w głębi sali za maleńkim stolikiem ukaże się Ora. Będzie siedzieć, z oczami pomalowanymi różnobarwnym tuszem. I pójdę ku niej przez całą salę.
Odwróciłem się i odszedłem.
* * *
Szedł po przeciwnej stronie ulicy. Nie od razu go poznałem. Mogłem go w ogóle nie poznać; bardzo się zmienił.
Podczas naszego pierwszego spotkania był przygnieciony nieszczęściem, które na niego spadło. Głos miał bezbarwny, jak brwi i wąsy, a jego twarz wydawała się nieforemną, białą plamą. Teraz wąsy miał jasne, brwi ciemne, a na policzkach grały mu rumieńce. Okazało się, że się śmieje. Śmieje! Idzie lekko, jak tancerz, trzymając pod ramię kobietę, młodą, śliczną i zakochaną. I szczęśliwą, na całą ulicę, na cały świat.
„Trzy i pół roku temu moja córka została porwana”.
To był on, handlarz ziołami. Na głowie zamiast ciemnego, klubowego miał zwykły, elegancki, choć nieco znoszony kapelusz.
„Wiem, że moja córka została zamordowana... Porywacz, zabójca, ukrywa się teraz za oceanem... Otoczył się ochroniarzami, wiedząc, że poświęcę resztę życia...„
A więc handlarz ziołami znalazł jednak sposób, by się zemścić. I po zemście się uspokoił.
Zapewne nigdy się o tym nie dowiem. Gdyż nie zdecydowałem się przejść przez ulicę i zapytać go o to.
* * *
„...W wieku ośmiu miesięcy pewnie siedzi i próbuje ustać na nogach. W wieku dwunastu miesięcy zazwyczaj już chodzi. Małe dziecko potrafić sprawić wiele kłopotów, jeśli go nie upilnować. Jednak dziedziczny mag jest w stanie sprawić ich stokroć więcej. Poczynając od czternastego miesiąca życia nie spuszczajcie syna z oczu! Ani jego matka, ani niania czy mamka nie będą go w stanie powstrzymać, gdy weźmie się za swoje pierwsze, nieświadome jeszcze doświadczenia magiczne.
Umiejętność magicznego działania dziecko zdobywa między pierwszym a drugim rokiem życia. Ponieważ abstrakcyjne myślenie nie jest jeszcze u niego rozwinięte, pierwsze, intuicyjne zaklęcia imitują znane dziecku przedmioty i służą do natychmiastowego osiągnięcia konkretnych celów. Jeśli na przykład cukierek leży na stole, a do stołu nie da się sięgnąć, dziecko wydłuży własną rękę. (Znany jest przykład małego maga, który budząc się w mokrym łóżku, momentalnie wysuszał pościel i materac. Matka chwaliła go za czystość i wstrzemięźliwość. Sekret wyszedł na jaw dopiero wtedy, gdy któregoś ranka pościel okazała się przepalona do brunatnych plam. Malec nie obliczył wysiłku)...”
* * *
- Kogo zapowiedzieć, panie...? - Zapytała wystraszona damulka w szarej jak mysz sukience; uniformie starych panien.
- Niech pani poinformuje jego ekscelencję, że Hort zi Tabor, dziedziczny mag ponad rangą, pragnie pomówić z nim w cztery oczy.
Oczy damulki zrobiły się jak szklane wisiorki w żyrandolu. Najwyraźniej już o mnie słyszała i widok zi Tabora, tak po prostu stojącego pośrodku przedpokoju, wydawał jej się chyba sennym koszmarem.
Stałem zresztą niedługo. Wybrałem wygodny fotel i rozsiadłem się w nim, gładząc leżącą na mych kolanach glinianą maszkarę. Z boku mogło się wydawać, że przyniosłem ekscelencji kotka w prezencie.
- Panie zi Tabor - rzekła damulka po powrocie. Na jej policzkach widniały nierówne, czerwone plamy - ekscelencja jest gotów pana przyjąć, proszę tędy...
Spokojny jak żółw, udałem się za nią do znanego mi już gabinetu.
Ekscelencja siedział w fotelu; obie ręce trzymał oparte o wyrzeźbione na oparciach lwie łapy. Nie wyglądał nawet na zdziwionego; wciąż to melancholijne zmęczenie, wciąż te podpuchnięte powieki i wydęte wargi. Ramiona, których szerokości mógłby pozazdrościć mu każdy kowal, zwisały pod ciężarem trosk. I tylko oczy, które starannie unikały mnie podczas naszego pierwszego spotkania, tym razem się nie chowały. Patrzyły uparcie; dwa żółte guziki na pospolitej w gruncie rzeczy twarzy.
- Witam pana, drogi zi Tabor.
I zamilkł, wbijając nieprzenikliwe, mosiężne spojrzenie w nasadę mego nosa.
- Pozdrawiam waszą ekscelencję - odparłem. Rozejrzałem się w poszukiwaniu fotela dla gości. Nie znalazłem. Pstryknąłem palcami, tworząc zgrabną kozetkę. Usiadłem. Ekscelencja nie okazał niecierpliwości ani rozdrażnienia, złości ani radości. Po prostu milczał, przyglądając mi się. Milczenie wisiało między nami jak martwe wahadło.
Mógłby powiedzieć, że był zdziwiony, kiedy szpiedzy donieśli mu szokującą wiadomość o zaklęciu Kary. Że nie zostało ono wykorzystane podczas królewskiego balu. Że wciąż wisi u pasa Horta zi Tabora. Mógłby napomknąć, że moja władza w końcu się jednak skończy, a już na pewno za dwa miesiące. Mógłby okazać złośliwą radość, lub fałszywe współczucie. On jednak milczał i z jego spojrzenia nie dało się wyczytać, jakie ma zamiary.
- Dawno się nie widzieliśmy - rzekłem posępnie.
Ekscelencja powoli skinął głową:
- Taaak... Ma pan nieprzyjemności.
Musiałem zapanować nad sobą, by zachować choć pozory obojętności.
- Nieprzyjemności - z westchnieniem powtórzył ekscelencja. - Pękł panu słój i musiał pan skorzystać z pożyczonych pieniędzy. Pana były przyjaciel, baron Jater, dostarczył panu niezbędnej sumy; pożyczył bez procentów. To bardzo szlachetnie z jego strony, biorąc pod uwagę pojedynek, który odbyliście nie tak dawno. Tym bardziej, że jego przyczyną była kobieta.
I znów zamilkł, obserwując mnie, ja zaś nie wytrzymałem i odwróciłem wzrok. Nie tylko sabaja dostarcza ludziom informacji. Ekscelencja, jak się okazuje, nie potrzebował żadnej sabai.
Ekscelencja nagle się uśmiechnął.
- Nawet pana lubię. Taka wzruszająca pewność siebie... Niestety, zaklęcie Kary zgubiło, jak się okazuje, wielu. Poczucie władzy, wszechmocy i człowiek już nie może się zatrzymać. Biegnie po cienkim lodzie i z rozpędu wpada do przerębli... I pan jest już o krok od tej przerębli, choć być może wciąż pan w to nie wierzy.
- Dziękuję, że mnie pan oświecił - powiedziałem głucho. - I będę szczęśliwy, jeśli przyjmie pan do wiadomości moją całkowitą obojętność w stosunku do pana i do pańskich gróźb, nawet gdyby były one po trzykroć realne.
- Więc po co pan przyszedł? - żywo zainteresował się ekscelencja.
- Po to, co może mi pan dać, ekscelencjo, po informację. Chciałbym wiedzieć, w jaki sposób i z czyjej ręki zginęła pani Ora Szantalia, mianowany mag trzeciego stopnia.
Patrzył na mnie, wciąż się uśmiechając. Miałem ochotę wcisnąć mu ten uśmiech głęboko w gardło, jednak nie było w tym złości. Morze nie odczuwa gniewu, zatapiając wrak statku.
Przestał się uśmiechać. Jego ręce zsunęły się z lwich łap. Zaplótł palce na piersi.
- Magistrat nie udostępnia informacji prywatnym osobom.
- Wiem - odparłem. - Posprzeczaliśmy się kiedyś z tego powodu, pamięta pan?
- Znowu zacznie mi pan grozić Karą? - Zapyta! z troską w głosie. - Doprawdy? Przeceniłem pana, Tabor.
- Grozić nie będę - powiedziałem. - Po prostu ukarzę... gdyż nie mam innego wyjścia. Jeśli zostawię pana przy życiu, po dwóch miesiącach przypomni mi pan o naszej kłótni.
Opuścił kąciki ust. Wzruszył ramionami.
- Lecz jeśli będę martwy, panu przypomną...
- Wie pan co - powiedziałem, przenikliwie patrząc w jego żółte spodki. - Jakoś w ogóle mnie to nie przeraża. Ani trochę. Moje życie, moja wolność, a nawet moje dobre imię... w jednej chwili straciły na wartości. Nie zależy mi już na nich. I niczego się już nie boję. W przeciwieństwie do pana. Pan musi w każdej sekundzie myśleć o tym, jak wygląda w oczach podwładnych, co pomyśli o panu król, czy żona nie poczuje się urażona i czy dostatecznie poważają pana dzieci. Codziennie, co godzinę, musi pan udowadniać swoje prawo do posiadania wszystkich tych niezbędnych rzeczy: poważania, przywiązania, strachu, który wzbudza pan w obywatelach, wierności, jaką okazuje pan tronowi... Jeśli nie potwierdzi pan tego prawa, zacznie pan je tracić. Zaś utrata każdego, najmniejszego nawet okruszka będzie równie bolesna, co utrata całego majątku. Jest pan podobny do chłopa, który patykiem przegania wrony ze swego pola. Jest pan podobny do skąpca, trzęsącego się nad kufrem z gałganami. Jest pan...
Zaciąłem się, wstrząśnięty własnym krasomówstwem.
- Bardzo ciekawe - rzeki ekscelencja, opuszczając powieki.
Miałem ochotę wstać i wyjść.
Ekscelencja milczał jeszcze przez chwilę. W końcu krótko westchnął.
- Chodźmy.
* * *
Szedł przede mną, ciągle w dół. W szczególnie wąskich miejscach musiał przeciskać się bokiem. Pomyślałem nagle, że gdyby ekscelencja był magiem, na jednym jego ramieniu zmieściłyby się rzędem trzy spore sowy, albo cztery mniejsze.
Robiło się coraz chłodniej. Schodziliśmy do lodowej piwnicy pod ratuszem i wiedziałem po co tam idziemy, jednak z każdym krokiem ta świadomość oddalała się coraz bardziej. Odganiałem ją. O niczym nie myślałem, tak było prościej. Przecież mam jeszcze czas: dziesięć schodów, dziewięć, osiem...
Ktoś ubrany na czarno długo manipulował przy zamku. Oczekiwałem, że żelazne drzwi zaskrzypią nieznośnie, jednak otwarły się one gładko, bez jednego szmeru; we włościach ekscelencji wszystkie zawiasy były oliwione we właściwym czasie. Wionęło na nas całkiem zimowym już chłodem. Gdzieś tam, pod ciemnym sufitem unosiło się zaklęcie zamrożenie. Naprzeciw wejścia, przy ścianie, stały rzędem cztery kufry ze stalowymi wiekami, metal pokryty był szronem, przywodzącym na myśl wycieczki saniami, zimowy las i zaciągnięte szadzią okna, za którymi...
- Znaleźli ją w zeszłym tygodniu - sucho powiedział ekscelencja. - A umarła, jak widać, o wiele wcześniej. Uderzyli ją toporem w głowę; umierającą ograbili i wrzucili do studni... Jak u pana z nerwami, Tabor?
- Doskonale - odparłem suchymi wargami. - Nie gorzej niż u pana.
Ktoś ubrany na czarno starannie zdjął kłódkę. Odchylił pokrywę kufra i skinął na mnie, abym podszedł. Skinął zachęcająco, jak kupiec, który prezentuje atrakcyjny towar.
- Dotychczas nikt jej nie zidentyfikował - oznajmił ekscelencja, marszcząc brwi. - Blondynka, około trzydziestki. Zabójców dotychczas nie odnaleziono, ale znajdziemy ich, może pan być spokojny, niewykryte przestępstwa są w tym mieście rzadkością. A ją trzeba by pochować jako nieznaną, gdyby nie pan, zi Tabor.
Ja słuchałem przechwałek, jawnie brzmiących w jego głosie i patrzyłem na kufer z odkrytym wiekiem.
Z kufra sterczała sina kobieca ręka z czarnymi paznokciami.
„Szantalia Ora. Mian. mag 3. st., obec. martw.”
Dynie, pole.
Zwierzątko, biegnące przez łopiany.
Oczy pomalowane różnymi cieniami, ironiczne wargi.
„Gdyby miał pan sowę, życzyłabym jej zdrowia”.
Błyszcząca stal w ręce Jatera. „Boi się pan przegrać?”
Stałem, nie mogąc się zdecydować na zrobienie dwóch kroków, a mój wróg patrzył na mnie niemal ze współczuciem.
Jak zimno...
Zrobiłem krok. Pochyliłem się, zmuszając do tego niechcące się zgiąć plecy. I zobaczyłem.
* * *
„Jesteś magiem dziedzicznym w rozkwicie sił i myślisz o potomstwie. Zamiar w najwyższym stopniu godny pochwały. Pozostaje ci wybór odpowiedniej żony.
Małżonkę wybiera się nie na dzień i nie na rok. Małżonkę wybiera się na cale życie. Ma ona dać życie twoim dzieciom (i oczywiście dziedzicom), a także przez wiele lat stwarzać w waszym domu komfortową, sprzyjającą twórczości atmosferę.
Poszukiwanie odpowiedniej żony wydaje się na pierwszy rzut oka bardzo skomplikowane, zaś dokonanie wyboru niemal niewykonalne. Pokusa zejścia na złą drogę jest bardzo silna. Ale uważaj! Bękartowi nigdy nie przekażesz swojego imienia. Magiczny stopień bękartów jest z zasady niski; jest to zapewne naturalny mechanizm, chroniący lekkomyślnych magów przed bezprawnymi pretendentami do ich dziedzictwa. (Bardzo ważny i słuszny mechanizm, biorąc pod uwagę wrodzoną agresywność bękartów i ambicje ich matek, tych samych, które przełożyłeś nad prawowitą żonę, wystraszywszy się długich poszukiwań).
Nie poddawaj się więc chwilowej słabości. Ogłoś konkurs na narzeczoną, skorzystaj z pomocy poczty, rozpytaj znajomych. Bardzo często przykładnymi żonami zostają córki magów dziedzicznych; dziewczynki, które wychowały się w magicznych rodzinach. Rozumieją i przestrzegają praw, według których przyjdzie żyć twej żonie. W żadnym natomiast przypadku nie zawieraj znajomości z córkami magów mianowanych! Większość z nich to egoistki, które za przykładem ojca same próbują uzyskać stopień magiczny. Podobne kandydatury przeganiaj od progu z zasady.
Spośród całej różnorodności narzeczonych wybierz cztery-pięć dziewcząt. Zaproś każdą z nich na spotkanie przy świecach, w miarę możliwości sam na sam; w menu powinny być trudne w jedzeniu potrawy (oścista ryba, wielkie kawałki mięsa, wymyślne kawałeczki kury). Zwróć uwagę, jak przyszła panna młoda zachowuje się przy stole, jak trzyma nóż i widelec, jak obchodzi się z innymi akcesoriami stołowymi. Jeśli narzeczona ma nienaganne maniery, jednak dużo je, jej kandydaturę lepiej odrzucić. Jeśli narzeczona nie je nic oprócz chleba, gdyż nie wie, jak się zachowywać za stołem, jest jednak skromna i wstydliwa, jej kandydaturę należy wziąć pod uwagę.
Tematy do rozmów z pretendentkami wybieraj z bardzo ograniczonej listy: piękno przyrody w różnych porach roku (estetyczny rozwój narzeczonej), ceny produktów i rzemieślniczych usług (praktyczność), jej krewni (jeśli o kimś odezwie się niepochlebnie, ma nieużyty charakter; jeśli o wszystkich będzie mówić zbyt dobrze, jest nieszczera). W rozmowie z narzeczoną nie oceniaj jej słów, lecz pauzy między nimi i przemilczenia, czyli momenty, w których dziewczyna chce coś powiedzieć, ale się wstrzymuje.
Uwaga: nawet jeśli dziewczyna bardzo ci się spodobała, w żadnym przypadku nie uciekaj się do zaklęć miłosnych. Pamiętaj, że miejscem poczęcia następcy jest sypialnia małżeńska, zaś czas na poczęcie będziesz miał od nocy poślubnej, aż do późnej starości. A miłosne zaklęcia w stosunku do żony - tym bardziej przyszłej żony - są szkodliwe i nieobyczajne, zmieniają w rozpustnicę i zniszczą wasze relacje, zamiast je wzmacniać.
Po etapie spotkań przy świecach z czterech-pięciu kandydatek pozostaną dwie lub trzy. Bardzo dobrze. Odrzuć emocje - przydadzą się potem - i dokonaj ostatecznego wyboru.
Z jakiej pochodzi rodziny? (Jeśli wahasz się pomiędzy chłopką i arystokratką, śmiało wybierz chłopkę). Ile dzieci miał jej ojciec? (Im więcej, tym lepiej dla was). Blondynka czy brunetka? (Wybierz blondynkę). Chuda czy przy kości? (Wybierz przy kości, jeśli nie jest za gruba). Czy patrzy ci w oczy? (Jeśli robi to zbyt często, może okazać się uparta lub wyniosła; wybierz tę, która patrzy w podłogę). W jakim stanie są jej paznokcie? (Jeśli są ogryzione, lub długie i pomalowane na czerwono, odrzucaj). Jaki ma posag? (Oczywiście jeśli jesteś dziedzicznym magiem wysokiego stopnia i czerpiesz pieniądze ze słoja, nie ma to dla ciebie znaczenia). Na ile jest wykształcona? (Optymalny wariant: umie czytać, pisać i robić na drutach. Nie musi potrafić nic więcej, jeśli jednak potrafi mniej, może to być niebezpieczne).
Po dokonaniu wyboru nie spiesz się z oznajmianiem go rodzicom narzeczonej. Odczekaj trzy dni; jeśli nie zmienisz decyzji, możesz śmiało wybrać się z wizytą do przyszłych teściów i uradować ich tą nowiną. Narzeczonej przynieś jakiś podarunek, w żadnym przypadku nie magiczny! Wybierz jakiś kobiecy drobiazg.
Dowiedz się wcześniej, co wprowadza twą żonę w pogodny nastrój. Jeśli są to spacery, nie ograniczaj jej swobody przemieszczania się, jeśli prezenty, rozpieszczaj ją nimi od czasu do czasu. Codziennie rozmawiaj z żoną pieszczotliwym tonem, pilnuj, by zawsze miała pieniądze na drobne wydatki oraz na sukienki, obuwie i kosmetyki. Zadowolona, szczęśliwa żona jest warunkiem szczęśliwego życia i zdrowego potomstwa.
Podaruj żonie magiczne lustro. Niech taktownie daje jej rady w tematach zbyt drażliwych, byś poruszał je sam (jeśli żona nadużywa na przykład słodyczy, zwierciadło podkreśli jej zaokrągloną figurę, jeśli czyta po nocach, czarodziejskie lusterko zwróci jej uwagę na podkrążone oczy. Zaś w odpowiedzi na każdą próbę poprawy sytuacji - zachowanie diety albo reżimu - lustro pokaże zachęcający obraz: smukłą figurę i rumianą twarz).
Z równą cierpliwością, z jaką przyuczałeś swą sowę jeść, spać i wypróżniać się w wyznaczonym miejscu, musisz nauczyć swą żonę zajmować ściśle określoną przestrzeń w waszym życiu. Im wcześniej przyswoi sobie, czego się od niej wymaga, tym spokojniejsza i szczęśliwsza będzie wasza rodzina.
Uwaga! Jeśli z pięciorga waszych dzieci ani jedno nie okaże się magiem dziedzicznym, masz pełne prawo zerwać małżeństwo. Szczerze jednak życzymy, by nie spotkały cię podobne nieprzyjemności.
* * *
- Pańskie opanowanie budzi szacunek - z uczuciem powiedział staruszek. - Bardzo słusznie pan postępuje, nie spiesząc się z wykorzystaniem zaklęcia. Wielu karało szybko i pochopnie, a potem przelewali łzy, właśnie tutaj. - Staruszek wyciągnął palec, a ja mimowolnie poszedłem za jego ruchem i wlepiłem wzrok w ciemnoczerwony dywan. Można by pomyśleć, w tym właśnie punkcie puszystej podłogi płakali nieszczęśni raptusińscy.
Staruszek pomógł mi zdjąć płaszcz. Znajomy mi już chłopiec - zdaje się, że podrósł za ten czas, kiedy się nie widzieliśmy - przeciągnął po moim ubraniu szczotką.
- Źle pan wygląda - z troską powiedział staruszek, gdy chłopiec wyszedł. - Zmizerniał pan, drogi Horcie. Bardzo trudno znaleźć godne zastosowanie dla Kary. Doskonale to rozumiem. Ma pan rację.
Przejrzałem się w lustrze.
Nieprzyjemny typ. Żółtawa skóra, podkrążone, mętne oczy; prawe wydaje się szare, lewe przybrało kolor brudnego piasku.
Kobieta w skrzyni wyglądała znacznie gorzej. Nie wstydziła się jednak swej szpetoty i miała ku temu istotną przyczynę: już ponad miesiąc była martwa.
Kobieta, zamordowana dla kilku monet i garści świecidełek.
Pamiętam, jak stałem przed otwartą skrzynią, a za moim ramieniem sterczał ekscelencja. Pamiętam, że w pewnym momencie zrobił nawet ruch, by podtrzymać mnie pod łokieć; niesłychana sprawa!
Na szczęście w porę się opamiętał i nie zrealizował swego szlachetnego porywu.
Pamiętam, jak pękła mi zapieczona skóra na wargach, kiedy po dłuższym milczeniu powiedziałem w końcu:
- To nie ona. To nie Ora Szantalia - Jest pan pewien?
Wzruszyłem ramionami i wyszedłem, jak ślepiec, z piwnicy, z chłodu, ze śmierci w śmierć, gdyż lepiej by było, gdyby to była Ora. Przynajmniej mógłbym wówczas dopilnować, by miała przyzwoity pogrzeb; mógłbym poświęcić się poszukiwaniu zabójców.
Niewątpliwie bym cierpiał, jednak mimo wszystko pewność jest lepsza od niewiadomej.
Jak dobrze by było, gdyby sabaja nie istniała. Gdyby nie było krótkiej, odbierającej wszelką nadzieję linijki. Wówczas ucieszyłbym się, widząc w strasznej skrzyni ciało obcej kobiety. Zapewne zatańczyłbym pośrodku przemarzniętej piwnicy z radości, że ta zabita jest droga nie dla mnie, lecz dla kogoś innego.
A ten inny tańczyłby, gdyby zamiast swojej kobiety zobaczył w skrzyni Orę.
- Panie zi Tabor - z niepokojem powiedział odbijający się w lustrze staruszek.
- Tak - powiedziałem do stojącego za moimi plecami staruszka. - Tak, naturalnie.
- Powinien pan sobie sprawić sowę - powiedział staruszek zatroskanym tonem. - Tak się składa, że mam na oku pisklę, bardzo dobrego ptaka, i nie proponowałbym go byle komu. Sowa, panie zi - Tabor, jest magowi niezbędna nie tylko dla podtrzymania tradycji, o nie.
- Pomyślę - odparłem obojętnie.
* * *
„Pewien młody mag postanowił się ożenić. Z pięćdziesięciu kandydatek wybrał dziesięć, z dziesięciu cztery, z czterech dwie, jednak w żaden sposób nie potrafił zdecydować się, którą wybrać z tej pary. Zwrócił się więc o radę do ojca i ten mu jej udzielił. Młodzieniec wprowadził narzeczone do jednego pokoju, dał im zestaw złotych błyskotek (pierścienie, bransolety, naszyjniki, broszki) i powiedział: Wezmę za żonę tę, której w tych ozdobach będzie bardziej do twarzy. Po czym wyszedł i zamknął za sobą drzwi.
Dziewczęta oczywiście się pobiły. Wyrywały sobie ozdoby (kolczyków przezornie im nie dał, by nie porozrywały sobie uszu), szarpały się za włosy, popychały i kopały. W końcu jedna zwyciężyła, ubrała wszystkie świecidełka, a druga zaszyła się w kąciku i w płacz. I którą nasz bohater wziął za żonę? Oczywiście tę, która przegrała. Bo na co mu żona zabijaka, żona zwycięzca?...”
W sali rozbrzmiewał przytłumiony gwar głosów, jak w ulu nakrytym wielką poduszką; zdaje się, że gości było więcej, niż się spodziewałem. Może jest jakieś święto albo rocznica? I która, w ogóle, jest godzina?
Jakby odpowiadając na moje pytanie w sali zahukała mechaniczna sowa. Dziewięć razy. Jest więc dziewiąta wieczór, a o ile pamiętam do ekscelencji przyszedłem około południa. Gdzie mnie nosiło przez cały ten czas? Przez osiem i pól godziny, które minęły między wizytą w piwnicy pod ratuszem i tymi dziewięcioma huknięciami?
Odsunąłem aksamitną portierę zasłaniającą wejście do sali. Nikt nie zwrócił na mnie uwagi, przynajmniej w pierwszej chwili; jedynie czyjaś sowa, drzemiąca na oparciu krzesła, uchyliła okrągłe oczy.
Panowie magowie odpoczywali.
Panowie magowie pili i zakąszali, pykali fajki i siwy dym trochę zbyt malowniczo ścielił się pod sufitem; najwyraźniej ktoś specjalnie zabawiał się, konstruując powietrzne zamki.
Za małym stolikiem w gięty sali siedział samotnie człowiek w czerni.
- Życzę zdrowia pańskiej sowie, Tjabor! Kiedy wreszcie wykorzysta pan zaklęcie, drogi przyjacielu? Wszyscy w utęsknieniu czekają już na następne losowanie.
Nie odwróciłem się. Już szedłem przez salę, potykając się o krzesła.
- O, szczęśliwiec Tabor! Nie jest pan dziś zbyt uprzejmy! Czy pańska sowa nie jest przypadkiem chora?
Mrugałem, jakby zwykły dym fajkowy wyjadał mi oczy.
W pewnej chwili przywidziało mi się, że stolik jest pusty; czy ktoś stroi sobie ze mnie żarty?! Czyżby moja rozpalona wyobraźnia?
Nie, człowiek w czerni cały czas pociągał ze swego kielicha; człowiek w czerni, kobieta...
Ktoś po przyjacielsku chwycił mnie za rękaw. Wyrwałem się, nie patrząc w jego stronę.
Uskoczył mi z drogi chłopiec sługa.
Już biegłem. Potrącone przeze mnie krzesła nie spieszyły się z upadkiem i jak baletnica kręciły na jednej nóżce, zamierzając wywrócić się z jak największym hukiem. Strącony ze stołu kielich jeszcze nie doleciał do parkietu; wciąż spadał, malowniczo rozchlapując czerwony płyn na serwetę, na podłogę i na czyjeś trzewiki.
Kobieta w końcu na mnie spojrzała.
O zgrozo! Przez całe mgnienie wydawało mi się, że to ta z kufra podniosła się, w jakiś sposób wydostała z piwnicy i zjawiła w klubie, by sobie ze mnie zakpić.
Piwne oczy, wystraszone i jednocześnie szczęśliwe. Powieki, pomalowane różnymi kolorami, brunatnym i złocistym.
- Ora?!
- Hort. - Uśmiechnęła się z radością i wyrzutem. - Co pan wyprawia... najpierw każe mi pan czekać i denerwować się sowa wie ile, a potem wpada jak oszalały; wszyscy się nam przyglądają, proszę się rozejrzeć! Za moimi plecami z hukiem wywracały się potrącone w biegu krzesła.
- Ora...
- Co się z panem dzieje? - Przestała się uśmiechać.
- Ora Szantalia... to naprawdę pani?
Wzruszyła ramionami. Już z rozdrażnieniem:
- Na miłość sowy, Hort... Stawia mnie pan w niezręcznej sytuacji.
Ktoś trącił mnie w ramię. Obejrzałem się. Pan przewodniczący patrzył na mnie ze strapieniem, na jego ramieniu wierciła się sowa, a za plecami chował sługa.
- Panie zi Tabor, jakże się cieszę, że pana widzę...
- Proszę o wybaczenie - rzekłem drewnianym głosem. - Chciałbym też przeprosić wszystkich panów, których przypadkowo... jestem gotów pokryć wszelkie straty...
- No wie pan co. - Przewodniczący pokręcił głową. - Człowiek, który długo włada Karą, staje się z czasem zupełnie nieznośny w pożyciu. I wszyscy zdajemy sobie z tego sprawę, drogi panie Hort. Podszedłem zapytać, czy nie potrzebuje pan pomocy klubu?
- Dziękuję - wyszeptałem. Cała sala patrzyła na mnie. Silni i słabi, znajomi i obcy, na wpół znajomi i ledwie znajomi. Odchrząknąłem.
- Proszę o wybaczenie, panowie. Chcę przeprosić każdego, kogo uraziłem.
Siedząca Ora lustrowała mnie od stóp do głów. Bez uśmiechu.
Wziąłem ją za rękę i nie rozglądając się na boki, ani nie słuchając replik, poprowadziłem do wyjścia.
Prawie się nie sprzeciwiała.
Jej dłoń była w mojej dłoni.
Ciepła i żywa.
Reszta nie miała znaczenia.
- Gdzie się pani zatrzymała?
- Hort, na miłość sowy, co się stało? Ukarał pan Preparatora? Nie, nie ukarał pan. Wciąż ma pan Karę. A więc Naga Iglica nie jest Preparatorem. Albo nie mógł go pan znaleźć. Co się stało? Proszę mnie nie zadręczać. Dziwnie się pan zachowuje.
- Gdzie się pani zatrzymała?
- Już drugi miesiąc mieszkam w „Odważnym Suśle”. Nie stać mnie na nic bardziej przyzwoitego.
Wstrzymałem oddech. Znów „Suseł”. Znak? Przypadek?
- Dokąd mnie pan ciągnie? Wie pan, gdzie jest „Suseł”?
- Sam tam kiedyś mieszkałem... Oro, pomilczmy. Po drodze do „Susła” po prostu pomilczymy, zgoda?
I poszliśmy jak na parę przystało; kawaler i dama, trzymając się za ręce, dumnie wyprostowani i ledwo powstrzymywałem się, by nie ruszyć biegiem.
Oto znajoma ulica Oto fasada „Odważnego Susła”.
Oto gospodarz. Poznał mnie, kłania się. Oto klucze od pokoju.
Oto schody, które myje co rano leniwa służąca.
I oto jesteśmy. Nie był to pokój, w którym kiedyś mieszkałem. Wybrałem lepszy, a Ora ma kłopoty z pieniędzmi.
Podobnie zresztą jak ja. Słój trzasnął, woda rozlała się po piwnicznej podłodze...
Nieważne.
Ora otworzyła pokój. Odruchowo zauważyłem, że oprócz zamka na drzwi było nałożone słabe zaklęcie strażnicze.
- Zapraszam serdecznie, Hort.
Pierwszą rzeczą, którą zobaczyłem po wejściu do pokoju, była stojąca na stole wielka, ptasia klatka, nakryta cienką, przezroczystą chustą. Wewnątrz klatki można było odgadnąć sylwetkę ptaka; oczywiście sowy. Maleńkiej, uszatej sowy.
- Przecież pani ich nie znosi - rzekłem, zatrzymując się.
- Tak - z nutką winy w głosie przyznała Ora. - Ale jest taka zasada: jeśli chcesz szczęśliwego zakończenia ryzykownej sprawy, spraw sobie nową sowę. Pańska wyprawa do Preparatora była wyczynem bardziej niż ryzykownym, postanowiłam więc...
Nie to, żebym ją objął. Po prostu złapałem ją, jak swoją własność, jak coś, czego omal nie straciłem i przycisnąłem do siebie; usłyszałem bicie jej serca, poczułem zapach żywego ciała. Żywego. A w którymś momencie ubzdurało mi się nawet, że to chodzący nieboszczyk, upiór zjawił się z nieznanej mogiły; że ta Ora nie jest prawdziwa.
- Hort?!
- Nieważne - zamruczałem niewyraźnie; moje wargi były zajęte czynnością niemającą nic wspólnego z artykulacją.
- Hort... Ależ co pan...
Nigdy wcześniej nie pozwalałem sobie na namiętność.
Namiętny mag; to przecież głupota.
Nigdy wcześniej.
Za oknem mokra jesienna noc, a ja czułem zapach słońca w zenicie, zapach śpiewających świerszczy, zapach zwierzątka, biegnącego przez łopiany.
Czysta, szorstka pościel. Sufit z niebezpiecznie popękanymi glinianymi płaskorzeźbami. Jasne włosy na poduszce:
- Hooort!
Tak mam na imię.
Zresztą to już nieważne.
* * *
Sówka wytrzeszczała okrągłe oczka. Nie było w niej wyniosłej obojętności, właściwej dorosłym sowom; była dzieckiem, nie bała się patrzeć szczerze i wprost. Dzień dobry, sowo. Starannie nakryłem klatkę ciemną, przezroczystą chustą, niedługo wzejdzie słońce.
Ora spała; widziałem maleńkie, różowe ucho pod splątanymi jasnymi pasmami.
Pokój wyglądał jak po bitwie na poduszki. Wywrócony kandelabr, na aksamitnej serwecie dziura od wywróconej świeczki. Stosy namiętnie poplątanej odzieży: moja koszula skręciła się w jedno z halką Ory i białe falbanki, nie utraciwszy sztywności, wypiętrzały się jak pienisty grzebień. Gorset przypominał szkielet starożytnego zwierzęcia, rząd haczyków wyglądał jak szereg pijanych żołnierzy; pantalony ułożyły się całkiem już nieprzyzwoicie, a pojedyncza pończocha walała się pod stołem niczym skóra węża.
Ostrożnie stąpając między wysypanymi z kieszeni monetarni, podszedłem do okna. Cóż za piękny obrazek; pogodny jesienny świt na tyłach drugorzędnego hotelu. Niebo rozpalało się pomarańczowym światłem, a krzątający się na dole robotnicy wydawali się płaskimi figurkami z kartonu. Ktoś rąbał drzewo, ktoś rozładowywał wóz z produktami, rżały niewidoczne konie, a do dźwięku ich obecności dochodził wyrazisty zapach tylnego podwórza.
Już nie potrzebuję Kary. Sowa z nią. Przeżyłem bez Kary dwadzieścia pięć lat i jeszcze pożyję, a problem pękniętego słoja trzeba będzie rozwiązać, jednak nie teraz. Pieniądze są potrzebne, ale nie zaraz; dom i piwnica zapewnią nam wszystko, co niezbędne na zimę. Sypialnię trzeba będzie elegancko urządzić. I na wszelki wypadek zrobić jeszcze jedną, zapasową. Salon... o tym niech już Ora zdecyduje. Ciekawe, jaką minę zrobi Jater. Zresztą Jater zrozumie. Wszystkie te zimowe rozrywki; polowania, kuligi, przyjęcia... Chociaż nie, przyjęcia sobie darujemy, na co nam te wygłodniałe mordy... Jakoś przezimujemy. Ogień w kominku o nic nie pyta. I zimowa noc o nic nie pyta. Wykorzystam Karę na pierwszego lepszego złodziejaszka; i po sprawie.
Robotnik na podwórzu skończył rąbać drwa i zaczął zbierać je w sąg. Zza żółwich dachów pokazał się cieniutki skrawek słońca. Zmrużyłem oczy.
Wynajmiemy karetę... Zegnaj Północna Stolico, żegnaj ekscelencjo, bądź zdrów, wasza wysokość. I tyle nas widzieliście. Jutro, już jutro, będziemy w domu. Sowa, jakie szczęście!
Zdałem sobie sprawę, że śpiewam, do tego na głos i to głośno. Zamilkłem wystraszony; natura nie obdarzyła mnie talentem wokalnym i jeszcze w dzieciństwie oduczyłem się uszczęśliwiania innych fałszywymi tonami. Jaka kontuzja. Żeby tylko nie obudzić Ory.
Przewróciła się na drugi bok. Westchnęła i uśmiechnęła się przez sen. Podszedłem na palcach do łóżka, przysiadłem obok na dywanie i przyglądałem jej się przez kilka minut. Obserwowałem jej brwi, jej opuszczone rzęsy. Patrzyłem, jak śpi.
Z korytarza donosił się tupot czyichś butów; pstryknąłem palcami odcinając pokój od postronnych dźwięków. Podniosłem się, przeszedłem po pokoju i podszedłem do wielkiego lustra na ścianie. Moje niebieskie oko lśniło jak czysty talerz, a żółte zmętniało do tego stopnia, że zrobiło się niemal piwne.
Cofnąłem się o krok i obejrzałem od stóp do głów, z trudem powstrzymując się, by nie wprowadzić za pomocą zaklęć jakichś poprawek w figurze. Nie powinienem. Ora zauważy.
Puściłem oko swojemu odbiciu. Znalazłem wśród odzieży swe kalesony, nastąpiłem gołą stopą na oderwany haczyk, bezdźwięcznie zasyczałem z bólu, nie przestając przy tym szeroko i szczęśliwie się uśmiechać.
Sowa! Jestem szczęśliwy. Hort zi Tabor jest szczęśliwy. Miałem ochotę wyściskać właściciela hotelu, złapać go za mięsiste uszy i całować w szorstki nos. Miałem ochotę rozrabiać, chuliganić, straszyć przechodniów magicznymi sztuczkami, jak we wczesnym dzieciństwie.
Poddając się mojemu poleceniu cienka koszulka Ory wysunęła się z objęć mojej koszuli, ceremonialnie ukłoniła się, uniosła pustym rękawem swój dolny rąbek. Moja koszula dołączyła do niej, zawisła obok, bawiąc się guzikami kołnierza, a potem z galanterią wyciągnęła rękawy.
Byłem jedynym widzem tego spektaklu. Siedziałem w fotelu w samych kalesonach, omdlewałem z zachwytu i patrzyłem na tańczącą bieliznę; w pokoju unosił się lekki wiaterek. Ora spała. Niech się wyśpi, czeka nas długa podróż.
Potem zabawa mi się znudziła i odzież, jakby tracąc siły, opadła na kraj łóżka.
Słoneczny promień wpadł do pokoju i natknął się na ścianę naprzeciw okna. Pora wstawać, pomyślałem i zdjąłem ochronę przed zewnętrznym hałasem. Do pokoju wdarły się pokrzykiwania robotników na podwórzu, dalekie muczenie krowy, stukot drewnianych trzewików.
- Ora - powiedziałem z miłością.
Jeszcze spała.
Dam jej jeszcze kilka minut. Więcej nie można; trzeba się zbierać, trzeba jechać, teraz wcześnie robi się ciemno, pora ruszać w drogę.
Na zakurzonej półce stało kilka zakurzonych książek.” Skąd one się tu wzięły? Wątpliwe, by mieszkańcy tego pokoju kiedykolwiek odczuwali potrzebę lektury.
Obok książek, na wolnej połówce półki, stała porcelanowa lalka; wielkooka, o wielkich ustach, w białej, wyszywanej, wiejskiej sukience. Na dolnym jej skraju można było przeczytać napis: „Dla Arta Ślimaka od stowarzyszenia ogrodników Przyrzecza, aby rozkwitał i cieszył się...”
Mruknąłem. Kim jest Art Ślimak, czy rzeczywiście rozkwita, z jakiego powodu stowarzyszenie ogrodników postanowiło podarować mu porcelanową lalkę i jak ta lalka znalazła się na półce hotelowego pokoju...
Potem się nachmurzyłem. Jakaś nieprawidłowość, jakaś ciemna, niepotrzebna myśl, ślizgająca się po dnie świadomości, spowodowała, że mrówki przebiegły mi po plecach.
Co się stało? Jakie słowo przytłumiło radość tego poranka. Zgasiło euforię?
Art Ślimak? Nigdy nie słyszałem tego nazwiska.
Przyrzecze? Nigdy tam nie byłem.
Ogrodnicy?
Uśmiechnąłem się z przymusem. Zostawiłem półkę, przeszedłem przez pokój nie patrząc pod nogi, następując na rozrzucone rzeczy.
Ostrożnie usiadłem na skraju łóżka.
Półka znowu przykuła moje spojrzenie, jak magnes. Ora spała. Mroczne przeczucie nie mijało.
Rozkwitał i cieszył się...
Lalka.
Lalka, oto właściwe słowo. Niewypowiedziane. Porcelanowa lalka.
Potrząsnąłem głową. Co to za bzdura? Co ma z tym wspólnego...
Słodko posapywała Ora. Pod chustą wierciła się sówka. Wstałem i nie wiedzieć czemu przestawiłem klatkę na parapet. Przeszedłem znowu przez pokój, w stosie rzeczy odszukałem futerał Z Karą.
Wyciągnąłem glinianego potworka, spojrzałem w nic niewyrażającą, bezoką twarz.
Przeczucie zmieniło się w odczucie. Ta świadomość była tak ciężka i gęsta, że wręcz rzucała cień. Złowieszczy cień katastrofy.
Odpowiedzi na wszystkie pytania były obok, były tutaj; trzeba było tylko wyciągnąć rękę i je wziąć. Złożyć fragmenty układanki i obejrzeć obraz w całości; świadomość tego, co mogę na nim ujrzeć, zjeżyła mi włosy na głowie.
Zapewne mogłem domyślić się wcześniej.
A może i nie. Może musiałem to wszystko przeżyć. Śmierć Ory i jej powrót. I tę noc. I wszystko, co między nami zaszło. I wszystkie słowa, które powiedzieliśmy sobie w te krótkie momenty, kiedy nasze wargi były wolne.
I ten poranek. I to szczęście. I taniec odzieży. Wszystko to, co przeżywałem po raz pierwszy w życiu. Ja, mag ponad rangą, któremu ponoć wszystko wolno.
Po raz pierwszy w życiu przywiązałem się do ludzkiej istoty tak mocno, że jej utrata była dla mnie równoznaczna z utratą sensu, z końcem całego życia. Przypomniał mi się Mart zi Gorof: „Miałem pasierbicę. Czternastoletnią dziewczynkę, mądrą, subtelną... była zupełnie sama. Przygarnąłem ją...”
Ten człowiek, który każdej wiosny dawał swojemu smokowi dziewicę na pożarcie, ledwo powstrzymywał łzy wspominając swoją Jodełkę. Dziewczynkę Jodełkę, która nie mieszkała w jego zamku nawet miesiąca. Bez której on, gardzący wszystkimi na świecie, czul się osierocony.
„Podsunięto mi lalkę... Każdy z preparowanych - każdy! - na jakiś czas przed porwaniem znajdował bliskiego przyjaciela, przyjaciółkę, kochankę...”
Znajdował przyjaciela... który rozbudzał miłość, czułość, przyjaźń - wszystkie najlepsze uczucia, do których ofiara w życiu codziennym nie była zdolna. Jak nie miał przyjaciół stary kupiec; jak nie miała przyjaciół żona jubilera, jak nie kochał rodzonego syna Mart zi Gorof.
Ora poruszyła się. Odrzuciła z czoła jasne włosy, usiadła na łóżku. Niemal wbrew woli zalała mnie fala... czułości, oto co to było za uczucie. Chciało się zapomnieć o wszystkim, w nic nie wierzyć, wyrzucić glinianą maszkarę, roztrzaskać tę głupią porcelanową lalę, pojechać z Orą do domu, jak miałem zamiar. Będzie zima, będzie nowe życie, spokojne, szczęśliwe, pełne sensu.
Spotkała się z moim wzrokiem, uśmiechnęła się i nachmurzyła.
- Znowu coś się stało, Hort?
- Stało się - odpowiedziałem samymi wargami.
- Pan mnie straszy - powiedziała po chwili.
- Sam się boję.
- To nie koniec świata - uśmiechnęła się. - Jestem żywa, Hort; nie wstałam z grobu...
Wynająć karetę w „Suśle”, śniadanie wziąć ze sobą, nie czekać ani chwili; zjemy w drodze.
Czekać na siebie. Długo żegnać się na ganku. Potem spieszyć się z powrotem do domu i za każdym spotkaniem śmiać się z radości.
Opuściłem wzrok.
- Ora Szantalia umarła.
- Hort - powiedziała Ora. - To już nie jest zabawne.
- Tak - odparłem, oglądając glinianego potworka. - Prawdziwa Ora Szantalia umarła. Możliwe, że dawno ją już opłakano i pochowano.
- Mów dalej - powiedziała Ora z niespodziewaną miękkością.
Popatrzyłem na nią. Wydawała się zaintrygowana. Zapłonęły jej nawet oczy i przez chwilę miałem wrażenie, że rzeczywiście są one różnobarwne, jak u magów dziedzicznych.
- Oro - powiedziałem bardzo cicho - jeśli pani... jeśli potrafisz to wyjaśnić, będę po prostu szczęśliwy.
- Tak? - Wciąż tak samo miękko zdziwiła się Ora. - Przecież nie słyszałam jeszcze pańskiej wersji, Hort.
Oblizałem wargi.
- Ora Szantalia, prawdziwa Ora Szantalia, umarła daleko stąd.
Może po długiej chorobie. Może ze starości. I sabaja obojętnie zarejestrowała jej śmierć. A pani przybrała imię prawdziwej kobiety, nie mogła pani jednak przewidzieć, że ona umrze, a ja dowiem się ojej śmierci... i wszystkiego domyśle.
- To znaczy, że jestem oszustką?
Milczałem.
- To jakieś brednie - rzekła Ora z obrzydzeniem. - Czy naprawdę musiał pan tak bardzo zepsuć ten poranek?
Znów omal nie uległem słabości. Wziąć Orę ze sobą i jechać do domu...
- Więc kim według pana jestem? - Ora sięgnęła po swoją koszulę. Zanurkowała w tkaninę jak w mleko, natychmiast się wynurzyła, poruszyła ramionami, pozwalając zwiewnym fałdom ułożyć się wygodniej na wysokich, do najmniejszego szczegółu znanych mi piersiach. - Kim jestem? Awanturnicą? A może chodzącym trupem? Kim jestem?
- Sługą preparatora - rzekłem, patrząc jej w oczy.
Na sekundę zamarła. Zmierzyła mnie uważnym, krawieckim spojrzeniem.
- Jest pan chory, Hort.
- Lalką - powiedziałem. - Przynętą. Dałem się złowić jak ostatni głupiec... jak wcześniej Gorof, a przed nim dwie dziesiątki innych nieszczęśników.
Patrzyła na mnie, nie mrugając. Wolałbym, by wpadła w histerię. By krzyczała, obrzucając mnie najgorszymi słowami, wyzywała od idiotów, groziła, że odejdzie i nigdy już się ze mną nie spotka.
- Nie mam racji? - Zapytałem i usłyszałem brzmiącą w mym głosie nieprzystojną nadzieję. - Jestem durniem?
- Nie... nie durniem.
- Więc wyjaśnij mi, dlaczego nie mam racji? Przekonaj mnie!
- Po co?
Rzeczywiście, po co?
Jest mi już wszystko jedno, gdzie leży prawda, a gdzie fałsz. Chcę wierzyć tylko w to, w co jest mi wygodnie. Zakleiłbym sobie oczy, by tylko nie widzieć tego, co oczywiste. Marina i Siergiej Piaczenko Była w tej chwili taka wyniosła, taka piękna i taka moja, a jednocześnie tak obca, że jeszcze sekunda i rozerwałyby mnie sprzeczne uczucia. Pękłbym, niczym za mocno naciągnięta struna.
Było to niczym tortura; badanie wytrzymałości na rozrywanie.
Okazałem się jednak silny. Nie pękłem. Zamiast tego wpadłem w gniew. Ona, moja kobieta, nigdy nie będzie moja. Wyślizguje mi się jak mydło z rąk. Opłakałem ją, a ona żyje, nie jest w stanie mnie oszukać, a kłamie w każdym słowie. Ona...
Gliniana maszkara wyraźnie rozgrzewała się w moich rękach.
Widziałem, jak zmienia się spojrzenie Ory. Jak rozszerzają się jej źrenice. Jak białe dłonie zaciskają się na białej, puchowej kołdrze. Jak bledną jej policzki, choć zdawałoby się, że nie mogą być już bledsze.
W tym momencie należała do mnie bardziej, niż kilka godzin temu. Bardziej nawet, niż podczas najlepszych chwil zeszłej nocy.
Zrozumiałem, że w żaden inny sposób się z tym nie uporam. Że będzie to właściwe, logiczne i piękne; ukaranie jej właśnie teraz. Że już ją karzę. Gliniana szyja pęka. Chwileczkę, jeszcze przecież wyrok... powód... Za co ją ukarać? Za to, że zamieniła się wtedy w pachnące, polne zwierzątko?
Jestem bogiem. Jestem sędzią. Jestem uosobieniem sprawiedliwości. Wymierzam karę, choć ją kocham. Wymierzam karę dla dobra wszechświata. Słowa stają się niepotrzebne. Płynę niczym w oleju i powstrzymuje mnie jedynie szczęśliwe pragnienie, aby jak najbardziej przedłużyć tę chwilę. Nigdy w życiu nie doświadczyłem czegoś podobnego.
Pod oknem zaskowytał pies.
Ktoś go chyba kopnął.
Skowyt przeszedł w szczekanie, odpowiedziały na nie psy w całej okolicy, robotnicy zaczęli przeklinać. Patrzyłem przed siebie, nie rozumiejąc, gdzie jestem i skąd się tu wziąłem.
Pod oknami krzyczeli, stukali, piłowali, zgrzytali żelazem o żelazo, a w pokoju nad nami tupano tak głośno, że niebezpiecznie dygotał popękany tynk na suficie. Pies w końcu ucichł. Zdałem sobie sprawę, że stoję przed łóżkiem, a przede mną siedzi na pościeli niema kobieta, biała po koniuszki włosów. Z przerażeniem spojrzałem na maszkarę w swoich rękach i zobaczyłem, że jego chuda szyja jest jakimś cudem cała.
- Ora?
Milczała. Patrzyła na mnie z takim przerażeniem, że poczułem się... jak przyłapany na kradzieży.
- Ora, ja... nie chciałem.
Milczała.
- Ora, ja... Sam nie wiem... Nie mógłbym... Nie chciałem... Wybacz.
Jej wargi poruszyły się - Co? - Spytałem ze strachem.
Nie odpowiedziała.
Przed łóżkiem stał okrągły stolik. Zrzuciłem na podłogę drobiazgi, które na nim leżały i w centrum odrapanego blatu postawiłem - prawie rzuciłem - glinianą Karę.
- Już nigdy nie tknę jej w twojej obecności. Nigdy. Wierzysz mi?
Jej wargi poruszyły się znowu.
- Co?
- Ubierz się.
Plącząc się w nogawkach zacząłem się ubierać; blado połyskiwały guziki z masy perłowej, sznurki nie chciały się zawiązywać, a ja walczyłem z nimi, nie czując palców i myślałem ze zdumieniem i przerażeniem: Czy to możliwe? Czy naprawdę mogła być już martwa... umierać... A ja stałbym nad nią z glinianą głową w jednej, a tułowiem w drugiej ręce.
To jakiś potworny koszmar. Jestem po prostu skończonym idiotą. Powinienem uciekać z tego miasta razem z Orą i nigdy więcej nie mieć nic wspólnego z Klubem Kary; oby wyzdychały sowy wszystkich członków Klubu, z panem przewodniczącym na czele.
Wygładzając kołnierz koszuli, podjąłem ostateczną decyzję.
- Ora...
W pełni już nad sobą panowała. Co więcej, jej zaciśnięte dotąd usta wykrzywiły się w uśmiechu; jakby wcześniej ten uśmiech z trudem powstrzymywała. Jakby obserwowała pokraczne i komiczne widowisko, tresowanego konia w koronkowych pantalonach.
- Jestem śmieszny? - Zapytałem ostro. Ostrzej, niż powinienem w takiej sytuacji.
Narzuciła szlafrok na ramiona. Powoli wstała, roztaczając zapach uperfumowanego jedwabiu. W stercie moich rzeczy na podłodze i łóżku znalazła skórzany woreczek z kamieniami.
- Ora - powiedziałem nerwowo - wybacz mi, proszę. Zarzekłem się, że nie tknę już Kary. To...
Moja rozmówczyni zatrzymała się przed stolikiem, nad przeklętą, glinianą maszkarą. Wyciągnęła rękę, jakby chciała jej dotknąć, odsunęła ją jednak gwałtownie, jak od ognia. Spojrzała na mnie, ni to z powątpiewaniem, ni to z wyrzutem.
- ...To naprawdę jest Kara... naprawdę... Wybacz mi, Ora! Wyrzucę tę maszkarę na śmietnik...
Przygryzła wargi z niedowierzaniem. Pociągnęła za skórzany sznurek i rozwiązała woreczek - wciąż jeszcze przyglądałem się jej z zakłopotaniem - i wysypała kamienie szlachetne prosto na glinianą figurkę. Kamienie rozsypały się, grzechocząc jak kości, po całym stoliku, ani jeden nie upadł jednak na podłogę. Promień słońca zdążył w sam raz na czas, by nakryć je sobą, rozpalając na graniach kryształów czerwone, liliowe i szmaragdowe iskry.
Dwadzieścia dwa kamienie. Dwadzieścia dwa losy.
- Są piękne - w zadumie powiedziała Ora.
- Co?
- Mówię, że są piękne... Prawda?
Milczałem.
- W rzeczywistości jest ich o wiele więcej. Zebrał pan tylko niewielką ich część... Jaka różnorodność, jakie bogactwo odcieni.
- Co?!
- Mówię o kamieniach. Są piękne, prawda?
W tym samym momencie mieszkańcy sąsiedniego pokoju, oddzielonego od nas cienką, drewnianą ścianką, tacy sami jak my goście hotelowi, bezwstydnie i głośno zajęli się uprawianiem miłości. Rozległy się jęki, westchnienia, skrzypienie łóżka; muzyka do niemożliwości fałszywa teraz, tego ranka, w tej minucie. Jak znęcanie się, jak parodia, jak policzek.
Milczałem. Ora znów się uśmiechnęła. I od tego uśmiechu zrobiło mi się straszniej, niż kiedykolwiek wcześniej.
- Kobieta w magii jest równie na miejscu, co mysz w beczce miodu - przypomniały mi się nagle słowa pana przewodniczącego i pomyślałem, że to żart stosowny do sytuacji. Że Ora się domyśli: nie opuściło mnie poczucie humoru.
Do donoszącego się zza ściany skrzypienia rozeschniętego drewna doszło miarowe postukiwanie. Najpewniej lekkie łóżko podskakiwało i tłukło w podłogę nóżkami jak znarowiony koń; miałem ochotę zatkać uszy.
Ora powoli uniosła ręce; jej dłonie znalazły się na wysokości piersi, jedna naprzeciw drugiej, jak dwa zwierciadła. Napiąłem się.
Mgnienie. Krótka, wyrazista iluzja: zegar z nakręcanymi lalkami. Dwie pary malutkich drzwiczek, a między nimi wyżłobienie, po którym pełzną figurki. Wszystko to zobaczyłem od razu, wyraźnie, ze szczegółami. Zobaczyłem, jak prawe drzwiczki otwierają się i płynnie wytacza się z nich figurka pulchnej kobiety w szykownej sukni. Za kobietą podążał młodzieniec z otwartą, prostoduszną twarzą, za nim dziewczyna podlotek z ogromnymi oczami, za nią szczupła damulka z figlarnym uśmiechem. Patrzyłem wstrząśnięty realnością obrazu. Lalki upiory wydawały się żywymi ludźmi. Niemal ich poznawałem, nie mogłem jednak rozpoznać. Lalki wciąż szły; było ich dużo, ponad setka, a ostatnia szła Ora Szantalia w miniaturze: czarny płaszcz, wytarty, męski pas i na szyi, aż mną szarpnęło, zbiór przelewających się iskrami kamieni.
Korowód żywych figurek skrył się za drzwiczkami lewej dłoni. Iluzja znikła. Nie było już zegara ani wyżłobienia. Przede mną, bosymi stopami na wytartym dywanie, stała Ora Szantalia, jej rozchylone dłonie kopiowały gest rybaka, chwalącego się rozmiarami niezłowionej ryby.
Opuściła ręce. Spokojnie, wręcz wesoło spojrzała mi w oczy.
Pod oknem stukał topór. Jakby budowali szafot, wczesnym rankiem na podwórzu hotelu trzeciej kategorii.
Moja gliniana maszkara leżała na stole, otoczona kolorowymi iskrami. Niestosowna, toporna, z bezradną, cienką szyją.
- Jesteś magiem trzeciego stopnia - powiedziałem głucho.
- Masz trzeci stopień i nie masz żadnej powłoki; nie widzę powłoki! Ze mną sobie nie pora...
Ora przesunęła ręką nad stołem; obłok magicznej siły urósł jak ciasto w dzieży i uniósł się nad kamieniami, niczym świetlista łuna nad wielkim miastem.
Mimo woli zrobiłem krok do tyłu.
- Niech pan patrzy, Hort. Na przykład ten szmaragd... Nie ten, len obok... To najzwyklejsza pewność siebie. Za to ten opal dymny to tak złożona rzecz, jak odczucie tragiczności świata. Nie, nie pesymizm. Wcześniej właściciel tego kamyka był pełnym radości życia tłuściochem... Młynarzem, jeśli dobrze pamiętam. Pamięta pan młynarza, Hort? A może ten kamyk sprzedała panu jego żona?
Milczałem. Wciąż jeszcze nie mogłem uwierzyć.
- A oto i jaspis... Pański jaspis; a dokładniej mówiąc, ten który zdjął pan ze starego barona. Dobrze, że nie mógł pan widzieć starca od środka. Przeraziłby się pan. Jego konstrukcja była jednocześnie prosta i szkaradna. Niech pan sobie wyobrazi zardzewiałe koło zębate wymazane rybim klejem... Nie, i tak pan tego nie zrozumie. Lecz jeśli wyciągnąć ze starca... nazwijmy to dla prostoty upartością. Upartością piły wgryzającej się w drzewo. Upartością ognia, pożerającego dom. Ciekawie byłoby popatrzeć, jak starzec się zmieni i jak zacznie żyć. Rezultat okazał się niestety zbyt jednoznaczny. Ostrożnie, Hort. Stój, gdzie stoisz.
Nie mam ochoty rozmawiać z tobą, kiedy trzymasz w rękach to straszydło. Nie jestem pewna, czy w ogóle udałoby się nam wówczas porozmawiać.
- Kim jesteś? - Zapytałem głucho.
- Sam się domyśliłeś - Ora opuściła długie rzęsy. - To mnie szukałeś przez cały ten czas; to mnie chciałeś ukarać. Nawiasem mówiąc, nie próbując nawet wyjaśnić stopnia mojej winy.
- Masz trzeci stopień! - Warknąłem. - Jesteś magiem mianowanym, nie potrafisz się nawet obronić... To nie jest śmieszne, Oro!
Zmarszczyła się - Ciszej!
Sąsiedzi za ścianą przycichli, jakby ją usłyszeli. A może się po prostu wyczerpali i odpoczywali teraz, zadowoleni.
- Twój pech polega na tym - rzekła Ora cicho - że dokładnie wiesz, jak jest zbudowany świat. Na czym polega różnica między magami mianowanymi i dziedzicznymi i dlaczego mag drugiego stopnia nigdy nie dorówna magowi ponad rangą... Czy może się mylę?
Zrobiłem błyskawiczny ruch; między sekundami, w mgnieniu oka, nieuchwytny: wyciągnąłem rękę po glinianą atrapę. Fala obcej woli unosząca się nad stołem sparzyła mnie tak, jakbym wsunął dłoń nawet nie do ogniska, a do pieca hutniczego.
Odskoczyłem, z trudem powstrzymując krzyk. Upadłem plecami na fotel. Instynktownie, bez udziału świadomości, wystawiłem ochronę. Kobieta w jedwabnym szlafroku do pięt stała przede mną, wyzywająco bezbronna, krucha i czuła.
- Spokojnie, Hort... Mam nadzieję, że nie będzie mnie pan bił.
Ani miotał błyskawic. Tu, w hotelu.
Powoli się wyprostowałem.
Czym ona jest? Skąd pochodzi to stworzenie, ze śmiechem naruszające moje wyobrażenia o porządku świata?
- Kim jesteś? - Powtórzyłem głucho.
Ora na bosaka przeszła po wytartym dywanie. Nie wypuszczając mnie z pola widzenia, odszukała w stosie na podłodze najpierw jedną pończochę, potem drugą, jakby dwie wężowe skóry; palce jej białych nóg okazały się chwytne i zręczne. Zafascynowany patrzyłem, jak nie pochylając się podnosi z podłogi swoje rzeczy.
Wciąż nie spuszczając ze mnie wzroku usiadła na skraju łóżka. Powoli, dokładnie naciągnęła najpierw prawą, potem lewą pończochę, ubrała nakrochmaloną halkę, spódnicę, a potem czarną sukienkę, zdjęła z poręczy krzesła szeroki, męski pas. Owinęła go wokół talii, kałamarz brzęknął, uderzając o niedziałającą ochronę przed męską samowolą.
I dopiero skończywszy długie, demonstracyjne ubieranie, zdecydowała się w końcu przemówić.
- Jeśli tak bardzo potrzebna ci jest twoja Kara, Hort, weźmiesz ją. Jednak nie wcześniej, niż będę pewna, że odzyskawszy maszkarę, nie złamiesz jej natychmiast karku.
- To twoje prawdziwe oblicze? - Zapytałem ochryple.
Spojrzała mi w oczy.
- Nie.
- Powłoka?
- Nie. Rzeczywiście masz przed sobą lalkę. Mój wytwór, mój cień. Gorof użył właściwego słowa.
Kochałem tę lalkę.
Kochałem lalkę! Szmacianą lalkę na czyimś palcu; na grubym, włochatym palcu maga ponad rangą.
Ja! Kochałem!
Ta, która stała przede mną, umilkła, patrząc mi w twarz. Czułem, że drętwieją mi policzki, a żółte oko rozpala się jak latarnia.
- Zabiję cię, magu! Wychodź! Pokaz się, łotrze. Pokaż swoją twarz, twarz mężczyzny. I tak się do ciebie dobiorę, z Karą czy bez Kary, ty brudny robaku zrodzony w jamie grobowej. Nie bądź tchórzem, pokaż swoje prawdziwe oblicze!
Biała lalka milczała. Patrzyła zupełnie po ludzku.
- Boisz się spotkać ze mną jak mężczyzna z mężczyzną? Wolisz spódnice, zboczeńcu?
- Jestem kobietą, Hort-cicho powiedziały jej wargi. W pierwszej chwili nawet jej nie usłyszałem.
- Ty parszywy wrzodzie, ty kupo gnoju - wykrzykiwałem z rozpędu. - Ty tłusty eunuchu... Co?!
- Jestem kobietą - powiedziała kobieta, podająca się za Orę.
- Jestem kobietą, mianowanym magiem.
- Kłamiesz!
Obłok cudzej woli - jej woli - nad kamykami uniósł się jeszcze wyżej i przybrał czerwony odcień. Gliniany potworek w jego centrum wydawał się być czarny.
- Nie kłamię. Jestem po prostu stara. Bardzo stara. Wraz ze wzrostem doświadczenia nawet mianowani magowie gromadzą siłę, sam o tym wiesz.
- Kłamiesz - powtórzyłem z uporem. - Pokaż swoją prawdziwą twarz!
Jej wargi wykrzywiły się w smutnym uśmiechu:
- Nie, Hort... Wybacz. To nie jest widok dla ciebie. Wyglądam nieciekawie; szczerze mówiąc, wyglądam po prostu koszmarnie.
Już od wielu wieków opanowuję umiejętności, które ty posiadasz z racji urodzenia. Tak, tak. Miałam wiele czasu, by się udoskonalać i nie traciłam go na darmo. Przykro mi to mówić, ale przewyższam cię w magii... jestem jednak bardzo stara.
- Kłamiesz - powiedziałem po raz trzeci.
Pokręciła głową.
- Niestety nie. Weź się w garść. Hort; musimy porozmawiać.
- Najpierw oddaj to, co mi się prawnie należy.
- Moje życie także należy do mnie, zgodnie z prawem. Nie mam jednak wątpliwości, że karząc mnie, odczujesz przyjemność znacznie większą, niż kochając mnie... Zresztą, już ją prawie odczułeś, nieprawdaż?
Tym razem ja milczałem.
- Ten gliniany potworek dzień po dniu wyrabiał z tobą straszne rzeczy, a ty niczego nie czułeś - kontynuowała ta, która była Orą.
- Kiedy ten wiejski chłopiec skamlał u twych stóp, doświadczałeś rozkoszy porównywalnej ze szczęściem pierwszej miłości. Zaś dzisiaj... ale nie chcę o tym mówić. - Sposępniała. - To paskudne uczucie, Hort, gdy znajdujesz się po drugiej stronie Kary. Usiądź. Porozmawiamy.
Obłok nad kamieniami zmniejszył się. Osiadł jak zaspa na wiosnę. Jednak gdy podszedłem do stołu, nadął się znowu.
- Przestań się szarpać, Hort.
Splotłem palce i odwróciłem dłonie w kierunku rozmówczyni.
- Powiedziałaś, że przewyższasz mnie w magii?
- Będziesz walczył? Z kobietą?
- Nie jesteś kobietą, lecz potworem.
- Zupełnie nie ciekawi cię to, co chcę powiedzieć?
Zawahałem się i opuściłem ręce.
Drżałem z poniżenia. Chciałem bić, rwać zębami, mścić za zbezczeszczone uczucie.
A jednocześnie, rzeczywiście byłem ciekaw.
Przemogłem się i usiadłem na parapecie obok klatki z sową.
* * *
Wnętrze człowieka wydawało jej się czasem drzewem, czasem kłębkiem nitek, a niekiedy nadjedzonym trupem lub złożoną zabawką. Ale najczęściej widziała człowieka jako dom z mnóstwem mieszkańców, którzy żyli w złożonych powiązaniach, jednak według niezbywalnych praw. Po zbadaniu takiego domu, wpuszczała tam lalkę. Była to swego rodzaju próba: jeśli przynęta się zadomowi, znaczy mieszkańcy domu zostali dobrze rozpoznani i można przystąpić do preparacji, to jest przymusowego wysiedlenia dowolnego z nich.
Dla barona Jatera była czarującą Efą. Co za oko! Strzał w dziesiątkę!
Dla starego kupca była młodym pomocnikiem. Ten sukces oceniała skromniej, ale też była z niego dumna.
Była Tissą Grab, w towarzystwie której łatwowierna żona jubilera wybrała się do szewca, by odebrać zamówienie. Siedem punktów w dziesięciostopniowej skali. Zupełnie przyzwoity wynik.
Była dziewczynką, Jodełką, do której przywiązał się jak do córki nieczuły Mart zi Gorof.
- Tak, to też niezłe trafienie. Dusza Marta zi Gorofa jest grobowcem pełnym nieboszczyków; nie zna pan przecież historii Gorofa. On... zresztą, nie warto o tym mówić. Przygotowana przeze mnie Jodełka zdołała przezwyciężyć w duszy Gorofa nawet przywiązanie do smoka. Członkowie Klubu Smoka to wspaniały materiał! Szerokie pole do preparacji, pasjonująca i niebezpieczna praca. Niemal wszyscy są ponad rangą, a to dodaje, jak się pan domyśla, smaczku ryzyka.
Patrzyłem w jej płonące oczy. Moje bolesne rozdwojenie nie mijało, przeciwnie, jeszcze bardziej się nasilało. Z ciekawością słuchałem opowieści Preparatora, wyczekując jednocześnie, jak myśliwy w zasadzce. Słuchałem pseudo-Ory, wstrząśnięty jej poglądami na świat i miałem wrażenie, że atrapa Kary rozgrzewa się i parzy mi skórę. Nie patrzyłem na glinianą maszkarę, przez cały czas miałem ją jednak przed oczami; bardzo dobrze, że Ora przywiązuje taką wagę do swej opowieści. Że tak się denerwuje, że chce wszystko jak najlepiej objaśnić. Znakomicie.
- Tego, co robię, na pewno nie można... Ja po prostu wysiedlam z „domu” niepożądanych mieszkańców. To znaczy będę wysiedlać, gdy osiągnę perfekcję, a na razie muszę trenować na tych, którzy się nawiną. Zdarza się, że wyeksmituję „głowę rodziny”, a wtedy kończą się porządki w „domu”. Tak właśnie było z Jaterem... Rozumie pan?
Zwracała się do mnie raz na ty, raz na pan. Słoneczny promień powoli przemieszczał się przez pokój. Gliniana maszkara skryła się w cieniu i zgasły kolorowe iskry na kamieniach.
Nie będę walczył z kobietą. Przynajmniej dopóki nie zostanę przyparty do muru. Jednak Kara to inna sprawa. Karze się nie ze względu na płeć, lecz na stopień winy. Kara jest moją własnością i w końcu ją odzyskam; od stołu dzieliły mnie pełne trzy kroki. A po jego drugiej stronie siedziała ta, która podawała się za Orę. Jej oczy płonęły nie słabiej, niż drogocenne kamyki, a patrzyłem w nie, zgodnie potakując.
- Jater był bardzo ciekawym przypadkiem... Fascynującym przypadkiem. Gdyż do prawdziwej preparacji nadają się jedynie tak zwane „sprzeczne natury”, w odróżnieniu od tych jednorodnych. W tak mało trywialnym „domu” zadomowiają się cechy nieprzystosowane do współżycia... Jak w przypadku Jatera. Stary cap był zdolny do prawdziwej miłości; oddanej, bezinteresownej, ofiarnej, jeśli pan woli. Baron Jater... Jego wewnętrzny „dom” był czymś pośrednim pomiędzy koszarami a przytułkiem. I zapłonął takim wzruszającym, młodzieńczym uczuciem! Chciałam wysiedlić z niego ten koszmarny upór, który sprawiał, że parł do przodu jak nosorożec, tratując każdego, kto stanął mu na drodze. To, co zostało, okazało się niestety niezdolnym do życia. Szkoda... Zdobyłam za to niezbędne doświadczenie, zaś negatywny wynik też jest jakimś rezultatem. Przez setki lat ćwiczyłam te umiejętności, jednak dopiero ostatnimi laty uzyskałam możliwość posłużenia się nimi. Spójrz. - Przesunęła dłoń nad kamykami. - W tym granacie zawarty jest nienaganny gust. W tym ametyście, chciwość. A w tym szmaragdzie kryje się kolejna chciwość, jednak zupełnie innego rodzaju; bardziej złożona, jeśli można tak rzec. Podczas gdy kupiec, właściciel ametystu, będąc niezwykle zamożnym człowiekiem, nigdy nie udzielał pożyczek bez procentu, kupował używaną odzież i potrafił nawet podnieść z rynsztoka zgubiony przez kogoś grosik, właściciel szmaragdu, dysponując dość skromnymi środkami, urządzał bale i przyjęcia, sprowadzał najlepszych muzyków, nie przepuszczał żadnej pięknej kobiecie i cierpiał, jeśli rasowy koń nie należał do niego... I żył, żył, żył... chciwie, wręcz pazernie, każdego ranka budząc się z myślą, że życie mu się wymyka, a żyje się wszak tylko raz!
- Co się z nim stało? - Spytałem cicho.
- Niestety rozchorował się i umarł. Kupił pan kamień od jego krewnej.
- Czy jego śmierć również ma pani na sumieniu?
Długo milczała.
- Nie wiem - odparła w końcu. - Umarł na zapalenie płuc. A jego pazerność na życie nie miała chyba nic wspólnego ze skłonnością do przeziębień?
- Być może pomogłaby mu ona przezwyciężyć chorobę...
- Wątpię. - Wzruszyła ramionami. - Pazerni na życie ludzie umierają jak wszyscy inni. Nawet ci najbardziej kochający życie, umierają... Ten biały kamyk zawiera współczucie z nutką sentymentalizmu. A oto snobizm... Rozumie pan chyba, że nadając nazwy tym... cechom, upraszczam je, sprowadzam do zwyczajowego schematu. Rozumie pan to, prawda?
Nie patrzyła na mnie; zamyśliła się, przekładając kamyki, coś sobie przypominając i przeżywając od nowa. Ta część mnie, która siedziała w zasadzce, przygotowała się do niespodziewanego ataku.
- A może sam mi pan o czymś opowie, Hort? - Nagle wpiła się wzrokiem w moje oczy, pochyliła do przodu i oparła miękką piersią o kraj stołu; kamienie szlachetne, którymi gliniana figurka obłożona była jak mogiła kwiatami, złowieszczo nalały się jej wolą. - Pan nie widzi ludzi tak, jak ja ich widzę... Jednak nie można panu odmówić zmysłu obserwacji. Komu chciałby się pan przyjrzeć dokładnej?
- Ondra Naga Iglica - powiedziałem po zastanowieniu. - Jeśli usunąć jego krecią przeszłość...
- Przeszłości nie da się usunąć - uśmiechnęła się. - To coś całkiem innego. Nie brałabym się jednak za Ondrę Nagą Iglicę z zupełnie innego powodu; Ondra jest zbyt prosty. Jego lęki, jego krecie kompleksy... Błąka się po „domu” paskudny lokator i sam naprasza się o wysiedlenie... Nie, Hort, z punktu widzenia eksperymentu jesteś znacznie bardziej interesujący niż Ondra. Z natury jesteś niejednoznaczny, a gdy dostałeś zaklęcie Kary, stałeś się wręcz wymarzonym obiektem dla badacza.
Znów przeszła na ty. Wzmocniłem ochronę przed magicznym uderzeniem; siedząca naprzeciw kobieta roześmiała się wesoło:
- Nie musisz się bronić, na razie nikt cię nie atakuje. Słuchaj dalej.
Na chwilę zamknąłem oczy. Tylko na chwilę. Dostrzegła moją obronę! Co jeszcze potrafi? Gdzie leży granica jej możliwości? Miałem wrażenie, że spotkałem mysz wielkości słonia. Przerażający widok, ale to jednak mysz, zwykła myszka, choć zasłania sobą pół nieba.
Ona mówiła, a ja słuchałem i czekałem. Nie zamierzałem się poddawać. Myszka, nawet gigantyczna, pozostaje szarą obywatelką podziemia. Mianowany mag, niezależnie od tego, jak potężny i stary, nie doczeka się kapitulacji od Horta zi Tabora. Fascynowała mnie jej opowieść i przerażały aluzje. Widzi we mnie obiekt do preparacji! Dobra sowo; obym zdążył odzyskać Karę.
- Z pomocą tych kamieni obserwowałem losy swoich pacjentów. I wyobraź sobie, Hort, że utrata jakichś paskudnych, z mojego punktu widzenia, cech, okazywała się dla tych ludzi wręcz tragedią. Samobójstwa, utrata zmysłów, nieszczęśliwe wypadki. Jeśli zaś usunąć z człowieka poczucie harmonii, albo na przykład wiarę w lepsze jutro, czy zamiłowanie do uprawy hiacyntów... Nikt tego nie zauważy. Nawet sam preparowany. Uzna, że tak właśnie było.
Zacisnęła wargi. Jej twarz utraciła marzycielski wyraz, ręka opadła na stos kamieni szlachetnych jak jastrząb na stadko kurcząt, wyłowiła żółtobrunatny kamień z bezoką, płaczliwą twarzą.
- Proszę. Pewien poeta był przekonany o nadrzędnej roli twórczości. Dla niej zdradzał przyjaciół i żony, porzucał dzieci. Żył tak, jak chciał - miał prawo... Przecież po to, by genialna ręka zabazgrała kilka stronic, można było spisać na straty kilka zmarnowanych losów. Byt rzeczywiście niezwykle utalentowany. - Na jej twarzy pojawił się okrutny uśmiech - Gdyby tylko zobaczył pan lalkę, którą go uwiodłam. Stara panna, romantyczna jak jesienny wieczór... zresztą nieważne. Oto jego talent literacki!
Podrzuciła na dłoni żółty kamień. I podczas gdy klejnot leciał, obracając się w powietrzu, na zmianę ukazując i chowając płaczliwą twarzyczkę, a zafascynowana Ora nie odrywała od niego wzroku, ja zaatakowałem.
Zaklęcie stalowej liny wpiło się w blat, szarpnęło stołem i wywróciło go. Widziałem, jak rozlatują się migające cudzą wolą kamienie. Widziałem, jak leci, koziołkując, gliniana pokraka; na sekundę przed uderzeniem o podłogę, pochwyciłem figurkę w locie.
- Oskarżam tę, która stoi przede mną...
Jeden z kamieni potoczył mi się pod nogę. Poślizgnąłem się, jednak padając nie wypuściłem Kary z ręki. Od uderzenia głową o nogę fotela pociemniało mi w oczach.
- O... skarżam...
- Hort! Stój! Posłuchaj mnie... Poczekaj! Jedno słowo!
Ora Szantalia, czy jak jej tam, padła przede mną na kolana.
Czarna suknia drżała pod piersiami, na wysokości serca i był to urzekający widok. W tym momencie była Orą po same koniuszki włosów. Była kobietą, którą opłakiwałem.
- Jeśli chcesz mnie ukarać, Hort... ukarz za to, że przywiązałam się do ciebie. To był błąd. Badacz nie powinien... Ty zresztą na to nie zasługujesz. A ja... nie jestem taka, jaką mnie widzisz, jestem jednak kobietą, a ty jesteś mi drogi. I za to mnie ukarz. To czysta prawda. No dalej, zrób to!
Migotały rozsypane po całym pokoju kamienie, fragmenty czyichś spreparowanych dusz. Ostrożnie usiadłem. Bolała mnie głowa.
- Okaż mi ostatnią przysługę i ukarz za to, że zobaczyłam w tobie - egoiście - coś dobrego... Teraz nie mam nad tobą władzy. A ty masz władzę nade mną.
W jednym ma rację - nie posiada już nade mną władzy. Widzę Orę Szantalię, jednak Ora Szantalia nie istnieje. To lalka, cyniczna przynęta, którą potknąłem jak głupi karaś. Czy karaś może być zakochany w przynęcie?
- Zdrajczyni - powiedziałem ochryple.
Zapach zwierzątka, ciemnozielone łopiany. Żółte dynie.
- Wydaje ci się, że zostałeś nabrany, Hort? Czujesz się skrzywdzony, sądzisz, że zagrałam na twych najlepszych uczuciach? Po raz pierwszy w życiu doświadczyłeś miłości do kobiety, a ta okazała się cynicznie zaplanowana? Tak sądzisz? Mylisz się, Hort, sowa mi świadkiem, że się mylisz.
- Ukarzę cię - powiedziałem powoli.
- Tak, oczywiście - Zostań tam, gdzie jesteś - powiedziałem głośniej. - Ręce na kolana!
Usiadła.
Siedziała pośrodku rozwalonego pokoju, obok leżącego na boku stołu, przy niezasianym łóżku. Czarna sukienka obciągnęła się na jej kształtnych kolanach. Gestem przykładnej dziewczynki położyła na nich białe dłonie z palcami bez pierścieni.
Miałem ochotę ją uderzyć. Przecież okłamywała mnie prosto w oczy. Przypochlebiała się, podlizywała wyłącznie po to, by uniknąć Kary.
- Jesteś gorsza niż morderca - powiedziałem, wstając z podłogi. - Nigdy nie przyśnił ci się zwęglony trup niewinnie spalonego starca?
- Nie bądź hipokrytą, Hort - powiedziała cicho. - Przecież nikogo nie jest ci żal. Także starego barona Jatera. Człowiek, który bawił się z tobą w dzieciństwie, już od dziesięciu lat nie istnieje. Przecież staruszek bardzo się zmienił ostatnimi czasy.
Zrozumiałem, że nie mogę się z nią kłócić. Na każde moje słowo znajdzie dziesięć i będzie żonglować nimi tak niewymuszenie i szczerze, że znów zapragnę zobaczyć w tej białej lalce kobietę, ją.
I będę chciał jej uwierzyć.
Moje spojrzenie zmieniło się niewątpliwie, gdyż znów pobladła.
- Jak się naprawdę nazywasz? - Spytałem głucho - Nie musisz wiedzieć.
- Chciałaś się przecież wytłumaczyć?
- Ty jednak nie miałeś zamiaru mnie słuchać.
Usiadłem na skraju łóżka. I pomyśleć tylko, że zaledwie kilka godzin temu byłem spokojny, zadowolony i chyba nawet szczęśliwy.
- Powiedz, dlaczego to robiłaś - zapytałem, patrząc na pokrakę w swoich dłoniach.
- Co mianowicie?
- Dlaczego postanowiłaś patroszyć ludzi? Co cię obchodził baron Jater? Co miałaś do Gorofa? Albo do nieszczęsnej żony jubilera?!
- Czy żona jubilera czuje się nieszczęśliwa?
- Odpowiedz na pytanie.
W końcu oderwałem wzrok od szkaradnej zabawki. Przeniosłem spojrzenie na Orę. Już się nie uśmiechała. Jej twarz stała się okrutna. Nieznany wcześniej wyraz jej znajomych rysów. Będąc Orą Szantalią, ta kobieta nigdy chyba nie patrzyła w taki sposób.
- Spróbuję ci to wyjaśnić, Hort, ale też musisz się postarać mnie zrozumieć. Ludzie, tacy jacy są, nie odpowiadają mi. Kiedy w czystym, jasnym „domu” pojawia się złowieszczy gnom... kiedy podporządkowuje sobie wszystkie dobre uczucia, kiedy przewraca do góry nogami nawet to, co wydawało się niezmienne... A przecież dzieje się tak bardzo często. Ale ty nie rozumiesz, o czym ja... - Bezradnie rozłożyła ręce.
- Kontynuuj - powiedziałem sucho.
- Rozglądam się - szumnie westchnęła - i widzę dusze, nieprawidłowe do tego stopnia, że można się do nich zbliżyć tylko dokładnie zatykając nos. Zająć się nimi mógłby jedynie wyprany z obrzydzenia lekarz... Wiele jest takich dusz. One nie rozumieją swego nieszczęścia. Są ślepe, głuche i nie zdają sobie sprawy, że jest na świecie kolor i dźwięk. A ja mogłabym im pomóc, już niedługo. Szybko się uczę... Codziennie rozumiem coraz więcej. Wszyscy ci ludzie - znowu wskazała rozsypane po podłodze kamienie - i wszyscy inni spreparowani, o których niczego nie zdążyłeś się dowiedzieć; wszyscy oni, z małymi wyjątkami, są żywi i zdrowi. Nie stali się przez to lepsi. Niemal żaden z nich. Ale dotychczas nie miałam takiego celu - czynić ich lepszymi. Na razie się uczę. Nie mam kogoś, kto mógłby mnie uczyć, jedynie doświadczenie... A ty wciąż jeszcze pytasz, po co mi to wszystko? A może coś już zrozumiałeś?
Przez kilka sekund próbowałem sformułować odpowiedź.
Potem spory kawałek tynku odpadł z sufitu i zwalił mi się prosto na głowę, powodując, że na sekundę, na mgnienie oka świat pociemniał mi w oczach.
* * *
- Szala zwycięstwa przechyliła się na moją stronę, Hort; sam to chyba widzisz.
Leżałem na plecach, skrępowany zaklęciami, jak statek olinowaniem. Zaklęcia były proste i toporne jak konopna lina, i tak samo pewne i szorstkie.
Gdyby na moją głowę spadła pałka, szkodę odniósłby ten, kto zadał cios. Ale kawałka spadającej gipsowej płaskorzeźby nikt nie ukierunkował. Oderwała się z sufitu, poddając prawu ciążenia.
- Niepotrzebnie się tak martwisz, Hort. Nie masz wstrząsu mózgu, jest guz, ale się zagoi. A my znów mamy możliwość kontynuowania naszych badań.
Patrząc na niebezpiecznie popękany sufit, pomyślałem że przez wszystkie te miesiące była obok mnie. Że w każdej chwili mogła mnie zabić albo spreparować. Gdyby tylko zechciała.
Ta mysz nie ma rozmiarów słonia, lecz smoka.
- Właściwie stałeś się moim sojusznikiem już wtedy, kiedy zebrałeś razem te dwadzieścia dwa kamienie. Tak na marginesie, to tygrysie oko, które w dniu naszego spotkania miałam na pasie, mieści w sobie nudną uczciwość pewnego drobnego urzędnika... Czemu mi się tak przyglądasz, Hort? Nie jestem twoim wrogiem; przysięgam na wszystkie sowy tego świata. Możesz wybrać sobie dowolną z tych dwudziestu dwóch cech. Wszczepię ją w twoją duszę; zasiedlę nią twój „dom”, z analityka zamieniając cię w twórcę, chcesz?
Szarpnąłem przytrzymujące mnie niewidzialne pęta, z sufitu niczym biała, drożdżowa masa opadło na mnie zaklęcie paraliż. Tak mocne, że w pierwszej chwili zmartwiały mi powieki i oniemiała krtań. Niemal się udusiłem.
Wyobraziłem sobie, jak biała mysz z maleńkimi, zabawkowymi skrzydełkami krąży nad miastem, a jej ogon zwisa niczym nieskończony pień drzewa. Tę kobietę ratowałem przed grabieżcami i broniłem przed nachalnym bękartem.
Gorzko się uśmiechnąłem.
- Wybacz mi, Hort. Nie chciałabym ograniczać twojej wolności. Muszę jednak doczekać do chwili zakończenia działania Kary. Dlaczego się domyśliłeś? Dlaczego przed czasem odkryłeś moją tajemnicę?
Milczałem.
- Ale wyszło tak, jak wyszło. Przykro mi... Spójrz na te kamienie, możesz sobie wybrać dowolny z nich. Znajdują się tu także oczywiście zupełnie niepotrzebne rzeczy, ale ten na przykład karneol to umiejętność cieszenia się życiem. Wśród ludzi rozumnych spotyka się ją rzadko i jest tym bardziej cenna. No więc jak?
Milczałem. Porwała i spreparowała Gorofa! Marta zi Gorofa, równego mnie siłą, a może nawet nieco ode mnie potężniejszego. Co oznacza, że ze mną może także zrobić co zechce; mianowany mag, przerośnięta myszka.
- Oto umiejętność niepamiętania złych wspomnień. A to - szczególnie ci to polecam, Hort - zdolność kochania kobiety. Bez mojej pomocy nigdy nie miałeś i nie będziesz miał takiej możliwości.
- Rozumiem pani pragnienie podporządkowania mnie sobie - powiedziałem ochryple. - Jednak ja potrafię wspaniale kochać... oczywiście nie ciebie, suko.
Sądziłem, że się zaśmieje, prychnie, albo jeszcze inaczej mnie poniży, jednak ona odezwała się zadziwiająco poważnie:
- Nie, Hort. Gdybyś potrafił kochać, dzisiejszy ranek byłby zupełnie inny. Byłby szczęśliwy. Nigdy nie przyszłoby ci do głowy skonfrontowanie informacji sabai, słów Gorofa o lalkach i pewnych szczegółów naszych relacji... I zajmowanie się tym właśnie teraz. Gdyby był pan zdolny do miłości, Hort, jechałby pan teraz do domu razem z Orą Szantalią. Wyglądalibyście przez okno karety, oddychali wiatrem dróg, budowali plany na przyszłość...
Wydaje mi się, że w jej glosie zabrzmiała nutka goryczy.
- Tak, Hort. Miłość zawiera w sobie trochę głupoty, naiwności i dowierzania. Ten, kto próbuje, podobnie jak pan, dokopać się do jej istoty, nie potrafi kochać. Ten test oblał pan śpiewająco.
Na jej dłoni leżał czerwony kamień z żółtym odcieniem. Patrzył w sufit szeroko otwartymi, nieruchomymi oczami.
- A człowiek, z którego wyciągnęła pani zdolność kochania? - Za wszelką cenę starałem się zyskać na czasie. - Co się z nim stało?
Wzruszyła ramionami.
- Jego życie nie zmieniło się ani o jotę.
- Więc dlaczego proponuje mi pani rzecz najwyraźniej bezużyteczną?
- Ale ten człowiek był głupim czeladnikiem - rzekła z nutką rozdrażnienia. - Umiejętność kochania jest zbyt cenna, aby dostawała się byle komu.
I znów wyczułem gorycz w jej słowach.
- Jak mam panią nazywać?
- Co?
- Ora to wymyślone imię lalki, mam rację?
- Tak - przyznała z niechęcią. I po chwili milczenia dodała. - To rzeczywiście zły los... Połączenie dwóch mało prawdopodobnych zdarzeń: prawdziwa Ora Szantalia, realnie żyjąca kobieta, umarła w tym czasie, kiedy władał pan sabają... Mówią, że sabaja lubi spektakularnie przekazywać swym właścicielom najbardziej efektowną informację.
- Jak mam więc panią nazywać?
- Ora. Ta, która stoi przed panem, już się przyzwyczaiła do tego imienia.
- A jak nazywa się ta, której nie widzę, a która porusza lalką?
- Nieważne. Rozumiem, Hort, że czuje się pan poniżony. Dla pańskiego spokoju podkreślę jeszcze raz, że choć jestem magiem mianowanym, jestem jednak naprawdę stara, bardzo stara. Mam prawie milion lat... - Uśmiechnęła się krzywo. - Więc przegranie pojedynku ze mną nie jest żadnym wstydem. Zapewniam pana.
Pojedynku jeszcze nie było, pomyślałem: Były uniki i podstępne ataki, wciąż jednak nie przegrałem ostatecznej rozgrywki.
- Przygląda mi się pan, Hort i myśli: to nic, jakoś się z tego wykaraskam, pokonam tę zadufaną w sobie babę... A może opowiem panu, co ma pan w środku?
- Kiszki - powiedziałem, opanowując mimowolne drżenia. - Serce, śledzionę, chorą wątrobę...
- W pańskim wnętrzu znajduje się ogromny, mroczny, okuty żelazem „dom”. Ma wiele pokoi, ale wszystkie są ciasne, ma wielu mieszkańców, nie wszyscy się jednak ze sobą dogadują. Główną rolę w pańskim „domu” pełni surowy starzec, podobny do aptekarza. Bez konsultacji z nim nie zrobi pan ani jednego kroku. Odważa on na aptekarskiej wadze wszystkie pana zamiary. Jeśli wysiedlić z domu tego pedantycznego staruszka, zdarzy się to samo, co się zdarzyło z biednym Jaterem. Niech pan nie blednie, nie zamierzam postąpić aż tak okrutnie, nie życzę panu źle... Staruszek oblicza więc i wyważa, zaś kryterium jego wyboru jest surowe i jednocześnie proste: jaką korzyść przyniesie dany postępek wyobrażeniu Horta zi Tabora o własnej osobie. Czy dostatecznie podbuduje on jego egoizm? Odpowiednio je wzmocni? Przecież nigdy w życiu nie zrobił niczego, co by było dla pana bezużyteczne. Aż dziw, że to się panu udało.
- To kłamstwo - odparłem po chwili. - Chociażby... To taka bzdura, z którą polemizowanie jest poniżające. To...
I przypomniałem sobie napastników, przed którymi ta okrutna dama broniła się słabiutkimi błyskawicami. A więc to była pułapka; wciągnęła w obronę, by zejść się ze mną bliżej.
- Tak, Hort. Ale czyżby pan myślał, że tam w zaułku, brudził pan ręce dla mojego dobra? Nie! Działał pan dla własnego wyobrażenia o szlachetności. Tym bardziej, że ryzyka nie było żadnego. Czterech głupich bandziorów przeciwko magowi ponad rangą; to śmieszne. A ręce zawsze można umyć, a może się mylę?
Uświadomiłem sobie, że przegrałem.
Czy to zresztą nie wszystko jedno, o czym plecie jasnowłosa lalka, sterowana przez starożytnego potwora? Do tego stopnia obrzydliwego, że wstydzi się nawet pokazać. Czy to nie wszystko jedno, jakiego zdania jest ona o mojej osobie?
Byłem jednak bezsilny i świadomość tego była tak poniżająca, że moje siły się podwoiły.
- Pan rozpoczął to śledztwo i wplątał się w historię z kamykami wcale nie dlatego, że żal mu było starego Jatera - ciągnęła pseudo-Ora. - I wcale nie dlatego, że czuł się pan zobowiązany wobec jego syna. Kierowała panem urażona duma: Chęć ukarania maga i to maga wielkiego. A jeśli się uda, maga potężnego... Może się pan cieszyć, Hort. Udało się panu.
Zgrzytnąłem zębami. Zaklęcie paraliż było już do połowy zneutralizowane moimi wysiłkami. Jeszcze trochę i uda mi się wyrwać.
Gliniana maszkara leżała na stole przed siedzącą kobietą. Między jej dłońmi.
- Ciekawie było obserwować, co działo się w pańskim „domu” po nieoczekiwanej wygranej. Rola osoby decydującej o losach innych spodobała się wszystkim lokatorom; a szczególnie aptekarzowi. Wewnętrzne lustro, w którym także dotychczas bez przerwy się pan przeglądał, odbijało teraz obraz do tego stopnia drogi pańskiemu sercu, że nawet czyniąc jawnie złe rzeczy, nie przestawał się pan czuć bohaterem. Chyba jednak popełniłam błąd, proponując panu w charakterze podarunku umiejętność kochania. Do niczego nie jest ona panu potrzebna.
Zaklęcie paraliż wciąż jeszcze trzymało. Szarpanie się w takiej sytuacji było bezsensowne i poniżające.
- A poza wszystkim, Hort, jakiegokolwiek byłby pan o mnie zdana... nie kłamałam, mówiąc, że jest mi pan drogi. Nie zaczęłabym zajmować się zakochanym w sobie pawianem, gdyby natura tego ptaszka nie pozostawiała możliwości manewru. Wszyscy magowie dziedziczni mają różnobarwne oczy, ale w pana przypadku są one do tego stopnia różne, Hort... Od razu zwróciłam uwagę na tę pańską osobliwość. I nie myliłam się. W pana „domu” rzeczywiście współżyją bardzo zróżnicowani mieszkańcy.
Milczałem.
- Gdyby nie zaklęcie Kary - ciągnęła w zadumie. - Gdyby... Kiedy zobaczyłam pana po raz pierwszy, wydał mi się pan podobny do pewnego człowieka, którego kiedyś znałam. Potem zrozumiałam, że się pomyliłam. Pan wcale nie jest do niego podobny. Jest pan nadętym samolubem... Nie odstąpił mi pan nawet pokoju w tym wstrętnym hotelu w Drekole, pamięta pan?
Oblizałem wargi.
- Milczy pan. Wie pan, było wspaniale, kiedy zobaczyłam pana jako tchórza. Drapieżny, niezbyt urodziwy zwierzak... jednak coś w panu było. Coś bardzo szczerego, bardzo mężnego. Był to ten lokator, który zamieszkiwał w najodleglejszym pokoju pańskiego „domu ”; ten sam, z którym wciąż chciałam spotkać się twarzą w twarz... Który pod działaniem Kary coraz bardziej zaszywał się w najciemniejszy kąt. Który, być może, udusi się tam i umrze na zawsze. Bardzo chciałabym pana skorygować. Zastanówmy się więc razem, co można zrobić? Czy mamy w naszej kolekcji umiejętność współczucia? Albo chociaż zdolność wątpienia?
- Uważa pani, że człowieka można uszczęśliwić na siłę? - Zapytałem przez zęby.
- Nie zamierzam nikogo uszczęśliwiać... na razie. Ale jawna krzywdą, którą przyniosłam, choćby temu Jaterowi, odkupi się po tysiąckroć. Potem. Kiedy nauczę się wytwarzać lepsze dusze, w zgodzie z zasadami harmonii.
- Zasady harmonii! - Zawyłem. - Zasady harmonii! To szczyt obłudy i okrucieństwa. Tak, jestem samolubnym bęcwałem! Tak, stary Jater znęcał się nad członkami rodziny. Tak, Mart zi Gorof w każdą wiosnę dawał smoku po młodej dziewicy... Jednak tobie udało się rozbudzić dobre uczucia nawet w Gorofie, nawet w Jaterze! Nawet ja... tak, kochałem Orę Szantalię! Kochałem lalkę, którą drwiąc sobie ze mnie podsunęłaś mi... starucho! Ty potworze! Usuwałaś najlepsze, najcieplejsze uczucia, które w nas były, by je opluć i utopić w wychodku. Przez setki lat zgniła ci nie tylko dusza; umarło też niepotrzebne ci już serce. Zabiję cię! I dokładnie wiem, za co cię ukarzę.
Milczała.
Pod ciemną chustą poruszyła się sówka; zupełnie o niej zapomniałem. Klatka wciąż stała na parapecie, a pod oknem ktoś stukał młotkiem, podśpiewując pod nosem sprośną piosenkę, jakby głośna kłótnia dwóch magów zupełnie go nie obchodziła.
Po chwili zrozumiałem, że Ora, czy jak jej tam, rzeczywiście odgrodziła pokój przed postronnymi uszami.
Wszystko przewidziała.
Poczułem, że jestem zmęczony. Że z zaklęcia paraliżu pozostało trochę mniej niż połowa, ale moje siły, zarówno magiczne jak i cielesne, są na wyczerpaniu.
- Przeklinam cię - powiedziałem szeptem. - Niech zdechnie twoja...
I zamilkłem. Spojrzałem z ukosa na klatkę z sówką.
- Widzisz chyba, Hort... Kiedyś, dawno temu, złożyłam przysięgę, że nauczę się naprawiać dusze. Jak lekarz, który zanim ukoi czyjeś cierpienia, powinien najpierw... sam zresztą rozumiesz.
- Lekarz ćwiczy się na trupach.
- Tak... Ale kiedy masz do czynienia z ludzką osobowością; trupy nie pomogą.
- A dlaczego złożyłaś przysięgę? - Spytałem posępnie. - Kto cię ciągnął za język? A może to nadmierna ciekawość? Dewiza okrutnych dzieci: „a co żaba ma w środku?”.
Milczała. Niewygodnie obróciwszy się na łóżku, patrzyłem jej w twarz - surową, w jednej chwili postarzałą, posępną, ale nie złą.
- Wydarzyła się taka historia, Hort, to zresztą nieważne... Najgorsze ludzkie cechy współżyją w jednym „domu” z tymi najlepszymi. Kochający człowiek zawsze okazuje się najokrutniejszym katem. Kochający i kochany. Rozumiesz?
- Nie - odparłem uczciwie.
- No i dobrze - westchnęła. - Chcę, byś wiedział, Hort, jaka jestem zmęczona. Jak ciężko...
Nie dokończyła, gdyż w tym momencie jednym ruchem zerwałem z siebie resztki paraliżu, niczym rozpadające się prześcieradło.
Uderzenie!
Ciężki, brązowy świecznik zerwał się z belki sufitowej i runął na siedzącą kobietę.
W miejsce, w którym przed chwilą siedziała.
Dębowy stół osiadł na połamanych nogach. Ora Szantalia, czy jak jej tam, stała przede mną; jej czarna sukienka zdawała się być wykonana z żelaza. Niespotykanej siły rozkaz zaklęcie odrzuciło mnie z powrotem, wcisnęło w hałdę zmiętej pościeli; odwróciłem się z trudem i cisnąłem w stojącą kobietę piorunem kulistym. Nie aby nastraszyć, lecz żeby zabić. Skraj prześcieradła zajął się ogniem.
Ora, czy jak jej tam było, zatoczyła się. Nie upadła, jednak wyraźnie się zatoczyła, a sukienkę na jej piersi ozdobiła bura plama.
Zapach spalenizny zatykał nozdrza.
Patrzyliśmy sobie w oczy; napięcie było straszne, naciskaliśmy na siebie, wgniataliśmy się nawzajem w ziemię, Ora unosiła się nade mną jak czarna iglica, a ja padłem na byłe loże byłej miłości, i ta sytuacja praktycznie pozbawiała mnie szans na zwycięstwo.
Za drzwiami usłyszałem głośne kroki. Rozległy się zaniepokojone głosy.
- Ej, coś tu czuć!
- Pali się, czy co?
I po sekundzie rozległo walenie w drzwi.
- Co się u państwa dzieje? Przewróciliście, państwo, świeczkę na pościel?!
- Pali się, matko droga, pali się!
- Udusili się państwo, czy jak?
- Na pewno się udusili!
- Trzeba wyłamać drzwi!
Drzwi numeru były słabiutkie, a ludzie za nimi stanowczy. Można ich było zrozumieć.
Zapłonął dywan na podłodze; pokryty tynkiem nie tak dawno zrzuconym mi przez Orę na głowę. Zapłonął razem z pokrywającym go kurzem. Języki ognia na chwilę odgrodziły mnie od przeciwniczki.
- I raz! I dwa! I razem!
Sturlałem się z łóżka po jego przeciwnej stronie, dosięgłem czarnej figury, zarzuciłem linę zaklęcia i szarpnąłem na siebie, w ogień.
Straszna kobieta mag przejęła inicjatywę. Poczułem szarpnięcie i już w ogniu wiję sieja, moje płonące włosy trzeszczą i skręcają się w kółeczka; jeszcze nie czuję bólu, ale ogień podnosi się ze wszystkich stron. Pokój, łóżko, wszystko znika, a ja miotam się w gigantycznym ognisku; ja, wstrętna pokraka, którą ulepili z podatnej gliny i wrzucili do pieca, aby wypalić...
Ja, uosobione zaklęcie Kary.
* * *
Sówka siedziała na kamieniu, a obok niej walała się otwarta klatka. Sówka wytrzeszczała żółte oczka. Był wieczór, słońce dawno już zaszło i zbliżał się czas sów.
Przewróciłam się na bok i usiadłem. Przesunąłem prawą ręką po włosach. Spaliły się w kilku miejscach, ale nic poza tym. Ja zaś miałem wrażenie, że jestem poparzony i łysy, a moja skóra wygląda jak gliniana skorupa, przypieczona ogniem.
Rozejrzałem się gorączkowo i od razu poznałem to miejsce. Jeśli wejść na ten oto pagórek, u jego podnóża leży mój dom. A tą pustą drogą, sława sowie, można w pół godziny dojść do zamku Jaterów.
Tylko dokąd mam iść? I po co? W uszach to narastał, to oddalał się dziwny odgłos, jakby kola stukały po stykach mostu, tyle że most był nieskończony, a koła i styki, żelazne. Tuk-tuk, tuk-tuk, tuk-tuk!
Znów się rozejrzałem, tym razem uważniej.
Niebo miało dziwną barwę. Nigdy nie widziałem tak jaskrawego, tak bogatego w kolory zachodu słońca.
Nad zaroślami unosiły się niczym dym kruki. Milczące. Ani jedno krakanie nie naruszało ciszy, gęstej, uroczystej i pełnej dostojeństwa.
Sówka patrzyła na mnie ze zdziwieniem. Nie wiedziała zapewne, czego ode mnie oczekiwać. Dlaczego co chwilę chwytam się za głowę, gapię w niebo, siadam, znów wstaję lub wybucham śmiechem. Jak pozbawiony rozumu ptak może mnie zrozumieć?
- Idziemy - rzekłem w odpowiedzi na wyczekujące, sowie spojrzenie.
Podstawiłem rękę; nastroszony kłębek sterczących piór zwyczajnie, jakby robił to po raz setny, przeniósł mi się na rękę, a potem na ramię. Przestąpił łapkami i usadowił wygodnie. Do połowy przykrył żółte oczy.
Najpierw powoli, a potem coraz szybciej i pewniej ruszyłem, aby obejść pagórki. Nie miałem siły ich pokonywać. Szedłem, licząc kroki i próbując o niczym nie myśleć.
Czy zrobiła to, co obiecała?
Być może pożar jej przeszkodził?
Trudno mieć nadzieję, że człowiekowi, który tak swobodnie panuje nad czasem i przestrzenią, mogła poważnie przeszkodzić para płonących prześcieradeł.
Sówka kiwała się na ramieniu w takt moich kroków. Wiatr szeleścił nad polami. Wydawało mi się, że rozróżniałem głos każdego wyschłego źdźbła trawy. Wydawało mi się, że głosy tych traw składają się na coś więcej, niż po prostu szum. Że wiatr coś nuci, a po sekundzie zdałem sobie sprawę, że sam podśpiewuję piosenkę, której nigdy wcześniej zresztą nie słyszałem.
Kto powiedział, że nie mam słuchu?
Wysiłkiem woli zmusiłem się, by zamilknąć. Teraz jednak w nozdrza wdarły mi się zapachy. Ścieliły się nad jesienną ziemią, jak do tej pory dźwięki; nos mój łowił strugi wiatru i przebierał nimi jak na strunach.
Rodziło to euforię, było upajające, niepokojące, niemal męczące. Było to...
Zaśmiałem się. Nie bałem się. Ja, Hort zi Tabor, doskonale wiem, kim jestem, a w mojej duszy nic się nie zmieniło.
Stop!
Zatrzymałem się pośrodku drogi i odruchowo złapałem za kłujące serce. Dobra sowo, a może stałem się tchórzem? Świat widziałem w ten sposób jedynie oczyma tchórza, kiedy o świcie wykradałem się na polowanie i potem, kiedy usta miałem zapchane pierzem i krwią.
Tępo spojrzałem na swoje ręce i poruszyłem palcami. Nie, jestem człowiekiem, w każdym razie znajduję się w ludzkiej postaci. Jestem tym, kim byłem. To świat stał się inny, znalazło się w nim miejsce dla kolorów, zapachów i dźwięków. Sława sowie, że nie ciągnie mnie natychmiast do najbliższego kurnika...
Czy aby naprawdę nie ciągnie?
Nie ciągnie. Jestem głodny, ale nie łaknę surowego mięsa. Może, kiedyś, potem...
Skąd ten strach? Skąd te kolory? Czyżby to ona coś ze mną zrobiła, a może ja sam sobie to zrobiłem?
Jakakolwiek wydarzyła by się tragedia - słońce będzie wschodzić o czasie i nawet jeśli kurort ze wszystkimi mieszkańcami pewnego dnia pogrąży się w morzu, słońce ciągle będzie tak samo wschodzić i zachodzić, przez milion lat...
Skąd ta delikatność?
Dlaczego tak tęsknię do tego, żeby usiąść teraz obok łkającej kobiety, objąć ją i uspokoić?
Tym bardziej, że ona już dawno nie rozpacza. Łzy jej obeschły, a ten, po kim rozpaczała, dawno jest już w mogile. Mogiła została zapomniana, a sad, który wyrósł na jej miejscu, postarzał się i zdziczał, został wykarczowany, zaś na jego miejscu wyrósł nowy sad... czy jest to powód do goryczy?
A jednak coś jest ze mną niedobrze.
Zaraz będzie zakręt, a za nim pokaże się mój dom.
Oto on.
Podświadomie bałem się, że dom okaże się ruiną. Że od momentu, gdy rozmawiałem z Orą Szantalią w nędznym hotelowym pokoju, minęło pięćdziesiąt lat. Chwała sowie, dom się nie zmienił; wydawało się, że opuściłem go wczoraj, najwyżej przedwczoraj.
Ogród był w całkowitym porządku. Ziemniaki wylazły z ziemi, wyschły na słońcu i zapakowały się w worki. Kartoflana nać zebrała się na stos i dokonała samospalenia. Na pustych grządkach panowała wzorcowa czystość, tylko kilka dyń, każda jak głowa olbrzyma, nie spieszyło się do piwnicy. Zapewne dla utrzymania malowniczości pejzażu.
Wszedłem na próg.
Metr kwadratowy obsypanego sufitu nad samą głową, zapas wody w cynkowym baku, maleńkie lusterko poplamione pastą do zębów, w lustrze odbijają się dwie twarze - jedna naprzeciw drugiej - zbyt blisko siebie, jakby chwilę przed pocałunkiem, i rozmówców można by uznać za zakochanych, jeśli nie patrzyć im w oczy.
Kogo mi żal? Jej? Siebie? Wszystkich tych, których to jeszcze czeka? - rozstanie, utrata, tragedia? Pustka?
Dlaczego, zgodnie z jakim prawem, duma zmienia się w pychę, godność w egoizm, stałość w upór, siła w okrucieństwo, rozum w bezduszność, a miłość staje się odrażającym gnomem, własnym przeciwieństwem?
I jak chcesz to zmienić? Każdy przedmiot rzuca cień, w każdej duszy jest ciemny zakamarek. Naucz się kochać także to miejsce... Nie wychodzi?
W salonie było chłodno i wilgotno. Szepnąłem zaklęcie i rozpaliłem kominek. Sówka z niepokojem zatrzepotała skrzydłami; odwróciłem się, jakby mnie ktoś zawołał.
Za stołem pokrytym czarnym aksamitem siedziała mała, czarna, zgarbiona figurka.
Poczułem przerażenie. Podobnego strachu nie doświadczyłem nawet w obliczu śmierci, w otchłani ognia.
Szczelny kaptur przykrywał twarz siedzącej. Widziałem tylko podbródek, pokryty rzadkimi, siwymi włosami.
I ręce, pomarszczone, starcze ręce trzymające glinianą statuetkę.
Stałem. Sówka się denerwowała, czas upływał, a ja stałem. Jak wmurowany; dzielił nas milion lat. Milion lat samotności i nie dało się tego zmienić ani wybaczyć.
W końcu zrobiłem pierwszy krok. Potem jeszcze jeden. Podszedłem na niegnących się nogach i wyciągnąłem rękę. Starcze dłonie nawet nie drgnęły.
I wtedy wziąłem ze stołu to, co mi się prawnie należało.
...trzy losy naraz, jak trzy muchy pod packą, zetrzeć w proch, na zawsze...
Ostatnia jesienna mucha, perłowozielona, ociężała jak od piwa, hałaśliwa, skazana mucha krążyła wokół pustego, bez świec, kandelabra. Chwyciłem pokrakę prawą ręką za głowę, lewą w poprzek tułowia.
- Karze się...
Siedząca nie wykonała najmniejszego nawet ruchu, aby mnie powstrzymać. Nawet jeśli była w stanie; nawet jeśli miała tę upiorną możliwość oparcia się Rdzennemu zaklęciu.
Chciałem zapytać, czy zdążyła wmieszać się do mojej duszy. Było to bardzo ważne, było to pryncypialne. Jednocześnie rozumiałem, że nigdy nie zadam tego pytania. A jeśli zadam, okażę się durniem, po trzykroć idiotą niegodnym magicznego stopnia.
Nie, już teraz nigdy się tego nie dowiem.
Popatrzyłem na Karę w swoich rękach. Popatrzyłem i niczego nie poczułem. Ani radości, ani strachu. Nie wzbudziła nawet mego zainteresowania - zdając sobie przy tym doskonale sprawę, że godzina wybiła. Czas wydać wyrok.
Gliniany potworek zaczął się nagle gwałtownie rozgrzewać. Poczuł swój koniec. Poczuł, że tym razem nie straszę i nie udaję; nadszedł czas i kara nastąpi nieodwracalnie.
- Oskarża się...
Stary Jater, żona jubilera, kupiec, Mart zi Gorof, korowód niewinnych ofiar. Okrucieństwo, preparacja dusz... kamienie szlachetne, patrzące na świat znieruchomiałymi oczami.
- Oskarża się tę, która złośliwie...
Wciąż niczego nie czułem. Gdzie się podział Sędzia, wspaniały, groźny i upojony władzą? Gdzie zawrót głowy, gdzie łomotanie krwi w skroniach? Gdzie ono jest, szczęście dysponenta Kary? Glina już parzy mi dłonie, nie można czekać dalej...
- Oskarża się tę, która złośliwie narusza ciszę w tym domu.
Oskarża się tę muchę za uporczywe brzęczenie... i niestosowanie się do zasad higieny! Niech tak będzie!
Trzask!
W mojej prawej ręce znalazła się wydłużona głowa, w lewej tułów. Kilka okruchów gliny upadło na zakurzony but. Resztki pokraki szybko stygły; na kominku leżała, malowniczo zadarłszy łapki, zdechła mucha.
Na pewno umarła od razu. Bez męczarni.
Rozluźniłem palce; głowa i tułów, minutę temu będące jednym potworkiem, bezdźwięcznie upadły na dywan. Sówka przysunęła się całkiem blisko, łaskocząc piórami mój policzek. Wydawała ledwo wyczuwalny, w pewnym jednak stopniu nawet przyjemny zapach.
Uśmiechnąłem się głupawo.
I znów się uśmiechnąłem - tak, że koniuszki ust podniosły mi się od ucha do ucha.
Było mi lekko na duszy. Lekko i spokojnie jak w dzieciństwie.
Minęła minuta, potem druga...
Oderwałem wzrok od glinianych odłamków. Odwróciłem się powoli. Jeśli patrzyła spod kaptura, nie widziałem jej oczu.
Sówka zerwała się z mojego ramienia. Niezdarnie poszybowała przez cały pokój, wylądowała na stole. Zostawiła zgrabną kupkę pomiotu na zakurzonym aksamicie.
Podszedłem do stołu, wyciągnąłem rękę, ująłem skraj grubej tkaniny i szybkim ruchem odrzuciłem kaptur.
Fałdy zwiędłej skóry kaskadami leżały na czole i policzkach, nos niemal dotykał zapadniętych, ciemnych warg. I z tej starczej twarzy spoglądały na mnie tak dobrze mi znajome, piwne oczy - prawe pomalowane niebieską farbką, a lewe zieloną. Niemrugające, zastygłe, spokojne tym spokojem tamtej strony, który jest niedostępny żywym.