Rozdział pierwszy




Interesująca heraldyka:
CZARNY TCHÓRZ NA ZŁOTYM POLU



- Jak zdrowie pańskiej sowy?

- Sowa ma się świetnie, dziękuję bardzo...

Moja sowa zdechła przed pięciu laty, jednak odpowiedziałem tak, jak tego wymagała uprzejmość. Powiadają, że współczesny rytuał wymiany uprzejmości ma swoje korzenie w dawno zapomnianym narzeczu; onegdaj powitanie tak właśnie, mniej więcej, brzmiało: „kom sawa ”*[* - przypis: - sawa (ros. fonet.) - sowa.]?

Gość kiwnął z takim zadowoleniem, jakby zdrowie mojej sowy naprawdę niezmiernie go interesowało. Odchylił się na oparcie cudownie niewygodnego fotela, przypatrując mi się spod nastroszonych, rzadkich brwi.

Jak na swoje pięćdziesiąt dziewięć lat nie wyglądał źle. Wiedziałem, że nie jest magiem dziedzicznym, lecz mianowanym, że magiczny tytuł otrzymał będąc już wiejskim komisarzem i podczas atestacji zawyżyli mu stopień - dali trzeci zamiast czwartego.

Wiedziałem także, jakie ma o mnie zdanie.

- A jak zdrowie pańskiej sowy, panie komisarzu?

- Dziękuję - odparł powoli. - Ma się świetnie.

Wiedziałem, że tego samego dnia, kiedy komisarz został mianowany magiem, wszyscy okoliczni myśliwi dostali zamówienie na młodą sowę. Niemało sowich rodzin poniosło wówczas ciężkie straty, spośród kilkudziesięciu piskląt świeżo upieczony mag wybrał jedno - i teraz moje pytanie oraz jego odpowiedź byty pełne ukrytego znaczenia, gdyż wybrana przez komisarza sowa okazała się cherlawa i ciągle chorowała.

Albo może to on o nią nie dbał?

Milczenie się przedłużało. W końcu komisarz westchnął ponownie:

- Panie dziedziczny magu, w imieniu komisariatu i mieszkańców z radością chciałbym przekazać panu zaproszenie na Dożynki, które odbędą się ostatniego dnia żniw.

Uprzejmie pochyliłem głowę. Komisarz patrzył na mnie ze zmęczeniem i jakby bólem. Sowa świadkiem, nie chciał przychodzić do mnie z pokorną prośbą: sam ze wszystkich sil próbował uporać się z tą sprawą - w ciągu ostatnich trzech dni na niebie co chwilę pojawiały się obłoczki, bezsilne, bezskuteczne i bezpłodne. A on stał pośrodku podwórza, mamrotał wyuczone zaklęcia, nawet płakał - najwidoczniej z bezsilności. A potem przełamał odrazę i strach, wsiadł w dwukółkę i pojechał do mnie. Po drodze zawracał nie raz i nie dwa, jechał z powrotem i znowu zawracał - i oto siedzi teraz, patrząc mi w oczy. Na coś czeka. Naiwny.

- Jestem wielce zobowiązany - odparłem z przejęciem. - Przyjdę na pewno.

Komisarz przełknął ślinę; czekało go sformułowanie prośby i z przyjemnością przyglądałem się jego mękom.

- Panie dziedziczny magu... - odezwał się w końcu. - Pozwoli pan zwrócić swą uwagę na suszę.

- Co takiego? - zapytałem z lekkim uśmiechem.

- Na suszę - zmusił się do odpowiedzi komisarz. - Już prawie miesiąc nie było deszczu... poza tym stan wschodów... wzbudza niepokój. Chłopi boją się, że dożynki będą... niewesołe.

Zamilkł i wbił wzrok w nasadę mego nosa; uśmiechnąłem się szerzej.

- Mam nadzieję, że mnie nikt o nic nie podejrzewa?

Komisarz zaczął przygryzać wargi:

- Ależ co pan, co pan... W żadnym wypadku. Ta klęska żywiołowa ma niewątpliwie naturalny... nie magiczny charakter. Jednak jeszcze trochę - i czeka nas nieurodzaj, porównywalny z katastrofą sprzed trzydziestu lat; pan na pewno nie pamięta...

W ostatnich słowach dało się słyszeć lekkie przymilne nutki.

Jeszcze trochę - i powie do mnie „synku”, a może nawet „wnuczku”!

- Nie pamiętam tak zamierzchłych czasów - przyznałem ze śmiechem. - I, szczerze mówiąc, nigdy nie interesowałem się rolnictwem. Jeszcze do niedawna byłem pewien, że brukiew rośnie na drzewach!

Komisarz patrzył na mnie z przygnębieniem; dać by ci motykę, wyraźnie mówiło jego spojrzenie. Wygnać w pole, pod palące słońce, i wtedy na ciebie popatrzeć, wyrośniętego, sytego nieroba. Choć raz popatrzeć na twój pojedynek z grządką brukwi!

W następnej sekundzie komisarz głośno westchnął i zamknął oczy. Widocznie scenka, którą sobie wyobraził, okazała się zbyt wyrazista.

Przestałem się śmiać. Przez chwilę milczałem, napawając się bezsilną złością mego gościa; splotłem palce i przeciągnąłem się, rozprostowując stawy:

- Jeśli pan, panie magu trzeciego stopnia, nie jest w stanie zorganizować małego obłoczka - proszę się zwrócić do wioskowych staruszek. Ludowe metody nie zawsze zasługują na kpiny...

Wstał. Niewątpliwie miał jeszcze w zapasie jakieś argumenty - pieniądze, zaszczyty, apelowanie do mojego sumienia - jednak pogarda okazała się silniejsza.

- Żegnam pana, panie dziedziczny magu. Życzę zdrowia i pomyślności pańskiej sowie!

Słowo „dziedziczny” wymówił z nieukrywaną pogardą. Hardzi, och, hardzi jesteśmy, nie ma na to rady, i nasza hardość idzie przodem, rozpychając wszystkich łokciami...

- Ostrożniej - rzekłem z troską w glosie. - Proszę patrzeć pod nogi.

Komisarz drgnął.

Na temat mojego domu krążyło po okolicy wiele legend: mówiło się na przykład o bezdennych studniach, w których masowo walają się ofiary ukrytych zapadni, o hakach, oparach, duszących tiulem firankach i innych niebezpieczeństwach czyhających na niepożądanego gościa.

Lubiłem swój dom.

Nigdy nie miałem pewności, czy znam go w pełni. Nie jest wykluczone, na przykład, że gdzieś wśród książkowych hałd mieszka prawdziwa sabaja, której niezależnie od wysiłków nie jestem w stanie schwytać. Gdybym jednak opowiedział plotkarzom o sabai - nie zrobiłoby to na nich wrażenia; co innego okrutny korninek, przemielający gościa kamiennymi szczękami, czy powiedzmy bezdenny nocnik, kryjący w swej porcelanowej czeluści śmiercionośne sztormy...

- Życzę zdrowia pańskiej sowie! - z opóźnieniem krzyknąłem w ślad za wychodzącym komisarzem.

Przez uchylone okno sączył się skwar. Wyobraziłem sobie, jak mianowany mag trzeciego stopnia (w rzeczywistości czwartego) wychodzi na ganek - z chłodnego półmroku przedpokoju wypada w rozpalone opary tego koszmarnego lata. Jak nasuwa na oczy czapkę, jak złorzeczy przez zęby i wlecze się w słońcu do swojej dwukółki...

Dlaczego on mnie nie lubi - wiadomo. Ale dlaczego ja nie lubię jego?


* * *

ZADANIE Nr 46: Mianowany mag trzeciego stopnia zamówił przed turkuciem podjadkiem ogród o powierzchni 2 ha. Pole o jakiej powierzchni może zamówić on przed szarańczą, jeśli wiadomo, że energopojemność zaklęcia przed szarańczą jest 1,75 raza większa?


Pół godziny po wyjściu komisarza dzwonek przy drzwiach wejściowych zabrzmiał cichym, przytłumionym „dzyń dzyń”. Nowy gość był wyraźnie wzburzony; przez chwilę zastanawiałem się, cóż mogło tak zaniepokoić mojego przyjaciela i sąsiada, i niczego nie wymyśliwszy, poszedłem otworzyć.

Gość wparował do środka, odsuwając mnie w głąb przedpokoju - Szlachetny Iw de Jater miał w zwyczaju wypełniać swoją osobą każde pomieszczenie, i to szczelnie. W pierwszej chwili - dopóki nie przywykłem - jego obecność zawsze mnie przytłaczała.

- Przekleństwo, od rana taki upał... a u ciebie chłodno jak w piwnicy, urządziłeś się, czarodzieju, wiesz.

Milczałem.

Sapnął głośno:

- O co chodzi?

- Arystokraci to dziwny naród - mruknąłem, jakby sam do siebie. - Na co ci drugi świadek? Wyobraź sobie, że ja nie mam ochoty wypływać w rowie. Nie ten charakter.

Przez minutę patrzył na mnie poruszając wargami. Potem zmieni! się na twarzy:

- Ty... za kogo mnie uważasz, czarodzieju? Za ojcobójcę?!

Patrząc w jego błyskawicznie bielejące oczy nagle zrozumiałem, że on nie udaje, nie gra. W chwili obecnej perspektywa przelania krwi naprawdę go przeraża: a jednocześnie on sam, nie zdając sobie z tego sprawy, już dokonał wszelkich niezbędnych przygotowań do tego ostatecznego postępku!

Co prawda, jego wizyta u mnie nie wpasowywała się w schemat tego zabójstwa.

- No co ty. Iw - powiedziałem krótko. - Nawet mi to przez myśl nie przeszło, opacznie mnie zrozumiałeś.

Przez jakiś czas patrzył na mnie rodzinnym spojrzeniem Jaterów - białym, wściekłym wzrokiem. Potem jego oczy stopniowo przybrały świadomy wyraz:

- Lepiej tak nie żartuj, Hort.


* * *


PYTANIE: Czym jest magiczne oddziaływanie?

ODPOWIEDŹ: Jest to aktywne, ukierunkowane oddziaływanie, w celu dokonania zmian w otaczającym środowisku fizycznym.

PYTANIE: Jakiego rodzaju bywają magiczne oddziaływania?

ODPOWIEDŹ: Gospodarcze, bojowe, informacyjne i inne.

PYTANIE: Jakie odmiany magicznych gospodarczych oddziaływań pan zna?

ODPOWIEDŹ: Przyrodniczo-gospodarcze (zmiany pogody i klimatu, oddziaływania rolnicze), socjalno-gospodarcze (zmiana wyglądu swojego i innych osób, to znaczy zamaskowywanie, zmiana cech swoich i innych osób, to znaczy wilkołactwo; zmiana psychologii swojej i innych osób, to znaczy nawiedzenie - do tej odmiany zaliczają się też zaklęcia miłosne), rzemieślniczo-gospodarcze (naprawa bądź zniszczenie odzieży, domostwa, narzędzi pracy, dzieł sztuki i przedmiotów codziennego użytku), przedmiotowe (oddziaływania z imitacją przedmiotu, np.: liny, topora, pochodni, pałki i tym podobnych).

PYTANIE: Jakie zna pan odmiany indywidualnych oddziaływań bojowych?

ODPOWIEDŹ: Ofensywne, obronne i dekoratywne. Do ofensywnych zalicza się cios bezpośredni (odpowiednik uderzenia tępym metalowym przedmiotem w twarz), cios ogniowy (odpowiednik ukierunkowanego strumienia ognia), cios pozorowany (cios imitujący realną broń). Do obronnych zaliczają się obrona ogólna i obrony ukierunkowane: przed żelazem, drewnem, ogniem, wrogim spojrzeniem i tym podobne. Obrony ukierunkowane można z powodzeniem łączyć. Do oddziaływań dekoratywnych zalicza się salwy i fajerwerki.

PYTANIE: Jakie zna pan odmiany oddziaływań informacyjnych?

ODPOWIEDŹ: Pocztowe (pozwalają wymieniać się informacją na odległość, konieczny jest tu materialny nośnik, jak np. ptak, chmara owadów, czy dowolna powierzchnia, na którą nanosi się tekst przesłania), wyszukujące, śledzące, wartownicze, obserwacyjne.

PYTANIE: Jakie rodzaje oddziaływań preferuje pan jako przyszły mag mianowany?

ODPOWIEDŹ: Przyrodniczo-gospodarcze i rzemieślniczo-gospodarcze, a także niektóre rodzaje informacyjnych.


* * *

Jaterowie żyli bogato i z rozmachem, nie szczędząc pieniędzy ani rozrywek. Mnie i Iwa powitała cała chmara służących - od łysego zgarbionego starca do dwunastoletniego chłopca. Nie dostrzegłem żadnej twarzy, jedynie czubki głów - w obecności gospodarza służba de Jaterów oddawała nieprzerwany pokłon.

W bawialni powitała nas żona Iwa - wykończona licznymi niedomaganiami blondynka. Jej mizerna twarzyczka wydawała się być narysowana na przetłuszczonym papierze - niemal można było przez nią zobaczyć zarys pokoju.

- Pan Hort z Tabor zapragnął obejrzeć mój salon myśliwski - nieprzyjaźnie oznajmił jej baron. - Wydaj dyspozycje odnośnie kolacji, moja droga.

Bezbarwne oczka baronowej nagle wypełniły się łzami; zniknięcie Piera, zamieszanie w domu i wzburzenie w glosie męża nie uszły jej uwadze, a wczesna wizyta „okropnego czarodzieja” - to znaczy mnie - ostatecznie doprowadziła bidulkę do rozpaczy. Trzeba jednak przyznać, że Jater potrafił poskramiać żony. Baronowa przysiadła w niskim reweransie i oddaliła się bez słowa. Z wachlarza, który trzymała w dłoni, sterczały pióra, co upodabniało go do zdechłego ptaka.

- Idziemy - ochryple powiedział Iw.

W pokojach barona panowała gęsta, ścieląca się warstwami duchota. Wyszywana jedwabiem chusteczka w rękach młodego Jatera całkowicie przemokła od potu - baron samozwaniec musiał co chwilę ocierać nią czoło.

Klucz od salonu myśliwskiego - wielkości rączki odkarmionego dziecięcia - był niewątpliwym arcydziełem sztuki kowalskiej. Jater się denerwował. Drzwi nie ustąpiły od razu; impulsywny baron podjął nawet próbę ich wyłamania, choć na pierwszy rzut oka było jasne, że poradzić sobie z tymi drzwiami może tylko beczka z prochem.

W końcu zamek ustąpił. Jater po raz ostatni otarł czoło - najpierw mokrą chusteczką, następnie rękawem bluzy. Odwrócił się do mnie; groźny baron był teraz potwornie przerażony, pomyślałem nawet, że gdyby rygiel odmówił posłuszeństwa, spadkobierca samozwaniec odetchnąłby z ulgą...

Odsunąłem Jatera, otwarłem drzwi i pierwszy wszedłem do pokoju.

Tak, baron myśliwy z wielkim pośpiechem zacierał wszelką pamięć a ojcu. Niemal nic nie przypominało o tym, że pomieszczenie to służyło kiedyś staruszkowi jako sypialnia i gabinet. Ściana między pokojami była całkowicie wyburzona, meble wyniesiono, podłoga wyłożona została ceramicznymi płytami, zaś sufit mozaiką z różnych gatunków drewna. Ściany pstrzyły się gobelinami, zarówno starymi, kunsztownymi i cieszącymi oko, jak i nowymi, wykonanymi na szybko, pełnymi natchnionej brzydoty. W założeniu każdy, kto po raz pierwszy wchodził do myśliwskiego salonu, miał być oszołomiony wspaniałymi trofeami łowieckimi (tuzinem smutnych jelenich głów, nabitymi watą ptakami różnej wielkości i dzikiem, wypchanym z naruszeniem zasad technologii, przez co wydawał się on być półtora raza większy niż za życia) oraz porażony blaskiem oręża (stojakiem na kopie i rohatyny, dwiema kuszami na ścianach i kilkoma bojowymi ostrzami, niemającymi nic wspólnego z polowaniem).

Stanąłem w progu. Ciężkie kotary w oknach zatrzymywały na zewnątrz światło letniego poranka, nie od razu więc dostrzegłem staruszka - tym bardziej, że cały ubrany był na czarno i wyglądał jak kruk.

Za moimi plecami hałaśliwie sapał spadkobierca samozwaniec; zaskrzypiały drzwi, tym razem zamykane od wewnątrz.

- Dzień dobry, ojcze - rzekł Jater skrajnie nieszczerym tonem.

Starzec nie odpowiedział. Jego twarz pozostawała ukryta w cieniu.

Zapadła cisza. Poczułem - po raz pierwszy od chwili, w której Iw de Jater wtajemniczył mnie w tę historię - chłód i wewnętrzny dyskomfort, jakby mojej piersi dotknęła od wewnątrz mała, szponiasta łapka.

Dobrze znałem zwyczaje rodziny de Jaterów - wszak nasi przodkowie byli sąsiadami już od kilku pokoleń. Wiedziałem ze szczegółami, w jaki sposób traktował swoją rodzinę Dow de Jater - ten oto niespodziewanie przybyły staruszek. Swego czasu byliśmy z lwem mocno zaprzyjaźnieni - ja byłem czarodziejem i synem czarodzieja, przekonanym, że świat istnieje wyłącznie dla moich potrzeb. Iw był dziedzicem znakomitego rodu, urodziwym i silnym chłopcem, zahukanym i zastraszonym do niemożliwości. Jeśli nagle znikał z mojego horyzontu - wiedziałem, że ojciec, za jakieś przewinienie, zamknął go w komórce, przywiązał cuglami do stołu (masywnego biurka z czerwonego drzewa, za którym Iw codziennie musiał przyswajać całkowicie zbyteczną mu wiedzę), albo wychłostał rózgą do półśmierci; młodsze dzieci Jaterów - w większości dziewczynki - cierpiały niewiele mniej. Całymi dnami zamknięte w dusznym pokoju, zajmowały się robótkami ręcznymi pod okiem surowej nauczycielki i nie były wypuszczane nawet za potrzebą - dostarczano im wspólny nocnik.

Jeden z braci Iwa - zapomniałem, jak miał na imię - w wieku dwunastu lat uciekł z domu z wędrownym cyrkiem i słuch po nim zaginął. Drugi wyrósł na spokojnego i cichego młodzieńca, z wyglądu na pozór normalnego, lecz ze wszystkich rozrywek ponad wszystko przedkładającego obserwowanie strumienia wody płynącego z pompy. Mógł przyglądać się wodzie przez całe godziny, całe dnie i jego twarz stawała się wówczas miękka, jakby zrobiona z wosku, a z kącików ust ciekła mu ślina. Służba cichcem naśmiewała się z młodszego Jatera i ukuła mu przezwisko „Fontanna”.

Teraz, jeśli Iwowi przepadnie scheda, sądzone będzie przejąć ją Fontannie.

Staruszek Dow de Jater stał pośrodku sali, a ja odniosłem dziwne wrażenie, że stoi dokładnie w tym samym miejscu, w którym zostawił go Iw. Że w czasie, gdy syna nie było, nie zrobił on ani jednego kroku.

- Ojcze - powiedział Iw i głos mu się załamał. - Nasz sąsiad, pan Tabor, chce wyrazić swą radość z powodu twego niespodziewanego powrotu.

Starzec milczał.

Rodzinna cecha Jaterów - nigdy, z żadnego powodu nie mieć wyrzutów - połączyła się u starego barona z czulą miłością do żony i dzieci. Tę miłość nieustannie głosił podczas uczt i polowań, opowiadał o niej znajomym i nieznajomym, arystokratom i wieśniakom. Szczerze uważał swą żonę za piękność, wychwalał ją przed przyjaciółmi i kupował jej drogą biżuterię; zaś jeśli żonie zdarzyło się jakieś przewinienie (nie w porę otworzyć usta, lub spóźnić się, kiedy baron raczył na nią czekać) - wymierzał jej nieuniknioną i zdecydowaną karę. Nieszczęsna baronowa, matka Iwa, nie dożyła nawet czterdziestki - po jej śmierci stary Jater szczerze rozpaczał, długo i ciężko.

Ta sama rodzinna cecha Jaterów obudziła się w Iwie od razu po obwołaniu go głową rodziny; obudziła do tego stopnia, że zarówno jego latorośle, jak i pozostali domownicy odczuli to na własnej skórze. Jego żona, niegdyś rumiana i hałaśliwa, zrobiła się na wpół przezroczysta i zmieniła w cichą myszkę. Córek nie było widać ani słychać, a jedyny syn od czasu do czasu zalewał się gorzkimi łzami, przywiązany cuglami do starego biurka z czerwonego drzewa.

- Ojcze... - wymamrotał po raz trzeci Iw.

Podszedłem do okna i ostrożnie uchyliłem kotarę.

Promień słońca przebił się przez gęstwinę kurzu, odbił od podłogowej płytki i nadal szklanym oczom dawno pokonanego dzika niemal świadomy wyraz.

Na widok ojcowskiej twarzy Iw de Jater wydał z siebie niewyraźny odgłos. A ja w końcu zrozumiałem, co było przyczyną niejasnego niepokoju, który zagnieździł się we mnie niczym zimny kłębek.

Przymocowałem kotarę złotym sznurem, znów przemierzyłem salon i zatrzymałem naprzeciw zmartwychwstałego barona.

Patrzyły na mnie - przeze mnie! - pozbawione wszelkiego wyrazu białe oczy. Tak, ze strachu można było uznać to spojrzenie za przejaw skrajnej wściekłości i domyślam się, co przeżył Iw podczas pierwszych minut spotkania.

Pomachałem ręką przed nieruchomą twarzą starca. Jego oczy wbite były w jeden punkt. Źrenice nie powiększały się, ani nie zwężały.

- Iw - usłyszałem swój spokojny głos. - Możesz zawołać żonę i sługi... choć możesz też nie wołać. Ukryta przed postronnym wzrokiem komórka, niema opiekunka, częsta zmiana bielizny i pościeli - to wszystko, czego będziesz potrzebował, by spełnić synowski obowiązek.

Mój przyjaciel z dzieciństwa długo milczał, przenosząc spojrzenie z mojej twarzy na twarz starego barona. Potem gwałtownie przeszedł w ciemny kąt pokoju i ukrył twarz w dłoniach; trudno powiedzieć czego było więcej w tym geście, przygnębienia czy ulgi.

Odwróciłem się i spotkałem wzrokiem z głową jelenia, która zdawała się wyrastać wprost ze ściany. Po smutnym pysku wędrował samotny mól.

- Gdzie on był? - głucho zapytał młody Jater. - Gdzie on się podziewał przez prawie dwa lata? Skąd...?

Przyglądałem się obojętnemu starcowi wciąż stojącemu nieruchomo pośrodku sali.

Nie poznawałem go.

Piętnaście lat temu był dobrym sąsiadem w sile wieku, który nosił mnie na barana, uwielbiał walki na drewniane topory i na każde życzenie demonstrował sławny rodzinny miecz, którym onegdaj za jednym ciosem skracał dwóch lub trzech przeciwników o głowę. Pamiętam, że nie mogłem zrozumieć, dlaczego tato Iwa, tak przyjacielski i ustępliwy w stosunku do mnie, był tak okrutny dla swego własnego syna? I pamiętam, że dochodziłem do jedynego wniosku: dlatego, że jestem od Iwa lepszy, mądrzejszy i odważniejszy, a sąsiad żałuje, że jego spadkobiercą jest tępawy Iw, a nie {brak tekstu}


Zdarzało się, że „wujek Dow” wydawał mi się bliższy, niż własny ojciec. Nic dziwnego - ojciec w tamtych latach mocno podupadł, śmierć matki i moje niekończące się choroby wieku dziecięcego zwaliły go z nóg, nie miał czasu ani siły na zabawy z mieczami i pałkami, a cukierki uważał za szkodliwe dla zębów. Potem wydoroślałem i przyjacielskie stosunki z sąsiadem osłabły, zaś z ojcem się umocniły; jednak pierwszą osobą, która przyszła pocieszyć mnie po śmierci ojca, był właśnie wujek Dow...

Miałem wtedy piętnaście lat. Teraz mam dwadzieścia pięć i przez ostatnie dziesięć lat zupełnie nie utrzymywaliśmy znajomości. Wiedziałem od Iwa, że z nadejściem starości charakter ojca zepsuł się do niemożliwości. Byłem wtajemniczony w ciemną historię jego zniknięcia; po cichu cieszyłem się, że ten dotknięty obłędem starzec, który zastygł teraz pośrodku salonu myśliwskiego, niemal w niczym nie przypomina tego wujka Dowa, którego kiedyś kochałem.

- Skąd on przybył? - z rozpaczą powtórzył młody Jater. - Co, Hort?

Wysiłkiem woli odegnałem niepotrzebne wspomnienia. Ciemny płaszcz stojącego przede mną starca był już nienowy i wymagał czyszczenia - baron nie sprawiał jednak wrażenia człowieka, który długo i w trudach wracał do rodzinnego domu, wędrując pieszo przez lasy i pola. Dojazdy wierzchem jego odzienie, a szczególnie trzewiki, w ogóle się nie nadawały.

- Patrz, Hort - wyszeptał Jater, ja jednak też zwróciłem już na to uwagę.

Na szyi starca pobłyskiwał, kryjąc się w fałdach obszernej kamizeli, łańcuch z białego metalu. Na łańcuchu znajdował się wisior - chyba z jaspisu.

- Pamiętasz, żeby ojciec miał go wcześniej? - zapytałem, z góry znając odpowiedź.

- Nie oczywiście, że nie nosił niczego podobnego - odparł Iw z lekkim rozdrażnieniem. - Nie lubił ozdób. Ani srebra, ani kamieni - w ostateczności tolerował złoto.

Iw wyciągnął rękę, chcąc dokładniej obejrzeć wisior. Zaraz ją jednak cofnął, nieśmiało zaglądając starcowi w twarz. Rozumiałem jego mieszane uczucia; trudna i przerażająca była świadomość, że jego ojciec, którego sama obecność przez wiele lat napełniała go przerażeniem, zmienił się w żywą lalkę.

Wisior, którego dotknąłem z bezmyślną beztroską, w tym samym momencie zrobił mi pierwszą nieprzyjemną niespodziankę.

Był on niewątpliwie magicznego pochodzenia.

Z dużego kawałka jaspisu nieznany artysta wyrzeźbił pysk jakiegoś wściekłego zwierza - odrażającą, wyszczerzoną paszczę o mętnych oczach. A obecność tej paszczy na piersi dotkniętego obłędem barona niewątpliwie miała jakieś ukryte znaczenie.


Sługa Pier urodził się pod szczęśliwą gwiazdą - jego trup jednak nie wypłynął w rowie. Zamiast tego Pier dostał podwyżkę, niemal nową kamizelę i został dopuszczony do tajemnicy; odtąd wierny sługa miał obsługiwać bezwolnego, obłąkanego starca umieszczonego w odległej komórce. Wymawianie (czy nawet wspominanie) imienia starego barona było surowo zabronione; służbie i domownikom objaśniono, że do de Jatera przybył na utrzymanie sędziwy ojciec Piera, że cierpi on na zaraźliwą chorobę i dlatego każdy, kto zajrzy do komórki, czy choćby zbliży się do niej, zostanie wysmagany batogiem i napiętnowany rozpalonym żelazem. Surowość obiecanej kary ewidentnie nie miała związku z wymyśloną przez Iwa legendą, jednak barona zupełnie to nie martwiło. Mieszkańcy rodzinnego gniazda dawno już zostali wytresowani do całkowitej utraty ciekawości.

Pier wykonywał swe nowe obowiązki przez całe dwa dni.

Wieczorem trzeciego dnia Pier nakarmił starca kolacją (twierdził, że nabrał już dużej wprawy w operowaniu miedzianym lejkiem i udało mu się wlać w pana Dowa sporą porcję wodnistej kaszy), po czym wyszedł na chwilę po czystą pościel. A drzwi zamknął od zewnątrz na zamek - względem czego miał bardzo surowy nakaz.

Pierwszy błąd Piera polegał na tym, że zostawił w komórce palącą się świecę. Drugi błąd okazał się fatalny: Pier nie powiesił klucza na łańcuszku, który miał na szyi, jak było przykazane, lecz włożył go po prostu do kieszeni roboczej kurtki.

Nic dziwnego, że obłąkany starzec przypadkowo przewrócił świecę prosto na siennik. Nic dziwnego, że Pier, po dotarciu do bieliźniarni, zechciał wymienić nie tylko pościel barona, lecz także swoją zaplamioną kaszą kurtkę.

W tym momencie szczęśliwa gwiazda Piera zgasła. Gdyż szczęśliwie zapomniał on wyciągnąć klucz z kieszeni kurtki.

- Pali się! Pożar!!

Wszystko wydarzyło się bardzo szybko.

Siennik zaczął płonąć. Zmurszały budynek zajął się momentalnie. I dopóki przerażony Pier obszukiwał kieszenie, dopóki biegł, potykając się, do bieliźniarni, dopóki wył nad stertą brudnych prześcieradeł, w której utonęła jego stara kurtka - dopóki sługa wykonywał wszystkie te przedśmiertne czynności. Iw de Jater próbował wyważyć drzwi.

Nie udało się. Zamek był solidny.

Wtedy Jater rzucił się do okna; w okna komórki z wiadomych przyczyn wstawione były mocne kraty. Ogień objął już całe po mieszczenie - wisząc na kratach, niczym oszalała małpa w zwierzyńcu, Iw mógł widzieć, jak jego ojciec obojętnie przygląda się zbliżającym się do niego językom ognia.

Jak zajmują się siwe włosy.

Widziałem potem tę kratę - człowiek nie jest w stanie tak wygiąć stalowych prętów. Iw zrobił więcej, niż jest w ludzkiej mocy, jednak na wynik zdarzenia nie miało to wpływu.

Zbiegli się słudzy, domownicy, dzieci. Ustawili się w szpaler, podając wiadra z rąk do rąk. Ogień na szczęście nie zdążył przeniesie się na stojące w sąsiedztwie budynki. W końcu udało się wyłamać drzwi do komórki i ich oczom ukazał się spalony do cna pokój z czarnym, skurczonym trupem pośrodku.

Przybiegł Pier z kluczem. Stał przez chwilę, przyglądając się zamieszaniu.

A potem odszedł i po cichu powiesił się w ogrodzie barona na osice.


* * *

ZADANIE Nr 58: Mianowany mag trzeciego stopnia zamówił kłębek wełny przed molami. Jaka jest średnica sfery działania zaklęcia, jeśli wiadomo, że dziedziczny mag pierwszego stopnia poczuł jego energię, znajdując się w odległości 3 metrów od kłębka?


* * *

Wieczór następnego dnia spędziliśmy u mnie w salonie z dzbankiem wina, a dokładniej mówiąc z całą baterią dzbanków. Jater pił, lecz się nie upijał; ja sam unikani alkoholu, lecz z szacunku dla tradycji zawsze trzymam w piwnicy kilka beczek szlachetnego wina.

Milczeliśmy tak długo, że nocne kaganki pod sufitem zaczęły powoli przygasać - najprawdopodobniej uznały, że śpimy albo że pokój jest pusty. Jedyna świeca na stole podkreślała mroczny wyraz zmizerniałej twarzy barona, za to w jej świetle nie było widać spalonych brwi, przerzedzonych włosów ani poparzonych policzków. Patrzyłem na Iwa i obraz śmierci starego barona raz za razem przewijał się przed moimi oczami, odganiałem go, lecz ciągle wracał. Najsmutniejsze było to, że w twarzy staruszka, obojętnie przyglądającego się buszującym w pokoju płomieniom, wyraźnie widoczne były rysy wujka Dowa - mojego starego przyjaciela, takiego, jakim go pamiętałem. I kiedy płomienie obejmowały starca, otaczając go pulsującym migotliwym kokonem, bezwiednie zamykałem oczy i mrużyłem je, niczym nerwowa damulka.

Gdybym tylko przy tym był, mógłbym go uratować!

Uratować, lecz nie przywrócić rozumu. I rok po roku żyłby jak roślina w donicy, żywiąc się wodnistą kaszą przez lejek i robiąc pod siebie.

Ale tak potworna śmierć?!

Dlaczego nie miałem władzy nad czasem? Dlaczego nie było mnie tam właśnie wtedy?

Litościwiej byłoby od razu go zabić. Co zresztą Iw zamierzał uczynić.

Drgnąłem. I podejrzliwie spojrzałem na siedzącego naprzeciw młodego barona. A jakże. Gdyby Jater Starszy powrócił w pełni zdrowia. Iw bez wahania poderżnąłby ojcu gardło. Lecz teraz - teraz mój przyjaciel cierpiał okrutnie. Synowskie uczucia, które przez wszystkie te lata tliły się pod skorupą zastarzałej nienawiści, wydostały się na zewnątrz; były one bladziutkie, niepewne i jakby nadjedzone przez mole i Iw wstydził się ich - sam przed sobą. Lepsza już czysta nienawiść niż taka miłość.

- Oni. - Kaganki, rozbudzone dźwiękiem głosu barona, zapłonęły pełną mocą. Mój gość skrzywił się od jasnego światła. - Oni... nie da się ich już powstrzymać... języki poucinać, czy jak... gadają. A kiedy milczą - mysią... że to ja doprowadziłem do śmierci ojca. Że własnego ojca zgubiłem! I Pier, bydlak jeden, świadek mój jedyny... Bydlak, powiesił się! Już gadają, że ojca przez dwa lata w komórce trzymałem... Już gadają... I wierzą w to!

- A co cię obchodzą brudne języki - spytałem ze zmęczeniem. - Jeśli chcesz, to za jednym zamachem pozatykam wszystkie te gęby.

- Nieee... - Iw ciężko pokręcił głową. - Tak się nie da, czarodzieju. Tak nie będzie. Gęby zatykać... to ja sam potrafię, bez żadnych czarów. Tu trzeba zabójcę taty... Tego, który go porwał, który go rozumu pozbawił... To on jest zabójcą. Trzeba go znaleźć.

A Pier, dureń, się pospieszył - potem pewnie sam bym go zamęczył... ale to przecież potem... On mógł dużo wiedzieć, coś sobie przypomnieć, ten Pier, przecież był wtedy razem z tatą, pamiętasz, kiedy go ta dziewka uprowadziła... Ta suczka, żeby się żabą udławiła... Przecież pamiętasz?

Westchnąłem.

Ta bezceremonialna osóbka zastukała we wrota późnym wieczorem, w deszcz, twierdząc, że jest ofiarą rozbójników. Wedle jej słów jacyś niegodziwcy ukradli jej karetę, zabili stangreta i służących i zabrali kufer z rodzinnymi kosztownościami - a kosztowności było niemało, bo i rodzinę wymieniła znaną, szacowną rodzinę z Południowej Stolicy.

W owym czasie w okręgu nie było ani jednej poważnej szajki rozbójników. Dziewczę nie potrafiło wskazać miejsca, gdzie leżą trupy nieszczęsnych sług (było ciemno, okolica nieznana, noc, szok); krótko mówiąc, wszyscy od razu uznali ją za aferzystkę - oprócz starego Dowa de Jatera.

Ten, wbrew swym zwyczajom, potraktował opowieść dziewczyny bardzo poważnie. Mało tego - ni z tego ni z owego zapragnął pocieszyć nieszczęśnicę; już pierwszej nocy wylądowała ona w jego łożu. I staruszek rozkwitł, gdyż jego własna żona dawno została wpędzona do grobu, a inne kobiety, które dzieliły z nim łoże, były albo lekkiego prowadzenia, albo śmiertelnie wystraszone.

Już następnego dnia wszyscy nienawidzili nowo przybyłej - począwszy od dziedzica Iwa, który oczyma wyobraźni od razu zobaczył nowego potomka pretendującego do jego praw, a skończywszy na kuchciku. A ona zachowywała się jak gospodyni. Otwarcie szydziła z syczących jej w ślad córek barona. Prowokowała Iwa do grubiaństw, a potem skarżyła się na niego staremu Jaterowi. Zycie rodziny, także dotąd niezbyt różowe, powoli zmieniło się w piekło. Baron oznajmił o swym rychłym ożenku - nawet w lepszych czasach nikt nie był w stanie przemówić mu do rozumu, zaś teraz starzec zupełnie sfiksował. Iw w rozpaczy przychodził do mnie, niby przypadkiem wypytywał o trucizny, ich właściwości i sposoby użycia. Wszystkie te rozmowy nosiły oczywiście luźny charakter, jednak wkrótce staruszek zaprowadził nowe porządki przy spożywaniu posiłków: ani on ani jego ślicznotka niczego nie brali do ust, nim któryś ze służących nie spróbował tego pierwszy.

W końcu stary Jater oznajmił, że pragnie poznać krewnych swej wybranki. Przygotowano karetę na wyjazd do Południowej Stolicy; narzeczeni wyruszyli, zabierając ze sobą kilka kufrów dóbr, w tym rodzinnych kosztowności, przy czym nie mitycznych, jak w przypadku dziewczyny, lecz jak najbardziej realnych.

Tydzień po odjeździe zakochanych do zamku wrócił wysłany z baronem sługa (ten sam Pier). Wedle jego słów baron kompletnie zwariował, rzucał ciężkimi przedmiotami i żądał, by zejść mu z oczu. Wystraszona służba rejterowała dochodząc do wniosku, że lepiej stracić pracę, niż życie. Pier wrócił do zamku sam, ze względu na żonę - pozostali (stangret, kucharz, służąca i dwóch lokai) postanowili poszukać szczęścia jak najdalej od łask pana Dowa.

Czas mijał. Po miesiącu poradziłem Iwowi, by delikatnie zainteresował się: gdzie ich szukać?

Informacje, zdobyte za pośrednictwem miejskiego magistratu (pocztowych gołębi, latających tam i z powrotem) potwierdziły nasze podejrzenia. Do Południowej Stolicy zakochani nie dotarli, mało tego, tamtejsza szanowana rodzina nie miała zielonego pojęcia o żadnym pokrzywdzonym i ograbionym dziewczęciu. Biednym gołębiom przyszło dostarczać bardzo chłodne, a nawet ostre w tonie wiadomości - komu byłoby przyjemnie dowiedzieć się o aferzystce, wykorzystującej do swoich niecnych celów jego nieposzlakowane imię?!

Od dnia wyjazdu barona minęły dwa miesiące; Iw przyszedł do mnie po pomoc. Pamiętam, że sporo się wówczas wykosztowałem na różnorodne procedury poszukiwawcze; rozesłałem w dalekie okolice biegaczy i zwiadowców, przesłuchiwałem przyniesione przez Iwa rzeczy staruszka - wszystko na próżno; aby nie stracić w oczach młodego Jatera swego autorytetu, przyszło mi skłamać, że jego ojciec zaopatrzył się w kosztowną ochronę przed magicznym okiem. Pamiętam, że Iw zapytał, ile kosztuje taka ochrona. Wymieniłem sumę „z sufitu ”; tak absurdalnie wysoką, że Iw od razu mi uwierzył.

Wtedy młody baron wyznaczył nagrodę za jakąkolwiek informację o swoim ojcu. Znalazło się wielu oszustów, pragnących zarobić darmowe pieniążki: takich gnano od wrót batogiem. Nikt nie był w stanie dostarczyć wiarygodnych informacji: jakby starego Jatera i jego młodą narzeczoną smok zlizał.

Pół roku później Iw przejął dziedzictwo. Po kolejnych czternastu miesiącach stary baron zastukał do wrót własnego zamku i powitał go oszalały ze strachu Pier.

Obu im to spotkanie wyszło bokiem.

- Dziewczyna - powtórzyłem zamyślony. - Jak miała na imię?

Iw de Jater zmarszczył brwi.

- Ela.

- Efa - powtórzyłem, przypominając sobie. - Ładne imię. Szukali jej, Iw. I nie znaleźli. Teraz, po niespełna pół roku, tym bardziej.

Jater spojrzał na mnie spod oka. Wyjął z kieszeni i położył przede mną na stole jaspisowy wisior; drapieżna mętnooka morda pokryta była czarną sadzą i niemal nierozpoznawalna, ja jednak doskonale pamiętałem każdy jej szczegół, co jak co, ale pamięć mam profesjonalną.

Na moment mętnooka morda odpłynęła na bok, a na jej miejscu pojawiła się bezsilna twarz staruszka - wujek Dow, tyle że po upływie wielu lat. Jakże się zmieniłeś, mój dobry wujaszku.

Przez jakiś czas dobierałem słowa. Trzeba było powiedzieć to krótko i przekonywająco - przy czym wiedziałem doskonale, jak niełatwo przekonywać do czegokolwiek baronów Jaterów. Tym bardziej w takiej sytuacji.

Dobrze byłoby w ogóle odłożyć rozmowę na później. Gdy zapomni już widok płonącego na jego oczach ojca. Iw ma mocną naturę i zdrowe nerwy.

Lecz czy ja kiedykolwiek się od tego uwolnię? Od woni palącego się mięsa, tak realnej, że najwyższy czas zatkać nos?

- Tak - powiedziałem, patrząc na pokryty sadzą wisior.

- Uważam jednak, że choć złe języki nie są ci straszne, warto by je na wszelki wypadek przykrócić. Może jutro, przed pogrzebem, zajmę się po cichu...

- To moja sprawa - przerwał mi Iw niedopuszczalnie ostro, niemal chamsko. - Ja do ciebie... Ja o czymś innym. Co powiesz o tej rzeczy?

Zmarszczyłem się, decydując się tym razem puścić jego impertynencje mimo uszu.

- Widzisz, Iw, ta rzecz jest dziełem potężnego maga. Kryje w sobie odblask cudzej siły, cudzej woli.

W kamyczku było coś jeszcze, sam nie rozumiałem, co takiego, nie było mi jednak spieszno przyznawać się Iwowi do swojej niekompetencji.

- Tak właśnie myślałem - powiedział Iw z odrazą. - Że to czarodziejska zabawka.

- Myślę, że nie jest już groźna - powiedziałem łagodnie. - Teraz będzie już tylko szczerzyć się bezsilnie. Czego jeszcze chciałeś się dowiedzieć?

- Ojca zwabili w pułapkę jacyś czarodzieje - rzekł Iw świszczącym szeptem. - Wiedziałem, Hort, czułem to.

W jego głosie brzmiał prawdziwy ból.

- Jakiś ty niekonsekwentny - mruknąłem.

- Co?

- Nie, nic; wybacz, Iw, uspokój się, proszę. Do końca wypełniałeś swą synowską powinność, nie jesteś niczemu winny, niczego już nie można zmienić.

- Zamilcz! - warknął Jater i lampki pod sufitem zabłysły nieznośnie białym światłem. - Zgaś te swoje kaganki, nie można przy nich rozmawiać!

Pstryknąłem palcami, przykazując lampkom zgasnąć i nie reagować na dźwięki. Iw, rozpalając się coraz bardziej, kontynuował:

- Jakaś żaba zwabiła ojca w pułapkę. Jakiś parszywy czarodziej, wybacz, Hort, ale jakieś czarodziejskie bydlę pozbawiło ojca rozumu i jeszcze, dla kpiny, powiesiło mu na szyi to świecidełko. Ten ogień... Czy to sam Pier nie dopilnował, czy ojczulek świeczkę wywrócił, czy oni, natrząsając się, wszystko tak zorganizowali, żebym ja...

Zamilkł i spojrzał na swoje dłonie. A ręce, po tym, jak przyszło mu giąć rozpalone pręty, miał straszne.

- Iw - powiedziałem ugodowo. - Pomyśl. Jacy oni! Odjechał z dziewczyną. Ta aferzystka go oszukała, okradła, napoiła jakimś zielskiem i porzuciła. Zdarzają się takie rzeczy, sam wiesz.

- A to - pięść grzmotnęła o stół obok wisiora - też dziewczyna na nim powiesiła? Co?

Wzruszyłem ramionami:

- Różnie bywa... Może i dziewczyna.

- Sam powiedziałeś, że zrobił to potężny czarodziej.

- Powiedziałem - potężny mag.

Oczy Jatera wściekle się zwęziły.

- Powiedziałeś... Kręcisz. Mataczysz. A ja tej sprawy tak nie zostawię. I jeśli ty, czarodzieju, teraz odmówisz... widzi żaba, że znajdę innego. Pojadę do stolicy, złotem zapłacę, ale tej sprawy tak nie zostawię i znajdę właściciela tej błyskotki! Słyszysz?!

Podjudzał się, świadomie rozwścieczał. Sam się przekonywał, że straszna śmierć ojca wzbudza w nim synowski gniew i pragnienie zemsty; w istocie już jutrzejszej nocy będzie mocno spał i nie przyśni mu się płonący żywcem, oszalały starzec.

Przyśni się mi.

- Twoja sprawa - mruknąłem, odwracając się. - Jedź, szukaj... Lecz nikt nie podejmie się poszukiwania człowieka, który wytwarza takie wisiory. To niebezpieczne, wybacz.

Zapadła cisza. Lampki, nie Śmiejąc reagować na ciszę, wciąż płonęły równym światłem; drapieżny pysk z ciemnego jaspisu szczerzył się na stole w otoczeniu plam po winie; z jakiegoś powodu przypomniały mi się zachlapane krwią jesienne liście, zdychający na pulchnej ziemi odyniec.

Ten sam, którego truchło pokrywało się teraz kurzem w salonie myśliwskim Jaterów, ten sam, który stanie się wkrótce zdobyczą moli.

- Hort - odezwał się Jater, kiedy milczenie stało się całkowicie nie do zniesienia. - Hort... A pamiętasz, jak cię ze studni wyciągałem?

Zmarszczyłem się.

Mieliśmy po trzynaście lat, ojciec Iwa gdzieś wyjechał i udało nam się wymknąć na nocne łowienie ryb. Do żadnych ryb oczywiście nie doszło - całą noc kąpaliśmy się, piekliśmy mięso na rożnie, piliśmy piwo i wygłupialiśmy się, a nad ranem puściłem fajerwerk.

W okolicznych wioskach do dzisiaj żywe są legendy o tym widowisku. Włożyłem w nie całą duszę - zapuściłem w niebo całe swoje wyobrażenie o wolności, sile i pięknie; byłem strasznie dumny ze swego dzieła i żałowałem tylko, że nie widzi tego ojciec. Iw był do głębi duszy wstrząśnięty moim mistrzostwem - jego naiwna radość tak mnie rozśmieszyła, że ostatni węgielek wpuściłem baronetowi w spodnie.

Pokłóciliśmy się do końca życia. Iw ze łzami w oczach wyzywał mnie od bydlaków, samolubnych podłych czarodziejków; wzruszyłem ramionami i pogwizdując poszedłem do domu.

Po drodze natknąłem się na studnię.

Niewątpliwie sam los zemścił się na mnie. Bo kiedy, krzycząc na całe gardło i zachwycając się echem, wyjątkowo mocno nachyliłem się nad cembrowiną, moje nogi ześliznęły się z wilgotnego od rosy kamienia i przekoziołkowałem w czarną otchłań.

Krzyk, który podchwyciło echo, tym razem nie był rozbawiony.

Upadłem w miarę szczęśliwie - w każdym razie nie skręciłem karku i nie straciłem przytomności, a co za tym idzie nie opuścił mnie optymizm. Dysponowałem swoimi zaklęciami - mogłem ściągnąć zamocowany na kołowrocie łańcuch, mogłem wspiąć się jak mucha po pionowej ścianie, zaś w razie niepowodzenia mogłem przyzwać ludzi na pomoc.

I tu fajerwerk wyszedł mi bokiem. Okazało się bowiem, że nie mam już sił do najsłabszego nawet zaklęcia.

Kiedy to zrozumiałem, nastała jedna z najważniejszych minut mojego życia. Życia dziedzicznego, trzynastoletniego maga, ulubieńca losu, przekonanego, że świat stworzono tylko dla niego.

Chłód. Ciemność. Strach przed śmiercią.

Mogłem jedynie pluskać się w lodowatej wodzie, czekając aż jakaś poranna gospodyni wybierze się nabrać wody, a do tego czasu, według najbardziej optymistycznych obliczeń, pozostawały jeszcze trzy godziny. Zaczęły mnie łapać skurcze. Pływać umiałem nieźle, jednak lodowata głębia studni zdawała się mnie zasysać, a złapać się za śliskie ściany nie było możliwości - ręce mdlały, paznokcie się łamały. Ogarnięty bólem i paniką zacząłem wrzeszczeć zdzierając gardło, resztkami sił wołać o pomoc i moje krzyki co chwila zmieniały się w bulgotanie.

Kto mnie usłyszał? Oczywiście Iw de Jater, któremu pół godziny wcześniej wrzuciłem węgielek w spodnie.

Kiedy zobaczyłem nad sobą ludzką twarz, moja radość była równie olbrzymia, jak druzgocące było rozczarowanie, które po niej nastąpiło. Rozpoznałem niedawnego przyjaciela; czekałem tylko, aż powie drwiącym głosem: co, doskakałeś się czarodziejku? No to się teraz popluskaj, a ja popatrzę, jak toniesz.

Wiedziałem, że powie coś w tym rodzaju. Gdyż na jego miejscu sam bym tak zrobił.

- Zaraz - ochryple powiedział Iw, z którego także wcześniej często się natrząsałem i to z upodobaniem. - Trzymaj się. Tylko się trzymaj. Zrzucę łańcuch.

Tonąłem.

Łańcuch upadł obok, nie byłem jednak w stanie go złapać. Wszystko, co mogłem zrobić, to chwycić go zębami, trzymając nos nad wodą.

- Schodzę... Schodzę, Hort...

Zardzewiały łańcuch nie był przystosowany do tego, by utrzymać ciężar odkarmionego trzynastoletniego wyrostka, jakim był młody Jater. Ciężki oddech mojego przyjaciela wypełnił studnię; zaczęły na mnie spadać grudki gliny z jego butów.

Metal był słony, z posmakiem krwi. Ten posmak zapamiętałem do końca życia.

Iw zanurzył się w wodzie obok mnie. Jego pasek wciął mi się pod pachy. Iw przywiązał mnie i zaczął się wspinać. Teraz spadały na mnie lodowate krople, a ciężki oddech Iwa co chwilę zmieniał się w przygłuszony jęk.

Potem łańcuch przestał się szarpać i zabrzęczał kołowrót, iw był silnym chłopcem, a ja na szczęście byłem szczupły. Udało mu się wytaszczyć moje skostniałe, przemokłe ciało.

Wszystko to pamiętałem już we fragmentach.

Latarnia w jego rękach. Oświetlona latarnią twarz, zakrwawione dłonie, wystraszone, współczujące oczy.

- Żyjesz?

Te same oczy patrzyły teraz z twarzy młodego sobiepana, groźnego barona Jatera.

- Pamiętasz?

- Pamiętam - odparłem, odchylając się w fotelu.

Powiadają, że w niektórych rodzinach do dzisiaj przestrzegane jest Prawo Wagi. Stara, barbarzyńska tradycja, wedle której człowiek, któremu uratowano życie, stawał się niemal niewolnikiem swego wybawcy, dopóki nie zdarzyła się sposobność wyrównania rachunków. Dziwnie żyli nasi przodkowie. Dziwne jest też to, że przestrzegając tak głupich tradycji, nie tylko przeżyli, ale też napłodzili potomków... Wychodzi na to, że od trzynastego roku życia, ja, dziedziczny mag ponad rangą, stałem się dłużnikiem jakiegoś prowincjonalnego barona.

- Wszystko pamiętam, Iw.

Okrutna twarz mego rozmówcy stała się po psiemu prosząca.

- Więc?

- Wszystko pamiętam... Ale się nie podejmę. Wybacz.

Odpowiedzią było białe wściekłe spojrzenie.


* * *


ZADANIE Nr 69: Mag pierwszego stopnia wysyła wiadomość na odległość 1000 km. Na jaką odległość wyśle taką wiadomość mag drugiego stopnia, przy założeniu, że obaj zużywają na pocztowe zaklęcie tyle samo energii?


Już dwa lata minęły od chwili, gdy zwolniłem ostatniego sługę. Dom, podwórze i ogród obsługiwały mnie bez dodatkowej pomocy. Złożony system zaklęć nałoży! na moje zamówienie pewien bardzo dobry mianowany mag - nie dlatego, że sam bym sobie nie poradził, ale dlatego, że problemami gospodarczymi powinien zajmować się specjalista; dzięki czemu zwolniony byłem z konieczności samodzielnego zdejmowania butów i jednocześnie mogłem wieść życie w szlachetnej samotności.

Dwie godziny po wyjściu de Jatera siedziałem w salonie, bawiłem się lampkami imitując fajerwerki i piłem zimną wodę.

Nieprzyjemnie jest tracić przyjaciół. Nawet jeśli od dawna nic są już przyjaciółmi, a po prostu dobrymi znajomymi, a ty doskonale rozumiesz, że nie było innego wyjścia. Nie mogłem przyjąć zadania Iwa, wątpliwe jednak, by miody sobiepan kiedykolwiek zrozumiał, że miałem rację.

To tutaj, na prowincji, pełnię rolę wielkiego i straszliwego, a cała okolica trzęsie się na sam dźwięk mojego imienia. I ma rację, że się trzęsie; świat - jak wiemy z geografii - jest szeroki, w świecie dzieją się różne rzeczy... nie będziemy o nich wspominać nocą i głupio jest wymagać ode mnie, żebym pchał się z motyką w cudze gniazdo; nie jestem przecież masochistą.

Wychodząc, Iw rzucił kąśliwą uwagę na temat moich magicznych zdolności. Wyglądał przy tym jak rozpustna baba, która każdą cnotliwość bierze za impotencję.

Około czwartej rano postanowiłem w końcu udać się na spoczynek. Poszedłem na górę, jednak po drodze do sypialni zajrzałem jeszcze do gabinetu - jak się wyjaśniło, nie przypadkowo.

Szyby drżały, jakby ktoś tłukł w okno mokrą szmatką. Wieloma szmatkami - ciężkimi i upartymi; nie od razu zrozumiałem, co się dzieje, a gdy zrozumiałem, pośpiesznie rozsunąłem kotary i otwarłem okno. Jak długo tak się już tłukły?

Ćmy. Wleciało ich co najmniej pięćset. Lampa, którą postawiłem na stole, od razu przestała być widoczna, tak oblepiły ją czarne aksamitne skrzydła.

Zapachniało spalenizną. Szperałem w szufladzie biurka w poszukiwaniu notatnika; mrużąc oczy, przeczytałem zawile zaklęcie pocztowe, którego do dzisiaj nie chciało mi się nauczyć na pamięć - może przyczyną było lenistwo, a może instynktowna niechęć dziedzicznego do wymysłów mianowanych.

Ćmy, które w jednej chwili straciły zainteresowanie życiem, opadły na podłogę niczym jesienne liście. Od wznieconego w powietrze pyłu złapał mnie atak kaszlu; czarne ciała ścieliły się na dywanie. Nie tyle ścieliły, co pokrywały go grubą warstwą. Tworzącą tekst wiadomości.

Obszedłem pokój - wzdłuż ściany, żeby nie nadepnąć na tekst. Powtórnie zapaliłem lampę i jeszcze jedną pod sufitem. Wróciłem do stołu. Wziąłem kartkę, zanurzyłem pióro w kałamarzu, postanawiając najpierw przepisać wiadomość, a dopiero później zorientować się, o co chodzi.

„Wielce szanowny dziedziczny magu Horcie zi Tabor! Zamknięty Klub Kary informuje, że został pan zwycięzcą ostatniego losowania jednorazowych zaklęć. Otrzymał pan prawo jednokrotnego wykorzystania Rdzennego zaklęcia Kary. W celu odebrania nagrody proszę zgłosić się w siedzibie zarządu klubu najpóźniej do pierwszego września. Proszę też wziąć ze sobą kartę członkowską z adnotacją o wpłacie składek.

Gratulujemy!

Komisja rachunkowa”.


* * *


„...Do Północnej Stolicy wybierasz się po raz pierwszy od dziesięciu lat, a być może po raz pierwszy w życiu. Masz wątpliwości: jak przygotować się do drogi, co zapakować do podróżnego kufra, jak się zachowywać, by nie wypaść na zacofanego prowincjała?

Uspokój się. Północną Stolicę codziennie odwiedzają setki przyjezdnych magów i każdy z nich przeżywa podobne problemy. I prawie wszyscy sobie z nimi radzą. Wysłuchaj naszych porad i niczego się nie bój!

Po pierwsze - dokumenty. Jeśli należysz do jakiegoś magicznego klubu - weź ze sobą kartę członkowską. Jeśli jesteś magiem mianowanym - weź świadectwo mianowania i otrzymania magicznego stopnia. Jeśli jesteś magiem dziedzicznym - weź dowolną kartę do gry i na awersie napisz krwią swoje imię (może to być również czerwony atrament, dla ciebie, dziedziczny, każdy dokument jest tak czy inaczej czystą formalnością).

Jeśli na ulicach miasta zostaniesz poproszony o okazanie dokumentów, w żadnym przypadku nie trać śmiałości i nie pesz się, jednak nie obrażaj się także i nie wpadaj w złość. Nie należy ziać ogniem czy zamieniać strażników w świnie - są na służbie, nic do ciebie nie mają i po sprawdzeniu dokumentów najprawdopodobniej będą życzyć ci sukcesów we wszystkim, co zamierzasz. Jeśli jednak zaczniesz stwarzać im przeszkody, nie będą cię w stanie oczywiście powstrzymać, jednak jeszcze tego samego dnia będziesz zmuszony w pośpiechu opuścić Północną Stolicę, by nie spotkać się twarzą w twarz z królewskimi magami ze służb porządkowych. Im silniejsza jest władza, tym potężniejsi magowie jej służą, a władzę króla Ibrina w stolicy wciąż jeszcze uważa się za bardzo silną.

(Jeśli jesteś konserwatystą i każdą służbę uważasz za poniżającą dla maga, weź po prostu pod uwagę, że w dzisiejszych czasach nie wszyscy trzymają się tradycyjnego punktu widzenia).

Wróćmy do naszych bagaży. Przygotowałeś już dokumenty; teraz zadbaj o odzież. Nie należy taszczyć do stolicy całej swojej garderoby, jednak pewne niezbędne rzeczy powinny znaleźć się w twoim kufrze.

Koniecznie weź dwa czarne, długie do pięt płaszcze: jeden aksamitny - na specjalne okazje, drugi skórzany - na wypadek złej pogody, oraz nakładane srebrne (złote) gwiazdy na płaszcz i na kapelusz (jeśli zechcesz wstąpić do klubu, bez srebrnych gwiazd nie zrobisz ani kroku). Weź jak najwięcej nieprzecierających się spodni i zamówionych od potu białych koszul oraz ciepłą bieliznę i piżamę - w stolicy bez przerwy wieją wilgotne wiatry, a w hotelach nie milkną przeciągi... Jeśli zaś podróżujesz latem, bielizna powinna być lekka, a kapelusz jasny, z szerokim rondem.

Zawczasu zamów pocztą mapę stolicy. Naucz się nazw centralnych ulic i głównych placów, a także ich rozkładu; zawczasu zastanów się, w jakim hotelu chciałbyś się zatrzymać. Zapamiętaj: nie ma nic bardziej żałosnego, niż mag bezsilnie kręcący głową pośrodku skrzyżowania.

Weź ze sobą tyle pieniędzy, ile tylko możesz. Północna Stolica nie lubi biedaków”.


* * *


Mój ojciec wstąpił do Klubu Kary przed dwudziestu laty. Była to mglista historia; opanowany i na ogół spokojny ojciec nagle poczuł ogromną chęć wykorzystania Zaklęcia Kary, przy czym nie jakiegoś pochodnego, a właśnie Rdzennego. Podejrzewam, że miało to jakiś związek ze złym nastrojem matki; podejrzewam też, że ojciec był zazdrosny, choć wiem na pewno, że zazdrość ta była bezzasadna. Tym niemniej wpisowe - niemałe! - zostało opłacone i ojciec niemal nie wychodził z klubu, nawet kiedy uspokoiły się jego mroczne namiętności. Przeciwnie - podczas rozmowy ze znajomymi wystarczyło napomknąć, że „podczas ostatniego losowania w Klubie Kary...”, by na każdej twarzy pojawiało się wyrażenie przesadnej uwagi.

Potem okazało się, że łatwiej ugryźć się we własny łokieć, niż wygrać to zaklęcie. Ojciec z goryczą powtarzał, że założyciele klubu to oszuści, że oskubują zwykłych członków, a Zaklęcie Kary jest jak wiązka siana przed nosem głupiego osła, który szarpie się, ciągnie, a wiązka się oddala... Żal było jednak wpłaconych pieniędzy. Ojciec przestał bywać na losowaniach, wciąż jednak płacił składki. Po jego śmierci przejąłem kartę członkowską i pamiętam, że również opłaciłem składki na kilka lat.

Miłosierna sowo, a za ile lat nie zapłaciłem?! Czekają mnie wydatki, i to jakie!

Do głowy przychodziły mi wszelakie bzdury, przekopywałem kufry, próbowałem znaleźć odświętny strój, czarny, zdobiony złotem płaszcz i pasujący do niego kapelusz. Chodziłem po domu z bezmyślnym uśmiechem, a wewnątrz czułem coraz bardziej napiętą, słodką strunę.

Zaklęcie Kary!

Nie miałem pojęcia kogo i za co zamierzam ukarać. Było to jednak Zaklęcie Kary! Jego posiadanie - choćby czasowe! - zapewnia prawdziwą wszechwładzę. Ja, prowincjonalny mag, mogę wszystko...

W końcu struna napięła się do granic możliwości. Porzucając otwarte kufry i walające się w bezładzie rzeczy, wyszedłem na podwórze i odetchnąłem pełną piersią.

Świtało. Na prawdziwy wypad było już za późno - wiedziałem jednak, że nie wytrzymam do wieczora.

Rozejrzałem się. Szybkie, znajome zaklęcie, powierzchnia ziemi nagle pomknęła mi na spotkanie, opadłem wygodnie na cztery łapy i przywykając, pomachałem ogonem.

Prześliznąłem się przez dziurę w płocie.

Zbiegłem z góry niczym ciemny strumień - tu, gdzie w szarości przedświtu wciąż jeszcze spała najbliższa wioska.

Tak, panowała susza. Przemykając przez ogrody, zauważyłem, jak powysychały uprawy.

W kurniku było cicho. Poprzednie dziury w ściankach były dokładnie załatane; próżny trud, kmiotki. Nie istnieją kurniki, w których nie byłoby jakiejś dziury.

Po minucie mój pysk cały był już zalany krwią i oblepiony piórami. Głupie kury nawet się nie budziły; nim zaszczekał pierwszy pies, przegryzłem dobre pół tuzina gardeł. Pijany ze szczęścia, wlokąc za sobą tuszę młodego kogucika, czmychnąłem z powrotem w dziurę. W tej samej chwili musiałem porzucić swą zdobycz. Porażony głupotą psów, zanurkowałem w wysuszone zarośla za drewutnią i wyprowadziłem je w pole, podkradając się do wsi jeszcze raz - od drugiej strony. I wszystko się powtórzyło; uciekłem dopiero wtedy, gdy zapachniało dymem, psy doszczętnie ogłupiały, a wysoki, niemal dziewczęcy głos zaczął lamentować i zawodzić na całą wieś:

- Tchórz! Oj, ludzie, znowu tchórz!

Przez pole wbiegłem na wzgórze, do siebie. Długo czochrałem się bokiem o próg, potem podniosłem się na dwie nogi i zataczając, absolutnie szczęśliwy, powlokłem do sypialni.

Wschodziło słońce.

* * *


Przybyli, najwidoczniej, całą wsią. Zasępieni. Wystraszeni. Wściekli. Niosą ze sobą martwe kury. Na moje oko kur było około pięćdziesięciu.

Zapełnili sobą całą przestrzeń przed bramą; za furtkę przeszła delegacja na czele z komisarzem, mianowanym magiem trzeciego (tak naprawdę czwartego) stopnia.

Nikt niczego nie mówił. Wszyscy patrzyli na mnie. Ciężko. Z wyrzutem. To na mnie, to na pierze, bezładnie porozrzucane po moim podwórzu. Rude i białe piórka w burych plamach.

Dobrze, że po wstaniu z łóżka zdążyłem się umyć. Oczyścić z zaschniętej krwi bezwstydnie uśmiechnięte usta.

Patrzą teraz na mnie z wściekłością i rozpaczą, a ja z trudem powstrzymuję uśmiech.

Patrzę na nich. Patrzę na czyste, bez najmniejszej chmurki, niebo.

- No i co się tak patrzycie?

Milczenie.

Marszczę brwi z udawaną niechęcią.

- Wracajcie do domów. I zapamiętajcie moją dobroć... Zrobię to.

Milczą. Nie wierzą.

- Zrobię to! - krzyczę do maga trzeciego, w rzeczywistości czwartego stopnia. - Zrobię. Koniec, kropka! Do końca życia będziecie wspominać łaskę Horta zi Tabora!

Odwracam się i wchodzę do domu.

A po półgodzinie na popękaną ziemię zaczyna padać deszcz.



Milion lat temu
(początek cytatu)


Mieszkań do wynajęcia było dużo. Babcie z kartonowymi ogłoszeniami prawie rzucały się na przyjezdnych, obiecując im wszelkie wygody za śmiesznie niskie ceny. Staś pozostawił Julię z Alikiem na ławeczce w otoczeniu walizek, sam zaś” poszedł wybrać mieszkanie i nie było go przez trzy godziny. Wrócił zadowolony i rzeczowy, w towarzystwie energicznej pośredniczki, która aż rwała się do pomocy. Próbowała odebrać Alikowi jego plecaczek, ale syn wywalczył swoje prawo mężczyzny do noszenia ciężarów, kobieta chwyciła więc polietylenową torbę z garnuszkami, termosem i resztą prowiantu.

Szli ponad piętnaście minut.

Wąska uliczka zakosami wiła się pod górę - cała zalana południowym słońcem, a maleńkie plamy cienia pod płotami były w całości okupowane przez psy. Niedaleko wznosił się budynek poczty, a całkiem blisko, pięć minut marszu stromo w dół, znajdowało się wejście do parku.

Mieszkanko wyglądało tak, jakby przez wiele lat stało puste. Tym lepiej, powiedziała pośredniczka. Nie zaczną dokuczać gospodarze, wpraszać się do kuchni, aby ugotować barszcz, napraszać do łazienki, aby wziąć prysznic... Choć jaki tam prysznic. Grzejesz wodę w czajniku i wlewasz do konewki; po co wam zresztą prysznic, przecież przyjechaliście nad morze.

Niby tak...


Alikowi chyba się spodobało. Natychmiast zawarł znajomość z chłopcami z sąsiedztwa i po półgodzinie Julia zobaczyła, jak jej syn zjeżdża po stromym zboczu na czyjejś hulajnodze, z łożyskami zamiast kół. Drzewa owocowe, rosnące w sąsiednim obejściu, sięgały siedmioletniemu chłopcu do kolan, tak stroma była ulica; całkiem blisko, na wyciągnięcie ręki, migały z gałęzi brzoskwinie, śliwki i jabłka.

Julia odeszła od okna i stanęła nad otwartą walizką. Mieszkanie jej się nie podobało. Panował tu zapach ni to magazynu, ni to podłego hoteliku; nawet czysta pościel, wyjęta ze schowka, wydawała się jakaś obca.

- Gdzie chciałabyś pójść na kolację?

Nie wiedziała. W ogóle nie miała ochoty na kolację. Była tak zmęczona - długą podróżą, upałem, oczekiwaniem - że z przyjemnością padłaby na łóżko i zamknęła oczy choćby na godzinkę.

- Chodź, zafundujemy sobie uroczystą kolację - powiedział Staś. - Poszukamy milej restauracji.

Uśmiechnęła się z przymusem.

Staś był spokojny i pewny siebie. Spełnił swój obowiązek: jest miasteczko za oknem, jest mieszkanie, w dodatku całkiem niedrogie. Gospodarza nie zobaczą przez trzy tygodnie, na kuchence stoją garnki, jest elektryczny czajnik, okna wychodzą na wschód i jeśli dobrze się przez któreś wychylić, można nawet zobaczyć kawałek morza.

- Zmęczona?

Za oknem krzyczeli chłopcy. Któryś już płakał - dzięki Bogu, nie Alik; Julia podskoczyła do okna, jednak Staś ją powstrzymał:

- Dadzą sobie radę.

Wziął ją za rękę i przyciągnął do siebie. Pachniało od niego domem. Rozkoszując się tym zapachem, Julia przytuliła się do twardego, pewnego ramienia w czystej podkoszulce. Zmęczenie opadło jak tająca śnieżynka.

- Zawołaj małego. Trzeba go przebrać.

- Alik! - Julii niezręcznie było krzyczeć na całą ulicę, dlatego jej krzyk był jakiś niezdecydowany - nie nachalny, ale i nie łagodny. - Idziemy na kolację!

Lokal znaleźli zwyczajny, taki jakich wiele. Z głośnika lał się prawdziwy potok muzyki pop: „Kocham, nie kocham, kochasz, nie kochasz”. W maleńkiej fontannie nie wiadomo po co mokły plastikowe kwiaty. Julia od razu zapomniała, co jedli i jakie wino pili. Zmęczenie sprawiło, że cała kolacja wydała się jej zamazana, niczym niewyraźny odcisk palca na matowym szkle.

Dopiero w parku - bo po kolacji wybrali się na spacer - Julia doszła wreszcie do siebie. Dopiero w parku udało jej się odzyskać dobry humor. Wieczorne niebo zasłaniały ciemne gałęzie magnolii. Pod gwiazdami lśniło nieruchome jezioro, po którym niczym para upiorów przesuwały się milczące łabędzie. W żelaznej klatce zamknięte było nieszczęśliwe drzewo araukarii. Latarnie się nie paliły, ale nie było powodów do strachu. Po ciemnych alejach spacerowali szczęśliwi, niekiedy lekko podchmieleni ludzie z latarkami i przed każdą grupą spacerowiczów pełgał po ziemi biały krążek światła.

W ciemności Alik znalazł świetlika. Długo cieszył się ciepłym ogienkiem na dłoni, zastanawiając się, jak weźmie świetlika ze sobą do miasta i pokaże w szkole kolegom. Potem, chcąc obejrzeć robaczka lepiej, oświetlił go promieniem swojej latarki i po chwili zamieszania pospiesznie odniósł świetlika w krzaki. Potem jeszcze długo wycierał dłonie o spodnie; Julia śmiała się: masz ci los, taki miły ogienek w ciemności, a taki obrzydliwy karaluszek przy świetle.

Potem wrócili na wynajętą kwaterę, ułożyli Alika na rozkładanym łóżku i długo stali na balkonie, wsłuchując się w oddalony szum morza, opierając sobie nawzajem głowy na ramionach, jak zmęczone konie.


Julia przesunęła palcami po ząbkach klucza, który wsuwał się do zamka jakoś dziwnie - do góry nogami - i za trzecim razem otworzyła gołe, nieobite dermą drzwi.

Wybrali się na plażę, a zapomnieli kremu do opalania. Przypomniawszy sobie o tym, Julia pobiegła z powrotem, zostawiając Stasa i Alika, którzy powoli schodzili po stromych, kamiennych schodach.

Po świeżym powietrzu zapach maleńkiego mieszkania znów zrobił na niej nieprzyjemne wrażenie.

Krem znalazła - leżał, jak na złość, na samym dnie walizki.

Zatrzymała się na sekundę, by przejrzeć się w lustrze. To taki przesąd - jeśli musisz się wrócić, popatrz na swoje odbicie, a nieszczęście cię ominie.

Nie spodobała się sobie. Zatroskana (czy nie przyjechali tu, by odpocząć’?), blada twarz pod daszkiem taniej, plażowej czapeczki. Lustro w przedpokoju też było swoiste - matowe, owalne, w starej mosiężnej ramie.

Zmusiła się do uśmiechu. Nawet lustro jej się nie podoba. Przyjechali do najwspanialszego zakątka świata, mieszkają nad samym morzem - a jej się lustro nie podoba!

Za trzecim razem udało jej się zamknąć drzwi. Potem rzuciła się w pogoń za Stasem i Alikiem, jednak oni odeszli już dość daleko i Julia musiała kilka razy pytać opalonych przechodniów o drogę na miejską plażę.

Przy wejściu na plażę siedział ruchliwy staruszek w białej panamie, sprzedający lakierowane szyszki.

Plaża okazała się mała, zatłoczona i niezbyt czysta, w dodatku cała pokryta dużymi, niewygodnymi otoczakami. Alik, kulejąc, doszedł do wody, zanurzył się i z wrzaskiem wyskoczył na brzeg. Tuż za linią przyboju unosił się siny front meduz.

Julia jakimś cudem znalazła wolne miejsce, rozścieliła koc, jednak nóżka parasola plażowego w żaden sposób nie chciała wbić się w kamieniste podłoże - z równym powodzeniem można by wciskać ją w asfalt. W milczeniu podszedł Staś; naparł na parasol, naprężając mięśnie i stalowa nóżka za strasznym zgrzytem zagłębiła się i umocowała między kamieniami. Do pierwszego porywu wiatru, jak się wydawało Julii.

Wciąż milcząc, otwarła parasol. Mały cień w formie elipsy nakrył rozłożony koc. Julia usiadła i podciągnęła kolana do podbródka; obok usadowił się Staś.

- Coś ty taka posępna - zapytał ze zmęczeniem. - Co ci się nie podoba?

- Meduzy - z westchnieniem przyznała się Julia.

- To nic, nie jesteśmy tu ostatni dzień... Jutro pewnie odpłyną.

Powiedział to tak, jakby miał władzę sprowadzania i odsyłania armii meduz. Wytrząsnął z plażowej torby materac. Zabrał się za nadmuchiwanie. Patrząc, jak zaokrąglają się zielone boki materaca, Julia nagle się uspokoiła. Niewygody na kwaterze, zatłoczona plaża, fioletowe, galaretowate ciała meduz, wszystko to drobiazgi, Śmieszne drobiazgi w porównaniu z latem, morzem i urlopem, na który czekali cały rok, do którego odliczali dni.

Siedząc pod lnianym parasolem Julia patrzyła, jak Staś przy samym brzegu sadza Alika na materacu. Jak Alik podciąga nogi, bojąc się meduz; jak Staś odważnie wchodzi w wodę po pas i po piersi, odpycha się i płynie w meduzim bulionie, a Alik kuli się na materacu i pokrzykuje ze strachu. I oto front meduz został przerwany, materac kołysze się na czystych wodach, Staś pływa dokoła jak głodna pirania, a Alik pokrzykuje w zachwycie i zeskakuje z materaca w wodę, zaś” tłuste babsko z sąsiedniego koca mrocznie spogląda na Julię. Jak można puszczać dziecko na głęboką wodę i to jeszcze z ojcem, mówi jej pełne dezaprobaty spojrzenie. Staś macha Julii ręką. Alik też jej macha, a Julia macha im w odpowiedzi.

Meduzy znikły po dwóch dniach; tylko dlatego, że woda w morzu nagle oziębiła się do dwunastu stopni.

Nagle pojawiło się dużo czasu, gdyż Staś kategorycznie nie zgodził się siedzieć na plaży i nie kąpać się, a Alik go poparł. Julii też kompletnie znudziło się sterczenie pod parasolem. Przekąsili więc parówki w kolejnej knajpce i poszli zwiedzać park.

Pod niebotycznym platanem siedziała staruszka z czerwoną opaską na rękawie; pilnowała porządku i handlowała niezmiennymi lakierowanymi szyszkami. Wycieczkowicze krążyli, niczym woda i gdy kolejna ich fala cofała się do autobusów, można było spokojnie pospacerować po alejach, polanach i zacienionych lub zalanych słońcem dróżkach.

Samotny łabędź syczał na psa, który biegał wokół jeziorka. Łabędź ścigał go z wyciągniętą szyją, sycząc jak kot.

Grupa chłopców wyławiała monety z czarnej, przejrzystej jak srebrne lustro wody. Robili to prętem, który na jednym końcu zaopatrzony był w magnes, a na drugim w kawałek gumy do żucia; pieniążki, niepoddające się magnesowi, łowili na gumę albo wyciągali siatką. Alik obserwował jak zaczarowany - nie pozwolili mu jednak „połowić”. Na dodatek z drugiego brzegu zaczęła się wydzierać jakaś przewodniczka wycieczki, zdenerwowana chuligańskimi wybrykami chłopców.

Staś bez przerwy fotografował - Alika z łabędziem, Julię z dwoma łabędziami. Alika pod platanem, Alika pod wodospadem, Julię nad wodospadem, na tle gór, na tle pałacu, jeszcze na jakimś tam tle; niekiedy Julia przejmowała z jego rąk aparat fotograficzny, który był ciepły. Łowiła w celowniku obie uśmiechnięte twarze - męża i syna - i za każdym razem na nowo zadziwiała się ich podobieństwem. Alik był pomniejszoną kopią Stasa.

O wiele zabawniejsze od pstrykania aparatem fotograficznym było obserwowanie, jak fotografują inni. Jak ustawiają dzieci na tle wodospadu, każąc im wysuwać do przodu to prawą, to lewą nogę, powtarzać uśmiech; jak przeklinają w razie niepowodzenia i zaczynają wszystko od nowa, a przywykli do wszystkiego malcy ze znudzonymi spojrzeniami wytrzymują kolejną „sesję fotograficzną”, na każde polecenie rodziców przywołując na twarz „kinowy”, śnieżnobiały uśmiech.

Zabawne.

W parku było naprawdę dobrze. Lekko na duszy. Zapewne ludzie, którzy sto lat temu wybrali tu miejsce dla każdego kamienia i każdego drzewa, znajdowali się we władzy natchnienia. Zapewne odświętni kuracjusze, których codziennie przywoziły tu w chmurach spalin wysokie autobusy, w jakiś sposób czuli to i wchodzili ze szczęśliwym parkiem w osobliwy rezonans.

- Proszę pani, proszę się odsunąć!

Julia drgnęła. Okrzyk nie był skierowany do niej, jednak w glosie było tyle rozdrażnienia, że nawet ci wycieczkowicze, do których w żaden sposób nie mogło odnosić się słowo „pani”, zakręcili głowami.

Obdarzony masywnym karkiem byczek w białych szortach fotografował swoją przyjaciółkę ustawioną „na baczność” naprzeciw klombu. W kadr weszła jakaś przypadkowa kobieta, więc ją pogonił, przy czym słowo „proszę” w najmniejszym stopniu nie łagodziło bezczelnego, rozkazującego tonu.

- Proszę - wycedziła kobieta przez zęby i powoli odsunęła się z urażoną miną.

- Jeszcze syczy - warczał fotograf. - Chodzą tu różne takie Mańki z browaru.

- Co?!

- No, może ty przyjechałaś z fabryki majonezu.

Fotografowana przyjaciółka zachichotała.

Julia była wstrząśnięta. Magnolie, niebo i morze w dole, lilie w basenie, zarośla bukszpanu, wszystko to tak nie współgrało z ordynarnym chamstwem potwora w białych szortach, jakby w eleganckiej orkiestrze symfonicznej znalazł się posiniały, pijany muzyk w mokrych spodniach.

Nieznajoma kobieta również była wstrząśnięta. I nie potrafiła puścić usłyszanych słów mimo uszu. Gwałtownie poczerwieniała i wydawało się, że w jej oczach pojawiły się łzy.

Staś ruszył do przodu; Julia nie zdążyła się nawet przestraszyć. Powiedział coś do Białych Szortów, a ten odpowiedział stekiem przekleństw; fotografowana przyjaciółka radośnie zaśmiała się na tle krzaków. Staś powiedział coś jeszcze i okrągła głowa należąca do Białych Szortów nagle nalała się krwią. Julia miała wrażenie, że jeszcze sekunda i ten jasny dzień spaskudzi nie tylko chamstwo, lecz także mordobicie.

Nic się jednak nie wydarzyło. Zaważyły na tym lodowaty spokój Stasa i jego niezmącona pewność siebie - bez najmniejszego śladu zbędnych emocji, bez gorączkowania się albo agresji. Niewątpliwie w tym momencie był on bardziej niż zwykle lekarzem, chirurgiem do szpiku kości.

Białe Szorty jeszcze chwilę pyskował i bryzgał śliną, a Julia, kurczowo uczepiona Stasa i przycichłego Alika, dumnie maszerowała aleją. Ludzie patrzyli na nich bardziej z zaciekawieniem niż z aprobatą; wokół Białych Szortów i jego przyjaciółki wytworzyła się pusta przestrzeń - kwarantanna.

A już przy furtce dogoniła ich ta sama nieznajoma kobieta.


(koniec cytatu)
Загрузка...