No dobrze, może nie milion lat, lecz tak czy inaczej bardzo dawno temu nad brzegiem morza było sobie miasteczko. Jego ubodzy mieszkańcy utrzymywali się z tego, że wynajmowali swe domostwa gościom. Ci pojawiali się latem, kiedy morze było ciepłe i kwitły magnolie; chcieli radości i miasteczko, które przytuliło się do skraju najpiękniejszego na świecie parku, tę radość im dawało.
Drzwi maleńkiej łazienki były szczelnie zamknięte, gdyż w pokoju spał syn; tu, między wanną i klozetem, było bardzo ciasno, metr kwadratowy wytartych płytek pod nogami, metr kwadratowy obsypanego sufitu nad samą głową, zapas wody w cynkowym baku, maleńkie lusterko poplamione pastą do zębów, w lustrze odbijają się dwie twarze - jedna naprzeciw drugiej - zbyt blisko siebie, jakby chwilę przed pocałunkiem, i rozmówców można by uznać za zakochanych, jeśli nie patrzyć im w oczy.
- Czy ty nie rozumiesz, że po tym, co powiedziałaś, niczego już między nami być nie może? Że nigdy nie uda mi się pogodzić z tym, co powiedziałaś? Że to koniec?
- A co ja takiego powiedziałam?
(Nie usprawiedliwiać się! Tylko się nie usprawiedliwiać. To... żałosne).
- Co powiedziałaś?!
- Tak, co powiedziałam? Dlaczego ty...
Nie ma odpowiedzi. Są drzwi, które otwierają się i na powrót zamykają.
Jest woda w cynkowym baku i malutkie, brudne lusterko, które odbija teraz już tylko jedną brzydką, czerwoną, wykrzywioną płaczem twarz.
Już świta, jednak żółta lampka pod sufitem ma to gdzieś”. Tak, jak letnie słońce ma gdzieś kobietę, która skuliła się na brzegu wanny. Jakakolwiek by się wydarzyła tragedia - słońce będzie wschodzić o czasie i nawet jeśli kurort ze wszystkimi mieszkańcami pewnego dnia pogrąży się w morzu, słońce ciągle będzie tak samo wschodzić i zachodzić, przez milion lat...
Wydarzyło się to Milion lat temu. Teraz nie ma to żadnego znaczenia.