Październik w fotelu

W fotelu zasiadał Październik, toteż wieczór był chłodny, a rdzawe i czerwone liście opadały z drzew otaczających polanę. Cała dwunastka siedziała wokół ogniska, opiekając na patykach grube kiełbaski, które syczały i trzaskały, gdy tłuszcz ściekał na płonące jabłoniowe drewno. Popijali je świeżym cydrem jabłkowym, pozostawiającym w ustach cierpki, ostry smak.

Kwiecień nadgryzła elegancko swą kiełbaskę, która rozpękła się, obryzgując jej brodę gorącym sosem.

– Piekło i gówniani szatani! – zaklęła.

Siedzący obok przysadzisty Marzec zaśmiał się cicho, wulgarnie, po czym wyciągnął wielką brudną chustkę.

– Proszę – rzekł.

Kwiecień wytarła brodę.

– Dzięki. Ta przeklęta kupa flaków mnie poparzyła. Jutro będę tam mieć pęcherz.

Wrzesień ziewnął.

– Straszna z ciebie hipochondryczka – rzekł z drugiej strony ogniska. – I co za język.

Miał cieniutki wąsik i łysiał na przodzie głowy, dzięki czemu jego czoło wydawało się bardzo wysokie i mądre.

– Odczep się od niej – rzuciła Maj. Ciemnowłosa, krótko ostrzyżona, nosiła wygodne buty i paliła małą brązową cygaretkę pachnącą mocno goździkami. – Jest bardzo wrażliwa.

– Och, proszę – mruknął Wrzesień. – Daruj sobie. Październik, świadom swej pozycji w fotelu, pociągnął łyk cydru i odchrząknął.

– W porządku – powiedział. – Kto chce zacząć?

Fotel, w którym zasiadał, wyrzeźbiono z jednego wielkiego bloku dębiny i ozdobiono intarsjami z jesionu, cedru i wiśni. Pozostała jedenastka siedziała na pniakach drzew ustawionych w różnych odstępach wokół niewielkiego ogniska. Po latach użytkowania pniaki były gładkie i bardzo wygodne.

– A co z protokołem? – spytał Styczeń. – Kiedy ja zasiadam w fotelu, zawsze spisujemy protokół.

– Ale teraz nie siedzisz w fotelu, prawda, mój drogi? – rzekł Wrzesień, elegancki jak zawsze w swej udawanej trosce.

– Co z protokołem? – powtórzył Styczeń. – Nie możemy go zlekceważyć.

– Mały zasraniec sam się sobą zajmie. – Kwiecień przeczesała palcami długie jasne włosy. – I uważam, że Wrzesień powinien mówić pierwszy.

Wrzesień nadął się i przytaknął.

– Z rozkoszą.

– Hej! – zaprotestował Luty. – Hej, hej, hej, hej, hej, hej! Nie słyszałem, żeby przewodniczący zatwierdził tę decyzję. Nikt nie zacznie, dopóki Październik nie wskaże, kto ma zacząć, a potem nikt inny nie powinien się odzywać. Czy moglibyśmy zadbać o choćby pozory porządku? – Spojrzał na nich z ukosa, drobny, blady, od stóp do głów odziany w błękity i szarości.

– Nic się nie stało – powiedział Październik. Jego broda mieniła się wszystkimi barwami niczym kępa jesiennych drzew – ciemnym brązem, ognistym oraniem, winną czerwienią. Niestrzyżonym gąszczem pokrywała dolną część twarzy. Policzki miał rumiane niczym jabłka. Wyglądał jak przyjaciel, jak ktoś, kogo znamy całe życie. – Wrzesień może mówić pierwszy. Zacznijmy już.

Wrzesień wsunął do ust końcówkę kiełbaski, nadgryzł ostrożnie i wysączył resztkę cydru z kubka. Potem wstał, skłonił się przed zebranymi i zaczął mówić.

– Laurent DeLisle był najlepszym szefem kuchni w całym Seattle, przynajmniej sam tak uważał, a gwiazdka Michelina na drzwiach utwierdzała go w tej opinii. Istotnie, był wspaniałym kucharzem – jego brioszki z mieloną baraniną zdobyły kilka nagród, a ravioli z wędzonymi przepiórkami i białymi truflami opisano w piśmie „Gastronom" jako „dziesiąty cud świata". Lecz piwnica win… Ach, piwnica win… To ona była jego prawdziwą namiętnością i stanowiła źródło dumy.

Rozumiem to dobrze. We mnie właśnie zbiera się ostatnie białe winogrona i większość czerwonych: doceniam dobre wina, ich aromat, zapach, smak, jaki pozostawiają w ustach.

Laurent DeLisle kupował swe wina na aukcjach od prywatnych miłośników i uznanych pośredników; za każdym razem upierał się przy certyfikacie, fałszerstwa win bowiem są aż nazbyt częste, gdy za butelkę płaci się pięć, dziesięć, sto tysięcy dolarów, funtów czy euro.

Jego skarbem – klejnotem – najrzadszym z rzadkich okazów i ne plus ultra piwnicy o dokładnie kontrolowanej temperaturze była butelka Chateau Lafitte rocznik 1902. Figurowała w karcie win z ceną stu dwudziestu tysięcy dolarów, choć w istocie, jako ostatnia w swoim rodzaju, była bezcenna.

– Przepraszam – wtrącił uprzejmie Sierpień. Był z nich najgrubszy, kosmyki rzadkich, jasnych włosów zaczesywał na bok, próbując ukryć łysinę.

Wrzesień spojrzał niechętnie na swego sąsiada.

– Tak?

– Czy to historia, w której jakiś bogaty facet kupuje wino do obiadu, szef kuchni uznaje, że obiad, który bogaty facet zamówił, nie jest dość dobry dla tego wina, toteż posyła mu co innego, a gość zjada jeden kęs, dostaje rzadkiej alergii i pada trupem, wino zaś pozostaje niewypite?

Wrzesień nie odpowiedział, jego wzrok był dostatecznie wymowny.

– Bo jeśli tak, to już ją opowiadałeś. Wiele lat temu. Była głupia wtedy i jest głupia teraz. – Sierpień uśmiechnął się, jego różowe policzki połyskiwały w blasku ognia.

– Najwyraźniej patos i kultura nie wszystkim przypadają do smaku – oznajmił Wrzesień. – Niektórzy wolą grill i piwo, podczas gdy inni…

– Przykro mi to mówić – przerwał mu Luty – ale on ma sporo racji. Historia musi być nowa.

Wrzesień uniósł brwi i ściągnął usta.

– Skończyłem – oznajmił gwałtownie i usiadł na pieńku.

Spojrzeli po sobie ponad ogniem, wszystkie miesiące roku.

Czerwiec, czyściutka i nieśmiała, podniosła rękę.

– Ja mam historię o strażniczce przy maszynie do prześwietlania bagażu na lotnisku LaGuardia, która potrafiła odczytać wszystko o ludziach z samych kształtów ich bagaży na ekranie i pewnego dnia ujrzała prześwietlenie tak piękne, że zakochała się w jego właścicielu. Próbowała ustalić, do której osoby w kolejce należał bagaż, ale nie potrafiła i tęskniła całymi miesiącami. A gdy ta osoba znów się zjawiła, tym razem strażniczka wiedziała. To był mężczyzna, pomarszczony stary Hindus, a ona była śliczna i czarna, i miała najwyżej dwadzieścia pięć lat, i wiedziała, że nigdy im się nie uda, więc pozwoliła mu odejść, bo z kształtów jego toreb na ekranie wyczytała też, że on wkrótce umrze.

– Doskonale, młoda panno – rzekł Październik. – Opowiedz nam tę historię.

Czerwiec spojrzała na niego niczym spłoszone zwierzątko.

– Właśnie to zrobiłam.

Październik przytaknął.

– Istotnie – rzekł, nim ktokolwiek inny zdążył się odezwać, a potem spytał: – Czy zatem mam przejść do mojej historii?

Luty pociągnął nosem.

– To nie twoja kolejka, staruszku. Ten, kto zasiada w fotelu, opowiada swoją historię dopiero, gdy reszta skończy. Nie możemy przejść od razu do głównego punktu programu.

Maj wrzuciła właśnie tuzin kasztanów na kratę nad ogniem. Manewrując szczypcami, układała je w różne wzory.

– Pozwólmy mu opowiedzieć od razu, skoro chce. Bóg mi świadkiem, jego historia nie może być gorsza niż ta o winie, a ja mam sporo pilnych spraw, do których muszę wracać. Kwiaty nie rozkwitają same z siebie. Kto jest za?

– Zamierzasz to poddać pod oficjalne głosowanie? – zdziwił się Luty. – Niewiarygodne. Nie wierzę, że to się dzieje. – Otarł czoło garścią papierowych chusteczek, które wyciągnął z rękawa.

Siedem rąk powędrowało w górę. Cztery osoby nie zagłosowały – Luty, Wrzesień, Styczeń i Lipiec (- To nic osobistego – wyjaśnił przepraszająco Lipiec – kwestia czysto proceduralna. Nie powinniśmy ustanawiać precedensów).

– A zatem ustalone – oznajmił Październik. – Nim zacznę, czy ktoś chciałby coś powiedzieć?

– Uhm. Tak. Czasami – rzekła Czerwiec. – Czasami wydaje mi się, że ktoś obserwuje nas z lasu, ale potem patrzę i nikogo tam nie ma. Ciągle jednak o tym myślę.

– To dlatego, że jesteś szalona – wyjaśniła Kwiecień.

– Mhm – mruknął Wrzesień do wszystkich i nikogo w szczególności. – Oto cała Kwiecień. Wrażliwa, lecz jednocześnie najokrutniejsza z nas wszystkich.

– Dosyć – uciął Październik.

Przeciągnął się w fotelu, zmiażdżył w zębach orzech laskowy, wyciągnął orzeszek i wypluł kawałki łupiny w ogień, gdzie z trzaskiem i sykiem zajęły się płomieniami, po czym zaczął mówić.


***

– Był sobie chłopiec – rzekł Październik – który czuł się okropnie nieszczęśliwy, choć w domu nikt go nie bił. Po prostu nie pasował ani do swej rodziny, ani do miasta, ani nawet do własnego życia. Miał dwóch braci, starszych od siebie bliźniaków, którzy dokuczali mu bądź go ignorowali, a sami byli powszechnie lubiani. Grali w piłkę; czasem w meczu jeden z bliźniaków zdobywał więcej punktów niż drugi i był bohaterem, czasem drugi. Ich młodszy braciszek nie grał. Wymyślili mu przezwisko. Nazywali go Szczeniakiem.

Przezwali go tak jeszcze w dzieciństwie. Z początku matka i ojciec upominali ich za to.

– Ale on naprawdę jest jak najmniejszy szczeniak w miocie – odparli bliźniacy. – Spójrzcie na niego i spójrzcie na nas.

Gdy to powiedzieli, mieli sześć lat i rodzice uznali, że to urocze. Przezwisko takie jak Szczeniak bywa zaraźliwe i wkrótce jedyną osobą nazywającą go Donaldem pozostała babcia, kiedy dzwoniła z życzeniami urodzinowymi, oraz ludzie, którzy go nie znali.

I być może, ponieważ imiona mają moc, rzeczywiście przypominał szczeniaka – chudego, drobnego, nerwowego. Urodził się z katarem, który nie opuścił go przez dziesięć lat. Podczas posiłków, jeśli bliźniakom smakowało jedzenie, podkradali mu je, jeżeli nie, ukradkiem podrzucali na jego talerz, tak że dostawał burę za to, że nie tknął obiadu.

Ich ojciec nigdy nie opuścił żadnego meczu, a potem kupował loda bliźniakowi, który zdobył więcej punktów, i drugiego na pocieszenie temu, który spisał się gorzej. Matka uważała się za dziennikarkę, choć głównie sprzedawała przestrzeń reklamową i prenumeraty. Gdy bliźniacy byli dość duzi, by się sobą zająć, wróciła do pracy na pełny etat.

Inne dzieci z klasy chłopca podziwiały bliźniaków. Z początku przez pierwsze tygodnie koledzy mówili do niego Donald, potem jednak rozeszła się wieść, że bracia nazywają go Szczeniakiem. Nauczyciele rzadko zwracali się do niego jakimkolwiek imieniem, choć czasami między sobą wspominali, że to wielka szkoda, że najmłodszemu chłopakowi Covayów brak śmiałości, wyobraźni i energii jego braci.

Sam Szczeniak nie potrafił powiedzieć, kiedy po raz pierwszy pomyślał o ucieczce ani kiedy jego marzenia przekroczyły granice i stały się planami. Gdy przyznał się sam przed sobą, że ucieka, miał już w garażu ukryty pod płachtą folii duży plastikowy pojemnik, zawierający trzy batoniki Mars, dwa Milky Way, torebkę orzeszków, niewielkie opakowanie lukrecji, latarkę, kilka komiksów, nową paczuszkę suszonej wołowiny i trzydzieści siedem dolarów, głównie w ćwierćdolarówkach. Nie przepadał za suszoną wołowiną, ale czytał, że badacze i podróżnicy potrafili przeżyć wyłącznie na niej całe tygodnie; i właśnie w chwili, gdy wsadził paczuszkę wołowiny do pojemnika i z trzaskiem zamknął wieczko, zrozumiał, że zamierza uciec.

Czytał książki, gazety i pisma. Wiedział, że kiedy się ucieka, czasami spotyka się złych ludzi, którzy krzywdzą innych. Ale czytał również bajki i wiedział, że na świecie obok potworów żyją też ludzie dobrzy.

Szczeniak był chudym dziesięciolatkiem, drobnym, zakatarzonym i nieciekawym. Gdybyście spróbowali wybrać go z grupy chłopców, na pewno byście się pomylili. Byłby tym drugim. Tym z boku. Tym, którego nie dostrzegamy.

Przez cały wrzesień odkładał ucieczkę. Trzeba było dopiero naprawdę paskudnego piątku, kiedy to obaj bracia usiedli na nim (a ten, który siedział na twarzy, pierdnął i wybuchnął gromkim śmiechem), by Szczeniak uznał, że raczej zaryzykuje spotkanie z czekającymi na świecie potworami. Może nawet je woli.

W sobotę bracia mieli się nim opiekować, wkrótce jednak poszli do miasta, do dziewczyny, która im się podobała. Szczeniak pobiegł do garażu na tyłach, wyciągnął spod płachty pojemnik i zaniósł do sypialni. Wysypał na łóżko zawartość szkolnej torby, napełnił ją słodyczami, komiksami, ćwierćdolarówkami i suszoną wołowiną. Do pustej butelki po coli nalał wody.

Potem ruszył do miasteczka i wsiadł do autobusu. Pojechał na zachód z biletem za dziesięć dolarów w ćwierćdolarówkach, w miejsce, którego nie znał.

Uznał to za dobry początek. Wysiadł z autobusu i ruszył dalej pieszo. Tu nie było już chodnika, kiedy zatem mijały go samochody, dla bezpieczeństwa ukrywał się w rowie.

Słońce świeciło wysoko na niebie. Poczuł głód, więc pogrzebał w torbie i wyciągnął marsa. Gdy go zjadł, odkrył, że chce mu się pić, i niemal do połowy opróżnił butelkę, nim uświadomił sobie, że będzie musiał racjonować wodę. Wcześniej sądził, że kiedy opuści miasto, będzie napotykał mnóstwo źródeł z czystą, słodką wodą. Okazało się jednak, że żadnego nie znalazł. Natknął się natomiast na rzekę płynącą pod szerokim mostem.

Szczeniak zatrzymał się w połowie mostu i zapatrzył w brązową wodę. Przypomniał sobie coś, czego uczono go w szkole: że w końcu wszystkie rzeki wpadają do morza. Nigdy nie był nad morzem. Zsunął się niezgrabnie na brzeg i ruszył z prądem. Wzdłuż rzeki biegła błotnista ścieżka, od czasu do czasu natykał się na puszkę po piwie albo plastikowe opakowanie świadczące o tym, że przed nim byli tu jacyś ludzie. Nikogo jednak nie spotkał.

Dopił swoją wodę.

Zastanawiał się, czy już go szukają. Wyobraził sobie radiowozy, helikoptery i psy, wszystkich ludzi próbujących go znaleźć. Wymknie im się. Dotrze do morza.

Rzeka z szumem i pluskiem rwała wśród kamieni. Dostrzegł czaplę modrą, szybującą na rozłożystych skrzydłach. W powietrzu krążyły ostatnie samotne ważki i niewielkie roje meszek, korzystające z ostatnich dni babiego lata. A potem błękitne niebo zaczęło szarzeć i ciemnieć. Z góry śmignął polujący na owady nietoperz. Szczeniak zastanawiał się, gdzie spędzi noc.

Wkrótce ścieżka się rozgałęziła; skręcił w dróżkę odchodzącą od rzeki, licząc na to, że doprowadzi go do domu albo na farmę z pustą stodołą. Jakiś czas maszerował szybko, a tymczasem mrok gęstniał. W końcu Szczeniak ujrzał przed sobą na wpół zrujnowany, odpychający dom. Okrążył go z narastającą pewnością, że nic nie zmusiłoby go do wejścia do środka, po czym wdrapał się na połamane ogrodzenie i położył wśród wysokich traw opuszczonego pastwiska, zamiast poduszki wsuwając pod głowę torbę.

Leżał na wznak, w ubraniu, i wpatrywał się w niebo. W ogóle nie czuł senności.

„Do tej pory zauważyli już, że mnie nie ma", rzekł do siebie. „Będą się martwić".

Wyobraził sobie, jak za kilka lat wraca do domu – radość na twarzach całej rodziny, gdy ujrzą go na podjeździe. Ich powitania. Ich miłość…

Obudził się parę godzin później. Blady księżyc świecił mu prosto w twarz. Szczeniak widział cały świat – jasny jak w dzień, jak w bajkach, lecz wyblakły, pozbawiony kolorów. Widział nad sobą księżyc w pełni, czy prawie w pełni, i wyobraził sobie skierowaną ku niemu przyjazną twarz ukrytą pośród cieni i kształtów księżycowej powierzchni.

– Skąd jesteś? – usłyszał czyjś głos.

Szczeniak usiadł. Nie czuł strachu, jeszcze nie. Rozejrzał się szybko. Drzewa. Wysokie trawy.

– Gdzie jesteś? Nie widzę cię.

Coś, co wcześniej brał za cień obok drzewa na skraju pastwiska, poruszyło się i ujrzał chłopca w jego wieku.

– Uciekam z domu – oznajmił Szczeniak.

– Rany – mruknął chłopak. – Trzeba być diablo odważnym.

Szczeniak uśmiechnął się z dumą; nie wiedział co powiedzieć.

– Przejdziesz się kawałek? – spytał chłopak.

– Jasne. – Szczeniak położył torbę obok jednego ze słupków ogrodzenia, by jej nie zgubić.

Ruszyli razem w dół zbocza, okrążając szerokim łukiem stary dom na farmie.

– Żyją tu jacyś ludzie? – spytał Szczeniak.

– Nie – odparł chłopak. Miał jasne, bardzo cienkie włosy, które w blasku księżyca wydawały się niemal białe. – Kiedyś, dawno temu próbowali, ale nie spodobało im się i odeszli. Potem wprowadzili się inni, ale teraz nie ma tam żywej duszy. Jak się nazywasz?

– Donald – odparł Szczeniak, po czym dodał: – Ale mówią na mnie Szczeniak. A ty?

Chłopak zawahał się.

– Zgasł – rzekł.

– Super imię.

– Kiedyś miałem inne, ale nie potrafię już go odczytać.

Przecisnęli się przez wielką żelazną bramę, uchyloną i zardzewiałą na amen, i znaleźli się na niewielkiej łące u stóp zbocza.

– Ekstra miejsce – mruknął Szczeniak.

Na łące stały dziesiątki kamiennych płyt, wysokich, wyższych niż obaj chłopcy, i małych, świetnie nadających się na siedzisko. Było też trochę połamanych. Szczeniak wiedział, co to za miejsce, ale nie czuł strachu. Przepełniała je miłość.

– Kto tu leży? – spytał.

– Głównie mili ludzie – odparł Zgasł. – Kiedyś tam, za tamtymi drzewami, było miasteczko, a potem pojawiła się kolej. Zbudowali stację w sąsiednim mieście i nasze tak jakby wyschło, rozpadło się. Teraz w miejscu, gdzie stało, rosną krzaki i drzewa. Można schować się wśród drzew i znaleźć w środku starego domu.

– Czy są takie jak ten dom na górze? – Szczeniak wiedział, że jeśli tak, to nie ma ochoty ich odwiedzić.

– Nie – wyjaśnił Zgasł. – Nikt tam nie bywa oprócz mnie i czasami zwierząt. Jestem tu jedynym dzieckiem.

– Domyśliłem się – mruknął Szczeniak.

– Może moglibyśmy tam pójść i się pobawić? – zaproponował Zgasł.

– Brzmi super – przytaknął Szczeniak.

Była idealna wczesnopaździernikowa noc, niemal tak ciepła jak w lecie, z wielkim księżycem płonącym na niebie. Widzieli wszystko.

– Który jest twój? – spytał Szczeniak.

Zgasł wyprostował się z dumą i wziął go za rękę. Poprowadził Szczeniaka w zarośnięty kąt łąki. Obaj chłopcy rozgarnęli wysoką trawę. Kamień leżał płasko, wpuszczony w ziemię; wyrzeźbiono na nim daty sprzed stu lat. Większość napisów już się zatarła, lecz pod datami pozostały jeszcze słowa.


ZGASŁ PRZEDWCZEŚNIE.

POZOSTANIE W NASZEJ PA


– Założę się, że pamięci – oznajmił Zgasł.

– Też tak przypuszczam – potwierdził Szczeniak. Wyszli za bramę i pobiegli w dół niewielkim jarem.

Wkrótce znaleźli się w tym, co pozostało ze starego miasteczka. Z domów wyrastały drzewa, niektóre budynki się zawaliły, nie wyglądały jednak strasznie. Bawili się w chowanego. Zwiedzali. Zgasł pokazał Szczeniakowi parę świetnych miejsc, między innymi jednoizbowy domek, który, jak twierdził, był najstarszym budynkiem w tej części hrabstwa. Biorąc pod uwagę jego wiek, zachował się w całkiem dobrym stanie.

– W świetle księżyca widzę całkiem nieźle, nawet w środku. Nie wiedziałem, że to takie łatwe.

– O, tak – potwierdził Zgasł. – A po jakimś czasie uczysz się widzieć nawet kiedy księżyc nie świeci.

Szczeniak poczuł zazdrość.

– Muszę do łazienki – oznajmił. – Jest tu gdzieś łazienka?

Zgasł zastanawiał się przez moment.

– Nie wiem – przyznał. – Ja już tego nie robię. Zostało parę wygódek, ale mogą nie być bezpieczne. Lepiej po prostu zrób to w lesie.

– Jak niedźwiedź – mruknął Szczeniak.

Okrążył domek i wbiegł do lasu napierającego na starą ścianę. Schował się za drzewem. Nigdy wcześniej nie załatwiał się na dworze i poczuł się jak dzikie zwierzę. Kiedy skończył, podtarł się suchymi liśćmi. Potem wrócił przed dom. Zgasł siedział w kręgu księżycowego światła, czekając na niego.

– Jak umarłeś? – spytał Szczeniak.

– Zachorowałem. Moja mamcia bardzo płakała i krzyczała aż bolały uszy. A potem umarłem.

– Gdybym został tu z tobą, czy też musiałbym umrzeć?

– Może – rzekł Zgasł. – Chyba tak. Tak myślę.

– Jak to jest? No wiesz, nie żyć.

– Nie najgorzej – przyznał Zgasł. – Chociaż przeszkadza mi to, że nie mam się z kim bawić.

– Ale przecież na łące musi leżeć mnóstwo ludzi. Nie bawią się z tobą?

– Nie – mruknął Zgasł. – Głównie śpią, a nawet kiedy wstają, nie mają ochoty oglądać żadnych rzeczy ani nic takiego. Nie mają ochoty zadawać się ze mną. Widzisz to drzewo?

To był buk, jego gładka, szara kora popękała ze starości. Rósł w miejscu, w którym dziewięćdziesiąt lat wcześniej znajdował się rynek.

– Tak – potwierdził Szczeniak.

– Chciałbyś się na nie wdrapać?

– Wydaje się dość wysokie.

– Bo jest. Bardzo wysokie. Ale łatwo się na nie wspina, pokażę ci.

Faktycznie, wspinało się łatwo. W korze było mnóstwo uchwytów i chłopcy wdrapali się na wielki buk niczym para małpek, piratów bądź wojowników. Ze szczytu drzewa widzieli cały świat. Niebo na wschodzie zaczynało odrobinę jaśnieć.

Wszystko czekało. Noc dobiegała końca. Świat wstrzymywał oddech, gotów do nowego początku.

– To był najlepszy dzień, jaki pamiętam – oznajmił Szczeniak.

– Dla mnie też – odparł Zgasł. – Co teraz zrobisz?

– Nie wiem – przyznał Szczeniak.

Wyobraził sobie, jak wędruje na drugi koniec świata, aż do morza. Wyobraził sobie, jak rośnie i dorasta, sam się utrzymuje, uczy. Gdzieś w trakcie zdobędzie bajeczne bogactwa. A potem wróci do bliźniaków, podjedzie pod dom swoim cudownym samochodem albo może zjawi się na meczu (w jego wyobraźni bliźniacy nie wyrośli ani nie dojrzeli) i spojrzy na nich przyjaźnie. Zaprosi ich wszystkich – bliźniaków, rodziców – na obiad w najlepszej restauracji w mieście, a oni powiedzą mu, jak bardzo go nie rozumieli i źle traktowali. Przeproszą go i zapłaczą, a on cały czas będzie milczał, pozwalając, by przeprosiny po nim spłynęły. A potem wręczy każdemu prezent i znów ich opuści, tym razem na dobre.

To było piękne marzenie.

W rzeczywistości wiedział, że będzie szedł dalej, a jutro lub pojutrze ktoś go znajdzie i odeśle do domu, gdzie rodzice nawrzeszczą na niego, po czym wszystko potoczy się dawnym znajomym torem, a on dzień za dniem, godzina za godziną, aż po kres czasu pozostanie Szczeniakiem, tyle że będą na niego wściekli, bo odważył się odejść.

– Niedługo muszę się położyć – oznajmił Zgasł.

Zaczął się zsuwać z bukowego pnia.

Szczeniak przekonał się, że schodzenie z drzewa jest trudniejsze. Człowiek nie widzi, gdzie stawia nogi, i musi macać w poszukiwaniu oparcia. Kilka razy zaczął się ześlizgiwać, ale Zgasł, który poszedł pierwszy, podpowiadał mu „odrobinę w prawo" i obaj bezpiecznie dotarli na ziemię.

Niebo wciąż jaśniało, a księżyc gasł powoli. Wspięli się z powrotem jarem. Chwilami Szczeniak nie miał pewności, czy Zgasł wciąż z nim jest, ale gdy dotarł na szczyt, ujrzał czekającego nań chłopca.

Nie mówili wiele podczas marszu na łąkę pełną kamieni. Szczeniak objął ramieniem przyjaciela; razem wspinali się po zboczu.

– No to… – zaczął Zgasł. – Dzięki, że przyszedłeś.

– Świetnie się bawiłem – oznajmił Szczeniak.

– Tak – odparł Zgasł. – Ja też. Gdzieś w dole w lesie zaśpiewał ptak.

– A gdybym chciał zostać? – spytał nagle Szczeniak.

Może już nigdy nie będę miał szansy, by to zmienić, pomyślał. Nigdy nie dotrze do morza. Nie pozwolą mu.

Zgasł milczał bardzo długo. Świat szarzał, kolejne ptaki dołączały do chóru.

– Ja nie mógłbym tego zrobić – powiedział w końcu. – Ale oni mogą.

– Kto?

– Ci tam. – Jasnowłosy chłopiec wskazał ręką zrujnowany dom na farmie z ciemnymi plamami wybitych okien, rysujący się ostro na tle jaśniejącego nieba. Szare światło nie poprawiło jego wyglądu.

Szczeniak zadrżał.

– Tam są ludzie? – zdziwił się. – Mówiłeś chyba, że jest pusty.

– Nie jest pusty – wyjaśnił Zgasł. – Mówiłem, że nikt tam nie żyje. A to co innego. – Spojrzał na niebo. – Muszę już iść.

Uścisnął dłoń Szczeniaka, a potem po prostu zniknął.

Szczeniak stał samotnie na niewielkim cmentarzu, słuchając porannych ptasich trelów. A potem ruszył dalej w górę zbocza. Samemu szło mu się trudniej.

Zabrał torbę z miejsca, w którym ją zostawił. Zjadł swój ostatni baton Milky Way i zapatrzył się w zrujnowany budynek. Puste okna przypominały oczy. Obserwowały go.

Wewnątrz było ciemniej. Ciemniej niż gdziekolwiek.

Z trudem przeszedł przez gęsto zachwaszczone podwórko. Z drzwi pozostały jedynie resztki. Zatrzymał się w progu z wahaniem, niepewny, czy to mądry pomysł. Czuł woń wilgoci, zgnilizny i czegoś jeszcze głębiej. Wydało mu się, że słyszy, jak coś się porusza w głębi domu, może w piwnicy czy na strychu. Czymś szura. Albo skacze. Trudno było powiedzieć.

W końcu wszedł do środka.


***

Nikt się nie odzywał. Październik, skończywszy, napełnił cydrem drewniany kubek, wypił jednym haustem i znów napełnił.

– Mocna historia – rzekł Grudzień. – Muszę przyznać.

Potarł pięścią jasnobłękitne oczy. Ogień niemal już zgasł.

– Co było dalej? – spytała nerwowo Czerwiec. – Kiedy już wszedł do domu?

Siedząca obok Maj położyła jej dłoń na ramieniu.

– Lepiej o tym nie myśleć.

– Ktoś jeszcze chce coś powiedzieć? – spytał Sierpień. Odpowiedziała mu cisza. – A zatem chyba skończyliśmy.

– To wymaga oficjalnego zgłoszenia – przypomniał Luty.

– Kto jest za? – spytał Październik. Odpowiedziało mu chóralne „ja". – Przeciw? – Cisza. – Ogłaszam zamknięcie spotkania.

Zebrani zaczęli kolejno wstawać ze swych miejsc, przeciągać się, ziewać i odchodzić w las, samotnie, dwójkami i trójkami, aż w końcu pozostał tylko Październik i jego sąsiad.

– Następnym razem ty zasiądziesz w fotelu – oznajmił Październik.

– Wiem – odparł Listopad. Był blady, miał wąskie usta. Pomógł Październikowi wstać z drewnianego krzesła. – Lubię twoje historie. Moje są zawsze zbyt mroczne.

– Ja tak nie uważam – powiedział Październik. – Po prostu twoje noce są dłuższe. I nie jesteś taki ciepły.

– Kiedy tak to ujmujesz, czuję się lepiej – rzekł Listopad. – Chyba nie możemy nic poradzić na to, kim jesteśmy.

– I tak trzymać – dodał jego brat.

A potem, trzymając się za ręce, odeszli od dogasającego pomarańczowego ogniska, zabierając ze sobą swe historie z powrotem w mrok.


Dla Raya Bradburyego

Загрузка...