Rozdział czwarty




Interesująca heraldyka:
CZARNY SMOK NA SREBRNYM POLU



Zamieszkany rejon Drekol okazał się być bardzo swoistym miasteczkiem. Nazwy trzech znajdujących się w nim karczm - „Bandycka”, „Mordobojnia” i „Wesoły dusiciel” - charakteryzowały go wyjątkowo celnie.

Zatrzymaliśmy się w „Dusicielu”, gdyż panujące w nim warunki okazały się w miarę znośne. Wynajęliśmy dwa oddzielne pokoje; wybierając numer dla siebie, kierowałem się przede wszystkim widokiem z okna: czerwone dachówki, wieża strażnicza, błękitna wstęga rzeki Wyrii i błękitne czapy gór na horyzoncie; ten niezwykle urokliwy obrazek pogodził mnie z wszelkimi niewygodami hotelu.

Kolację także jedliśmy osobno; Szantalia zeszła do wspólnej jadalni, ja zostałem w pokoju i poleciłem przynieść sobie garnek zsiadłego mleka. Minęło pół godziny, jednak zsiadłe mleko się nie pojawiło. Postanowiłem więc zejść na dół i bardziej przekonująco powtórzyć zamówienie.

W jadalni nie było tłoczno, panowała tam jednak niezwykle ożywiona atmosfera. Moja towarzyszka siedziała za prostym stołem w otoczeniu najprawdziwszych bandziorów i czuła się, najwyraźniej, wybornie.

Przed Orą stał ołowiany talerzyk z kośćmi kurczaka; Ora śmiała się, obnażając równe, białe zęby. Z prawej strony panią Szantalię podtrzymywał przystojny młodzieniec z rzadką, chłopięcą bródką, odziany wykwintnie, lecz bez gustu. Po lewej stronie ślicznotki zasiadał wielki i gruby niczym beczka prochu młodzian z blizną na łysej głowie i przepaską na wybitym oku. Zarówno Orę, jak też jej towarzyszy, zasłaniały co jakiś czas czyjeś szerokie plecy. Przez chwilę zastanawiałem się, czy nie dotrzymać jej towarzystwa; uznałem jednak, że skoro Ora się śmieje, kompania musi jej odpowiadać, po co więc mieszać się w nie swoje sprawy.

Po tych rozmyślaniach udałem się prosto do kuchni. Już po minucie sam karczmarz z wytrzeszczonymi przerażeniem oczami pędził po schodach, trzymając w wyciągniętych rękach ciężki kocioł ze zsiadłym mlekiem, a karczmarka, nisko się kłaniając, zapewniała, że od tej chwili każdy mój kaprys zostanie zaspokojony momentalnie i co do joty. Utrzymując przez chwilę teatralne napięcie, przywróciłem wreszcie jej nos do normalnych rozmiarów i opuściłem pomieszczenie gospodarcze, w którym, poza wszystkim innym, panował nieopisany smród.

Wydarzenia w ogólnej sali rozwijały się swoim rytmem; do słów dołączyły się noże. Przystojny młodzieniec nie siedział już obok Ory, lecz tańczył z obnażonym sztyletem wokół barczystego, obszarpanego mężczyzny o wyglądzie chłopa; mężczyzna uzbrojony był nie wiedzieć czemu w ogromny zakrzywiony kindżał. Pozostałe mordy podjudzały przeciwników, by jak najszybciej powypruwali sobie Haki. Pani Szantalia, choć nie kibicowała, przyglądała się widowisku z ciekawością i bez cienia strachu. Chłopiec zakończył swój taniec i ruszył do ataku - z gracją i lekko, jakby się bawił. Rozległ się szczęk stali, jednak wykrzywiony kindżał okazał się bezsilny. I już trup mężczyzny pada na brudną podłogę, która robi się od tego jeszcze bardziej brudna, a widzowie z podekscytowanych zmieniają się w praktycznych - trzeba jak najszybciej posprzątać. I dopóki podejrzani osobnicy biegają ze ścierkami, młodzieniec wraca do stołu, przytula się do pani Szantalii i kontynuuje jakąś niedokończoną opowieść, zaś Ora uśmiecha się zagadkowo, słucha, przytakuje i popija wino.

Przyjrzałem się dokładniej.

Młodzieniec był magiem trzeciego stopnia. Dziedzicznym.


* * *


Pokój Ory mieścił się naprzeciw mojego, usłyszałem więc, kiedy wróciła. Lekkie kroki na korytarzu, delikatne skrzypnięcie drzwiami.

Pośród nocy unosił się biały uśmiech księżyca.

Minęła minuta... Druga... Trzecia...

Drzwi pokoju naprzeciw zaskrzypiały raz jeszcze. I natychmiast rozległo się cichutkie, władcze - puk puk.

- Śpię - powiedziałem.

- Proszę otworzyć, Hort. Przecież pan nie śpi.

Skrzywiłem się i otwarłem drzwi.

Ora była trzeźwa i rzeczowa; najpierw podeszła do otwartego okna i chciwie wciągnęła w płuca nocne powietrze.

- Przezacna sowo... Po prostu się duszę. W moim pokoju tak śmierdzi... Okno wychodzi na tyły... To nie do zniesienia.

- I dlatego mnie pani obudziła? - upewniłem się chłodno.

- Nie, nie dlatego... - Szantalia zatarła dłonie i wprawnie rzuciła zaklęcie „przed cudzymi uszami”. - W trakcie, gdy pan upajał się widokami i raczył zsiadłym mlekiem, ja pracowałam i zdobywałam informacje.

- Sam widziałem - nie powstrzymałem się od komentarza.

- Niczego pan nie widział. - Ora uśmiechnęła się i ponownie wstrząsnęła mną jej przemiana. Smutna, szczera dziewczyna znów gdzieś przepadła, ustępując miejsca zimnej, wyniosłej piękności.

- Chłopak jest synem miejscowej atamanki; jego matula dowodzi trzystuosobowej bandzie, to połowa wszystkich mężczyzn w mieście. Domyślił się pan już chyba, z czego tu żyją?

Milczałem. Szantalia nie czekała zresztą na odpowiedź. Pytanie było retoryczne.

- Jeśli chodzi o pana Marta zi Gorofa... miejscowi utrzymują z nim bardzo rzeczowe układy - karmią jego smoka. Smok zjada dwa byki dziennie i jedną dziewicę rocznie, na wiosnę, w porze kwitnienia jabłoni. Dlaczego się pan tak przygląda? Nie wiedział pan, że smok na wiosnę ma duże zapotrzebowanie na dziewicę? Za co pan zi Gorof miłościwie nie puszcza swego smoka na miasteczko, by napasł się do woli... O ile mi wiadomo, mieszkańcy szczycą się swym panem zi Gorofem i chętnie mu służą. Okoliczni wieśniacy zajmują się hodowlą byczków na niewyobrażalną skalę, jednak mięso pojawia się na ich stołach tylko od wielkiego święta. Wszystko idzie na smoka. A i mieszkańców raczej ubywa, bojowy ludek... Ani dnia dłużej nie będę mieszkać w tym chlewie. Nie wytrzymam, Hort. Pojedźmy jutro do zi Gorofa. Przecież mnie zapraszał, wtedy, na balu, pamięta pan?

- Być może - odparłem powoli. - Być może jutro nie będzie już żadnego zi Gorofa, a jedynie trup. Mam powody przypuszczać, że to właśnie Gorofa przyjdzie nam ukarać. Ora nie zareagowała; jej milczenie było gęste, niemal dotykalne. W jej milczeniu kryło się natchnienie, jak w śpiewie. Westchnęła.

- No dobrze. Proszę słuchać dalej. Przed kilkoma miesiącami pan mag Gorof uległ przemianie. Tutejsze nosy wyczuły ją jeśli nie od razu, to bardzo szybko. Zewnętrznie wszystko wygląda jak dawniej - jednak Gorof zrobił się ponad miarę ponury.

Rzadko wychodzi z zamku i nie zaprasza gości. Wcześniej to uwielbiał - oprowadzał całe wycieczki statecznych mieszczan, bywali tu arystokraci z dalekich ziem, a nawet goście ze stolicy; wszyscy chcieli obejrzeć smoka... Teraz nie znosi niczyjego towarzystwa. Możliwe, że ta przemiana ma jakiś związek z królewskim balem. Rozumie pan? Może to być jednak zwykły zbieg okoliczności. Na dole, w ogólnej sali, hałasowali najbardziej wytrwali bywalcy - ich głosy były ledwie słyszalne. Dom był solidny, z grubymi kamiennymi ścianami, dębowymi framugami i ciężkimi, masywnymi drzwiami.

- W moim pokoju panuje znacznie lepsza słyszalność - oznajmiła Ora cierpiętniczym tonem. - Oni wrzeszczą... nie dają mi spać.

Kolejna przemiana; Ora zmieniała dziś nastroje, jak kołnierzyki. Na miejscu energicznego, pewnego siebie maga pojawiła się słaba, zmęczona i kapryśna damulka.

I trzeba przyznać, że była dość atrakcyjna. Roztaczając zapach rozpalonej samiczki tchórza.

Tyle że ja już nie bawię się w te gierki.

- Na miłość sowy, Oro. Jeśli pani chce, proszę się położyć na tym kufrze w kącie.

Ora zastanawiała się przez chwilę, czy warto się obrazić. Westchnęła - wstała i pochylając delikatne ramiona, spojrzała na mnie błagalnie.

- Może zamienimy się na pokoje?

Skrzywiłem się.

- Jutro czeka mnie ważny dzień, Oro. Muszę się wyspać i być wypoczętym... I nie trzeba się obrażać.

- Jasna sprawa - odparła z dziwnym wyrazem twarzy.

- Jeśli przeszkadza pani zapach - proszę wypełnić pokój wonią róż. Jeśli przeszkadza pani hałas - proszę postawić magiczną zasłonę.

- Już wypełniłam - rzekła po chwili. - Woń róż zmieszana ze smrodem zgniłej kapusty... Tego nie da się znieść, Hort. Czasem tak doskwiera mi bezsilność.

Teraz powinienem ją pocieszyć i dodać otuchy.

- Proszę iść spać, Oro.

- Idę...

Obejrzała się przy samych drzwiach.

- Być może popełniłam błąd, Hort. Ale to dla sprawy. Może zachowałam się zbyt... wyzywająco wobec tego... Rozumie pan. W przeciwnym razie nie rozwiązałby mu się język. Ten szczeniak... ubzdurał sobie, sowa wie co. Boję się, że wtargnie do mojego pokoju.

- Niech więc pani postawi zaklęcie ochronne. - Zaczynałem się nie na żarty gniewać.

- Zauważył pan, że to mag trzeciego stopnia?

- No dobrze, postawię pani to...

Razem wyszliśmy na korytarz, odczekałem, aż przekręci klucz, zamykając się w swoim pokoju i powiesiłem na drzwiach zaklęcie ochronne, które sforsować był w stanie co najwyżej słoń.

- Spokojnej nocy, Hort - rzekła zza drzwi.

Wydało mi się, że słyszę w jej głosie ironię.

A może mi się zdawało.


* * *


ZADANIE Nr. 136: Łucznik, znajdujący się w odległości 100 kroków od maga trzeciego stopnia, przebija jego obronę ze zmniejszeniem sity uderzenia o 50%; nie jest jednak w stanie przebić ochrony innego maga, który znajduje się w odległości 60 kroków. Jaki jest stopień drugiego maga? Jaki jest zapas trwałości jego ochrony? Ilu potrzeba łuczników, aby całkowicie przebić jego zasłonę?

ZADANIE Nr. 213: Mag trzeciego stopnia o wadze ciała 70 kg zmienia się w wilka ważącego 68 kg. Mag drugiego stopnia o wadze ciała 76 kg zmienia się w tygrysa ważącego 100 kg. W zwierzę o jakiej wadze zmieni się mag pierwszego stopnia, jeśli w ludzkiej postaci waży on 120 kg? Jaki jest jego wskaźnik wilkołactwa względem masy?

ZADANIE Nr. 328: Mag trzeciego stopnia tworzy 3 pioruny kuliste na minutę. Mag drugiego stopnia tworzy 9 piorunów kulistych na minutę. Mag pierwszego stopnia tworzy 15 piorunów kulistych w minutę. Który z nich pierwszy wyczerpie siły, jeśli wiadomo, że przed rozpoczęciem walki zapas magii maga trzeciego stopnia wynosił 100%, maga drugiego stopnia - 70%, zaś maga pierwszego stopnia - 60% ogólnego zapasu?


Dębowy, opleciony łańcuchami kufer, w którym schowana była sabaja, był pusty. Cała prawa ścianka boczna przedwcześnie przegniła i przerdzewiała; powypadały wszystkie nity, które, wedle słów kowala, były niezniszczalne.

Gorączkowo przeszukałem pokój. Nie mogła uciec daleko, przecież jeszcze rankiem była zamknięta!

I znalazłem ją - w przewodzie kominowym. Pozostaje absolutną zagadką, jak się tam dostała; przeklinałem ją najgorszymi słowami, groziłem, że rzucę ją w ogień, namawiałem, by jeszcze odrobinę wytrzymała. Niepotrzebnie traciłem czas. Sabaja nie jest przedmiotem ani zwierzęciem, nie można jej przekupić, czy zastraszyć; żyje ona podlegając starożytnemu prawu wolności słowa. Dążenie sabai do swobody - niezależnie od tego, jak ją rozumie - dawno już przekształciło się w instynkt; jutro trzeba będzie podejść do kowala i zamówić od razu kilka łańcuchów z zamkami. Jeden zamówiony łańcuch powstrzyma sabaję na kilka dni.

Otwarłem książkę uciekinierkę na literze „G”. Gorofowie.

Tak, Mart zi Gorof miał dziewięciu braci, „obec. nie żyj.”. Dziewięciu braci i wszyscy zmarli? I jedna sowa wie, czy naturalną śmiercią? Obawiam się, że Mart zi Gorof nie będzie się rozwodzić nad tą kwestią.

„Dzieci: leg. - Wel zi Gorof, mag ponad rang, obec. nie żyj.; beka. - Aggej (bez tyt), mag 3. st.”

Nie wiedzie się Martowi zi Gorof z rodziną. Braci zbyt wielu, synów za mało; obecnie ma zresztą tylko jednego żywego syna, w dodatku bękarta.

Gdzieś na dole trzasnęły drzwi. I zadrżały pod ciężkimi krokami stare, dębowe schody; głupia nadzieja, że człowiek ten idzie spać do swojego pokoju, nie sprawdziła się.

- Hej! Pani Oro, przyniosłem pani wina, tego samego; niechże pani otworzy!

Głos był ochrypły, z wyrywającymi się wysokimi nutkami; młodzieniec - a był to właśnie on - starał się mówić cicho, jednak w dzieciństwie nie spotkał się najwidoczniej ze zjawiskiem szeptu.

- Ej! Hej... tam do sowy, ktoś tu zaklęcie powiesił! Hej, pani Oro, może pani zdjąć zaklęcie; nie ma tu u nas rozbójników, sami swoi.

Nadstawiłem uszu. Tak, skrzypnęło łóżko; tak, westchnęła kobieta. I rozległ się głos. Zmęczony, napięty:

- Już śpię, Aggej.

- Toż to wstyd! U nas nocą się nie śpi; miasto jest, jak widać, wesołe... niech pani wstaje, Oro, bo życie pani prześpi, niech pani wstaje... I niech pani zdejmie to przeklęte zaklęcie, bo sam je zaraz zdejmę!

A ściągaj, pomyślałem ponuro. Znalazł się taki... Aggej.

Aggej?

„Aggej - potwierdziła sabaja radośnie. - Aggej (bez tyt.), mag 3. st.”.

Oczywiście. Magowie dziedziczni tak po prostu nie spadają z nieba. Oficjalny synek sobie na tym świecie nie pożył; za to na boku wzeszło zagubione ziarno; i dało owoce... Oj, niewątpliwie dało owoce, myślałem, słuchając krzyków pijanego chwata. Oby ci sowa zdechła. Oby wszystkim w całej waszej parszywej rodzince wyzdychały sowy.

- No co ty, Oro?! Zwabiłaś, a teraz zaklęcie zawiesiłaś?! Wiesz, jak to u nas nazywamy? Odprawić z kwitkiem, tak to nazywamy... Tyle że Aggeja nikt nigdy nie odprawił z kwitkiem. A jeśli próbował, tym gorzej dla niego... Traktuję cię jak porządną damę! A ty co?!

Wstałem. Przymocowałem sabaję łańcuchem do nogi stołu; następnie moja ręka - bez udziału woli - sięgnęła do pasa z atrapą.

Glina była zimna, wyschnięta i nieprzyjemna w dotyku; gdy zbliżyłem do niej palce, poczułem lekkie wewnętrzne drżenie.

Jak chłopiec przed wystawą sklepu z orężem.

Jak pan młody na progu małżeńskiej sypialni.

Jak sknera przed wejściem do skarbca.

Przeczucie. Euforia.

- Aaaa...twoja sowa!


Chłopak próbował już wyważyć drzwi, a właściwie moje zaklęcie. Wątpliwe, by w hotelu znalazł się ktoś, kto nie słyszał tego rumoru, ale żaden bydlak nie wysunął nawet nosa. Niech państwo magowie sami załatwiają swoje sprawy.

Aggej nie zauważył mego pojawienia się - był zbyt zajęty przebijaniem się przez coś, przez co z natury nie był w stanie się przebić. Na podłodze przy drzwiach stała lampka olejowa i nienapoczęta butelka wina.

- Ej, chłopcze.

Chociaż powiedziałem to bardzo cicho, Aggej usłyszał. Odwrócił się i wyszczerzył zęby:

- Aaa, pan szanowny...

W następnej sekundzie w stronę mojej szyi poleciał kindżał. Trzeba przyznać, że szczeniak był zręczny - rzut był mistrzowski i nie wiem, czy zdążyłbym się uchylić.

Nie miałem jednak zamiaru się uchylać. Pozwoliłem, by zasada zmniejszonej podatności ujawniła się w całej swej krasie.

W przypadku zaklęcia „przed żelazem”, kindżał upadłby na podłogę, zatrzymany niewidzialną barierą. „Zmniejszona podatność” zadziałała inaczej: broń zwróciła się przeciwko napadającemu i Aggej o mały włos nie stał się ofiarą własnego ataku. Refleks bękarcik też miał niezły; inny na jego miejscu już by leżał z przebitym gardłem.

Kindżał głucho wbił się w drewniane drzwi pokoju Ory - Aggej zerknął na sterczącą z drewna rękojeść, na mnie i na przedmiot w moich rękach; nie, chłopak zdecydowanie nie był pijany. Albo błyskawicznie wytrzeźwiał.

- To Rdzenne zaklęcie Kary - rzekłem, obracając w palcach glinianą pokrakę przed bledniejącą twarzą młodzieńca. - Wiesz, co to takiego?

Wiedział, chwalą sowie. Zbladł jak ściana. Tym lepiej. Będzie się można obejść bez przydługiego wykładu.

Aggej cofał się w kierunku schodów. Gdybym się teraz odwrócił, znikłby w okamgnieniu.

- Nie spiesz się... Podejdź tutaj.

Chłopak się naburmuszył.

- Niech mnie pan, panie szanowny, nie straszy... Jest nas tutaj... U mojej mamy... Jednej maszkary na wszystkich nie wystarczy; oj, nie wystarczy.

- Dla ciebie wystarczy - wyszeptałem i dreszcz przeczucia przepełzł z żołądka wyżej, coraz wyżej, uderzył do głowy i zatopił mnie całego. - Na kolana.

- Co?!

- Na kolana, szczeniaku. Ukarany zostaje niejaki Aggej bez tytułu za chamskie zakłócenie nocnego spokoju...

- Ej, wujaszku! Już mnie nie ma! Jakie znów zakłó... cenie?

- ...oraz obraźliwe zachowanie się wobec damy.

Zimna glina pomału rozgrzewała się w moich rękach. Rozpalałem się, niczym młody kochanek; w pewnej chwili miałem wrażenie, że już po wszystkim, że nie ma już odwrotu; właśnie teraz przeżyję chwilę najwyższego szczęścia, a u moich nóg, niczym krwawa meduza, legnie ukarany, zgnieciony młodzik.

Aggej również miał podobne wrażenie.

Zawył, padł na kolana i skurczył się, zakrywając głowę rękami; patrzyłem na niego przez słodką, czerwoną mgiełkę i pomału, po milimetrze, rozwierałem wstrząsaną dreszczami dłoń.

Jeszcze sekunda i byłoby po wszystkim. Głowa maszkary potoczyłaby się po wydeptanych deskach, a ja stałbym i...

Przerwałem rozmyślania, gdyż moje palce w końcu się rozwarły. Wytarłem dłoń o koszulę i schowałem przeklętą atrapę. Szczeniak Aggej wciąż wył, cicho, jednak w taki sposób, że mieszkańcom hotelu niewątpliwie cierpła skóra na karkach.

- Hort - zabrzmiał zza drzwi głuchy głos.

Poruszyłem ramieniem, zdejmując zaklęcie ochronne. Zza drzwi natychmiast wynurzyła się Ora, jej piwne oczy były wielkie i okrągłe jak orzechy.

- Proszę mi wybaczyć, Hort. To moja wina.

Na skamlącego chłopaka nawet nie spojrzała. Nie odrywała za to wzroku od futerału przy moim pasku, jakby sprawdzając, czy maszkara jest cała.

- To nic takiego - rzekłem chłodno. - Proszę wracać do łóżka... Tym bardziej, że czasu na sen już prawie nie mamy.


* * *


Co się dzieje? Czy Rdzenne zaklęcie stroi sobie ze mnie żarty?

A może to ja już przywykłem, wciągnąłem się? Rozsmakowałem się w roli sędziego i kata w jednej osobie?

Wygląda na to, że nie potrafię już przeżyć tygodnia, by nie zagrozić komuś” Karą.

Cóż za dziwne pomysły przychodzą mi do głowy, dobra sowo!

Bo cóż powstrzymałoby mnie przed ukaraniem buńczucznego młodego bandziora bez żadnego Rdzennego zaklęcia? Jestem od niego znacznie potężniejszy. Czy odczułbym taki sam, niemal fizyczny dreszczyk, gdybym rzucił młokosa na kolana za pomocą własnej, wrodzonej mocy?

Głosy dochodzące z sali na dole nie milkły do świtu. Z trudem powstrzymywałem się, by się im nie przysłuchiwać; ciągle słyszałem ochrypły, krzykliwy głos parszywego bękarta.

Dobra sowo! Przecież z sześciu miesięcy, które miałem na wykorzystanie Rdzennego zaklęcia, dwa już upłynęły! Jedna trzecia terminu ważności!

Z drugiej zaś strony, jeśli Mart zi Gorof okaże się tym, kogo szukamy... moja wszechwładza może zakończyć się już jutro!

Nie wytrzymałem, wyciągnąłem rękę i na szczelnie dosuniętym do łóżka fotelu namacałem futerał z zaklęciem. Nie zdecydowałem się na ukrycie pokraki pod poduszką - mógłbym ją niechcący złamać przez sen.

Atrapa była szorstka i, zdaje się, ciepła. A gdyby nie karać zi Gorofa od razu? Gdyby tylko ustalić stopień jego winy, a zapłatę odłożyć jeszcze na... na cztery miesiące? Głupio wszak tak po prostu rozstawać się z wszechmocą. Nie minęła jeszcze nawet połowa wyznaczonego terminu.

Czy uda mi się rzucić Gorofa na kolana, jak bękarta? Czy uda mi się...

Moją uwagę przykuł lekki szmerek. Zerwałem się na nogi w samą porę, by chwycić sabaję, która do połowy już przecisnęła się przez kratę wywietrznika. Klnąc na czym świat stoi, sprawdziłem kufer i łańcuch: nie inaczej; przegniłe drzewo, rdza, przeklęta informacja pragnęła wydostać się na wolność, nie podając powodów.

- Spalę - obiecałem z całego serca. - W kominku.

Czy mi się wydało, czy skórzana okładka naprawdę pokryła się gęsią skórką?

Otwarłem sabaję na chybił trafił, bez specjalnego celu; moje oczy - nocnym wzrokiem, gdyż nie rozpalałem ognia - natknęły się na wers:

„...jako znacz., nie peln. żadnej służb., były czł. Klubu Smoka...”

Co takiego? Jaki szczegół zwrócił moją uwagę i skłonił do powtórnego przeczytania linijki?

„Mart zi Gorof, mag ponad rang., praw. spadk., starsz. syn, dobra rod. - zamek Wyp, znajd, się w okol. miast. Drekol, znajd, się w ujściu rz. Wyrii, dobra oc. się jako znacz., nie pełń. żadnej służb., były czł. Klubu Smoka...”

Były członek Klubu Smoka. Do którego należał, jeśli mnie pamięć nie myli, przez ostatnie dziesięć lat.

Wystąpił z klubu? Bez powodu?

Jutro dowiem się wielu ciekawych rzeczy.

Nie. Już dzisiaj.


* * *


Zamek był klasyczny - wkomponowany we wzgórze, z jednej strony osłonięty rzeką, zaś” z drugiej, robiącą wrażenie swymi rozmiarami fosą. Woźnica, którego za niemałą opłatą przekonaliśmy, by zawiózł nas do zi Gorofa, zgodził się dojechał tylko do „pamiątkowego znaku” - kamiennego smoczego pyska, stojącego przy drodze zamiast drogowskazu.

- Dotąd mogę, szanowni państwo, dotąd to ja mogę. A dalej to już czarodziej się będą pytać, po com przyjechał, a co ja powiem... To już lepiej kobyłkę zawrócę... Tu dalej droga zamówiona, czekanych gości szybko do wrót zaprowadzi, a nie czekanych - omami... To ja... podziękuję szanownemu państwu, pomyślności w zamiarach i dokonaniach życzę...

I uśmiechając się nieszczerze, pogonił konia z powrotem.

Wymieniliśmy się z Orą spojrzeniami, następnie oparła się ona o moje ramię i ruszyliśmy - nie tracąc godności - spacerowym krokiem.

Droga była najzwyklejsza, o żadnych czarach nie było nawet mowy. Od zamku wiało jednak złą, obcą wolą. Jeśli zi Gorof jest tym, kogo szukamy... Tak. Niespodziewanie przypomniało mi się przekrwione oko, które przyglądało mi się ze sterty przeklętych kamieni.

Teraz kamienie milczały. Połączone w wyzywający naszyjnik wisiały na szyi Ory, jednak otaczający je obłoczek mocy nie był ani trochę mocniejszy.

- Nie jest pani zimno? - spytałem, patrząc na dołeczek zdobiący smukłą szyję Ory.

- Możliwe, że to nie on - odparła i byłem wstrząśnięty, jak przenikliwie udało jej się dostrzec w pytaniu fałszywce - prawdziwe, niezadane na głos pytanie. - W każdym razie, Hort, lepiej się z nim nie kłócić zawczasu.

Pomyślałem, że synalek Gorofa. Aggej, mag trzeciego stopnia, mógł się już zdążyć poskarżyć. Być może między nim i ojcem istnieje magiczny kontakt... A może Gorof w ogóle nie jest sentymentalny.

Biega gdzieś sobie bękart rozbójnik - i niech sobie biega.

I znów Ora przeczytała moje myśli.

- Gdyby tylko wiedzieć - rzekła, zadzierając głowę, by lepiej przyjrzeć się zębatej ścianie. - Gdyby wiedzieć, czy warto schwytać Aggeja, by szantażować Gorofa.

- Jestem wstrząśnięty pani perfidią - wymamrotałem z niezadowoleniem.

Most był opuszczony, na jego środku znajdowała się prymitywna pułapka, obliczona najwidoczniej na ciekawskich wieśniaków, z pewnością jednak nie na poważnych gości. Nawet jej nie ruszyliśmy - obeszliśmy ją brzegiem mostu.

O czym wspominała żona jubilera - o zamku, fosie i moście? O smoku? Podobnej egzotyki w dzisiejszych czasach niewiele już zostało, a i klub smokofilów liczy jedynie dziewięciu członków.

Liczył. Teraz, bez Gorofa, liczy ośmiu.

Wrota były w całości wykute z jasnego metalu, na prawym skrzydle widniało niewprawnie namalowane zamknięte oko. Na uderzenie kołatki przy drzwiach, wrota zareagowały melodyjnym, niskim dźwiękiem; minęło pięć sekund, nim otwarło się narysowane oko: jego tęczówka była czerwonobrunatna, a źrenica czarna, z mętnie pobłyskującą na dnie iskierką.

- Najmilszy Mart - szczerze uradowała się Ora. - W końcu do pana trafiliśmy! Zdrowia i długich lat pana sowie... Czy pana zaproszenie jest nadal aktualne? Pamięta je pan?

Oko mrugnęło. Zmrużyło się z zakłopotaniem.

I znów się zamknęło.

Czekaliśmy. Mijała minuta za minutą i gliniany człowieczek, którego trzymałem w poprzek tułowia, przejmował ciepło mojej dłoni. Jeśli tam, za bramą, powita nas mistrz kamieni, można będzie liczyć jedynie na Rdzenne zaklęcie.

Rozległo się wykręcające duszę skrzypienie. Z boku, pod wejściową kołatką, uchyliły się maleńkie, obliczone na karzełków drzwiczki. Zza drzwiczek wysunął się bokiem Mart zi Gorof we własnej osobie, szczupły, czterdziestoletni mężczyzna, ten sam, na którego zwróciłem uwagę podczas królewskiego balu. Co prawda, wówczas na jego ramieniu nie było sowy, teraz zaś siedziała, wielka, okrągła, z zakrzywionym dziobem.

Lewe oko Gorofa było szare, prawe - ciemnoszare, niemal czarne. Skóra sprawiała wrażenie nienaturalnie bladej i cienkiej. Od nosa do kącików ust ciągnęły się głębokie zmarszczki.

Rzucił uważne spojrzenie na mnie z Orą, na atrapę w mojej ręce, na kolorowe kamyki, zdobiące szyję Ory. Potem znowu na atrapę; sowa na ramieniu maga dokładnie kopiowała jego spojrzenia.

- Droga pani - odezwał się w końcu Gorof i jego głos okazał się cichy i przytłumiony. - Droga pani Szantalia. Jestem zmuszony odwołać swoje zaproszenie. Niech ten, kto panią przysłał, zjawi się osobiście. Poważnie wątpię, by za wszystkimi tymi gierkami w kamyki kryl się jedynie chłopiec ponad rangą ze swoją przyjaciółką.

Zegnani.

Jego siła była równa mojej. Mógł być jednak silniejszy. A co, jeśli po prostu odwróci się i odejdzie?!

- Jedną chwilę, panie zi Gorof.

Spojrzał mi prosto w oczy.

- Chłopcze... Rozumiem, że obnosisz się ze swoją Karą, niczym sowa z miedzianym grosikiem. Sam przyszedłeś jednak pod jej osłoną, a swoją kobietę przyprowadziłeś nagą; proszę o wybaczenie, pani Szantalio. Pozostaje mi tylko powtórzyć: niech wasz mocodawca pojawi się sam. Jeśli spróbujecie mnie nachodzić, będę zmuszony...

- Nie zrozumieliśmy się - szybko przerwała mu Ora. - Zapewniam pana, panie zi Gorof, że nikt za nami nie stoi. Mało tego, jakiś czas temu byliśmy niemal pewni, że właściciel tych kamyków mieszka w tym zamku.

Zi Gorof przyglądał się jej tak długo i uważnie, że atrapa w mojej dłoni zrobiła się mokra od potu.

- A więc naprawdę nie macie z tym nic wspólnego? - rzekł w końcu Gorof i w jego głosie dało się słyszeć rozczarowanie. Zrozumiałem, że za chwilę ogarnie mnie podobne uczucie: fałszywy alarm; całą drogę przebyliśmy na darmo, mistrz kamieni tu nie mieszka.

Jednak z drugiej strony, jeszcze przez jakiś czas będę dysponował władzą. Władzą.

Dalsze wydarzenia potoczyły się niemal bez mojego udziału. Prawa ręka wygodniej złapała atrapę w poprzek tułowia, zaś lewa chwyciła głowę maszkary - tak, że palec wskazujący znalazł się wprost na glinianej potylicy.

Różnobarwne oczy Marta zi Gorofa spotkały się z moimi. Pełne wyższości, zimne i pogardliwe. Uśmiechnąłem się jadowicie.

Na dnie jego spojrzenia coś mignęło. Jak cień nietoperza. Przerażenie? Strach przed Karą? Gdzie jest teraz twoja wyższość, gdzie twoja pogarda, magu ponad rangą?

Pogarda była na miejscu. Jedynie chłód ustąpił miejsca wściekłości.

- Szczeniak. Im bardziej żałosne jest indywiduum, w którego ręce wpadnie kara, tym więcej czerpie ono radości z zabawy w kata.

I zostawiając na mojej twarzy ślad, jak po policzku, Mart zi Gorof skrył się za niskimi drzwiami. Zaskrzypiał zasuwany rygiel.


* * *


„Nigdy nie walcz z tłumem! Tłum jest silniejszy od każdego maga. Tłum jest bezmyślnym, cuchnącym przeciwnikiem. Unikaj zaludnionych miejsc; nigdy nie pojawiaj się na masowych imprezach; jeśli miałeś pecha i trafiłeś na agresywny tłum, zachowaj rozsądek, wydostając się z tej pułapki.

W żadnym wypadku nie stawaj się niewidzialny, gdyż zostaniesz zadeptany.

Jeśli twój stopień jest wyższy niż drugi, śmiało zamień się w ptaka i odleć. Porzucaj swoje rzeczy bez żalu; życie i zdrowie są ważniejsze. Jeśli twój współczynnik wilkołactwa w stosunku do masy jest niewielki, zamień się w dużego ptaka, ważącego tyle, co ty sam. Nie będziesz wszak musiał lecieć daleko. Wystarczy, że oderwiesz się od ziemi i przelecisz kilkadziesiąt metrów.

Jeśli twój stopień nie pozwala ci na zamianę w ptaka, zasłoń się wszystkimi ochronnymi zaklęciami, jakie masz w swoim arsenale, zorientuj się w jakim kierunku podąża ludzki potok i jak najszybciej się z niego wydostań.

Jeśli tłum jest do ciebie wrogo nastawiony... Cóż, staraj się nigdy do tego nie doprowadzać; lecz jeśli już wpadłeś w takie tarapaty, w żadnym przypadku nie próbuj walczyć z wieloma przeciwnikami naraz!

Rozejrzyj się. Jeśli w pobliżu jest mur, wywróć go na tłum.

Zwal drzewo, wywołaj pożar, uderz błyskawicą, zabij jednego bądź dwóch napadających; musisz przestraszyć tłum w pierwszej minucie potyczki. Jeśli ci się nie uda, zamień się we wszystko jedno co i uciekaj, ile sił w nogach...”


* * *


Bękart Aggej biegał w kółko. Jak cielak wokół kołka, jak pies wokół słupa. Realnych krępujących go pęt nie było widać, jednak w niewidzialne włożyłem więcej wysiłku, niż było to nawet konieczne. Choć był on magiem, był na tyle słaby, że wystarczyło po prostu porządnie go związać; nie mogłem się jednak powstrzymać. Postawiłem na efekty wizualne. Zapragnąłem dodatkowo poniżyć szczeniaka i już drugą godzinę biegał po grząskim piasku jak pies, spocony i ledwie żywy ze zmęczenia. A jego ojciec nie reagował na moje ultimatum. Miał gdzieś” Aggeja, mnie i Karę.

A może po prostu nie dostał moich listów?

Siedzieliśmy z Orą pośrodku wydeptanego przez Aggeja kręgu, pomiędzy wstęgą rzeki i skrajem sosnowego lasu. Krzywiąc się męczeńsko, po raz szósty pisałem patykiem na ubitym rzecznym piasku: „Pan Hort zi Tabor zaprasza pana Marta zi Gorofa na rozmowę. Jak najszybsza odpowiedź będzie warunkiem dobrego zdrowia bękarta Aggeja, obecnego na miejscu spotkania i poddawanego torturom”.

W sprawie tortur na razie kłamałem. Aggej po prostu biegał, co przy jego wieku i profesji było dla niego nawet pożyteczne.

Przesunąłem nad tekstem dłonie z rozpostartymi palcami. Skupiłem się, mamrocząc słowa pocztowego zaklęcia; tekst stał się niewyraźny, zadrżał i zniknął. Po raz szósty. Potwierdzenie dotąd nie przyszło. Zacząłem się denerwować.

- Twój ojczulek milczy - rzekłem do Aggeja. - Kicha na ciebie. Choćbym cię zaczął ćwiartować, nawet by się nie podrapał.

- To-ic - w biegu wysapał bękart. - To-ic... Ma... tuła się podrapie. I ciebie po... drapie, i twoją babę...

Pstryknąłem palcami, zwiększając tempo jego biegu. Poddając się zaklęciu chłopak przyspieszył, spod jego śmigających butów tryskały fontanny piasku.

- Hort - cicho odezwała się Ora.

Milczałem.

- Hort - powtórzyła. Nie patrzyłem na nią, jednak po tym, jak zmienił się jej głos, domyśliłem się, że jej piwne oczy niebezpiecznie się zwęziły. - Czasem myślę, że w słowach zi Gorofa było wiele racji. Poniżanie chłopaka sprawia panu przyjemność?

- To morderca - odparłem przez zęby. - Rozbójnik. Gwałciciel. To niezasługujący na życie bydlak.

- Sam… akl. steś - wysapał Aggej. Aha. Jeszcze nie odechciało mu się pogawędek. Pstryknąłem palcami i chłopak przyspieszył jeszcze bardziej, niczym spięty ostrogami koń.

- Czuję odrazę i wstyd, gdy na to patrzę - oznajmiła Ora.

Przypomniało mi się czterech rzezimieszków, którzy dopadli ją wtedy w ciemnym zaułku. Niczym nie różnili się od Aggeja; staruszek, który zaczął się do niej dobierać, był wcieleniem istoty, w jaką zmieni się Aggej, jeśli dożyje takiego wieku.

Otwarłem już usta, by wyłożyć Orze wszystko, co myślę na ten temat, zmieniłem jednak zdanie. Sytuacja zabrnęła w ślepą uliczkę; popełniłem pomyłkę, próbując szantażować starego Gorofa. Czy raczej Ora podpowiedziała mi niewłaściwy sposób.

A teraz, bidulka, czuje odrazę i wstyd.

Cicho, na trzy głosy, zakumkały żaby na brzegu. Rzeka była niczym czarne, brokatowe prześcieradło; przez chwilę rozchylałem nozdrza, wdychając zapachy wody, sosen i mokrego piasku.

No cóż. Nie udało się.

- Proszę się odwrócić - rzekłem do Ory. - Zamierzam popływać przy brzegu.

Ora nie odpowiedziała; przekroczyłem wydeptaną przez Aggeja ścieżkę i podszedłem do wody.

Cisza. Żaby.

Przez jakiś czas zastanawiałem się, czy nie zamienić się w wydrę. W końcu zdecydowałem, że przyjemność, jakiej dostarcza kąpiel pod ludzką postacią, warta jest takich nawet niedogodności, jak przemoczone majtki. Podjąwszy decyzję, zrzuciłem płaszcz, koszulę i rozpiąłem pas; po chwili wahania położyłem na kupce odzieży futerał z zaklęciem Kary.

Ora ostentacyjnie patrzyła w inną stronę. Zdjąłem spodnie i jeżąc się z zimna wszedłem do rzeki po kostki. Nigdy nie wskakuję do zimnej wody; wchodzę do niej powoli, po włosku; uczucie, kiedy ciało stopniowo zatapia orzeźwiający chłód, a po skórze rozbiegają się przyjemne mrówki, dostarcza mi specyficznej radości.

Powoli zanurzyłem się po pierś, po czym nie wytrzymałem i zanurkowałem. Plusnęła jakaś ciemna ryba, zamilkły zdziwione żaby; kiedy wypłynąłem, poczułem niezachwianą pewność, że znajdę i ukarzę mistrza kamieni. Nawet jeśli nie jest nim Gorof, nawet jeśli jest nim ktokolwiek, choćby Ondra Naga Iglica, miłośnika smoków odwiedziliśmy nieprzypadkowo. Wie coś na temat tych kamyków, może mi więc pomóc w poszukiwaniach, choćbym miał oblegać w tym celu jego zamek. Pojedyncza porażka nie oznacza klęski; mam jeszcze czas. Jeszcze przez cztery miesiące Kara będzie należeć wyłącznie do mnie.

Poczułem, że wpadam w główny nurt. Zanurkowałem, przepłynąłem na bok, skierowałem się w stronę brzegu.

Sosny - a raczej ich odbicia - wspaniale migotały na falującej powierzchni wody. Równie wspaniale drżały na wodzie odbicia wielu ludzi, którzy bezgłośnie pojawili się na brzegu.

Pojawili się jednocześnie ze wszystkich stron. Było ich przynajmniej kilkuset; wyszli i zatrzymali się w gęstym półokręgu. Ora Szantalia cofnęła się do samej wody i wystawiła ochronę „Przed żelazem i drewnem”, przydatną, choć niezbyt skuteczną. Aggej wciąż jeszcze biegał w kółko, przez jakiś czas rozbójnicy przyglądali mu się, jedni z przerażeniem, jedni ze współczuciem, inni zaś ze złośliwą satysfakcją.

Me odzienie - i ułożony na nim futerał z zaklęciem - leżało na piasku, w zasięgu każdego z bandytów. Ora, cofając się, nie domyśliła się, by zabrać ze sobą tak bardzo cenną glinianą pokrakę; okoliczności zmieniały się w takim tempie, że na moment zastygłem z szeroko otwartymi ustami.

- Mamo! - krzyknął wciąż jeszcze biegający Aggej.

Wśród rozbójników była kobieta; choć początkowo uznałem ją za podrostka. Z prostymi, krótkimi włosami, w lnianych spodniach, wełnianej kamizelce z frędzlami i w butach nad kolana, wyglądała na rówieśnicę Aggeja.

Nie od razu więc zorientowałem się, że rozpaczliwe „Mamo!” Aggeja skierowane było właśnie do niej.

Spojrzała najpierw na biegającego Aggeja, potem na mnie, nagiego, mokrego i stojącego po pierś w wodzie. Pod jej spojrzeniem zrobiło mi się zimno; nie była to po prostu „mama”, lecz „Mama” z dużej litery. I na jej oczach męczono jej drogiego syneczka, dzieciątko, jej bezbronną latorośl. I kiedy w jej spojrzeniu przeczytałem, jak zamierza odpłacić jego dręczycielom, przez chwilę miałem ochotę zamienić się w wydrę, rzucić wszystko i uciec na drugi brzeg.

Atamanka zrobiła krok w przód, zręcznie złapała biegnącego Aggeja za kołnierz i szarpnęła; widząc, jak wyrywa syna spod władzy zaklęcia, zorientowałem się, że miała już do czynienia z magami. I już; chłopak padł na piasek, łapiąc ustami powietrze. Jego nogi ciągle młóciły powietrze, jednak główne nici zaklęcia zostały przerwane; za kilka sekund chłopak będzie mógł wreszcie odpocząć.

Ciekawe, w jakich są relacjach z Gorofem, pomyślałem. Niezła rodzinka: mag, atamanka i bękart.

Milczenie się przeciągało. Rozbójnicy stali w półokręgu, czekając, co rozkaże im szczupła, maleńka kobieta o nierówno przyciętych, jasnych włosach; ja nie odrywałem wzroku od swego futerału z figurką.

Na razie panowie rozbójnicy nie zwrócili na niego uwagi.

A jednak. Już zwrócili.

Owłosione ręce, które wyciągnęły się po moje rzeczy, znieruchomiały na chwilę pod wzrokiem atamanki, by po milczącym przyzwoleniu zabrać się za rozgrabienie mego dobytku.

Rzuciłem się na brzeg, zatrzymało mnie jednak dwadzieścia wycelowanych w mą pierś kusz. Nieco poniewczasie zorientowałem się, że nie mam na sobie zaklęcia ochronnego i pospiesznie je założyłem, bezpośrednio na pokryte gęsią skórką ciało i mokre majtki.

Obserwujący mnie rozbójnicy zarżeli.

Nie bez przyczyny magowie odziewają się w czarne płaszcze i wysokie kapelusze. Człowiek posiadający władzę powinien odpowiednio wyglądać; niełatwo jest rzucić w miarę przyzwoite zaklęcie nago, na oczach chichoczących, uzbrojonych bandziorów.

Rozbójnicy już przeszukali mój płaszcz, przetrząsnęli kieszenie i natknęli się na kabzę. Stłumiony okrzyk triumfu był oznaką kolejnego znaleziska; bandyci natrafili na woreczek z kamykami. Patrzyłem, jak moje drogocenne, tajemnicze kamienie, które z takim trudem zdobyłem i z których każdy związany był z inną niewyjaśnioną historią, wpadają w brudne łapska rozbójników, jak cmokają językami, a niektórzy od razu zakładają na siebie te niebezpieczne ozdoby.

Nie to było jednak najgorsze. Atamanka bezbłędnie oceniła, które z trofeów posiada największą wartość i gestem ręki rozkazała, by podano jej futerał z Karą.

Próbowałem przypomnieć sobie, co na temat takich sytuacji mówił przewodniczący klubu; co się stanie, gdy Kara trafi w niepowołane ręce? Nie zdołałem sobie tego jednak przypomnieć; być może taka ewentualność w ogóle nie była brana pod uwagę? Bo jakiż mag ponad rangą dopuści, by odebrano mu atrapę zaklęcia Kary?!

- Droga pani - rzekłem, wkładając w swe słowa maksimum przekonania. - Proszę nie dotykać tego przedmiotu. Byłoby mi przykro, gdyby coś się pani stało.

Obrzuciła mnie szybkim, oceniającym spojrzeniem. Przez chwilę bawiła się atrapą; potem lekko, tak po matczynemu, kopnęła Aggeja, który wciąż jeszcze walał się na ziemi:

- Co to za laleczka, mały?

Miała nieoczekiwanie wysoki głos. Ochrypły - od ciągłych przeziębień i, niewątpliwie, palenia - lecz wysoki jak u dziewczynki.

Aggej usiadł i spojrzał na mnie; a wzrok miał niczym żmija! Najchętniej żywcem by mnie pożarł i przełknął, nie przeżuwając.

- To Rdzenne zaklęcie - wyjaśnił ponuro. - Jeśli wpadnie mu - kiwnął na mnie - w łapy, jeno pióra polecą; i po sowie. A bez niego własnoręcznie go poszatkuję.

To nawet nieźle, że na świecie istnieją tacy zarozumiali durnie. Tak to jest urządzone. Poczułem przypływ optymizmu.

- Rozwalić? - spytała atamanka, z obrzydzeniem przyglądając się glinianej lalce.

- Najlepiej - odparł Aggej i rozejrzał się po rozbójnikach.

- Niech Widelec rozwali.

- Czego? - obruszył się młody rozbójnik, rówieśnik Aggeja.

- A czego ja?!

- Słyszałeś? - atamanka podała mu maszkarę. - Kark mu złam. Gliniany, łatwizna. No, bierz się do roboty; rób co ci kazano.

Aggej wiedział, co robi. Rozumiał, że tak czy inaczej nie zdobędzie Kary. Postanowił więc, minimalizując straty - porazi jakiegoś tam Widelca - pozbawić mnie uczciwie zdobytego Rdzennego zaklęcia.

Wyrzuciłem obie ręce dłońmi do góry. Z nieba uderzyły dwa wyjątkowo silne pioruny; korony sosen z lewej i z prawej strony zajęły się niczym pakuły. Gdybym był w swym czarnym płaszczu i czapce, rozbójnicy daliby nogę, co do jednego. Miałem jednak na sobie mokre majtki, w obozie wroga wybuchło więc jedynie małe zamieszanie.

Po pierwsze, Widelec ze strachu - lub umyślnie - upuścił figurkę na piasek.

Po drugie, najtchórzliwsi z rozbójników rozbiegli się i popadali na ziemię, zaś najodważniejsi unieśli broń; w moją ochronę uderzyły trzy lub cztery ciężkie strzały kuszników.

- Salwą! - krzyknął gadzina Aggej. - Salwą, jełopy!

Tak, chłopaczek na pewno nie był głupi. Uświadomiłem sobie z przerażeniem, że nawet moja wspaniała ochrona nie wytrzyma jednoczesnego uderzenia dziesięciu strzał.

Kątem oka zerknąłem na Orę; żadnej Ory już jednak nie było. Tam, gdzie przed chwilą stała moja pomocnica, znajdował się teraz jedynie mały szczur wodny. Zwierzątko bezgłośnie pogrążyło się w wodzie, zostawiając mnie samego przeciw trzem setkom oprychów, lecz rozwiązując mi jednocześnie ręce.

- Wszystkich spalę! - krzyknąłem, podkreślając te słowa kolejnym piorunem. Rozbójnicy cofnęli się, sosny płonęły, ogień przeskakiwał z korony na koronę. Zrobiło się gorąco. Najbardziej obawiałem się, że w zamieszaniu ktoś zgniecie figurkę, a wówczas, jak słusznie zauważył Aggej, po sowie.

Kobieta w lnianych spodniach krzyknęła coś rozkazującym tonem. Rozsypany chwilowo półokrąg rozbójników, zamknął się ponownie; pachniało spalenizną. Ktoś stracił brodę, ktoś inny brwi i rzęsy, rozbójnicza szajka wciąż jednak była zdolna do walki. Atamanka kiwnęła dłonią, wydając rozkaz kusznikom; rzuciłem się na płask w wodę. Strzały wbiły się w rzekę za moimi plecami, ja po raz pierwszy zdałem sobie sprawę, że są ich trzy setki, a ja, choć jestem magiem ponad rangą, zostałem sam.

Kiedyś w młodości czytałem podobną historię. Trzech potężnych magów padło ofiarą tłumu dzikusów, gdyż dzikusów było wielu, a magowie w całości wyczerpali swoje siły. Moje siły także nie były nieskończone, doskonale przekonałem się o tym już w dzieciństwie, siedząc w głębokiej studni.

Tak, zwykli rozbójnicy już dawno by posiwieli i zrejterowali. Ci jednak całe życie mieszkali w sąsiedztwie zamku ze smokiem i magów znali nie tylko ze słyszenia. Co oznaczało, że nie da się ich nastraszyć i że trzeba ich zacząć zabijać.

Jakby czytając mi w myślach, krótko ostrzyżona kobieta dała rozkaz do nowego ataku.

Zaklęcie „Przed żelazem i drzewem” powstrzymało napadających, jednak nie na długo; domyślili się, że muszą pozbyć się noży i toporów, zaś metalowych nitów na ubraniu zaklęcie nie traktowało poważnie. Moja bariera dźwięczała przenikliwie, jednak pozbawionych oręża rozbójników przepuszczała niemal bez przeszkód.

Znów cofnąłem się w wodę niemal po pierś, rażąc napastników nieefektownymi, szarymi, lecz niezwykle skutecznymi piorunami.

Padali jeden za drugim, lecz nawet nie myśleli o odwrocie! Potykali się o ciała poległych towarzyszy, wciąż jednak parli do przodu; wyciągała się po mnie co najmniej setka bezbronnych, choć mimo tego nie mniej włochatych i potężnych łap.

Sooowo! Za kogo oni się mają?

Zamieniłem się w wydrę i zanurkowałem; powierzchnia wody, podświetlona pożarem, kołysała się nad moją głową, jak pomarańczowe, jedwabne prześcieradło. Widziałem obute nogi rozbójników i fontanny piasku wzbijane przez nich z dna przy każdym kroku; na mieliźnie walały się martwe ciała i kotłowała się wokół nich woda.

- Gdzie on jest? Gdzie? - pytała solidna dzida z żelaznym okuciem, wbijając się w dno i płosząc drobnicę.

- Może dać spokój? - zaproponowały ostrożnie solidne buty, a zza ich cholewy wypływały stróżki tęczowych bąbelków. - Na co się on nam przyda?

Na brzegu rozległ się przygłuszony okrzyk atamanki i właściciel krzepkich butów przykucnął tak, że mogłem ocenić także jakość jego spodni; były równie solidne.

Czy magowi ponad rangą nie uwłacza ucieczka przed bandą oprychów?

Czy moja Kara wciąż jest cała, czy ktoś już na nią nadepnął?

Nie zdążyłem odpowiedzieć na te pytania, ani podjąć żadnych innych działań. Tam, ponad pomarańczową powierzchnią wody, zaczęło się dziać coś niezrozumiałego.

Rozległ się dziki wrzask. Po nim zabrzmiał następny; niewyraźne przekleństwa, jęki i syczenie; znikła dzida, uciekły na brzeg solidne buty. Nawet jedno z martwych ciał poruszyło się, próbując się podnieść.

Aggej klął na czym świat stoi.

- Zostaw! Zostaw! - krzyczała atamanka.

Ostrożnie wysunąłem z wody maleńką, ciemną, pokrytą szorstką sierścią główkę.

Uciekali! W panice, ciągnąc za sobą rannych, nie oglądając się za siebie; uciekali, a za wszystkimi biegła krótko ostrzyżona kobieta w lnianych spodniach.

W czarnym dymie nawet wydra nie miała czym oddychać. Na brzegu szybko rozprzestrzeniał się prawdziwy leśny pożar; trzeba było uciekać i to przez rzekę.

Przybrałem ludzki kształt i wyszedłem na brzeg. Na wszelki wypadek osłoniłem się zaklęciem „przed żelazem” i opadłem na czworaki. Dusząc się i kaszląc zacząłem przeszukiwać brudny, zapluty piasek: w tym miejscu stał Widelec, kiedy wypadła mu z rąk atrapa Kary.

Pełzałem, nie rozprostowując pleców. Tuż obok mnie upadła płonąca gałąź. Przesiewałem piasek między palcami, kopałem dołki i tworzyłem górki piasku; z boku mogło się wydawać, że Hort zi Tabor nie miał w dzieciństwie możliwości bawić się w piaskownicy.

- Coś pan zgubił? - spytał Mart zi Gorof.

Nawet nie patrząc w jego stronę, wiedziałem, że to on i że stoi pięć kroków ode mnie; domyślałem się nawet w przybliżeniu, co trzyma w rękach.

Podniosłem głowę.

Stał tam, gdzie oczekiwałem go zobaczyć. W dłoniach trzymał moją Karę, całą i nienaruszoną.

Soowa!

Musiałem, w miarę możliwości nie tracąc przy tym godności, podnieść się z kolan. Wciąż pokryty byłem ochroną „przed żelazem”, jednak podczas rozmowy z magiem ponad rangą nie było z niej żadnego pożytku.

Ostrożnie, starając się nie wykonywać gwałtownych ruchów, wyprostowałem się do pozycji „siadu w kucki”. Dopiero potem, rozprostowując kolana, podniosłem się na nogi.

- Jak zdrowie pana sowy, panie zi Gorof?

Mag westchnął. Spojrzał na figurkę w swoich dłoniach, po czym przeniósł spojrzenie na mnie.

- Sowa ma się świetnie, dziękuję.

- Czy to pan przekonał panów rozbójników, by... się oddalili? - zapytałem krótko.

Pokiwał przecząco z poważnym wyrazem twarzy.

- To dziwne - rzekłem, odruchowo wycierając ręce o majtki. - Odniosłem wrażenie, że ktoś ich bardzo poważnie przekonał... i bardzo niespodziewanie.

- Dostawałem pana listy, Tabor - rzekł Gorof zamyślonym tonem.

- Nie uważa pan, że uprzejmość nakazywała na nie odpowiedzieć?

Znów pokręcił głową.

- Nie... Jeśli natychmiast nie zagasi się tego pożaru, moje dobra spustoszy prawdziwa klęska. Będzie to chyba sprawiedliwe, jeśli człowiek, który rozpali! ten ogień, postara się go jak najszybciej zagasić.

- Zostałem sprowokowany - rzekłem i zacząłem kaszleć od dymu.

- Proszę się brać do roboty i zagasić pożar.

- Nie można mnie do niczego zmusić - odparłem, czując jak narasta we mnie złość. - Skoro las należy do pana dóbr, niech sam pan zrobi z tym porządek. A dopóki bandy rozbójników napadają na uczciwych...

- Zamknij się - rzekł Gorof. W końcu stracił opanowanie; widziałem jak naprężyły się jego długie białe palce, zaciskając się na figurce.

- Wcale nie poddawałem pana syna torturom - rzekłem ugodowym tonem. - Trochę to... wyolbrzymiłem. Poza tym, niczego pan z nią nie zdziała! To nie pana Kara. Nie pan ją wygrał. I nie pan jej użyje.

- Tak - rzekł zi Gorof. - Nie mogę jej użyć. I wcale nie zamierzam. Ale schować tę maszkarę w miejscu, w którym spokojnie przeleży następne cztery miesiące, mogę. I zrobię to, Tabor.

- Nie zrobi pan - rzekłem i zrobiłem krok do przodu.

Gorof zmrużył oczy.

Nie, nie był ode mnie silniejszy. Straciłem dziś już jednak sporo sił, byłem zmęczony, zły, poniżony, a na dodatek wciąż miałem na sobie tylko majtki, co nie dodawało mi pewności siebie.

Zasyczało płonące drzewo i okrył nas z Gorofem obłok pary. Odwróciliśmy się jednocześnie; pod koronami płonącego lasu stała z rozłożonymi rękami Ora Szantalia. Gasząc, w miarę swoich sił, wywołany przeze mnie pożar.

A sił miała bardzo niewiele.

Gorof znów na mnie spojrzał. Nieprzyjemnie spojrzał. Nie odrywając ode mnie wzroku schował glinianą figurkę do skórzanej torby na dwóch rzemieniach i zarzucił ją na ramiona. Odwrócił się i ruszył w kierunku Ory; ogień od razu jakby się zmniejszył, dym zrobił się rzadszy, przybyło natomiast białej pary.

Przez jakiś czas stałem i patrzyłem, jak gaszą pożar.

Potem zacząłem zasypywać piaskiem płonącą trawę i porozrzucane gałęzie. Chciałem zademonstrować Gorofowi swą dobrą wolę, nie tracąc przy tym ani kropli sil magicznych. Które, jak sądziłem, mogły mi się jeszcze dzisiaj przydać.

Po chwili pożar został zagaszony.

Stojące nad brzegiem sosny przybrały przerażający, martwy wygląd. Dymiły się czarne krzewy. Było już niemal ciemno i dziennym wzrokiem nie byłem w stanie dostrzec ani Gorofa, ani Ory w jej czarnym płaszczu.

Strasznie chciało mi się pić. Nie zdecydowałem się jednak napić z rzeki, w której wciąż jeszcze unosiły się ciała dwóch zabitych bandytów.

Tylko dwóch? Wydawało mi się, że swymi piorunami położyłem przynajmniej pięćdziesięciu.

Wciągnąłem jednego z rozbójników na brzeg. Odwróciłem na plecy. Widelec. Po śmierci wyglądał na jakieś siedemnaście lat.

Sowo-sowo.

Poczułem nagle, że jest mi zimno. Że uwędziłem się w dymie, jestem niemal nagi i jestem zabójcą oraz nieudacznikiem. Dymił się oglądany nocnym wzrokiem brunatny las; martwy chłopak leżący u moich stóp spoglądał w niebo, a w ciemnobeżowym piasku tu i tam widniały drogocenne kamyki z oczami i pyskami; moja rozgrabiona kolekcja.

Zacząłem je zbierać. Nie wiedząc, po co to robię.

- Znaleźliśmy z panem zi Gorofem wspólny język, Hort - rzekła Ora za mym ramieniem.

Nie odwróciłem się. Kamienie znajdowałem bez trudu, jakby same wchodziły mi do rąk. Były prawie wszystkie. Nie, były zupełnie wszystkie, co do jednego. Dziwne; sam widziałem, jak rozbójnicy chowali je do kieszeni, sakiewek, a niektórzy wsuwali za cholewę.

Mojego ubrania na brzegu nie było. Walały się za to dwa buty, oba lewe.

- Słyszy pan, Hort? Całkowicie wyjaśniliśmy sobie historię z Aggejem. Pan zi Gorof nie ma już do nas pretensji.

Wyprostowałem się, trzymając w dłoniach dwie garście drogocennych kamyków. Nie miałem ich po prostu gdzie schować. Stojąc przed Orą i Gorofem zrozumiałem nagle, że czuję się nagi nie dlatego, że nie mam na sobie ubrania.

Czułem się nagi, bo nie miałem przy sobie Kary.


* * *


- Tak. Każdy z tych kamieni jest magicznym przedmiotem z własną historią i z własnym przeznaczeniem.

- Sami się tego domyśliliśmy - rzekłem nieuprzejmie.

- Nie powinien się pan tak zachowywać, Hort - zaprotestowała Ora.

- Nie trzeba mnie pouczać - odparłem jeszcze bardziej szorstko.

Mart zi Gorof uśmiechnął się.

Wciąż miał moją Karę. W torbie zarzuconej na plecy. Obie sprzączki przykryte były zaklęciem ochronnym, na razie jednak ani myślałem o odzyskiwaniu zaklęcia siłą.

Podobna próba skazana była na porażkę.

Na razie.

Szliśmy przez nocny las; widziany nocnym wzrokiem, wydawał mi się on obcy i wrogi, liliowobrunatny. Nie próbowałem stwarzać na sobie iluzji odzieży; było to swoistym wyzwaniem: wszyscy wszak jesteśmy magami, czego się tu wstydzić? W dodatku zarówno moja towarzyszka jak i towarzysz zmuszeni byli znosić obecność półnagiego, bosego mężczyzny.

I trzeba przyznać, że znosili ją Z godnością.

- Tak więc - pouczającym tonem kontynuował zi Gorof - te kamienie są cenne zarówno pojedynczo, jak i wszystkie razem. Pozostają orężem tego, kto je stworzył.

Zamilkł, oczekując pytania.

Nie otwierałem ust. Miałem wrażenie, że kłujące szyszki i wystające korzenie zbiegły się z całego lasu na spotkanie z mymi delikatnymi, nieprzyzwyczajonymi do bosych wycieczek stopami. Barwne kamyki, zawinięte w chusteczkę Ory, przy każdym kroku obijały mi się o udo.

- Panie zi Gorof - łagodnie rzekła Ora. - W ciągu ostatnich dni zajmowaliśmy się wyłącznie poszukiwaniami właściciela kamieni. Może wie pan coś więcej? Wszak wówczas, na królewskim balu... na tym niesławnym balu, zwrócił pan na nie uwagę. Zauważyłam to.

Gorof wydał z siebie dziwne mruknięcie. Przez jakiś czas szliśmy w milczeniu.

- Interesuje mnie pewien szczegół - rzekł Gorof, patrząc sobie pod nogi. - Obserwowałem rozwój wydarzeń, które miały miejsce podczas potyczki pana zi Tabora z tutejszymi mieszkańcami... co prawda nie od samego początku, lecz jednak obserwowałem. I odniosłem wrażenie, że bitwa zabrnęła w ślepą uliczkę...

Niewątpliwie czekał, aż się wtrącę, ja jednak wciąż milczałem.

- Tak - kontynuował w zamyśleniu Gorof. - Ci wojowniczy jegomoście zetknęli się z czymś znacznie straszniejszym niż płonący las, pioruny i wszelkie inne magiczne atrybuty. Zaś przyczyną ich ucieczki nie były bynajmniej wysiłki pana zi Tabora, a będąc dokładniejszym: nie tylko jego wysiłki.

Znowu zamilkł.

- Co się zatem wydarzyło? - cierpliwie spytała Ora.

- To te drogocenne kamyki - rzekł Gorof, potrącając czubkiem buta bladego grzyba rosnącego pośrodku ścieżki. - Ci durnie zrabowali kolekcję pana Tabora dosłownie co do sztuki. I kiedy wielka bitwa - w jego głosie zabrzmiały ironiczne nutki - gdy wielka bitwa zabrnęła w ślepą uliczkę, kamyki dały o sobie znać. Na własne oczy widziałem, jak pechowi panowie zrywali z siebie ubrania, by się ich jak najszybciej pozbyć.

- Ale przecież kamyków było nie więcej, niż dwadzieścia - szybko odparła Ora. - A rozbójników... to znaczy... tutejszych mieszkańców było znacznie więcej. I wątpliwe, by ogólna panika...

- Mówię o tym, co widziałem - rzekł posępnie Gorof. - Dokładnie po tym, jak kamyki - niespodziewanie i wszystkie naraz - odkryły swą naturę, miejscowi panowie zdecydowali się opuścić pole walki.

Zorientowałem się, że rękę z węzełkiem trzymam odsuniętą od ciała, jakby drogocenne kamyki miały za chwilę zamienić się w rozżarzone węgle. Nagle odczułem nieprzepartą ochotę opowiedzenia komuś o fenomenie, którego byłem świadkiem; o chwili, gdy delikatny welon cudzej woli, otaczający niby obłoczek górkę kamieni, napuchł jak przekrwione oko, które wyszło z orbity. Udało mi się jednak powstrzymać.

- Panie zi Gorof - rzekła Ora uroczyście. - Jak zdążył się już pan zorientować, ja oraz pan zi Tabor nie mamy nic wspólnego! z właścicielem kamyków. Szukamy go, by...

- By go ukarać - rzekłem ochryple.

Gorof rzucił na mnie szybkie spojrzenie, niczego jednak nie powiedział.

- Hort - zaproponowała Ora po chwili. - A może opowiedziałby pan - biorąc pod uwagę fakt, że między nami i panem zi Gorofem pojawiła się nić porozumienia, a także w celu umocnienia kruchego, jak na razie, zawieszenia broni... może opowiedziałby pan historię, którą swego czasu opowiedział pan mnie?

Nastąpiłem piętą na ostry kamień i zasyczałem, niczym rozwścieczony kot.

- A więc to - Gorof poruszył ramieniem, poprawiając niesioną na plecach torbę, - ta rzecz, przeznaczona jest dla właściciela kamyków? Czy dobrze panią zrozumiałem?

- Byłoby to mądre i uczciwe - odparła Ora i zrozumiałem nagle, że powtarza ona moje własne słowa. - Gdyż kogoś” innego można ukarać w klasyczny sposób; własnymi siłami... jeśli pojawi się taka potrzeba. A ten, kto preparuje ludzi, obdarowując ich potem kamykami...

- Preparuje? - szybko zapytał Gorof.

Ora się zacięła.

- Preparuje... - powtórzył pan mag ponad rangą, odsuwając od twarzy wiszącą nad ścieżką gałąź. - Jakie nieprzyjemne... a jednocześnie celne słowo. Ja naprawdę chciałbym usłyszeć tę historię, pani Szantalio... Jeśli pan zi Tabor nabrał wody w usta, może pani by mogła...

Z brunatnego mroku bezgłośnie wyleciały, niczym nadmuchane powietrzem, trzy barwne, kosmate kule. Dwie sowy przemknęły nad naszymi głowami, trzecia zmieniła trajektorię i ciężko opadła na ramię Gorofa. Ten przysiadł niezgrabnie, próbując utrzymać równowagę.

- To nie sowa, a wór z otrębami - rzeki Gorof niemal ze złością. Ptak odwrócił głowę i zmierzył mnie żółtym spojrzeniem. Następnie zwrócił się ku Orze i zlustrował ją w podobny sposób. Przestąpił z nogi na nogę, próbując usadowić się wygodniej. Gorof się skrzywił.

- Nie powiem ani słowa - obiecałem posępnie. - Nie pozwolę też niczego opowiadać pani Szantalii... dopóki po dobroci nie zostanie mi zwrócona moja własność.

- Pani Szantalio - rzekł Gorof, poprawiając sowę na ramieniu, tak jak poprawia się szal lub kaptur. - Chciałbym, by wiedziała pani, że Rdzenne zaklęcie Kary posiada dziwną, nie do końca wyjaśnioną właściwość: zmienia ono osobowość osoby, do której należy. Wywleka na powierzchnię jej najgorsze, najniższe cechy charakteru. Wychowuje kata. Pani towarzysz posiada Karę już od ponad dwóch miesięcy; nie zauważyła pani u niego podobnych zmian?

- Poznaliśmy się zaraz po tym, jak pan zi Tabor odebrał swą wygraną - po chwili zadumy oznajmiła Ora. - Odnoszę jednak wrażenie, że nieco pan przesadza, panie zi Gorof.

Sowa Gorofa nie odrywała ode mnie spojrzenia. Nic dziwnego; w tej właśnie sekundzie zastanawiałem się, jak by tu najzręczniej napaść na Gorofa i odebrać mu torbę z Karą.

- Proponuję zawrzeć kompromis - szybko rzekła Ora. - Może pan zaproponować panu zi Taborowi, by poniósł pana torbę. Na pewno jest ciężka?

Przez kilka sekund wspólnie z Gorofem dziwiliśmy się tupetowi Ory. Następnie mag rozchichotał się tak niespodziewanie, że sowa na jego ramieniu aż podskoczyła.

- Bardzo słusznie... Bo jak inaczej pan zi Tabor będzie niósł swój skarb. Pod pachą? A tak obaj zyskamy; ja nie jestem już najmłodszy i szybko męczy mnie najlżejszy nawet bagaż. Zaś pan zi Tabor jest pełen sił i na pewno chętnie pomoże podstarzałemu współtowarzyszowi podróży... Prawda?

Gorof się natrząsał. Po pierwsze, miał niewiele ponad czterdzieści lat. Po drugie, przekazując mi torbę, umyślnie nie zdjął z niej zaklęć ochronnych.

Przemilczałem to jednak. Zmęczenie brało górę; nie byłem gotów na otwartą potyczkę z Gorofem. Należało zachować cierpliwość.

Jego torba wcale nie była taka ciężka. Przez cienką skórę doskonale wyczuwałem swą statuetkę; była cała. Szkaradna głowa, która przeżyła tyle niebezpieczeństw, wciąż spoczywała na smukłej szyjce. Żarty żartami, lecz czując, że Kara spoczywa z powrotem w moich rękach, natychmiast się uspokoiłem.

- Hort - przypomniała Ora - obiecał pan, że opowie tę historię.

Niczego nie obiecywałem.

Las się skończył. Wyszliśmy na pole. Na burym niebie, które rozpościerało się nad naszymi głowami, nie było ani jednej gwiazdy. Moja skóra pokryła się gęsią skórką od uporczywego, zimnego wiatru. Z podsuszonych majtek sypał się odlepiający sukcesywnie piasek.

Na drodze nie było ani żywej duszy. Pachniało jesienią; przed nami, na brunatnym horyzoncie, wznosił się kamień w kształcie smoczej paszczy. Wyglądało na to, że do zamku był jeszcze kawał drogi.

Cóż będę zresztą robił w zamku Gorofa? Orę zaprosił, by przenocowała w komfortowych warunkach, niech więc Ora...

- Mam przyjaciela - rzekłem ochryple. - Przyjaźnimy się od dzieciństwa i zawdzięczam mu życie. Pewnego razu jego ojciec zaginął...

Moja opowieść była długa i szczegółowa; nie opuszczałem żadnego detalu. Moi współtowarzysze ani razu mi nie przerwali. Kiedy skończyłem, byliśmy już na moście przed zamkiem; prymitywna pułapka wyczuła gospodarza i przepuściła nas bez przeszkód.

Niskie drzwi w stalowych wrotach otwarły się szeroko i gościnnie. Ora weszła pierwsza; ja się zawahałem. Ora pomachała do mnie, będąc już po drugiej stronie wrót; za moimi plecami stał Gorof, cierpliwie czekając aż wejdę.

W końcu wszedłem.

Paliły się tu na szczęście latarnie i spokojnie można było zrezygnować z nocnego wzroku.

Rozejrzałem się, mrugając oczami.

Tuż pod moimi nogami zaczynał się kolejny most, kamienny, łukowaty, wiodący do frontowego wejścia; na lewo od mostu znajdowała się dziwaczna, okrągła budowla, wzniesiona z ogromnych, granitowych bloków. Półokrągły łuk wejścia ciemniał przed nami niczym smocza paszcza. Dwa wąskie okienka pod dachem przypominały wytrzeszczone oczy.

Odwróciłem wzrok.

W poprzek mostu leżał łańcuch o ogniwach wielkości kół od powozu. Jeden jego koniec uchodził w głąb granitowej budowli, drugi...

Na drugim końcu znajdowała się skórzana obroża. Ogromna.

Pusta.

Drgnęły mi nozdrza; wiatr przyniósł strzęp zapachu. Delikatnego, lecz robiącego wrażenie.

- Proszę iść - rzekł Gorof rozdrażnionym tonem.

Odsunąłem Orę i ruszyłem pierwszy.

Na środku mostu się zatrzymałem. Zapach był tu znacznie silniejszy; trzeba było oddychać ustami.

Łańcuch zagradzał mi drogę; zebrałem się w sobie, przekroczyłem go i pomogłem przejść Orze.

Pusta obroża przyciągała wzrok. Hipnotyzowała. Miałem wrażenie, że widzę łuskę, przylepioną do grubej skóry.

Złudzenie.

Przy wejściu do zamku zapach stał się słabszy. Gorof wszedł pierwszy, mrucząc zaklęcia klucze, marszcząc się i nad czymś boleśnie rozmyślając.

Sowa napaskudziła mu prosto na ramię, nie zwrócił jednak na to uwagi.


* * *


„Sowę należy wybrać bardzo starannie; ptak musi być zdrowy, mieć upierzenie w nienagannym stanie, duże, wyraziste oczy i czysty dziób. Jeśli zaproponowano ci do wyboru kilka piskląt, pokaż im jakiś zwracający uwagę przedmiot (na przykład pęk kluczy) i zobacz, które pierwsze na niego zareaguje.

Sowa powinna mieć w domu swoje miejsce, wydrążony pień z okrągłym wejściem-dziuplą. Nieskomplikowane zaklęcie wygody pomoże uczynić schronienie maksymalnie atrakcyjnym dla ptaka.

Od pierwszych dni ucz ptaka zachowania czystości. Sowy posiadają system sygnałów, związany z rytualnym opróżnianiem się (napaskudzenie na ramię jest na przykład oznaką współczucia, napaskudzenie na głowę - wyrazem dezaprobaty, zaś pozostawienie odchodów na stole jest ostrzeżeniem o niebezpieczeństwie zatrucia pokarmowego), tym niemniej włóż maksymalnie dużo wysiłku w nauczenie ptaka, by nie załatwiał się gdzie popadnie, a w specjalnie przystosowanym do tego celu pudełku z trocinami.

Jak najczęściej wygłaszaj do swej sowy pieszczotliwe przemowy. Jak najczęściej sadzaj ją sobie na ramieniu. Harmonijne relacje pomiędzy ptakiem i jego właścicielem zawsze pozytywnie wpływają na życie właściciela. Chroń zdrowie swojej sowy: matowe pióra albo łzawiące oczy są już powodem do niepokoju.

Sowy często są zazdrosne o nowo narodzone dzieci; w żadnym wypadku nie należy wstawiać kołyski do pomieszczenia, w którym ptak lubi przebywać. Nigdy nie należy w obecności sowy brać dziecka na ręce.

Jeśli sowa jest zazdrosna o żonę, może to oznaczać, że poświęcasz małżonce więcej uwagi, niż ptaku. Zmień swoje postępowanie. Częściej zwracaj się do sowy w obecności żony, tę zaś ignoruj (Pod nieobecność ptaka bądź dla żony milszy; powinno to oddalić ewentualne niesnaski).

Sowy będące po pięćdziesiątce zwykle same rozmawiają z właścicielami. Ich mowa jest początkowo urywana i niezrozumiała, jednak po pewnym czasie leciwa zdrowa sowa, gdy się rozgada, jest w stanie wygłaszać dziesięciominutowe przemowy. Szczególny efekt wywołują wznoszone przez sowę toasty. Niekiedy sowa może dać jakąś radę, branie jej pod uwagę jest już jednak wyłącznie twoją sprawą. Tylko ktoś, kto przez całe życie sowy traktował ją jak członka najbliższej rodziny, może liczyć na naprawdę pożyteczną poradę.

Jeśli twoja sowa zmarła, twoim obowiązkiem jest pochowanie jej zgodnie z odpowiednim rytuałem. Po trzymiesięcznej żałobie możesz sprawić sobie nową sowę, możesz także pozostać wierny poprzedniemu ptakowi. Mag, który zachowuje wierność zmarłej sowie, nazywa się bezsowcem (bezsówką)”.


* * *


Milczenie stawało się zupełnie niezrozumiale, wręcz niepokojące.

Na pozór wszystko wyglądało bardzo przyzwoicie. Ora miała możliwość umycia się i doprowadzenia do porządku; ja mogłem spędzić godzinę przed kominkiem, tępo spoglądając w ogień. Moje bose stopy wyschły i nieprzyjemnie zaskorupiały.

Gorof milczał. Od chwili, gdy weszliśmy do zamku, nie wymówił ani jednego słowa.

Pojawiał się i znikał. Chodził z kąta w kąt i sowa na jego ramieniu z niezadowoleniem kręciła głową. Patrzył na mnie, w sufit, na swoją prawą rękę, na kominek, na dywan; miałem ochotę zapytać go, gdzie podział się smok. Miałem ochotę zapytać go, co wie o kolorowych kamykach otoczonych welonem cudzej woli. Chciałem też w końcu zapytać, gdzie w zamku znajduje się ustronne miejsce.

On jednak spacerował i sam jego wygląd odbierał ochotę do pytań; powoli uświadamiałem sobie, że moja opowieść wstrząsnęła magiem ponad rangą zi Gorofem znacznie bardziej, niż mogłem przypuszczać.

Pojawiła się Ora; umyta, zadowolona i pachnąca. Zagłębiła się w fotelu obok mnie.

Milczenie się przeciągało. Gorof przechadzał się po pokoju za naszymi plecami.

Z nudów spróbowałem wyobrazić sobie, gdzie znajdują się teraz moje spodnie, bluza, koszula, buty i reszta odzieży. Gdybym miał więcej czasu i sił, mógłbym zakpić sobie z łotrów, którzy mnie ograbili. Choć mój płaszcz niewątpliwie ucierpiał podczas pożaru lasu i był już niezdatny do użytku... Choć za żadne brylanty nie zgodziłbym się ubrać spodni, które zdążył przymierzyć brudny rozbójnik... Byłaby to czysta zemsta, drwina bez żadnej praktycznej korzyści; uśmiechnąłem się marzycielsko.

Jedyny problem polegał na tym, że w obecności pana Gorofa musiałem oszczędzać siły. Tym bardziej, że milczenie z nieuprzejmego stawało się po prostu niebezpiecznym.

Pierwsza nie wytrzymała Ora.

- Najdroższy panie Mart - rzekła łagodnie, niemal przypochlebnie. - Wydaje mi się, że możemy już rozpatrzyć... podzielić się ze sobą...

Gorof gwałtownie poruszył ramieniem, zrzucając drzemiącą na nim sowę. Magiczny ptak runął niczym worek z piaskiem i na sekundę przed zderzeniem z podłogą wszedł w wiraż, unikając hańbiącego upadku.

- Proszę mi wybaczyć - cicho odparł Gorof. - Chodzi o to, że... I znów zamilkł; cierpliwie - za oknami wstawał już świt! - czekaliśmy na jego dalsze słowa.

- Pani Szantalio - Gorof demonstracyjnie zwracał się tylko do Ory. - W rzeczywistości wie pani znacznie więcej, niż ja. Wszak to pani zebrała dwadzieścia jeden kamyków w jednej sakiewce. To pani zdobyła informacje na temat ich właścicieli...

- Wszystko to zrobił pan zi Tabor - poprawiła go ostrożnie Ora. - To wyłącznie jego zasługa.

Gorof bezgłośnie strząsnął z ramienia zaschnięte sowie odchody.

- Tym niemniej to z pani ust, pani Szantalio, po raz pierwszy usłyszałem słowo preparator...

Ora zmieszała się, jakby usłyszała niezasłużoną pochwałę.

- Samo nawinęło mi się na język... Wiadomo, jak lekarze badają budowę ludzkiego ciała. Preparują nieboszczyków, usuwają organy, klasyfikują je...

- Tak - przerwał jej niezbyt grzecznie Gorof. - Tak. A pani uznała, że ten mistrz kamieni preparuje ludzkie dusze?

Schowałem swe brudne, bose nogi głęboko pod fotel. Jeśli dotychczas czułem się niezręcznie, to teraz zrobiło mi się nieswojo.

- Coś” w tym guście - odparła Ora po chwili milczenia.

- Tak - rzekłem szybko, jakbym bał się, że nie zostanę dopuszczony do głosu. - Dokładnie tak to wygląda. Każdy, kto został porwany, kto dostał taki kamyk, stracił jednocześnie jedną z cech swego charakteru. Te cechy są nieraz tak subtelne, że ludzie sami nie zauważali od razu ich utraty. Bądź też w ogóle nie zdawali sobie z tego sprawy i jedynie otoczenie zauważało różnicę. I nie zawsze była to bolesna strata.

Rozwiązałem chusteczkę Ory. Wysypałem uwalane w piasku kamyki wprost na dywan.

- Na przykład ten agat. Rzemieślnik, który go dostał, miał wcześniej w zwyczaju tłuc swą żonę do siniaków. Zaś po porwaniu i preparacji zrobił się łagodny i dobry w stosunku do wszystkich, nie tylko żony. Ten szmaragd dostał się piętnastoletniemu chłopcu, który bał się ciemności, a po tym, jak został porwany i zwrócony, w ogóle przestał odczuwać strach.

Zaciąłem się. Oderwałem wzrok od rozsypanych po dywanie kamyków; Ora i Gorof patrzyli na mnie z napiętą uwagą.

- Albo to kocie oko - rzekłem powoli - i ten kamień księżycowy... Podobnie zresztą jak jaspis... należały do obłąkanych. Przed porwaniem byli to ludzie przy zdrowych zmysłach. Po powrocie stracili rozum. Czy to jakiś błąd preparatora?

Gorof podszedł bliżej. Pochylił się i wziął do ręki jaspisową paszczę nieznanego zwierzęcia. Kamień, od którego wszystko się zaczęło. Wisior barona Jatera starszego.

- Nie - rzekł Gorof, zapominając nawet o tym, że nie powinien ze mną rozmawiać. - To wcale nie musiał być błąd. Po prostu ludzka dusza posiada takie cechy, których usunięcie jest równoznaczne z jej zniszczeniem. To tak, jakby usunąć z „domu” ścianę nośną. Jeśli wybić okno, zdjąć drzwi z zawiasów, czy usunąć jakiś inny element, dom wciąż będzie stał. Jeśli usunie się jednak ścianę nośną, budynek runie.

Za oknami było już zupełnie jasno. W kominku wciąż się paliło i rozbłyski ognia odbijały się w rozsypanych kamieniach.

Patrzyłem na nie niemal z przerażeniem.

Wiedziałem, przypuszczałem coś podobnego... Jednak dopiero teraz, przed tym kominkiem, w pełni uświadomiłem sobie z kim, czy też z czym przyjdzie nam się zmierzyć.

Jeśli się oczywiście nie rozmyślę. Jeśli nie zrezygnuję z zamiaru ukarania właśnie tego, kto pozbawił rozumu i życia starego barona Jatera. Tego, kto patroszy ludzkie dusze.

„Im bardziej sprawiedliwa będzie Kara, im potężniejszy będzie ukarany i im więcej zbrodni będzie miał na sumieniu, tym więcej odkryje się przed panem możliwości...”

Wybacz, staruszku dmuchawcu stojący za kontuarem szatni.

Być może zgrzeszyłem pychą i porwałem się na zbyt... wielki wyczyn.

...A Iwa będzie można okłamać. Powiedzieć mu, że winowajca został ukarany. Nie będzie miał możliwości tego sprawdzić, nie będzie nawet chciał tego robić; jeśli Iw nie kochał ojca, za co ja mam go kochać, sobiepana, tyrana i niegodziwca?! Należy mu się...

Drgnąłem. Zarówno Ora, jak i Gorof, przyglądali mi się, niczym alchemicy menzurce.

- Poznałem pewnego człowieka - rzekłem. - Jego córka została zgwałcona i zamordowana. On sam jest słabiutkim magiem, handluje ziołami i nie jest w stanie własnoręcznie ukarać tego potwora...

- Tak, tak - odezwała się Ora z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Nie byłem w stanie wyczuć: kpi ze mnie, czy nie.

- Tak, tak - jak echo powtórzył Mart zi Gorof. - Słusznie. Na świecie jest wielu niegodziwców, których należy ukarać, których ukarać jest łatwo lub których przyjemnie jest karać. Tak. Wiele lat temu miałem możliwość wstąpienia do Klubu Kary. Długo się zastanawiałem... I zrezygnowałem. Płacić miesięczne składki, czekać na wyniki losowań i mieć nadzieję na wygranie Kary może jedynie człowiek słaby i poniżony, lub będący urodzonym katem.

- Pani Szantalio - rzekłem ze złością. - A może wyjaśni pani zi Gorofowi, dlaczego pani należy do Klubu Kary? Moich wyjaśnień wszak nie będzie chciał słuchać.

Ora westchnęła głęboko. We wzroku, którym mnie obrzuciła, nie było jednak rozdrażnienia ani wrogości.

- Jestem kobietą - zwróciła się do mnie, nie do Gorofa. - Mój ojciec umarł. Jestem magiem trzeciego stopnia. Nie ma komu się za mną ująć... W moim życiu miało miejsce wydarzenie, podczas którego poczułam się wyjątkowo... bezbronna. Jeśli nie macie panowie nic przeciwko temu, nie będę wnikać w szczegóły tego epizodu. Od tamtej pory minęło wiele lat, krzywda i gorycz ostygły; wciąż jednak chcę... chciałabym stanąć przed tym człowiekiem z Karą w rękach. I spojrzeć mu w oczy. Nie musiałabym go nawet karać.

Przez jakiś czas panowała cisza. Ogień w kominku, posłuszny bezgłośnemu rozkazowi Gorofa, zaczął przygasać. Za oknami wschodziło słońce.

- Sam los panu pomaga, Tabor - rzekł Gorof z nieprzyjemnym uśmieszkiem. - Od samego początku powinien pan zwrócić swą Karę nie przeciw temu... mistrzowi kamieni, lecz przeciw krzywdzicielowi pani Szantalii.

- Nie! - rzekła Ora z taką urazą w głosie, że chyba nawet Gorof drgnął. - Proszę mnie nie obrażać, panie zi Gorof. Nie dałam panu ku temu powodu... Poprosił mnie pan, bym wyjaśniła, co robię w Klubie Kary, więc to panu zrobiłam.

- To on poprosił - Gorof kiwnął w moją stronę. - Ja o nic pani nie pytałem.

Milczałem. Nie wiedzieć czemu przypomniała mi się żona jubilera. I jej mąż, nieszczęsny Jagor Drozd, który spędzi resztę życia u boku obcej, wesołej i pozbawionej talentu kobiety. Nie zdecyduje się, by ją rzucić... po pięciu latach zacznie pić z rozpaczy, a po piętnastu zapije się na śmierć. A jego żona będzie gorzko płakać, nie rozumiejąc, w czym zawiniła.

Bosą stopą namacałem glinianą figurkę, schowaną w skórzanej torbie pod fotelem. Od samego jej dotknięcia zrobiło mi się raźniej; mimo wszystko z Karą czułem się znacznie pewniejszy. Niemal niezwyciężony.

- Bardzo łatwo jest zachować czyste ręce - rzekłem cicho, takim jednak tonem, że Ora i Gorof drgnęli. - Bardzo łatwo jest rozprawiać o katach, którzy tylko czekają, by pomachać zakrwawionym toporem. A jeśli pan preparator postanowi wypreparować panią, Oro, lub pana, zi Gorof? Może przesadziłem; jest pan magiem ponad rangą, więc na pana się raczej nie połakomi. Lecz jeśli zechce wypreparować pańskiego przyjaciela, jeśli pan oczywiście ma jakichś przyjaciół? Lub pańskiego syna? Kto mu wówczas przeszkodzi? Kto jest mu w stanie przeszkodzić? On patroszy ludzkie dusze jak doświadczalne szczury, jak nieboszczyków. Jego ofiary - dotychczasowe i przyszłe - nie tylko nie są w stanie się obronić; one nie mają pojęcia, co się z nimi stało! I trafia się szansa, jedna na milion... człowiek, który jest właścicielem Kary, zgadza się ukarać nie kochanka żony czy leniwego sługę, lecz nieznanego potwora, preparatora... Kim jest ten człowiek? Słabą, poniżoną istotą? Urodzonym katem? Może mi pan to wyjaśni?

Świadomie się podjudzałem, budziłem w sobie rozdrażnienie i złość. Bytem zbyt blisko wycofania się. Musiałem spalić za sobą mosty; musiałem sam się przekonać, że rezygnacja byłaby tchórzostwem.

- Jeśli dobrze pana zrozumiałem - cicho zaczął Gorof - wciąż jeszcze ma pan nadzieję na odnalezienie i ukaranie mistrza kamieni? Preparatora? Nie mylę się?

W końcu granica została przekroczona. Nie było już drogi odwrotu. Na mojej twarzy pojawił się zmęczony uśmiech.

- Tak, wszystko się zgadza. Nie myli się pan.

Spojrzał na mnie. Po raz pierwszy patrzył mi w oczy; bez wyższości, ironii i pogardy.

A ja spojrzałem na kamyki.

Dwadzieścia czyichś losów. Delikatny, magiczny welon; czyżby odebraną duszy jakość preparator zamykał w takim właśnie kamyku? Czy może cechę tę chowa do pudełeczka i zostawia sobie, zaś kamień to tylko metka, znak firmowy?

Zgarnąłem kamyki z dywanu. Przeliczyłem: dwadzieścia. A tak, jeden z kamyków wciąż ma Gorof; wisior Jatera, paskudną jaspisową mordę.

Spojrzałem pytająco na tego niepozornego mężczyznę stojącego na środku pokoju.

Gorof zacisnął usta i zmarszczył brwi, jakby podejmował jakąś ważną decyzję; uznałem, że chce zostawić sobie kamień Jatera na pamiątkę.

- Niech się pan zastanowi, Hort - rzekła Ora niepewnym tonem. - Zdaje pan sobie przecież sprawę, że siła, na którą się pan porywa, znacznie przewyższa pańską. Rozumie pan też chyba, że reżim zmniejszonej podatności nie oznacza całkowitej nietykalności?

- Nie proszę, by szła pani ze mną - rzekłem nie bez smutku. - Jeśli niebezpieczeństwo jest istotnie tak ogromne...

Gorof włożył rękę do kieszeni. A kiedy ją wyjął, na jego dłoni leżał nie jeden kamień, lecz dwa.

Otwarłem usta.

Gorof powoli przeszedł przez pokój. Podniósł dłoń ku mojej twarzy, bym mógł dokładniej przyjrzeć się kamieniom.

Drugi wisior także wykonany był z jaspisu; miał piękny, ciemnozielony odcień. Można było rozróżnić na nim jedno na wpół przymknięte oko, haczykowaty, sowi nos i jedno ucho o nieregularnym kształcie.

Kamień otoczony był obłoczkiem obcej, magicznej siły.

Na karku poczułem oddech Ory - nie wytrzymała, też podbiegła go obejrzeć. Gorof był nieporuszony, niczym kuglarz, który dopiero co wstrząsnął tłumem na jarmarku niewiarygodną sztuczką.

- Tak - rzekła Ora. - Taki sam... Kolejny.

Gorof odpowiedział spokojnym spojrzeniem człowieka, który wie więcej, niż mówi.

- Z kogo pan go zdjął? - spytałem głucho.

- Jest mój - odparł Gorof po chwili milczenia. - To mój kamień.

- Nie - szybko rzekła Ora. - To niemożliwe. Jest pan magiem ponad rangą; nie mógł pana porwać, jak wiejską dziewkę... i pokroić jak mięso... och, proszę mi wybaczyć.

Gorof się nie obraził. Choć zauważyłem, że słowa Ory go dotknęły. Uważnie spojrzałem na swą towarzyszkę. Odkąd się poznaliśmy, nie powiedziała ani nie zrobiła niczego przypadkowo; każde nieostrożne zdanie miało swój sens; każdy pochopny na pozór postępek był starannie wyważony.

Dlaczego próbowała poniżyć Gorofa?

A może jej zaczepka przeznaczona była dla moich uszu?

- Jakiś czas temu - rzekł Gorof bezbarwnym głosem - przed niezapomnianym królewskim przyjęciem... zostałem porwany. Nie myli się pani, Oro. Nie było mnie, jak się potem wyjaśniło, cztery dni. Tylko cztery dni! A zaczęło się to tak: poszliśmy z Jodełką do lasu sprawdzić wnyki...

- Z Jodełką? - nie mogłem powstrzymać pytania.

Gorof posłał mi mroczne spojrzenie.

- Tak... Miałem... pasierbicę. Czternastoletnią dziewczynkę, mądrą, subtelną... Była zupełnie sama. Przygarnąłem ją... Sam nie wiem, jak to się stało. Mieszkała ze mną niecały miesiąc, a ja miałem wrażenie, że... zresztą, nieważne. Tego dnia wybraliśmy się sprawdzić wnyki. Po drodze źle się poczułem. Pomyślałem nawet, że zostałem otruty... Potem nastąpiła seria niezwykle wyrazistych halucynacji... I zaraz po tym... stałem na moście przed własnym zamkiem. Ars mnie powitał... Niczego jeszcze nie rozumiejąc, poszedłem do siebie. I gdy spojrzałem na klepsydrę... Wyszliśmy sprawdzać wnyki we wtorek, wróciłem zaś w sobotę.

- Pana odzienie było czyste i nie chciało się panu jeść? - upewniłem się.

Gorof skiną! głową.

- Ars jest smokiem? - spytała Ora.

Na twarzy Gorofa pojawi! się pełen bólu uśmiech.

- Tak... Cóż. Przejrzałem się w lustrze i zobaczyłem to. - Dotknął palcem kamienia. - Wisiał na najzwyklejszym sznurku... Od razu wyczułem cudzą siłę, niczego jednak nie mogłem zrozumieć. Jodełka znikła... Wezwałem Aggeja - zawsze wzywam go, gdy chcę dowiedzieć się jakichś nowości, a on opowiedział, że we wtorek wieczorem Jodełka pojawiła się w zajeździe z bagażem i pieniędzmi, wynajęła powóz i odjechała. Wysunął przypuszczenie, że Jodełka dosypała mi czegoś do wody, okradła i uciekła. Sprawiłem Aggejowi porządne lanie... za takie przypuszczenia. Potem jednak sprawdziłem kosztowności. Nie zabrała nawet jednej monety! Wzięła jedynie kieszonkowe, które jej dawałem.

Przez jakiś czas czekaliśmy, aż Gorof zdecyduje się kontynuować swą opowieść. Milczeliśmy, bojąc się przerwać jego wynurzenia.

- Na wszelkie sposoby badałem ten kamień - westchnął w końcu Gorof - wciąż jednak niczego nie rozumiałem. Czułem się... nie to, żeby źle... Byłem jednak dziwnie zagubiony... Sądziłem wówczas, że to po stracie Jodełki. Potem zauważyłem, że Ars... Trudno mi będzie wyjaśnić to komuś, kto nigdy nie zajmował się smokami. Kto nigdy nie należał do Klubu Smoka... Rzecz w tym, że pomiędzy smokiem i jego właścicielem istnieje subtelna, bardzo specyficzna więź. W najprostszych słowach można ją opisać jako zrozumienie i przywiązanie. Tak więc owa więź między mną i Arsem... Musicie zrozumieć, że przez wiele lat Ars był jedynym bliskim mi stworzeniem... ta więź znikła. Nie stopniowo. W jednej chwili. Ars przestał być moim smokiem. Stał się obcym stworzeniem, odrażającym i niebezpiecznym potworem. I od razu wyczuł tę zmianę; stal się agresywny, nie chciał przyjmować ode mnie pożywienia... Przez jakiś czas wydawało mi się, że to z powodu Jodełki. Że zbytnio się do niej przywiązałem i straciłem kontakt ze smokiem... Wtedy odbył się ten królewski bal, który wszyscy tak dobrze pamiętamy; i wyobraźcie sobie, co poczułem, widząc na pani Szantalii ozdobę składającą się z dwudziestu takich właśnie kamyków... Uznałem to za prowokację; potem było zamieszanie, śmierć księcia Driwegocjusa. Postanowiłem wrócić do zamku i czekać - jeśli będę komuś potrzebny, ten ktoś sam do mnie przyjdzie.

Gorof wstrzymał oddech. Jego z natury blade policzki przybrały siny odcień.

- Tydzień po królewskim balu Ars zmarł. Zdarza się to... kiedy między smokiem i jego właścicielem zanika ta delikatna więź. To, co przeżyłem, zanim udało mi się go pochować...

Gorof zmarszczył brwi i zamilkł.

- Gdy przyszliśmy do pana - zaczęła Ora - uznał pan, że jesteśmy...

- Tak - przytaknął Gorof. - Pomyślałem, że wkrótce poznam tajemnicę tego, co mi się przydarzyło... i niewiele się pomyliłem.

Teraz wiem.

Odwrócił dłoń; na stertę dwudziestu kamyków upadły jeszcze dwa, pierwszy i ostatni. Barona Jatera i Marta zi Gorofa.

- Preparator posiada pełną władzę nawet nad magiem ponad rangą - rzekła Ora z nieco nienaturalnym uśmieszkiem. - Biorąc pod uwagę nowo poznane okoliczności, chyba powinien pan, Hort...

- Nie sądzę, by była to pełna władza - zaprzeczył Gorof z powagą. - Zostałem wszak porwany podstępem... Podsunięto mi lalkę.

- Co takiego? - spytałem odruchowo. W mojej wyobraźni pojawił się obraz grubej, ubranej w lnianą sukienkę lalki z porcelanową głową.

Gorof westchnął.

- Jodełka. Sam pan podkreślał, że każdy z preparowanych - każdy! - na jakiś czas przed porwaniem znajdował bliskiego przyjaciela, przyjaciółkę, kochankę... i że zawsze rodziły się między nimi bardzo specyficzne, pełne zaufania relacje. To właśnie nazwałem... pierwszym słowem, które przyszło mi na myśl. Jodełka była przeznaczoną dla mnie lalką. - W jego głosie słyszało się nieudawany ból. - Tak jak kochanka Efa była lalką podsuniętą staremu baronowi, a ta, jak jej tam... żonie jubilera.

- Tissa Grab - rzekłem. - Zaś staremu kupcowi podsunięto młodego, solidnego młodzieńca.

Ora przenosiła spojrzenie z Gorofa na mnie i z powrotem.

- Zostałem wzięty podstępem - powtórzył Gorof. - Uwierzyłem Jodełce... Stała się dla mnie... tak naprawdę, nawet Arsa nie jest mi tak żal...

Zamilkł. Usiadł i odwrócił się.

Jego Ars każdej wiosny konsumował jedną dziewicę, odezwał się we mnie cyniczny wewnętrzny głos. A teraz pan miłośnik smoków siedzi sobie i rozmyśla na subtelne tematy; gotów nawet łzę uronić... Przecież to mag ponad rangą!

- Mam jedno pytanie - rzekłem rozmyślnie chłodnym i rzeczowym tonem. - Wspomniał pan o halucynacjach. Spośród wszystkich porwanych jedynie pan i żona jubilera mieliście podobne przeżycia. Ona widziała zamek, most z łańcuchowym smokiem, długi stół, wino, władczego mężczyznę bez twarzy...

Gorof uśmiechnął się kwaśno.

- Rozumiem, z jakiego powodu... wiązał pan ze mną takie nadzieje. Jednak... były to czystej wody halucynacje. Dziewczyna marzyła o zamku ze smokiem i o władczym mężczyźnie; marzy o tym wiele jej rówieśnic, które wcześnie wyszły za mąż za jubilerów i aptekarzy; nie ma w tym niczego dziwnego... Ja zaś widziałem... nie, nie powiem. Były to jednak wytwory mej fantazji i w odróżnieniu od pańskiej żony jubilera, potrafię to zrozumieć... Więc jak, nie rozmyślił się pan?

Milczałem.

- Będzie pan kontynuował poszukiwania? Spróbuje pan odnaleźć preparatora i ukarać go?

Milczałem.

- Proszę wziąć mój kamień - rzekł zi Gorof cicho. - Niech uzupełni pańską kolekcję. Jeśli uda się panu ukarać preparatora, będzie to zemsta także za moje nieszczęście. Za Arsa... przede wszystkim jednak, za to potworne oszustwo... Mój pierwszy syn nie dożył nawet dwudziestki. Drugi, bękart... widział go pan, jest zwierzęciem, dokładnie jak jego matka. Jodełka była uosobieniem moich marzeń o córce. Pan preparator zna się na ludziach; nie ma w tym zresztą nic dziwnego, biorąc pod uwagę jego zajęcie.

I Gorof uśmiechnął się radośnie, niczym biała czaszka w mroku grobowca.


Milion lat temu
(początek cytatu)



Julka... Julka, to chyba jakieś święto. Naprawdę ci się podoba?

Skała wychodziła daleko w morze, na jej płaski grzbiet prowadziła ledwie widoczna ścieżynka. Patrząc pod nogi, podtrzymując się nawzajem i płosząc wygrzewające się jaszczurki, doszli do punktu widokowego. Z prawej i z lewej strony opadały kamienne stoki, dziwacznie wyrzeźbione przez wiatr i słoną wodę. W dole leżało morze, ciemnoniebieskie, z białymi cętkami meduz. Zielone brody wodorostów kołysały się w takt przybijających i cofających się fal.

Na skraju skały stał przy sztalugach bezwąsy, szczupły artysta, na głowie zamiast czapki miał turban z dresowych spodni. Podchodząc bliżej Julia spojrzała malarzowi przez ramię; namalowany pejzaż wyglądał beznadziejnie, chociaż, być może był to dopiero szkic, którego, jak wiadomo, laikom się nie pokazuje...

Julia z trudem powstrzymała się, by nie wybuchnąć śmiechem.

Staś jak krab pełzał po ukośnym głazie, wybierając malownicze kadry, syn mruczał piracką piosenkę i rzucał kamieniami w zieleń i błękit. Kamienie leciały, koziołkowały w powietrzu, i nigdzie w zasięgu wzroku nie było ani jednej starszej paniusi, którą ciśnięty przez Alika kamień mógłby przypadkowo ugodzić...

- Ostrożnie, Julio, proszę cię, tylko ostrożnie - mówił Staś.

- Daj rękę... tu kamienie chwieją się pod nogami. Popatrz w dół, tam do morza wpada rzeczka, ta sama, na której jest wodospad.

- Alik, nie biegaj...

- Popatrz tam, delfiny, widzisz?

- Popatrz...

- A tu mewa - I tam...

Artysta demonstracyjnie nie zwracał na nich uwagi.

- Julka, dobrze ci tu jest? Powiedz prawdę, dobrze? Tu jest wspaniale, jak w bajce... Chcesz popływać na wodnym motocyklu?

A na jachcie? A na desce z żaglem - chcesz spróbować?

Chciała zatrzymać czas. Albo choćby sprawić, by ten obrazek - skała, morze, Staś i Alik - na zawsze zapisał się na jej siatkówce.

Na długo.


Alik miał gardło czerwone jak arbuz. Julia nawet się zdziwiła.

Gdzieś ty się przeziębił? Gdzieś ty się mógł przeziębić?

Syn jak winowajca wzruszał ramionami. Czoło miał gorące. Przemagając skrępowanie, Julia obeszła sąsiadów w poszukiwaniu termometru.

W trzecim z kolei mieszkaniu zlitowali się nad nią. Okazało się, że Alik ma trzydzieści osiem i pięć kresek.

Julia siedziała na skraju tapczanu. Ręce jej zupełnie opadły. W jednej chwili wszystko poszło w łeb. Zamiast długiego, wolnego dnia, zamiast spaceru do parku albo na plażę, czekało ją leczenie, apteka, płukanie gardła, a trzeba jeszcze przygotować śniadanie. I zjeść obiad...

- Uspokój się - łagodnie powiedział Staś. - Przestań panikować, strach na ciebie patrzeć. Nic strasznego się nie dzieje. Wiesz, jakie ja miewałem anginy w dzieciństwie?

Julia milczała. Ona też miewała anginy.

Staś poszedł do apteki. Przyniósł trzy buteleczki różnych płynów do płukania, miętowe cukierki, środek przeciwgorączkowy i cytrynę; Alik z męczeńskim wyrazem twarzy płukał gardło.

- Gdzie są moje kąpielówki? - Zapytał zafrasowany Staś.

- Na sznurku... - automatycznie odparła Julia. - Poczekaj...

A ty dokąd?

- Umówiliśmy się z Aleksiejem.

- Ale przecież Alik...

- Z Alikiem można pójść na spacer. Dobrze mu to nawet zrobi - pobędzie na słońcu... Niech coś zje i idźcie na spacer.

- Przecież ma temperaturę, powinien leżeć...

- Więc zbij mu temperaturę... Co tak na mnie patrzysz jak wół na malowane wrota? Nic strasznego się nie stało! Dzieciak się przeziębił. Kupiłem mu lekarstwa...

Pachniało octem.

Całe mieszkanko przesycone było zapachem octu. Na wpół zjedzona cytryna walała się na talerzu stojącym na pstrokatej ceracie. Starej, lepkiej ceracie, którą pokryty był kuchenny stół.

Alik miał już trzydzieści dziewięć stopni gorączki. Środki obniżające temperaturę nie działały; Julia siedziała na łóżku, metodycznie zanurzała szmatkę w misce z octem, wykręcała i przecierała blade czoło pod strąkami pozlepianych jasnych włosów.

- Mamo, nudzę się, poczytaj...

- Zaraz. Myślę, że trzeba wyrwać kartkę z zeszytu i skleić dom z oknami, żeby mogły w nim mieszkać papierowe ludziki...

- Mamo, gardło...

- Jeszcze popłuczemy.

- Nie chcę płukać! To płukanie już mi uszami wychodzi...

- Chcesz do lekarza?

- No dobrze, wypłuczę, ale ostatni raz.

W kuchni dopalał się zapomniany na ogniu czajnik.

Po dwóch dniach Alik poczuł się o wiele lepiej; może pomogły niekończące się płukania, a może zaczął działać biseptol. Syn wyrywał się na ulicę. Julia wymyślała mu coraz to nowe rozrywki, czytała do ochrypnięcia, budowała garaż z kartek z zeszytu, namalowała co najmniej pięćdziesiąt samochodzików...

Wieczorem nieoczekiwanie przyszli goście. Przynieśli całą torbę jedzenia, wino i owce. Alik jadł, aż mu się uszy trzęsły. Zdarli ze stołu klejącą się ceratę, przetarli szmatką zmatowiały plastik i rozstawili znalezione w kredensie szklanki.

- Świetnie się tu urządziliście - nie wiadomo czemu zachwycała się Ira.

- Morele wam tu dosłownie przez okno włażą - zadziwiał się Aleksiej.

Julia uśmiechała się z przymusem.

Alik długo nie chciał zasnąć. Kiedy w końcu się uciszył, Julia na palcach wyszła na balkon, gdzie już trzeci dzień kołysał się na wietrze jej suchy, zesztywniały od soli kostium kąpielowy.

W miasteczku dudniły dyskoteki; sześć naraz. Dobrze, że tu ich łomot niemal nie dochodził; w każdym razie dało się to jakoś znieść.

Goście wyszli około północy; na malutkim kuchennym stole walały się resztki jedzenia.

- Dlaczego się tak zachowujesz? - Pytał Staś. - Obrazili się. Jakbyś nimi gardziła; jakbyś nie chciała siadać z nimi przy jednym stole.

- Jestem zmęczona, Staś. Poza tym Alik jest chory.

- Alik już jutro będzie biegać jak źrebak... Nie mogłabyś chociaż przez pół godziny nie mieć takiej skwaszonej miny? Tej męczeńskiej zmarszczki na czole?

- Gdybyś więcej myślał o swoim synu... - powiedziała Julia przez łzy.

Staś na długo zamilkł.

Potem podszedł do okna. Patrząc na jego plecy, Julia ze strachem zrozumiała, że teraz, na jej oczach, budzi się do życia gnom.

Przez wszystkie te dni chodził gdzieś w pobliżu - i teraz, nieostrożnym słowem, sama go przywołała. Wyobraziła sobie coś strasznego; Staś odwraca się, a w jego oczach...

- Uważasz, że nie myślę o swoim synu? - Zapytał Staś, nie odwracając się. - To chciałaś powiedzieć?

- Nie - odparła ugodowo, niemal błagalnie. - Chodźmy spać... naprawdę jestem bardzo zmęczona.

Staś spojrzał na nią posępnie. Oczy miał zmęczone i smutne, ale gnoma...

Gnoma nie było?

Julia wstrzymała oddech.


(koniec cytatu)


„Ondra (bez przydomk.). Pochodź, niezn. Pełnił sł. u nieżyjącego ks. Driwegocjusa...”

Opuściliśmy miasteczko Drekol w pośpiechu i pewnej niesławie. Rozbójnicy są narodem pamiętliwym; wstyd się przyznać, ale nie zdążyłem nawet zamówić nowych butów. Musiałem wsiąść do podróżnej karety - a wyruszaliśmy wczesnym rankiem, gdy miłośnicy nocnych hulanek są już w większości pijani lub śpią - jedynie z pozorem butów, a dokładniej mówiąc, w zaklęciu udającym buty. Dopiero po dwóch dniach podróży, po przybyciu do w miarę przyzwoitego miasteczka, znalazłem warsztat szewca i sprawiłem sobie nowe.

Jakie to było szczęście!

Potem, poskrzypując nowymi butami, znalazłem kuźnię i zamówiłem u kowala małą klatkę z tak grubymi i gęstymi prętami, by nie mógł przecisnąć się przez nie nawet mały dziecięcy paluszek. Kowal uznał, że podróżuję z jakimś dzikim i niezwykle niebezpiecznym zwierzęciem; próbował nawet ostrożnie się wywiedzieć, żmija to, czy salamandra?

W klatce zamieszkała sabaja. Żadne zwierzę, najbardziej nawet drapieżne i złośliwe, nie było w stanie sprawić swemu właścicielowi tylu kłopotów; przeżarte przez rdzę łańcuchy rwały się razem z nałożonymi na nie zaklęciami, a dębowa skrzynia butwiała niczym grusza. Coraz trudniej było mi ukrywać sabaję przed Orą, postanowiłem więc skończyć z idiotycznymi tajemnicami.

To odkrycie wstrząsnęło Orą znacznie bardziej, niż się spodziewałem.

- Zdaje pan sobie sprawę z tego, co pan posiada, Hort? Zdaje pan sobie sprawę, jaką to przedstawia wartość?

- Pani również nie ma o tym pojęcia - rzekłem z mądrym uśmieszkiem.

- Ja też nie mam pojęcia - przyznała Ora. I zmierzyła mnie podejrzliwym wzrokiem. - Niech się pan przyzna... Ma pan jeszcze jakiegoś asa w rękawie? Garstkę Rdzennych zaklęć? Może jakiś zabójczy artefakt?

Rozłożyłem ręce.

- Niestety. Do dziś miałem przed panią tajemnicę, teraz może pani uważać, że wie o mnie wszystko.

- Nie. Wszystkiego o panu nie wiem - odparła z niespodziewanym smutkiem w głosie. - Wszystkiego, nie.

Poczułem dziwne zmieszanie, zaś Ora w tym czasie otworzyła sabaję; cienkie stronice lekko drżały, jakby z zimna.

Odruchowo, jak kobieta, której pierwszą czynnością po obudzeniu jest spojrzenie w lustro, Ora najpierw znalazła w sabai siebie. Zmarszczyła brwi, odczytując małe litery. Kapryśnie wydęła wargi.

- „Szantalia Ora. Mian. mag 3. st.” Niewiele...

- Sabaja jest bardzo oszczędna w słowach - rzekłem jakby się usprawiedliwiając. - Gdyby była choć trochę bardziej szczodra, dowiedzielibyśmy się czegoś więcej o Ondrze Nagiej Iglicy. Na przykład, gdzie go szukać.

Ora milczała i rozmyślała ze zmarszczonymi brwiami. Złapałem się na tym, że cierpliwie czekam. Ze chcę usłyszeć, co powie, co zaproponuje.

Zamiast tego, zapytała:

- Jak długo będzie pan jeszcze dysponował Karą? Chyba ponad trzy miesiące?

Potwierdziłem, a ona znów się zamyśliła: - Przez trzy miesiące można znaleźć nawet włosek w materacu - rzekłem niepewnie.

- Być może - westchnęła Ora. - Nie chciałabym być nudziarą, Hort, ale lepiej chyba być natrętną, niż głupią?

- Nie jestem taki pewien - odparłem.

- A ja jestem - mruknęła Ora. - Oceńmy nasze siły... pana siły, Hort. Teraz wie już pan, kogo szuka... Sabaja pomoże panu w poszukiwaniach. Pana bronią jest Rdzenne zaklęcie Kary; to wiele, choć niewystarczająco. Zebrane dowody to kolekcja kamieni... które w decydującym momencie mogą pana zdradzić. Zamienić się na przykład w rozżarzone węgle.

- Jedną chwilę - rzekłem.

Uniosła brwi:

- O co chodzi?

- Naprawdę zmieniają się w węgle? Gorof niczego nie wymyślił, nie przesadził?

- Nie - odparła Ora po chwili. - Niezupełnie. Nie dosłownie w węgle... Ci z rozbójników, którzy zdążyli schować kamyki, jakby na chwilę postradali rozum. Krzyczeli, darli na sobie ubranie... biła od nich taka fala paniki, że...

- Co oznacza, że mistrz kamyków postanowił pomóc mi w walce? - zapytałem.

Zamrugała oczami.

Nie miała na sobie makijażu. Nie miała różnokolorowych cieni na powiekach; jej oczy były dokładnie jednakowe, głębokie i piwne, w odcieniu mlecznej czekolady.

Pomyślałem, że nie wykorzystała ani jednego zaklęcia, by uatrakcyjnić swą powierzchowność. Wszystko, czym obdarzyła ją natura - zbyt wąskie wargi i zbyt sztywne, słomiane włosy - potrafiła uczynić swoim, wyjątkowym i dzięki temu pięknym.

- Właśnie dlatego do pana przyjechałam; bo byłam przerażona - rzekła niemal szeptem. - Wiem, że mi pan nie uwierzył. Tym moim opowieściom o wzroku wbitym w potylicę, o uczuciu, że ktoś mnie obserwuje. Nie uwierzył pan, niech się pan przyzna.

W życiu nie pomyślałbym, że Ora jest w stanie się czegoś bać.

Nie udawać strach, lecz bać się naprawdę; odnosiłem wrażenie, że jest odważniejsza ode mnie.

- Nie wiem - rzekłem po chwili. - Wydaje mi się, że był moment, kiedy te kamienie na mnie spojrzały.

- Kamienie - rzekła Ora. - Są już dwadzieścia dwa. Pechowa liczba.

- Kamyki pokonały rozbójników - rzekłem ze śmieszkiem.

- Jest ich dwadzieścia dwa - powtórzyła Ora, zasępiając się. - Wie pan co, Hort? Kimkolwiek by był preparator, lepiej trzymać je oddzielnie. Po dwie, trzy sztuki. Każdy kamyk jest fragmentem magicznej woli; połączone, mogą...

Zamilkła, pozwalając mi samemu dokończyć tę myśl. I uwierzyć, że mi pierwszemu przyszła do głowy.


Wynajęliśmy pokój w czystym, względnie dostatnim domu i cały wieczór poświęciliśmy na doświadczenia z szukajkami.

- Dokładny adres Ondry Nagiej Iglicy - mamrotała Ora.

- Szczegółowe dane.

Szukajka, wyglądający jak cherlawy, czerwony konik polny, zajęła się szeleszczącymi stronicami. Ani jednej informacji; szukajka porzuciła książkę i zdechła na górce podobnych stworzonek, którym nie udało się wypełnić zadania.

- Miejsce zamieszkania Ondry Nagiej Iglicy - mamrotałem.

Kolejna szukajka. Znów powiew szybko kartkowanych stron. I nic.

- Może pominąć przydomek? - ze skupieniem rzekła Ora.

Wzruszyłem ramionami.

- Miejsce przebywania Ondry...

- Dom, w którym mieszka Ondra...

- Gdzie mieszka Ondra...

- Adres Ondry...

- Gdzie znajduje się Ondra...

- Gdzie znajduje się mag, który służył księciu Driwegocjusowi...

- Gdzie można znaleźć Ondrę...

Szukajki zdychały jedna za drugą. Bez żadnego rezultatu.

- Ondra! - rzekłem z rezygnacją.

Szukajka wzięta się do pracy. Jedyne zaznaczenie zrobiła na znanym nam już tekście: „Ondra (bez przydomk.). Pochodź, niezn. Pełnił sł. u nieżyjącego ks. Driwegocjusa...”

- Spróbujmy inaczej - rzekła Ora. - Driwegocjus!

- Nie jest magiem - rzekłem z oburzeniem.

- I co z tego? Jest jedynym znanym nam człowiekiem, z którym Ondra miał coś wspólnego.

Pstryknąłem palcami. Tworzenie szukajek śmiertelnie mi się znudziło.

Znowu szelest stron; gdyby sabaja była obdarzona głosem, już dawno by jęczała na cały dom.

Zaznaczenie. Ledwie zdążyłem wsunąć cienką, skórzaną zakładkę. Drugie zaznaczenie.

- Chociaż tyle - rzekła Ora.

Pierwsza zakładka: „Ondra (bez przydomk.). Pochodź, niezn. Pełnił sł. u nieżyjącego ks. Driwegocjusa...”

- Jasne - wycedziłem przez zęby.

Druga zakładka: „...magiczn. spisek przeciw ks. Driwegocjusowi, doprow. do śmierci ks. Driwegocjusa...”

Przetarłem oczy. Rozdział, w którym znajdowała się zakładka, nosił tytuł: „Polit. spiski z udział, magów”.

- Sooowo!

Walnąłem pięścią w stół. Sabaja podskoczyła; kupka zdechłych szukajek rozsypała się w pyl.

- Hort - rzekła Ora, a jej głos był jakiś inny, zrobił się bardzo poważny. - A spróbujmy: „Rdzenne zaklęcie Ochrony”. Nowa szukajka zaczęła przebierać łapkami. Zakładka. Jedna. Dwie. Trzy.

„Rdzeń. zakl. Życia, Śmierci, Wody, Ognia, Kary, Ochrony, Przeziębienia, Miłości, Piasku, Dzieciństwa, Węży, Jednolitości, Pamięci...” Wystarczy.

„Ochrony, Rdzeń. zakl. Długotrw. ochrona przed fizyczn., psych., inform. nacisk, dowolnego st. Obecn. Posiad. - O., pozost. dane niedost. dzięki dział. Rdzeń. zakl. Ochrony...”

- Ech ty - rzekłem do sabai. - A gdzie twoje dążenie do wolności? Wyciągnięcie zastrzeżonych informacji spod działania Ochrony jest trochę trudniejsze, niż ucieczka przez kominek, co?

Sabaja oczywiście nie odpowiedziała.

Trzecia zakładka.

„...znajd, się pod ochr. Rdzeń. zakl. Ochrony”.

Bardzo dobrze. Przeczytałem zdanie od początku; małe litery tańczyły mi przed oczami: na dole strony właśnie zachodziły zmiany tekstu.

„Marmurowa Jaskinia - staroż. skład mag. artef., zost. rozgrab., W chw. ob. M. J. znajd, się pod ochr. Rdzeń. zakl. Ochrony”.

Przeczytałem.

Przeczytałem raz jeszcze i dałem przeczytać Orze.

Spojrzeliśmy na siebie.

Człowiek jest mimo wszystko mądrzejszy niż zaklęcie. Zaklęcie jest być może potężniejsze, jednak człowiek jest sto razy mądrzejszy.


* * *


- Wychodzi na to, że wszystkie wciąż do kogoś należą? Wszystkie te Rdzenne zaklęcia Życia, Śmierci, Wody, Przeziębienia...

Pokręciłem głową.

- W sabai wszystkie wymienione są jako „zagub.”. Wszystkie prócz Wody, Kary, Ochrony, Węży, Dzieciństwa i Jednolitości.

Ora chrząknęła.

- Ciekawe... Ciekawe, na czym polega na przykład takie Rdzenne zaklęcie Dzieciństwa?

- Według sabai jest to „dział, skier, na osobow., mając, na celu stwórz, długotrw. Dzieciństwa w światopogl., psych., działaniach”.

- Koszmar - rzekła Ora z uczuciem.

Wzruszyłem ramionami.

- W zamierzchłych czasach istniał zdaje się taki działacz - wymamrotała Ora, jakby sobie coś przypomniała. - Gromadził wokół siebie uczniów i wszyscy z nich byli w mniejszym lub większym stopniu infantylni... bez względu na wiek. A panu, Hort, nigdy nie zdarzyło się tęsknić za własnym dzieciństwem?

- To jak tęsknić za zeszłorocznym śniegiem - mruknąłem. W tym momencie dotarliśmy. Woźnica ściągnął cugle. Zapłaciłem, zeskoczyłem z podnóżka i pomogłem wysiąść Orze.

Szyld, widniejący nad wielkim, mrocznym budynkiem, głosił: „Karety podróżne. Dyliżanse. Podróże i wycieczki”.

Poniżej znajdowała się mała, miedziana tabliczka, zakryta magicznym welonem, przeczytać ją mógł jedynie mag od drugiego stopnia wzwyż: „Dalekie przewozy. Terminowo. Drogo. Wyłącznie dla magów”.

Weszliśmy.

Ściany przestronnego biura ozdobione były topornymi morskimi pejzażami, widokami parków i przesadnie złowieszczymi zamkami. Nad tym wszystkim unosiły się, wściekle wirując kołami, pękate karety z wizerunkiem drapieżnego ptaka na bokach. Na jednym z obrazów rozpoznałem króla; w każdym razie wypukłe oczy i stylizowana bródka znakomicie się artyście udały. Król stal przed otwartymi drzwiami karety i wyglądało na to, że również wybiera się w daleką podróż; nogę miał, w każdym razie, optymistycznie wzniesioną nad podnóżkiem.

W biurze było tłoczno. Jedni, podobnie jak my, oglądali obrazki na ścianach, inni kartkowali grube foliały na niskich stolikach, jeszcze inni rozmawiali półgłosem z okrągłym okienkiem w drugim końcu sali.

- Niech się pan zmiłuje! - usłyszałem. - Jeśli pójdzie pan pieszo, w ogóle nic pan nie zapłaci, oczywiście prócz wjazdowego... Orientuje się pan oczywiście, ile tam biorą za wjazd?

- Państwo na prawo - uprzejmie poinformował nas chłopiec, który otworzył nam drzwi.

Po prawej stronie wiodły w dół wąskie schody, również przykryte welonem przed postronnym wzrokiem. Na dolnym stopniu siedziało, nie kryjąc się, zaklęcie ochronne.

- Jakie to wszystko tajemnicze - mruknęła Ora z ironią. - Jest pan pewien, Hort, że będzie nas stać?

Aksamitna zasłona sama rozsunęła się przed nami.

Znaleźliśmy się w pomniejszonej kopii pierwszego pomieszczenia. Nie było tu żywej duszy; zamiast rzemieślniczej chałtury, ściany pokryte były matowymi gobelinami.

- Życzę zdrowia państwa sowom. - Z fotela podniósł się zupełnie jeszcze miody, młodszy ode mnie, chłopak. Jego prawe oko było zielone, lewe zaś piwne. - Będziemy radzi, mogąc pomóc państwu w podróży, niezależnie od jej długości... Nazywam się Lan zi Korszun, lub Korszun drugi; mój ojciec jest właścicielem biura... Co możemy dla państwa zrobić?

Był magiem dziedzicznym pierwszego stopnia. W najwyższym stopniu dobrze wychowanym, akuratnym i poważnym młodzieńcem.

- Chcemy odbyć małą podróż do tak zwanej Marmurowej Jaskini - rzekłem możliwie niedbale.

Młodzieniec nie był zdziwiony; nie sprawiał, w każdym razie, takiego wrażenia.

- Podobna wyprawa, drodzy państwo, zaliczana jest do dalekich i odpowiednio kosztuje...

- Nie będziemy się targować - rzekłem z rozdrażnieniem.

Młodzieniec pospiesznie przytaknął.

- Uprzedzenie państwa o tym było moim obowiązkiem; nie wszyscy nasi klienci są równie szczodrzy - uśmiechnął się. - Nasza biuro może zaproponować dwa rodzaje podróży - powietrzną oraz projekcyjną. Powietrzna jest nieco tańsza, lecz także trudniejsza. Pod postacią orła - dwie doby z dwoma przystankami, i pod postacią smoka - dobę z jednym przystankiem.

Spojrzałem na Orę. Na jej twarzy nie było widać entuzjazmu.

- Może pani zostać - rzekłem. I z przerażeniem wyobraziłem sobie, że opuszcza teraz kąciki ust i mówi po prostu: „Ma pan rację. Niech pan wyrusza, Hort. Ja poczekam...”

- A projekcyjna? - spytała Ora.

Młodzieniec się zamyślił.

- Podróż projekcyjna jest znacznie wygodniejsza... choć oczywiście również droższa. Problem polega na tym, że nie dysponujemy zdaje się mapą, niezbędną do podróży do Marmurowych Jaskiń. Wygląda na to, że w trakcie istnienia naszego biura nikt się tam jeszcze nie wybierał...

- Zdaje się - czy nie dysponujecie? - spytałem ostro. Ostrzej, niż należało.

- Nie dysponujemy - przyznał młodzieniec. - Jeśli jednak złożą państwo osobne zamówienie... wyślemy tam kartografa, który wykona...

- Jak dużo czasu to zajmie?

Młodzieniec niepewnie wzruszył ramionami.

- Widzi pan, dotarcie do Marmurowych Jaskiń w tradycyjny sposób zajmuje, o ile się nie mylę, około miesiąca... Jeśli drogi są w dobrym stanie i zmienia się konie...

- Dziękuję - rzekłem z uśmiechem.

* * *


„MAGOWIE MIANOWANI: SELEKCJA, NAUKA, EGZAMIN.

8.1: Zajęcia teoretyczne odbywają się w obecności nauczyciela lub samodzielnie z wykorzystaniem literatury specjalistycznej.

8.2: Zajęcia praktyczne obowiązkowo odbywają się w obecności nauczyciela. Do realizacji oddziaływań magicznych uczeń wykorzystuje szkolny przedmiot inicjujący z ograniczonym zapasem energii.

10.2: Na czas egzaminu ubiegający się otrzymuje, za pokwitowaniem, przedmiot inicjujący swego nauczyciela.

10.3: Po zakończeniu zajęć praktycznych ubiegający się zwraca nauczycielowi przedmiot inicjujący.

10.4: W przypadku zdania egzaminu ubiegający się otrzymuje wraz z mianowaniem własny przedmiot inicjujący.

10.5: W przypadku niezdania egzaminu ubiegający się może kontynuować naukę...”


„Do wyższej komisji egzaminacyjnej - odwołanie.

Postanowienie okręgowej komisji egzaminacyjnej, która odmówiła mi mianowania na stopień magiczny, uważam za stronnicze. Żądam ponownego rozpatrzenia mego podania...

Ubiegająca się, Z. Rozosz.

17.09.213”.


…W sprawozdaniu informuję, że okręgowa komisja egzaminacyjna rozpatrzyła dwadzieścia sześć podań o przyznanie magicznego stopnia, z których sześć złożyły ubiegające się płci żeńskiej. Podczas egzaminu prawo do mianowania potwierdziło dziewiętnastu ubiegających się, z czego jedna płci żeńskiej. Siedmiu nowo mianowanym przyznano czwarty stopień, dziesięciorgu - trzeci stopień i dwojgu - drugi stopień. Odmowę mianowania otrzymało siedmioro ubiegających się, z czego pięcioro - płci żeńskiej. Uzasadnienie odmowy ubiegającej się Zaji Rozosz: posiadając solidne przygotowanie teoretyczne, fizjologicznie jest ona niemal zupełnie pozbawiona zdolności dokonywania oddziaływań magicznych...

02.10.213.”


„Dziecko drogie! To nie jest egzamin z wilkołactwa, to kupa śmiechu! Współczynnik masy zerowy, co znaczy, że kózka waży sześćdziesiąt kilo, dokładnie tyle co pani! Co w tym trudnego?! Ale nie: to, w co się pani zmieniła, serdeńko, to raczej koza z nosa - ta pani kózka jest sprzeczna z naturą, pomijając nawet ten sprośny róż! Pięć kończyn - piąta zrogowaciała, ogona nie ma, wymiona... przecież w ludzkim obliczu ma pani wszystko jak najbardziej na miejscu, dziecko drogie... Czemu więc koza nie ma wymion?! Że głowa łysa, bez uszu, bez rogów - to jeszcze pół biedy... Na co pani ten stopień, dziecko drogie? Lepiej niech pani męża poszuka...”


* * *


Jesień przyszła na dobre w jeden dzień, a właściwie w jedną noc.

Kroczyłem żółtą, usypaną cytrynowożółtymi liśćmi ścieżką ku solidnemu, zrobionemu z całych belek budynkowi. W moją stronę biegły dzieciaki w różnym wieku; te w głównym nurcie popychały się i hałasowały jak przystało, kilku chłopców maszerowało jednak z dala od wszystkich, cicho i rzeczowo jak dorośli.

Od razu poznałem, kim są. Ofiary rodzicielskich ambicji. Przyszli magowie mianowani.

Dzieci poświęcają swe dzieciństwo, a młodzi ludzie młodość, by ustalać pogodę, usuwać z pół szkodniki, zamawiać zaprawę murarską na trwałość; by wykonywać całą tę nieefektowną, nudną pracę. Każdy, kto nie jest magiem z urodzenia, drogo płaci za opanowanie sztuki rzucania zaklęć; widziałem, jak na mnie patrzyli. Dysponując najmniejszą nawet magiczną wiedzą, musieli rozpoznać we mnie dziedzicznego maga.

Biedne dzieci.

Ich wolni od trosk rówieśnicy, jakimi magowie nigdy się nie staną, spoglądali na mnie ze zwykłą ciekawością, bez zawiści czy wrogości. Uważając mnie zapewne za czyjegoś idącego do szkoły ojca.

Przez chwilę - krótką chwilkę - poczułem prawdziwy żal, że nie mam syna. Że nie mogę usiąść na podsuniętym przez nauczyciela fotelu i z dobrodusznym, odrobinę przypochlebnym uśmiechem oznajmić, że przyszedłem rozmówić się w sprawie nowego ucznia.

Stał na progu; niemłody już człowiek w wymiętym, płóciennym ubraniu. Kołnierz białej koszuli związany był ciemnym sznurkiem; ten szczegół w innych okolicznościach mógłby się wydać elegancki, jednak na progu wiejskiej szkoły wyglądał co najmniej dziwnie - jakby nauczyciel ostatecznie zdecydował się powiesić.

Omal nie spytałem z przyzwyczajenia o zdrowie jego sowy. Brakowało mi tylko, by się obraził.

Uśmiechnął się wymuszenie. Z niepokojem przenosił spojrzenie z mego żółtego oka na błękitne i z powrotem.

- Czym mogę słu...

Zaciął się. Zmrużył oczy jak krótkowidz.

- Hort?!

- Cieszę się, że pana widzę, zacny panie Goris - rzekłem.

- Zupełnie się pan nie zmienił, sowa mi świadkiem.


* * *


Niezmienne atrybuty długiej i nudnej nauki - wszystkie te tablice, rysiki, kredy, książki i wykresy - wprawiały mnie w przygnębienie. Oto leżący na skraju stołu podręcznik, gruby niczym sakwa lichwiarza; między jego stronicami zaschły wiosenne dni, kiedy kwitną jabłonie i można już biegać na bosaka po młodej trawie. Oto wskaźnik - ponabijane, niczym na rożen, tkwią na nim zimowe wyprawy na sanki, z rudym ogniskiem i błękitnymi cieniami na śniegu. Oto globus - mumia sprężystej, skórzanej piłki. Westchnąłem.

- Cóż za spotkanie, Hort... to znaczy, chciałem powiedzieć, panie zi Tabor... Nie oczekiwałem... Nie sądziłem nawet...

Rzeczywiście niemal się nie zmienił. Miałem wrażenie, że minęły całe wieki od czasu, gdy siedziałem w ławce; że minęły całe epoki, zmienił się świat... A niewysoki, przysadzisty człowieczek nie raczył nawet jak należy posiwieć.

Przyjemnie było obserwować, jak zmienia się jego stosunek do mnie. Z nieznajomego maga, niepożądanego i niebezpiecznego gościa, zacząłem zmieniać się dla niego w byłego ucznia, w tego chłopca, któremu sumiennie wbijał do głowy wiedzę z dziedziny geografii, historii i nauk przyrodniczych. Wpatrywał się we mnie, szukając znajomych rysów i zmieniał się powoli z wystraszonego obywatela w surowego, władczego i pełnego godności Nauczyciela. A kiedy usadowił się za nauczycielskim stołem i zaproponował mi, bym usiadł w pierwszej ławce, sam poczułem się jak uczeń i przez chwilę przeraziłem się nawet, że znowu każe mi wkuwać!

Przez jakiś czas patrzyliśmy na siebie w milczeniu.

Człowiek, który siedział teraz przede mną, całą młodość spędził na wyprawach i ekspedycjach. Na geografii znał się nie tylko; z książek, nie został jednak profesorem - przez knowania konkurencji, uniwersyteckich szczurów. Potem zdrowie nie pozwalało I mu już spać na śniegu, ani prażyć się na słońcu; został nauczycielem i w swoim czasie przekazywał wiedzę zarówno mnie, jak i młodemu Jaterowi. Pamiętam, jak pewnego razu, praktykując magię, podczas lekcji zamieniłem profesora w warana; pamiętam, że nawet nie drgnął i kontynuował wykład, wciąż tym samym miarowym, pouczającym tonem, choć rozdwojony język silnie mu w tym przeszkadzał. Byłem zachwycony opanowaniem nauczyciela i nigdy już nie dokuczałem mu swymi sztuczkami.

- Jesteś już dorosły - rzekł z nieco wymuszonym uśmiechem. - Nie przeszkadza ci, że zwracam się do ciebie na ty?

- Oczywiście, że nie. - Pokiwałem głową nieco zbyt energiczne, niż należało. - Pozostaliśmy przecież przyjaciółmi?

- Mam nadzieję. - Tym razem nauczyciel uśmiechnął się już pewniej. - Jak się ma... baronet Jater?

- Od dawna jest już baronem - oznajmiłem z westchnieniem.

- Ooo - wydał nieokreślony dźwięk nauczyciel. - A pan, Hort...

- „Hort” - uśmiechnąłem się.

- Hm. - Kaszlnął. - Trudno mnie było odnaleźć?

Wzruszyłem ramionami, sugerując, że magowie nie miewają z tym trudności; w rzeczywistości faktycznie musiałem się trochę potrudzić.

- Widzę, że arystokraci i magowie dali się panu we znaki? - rzekłem z uśmiechem, rozglądając się po skromnie urządzonej, przestronnej klasie.

Mój rozmówca zachował powagę.

- W pewnym stopniu, Hort... Jeśli pan... Jeśli mnie rozumiesz. Magowie i arystokraci dobrze płacą, wyobraź sobie jednak, co to za przyjemność: uczyć fizyki twego przyjaciela, Iwa.

- Wyobrażam sobie - rzekłem.

- Tak - ożywił się nauczyciel. - A tutaj... życie jest bardziej skromne, mniej wymagające, nie ma też jednak tyle pretensji... Spokojni, wiejscy chłopcy...

Ktoś zastukał do drzwi; chwilę później w klasie pojawiła się pokaźnych rozmiarów, nalana twarz, a za nią brzuszek ozdobiony złotym łańcuszkiem.

- A, jest pan zajęty, Goris?

Był to mianowany mag drugiego stopnia. Najprawdopodobniej miejscowy komisarz; najwidoczniej „spokojni, wiejscy chłopcy” zdążyli już roztrąbić, że w szkole pojawił się z wizytą jakiś dziedziczny mag ponad rangą.

Nauczyciel poruszył się na krześle. Nieswojo było mu usprawiedliwiać się, wyjaśniać kim jestem; nie chciał opuszczać mnie dla rozmowy z komisarzem; w żaden też sposób nie mógł jednak zignorować gościa.

- Ależ nie. - Uniosłem ręce, demonstrując maksimum dobrej woli. - Poczekam, panie Goris. Rozumiem, jak pan jest zajęty... Poczekam, ile będzie trzeba.

W oczach imponującego jegomościa pojawiła się niepewność. Jeszcze nigdy nie spotkał tak spolegliwego dziedzicznego maga.

- Pan Hort zi Tabor, mój były uczeń - przedstawił mnie nauczyciel ze zmieszaniem, ze wszystkich sił starając się nie pęknąć z dumy.

Komisarz rozpłynął się w nieszczerym uśmiechu.

- Niezmiernie miło mi pana powitać, kolego... Na minutkę porwę pana Gorisa - jeśli nie ma pan nic przeciwko temu?

Znalazł sobie kolegę.

Uśmiechnąłem się.

Drzwi zamknęły się za nimi i zostałem sam w przestronnej klasie; wprost przede mną, na brzegu nauczycielskiego stołu, leżały książki w czarnych, jednolitych okładkach. Unosił się nad nimi lekki zapach magii gospodarczej.

Z nudów sięgnąłem po pierwszy lepszy tom.

„Czy widziałeś, młody przyjacielu, jak sikorki walczą o wywieszony za oknem kawałek słoniny? Wiem, że widziałeś. Czy zauważyłeś, jak różnie się zachowują? Jeden ptak próbuje się najeść, drugi ma dość siły, by odgonić go od pokarmu, a trzeci kręci się w pobliżu, demonstrując siłę... Ten trzeci zawsze zostaje głodny.

Ten trzeci jest uosobieniem błędu początkującego maga. Gdy mu polecić, by cisnął błyskawicę, myśli o błyskawicy; gdy mu polecić, by wywołał deszcz, myśli o deszczu. Myśli o zewnętrznej stronie zadania, sypie zaklęciami i jest bezsilny. Nim zdecydujesz się na magiczne działanie, mój przyjacielu, powinieneś całym sercem poczuć, czego chcesz. Powinieneś dokładnie wiedzieć, co chcesz osiągnąć; nie ogólnie, a właśnie teraz, w tej chwili. Nie myśl o deszczu, lecz staraj się napoić zasiewy. Nie myśl o błyskawicy, lecz życz wrogowi śmierci.

Jeszcze jedno. Natura zawsze opiera się magii; ten opór jest znakiem tego, że wszystko robisz właściwie. Działanie bez oporu jest martwe; zwalczanie przeciwności pomnaża twą siłę. Pamiętaj o tym...”

Uśmiechnąłem się. Wsunąłem książkę z powrotem w stertę; wyciągnąłem drugą.

„Każda rzecz na ziemi jest jedynie cieniem prawdziwej Rzeczy, zaś każda magiczna umiejętność, jedynie cieniem wyższej Woli. I w sercu każdego zaklęcia znajduje się Rdzeń - zaklęcie absolutne, łączące w sobie Działanie i Cel (chciałbym, mój przyjacielu, byś przepisał te słowa do zeszytu i jak najczęściej do nich sięgał - nawet jeśli nie rozumiesz jeszcze ich prawdziwego znaczenia. Pamiętaj, że mianowany mag nie dostaje swej mądrości za darmo, lecz zbierają po ziarenku. Pracuj, mój przyjacielu, a będzie ci wynagrodzone).

Niektóre nieuki sądzą, że Absolutnymi zaklęciami są zaklęcia Rdzenne, zawarte w Rdzennych przedmiotach. Gdyby tak rzeczywiście było, każdy mag mianowany, niezależnie od stopnia, mógłby korzystać z tego daru. Tym niemniej tylko dziedziczne nieroby mogą władać Rdzennymi zaklęciami i posługiwać się nimi. Czy Absolutne zaklęcie można by rozmienić, rozdrobnić, kupczyć nim, co wciąż na naszych oczach dzieje się z zaklęciami Rdzennymi? Czy możliwe jest - zastanów się, mój przyjacielu - „jednorazowe zaklęcie absolutne”? To nawet brzmi śmiesznie. Jeśli więc spotkasz kogoś, kto twierdzi, że Rdzenne zaklęcie i zaklęcie Absolutne to dokładnie to samo - odejdź od tego człowieka i nigdy już nie rozmawiaj z nim na temat magii, gdyż jest on najzwyklejszą niedouczoną gadułą...”

Skrzypnęły drzwi, powrócił Goris; pospiesznie zamknąłem książkę.

- Proszę mi wybaczyć; tylko zerknąłem z ciekawości...

Nauczyciel uśmiechnął się ze zmieszaniem.

- Z tą klasą specjalną, z przyszłymi magami mianowanymi, nie jest tak prosto... Uczę ich nauk przyrodniczych, a trzy razy w tygodniu przychodzi pan komisarz... a właśnie, prosił by pana pozdrowić... i uczy ich zaklęć. Szczerze mówiąc żal mi tych dzieci; wszystkie są jakieś zgaszone.

- Podoba się tu panu? - zapytałem.

Nauczyciel usiadł na swoim miejscu. Pokręcił się na krześle, jakby skrzypienie wyschniętego drzewa sprawiał mu przyjemność.

- Tutaj... hm. Zależy, z czym porównywać. Taki, powiedzmy, uczeń jak pan... jak ty, Hort, bez względu na pewne osobliwości... osobliwości magii, jeśli znajduje się ona w rękach dziecka...

I uśmiechnął się. Przecież on czeka, aż złożę mu propozycję, zrozumiałem poniewczasie. Siedzi i czeka, aż poproszę go, by został nauczycielem mego syna. Sądzi, że dlatego go odszukałem.

- Gdybym miał dzieci - rzekłem tak łagodnie, jak to możliwe - chciałbym, aby to pan był ich nauczycielem, panie Goris.

Mężnie próbował ukryć rozczarowanie. I niemal mu się to udało.

- Więc przyjechał pan, Hort... Znalazł mnie pan... tak, po starej przyjaźni? By porozmawiać... Cóż, proszę więc być mym gościem.

Mieszkam niedaleko szkoły.

- Nie zawracałbym panu głowy samymi tylko wspominkami - rzekłem, patrząc mu w oczy. - Potrzebuję dokładnej mapy o dużej skali. Mapy obejmującej Marmurową Jaskinię.


* * *


W nocy obudził mnie zapach tchórza.

Samica tchórza; była gdzieś obok, w moim śnie.

Ten zapach nie zniknął nawet wtedy, gdy otwarłem oczy i usiadłem na zbyt miękkim hotelowym łóżku. W powietrzu ciągle jeszcze unosiły się jego słodkie, kwaskowate strzępki.

Źdźbła trawy chłoszczą mnie po twarzy... Zwierają się i znów rozchylają łopiany... Aromat rosy i krwi, i oszałamiający zapach biegnącego przede mną zwierzątka.

Przycisnąłem dłoń do czoła, będąc pewnym, że ktoś mi podesłał opętanie; nic podobnego. W ciężkim, ciemnym powietrzu nie było ani śladu magii. Duszny pokój ze szczelnie zasłoniętymi kotarami, pusto... Jedynie ja i zwierzątko w mej wyobraźni.

Położyłem się z powrotem. Przewróciłem na drugi bok i od razu wiedziałem, że nie zasnę.

Po tak ciężkim dniu - cztery godziny w dwukółce w jedną stronę, cztery godziny z powrotem, do tego rozmowa z nauczycielem i oczywiście zdawanie raportu Orze, która chciała wiedzieć wszystko do najmniejszych szczegółów. Padłem na łóżko i zasnąłem jak kamień, a po niecałej godzinie - zorientowałem się po położeniu księżycowego promienia na podłodze - obudził mnie zapach zwierzątka.

Księżyc unosił się w samym środku szczelnie zasuniętego nieba. Przedziwne, że tak wielki księżyc zmieścił się w małej dziurce w zasłonie.

Jeszcze pół godziny przewracałem się w łóżku, po czym wstałem. Odsunąłem zasłonę i uchyliłem okno; z podwórza ciągnęło wilgotnym, jesiennym przeciągiem. Wdrapałem się ha parapet; mój ogon zamiótł w powietrzu, pomagając mi utrzymać równowagę podczas skoku. Dobrze, że był to parter, a wprost pod oknem rosła wysoka trawa.

Okno pokoju Ory było uchylone.

Ogromne krzesła nikły w obłokach. Ich wite nogi wydawały mi się ogromnymi, zdeformowanymi słupami; lustrując pokój z dołu do góry, zbliżyłem się do olbrzymiego łóżka, z którego zwisała biała ręka z wysmukłymi palcami.

Zapachu zwierzątka nie było.

Pachniało kobietą.

Nim tchórz zdążył poczuć rozczarowanie, dokonałem zwyczajowego wysiłku i powoli, bojąc się obudzić śpiącą, podniosłem się z czworaków.

Ora się nie obudziła. Biły od niej spokojne, głębokie fale snu bez marzeń.

Szczęściara.

Usiadłem na podłodze przy łóżku. Co chwilę drgałem; walczyłem z sobą: chciałem wyciągnąć rękę i ją obudzić.

I bałem się, że gdy otworzy oczy, spyta ze zdziwieniem: „Hort? Coś się stało? Co pan tu robi?”

- Hort? Coś się stało?

Wstrzymałem oddech.

Ora siedziała na łóżku. Jasne włosy w nieładzie spływały jej na ramiona.

Zapach zwierzątka znikł zupełnie.

- Oto co myślę - rzekłem ochryple. - Nie powinna pani ze mną jechać, Oro. Marmurowe Jaskinie są jednak... zbyt daleko. Są zbyt... niebezpieczne. Chroni mnie Kara, a pani jest bezbronna. Nie! mogę zabrać pani ze sobą.

- Mówi pan poważnie? - spytała powoli.

- Tak - potwierdziłem z zapałem. - W pełni poważnie. Bardzo mi pani pomogła, Oro. Zawsze uważałem, że w moim towarzystwie jest pani bezpieczna. Ale nie teraz, kiedy wybieram się na spotkanie z preparatorem.

- Hort...

- Już to postanowiłem, Oro.

Spoglądała na mnie, jakby po raz pierwszy widziała mnie na oczy. I muszę przyznać, że ten wzrok mi się podobał.


* * *


Młodzieniec długo oglądał mapę. Marszczył się, coś najwidoczniej kalkulując, po czym podniósł na nas jasne spojrzenie.

- O tak, szanowni państwo! Możecie wyruszyć nawet dzisiaj. Przygotowanie Wielkiej Projekcji zajmie godzinę, podróż - od godziny do półtorej... Zapłata, oczywiście, z góry. Lecz jeśli życzy pan sobie zorganizować podróż powrotną - drogą powietrzną, czy jak teraz projekcyjną - zapłaci pan za nią pół ceny.

- Nie zamawiajmy podróży powrotnej - cicho zwróciła się do mnie Ora. - To przynosi pecha.

Młodzieniec jakoś dziwnie przycichł. Przeniósł wzrok z Ory na mnie i z powrotem.

Zapłaciłem; godzina, którą dysponowaliśmy, zeszła na pakowanie i pożegnanie z właścicielem hotelu; ubzdurał sobie, że okantuje mnie na srebrną monetę. A ja dopiero co zostawiłem u młodzieńca całą górkę złota i tym bardziej bezwstydnym wydało mi się oszustwo oberżysty.

Zarówno służba jak i goście zbiegli się, by przyjrzeć się naszej rozmowie. Odszedłem, będąc pewnym, że oberżyście nie przyjdzie już do głowy oszukiwanie gości. Teraz już dobrze wie, że każdy złoczyńca wcześniej czy później zostanie ukarany.

Rozprawą z oberżystą podświadomie odwlekałem pożegnanie z Orą. Nie znoszę bowiem sentymentów. Nie mogłem też jednak odejść sucho i chłodno, jak ktoś obcy.

Na progu wielkiego, mrocznego budynku - „Dalekie przewozy. Terminowo. Drogo. Wyłącznie dla magów” - zatrzymałem się, dając do zrozumienia, że dalej Ora nie ma po co iść; jej podbródek, który od chwili, gdy poinformowałem ją o swojej decyzji, zadarty był nienaturalnie wysoko, uniósł się jeszcze wyżej.

- Proszę czekać na mnie w Północnej Stolicy - rzekłem łagodnie. - Spotkamy się w klubie. Jeśli nadarzy się okazja, skontaktuję się z panią wcześniej. Chciałbym w każdym razie, by o ukaraniu Preparatora dowiedziała się pani z pierwszych ust.

Jej uparty podbródek zadrżał; nie wyniośle, raczej żałośnie. Nie odezwała się jednak.

Obok przejechał, stukając kołami, odkryty powóz; dwie szykowne damy przyglądały się nam bez najmniejszego wyobrażenia o delikatności. Ulica nie była szczególnie tłoczna, nie była też jednak wyludniona; gapiono się na nas. Poczułem przez skórę, że stojąc tak naprzeciw siebie w milczeniu, przyciągamy większą uwagę niż jarmarczny żongler, który zwalił się z nieba.

Wściekając się nie wiadomo na kogo, narzuciłem welon ochronny. Wścibskie spojrzenia przestały nas niepokoić, uczucie niezręczności jednak nie mijało, wręcz przeciwnie. Jakbym odgradzając nas welonem przyznał, że mamy z Orą coś do ukrycia.

Patrzyła przeze mnie. Zagubiona, ze wszystkich sił czepiając się ostatków wyniosłości. Wyglądała żałośnie. W niczym nie przypominała damy, którą niegdyś poznałem w Klubie Kary.

- Uważam, że powinna pani wystąpić z Klubu - rzekłem, patrząc na wysoki kołnierz czarnego płaszcza Ory. - Po powrocie od Preparatora zajmę się pani krzywdzicielem. I nie będę do tego potrzebował glinianej maszkary.

Milczała.

- Nie wątpi pani, mam nadzieję, że wrócę bardzo szybko. Ufam, że pani zaczeka?

- Niech pan będzie przeklęty, Hort - odparła Ora ochryple.

- Niech będzie przeklęty dzień, w którym pana poznałam. Przynosi pan same kłopoty. I co ja mam teraz robić - siedzieć z założonymi rękoma, czekać... wiedząc, czym jest Preparator i jakie ma możliwości...

- Przecież mam Karę - rzekłem łagodnie. - Warto też zauważyć, że sam jestem ponad rangą.

- Mart zi Gorof też jest ponad rangą - rzekła Ora z goryczą. - Mimo to posiekali go, jak żabę.

- Nie wierzy pani we mnie, Oro? - zapytałem. - Nie ma pani do mnie zaufania?

Niezręcznie chwyciła mnie za rękę. Przytrzymała, ściskając mi dłoń twardymi, chłodnymi palcami. Puściła i mocno, wręcz grubiańsko odepchnęła.

- Gdyby miał pan sowę, Hort... Życzyłabym jej zdrowia.


W wyziębłej, łukowato sklepionej piwnicy było zupełnie ciemno. Niemal całą przestrzeń pokoju zajmował stół z nierównym blatem, w kącie znajdowała się lniana zasłona i dwa fotele, w jednym z nich siedział zgarbiony, niemłody mag. Ujrzany nocnym wzrokiem, nie miał szans, by wzbudzić moją sympatię.

- Pan zi Tabor? Jak zdrowie pańskiej sowy?

- Sowa ma się świetnie, dziękuję - odparłem automatycznie.

Mag kiwnął głową.

- Mam na imię Lot zi Korszun i jestem gotów, by wysłać pana choćby do Marmurowej Jaskini, choćby sowie pod ogon.

- Sowiego ogona umowa nie obejmowała - oznajmiłem chłodno.

Te wszystkie maniery dobrodusznego bosmana były starannie wyreżyserowane. Niewątpliwie taki właśnie styl powinien wywołać zaufanie u panów, którzy postanowili wybrać się w projekcyjną podróż. Być może ja, po rozgryzieniu triku, też poczułbym takie zaufanie, gdybym pierwsze spojrzenie rzucił na Lota zi Korszuna w dziennym świetle, a nie w zdradzieckiej ciemności.

Korszun wyczuł me skrywane rozdrażnienie. I od razu zmienił taktykę; jego prostacki ton zamieniła przesadna akuratność.

- Ma pan przed sobą wielką projekcję swej podróży, panie zi Tabor. A oto mała projekcja. - Poszedłem za ruchem jego palca i zobaczyłem szklaną szkatułkę na brzegu stołu, a w niej dużą mrówkę.

- To jest Hort zi Tabor - krótki palec Korszuna postukał w daszek szkatułki. - Gdy tylko będzie pan gotowy, by rozpocząć podróż, ten mały jegomość rozpocznie swoją. Dopóki będzie on znosił niedogodności drogi, może pan odpoczywać w dowolnym z tych foteli. Kiedy podróż zostanie zakończona, na moją komendę wstanie pan i wejdzie za portierę. Na razie niczego tam nie ma - niedbale odsunął lnianą kotarę, ukazując ukrytą za nią kamienną ścianę.

Przyjrzałem się dokładniej.

Cała powierzchnia stołu nie była niczym innym, jak mapą. Wznosiły się niewielkie pagórki, rzeki błyszczały jak szkło. Na drugim końcu stołu znajdowało się coś w rodzaju mrowiska; mój cel, Marmurowe Jaskinie, punkt końcowy, do którego wyruszy zaraz mrówka nosząca moje imię.

Uważnie popatrzyłem na starszego Korszuna - zdaje się, że nie był ponad rangą. Miał pierwszy stopień, nie więcej. Nieźle się urządził.

- Nasza rodzina już od pokoleń zajmuje się magią podróżną - z ukrywaną dumą rzekł młodszy Korszun zza moich pleców. - To, co pan widzi, jest wynikiem wieloletnich wysiłków, realizacją tajemnic, przekazywanych z pokolenia na pokolenie. Cały system podróżnych zaklęć jest zasługą rodziny Korszunów!

Ty głupolu, pomyślałem. Twoi pradziadowie zdecydowali za ciebie, czym się będziesz, zajmował. A gdybyś chciał zostać, na przykład, artystą albo wojownikiem?

- Panie zi Tabor - z naciskiem rzekł starszy Korszun. - Kiedy projekcja będzie w podróży, cały czas musi się pan tu znajdować. Pod żadnym pozorem nie może pan opuścić przestrzeni projekcyjnej. Dlatego proszę wcześniej załatwić wszystkie potrzeby.

- Minutę temu wyszedłem z toalety - rzekłem znacząco. - Jestem w pełni gotowy. Proszę zaczynać.


* * *


Wydawałoby się, że nie ma nic prostszego, niż przesiedzenie godziny w fotelu. Nic podobnego. Ciągle musiałem ze sobą walczyć; powstrzymywać nerwowe napięcie, starać się nie bębnić palcami, nie mrugać nerwowo i nie stukać zębami.

Mrówka o moim imieniu sunęła po cienkiej niczym włos drodze; zatrzymując się na rozdrożach, za każdym razem jednak znajdując właściwy kierunek.

Oczy mi łzawiły. Od czasu do czasu musiałem wyciągać chusteczkę i przykładać do powiek.

Za stołem stał, wznosząc ręce, Korszun starszy. Myliłem się, biorąc go za darmozjada, żyjącego na koszt solidnej spuścizny; po twarzy maga pierwszego stopnia ściekały, goniąc się ze sobą, mętne krople potu. Żółta, świecąca kula wielkości pięści - projekcja Słońca - z szaloną prędkością wirował wokół stołu; dla mrówki mijały dni i noce, nie odpoczywała ona jednak, ciągle szła, z każdą minutą zbliżając mnie do Marmurowych Jaskiń.

Przyciskałem do piersi swój dobytek, atrapę Kary, sakiewkę z kamykami i klatkę z sabają.

Migotały, następując jedno po drugim, żółte światło i całkowity mrok. Mrówka parła przed siebie. Każdy nowy „świt” zastawał ją w nowym miejscu; do umownego „mrowiska” zostało mniej, niż jedna trzecia podróży.

Czym powita mnie Ondra Naga Iglica?

Czy naprawdę jest preparatorem?

Mrówka była zmęczona. Poruszała się coraz wolniej, czasem całkiem się zatrzymywała; starszy Korszun przygryzał wargi z napięcia.

Próbując się rozluźnić, zacząłem myśleć o czymś innym; i nagle jasno uświadomiłem sobie, że hotelarz, nad którym tak się znęcałem dzisiejszego ranka, wcale mnie nie oszukał. To ja pomyliłem się w rachunkach. Ta srebrna moneta wchodziła w opłatę za dwa pokoje.

A więc mnie nie okłamywał. Srebrna moneta przyrosła mu do czoła i odrywanie jej bez magicznej pomocy nie miało najmniejszego sensu. W ten sposób chciałem raz na zawsze oduczyć go oszustwa.

A on wcale nie kłamał..

Oblał mnie zimny pot.

Próbowałem nawet wstać, lecz się rozmyśliłem.

Za późno. Dotarłem już niemal do Marmurowych Jaskiń. Od dawna nie ma mnie już w tym mieście, w tym pokoju... Dzielą mnie od Ory długie dni podróży.

Mrówka, ledwie powłócząc nogami, dotarła do Marmurowych Jaskiń.

Korszun podniósł ręce wyżej.

- Sza... nowny pa... nie - rzekł z trudem. - Do., tarł pan... Naprzód!

Lniane zasłony rozchyliły się, uniesione podmuchem wiatru.

Wciąż przyciskając do piersi swe skarby, ruszyłem naprzód.

I sturlałem się z niezbyt stromego, lecz niezwykle kamienistego zbocza.


* * *


Magiczna etyka to system norm obyczajnego zachowania się magów, ich obowiązków względem magicznego stowarzyszenia i siebie nawzajem. Najważniejszym kryterium magicznej etyki jest stosunek maga do własnej magicznej godności. Wszystkie zamierzone działania, poniżające maga we własnych oczach, uważa się za nieetyczne.

Zmuszanie maga dowolnego stopnia do jakiegokolwiek działania uważa się za nieetyczne.

Prośbę o pomoc, zwracanie się jednego maga do innego maga, niepoparte umową (to znaczy prośba o bezinteresowne działanie na rzecz proszącego), uważa się za nieetyczne.


Trzeba będzie zażądać zwrotu połowy pieniędzy, myślałem ze znużeniem. A gdyby tu była przepaść?

Prawe ramię wciąż jeszcze bardzo mnie bolało.

Siedziałem na grubej warstwie brunatnozielonego mchu. Miałem dreszcze. Nie były jednak wywołane zimnem. Miejsce okazało się bardzo niezdrowe. Jakby wiele lat temu rył tu monstrualny kret; kopał, czując do swojej pracy narastający wstręt, a potem zdechł, przeklinając wszystko na świecie i jego gnijące ścierwo rok po roku napełniało powietrze miazmatami.

Jeszcze nie tak dawno byłem pewien, że w okolicy Marmurowych Jaskiń na pewno znajdują się jakieś osady, jacyś miejscowi mieszkańcy. Pewność najpierw zamieniła się w nadzieję, a potem całkiem stopniała. Nie było widać ani słychać ptaków, zwierząt czy nawet świerszczy. Rzadkie drzewa, z długimi rosochatymi konarami wyglądały jak zastygłe w przerażeniu rzeźby. Niska warstwa nieprzeniknionych chmur nie dawała szans na zobaczenie słońca. Pół godziny temu - pół godziny prawdziwego czasu - siedziałem jeszcze w piwnicy Korszuna. A trzy godziny temu znęcałem się nad gospodarzem zajazdu, który być może w całym swym długim życiu nikogo nie oszukał, i nie oszuka, nawet na miedziaka.

Zgrzytnąłem zębami i wstałem. Choć sińce i zadrapania bolały i doskwierały, byłem gotów iść; gdybym tylko wiedział w którą stronę.

Złapał mnie atak kaszlu i usiadłem znowu. Stworzyłem biegacza; miał oczy na dwóch szypułkach i żylaste, długie nogi. Lekkim kopniakiem nadałem szpiegowi przyspieszenie: naprzód, dookoła i znowu do przodu.

Potem położyłem się na plecach, zamknąłem oczy i zacząłem patrzeć.

Biegacz pędził w podskokach, przez co obraz też podskakiwał. Ani śladu ludzkiej osady, ani szczegółu pejzażu, o który można by zaczepić wzrok. Wokół rozpościerały się włości wciąż tego samego zdechłego kreta: jamy, wgłębienia, mech, kamienie i rzadkie drzewa, które zaczęłyby chyba wrzeszczeć z przerażenia, gdyby tylko miały usta. Poleciłem mojemu obserwatorowi, by skręcił w prawo i obszedł mnie szerokim kręgiem; szpieg usłuchał, zrobił ostry zwrot i nagle przepadł.

Usiadłem. Czułem się, jakby mnie ktoś smagnął po oczach. Nie było wątpliwości, że biegacz zginął gwałtowną śmiercią.

Otworzyłem futerał z karą. Trudność polegała na tym, że do Stworzenia nowego biegacza potrzebowałem obu rąk, a gliniana pokraka, dająca poczucie względnego bezpieczeństwa, bardzo przeszkadzała w manipulacjach.

Nowy szpieg był mniejszy i miał maskującą barwę mchu. Zamiast dwóch wieloczłonowych nóg miał ich sześć, za to krótkich. Posłałem go prosto na miejsce zguby jego poprzednika.

Tym razem oczami szpiega udało mi się obejrzeć niewielki, czarny otwór w ziemi, przykryty długimi kosmykami trawy. Tego, kto w ślad za pierwszym zniszczył też drugiego szpiega, znów nie udało się zobaczyć.

Trzeciego szpiega już nie robiłem. Podniosłem się, zarzuciłem na ramię torbę podróżną (kant stalowej klatki boleśnie wpił mi się w plecy), lewą ręką wygodniej chwyciłem glinianą maszkarę i ruszyłem śladem zabitych biegaczy.

Gałęzie powykrzywianych drzew wymownie i złowieszczo zaskrzypiały, co było tym zabawniejsze, że ani wiaterku, ani podmuchów w przyrodzie się nie obserwowało. Nie wiadomo skąd pojawiła się mgła i zaczęła się zagęszczać z niezwykłą szybkością. Niezależnie od tego, kim był władca tego kreciego królestwa - miałem nadzieję, że jest nim Ondra Naga Iglica - spotkanie z nim było coraz bliżej.

Nie zdążyłem przejść nawet dwudziestu kroków, gdy naprzeciw mnie z mgły wynurzył się zabójca.

Zewnętrznie przypominał dziecięcą piłkę i unosił się nad ziemią na poziomie moich oczu. Przez grubą, zielonkawą skórę prześwitywało zaklęcie kat; zaparło mi dech. Nigdy jeszcze nie spotkałem się z tak jednoznaczną, bezpośrednią i okrutną żądzą zabijania. Dotychczas nawet moi najgorsi wrogowie nie posuwali się do czegoś takiego.

Powstrzymując drżenie, uniosłem rękę z glinianą maszkarą. Jakby demonstrując ją zielonej kuli. Choć zaklęcie niczego nie mogło widzieć i na nic nie chciało patrzeć.

Było proste jak topór i równie bezlitosne.

Błysk! Nie utrzymałem się na nogach i usiadłem.

Przez jakiś czas zielona kula wciąż unosiła się nad moją głową. Potem pękła, jakby w zielonym miąższu na chwilę otwarły się czerwone usta.

I nic się nie stało. Rozszedł się jedynie specyficzny zapach, ni to kwiatów, ni to zgnilizny. Nie zastanawiając się nad tym, co robię, przytknąłem glinianą maszkarę do suchych warg i pocałowałem wstrętną głowę.

Rozwiązanie było coraz bliżej, nie należało się jednak spieszyć. Odkryli mnie, zamierzali zabić, jednak im się nie udało. Co będzie dalej?

Przez długi czas nie działo się nic.

Mgła rozwiała się tak samo szybko, jak się pojawiła. Włóczyłem się po wzgórzach, poszukując odnalezionego przez biegacza otworu w ziemi. Przysiadałem aby odpocząć, przysłuchiwałem się, czekałem, stworzyłem w końcu jeszcze jednego szpiega, który bezkarnie ganiał po całej okolicy, dopóki nie wyczerpała mu się energia.

Władcę wzgórz jakby smok zlizał.

Czyżby zasada zmniejszonej podatności obróciła zaklęcie zabójcę przeciw swemu twórcy? Czyżby Ondra Naga Iglica leżał teraz gdzieś w podziemiach porażony własnym zaklęciem, a ja miałem nigdy nie dowiedzieć się czy to on był Preparatorem?

A może to nie Ondra nasłał na mnie zabójcę; może zupełnie inny mag uwił sobie gniazdko pod wzgórzami, a ja nigdy nie dowiem się, kto to był?

Czas mijał, niewidoczne słońce opuszczało się coraz niżej, a ja wahałem się między ulgą a rozczarowaniem. Może mieszkaniec Marmurowej Jaskini po prostu przyczaił się i czeka, kiedy odejdę?

Potem jednocześnie zaszły dwa zdarzenia. W nastającym zmierzchu zobaczyłem wreszcie wejście pod ziemię i w tej samej sekundzie bura trawa przede mną rozchyliła się i w powstałym przejściu pojawiło się stworzenie podobne do moich biegaczy, z tą różnicą, że oprócz oczu i nóg miało jeszcze usta.

Wygląda na to, że będziemy rozmawiać.

Stworzenie zatrzymało się przede mną. Jego oczy były okrągłe, lśniące i pozbawione jakiegokolwiek wyrazu. Niczym lodowe kulki na sztywnych szypułkach.

Bezzębne usta otwarły się.

- Czego chcesz? - Ochrypły głos wydobywał się wprost z gardła stworzenia. - Po co przyszedłeś? Czego chcesz?

Pytanie na miejscu.

Prawą ręką zdjąłem z pasa woreczek z kamykami. Nie bez trudu rozwiązałem sznurek. Oczy na szypułkach bezceremonialnie przyglądały się moim manipulacjom.

- Wiesz co to jest? - Spytałem surowo, kiedy zawartość woreczka stała się możliwa do obejrzenia.

Stworzenie milczało. Jedno połyskujące oko spoglądało na kamienie, drugie odwróciło się i uważnie mnie lustrowało.

- Przedstaw się - doniosło się z otwartego gardła.

- Nazywam się Hort zi Tabor - powiedziałem. - A to jest Rdzenne zaklęcie Kary. I dopóki trzymam je w rękach, każda agresja przeciwko mnie wyjdzie napastnikowi bokiem. O czym miałeś chyba okazję się przekonać.

Stworzenie milczało.

- Rdzenna Ochrona pomogła ci w przypadku kata, którego stworzyłeś, jednak wobec Kary jest ona bezsilna. Sam o tym wiesz.

Stworzenie milczało.

- Masz szansę szybko mi udowodnić, że ty i twórca tych oto kamieni nie jesteście tą samą osoba. Jeśli jednak okaże się, że to ty jesteś tym szubrawcem, który porywa ludzi i kroi ich dusze jak żaby, to wyciągnę cię spod ziemi i ukarzę. Czy to jasne?

Zwierzątko wpatrywało się we mnie, to rozdziawiając, to zamykając usta. Wydawało mi się, że czuję dobywający się z jego gardła słodkawy zapach; była to jednak jedynie gra wyobraźni. Istota stworzona przez maga ponad rangą nie miała i nie mogła mieć żadnego zapachu.

- Skąd mnie znasz? - zapytał wreszcie Ondra; powstrzymałem westchnienie ulgi. To był on; ten, kogo szukałem. To był Naga Iglica.

- Nieważne - odparłem, napawając się swym triumfem. - Wiem o tobie wystarczająco dużo. Choć podła napaść na spokojnego wędrowca jest już dla mnie wystarczającym powodem, by cię ukarać. Zaklęcie kat od dawna uważane jest za broń tchórzy i kanalii.

- U kogo jesteś na służbie? - Doniosło się z krtani stworzenia.

Uniosłem głowę:

- Nigdy nikomu nie służyłem i nie zamierzam służyć.

- Zabieraj się stąd - zaproponowało stworzenie.

Podniosłem glinianą figurkę wprost ku lśniącym oczom na szypułkach.

- Widzisz to? Zaraz zejdę do ciebie pod ziemię. Z tym. Nie jesteś w stanie mi przeszkodzić.

- Zabieraj się stąd - warknęło stworzenie całkiem już bezkompromisowo. Mech przed dziurą poruszył się. Przygryzłem język.

Ondra Naga Iglica był nieprzyjemnym, pozbawionym fantazji człowiekiem. Spod ziemi, niczym wiosenne kwiaty, wynurzały się żelazne haki, ząbkowane ostrza i wygięte klingi, wijąc się i zaplatając w zakrywającą wejście kratę.

- Głupio - oznajmiłem spokojnie. - I tak się do ciebie dobiorę, Preparatorze. Oszczędzaj siły. Powspominaj przyjemne chwile swojego życia... Może kogoś kochałeś? Ptaszka? Rybkę? Co, Ondra? Rozluźnij się i postaraj pogodzić z tym, co nieuniknione. Bo ja już do ciebie idę.

I uniosłem nad głową glinianą kukłę; niczym, matka, po raz pierwszy pokazująca niemowlę wstrząśniętemu ojcu. Odczuwałem euforyczne podniecenie. Żadne, najsilniejsze nawet emocje, których dotychczas doświadczałem, nie mogły się równać temu oszałamiającemu odczuciu. Miałem władzę nad kimś, kto był ode mnie silniejszy. Jego życie i śmierć były w moich rękach. Wchodziłem do jego siedziby jako nosiciel sprawiedliwości, zemsty i Kary.

Od niechcenia, pstryknięciem palców, zrobiłem w żelaznej przegrodzie otwór o nierównych, poszarpanych brzegach.

- Chcesz mnie wystraszyć, Ondra? Wszak przyszedłem po twoją sowę; długo cię szukałem, Preparatorze... Idę!

Pochyliłem się i wszedłem do otworu.

Jeśli kreci korytarz pod ziemią wygląda inaczej... cóż, w takim razie nic nie wiem o kretach. Co prawda ten, który rył tę drogę, musiał być nieco wyższy ode mnie. Olbrzymi kret. I staranny. Ściany były gładkie, jakby wyszlifowane. Nawet zwisające z sufitu korzenie były starannie poprzycinane. Pan Naga Iglica nieźle się tu urządził.

- Jesteś gotów, Ondra? Zdecydowałeś już, jak chcesz umrzeć? Nie zamierzam męczyć cię zbyt długo. A jeśli się przyznasz, możesz zasłużyć nawet na momentalną śmierć. Pomyśl o tym. Masz jeszcze na to trochę czasu, choć jest go coraz mniej.

Korytarz zaczął stromo opadać. O mało nie wpadłem do czarnej jamy; a raczej do burej, gdyż światło dzienne zostało daleko w tyle i całkowicie przerzuciłem się już na nocny wzrok.

Na pionowej ścianie wisiała żelazna drabina.

- Wiesz, Ondra, że sam o tym nie wiedząc, wyświadczyłeś mi przysługę? Gdy zorganizowałeś nieszczęśliwy wypadek księciu Dri... wiesz, o kim mówię. Pozwoliło mi to zaoszczędzić karę; bo przecież mogę ją wykorzystać tylko raz. I w końcu doczekałem tej chwili...

Kolejny korytarz. Potem rozwidlenie i kilka nowych, biegnących w różne strony tuneli. Naliczyłem pięć odnóg.

- Próbujesz zbić mnie z drogi?

Splunąłem z pogardą. Ślina zawisła, migając, nad samą ziemią, na chwilę znieruchomiała, po czym została wessana przez drugie od lewej rozgałęzienie.

- Lepiej okaż skruchę, Ondra. Przyznaj, że porywanie ludzi wbrew ich woli i okaleczanie im dusz jest ciężkim przestępstwem. Doprowadziłeś do śmierci barona Jatera, ojca mego najlepszego przyjaciela.

Zająknąłem się. Dobrze byłoby rzucić do nóg Jatera zakrwawione ostrze, mówiąc przy tym: „Oto krew człowieka, który zabił pańskiego...”

Z jakiejś szczeliny wyskoczyło nagle podobne do susła zwierzątko. Wstało na tylnie łapki i wlepiło oczka koraliki gdzieś powyżej moich brwi.

- O co ci chodzi? Czego ty ode mnie chcesz? Nie znam żadnych baronów i nikogo nigdy nie porywałem.

Zrobiłem z rozpędu jeszcze jeden krok i zatrzymałem się.

A czego miałem oczekiwać? To oczywiste, że w obliczu nieuniknionej kary wszyscy zaczynamy mataczyć, kłamać, wykręcać się...

- Księcia wykończyłem - kontynuował suseł. - Gdybym tego nie zrobił, zdradziłby mnie sam. Gdybym nie zabił go pierwszy, on by mnie zabił...

- Ondra - rzekłem z naciskiem - Pańskie porachunki z księciem to nie moja sprawa. Nie przyszedłem tutaj, by się za niego mścić. Dlaczego jednak wtedy, na tym przeklętym przyjęciu, tak wstrząsnął panem widok tych kamyków?

- Jesteś głupcem - powiedział suseł, wciąż wpatrując się w moje brwi. - Sam nie wiesz jakie plugastwo ze sobą nosisz. Cudze oko, cudza wola siedzi w tych kamykach. Jeśli tego nie czujesz, tępaku ponad rangą...

Zacisnąłem zęby. Słodkie przeczucie zaczęło mnie powoli opuszczać. Właściwie to już mnie opuściło, zostawiając jedynie rozdrażnienie i złość.

- Jeśli nie jesteś Preparatorem, Ondra - powiedziałem - udowodnij to. Wyjdź do mnie. Pokaż, że się nie boisz.

Suseł szerzej rozdziawił usta. Okazało się, że się śmieje. Był to dość przerażający widok.

- Sędzia się znalazł, przez sowę dziobany... Wyjdę, a ty swojej maszkarze łeb ukręcisz. O nie! Jaskinia jest duża, szukaj...

I suseł, dziwnie kaszląc, schował się w tej samej szczelinie.


* * *


„Nie urządzało mnie zajmowanie się burakami, bakłażanami, remontami urządzeń nawadniających i zdrowiem owiec. Nie po to zdobyłem pierwszy stopień, tak rzadki wśród magów mianowanych. Postanowiłem więc zająć się informacją, choć ostrzegano mnie, że to najniebezpieczniejsza i najbardziej nieprzewidywalna ze wszystkich magicznych substancji.

Trzydzieści lat poświęciłem na wytężone badania. Ja i moja rodzina żyliśmy biednie, czasem głodno. Jednak sukces, do którego doszedłem, wart był czasu, który na to poświęciłem.

Dokonałem tego! Mój notatnik - tak maleńki, że z łatwością mieści się w torebce na dokumenty - działa na zasadzie legendarnej sabai.

Tak naprawdę figurują w niej tylko trzy imiona: mojej żony i dwóch moich córek. Imiona i wybrane dane. Jak ja się cieszyłem, kiedy w urodziny mojej młodszej córki zapis o jej wieku zmieniał się, uaktualniając dane dotyczące jej wieku! A w dniu ślubu mojej starszej córki słowo „niezam.” zmieniło się na „zamęż.”! Z boku może się to wydawać śmieszne, ale nie chodzi tu przecież o skalę. Chodzi o sedno. Ja, zwykły człowiek, mag mianowany, własną pracą stworzyłem rzecz podobną do sabai. Który z dziedzicznych magów może pochwalić się czymś podobnym?

Ciekawy szczegół: kiedy stoję obok żony, zapis w mojej książce głosi: „Sona Weter, 48 lat, zamęż., żona Podara Wetera, mian. maga 1. st.”. Kiedy oddalam się na 10 metrów, zapis wygląda tak: „Sona Weter, 48 lat, zamęż., żona Podara Wetera”. A kiedy wyjeżdżam gdzieś dalej, z zapisu pozostaje tylko: „Sona Weter, 48 lat, zamęż.”, albo jedynie „Sona Weter, 48 lat”. Nie wiem czy oryginalna sabaja też jest wrażliwa na odległość? Czy jest to tylko właściwość mojej osobistej sabajki?”


* * *


Gdybym wiedział wcześniej, że Marmurowa Jaskinia jest tak gigantyczna, po trzykroć bym się zastanowił przed zapuszczeniem się do niej.

Korytarz, którym szedłem, nie był już krecią norą, lecz szeroką galerią, gdzie bez trudu mogłyby wyminąć się dwa wozy towarowe. Wzdłuż ścian ciągnęły się grube liny, podobne do zdechłych boa dusicieli; miejscami obwisłe, miejscami całkiem porozrywane. Nawet nie próbowałem odgadnąć, kto i w jakim celu je porozwieszał. Od czasu do czasu trafiały się białe ludzkie czaszki. Oczywiście porozkładane tu specjalnie. Było to swego rodzaju dzieło sztuki: malowniczo porozmieszczane wśród kamieni i śmieci głowy anonimowych biedaków.

W równych odstępach korytarze rozszerzały się, a ściany uciekały na boki. Za każdym razem z zamarłym sercem ściskałem w rękach Karę i za każdym razem przeżywałem rozczarowanie. Wszystkie nowe sale, podobnie jak te, przez które wcześniej przechodziłem, były puste, zaśmiecone i porzucone. Tylko gdzieniegdzie zachowały się podtrzymujące strop kolumny. Pokrywające je kiedyś marmurowe lub ceramiczne płytki, stosami walały się pod ścianami. W niektórych miejscach zachowały się pozostałości mozaiki: rudobłękitne kwiaty, brunatne ludzkie figurki i nieznane mi litery.

W każdym normalnym labiryncie z łatwością potrafiłbym się zorientować. Ale tu były odległości, kolosalne podziemne przestrzenie. Marmurowa Jaskinia miała rozmiary niewielkiego miasta; albo lepiej. Byłem zmęczony. Ciemne korytarze ciągnęły się w nieskończoność, a nieliczne boczne ścieżki i schody zagrodzone były starymi zawałami.

W jednej z sal - na jej ścianach gdzieniegdzie zachował się krwawoczerwony marmur - znajdowała się ogromna płaskorzeźba z brązu. Wyobrażonego na niej człowieka nigdy wcześniej nie widziałem. Nigdy nie dowiem się, czy był on magiem, królem, czy poprzednim gospodarzem jaskini. A może istniała jakaś inna przyczyna, dla której jego postać uwieczniona została w tak monumentalny sposób? Z sali prowadziły w górę szerokie schody. Zacząłem się po nich wspinać, lecz znowu natknąłem się na zawał. Wtedy zrozumiałem, że nie zrobię ani kroku więcej i usiadłem na stopniach, usuwając z nich tylko ostre kamienne odłamki. Lewa ręka, w której ściskałem glinianą maszkarę, całkiem mi zdrętwiała. Nie mogłem jednak schować kary do futerału. Znajdowałem się w głębi wrogiego terytorium. Było to pole walki i nie mogłem zlekceważyć reżimu zmniejszonej podatności.

Stalową klatkę - ciężar ponad moje siły! - przyszło mi po drodze porzucić. Na szczęście zatknięta za pas sabaja nie podejmowała prób ucieczki. Tępo oglądając rozrzucone po ziemi odłamki różowego marmuru, pomyślałem, że w żadnym wypadku nie mogę zasnąć; jeśli sabaja mi ucieknie, już nigdy nie znajdę jej w tym rozgromionym podziemnym królestwie. Informacja na zawsze pozostanie wolna, jak zmarli.

Naprzeciw mnie ciemniało pięć albo sześć łukowatych bram. Co się za nimi kryje? Kolejne galerie? Wiedziałem już, że z każdej sali prowadzą dwa takie korytarze, że biegną one równolegle do siebie i równolegle skręcają, nie było jednak żadnego pożytku z tej wiedzy.

Tu, pod ziemią, nie było nawet przeciągu. Przeciąg dałby mi nadzieję na znalezienie wyjścia; powietrze jednak stało i coraz ciężej było oddychać.

Wyciągnąłem sabaję zza pasa. Odczuwając coś w rodzaju czułości, pogładziłem jednolitą okładkę, otwarłem ją i zacząłem bezmyślnie kartkować drgające stronice.

„Hort zi Tabor, mag ponad rang., praw. spadk., starsz. i jed. syn, dobra rodowe w okol. miast. Hodowod, znajd, się w rej. Trzech Wzgórz. Dobra ocen. się jako znacz., członek Klubu Kary przez dziedzicz., właścić. jednor. zakl. Kary na okres 6 mieś. Dzieci: brak”

Westchnąłem. Otwarłem na następnej przypadkowej stronicy.

„Ondra Oder, mag ponad rang., piąty syn i niepr. dziedz. Majątek rodowy zniszcz., Przodk. wybici, włada Rdzeń. zakl. Ochrony na praw. siły., pełń. sł. u nieżyjącego ks. Driwegocjusa”.

Wybałuszyłem oczy.

Czy jeszcze dobę temu nie zaklinałaś się, szanowna sabajo, że nie istnieją żadne dane o urodzeniu, miejscu przebywania, ani przodkach szacownego Ondry? Jakby Nagą Iglicę znaleziono w kapuście albo pod płotem. A może w Marmurowej Jaskini uzyskałaś dostęp do dodatkowych źródeł informacji?

Pogładziłem stronicę wolną ręką. Kartka drgnęła, jakby z obrzydzeniem.

Nie mam pojęcia i nikt inny też chyba nie wie, skąd sabaja czerpie dane. Być może źródła informacji są rozproszone w przestrzeni; może nie są one wcale tak absolutne. A może chodzi tu o mnie? Może sabaja przychylnie odniosła się do mojej ciekawości i odpowiedziała na wielokrotnie zadane pytanie?

Nigdy nie poznam prawdy, pomyślałem, oglądając proste, bez winietek i ozdób stronice. Nie poznam pochodzenia sabai, książki, której nikt nie pisze. Nie dowiem się, czy słyszy i rozumie ludzką mowę i czy jest zdolna świadomie odpowiadać na nasze prośby. Nie dowiem się, czy jest przedmiotem, czy żywą istotą.

Pomogłaś mi, sabajo.

Oto jaki jesteś, Ondro Oder o przydomku Naga Iglica. Zniszczona siedziba rodowa, wybici przodkowie. I swą Ochronę zdobyłeś uniwersalnym prawem silniejszego.

- Co tam masz? - zaszeleścił głos nad moją głową. O mało nie drgnąłem; dłoń, w której trzymałem Karę, naprężyła się.

- To sabaja - rzekłem nie oglądając się. - Zwykła sabaja.

- Ach tak - zabrzmiał bezcielesny głos.

- Tak, tak - odparłem roztargnionym tonem. - Tobie to jednak raczej nie pomoże.

Głos zachichotał:

- Chłopcze. Zastanów się. Jak długo będziesz jeszcze władał swą jednorazową karą? W tych tunelach można błądzić rok albo i dwa.

Uniosłem głowę. Wydało mi się, że w jednej z łukowatych bram zamajaczył czyjś cień.

- Nie przesadzaj, Ondra. Kiedy twoje korytarze wypełnią się biegaczami, poszukiwaczami, wykrywaczami i innym drobiazgiem...

- Nie wystarczy ich na długo - poważnie odpowiedział głos.

- A wkrótce sam stracisz siły. Tu, pod ziemią prawie się nie regenerują, wierz mi.

Roześmiałem się, czując jak koszula obrzydliwie lepi mi się do pleców.

- Nie strzęp języka, Ondra. Wyjdź, porozmawiamy... Na przykład o tym, kto wytrzebił twoją rodzinę. I komu, prawem silniejszego, odebrałeś zaklęcie Ochrony...

- Ochrony nie można odebrać - odparł głos po chwili. - Dlatego jest ona Ochroną. Ale gdy dwie osoby posiadają Rdzenne zaklęcie, zwycięża silniejszy. Prawda?

W pytaniu zabrzmiała groźba.

Byłem głodny i chciało mi się pić. Chciałem się wydostać na światło dzienne. Żółtobrunatny obraz świata sprzyja depresji.

- Jeśli chcesz, opowiem ci - powiedział głos niemal beznamiętnie. - Nigdy nie miałem tak wdzięcznego słuchacza. Nigdy do mnie nie podchodzili tak blisko; wszystkich zabijałem, nie pytając o imię.

Rozległ się odgłos, który w przybliżeniu można by nazwać śmiechem.

- Pokaż się - zaproponowałem.

- Nie - stwierdził głos. - Chcesz mnie zabić, a ja mogę się tylko chować. Poczekam więc, aż skończy się ważność twojej Kary, a potem cię zabiję. Razem z sekretami, które poznałeś.

- Potrzebne mi twoje sekrety - powiedziałem ze złością.

- To nieistotne - cicho oznajmił głos. - Nie ma żadnego znaczenia, czy są ci one potrzebne, czy nie.


* * *


Jego pradziad miał dwóch synów, obaj byli magami ponad rangą. Obaj pretendowali do odziedziczenia zamku, tytułu i Rdzennego zaklęcia Ochrony.

Pod ochroną Rdzennego zaklęcia pradziad żył długo i szczęśliwie. I umarł ze starości w wieku stu jeden lat. W tym czasie obaj jego synowie też mieli już swoje lata. I każdy był głową licznego klanu synów, córek, zięciów, wnuków, wnuczek i prawnuków.

Dopóki patriarcha żył, oba klany znajdowały się w stanie wojny partyzanckiej. Bez przerwy komuś przydarzały się nieszczęścia; wywracała się karoca, albo spadał na głowę jakiś głaz, niektórzy z krewnych po prostu znikali bez śladu. Wczesne wspomnienia Ondry wypełnione były nieoczekiwanymi pogrzebami, nagłymi nocnymi alarmami i strachem, strachem, strachem.

Ondra pamiętał, że jako pięcioletni smarkacz przyszedł podpuszczony przez jednego z wujków do pokoju „starego dziadka” i wysokim, naiwnym głosem zapytał: „Kiedy wreszcie zdechniesz, dziadku?”.

„Po tobie, wnuczku”, pieszczotliwie odpowiedział patriarcha.

Nikt nie jest jednak wieczny i starzec się przeliczył. Właściciel Ochrony, który nigdy nie zdejmował z głowy żółtej obręczy, mimo wszystko ustąpił żądaniom nieprzekupnej kostuchy. Wtedy sytuacja stała się bardziej interesująca, gdyż okazało się, że rdzennego zaklęcia nie może przejąć nikt, prócz jedynego dziedzica.

Klany zwarły się ze sobą w walce, jednak żaden z nich nie był w stanie odnieść ostatecznego zwycięstwa. Szale wciąż się przechylały; królujący w ojcowskim zamku chwilowy faworyt losu przemieniał wrogie rodziny - niebędących magami kobiety i dzieci - w krety. Pozostawali oni podziemnymi stworzeniami, dopóki któryś z magów ich klanu nie wdarł się siłą lub podstępem do zamku. Wówczas szale losu przechylały się znowu i odwracała sytuacja. Zwycięzcy osiedlali się w zamku, a pokonani ryli nory pod ogrodami okolicznych chłopów.

Przez cały ten czas niepogrzebany trup patriarchy leżał na stole w salonie i żółta obręcz wciąż pozostawała przy nim. Dziedzictwo było dla braci niedostępne. Czekało na koniec wojny klanów.

Ondra żył pod ziemia od piątego do siódmego, od dziesiątego do dwunastego i od czternastego do piętnastego roku życia. Mając lat piętnaście znalazł w sobie dość sił, by samodzielnie przemienić się z kreta w człowieka. Rzadkowłosy, bardzo wysoki i chudy, nienawidzący całego świata wyrostek jako pierwszy zrozumiał, że sojuszników w wojnie o dziedzictwo nie ma i być nie może.

Klany w tym czasie solidnie się przerzedziły. Oczywiście, krety mnożyły się także pod ziemią, jednak ich potomstwo nigdy nie stawało się ludźmi. W chwili, kiedy Ondra dokonał wyboru, przy życiu pozostało troje jego kuzynów, wujek (ten sam, który kiedyś zaproponował pięcioletniemu chłopcu, aby wszedł do sypialni dziadka z nieskromnym pytaniem) i jakaś ni to kuzynka, ni przyrodnia siostra, z którą Ondra przeżył pierwsze miłosne doświadczenie w kreciej postaci, w norze pod ziemią.

Po stronie przeciwnej żywych było jeszcze pięciu mężczyzn, Ondra jednak nie orientował się w ich statusie rodzinnym.

Dwa lata później Ondra był już jedynym potomkiem swojego pradziada; jedynym żywym i pełnoletnim potomkiem płci męskiej. Po wejściu do salonu, bez przeszkód zdjął z czerepu pradziadka budzącą zawiść żółtą obręcz i stał się właścicielem Rdzennego zaklęcia Obrony; dożywotnim zwycięzcą.

Pozostałych krewnych, którzy jeszcze pozostali przy życiu - kobiety i dzieci - bez wahania pozamieniał w krety. Na zawsze. I zaczął królować na wysokim tronie pradziadka.

Miał siedemnaście lat. Życie dopiero się dlań zaczynało.

Bardzo szybko pojął, że nie podoba mu się życie na zamku, gdzie na biesiadnym stole przez dwanaście lat leżał niepochowany trup, a cała okolica zryta jest krecimi norami. I zaczął podróżować Bano się go. Z własnego doświadczenia wiedział, że ten, kto wzbudza strach, powinien sprawdzić zawsze swój kielich, czy ktoś nie wsypał do niego trucizny. Zaczął lękać się własnego cienia; wszędzie widział osoby z dzieciństwa i najemnych zabójców ze sztyletami, zaklęcie Ochrony nie zmniejszało rosnącego w nim strachu.

Zabijał sługi, którym zdarzyło się zajść go od tyłu.

Zabijał osy krążące nad jego talerzem.

Zabijał wszystkich, którzy patrzyli na niego ze strachem. Przed zemstą chroniło go zaklęcie Ochrony.

Zdawał sobie sprawę, że musi jakoś powstrzymać tę rosnącą górę trupów, nic jednak nie był w stanie zrobić.

Gdy zrozumiał, że nie powinien dłużej żyć wśród ludzi, znalazł Marmurową Jaskinię i zaszył się w niej. Tu żył przez długie lata. Podziemne nory przypominały mu najlepsze lata młodości. Był wtedy kretem, lecz żyła wówczas jego matka i młodsza siostrzyczka, kompan zabaw.

Nudził się. Jego jedyną rozrywką było doskonalenie się w magii. Dużo czytał. Marzył o zdobyciu sabai. Wówczas cała informacja świata przyszłaby do niego pod ziemię sama, bez przymusu.

Jakiś czas temu uznał, że dojrzał do powrotu na łono społeczeństwa i że nadszedł koniec odosobnienia. Opuścił jaskinię, doprowadził się do w miarę przyzwoitego wyglądu i udał na poszukiwanie Prawdziwej Sprawy.

Dawna podejrzliwość dawała o sobie znać, jednak liczba trupów znaczących drogę Ondry znacznie się zmniejszyła. Z wiekiem nauczył się panować nad sobą. A że włosy na jego czaszce nie chciały rosnąć, szybko przylgnął do niego przydomek Naga Iglica.

Zdobywając świat, dotarł do Stepowego Księstwa i szybko zorientował się, że książę Driwegocjus ma wielu wrogów, nie mając jednocześnie dostatecznej ochrony.

Żółta obręcz pozwalała Ondrze tworzyć ochronne zaklęcia dowolnej siły. Ondra złożył księciu wizytę, wybrał pierwszego z brzegu lokaja, otoczył go ochronnym kokonem i zaproponował Driwegocjusowi, by zarąbał biedaka mieczem.

Książę, nie zastanawiając się ani sekundy, zdjął ze ściany najcięższy topór bojowy. Lokaj ze strachu stracił przytomność, nie został jednak nawet draśnięty, choć książę siekł go bez najmniejszej litości.

Całkowicie zadowolony z Ondry Driwegocjus wyznaczył mu królewskie wynagrodzenie. Naga Iglica przebrał się w atłasy i jedwabie, w głębi duszy pozostał jednak kretem, synem podziemia, któremu za każdą portierą jawi się zatruty sztylet.

Im cieplej i z większym poważaniem Driwegocjus traktował swego maga, tym bardziej podejrzliwy stawał się Ondra. Książę był dumny z nowego mistrza obrony, a ten węszył w tym jakiś podstęp. Książę klepał Ondrę po ramieniu, a ten doszukiwał się słabych punktów w swej Ochronie. Z obliczeń wynikało, że Rdzenne zaklęcie można obejść tylko za pomocą innego Rdzennego zaklęcia. Taki zbieg okoliczności był mało prawdopodobny, okazało się jednak, że Ondra nie jest nietykalny. To tylko wzmogło jego strach.

W chwili, gdy książę oznajmił Ondrze o wyjeździe na królewskie przyjęcie, w chorym mózgu mistrza ochrony żyto już pełne przekonanie, że Driwegocjus opracował jakiś chytry plan, aby go zgładzić. Jeśli nie dziś, to jutro. Ondra oczekiwał na cios. Zewnętrznie pozostawał spokojny, w każdej chwili oczekiwał jednak ataku.

Załamanie nastąpiło, gdy Driwegocjus stanął przed silnym i niebezpiecznym wrogiem, a Ondra skoncentrowany był na zapewnieniu jego osobie ochrony.

Za jego plecami znalazła się kobieta mag niskiego stopnia z naszyjnikiem z kolorowych kamieni na szyi. Kamienie otoczone były obłokiem cudzej woli. Kobieta poczekała, aż Ondra się odwróci i uśmiechnęła się tak dwuznacznie, że były kret od razu wyczuł niebezpieczeństwo.

Nie miał żadnego planu. Wszystko wyszło samo z siebie. Udana improwizacja. Utrzymując wokół księcia ochronę, Ondra miał możliwość - tylko na kilka chwil - wpłynąć na jego psychikę.

Fikcyjna obraza, wybuch gniewu, pojedynek. Ondra nieprzypadkowo skonfrontował księcia z najlepszym fechtmistrzem na sali. Kiedy ostrze miecza utkwiło w piersi Driwegocjusa, Ondra nagle zdał sobie sprawę, że mogła to być pomyłka. Że zagrożeniem mógł być zupełnie ktoś” inny.

Uciekł, korzystając z zamieszania, jakie zapanowało na sali. Podobnie zresztą, jak wielu obecnych na przyjęciu magów ponad rangą. Ukrył się w swej Marmurowej Jaskini i przez długie miesiące poszukiwał odpowiedzi na swe wątpliwości. Czy książę czyhał na jego życie, czy też nie? Kim była owa dama z kamykami? I co właściwie miała przeciw Ondrze, który widział ją po raz pierwszy w życiu?

Czas spędzony w ciemności dobrze mu zrobił. Uspokoił się; a gdy fala podejrzliwości nieco się cofnęła, po raz pierwszy dopuścił do siebie myśl, że spisek na jego życie może wcale nie być tak wszechogarniający i przerażający, jak mu się wydawało.


Zdecydowałeś się na wstąpienie do magicznego klubu, nie wiesz jednak, na który z istniejących klubów się zdecydować? Mamy nadzieję, że nasze skromne porady pomogą ci w wyborze. W chwili obecnej istnieje kilka klubów otwartych na przyjmowanie nowych członków; są to, kolejno: Klub Wiernych Serc, Klub Smoka, Klub Karnawału, Klub Kary, Klub Bibliofilów, Klub Lalkarzy, Klub Melomanów, Klub Podróżników oraz Klub Strzelców.

KLUB WIERNYCH SERC. Wpisowe - sto złotych monet. Każdy z członków klubu złożył ślubowanie Wierności: bądź to żonie, bądź umierającemu przyjacielowi, sowie czy psu. W towarzystwie podobnych sobie łatwiej dotrzymać przysięgi, nie wpadając przy tym w depresję.

Plusy: Niezwykle demokratyczny klub, niewysokie składki członkowskie, nie ma ograniczeń związanych ze stopniem, towarzystwo porządnych ludzi.

Minusy: Bardzo to wszystko mroczne, przyjacielu. W dodatku, wstępując do klubu będziesz zobowiązany do złożenia komuś ślubu Wierności. Czy spodoba ci się jednak tak ekstremalne podejście do życia?

KLUB SMOKA. Wpisowe - trzy tysiące złotych monet. Tylko magowie dziedziczni. Ograniczenie związane ze stopniem: co najmniej pierwszy. Członkowie klubu hodują smoki w niewoli.

Plusy: Wyjątkowo prestiżowy klub. Obcowanie ze smokiem (sam możesz zdecydować, czy hodować smoka bojowego, karłowatego, dekoracyjnego, czy jeszcze innego) zmieni twoje życie, a także stosunek otoczenia do twej osoby. Twój status znacznie wzrośnie. Poza tym smok jest idealnym przyjacielem i obrońcą.

Minusy: Na pewno sam je dostrzegasz. Jeśli jesteś magiem mianowanym, lub masz stopień od drugiego w dół, nie masz nawet o czym marzyć. Oprócz tego członkostwo w Klubie Smoka wymaga znacznych nakładów finansowych. Ceny jaj rasowych smoków są wręcz astronomiczne! Zanim zaczniesz hodować najmniejszego nawet smoczka, musisz stać się jedynym właścicielem dużego zamku. Zapotrzebowanie dorosłego smoka na ogromną ilość mięsa i inne fizjologiczne szczegóły czynią jego utrzymanie kłopotliwym, kosztownym i niebezpiecznym.

KLUB KARNAWAŁU. Wpisowe - trzysta złotych monet. Ograniczenia związane ze stopniem: trzeci i wyżej. Członkowie klubu praktykują projektowanie i używanie egzotycznych powłok.

Plusy: Niedrogo, bez większych nakładów, osiąga się morze przyjemności. Jeśli w twej duszy pozostała cząstka dziecka, jest to klub dla ciebie. Nieustająca atmosfera święta, zabawy, mistyfikacji. Przy okazji: do klubu przyjmuje się dziedzicznych magów podrostków powyżej dwunastego roku życia. Wstąp do Klubu Karnawału z synem: przyniesie to wiele pozytywnych emocji i umocni duchową więź pokoleń.

Minusy: Mówiąc szczerze, jest to bezsensowna strata czasu. Dorosły człowiek, który zapamiętale konstruuje powłoki, uchodzi w najlepszym razie za oryginała. Jeśli uważasz się za osobę poważną, nie trać czasu na głupstwa.

KLUB KARY. Wpisowe - tysiąc złotych monet. Ograniczenia związane ze stopniem: od trzeciego w górę. Członkowie biorą udział w losowaniu jednorazowego Rdzennego zaklęcia Kary. Losowanie odbywa się przynajmniej raz na pół roku. Zwycięzca otrzymuje prawo jednokrotnego wykorzystania zaklęcia Kary.

Plusy: Wykorzystanie Rdzennego zaklęcia to chwila triumfu dla każdego maga. Zostając zwycięzcą losowania uzyskuje się możliwość surowego ukarania każdego, nawet najsilniejszego wroga, nie odpowiadając za jego śmierć ani przed sumieniem, ani przed prawem. Odczuwalnie podnosi status i pozytywnie wpływa na samoocenę.

Minusy: Trzeba płacić wysokie, comiesięczne składki jedynie za prawo brania udziału w losowaniu. Wielu członku klubu należy do niego od lat, jednak do tej pory nie udało im się wygrać. Policz członków klubu (jest ich ponad stu), podziel ich liczbę przez dwie, maksimum trzy wygrane na rok. Jak długo będziesz musiał czekać na swoją wygraną?

KLUB BIBLIOFILÓW: Wpisowe - dwieście złotych monet. Członkowie klubu spotykają się raz na dwa tygodnie, by porozmawiać o literaturze.

Plusy: Minimalna opłata, nie ma ograniczeń związanych ze stopniem, towarzystwo wykształconych i subtelnych współrozmówców, bezpłatny dostęp do unikalnego księgozbioru.

Minusy: Kiedy ostatnio miałeś w ręku coś z literatury pięknej? Pamiętaj - jeśli nie jesteś w stanie podtrzymywać rozmowy o dwóch trzech modnych aktualnie książkach, lepiej nie pchaj się do tego klubu. Zostaniesz wyśmiany, wyrzucony i najesz się wstydu.

KLUB LALKARZY. Wpisowe - tysiąc złotych monet. Ograniczenia związane ze stopniem: tylko od drugiego w górę. Członkowie klubu zajmują się tworzeniem myślących lalek (a także, choć się tym nie afiszują, przekształcaniem w lalki żywych lub martwych ludzi).

Plusy: Oryginalne. Estetyczne. Ogromne pole dla kreatywnego działania. Wspaniały trening dla twych magicznych umiejętności.

Minusy: Nieludzkie zajęcie; często na granicy prawa. Wśród członków klubu spotyka się prawdziwych maniaków - zastanów się, czy będziesz dobrze się czuł w takim towarzystwie.

KLUB MELOMANÓW. Wpisowe - pięćset złotych monet. Ograniczenia związane ze stopniem: od trzeciego w górę. Członkowie klubu zajmują się zaklęciami, umieszczonymi w umownie materialnym nośniku, jakim jest muzyka.

Plusy: Piękne i ciekawe. Jeśli potrafisz grać na jakimś instrumencie, jest to klub dla ciebie. Jeśli nie potrafisz, nauczą cię za niewielką dodatkową opłatą. Fantazja członków klubu nie zna granic. Prócz tradycyjnych melodii do tańca i kołysanek, wykorzystuje się melodie-przyzwoitki dla dziewcząt, które w normalnych okolicznościach nie grzeszą skromnością.

Minusy: Jeśli nie masz słuchu lub muzyka jest ci obojętna, nie jest to klub dla ciebie.

KLUB PODRÓŻNIKÓW. Wpisowe - czterysta złotych monet. Członkowie klubu podróżują, nie odrywając zadka od miękkiego fotela.

Plusy: Nie ma ograniczeń związanych ze stopniem. Jeśli jesteś leniwy i lubisz komfort, a jednocześnie pragniesz zobaczyć dalekie kraje, ten klub jest dla ciebie idealny. Za pomocą specjalnych zaklęć członkowie klubu tworzą w przestrzeni okna. Efekt obecności jest wstrząsający, dochodzi do tego bezpieczeństwo, wygoda i oszczędność.

Minusy: Jeśli rzeczywiście lubisz podróżować, lepiej uzbieraj pieniądze na tradycyjną lub projekcyjną wyprawę.

KLUB STRZELCÓW. Wpisowe - tysiąc sto złotych monet. Ograniczenia związane ze stopniem: Od trzeciego w górę. Członkowie klubu organizują prawdziwe bitwy z użyciem broni magicznej, częściowo magicznej, umownej lub wolnej od magii.

Plusy: Niezapomniane wrażenia. Ryzyko dla prawdziwych mężczyzn; w życiu codziennym nie ma zbyt wiele miejsca dla magii wojennej, a tak chciałoby się poczuć prawdziwym wojownikiem. Silna, męska przyjaźń, pozbycie się negatywnych emocji, lepsze ukierunkowanie agresji - wszystko to zapewni ci Klub Strzelców!

Minusy: Wysoki procent nieszczęśliwych wypadków ze skutkiem śmiertelnym wśród członków Klubu.


* * *


- Mam się rozpłakać? - Zapytałem posępnie. - Z litości?

Nie odpowiedział.

Przełożyłem glinianą maszkarę z lewej do prawej ręki, a potem z powrotem. Przez długi czas milczeliśmy, a ja nie myślałem o niczym, przywykając do nowego stanu rzeczy.

- Więc kamienie nie należą do ciebie? - zapytałem na końcu. - Nie ty je stworzyłeś?

- Kamienie - ze wstrętem rzekł Ondra. - Są przesycone cudza mocą. Nie uda ci się jej przyswoić.

- Nie chcę jej przyswajać - odparłem ze zmęczeniem. - Chcę wiedzieć, kto je wytworzył. Kto porywa! ludzi, wycinał kawałki ich dusz i zmieniał je w potwory z oczami i twarzami.

Pomyślałem, że niezależnie od tego, kim jest Preparator, mógłby uwolnić Ondrę od podejrzliwości i strachu. Rozkroiłby jego duszę, usunął z niej chorobliwe wątpliwości i wcisnął je w agatowy kamyczek z mordą ślepego kreta. I Ondra mógłby zacząć żyć na zewnątrz, w blasku słońca, jak przystało człowiekowi. Z pięknym wisiorem na szyi.

- Sława sowie, jesteś ze mną szczery - rzekł Ondra z ironią. - Inni zawsze mówili albo starali się sprawić wrażenie, że nic do mnie nie mają. Ty jeden od razu przyznałeś, że chcesz mnie zabić. To cieszy.

- Nie ciesz się za bardzo - mruknąłem. - Muszę przecież ukarać Preparatora. Lecz jeśli to nie ty nim jesteś...

- Dlaczego musisz? - Przerwał mi niewidoczny rozmówca.

- Obiecałem - odparłem niepewnie. - Ojciec mojego przyjaciela...

- I co z tego?

Milczałem, rozumiejąc, że ma rację. Rzeczywiście, i co z tego?

- Chciałem ukarać najsilniejszego i najgorszego złoczyńcę - przyznałem szczerze. - Gdyby mi się to udało, sam zostałbym wielkim magiem... Być może.

- „Być może” - swarliwie przedrzeźnił mnie głos z ciemności. Było mi zimno.

Na dotarcie do Marmurowych Jaskiń straciłem mnóstwo pieniędzy. Teraz czeka mnie powrót. Popełznę, jak mrówka po stole, tyle że tym razem w realnym świecie i w przeciwnym kierunku. Czeka mnie długa i ciężka droga. A potem trzeba będzie zacząć wszystko od początku. Czas upływa, mija termin ważności zaklęcia, a Preparator znów mi się wymknął i na dodatek nie wiadomo, gdzie go teraz szukać.

- Zróbmy tak - rzekłem z przymusem. - Odejdę, zostawię cię w spokoju. Siedź sobie w swojej norze, tylko pokaż, mi, gdzie jest wyjście. Milczenie.

- Ogłuchłeś? - Podniosłem głos. - Wysłuchałem twej smutnej historii, otarłem łzy i zrezygnowałem z zabijania cię. Pokaż mi, gdzie jest wyjście albo sam je znajdę.

- Szukaj - powiedział niewidoczny Ondra.

- Nie wierzysz mi? - Zapytałem ciszej.

- Nie wierzę - przyznał Ondra. - Mówiłeś prawdę, kiedy mi groziłeś. A teraz kłamiesz.

- Ondra - powiedziałem, najbardziej przekonująco jak potrafiłem. - Jesteś chory. Nie chcę twojej śmierci. Nikomu nie opowiem o twojej jaskini. Zresztą, nikt przy zdrowych zmysłach się tu nie zapuści.

- Ty się zapuściłeś - zaprzeczył Ondra - A teraz chcę wyjść.

- Próbuj.

- Myślisz, że mi się nie uda?

- Więc próbuj...

Wstałem. Zakręciło mi się w głowie. Ondra miał rację; byłem śmiertelnie zmęczony, coraz bardziej potrzebowałem odpoczynku i chciało mi się pić.

Rozmyślnie głośno pstryknąłem palcami i stworzyłem przed sobą kryształową czarę z przejrzystą wodą. Wypiłem co do kropli. Puste naczynie rozpłynęło się w powietrzu.

- Mówiłeś, że jak się nazywasz?

- Hort zi Tabor.

- Wpadłeś, Hort. Twój błąd polega na tym, że zjawiłeś się w moim domu. Sam tu wszedłeś; nikt cię silą nie ciągnął. Przyniosłeś ze sobą Karę, więc nie mogę cię zabić od razu. Mogę cię jednak przetrzymać; sprawić, że będziesz błądził po tych tunelach, dopóki nie wyczerpią ci się siły i nie zakończy termin ważności Kary.

- Więc cię ukarzę – warknąłem.

- Dopóki mnie nie widzisz, twoja kara jest bezsilna - sprzeciwił się Ondra. - Będziesz się tu błąkał, będziemy rozmawiać... to lepsze, niż sądziłem. To wspaniała rozrywka, Hort.

Milczałem.

- A kiedy umrzesz - ciągnął Ondra rozmarzonym tonem - wezmę sobie sabaję. I moje życie się zmieni. Wreszcie zacznę naprawdę żyć. Będę miał książkę, która nigdy mi się nie znudzi.

Prawą ręką przysunąłem do siebie sabaję, która podczas opowiadania Ondry zsunęła mi się z kolan. Zdałem sobie sprawę, że prędzej czy później będę się musiał przespać. I że moich sił, pozwalających obyć się pod ziemią bez wody i jedzenia, wystarczy co prawda na długo, ale nie na zawsze.

Czarna, skórzana okładka ustąpiła z niechęcią. Co chcę wyczytać?

„Iglica, Naga. p. Ondra”.

Uśmiechnąłem się pod wąsem. Sabaja rzeczywiście się udoskonala; nowe informacje pojawiają się jedna za drugą, nie ma już z nich jednak żadnego pożytku. „Szantalia Ora, mian. mag 3. st., obec. martw.” Pochyliłem się do przodu. Nocny wzrok mnie zawodził, linijki wiły się jak robaki na haczyku.

„Szantalia Ora, mian. mag 3. st., obec. martw.”

- Co z tobą? - Podejrzliwie zapytał niewidoczny Ondra.

Podniosłem wzrok.

Brunatna jaskinia, czarne otwory tuneli, bramy. Cienkie, wapienne sople zwisające ze zbyt wysokiego jak na loch sufitu. Czarna książka w moich rękach. Książka, której nikt nie pisał.

- Co tam wyczytałeś?

Milczałem. Nadziei na to, że zawodzi mnie wzrok, już nie miałem. Z ciemności patrzył na mnie Ondra. Ja sam także patrzyłem na siebie z boku; na siedzącego na chłodnym kamieniu maga ponad rangą, Horta zi Tabora, który już od wielu lat jest sam i nie ma kogo opłakiwać. Który stracił właśnie przypadkową towarzyszkę podróży, pionka, mówiącą broń, obcą w gruncie rzeczy kobietę.



Milion lat temu
(początek cytatu)


„...bardzo ciasno, metr kwadratowy wytartych płytek pod nogami, metr kwadratowy obsypanego sufitu nad samą głową, zapas wody w cynkowym baku, maleńkie lusterko poplamione pastą do zębów, w lustrze odbijają się dwie twarze - jedna naprzeciw drugiej - zbyt...”


Julia gwałtownie usiadła na pościeli. Zamrugała oczami, przeganiając resztki strasznego snu.

Słońce przebijało się przez otwory w dziurawej zasłonie. Na wprost jej twarzy sterczał z gniazdka fumigator; niebieska, aromatyczne płytka, całą noc przeganiająca z pokoju komary, straciła swoją barwę i zrobiła się biała.

Nie myśląc o niczym Julia wyciągnęła rękę i wyszarpnęła zmyślne urządzenie z gniazdka. Plastik był ciepły.

Na rozkładanym łóżku chrapał rozwalony Alik. Okrywająca go kołdra prawie całkiem zsunęła się na podłogę. Na białej poduszce syn Julii wyglądał niemal jak mały Arab; policzki miał opalone na brąz, nos mu się łuszczył, a krótkie włosy wypłowiały. Nawet teraz, w tym czarno-białym wariancie, Alik był zadziwiająco podobny do ojca.

Julia przeniosła wzrok.

Staś spał na plecach. Jego twarz była rozluźniona i beztroska; nic mu się nie śniło.

Julia przysunęła się bliżej.

Staś też się opalił, trzydniowy zarost upodobnił go do filmowego rozbójnika. Od oczu promieniście rozchodziły się ledwo zauważalne, jasne zmarszczki. Pływając na desce Staś nie używał ciemnych okularów.

- Stasiku - zawołała go Julia bezgłośnie.

Uśmiechnął się we śnie. Więc coś mu się jednak śni. A może przyśniło się właśnie teraz, w tej chwili?

Może przyśniło mu się, że pływa na swojej desce ze skrzydłem ważki?

Albo że Ira i Aleksiej chwalą jego postępy?

Pieniędzy niemal już nie mieli... Żeby tylko wystarczyło na taksówkę do dworca, bo przyjdzie jeszcze tłuc się autobusami, w upale, ze wszystkimi rzeczami.

- Julka... - w półśnie zamruczał Staś.

I przyciągnął ją do siebie.

- Cii. Przecież Alik tu jest...

- A jak robią to ludzie, którzy spędzają całe życie w jednopokojowych mieszkaniach?

- Cii... Cii...

Jego broda kłuła, nie było to jednak nieprzyjemne.

- Przecież on śpi, Julka. Uspokój się. Jesteś strachliwa jak zając.

...Rzeczywiście, ciekawe jak robią to ludzie, którzy spędzają całe życie w jednopokojowym mieszkaniu?

- Bardzo cię kocham, Juleczko.

- A ja cię uwielbiam, Stasiku.

Była szósta rano. W korytarzu panował półmrok; Julia na bosaka poszła do łazienki. W odpowiedzi na nieśmiałe pytanie czy jest woda, kran tylko zabulgotał ze zdziwieniem. Julia weszła do wanny, zaczerpnęła ze zbiornika blaszanym wiaderkiem, sycząc przez zęby oblała się lodowatą wodą, namydliła i znowu oblała.

W pokoju Staś budził Alika. Syn warczał z niewyspania, a Staś coś mu spokojnie tłumaczył i w końcu Alik przestał protestować, wstał i ubrał szorty. Po piętnastu minutach obaj wyszli z domu. Jeszcze nigdy tak wcześnie nie wychodzili.

Skośne słońce przeobrażało pusty park. Samotny łabędź wyciągnął szyję niemal w poprzek dróżki; wygłodniał w nocy i domagał się śniadania. Alik znalazł w kieszeni okruszki ciastka i w końcu spełnił swe marzenie; nakarmił ptaka.

Para łabędzi melancholijnie czyściła pióra na wysepce pośrodku jeziora. Staruszka z czerwoną opaska na rękawie była już na swoim roboczym miejscu; ona, platan i polerowane szyszki na kartonowej tacy.

Sprzedawcy pamiątek ziewali, stojąc nad rozstawionymi stolikami.

Na przystanku nie było jeszcze ani jednego autobusu. Ani jeden obłok sinego dymu nie naruszał zapachu tego poranka.

Ostatniego poranka ich szczęśliwego życia.


Julia siedziała z Alikiem pod parasolem; jedli uprzykrzone zapiekanki. Potem Alik zaczął dopominać się o lody, jednak Julia tak na niego spojrzała, że zamilkł z zawiedzioną miną.

Obok przystani zebrało się jakieś dwadzieścia osób, głównie młodych chłopców, silnych i opalonych; niektórzy byli w skrajnie skąpych kąpielówkach, inni w obszernych szortach do kolan. Aleksiej siedział na kamieniu i palił papierosa, obok paliła Ira, podobna w swych lustrzanych okularach do muchy. Staś też palił, czekając na swą kolejkę, choć Julia od kilku miesięcy nie widziała go palącego. Cała trójka rozmawiała z ożywieniem; Alik biegał po plaży, co chwilę próbując włączyć się do rozmowy, jednak Staś za każdym razem odsyłał go pod parasol. Słusznie zresztą, bo chłopiec nie powinien być wciąż wystawiony na południowe słońce.

Julia uważała, że Staś też nie powinien tkwić pod prażącym słońcem, ale na wszystkie jej przywołujące gesty mąż odpowiadał odmownie. Julia nie miała najmniejszej ochoty wstawać, wlec się przez całą plażę do tej hałaśliwej kompanii i przekonywać o czymkolwiek Stasa na oczach Iry i Aleksieja.

- Mamo, chce mi się piiić...

Wysłała Alika do kiosku po nie chłodną (koniecznie nie chłodną) wodę gazowaną.

O ile byłoby lepiej, gdyby nie spotkali tej lepkiej parki, myślała Julia, walcząc z rozdrażnieniem. O ile byłoby lepiej, gdyby ten tak krótki urlop mogli poświęcić tylko sobie nawzajem, bez udziału przypadkowych, obcych ludzi, z którymi oczywiście wymienią się telefonami, jednak nigdy do nich nie zadzwonią i zapomną o Irze i Aleksieju już tydzień po powrocie do domu.

- Mamo, chcę iść do wody...

Podniosła się, rozruszała zdrętwiałe nogi i ruszyła w kierunku surferów.


Ziemia drgnęła. W ślad za drobnymi kamykami ruszyło osuwisko, wystartowała, pęczniejąc po drodze, lawina. Huk, toczące się kamienie pękają jak pieczone ziemniaki, niczym krzyczące usta rozwierają się szczeliny i po kilku sekundach pejzaż zmienia się nie do poznania. Nie ma już zielonego stoku, nie ma już rzeczki; góra przeniosła się z miejsca na miejsce, pozostawiając jedynie pył, potrzaskane kamienne i popiół.


Na okrągłym, betonowym placu tanecznym zebrała się masa dzieci i trochę starszej młodzieży; sprzedawano baloniki i wypożyczano rolki; Alik rozsmakował się w tańcu i podskakiwał w tłumie w rytm kolorowych błysków. Julia siedziała na ławce dla rodziców, ukryta za czyimiś plecami, i wszystkie jej siły uchodziły na to, by w tym hałasie nie wydać z siebie żadnego dźwięku.

Jej twarz w tej ciemności i tak była niewidoczna.

Oby tylko puścili jeszcze jedną piosenkę, jak najbardziej wesołą. Żeby Alikowi nie przyszło do głowy przybiec po coś do mamy.


- Czy ty nie rozumiesz, Że po tym, co powiedziałaś, niczego już między nami być nie może? Ze nigdy nie uda mi się pogodzić Z tym, co powiedziałaś? Ze to koniec?

- A co ja takiego powiedziałam?

(Nie usprawiedliwiać się! Tylko się nie usprawiedliwiać. To... Żałosne).


Co by było, gdyby cały ten park, z jego wodospadami, platanami, świerkami, magnoliami i samotnym drzewem araukarii zamkniętym w żelaznej klatce... Co by było, gdyby cały ten park w jednym momencie odwrócił się korzeniami do słońca?

Nie strasznego by się nie stało. To, co dzieje się teraz, jest znacznie straszniejsze; tyle że nikt tego nie widzi. Nawet Alik. To, co się stało, jeszcze do niego nie dotarło; ale dotrze, na pewno dotrze, jeśli nie dziś, to jutro... W najlepszym razie za tydzień, kiedy wrócą do domu...

Trzask rwących się nici.

Trzeba się przyzwyczajać.

Gnom wrócił. Ten, w którego istnienie Julia nie chciała wierzyć; ten, który podczas jej wspólnego życia ze Stasem, tylko kilka razy dal znać o swoim istnieniu.

Niewątpliwie właśnie tak, nie do poznania, zmienia się stok góry po przejściu lawiny i tam, gdzie wcześniej był las, pozostają tylko kamienie i wyrwy. Tam, gdzie było jezioro i trawa... nie ma już niczego; przeszła lawina, będąca w stanie zmieść z powierzchni ziemi nie tylko ludzki los, ale trzy losy naraz, jak trzy muchy pod packą, zetrzeć w proch, na zawsze.

Człowiek, którego Julia znała dziewięć lat, już nie istniał.

Trzęsienie ziemi, jak potwornym by było, można przewidzieć. A co najważniejsze, można zrozumieć, co się stało. Skąd wziął się ten koszmarny pejzaż, dlaczego ziemia jest wypalona i potrzaskana, i gdzie się podział las i pole.

Zaś tego, co zdarzyło się z jej mężem, nie można było zrozumieć ani wyjaśnić. Dom, który miał na imię Staś, wciąż stał w tym samym miejscu, nie zmienił się jego numer, fasada, ani dach. Jednak ten, kto stał w oknie i patrzył na Julię, odszedł w głąb pokoju. Na jego miejsce wynurzył się z półmroku nieznany, straszny i obcy człowiek; przy oknie stał teraz złowieszczy gnom, który przylgnął do tego okna i wrósł we framugę. Domyślała się, że już na zawsze; wiedziała, że na zawsze i nie miała już siły się okłamywać.

Dlaczego to się stało? Dlaczego stało się to właśnie teraz?


- Sama jesteś temu winna, Julia. Sama do tego doprowadziłaś. Jestem mężczyzną i nie pozwolę, by mnie tak traktowano.


Przecież dotychczas też zdarzały im się sprzeczki. Bywały też powody do kłótni, o wiele bardziej poważne. Jednak tego, co wydarzyło się wczoraj, nie da się w żaden sposób wyjaśnić. Nie było ku temu najmniejszego powodu. Na prostej drodze.


W obecności innych ludzi, moich znajomych... nazwałaś mnie, tak naprawdę, durniem, podałaś w wątpliwość moją troskę o zdrowie syna...


Skąd ten patos? Te kanclerskie zwroty? Przecież nigdy tak nie mówił!

Po wejściu na pomost uśmiechnęła się i powiedziała mniej więcej tak: Staś, to chyba niezbyt mądre tak tu siedzieć cały dzień na słońcu; chodźmy coś zjeść, przecież Alik nie jadł jeszcze porządnego obiadu...

Może powiedziała to nieodpowiednim tonem?

Co ona powiedziała?! Gdyby milczała, gdyby siedziała pod parasolem do wieczora, może gnom odszedłby swoją drogą? I nic by się nie stało?

Kto go wywabił? Słońce? Zmiana klimatu? Głupia Ira? Samolubny Aleksiej. Jej nieostrożne słowa? Choroba Alika?

Kto go przywołał?!

Dzieciaki skakały w takt muzyki. Migały lampki: zielone, żółte, czerwone.

Co takiego powiedziała? Czy naprawdę było to obraźliwe i krzywdzące?

Łomot. Nie, niebo jest na razie na swoim miejscu. To tylko kolejna piosenka.

Trzeba przywykać.

Dlaczego?! Skąd ta straszna metamorfoza? Dlaczego nic nie może zwrócić jej męża, człowieka, którego kocha?

Zaraz rozryczy się na dobre... Nie, tylko nie to. Trzeba się trzymać. Nie będzie ryczeć i łzy też zaraz jej wyschną. Będzie musiała zaprowadzić Alika do domu, położyć go do łóżka, skłamać coś o ojcu, że wyjechał w ważnych sprawach, i do rana leżeć pod kołdrą, wsłuchując się w kroki na schodach, w skrzypienie klamki.

Potem spakują się w milczeniu.

Potem wrócą do domu i po drodze Alik wszystko zrozumie.

Potem.

Każda rzecz w jej życiu ma w sobie cząsteczkę Stasa; ile czasu minie, zanim wymieni te wszystkie rzeczy na nowe? A z tych, które zostały, wytrzęsie, wybije widmo tego człowieka?

Ile czasu minie, zanim zapomni jego zapach?

Człowiek, który stał się jej cząstką, teraz powoli się od niej oddziela. Pomału rwie się skóra, niespiesznie trzaskają nerwy.

Osiadają i pękają kamienie. Znikają wodospady, wysychają fontanny; wywracają się stuletnie platany, ich korony toną w ziemi, a brzydkie korzenie wyciągają się do nieba.

Z mętnego zbiornika sterczą łapy zdechłych łabędzi. Tylko czarne łapy.

To koniec.

Duma zmieniła się w pychę, godność w egoizm, stałość w histeryczny upór, siła w brutalność, rozum w bezduszność, a miłość...

Boże, w jakąż odrażającą pokrakę zmieniła się jego miłość.

Tam, w ciasnej łazience i tutaj, na rozległym, betonowym placu tanecznym.

I tu, w pociągu, który wiezie ich do domu.

Do ich, z synem, rozbitego domu.

I nie ma nikogo, kogo można by spytać, za co to wszystko i dlaczego tak się stało. I nie ma żadnego sposobu, by przegnać tego złowieszczego gnoma z zajętego przez niego okna, wyrwać go jak ropiejący ząb i pozwolić, by zmieniona osobowość Stasa wróciła do normy.

Gdyby to było możliwe. Gdyby tylko...

Cicho dzwoniła łyżka w pustej szklance. Julia wyjęła ją i położyła na porysowanym, białym stoliku:

- Aleczku... Mógłbyś odnieść szklanki?

Syn milczał. Blady i zasępiony siedział wciśnięty w kąt i z roztargnieniem wyglądał przez mętne okno, za którym migały słupy, pnie, jakieś ogródki, znów pnie i przewody wysokiego napięcia.

Trzecie miejsce w ich przedziale było puste. Na czwartym jechał opalony staruszek, wracający z sanatorium.

- Aleczku - powtórzyła Julia z naciskiem, jakby od spełnienia jej prośby zależało coś ważnego. - Proszę, odnieś te szklanki.

- Dlaczego nie słuchasz mamy? - nie w porę wmieszał się staruszek.

Alik rzucił na nią posępne spojrzenie; Julia odwróciła wzrok. Był podobny do ojca, bardzo podobny. Szczególnie teraz.

Jak mu to wytłumaczyć? Jak to, co się stało, odbije się na jego życiu?

Co będzie, jeśli kiedyś z oczu doroślejącego syna popatrzy na Julię zły gnom?

I będzie za późno, by cokolwiek wyjaśniać. Bo nie da się rozmawiać z dżumą, albo prosić o coś lawinę.

Zamyśliła się na sekundę, a minęła już godzina. Za oknem ciemnieje; Alik siedzi wlepiając wzrok w swoje odbicie, a staruszek, straciwszy nadzieję na nawiązanie rozmowy, posapuje sobie na górnej półce.

A druga półka jest pusta.

Coś cudownego zamieniło się w koszmar. Czas wlecze się, jak ciasto z dzieży, jednak nie da się go, w przeciwieństwie do ciasta, zebrać i wepchnąć z powrotem.

Gdzieś tam, u końca niezmierzonego łańcucha z godzin i minut, została poprzednia rodzina Stasa, jego żona i córka z pierwszego małżeństwa.

Słupy, pnie, przewody. Migający za oknem zmierzch.

Gdyby to cofnąć. Gdyby tylko można było...

Gdyby...


(Koniec cytatu).

Загрузка...