Jak sprzedać Most Pontyjski

Tak się składa, że mój ulubiony Klub Złoczyńców jest jednocześnie najstarszy i wciąż najbardziej ekskluzywny w całych Siedmiu Światach. Założyła go, niemal siedemdziesiąt tysięcy lat temu, luźna grupa łotrów, kłamców, łapserdaków i oszustów. Ma wielu naśladowców w wielu miejscach (całkiem niedawno, zaledwie pięć wieków temu podobny klub powstał w Londynie), lecz żadna z kopii nie dorównuje oryginalnemu Klubowi Złoczyńców w mieście Zaginionej Karnadyny. Żaden nie ma podobnej atmosfery. Ani podobnie wyselekcjonowanego grona członków.

Bo zostać członkiem Klubu Złoczyńców z Zaginionej Karnadyny nie jest łatwo, oj nie. Zrozumiecie, jacy ludzie trafiają na listę klubu, gdy powiem, że na własne oczy widziałem, jak w jego wielu salach przechadzały się, zasiadały bądź posilały tak wybitne osobistości, jak Daraxius Lo (który sprzedał Kzemom żaboperza w dzień święty), Prottle (który sprzedał królewski pałac Vandarii królowi Vandarii) i samozwańczy lord Niff (ludzie powtarzają szeptem, że to on jako pierwszy wymyślił manewr z lisem, numer, który rozbił bank w Casino Grande). Byłem też nieraz świadkiem, jak złoczyńcom cieszącym się wszechświatową sławą odmawiano członkostwa, a nawet możliwości rozmowy na jego temat z sekretarzem – pewnego pamiętnego dnia na tylnych schodach minąłem słynnego finansistę, szefa mafii z Hy-Brasail oraz znanego premiera, wędrujących ku wyjściu z ponurymi minami, najwyraźniej uprzedzonych, że nie mają nawet co myśleć o powrocie. Nie, ludzie, którzy trafiają na listę członków Klubu Złoczyńców, to naprawdę elita. Z pewnością słyszeliście o nich wszystkich – oczywiście nie pod tymi imionami, lecz ich styl łatwo rozpoznać.

Ja sam zostałem członkiem dzięki błyskotliwemu przykładowi kreatywnych badań naukowych, czemuś, co zrewolucjonizowało sposób myślenia całej generacji. Szefostwo klubu doceniło moją wzgardę dla zwyczajowych metod i, jako rzekłem, kreatywne badania; kiedy jestem w tej części kosmosu, pamiętam zawsze, by wpaść na jeden wieczór, ucieszyć uszy błyskotliwą rozmową, napić się najlepszego klubowego wina i napawać obecnością mych moralnych pobratymców.

Był późny wieczór, ogień w palenisku już przygasał, a garść nas siedziała, sącząc jedno ze znakomitych ciemnych win spidireeńskich, w alkowie przy wielkiej sali.

– Oczywiście – mówił właśnie jeden z mych nowych przyjaciół – istnieją oszustwa, których żaden szanujący się złoczyńca nie tknie nawet kijem, są bowiem stare, pozbawione stylu i nudne. Choćby sprzedaż turyście Mostu Pontyjskiego.

– Tak samo jest z Kolumną Nelsona, Wieżą Eiffla czy Mostem Brooklyńskim na mojej ojczystej planecie – dodałem. – Żałosne numery, niegodne nawet wzmianki, mające równie wiele klasy jak gra w trzy karty w bocznej uliczce. Ale ma to też swoją dobrą stronę. Nikt, kto kiedykolwiek sprzedał Most Pontyjski, z pewnością nie zostałby członkiem tego klubu.

– Nie? – spytał ktoś cicho z kąta pokoju. – Dziwne. O ile mi wiadomo, właśnie sprzedaż Mostu Pontyjskiego zdobyła mi członkostwo w klubie.

Wysoki dżentelmen, nienagannie ubrany i całkiem łysy, wstał z fotela, w którym dotąd siedział, i ruszył w naszą stronę. Pociągnął łyk z wnętrza importowanego owocu rumowego i uśmiechnął się, przypuszczam, że na myśl o wywartym wrażeniu. Podszedł do nas, wyciągnął poduszkę i usiadł.

– Chyba się nie znamy – rzekł.

Moi przyjaciele przedstawili się (szpakowata kobieta o zręcznych ruchach, Gloathis; niski, cichy cwaniak, Żandarm), ja także.

Nieznajomy uśmiechnął się szerzej.

– Sława każdego z was sięga daleko, jestem zaszczycony. Mnie możecie nazywać Gronostajem.

– Gronostajem? – powtórzyła Gloathis. – Jedyny Gronostaj, o jakim słyszałam, to człowiek, który wykonał derariski numer z latawcem, ale to było… no tak, ponad sto lat temu. Co ja mówię? Zakładam, że owo miano to złożony mu hołd?

– Mądra z ciebie niewiasta – odparł Gronostaj. – Niemożliwe przecież, bym był tym samym człowiekiem. – Pochylił się na swej poduszce. – Rozmawialiście o sprzedaży Mostu Pontyjskiego?

– Istotnie.

– I wszyscy zgodziliście się, że to żałosne oszustwo, niegodne członka tego klubu? Być może macie rację. Przyjrzyjmy się elementom dobrego oszustwa. – Zaczął odliczać na palcach lewej ręki. – Po pierwsze, oszustwo musi być wiarygodne. Po drugie, musi być proste: im bardziej złożone, tym większa możliwość błędu. Po trzecie, naciągnięty frajer musi zostać załatwiony tak, by w żadnym razie nie zwrócił się o pomoc do przedstawicieli prawa. Po czwarte, głównym źródłem każdego eleganckiego oszustwa jest ludzka chciwość i ludzka próżność. I wreszcie, po piąte i ostatnie, musi pojawić się element zaufania.

– Niewątpliwie – zgodziła się Gloathis.

– Twierdzicie zatem, że sprzedaż Mostu Pontyjskiego – czy też jakiejkolwiek innej ważnej budowli, która do nas nie należy – nie może spełniać tych założeń? Panowie. Pani. Pozwólcie, że opowiem wam moją historię.

Zjawiłem się w Ponti jakiś czas temu, niemal bez grosza. Miałem przy sobie zaledwie trzydzieści złotych koron, a potrzebowałem miliona. Po co? Lękam się, że to już inna historia. Podsumowałem swój majątek: dysponowałem złotymi monetami i eleganckimi szatami, władałem biegle arystokratycznym dialektem pontyjskim i jestem, pozwolę sobie dodać nieskromnie, wielce błyskotliwy. Nie miałem jednak pojęcia, jak mógłbym zdobyć potrzebną mi sumę w czasie, którym dysponowałem. Mój umysł, zwykle kipiący znakomitymi planami i pomysłami, pozostawał pusty. Ufając zatem bogom, że ześlą mi natchnienie, wybrałem się na wycieczkę z przewodnikiem…


***

Ponti leży na południowym wschodzie. To wolne miasto i port u stóp Gór Świtu. Wielka metropolia zajmuje oba brzegi Zatoki Świtu, przepięknej naturalnej przystani, której oba brzegi spina most zbudowany niemal dwa tysiące lat temu z klejnotów, zaprawy i magii. Gdy zaplanowano i rozpoczęto budowę, ludzie drwili, nikt bowiem nie wierzył, że uda się wznieść konstrukcję liczącą sobie niemal pół mili długości, a jeśli nawet, to nie postoi ona zbyt długo. Lecz budowę ukończono i drwiny zamieniły się w okrzyki podziwu i dumy obywatelskiej. Most wznosił się nad Zatoką Świtu – doskonała budowla, połyskująca, lśniąca i skrząca się miriadami tęczowych barw pod słońcem w zenicie.

Przewodnik przystanął u jego stóp.

– Panie i panowie, gdy przyjrzycie się bliżej, odkryjecie, że most wzniesiono wyłącznie z drogocennych kamieni – rubinów, diamentów, szafirów, szmaragdów, chryolantów, karbunkułów i tym podobnych – połączonych ze sobą przezroczystą zaprawą stworzoną przez bliźniaczych mędrców Hrolgara i Hrylhfgura z pierwotnej, surowej magii. Wszystkie klejnoty są prawdziwe, wierzcie mi, i zostały sprowadzone z pięciu stron świata przez Emmidusa, ówczesnego króla Ponti.

Mały chłopczyk na czele grupy odwrócił się do matki.

– Przerabialiśmy go w szkole – oznajmił głośno. – Nazywają go Emmidusem Ostatnim, bo po nim nie było już więcej królów. Mówili też…

– Młody panicz ma rację – wtrącił gładko przewodnik. – Wydatki króla Emmidusa na klejnoty doprowadziły do bankructwa ówczesnego miasta-państwa, otwierając drogę obecnym dobroczynnym rządom Enklawy.

Matka chłopczyka złapała go za ucho, co niezwykle ucieszyło przewodnika.

– Z pewnością słyszeli państwo, że oszuści i drobni złodzieje nieustannie próbują nabrać turystów, twierdząc, że są przedstawicielami Rządzącej Enklawy i jako właściciele mostu mają prawo go sprzedać. Dostają sporą zaliczkę, po czym znikają. Dla wyjaśnienia – dodał, jak to robił zawsze, pięć razy każdego dnia – most z całą pewnością nie jest na sprzedaż.

Zaśmiał się wraz z całą grupą. To był dobry tekst, zawsze wszystkich bawił.

Jego grupa weszła na most. Tylko chłopczyk zauważył, że jeden z turystów – wysoki mężczyzna, całkiem łysy – pozostał z tyłu. Wciąż stał u stóp mostu, zatopiony w myślach. Chłopiec bardzo chciał poinformować o tym wszystkich, bolało go jednak ucho, więc się nie odezwał.

Człowiek u stóp mostu uśmiechnął się nagle.

– Nie na sprzedaż, tak? – powiedział głośno, po czym odwrócił się na pięcie i wrócił do miasta.


***

Grali właśnie w grę bardzo podobną do tenisa, posługując się rakietami z mocnym naciągiem i inkrustowanymi drogimi kamieniami czaszkami zamiast piłek. Czaszki niezwykle radowały graczy soczystym dźwiękiem, z jakim odbijały się po prawidłowym uderzeniu, i tym, jak wzlatywały w górę, kreśląc nad marmurowym kortem wdzięczne parabole. Nigdy nie tkwiły na ludzkich szyjach – zdobywano je wielkim kosztem – nie tylko finansowym, ale i ludzkiego życia – w walkach z rasą demonów z gór, a potem ozdabiano (szmaragdami i słodkimi rubinami, osadzonymi w koronkowym, srebrnym filigranie w oczodołach i wokół szczęk) w warsztatach Carthusa.

Carthus serwował.

Sięgnął po następną czaszkę ze stosu i uniósł ją do światła, zachwycając się mistrzowską robotą, tym że klejnoty, gdy światło padało na nie pod pewnym kątem, wyglądały, jakby płonęły wewnętrznym blaskiem. Umiałby podać wartość każdego kamienia i jego prawdopodobne pochodzenie – być może nazwę kopalni, w której go wydobyto. Same czaszki także były piękne: uformowane z kości barwy mlecznej masy perłowej, półprzejrzyste i lekkie. Każda kosztowała go więcej niż klejnoty osadzone w eleganckiej, kościstej twarzy. Rasa demonów została już niemal całkiem wytępiona i czaszek w zasadzie nie dało się niczym zastąpić.

Posłał swoją lobem ponad siatką. Aathia odbiła zręcznie, zmuszając go, by pobiegł czaszce na spotkanie (jego kroki odbijały się echem od zimnej marmurowej posadzki) i z głośnym pang odesłał ku niej.

Prawie zdążyła. Prawie, lecz nie do końca: czaszka minęła rakietę i runęła w dół, po czym zaledwie cal nad kamiennymi płytami zatrzymała się, podskakując lekko, jakby była zanurzona w płynie bądź polu magnetycznym.

Oczywiście sprawiła to magia. Carthus zapłacił za nią słono. Mógł sobie na to pozwolić.

– Punkt dla mnie, pani! – zawołał, kłaniając się nisko.

Aathia – jego partnerka we wszystkim prócz łóżka – nie odpowiedziała. Jej oczy lśniły niczym odłamki lodu bądź klejnoty, jedyna rzecz jaką kochała. Carthus i Aathia, wielcy jubilerzy. Tworzyli osobliwą parę.

Za plecami Carthusa ktoś zakasłał dyskretnie. Kupiec odwrócił się i ujrzał niewolnika w białej tunice, trzymającego w dłoni zwój pergaminu.

– Tak? – spytał Carthus, ocierając pot z twarzy grzbietem dłoni.

– Wiadomość, panie. Człowiek, który ją przyniósł, twierdził, że to pilne.

– Od kogo?

– Nie otworzyłem jej. Powiedziano mi, że jest przeznaczona wyłącznie dla twych oczu i oczu pani Aathii, dla nikogo innego.

Carthus zapatrzył się w zwój, lecz nie sięgnął po niego. Był potężnym mężczyzną o tłustej twarzy, rzednących płowych włosach i wiecznie zatroskanej minie. Jego rywale w interesach – a było ich wielu, bo Ponti z czasem stało się głównym ośrodkiem hurtowego handlu klejnotami – wiedzieli, że ta mina nie ma najmniejszego związku z odczuciami. W wielu przypadkach poznanie owej prawdy słono ich kosztowało.

– Weź wiadomość, Carthusie – poleciła Aathia, a gdy nie zareagował, okrążyła siatkę i wyjęła zwój z dłoni niewolnika. – Zostaw nas.

Posłaniec odszedł posłusznie; jego bose stopy stąpały bezszelestnie po marmurowej posadzce.

Sztyletem wyjętym z rękawa Aathia rozcięła pieczęć i rozwinęła pergamin. Przebiegła go szybko wzrokiem, a potem drugi raz, wolniej. Zagwizdała.

– Proszę.

Carthus wziął list i przeczytał.

– Ja… naprawdę nie wiem, co o tym sądzić – rzekł piskliwym, nadąsanym tonem. Z roztargnieniem potarł rakietą niewielką zygzakowatą bliznę na prawym policzku. Medalion na szyi, głoszący światu, że jego właściciel należy do Rady Najwyższej Cechu Jubilerów z Ponti na moment przylepił się do spoconej skóry, po czym zawisł na łańcuchu. – Co o tym myślisz, mój kwiatuszku?

– Nie jestem twoim kwiatuszkiem.

– Oczywiście, pani.

– Tak lepiej, Carthusie. Zrobimy jeszcze z ciebie prawdziwego obywatela. Po pierwsze, podpis jest niewątpliwie fałszywy. Glew Croll, akurat. W Ponti mieszka więcej Glewów Crollów, niż ty przechowujesz diamentów w swych magazynach. Adres to bez wątpienia wynajęta kwatera na Podskalu. Na pieczęci nie odciśnięto żadnego pierścienia, zupełnie jakby demonstracyjnie starał się zachować anonimowość.

– Tak, widzę. Ale co sądzisz o owej atrakcyjnej propozycji, o której pisze? A jeśli, jak sugeruje, to sprawa Rządzącej Enklawy, czemu miałby załatwiać ją w tak wielkim sekrecie?

Wzruszyła ramionami.

– Rządząca Enklawa zawsze lubiła sekrety. A czytając między wierszami, wnioskuję, że chodzi tu o spory majątek.

Carthus milczał. Sięgnął do stosu czaszek, oparł o niego rakietę, a obok położył zwój. Wybrał dużą czaszkę, pogładził ją delikatnie grubymi, tępo zakończonymi palcami.

– Wiesz – rzekł, jakby zwracał się tylko do niej – to może dać mi szansę pokazania reszcie kretynów z rady cechu, co o nich myślę. Martwokrwiste, arystokratyczne wypierdki.

– Oto słowa syna niewolnika – odparła Aathia. – Gdyby nie moje imię, nigdy nie zasiadłbyś w radzie.

– Zamknij się. – Wciąż miał zatroskaną minę, która nie oznaczała niczego. – Mogę im pokazać, i pokażę. Sama zobaczysz.

Zważył czaszkę w prawej dłoni, jakby oceniał jej ciężar, przeliczał go i szacował wartość kości, klejnotów, delikatnej srebrnej oprawy. Nagle odwrócił się, zdumiewająco szybko jak na kogoś tak grubego, i z całej siły cisnął czaszkę w odległą kolumnę, daleko poza kort. Zdawało się, że całe wieki wisi w powietrzu, a potem boleśnie powoli uderzyła w filar i roztrzaskała się na tysiąc kawałków. Melodyjny brzęk, jaki przy tym wydała, zachwycał ucho.

– Pójdę się przebrać, a potem spotkam z tym Glewem Crollem – wymamrotał Carthus.

Wyszedł z sali, zabierając ze sobą zwój. Aathia odprowadziła go wzrokiem, po czym klasnęła w dłonie, wzywając niewolnika, by posprzątał.

Jaskinie tworzące gęsty labirynt pod mostem na północnym brzegu Zatoki Świtu miejscowi nazywają Podskalem. Carthus zdjął w drzwiach szaty, wręczył je niewolnikowi i ruszył w dół wąskimi, kamiennymi schodami. Jego ciało wzdrygnęło się mimowolnie, gdy wszedł do wody (utrzymywanej w temperaturze nieco niższej od temperatury krwi, tak jak to czynią arystokraci, lecz po upalnym dniu wciąż sprawiającej wrażenie zimnej) i popłynął korytarzem do westybulu. Na ścianach migotały plamy odbitego światła. Na wodzie unosiło się czterech innych mężczyzn i dwie kobiety – leżeli wygodnie na wielkich, drewnianych tratwach, elegancko wyrzeźbionych na kształt ptaków wodnych i ryb.

Carthus podpłynął do pustej tratwy – delfina – i wgramolił się na nią ciężko. Podobnie jak pozostała szóstka, miał na sobie jedynie medalion Rady Najwyższej Cechu Jubilerów. Obecni byli wszyscy członkowie rady prócz jednego.

– Gdzie przewodniczący? – spytał nikogo w szczególności.

Wychudzona kobieta o idealnie białej skórze wskazała jedną z sal wewnętrznych. Potem ziewnęła i wygięła ciało jednym płynnym ruchem, pod koniec którego obracając się zeskoczyła z tratwy – olbrzymiego rzeźbionego łabędzia. Carthus jednocześnie nienawidził jej i zazdrościł: owa śruba była zaliczana do jednego z dwunastu tak zwanych szlachetnych skoków. Wiedział, że mimo wieloletnich ćwiczeń nie ma żadnych szans, by ją naśladować.

– Zdegenerowana wiedźma – wymamrotał pod nosem. Niemniej jednak widok pozostałych członków rady dodał mu otuchy. Zastanawiał się, czy ktoś z nich wie o czymś, o czym on sam nie ma pojęcia.

Za plecami usłyszał plusk, odwrócił się. Wommet, przewodniczący rady, trzymał się brzegu tratwy Carthusa. Ukłonili się sobie, po czym tamten (niski garbus, którego prapraprapra, i tak dalej, dziadek zdobył majątek, wyszukując dla króla Emmidusa klejnoty, pośrednio doprowadzając w ten sposób Ponti do bankructwa i tworząc podwaliny dwutysiącletnich rządów Enklawy) rzekł:

– Teraz pomówi z tobą, messire Carthusie. W głąb korytarza i w lewo. To pierwsza komnata, na jaką się natkniesz.

Pozostali członkowie rady spojrzeli ze swych tratw na Carthusa. Byli arystokratami z Ponti, toteż ze skrywaną zazdrością i irytacją przyjęli fakt, że Carthus ma ich uprzedzić. Nie ukryli jednak swych uczuć tak dobrze, jak sądzili, i gdzieś w głębi duszy Carthus uśmiechnął się z satysfakcją.

Powstrzymał impuls nakazujący spytać garbusa, o co w tym wszystkim chodzi, i ześliznął się z tratwy. Oczy zapiekły go od podgrzanej morskiej wody.

Komnata, w której czekał Glew Croll, mieściła się kilkanaście kamiennych stopni wyżej, była sucha, ciemna i zadymiona. Na stole pośrodku płonęła słabo samotna lampa. Na krześle wisiała szata; Carthus narzucił ją na ramiona. W cieniu poza kręgiem światła czekał mężczyzna; nawet w półmroku Carthus dostrzegł, że jest wysoki i zupełnie łysy.

– Dobrego dnia, panie – rozległ się arystokratyczny głos.

– A także tobie, twemu rodowi i krewnym – odparł Carthus.

– Usiądź, usiądź. Jak niewątpliwie wywnioskowałeś z wiadomości, którą ci posłałem, chodzi tu o sprawy Rządzącej Enklawy. Zanim padnie choć jedno słowo, muszę prosić, byś przeczytał i podpisał zobowiązanie zachowania wszystkiego w tajemnicy. Nie spiesz się, mamy dość czasu. – Przesunął po stole papier.

Widniała na nim skomplikowana przysięga, nakazująca Carthusowi zachowanie w sekrecie wszystkich spraw omówionych podczas tego spotkania pod rygorem wielkiego niezadowolenia Rządzącej Enklawy, który to uprzejmy eufemizm oznaczał śmierć. Carthus przeczytał wszystko dwa razy.

– Ten biznes to chyba nic nielegalnego?

– Ależ, panie! – W arystokratycznym głosie zabrzmiała nuta urazy.

Carthus wzruszył potężnymi ramionami i podpisał. Kartka zniknęła ze stołu i powędrowała do kufra na końcu komnaty.

– Doskonale, możemy zatem przejść do rzeczy. Coś do picia? Palenia? Wdychania? Nie? Świetnie.

Chwila ciszy.

– Jak być może odgadłeś, tak naprawdę nie nazywam się Glew Croll. Jestem młodszym członkiem administracyjnego ramienia Rządzącej Enklawy.

Słysząc potwierdzenie swych podejrzeń, Carthus mruknął pod nosem i podrapał się po uchu.

– Messire Carthusie, co ci wiadomo o Moście Pontyjskim?

– To samo co wszystkim. Skarb narodowy. Wielka atrakcja turystyczna. Imponujący, jeśli lubi się takie rzeczy. Zbudowany z klejnotów i magii. Klejnoty nie są najwyższej klasy, choć na szczycie osadzono różowy diament wielkości dziecięcej piąstki, pozbawiony ponoć wszelkich skaz…

– Doskonale. Słyszałeś kiedyś o czasie magicznego trwania połowicznego?

Carthus nie słyszał, a przynajmniej nic takiego nie pamiętał.

– Słyszałem, oczywiście – skłamał. – Ale nie jestem magiem, więc…

– Magiczne trwanie połowiczne to nigromanckie określenie czasu trwania magii czarodzieja, czarnoksiężnika lub wiedźmy po ich śmierci. Dzieła zwykłej wioskowej czarownicy często znikają bez śladu w chwili, gdy umiera. Z drugiej strony spektrum mamy zjawiska takie, jak Morze Morskich Węży, w którym czysto magiczne stwory wciąż brykają i tańczą niemal dziewięć tysięcy lat po egzekucji Cilimwai Laha, ich twórcy.

– No tak, jasne, oczywiście. Wiedziałem.

– To dobrze. Zrozumiesz zatem znaczenie mych słów, gdy powiem, że czas magicznego trwania połowicznego Mostu Pontyjskiego wedle szacunków naszych najmądrzejszych filozofów naturalnych wynosi niewiele ponad dwa tysiące lat. Możliwe zatem, messire, że już niedługo zacznie się on sypać i walić.

Tłusty jubiler aż sapnął.

– Ależ to straszne! Jeśli wieści się rozejdą… – Urwał, rozważając w myślach wszelkie implikacje.

– Właśnie. Wybuchnie panika. Kłopoty, niepokoje… Wiadomość nie może się rozejść, dopóki nie będziemy gotowi. Stąd właśnie potrzeba zachowania tajemnicy.

– Chyba jednak się napiję, jeśli można – rzekł Carthus.

– Bardzo mądrze. – Łysy szlachcic wyjął korek z kryształowej karafki i nalał do kielicha przejrzyste, błękitne wino. Przesunął kielich po stole. – Każdy jubiler – a jest tylko siedmiu takich w Ponti i może dwóch gdzie indziej, którzy poradziliby sobie z tym zadaniem – któremu zezwolono by na rozbiórkę i zachowanie materiałów z Mostu Pontyjskiego, odzyskałby poniesione koszty dzięki samej reklamie, nie mówiąc już o wartości drogich kamieni. Moim zadaniem jest porozmawianie o tej sprawie z ośmioma największymi jubilerami i handlarzami szlachetnych kamieni w mieście.

Rządzącą Enklawę interesuje parę kwestii. Jak zapewne zgadujesz, gdyby wszystkie kamienie trafiły jednocześnie na rynek w Ponti, wkrótce stałyby się w zasadzie bezwartościowe. W zamian za przejęcie na własność mostu jubiler musiałby podjąć się wzniesienia budowli pod nim, tak by w miarę rozsypywania się konstrukcji mógł zbierać klejnoty. Musiałby także zagwarantować, że sprzeda nie więcej niż pół procentu kamieni w obrębie murów miejskich. Jako starszy wspólnik firmy Carthus i Aathia jesteś jednym z ludzi, których wybrałem, by omówić z nimi to zagadnienie.

Jubiler pokręcił głową. Wszystko to wydawało mu się niemal zbyt piękne, by mogło być prawdziwe – oczywiście gdyby zdołał zdobyć kontakt.

– Coś jeszcze? – spytał lekkim tonem, niezdradzającym najmniejszego zainteresowania.

– Jestem jedynie skromnym sługą Enklawy – oznajmił łysy mężczyzna. – Oni sami z pewnością zechcą na tym zarobić. Każdy z was złoży Rządzącej Enklawie – za moim pośrednictwem – oficjalną ofertę w sprawie mostu. Nie będziecie się naradzać między sobą. Enklawa wybierze najlepszą propozycję, a potem podczas otwartej sesji ogłosi zwycięzcę. Wówczas, dopiero wtedy, wpłaci on pieniądze do miejskiego skarbca. Z tego, co mi wiadomo, większość wpłaty zostanie przeznaczona na budowę następnego mostu (podejrzewam, że ze znacznie mniej kosztownych materiałów) oraz opłaty za przewóz obywateli promami do czasu owej budowy.

– Rozumiem.

Wysoki mężczyzna spojrzał twardo na Carthusa. Jubilerowi wydało się, że owo spojrzenie wwierca mu się w samą duszę.

– Masz dokładnie pięć dni na złożenie swojej oferty, Carthusie. Pozwól też, że cię uprzedzę. Po pierwsze, jeśli któryś z was zechce nawiązać współpracę z innym, bądź innymi, Enklawa zareaguje wielkim niezadowoleniem. Po drugie, jeżeli ktokolwiek dowie się o słabnięciu zaklęcia, nie będziemy tracić czasu na sprawdzanie, który z was zbyt szeroko i niefortunnie otworzył usta. Najwyższa Rada Cechu Jubilerów z Ponti zostanie zastąpiona nową, a wasze majątki przejmie miasto – być może staną się nagrodami podczas następnych jesiennych igrzysk. Czy wyrażam się jasno?

– Tak – wydusił z trudem Carthus.

– Zatem idź i pamiętaj: za pięć dni masz złożyć oficjalną ofertę. Przyślij mi następnego.

Jak pogrążony w transie, Carthus opuścił komnatę, po czym wychrypiał „teraz wzywa ciebie" do najbliższego członka rady w westybulu, aż wreszcie z ulgą poczuł na twarzy promienie słońca i powiew świeżego powietrza. Wysoko w górze inkrustowane klejnotami przęsła Mostu Pontyjskiego wznosiły się jak zawsze, połyskując i migocząc ponad miastem od dwóch tysięcy lat.

Zmrużył oczy. Czy to tylko wyobraźnia, czy też klejnoty świecą słabiej? Konstrukcja wydawała się mniej trwała, cały cudowny most odrobinę mniej wspaniały niż wcześniej. Czyżby otaczająca go aura niezmienności zaczęła znikać?

Carthus obliczał już w myślach wartość mostu, objętość i cenę klejnotów. Zastanawiał się, jak potraktowałaby go Aathia, gdyby wręczył jej w darze różowy diament ze szczytu i czy Rada Najwyższa przestałaby go uważać za nowobogackiego intruza. Z pewnością, gdyby to on kupił Most Pontyjski.

O tak, wszyscy traktowaliby go lepiej. Nie miał co do tego cienia wątpliwości.

Człowiek nazywający siebie Glewem Crollem kolejno przyjmował największych pontyjskich jubilerów. Na wieść o słabnięciu zaklęcia tworzącego Most Pontyjski każdy reagował na swój sposób – wstrząsem bądź śmiechem, smutkiem, przygnębieniem. A pod przykrywką drwin bądź żalu każdy z nich natychmiast zaczynał oceniać zyski i wpływy, szacować i planować w myślach możliwe oferty, aktywować szpiegów w kompaniach rywali.

Sam Carthus nie powiedział nikomu ani słowa, nawet swej ukochanej, nieosiągalnej Aathii. Zamknął się w swym gabinecie i zaczął pisać oferty, drzeć je i pisać następne. Reszta jubilerów czyniła podobnie.


***

Ogień na palenisku Klubu Złoczyńców zgasł, pozostawiając tylko kilka czerwonych węgli żarzących się pośród szarego popiołu. Niebo na zewnątrz rozjaśniał srebrzysty brzask. Gloathis, Żandarm i ja całą noc słuchaliśmy opowieści człowieka nazywającego siebie Gronostajem. Gdy doszedł do tego fragmentu, odchylił się na poduszce i uśmiechnął szeroko.

– Widzicie zatem, przyjaciele – rzekł. – Idealne oszustwo, nieprawdaż?

Zerknąłem na Gloathis i Żandarma, i z ulgą przekonałem się, że mają równie niemądre miny jak ja.

– Przykro mi – rzekł Żandarm – ale nie rozumiem…

– Nie rozumiesz, co? A ty, Gloathis? Pojmujesz czy też masz oczy zalepione błotem?

Gloathis spoważniała.

– Cóż – rzekła – bez wątpienia przekonałeś ich, że jesteś przedstawicielem Rządzącej Enklawy, a spotkanie wszystkich w westybulu stanowiło przebłysk geniuszu. Tyle że nie dostrzegam w tym wszystkim możliwości zysku. Powiedziałeś, że potrzebowałeś miliona. Ale przecież żaden z nich nie płacił ci osobiście. Czekali na publiczne ogłoszenie, które nigdy nie miało nastąpić, a potem wpłatę pieniędzy do skarbca publicznego…

– Myślisz jak frajerka – oznajmił Gronostaj. Spojrzał na mnie i uniósł brwi. Pokręciłem głową. – I wy nazywacie się złoczyńcami?

Żandarm wyraźnie się zdenerwował.

– Po prostu nie dostrzegam w tym zysku. Wydałeś trzydzieści złotych koron na wynajęcie biura i wysłanie listów. Powiedziałeś im, że pracujesz dla Enklawy, a oni wypłacą wszystko Enklawie…

Dopiero gdy usłyszałem słowa Żandarma, w końcu pojąłem. Nagle zrozumiałem wszystko. I kiedy zrozumiałem, poczułem wzbierający we mnie śmiech. Próbowałem go ukryć i wysiłek ów sprawił, że o mało się nie udławiłem.

– Och, wspaniałe, wspaniałe! – wykrzyknąłem jedynie i przez kilka chwil nie mogłem wydusić nic więcej.

Przyjaciele patrzyli na mnie poirytowani. Gronostaj czekał w milczeniu.

W końcu wstałem, pochyliłem się nad nim i zacząłem mu szeptać do ucha. Raz jeden przytaknął, a ja znów zachichotałem.

– Przynajmniej jedno z was ma jakiś potencjał – rzekł Gronostaj.

Potem wstał, owinął się ciaśniej szatą i odszedł w głąb oświetlonych pochodniami korytarzy Klubu Złoczyńców Zaginionej Karnadyny, znikając wśród cieni. Odprowadziłem go wzrokiem; pozostała dwójka przyglądała mi się nerwowo.

– Nie rozumiem – powtórzył Żandarm.

– Co on zrobił? – pytała błagalnie Gloathis.

– I wy nazywacie się złoczyńcami? Ja domyśliłem się sam. Czemu wy dwoje nie…? No dobrze. Po tym, jak jubilerzy opuścili jego biuro, pozwolił im pokisić się parę dni, czekając, aż napięcie wzrośnie. Potem, w tajemnicy, zaaranżował spotkanie z każdym kolejno, w różnych porach i miejscach – zapewne szemranych karczmach.

W każdej karczmie witał się z jubilerem i przypominał o jednej rzeczy, którą wszyscy przeoczyli. Oferty miały być złożone Enklawie za pośrednictwem mojego przyjaciela. Mógł załatwić to tak, by jubiler, z którym rozmawiał – na przykład Carthus – złożył tę najlepszą.

Bo oczywiście był otwarty na propozycje.

Gloathis klepnęła się w czoło.

– Ależ ze mnie oślica! Powinnam była zrozumieć natychmiast. Z łatwością mógł zgarnąć milion łapówek od nich wszystkich, a kiedy ostatni mu zapłacił, po prostu zniknął. Jubilerzy nie mogli się poskarżyć. Gdyby Enklawa usłyszała, że próbowali przekupić kogoś, kogo uważali za jej przedstawiciela, mieliby szczęście gdyby udało im się zachować ręce, nie mówiąc już o życiu i majątku. Oszustwo doskonałe.

I w sali Klubu Złoczyńców Zaginionej Karnadyny zapadła cisza. Wszyscy podziwialiśmy w milczeniu geniusz człowieka, który sprzedał Most Pontyjski.

Загрузка...