Ptak słońca

W owych czasach Klub Epikurejczyków tworzyła bogata, hałaśliwa grupka ludzi, którzy z całą pewnością umieli się bawić. Było ich pięcioro:

Po pierwsze, Augustus Dwa Pióra McCoy, rosły za trzech, jedzący za czterech i pijący za pięciu. Jego pra-pradziadek założył Klub Epikurejczyków, wykorzystując do tego celu wpływy z tontyny; wcześniej dołożył wielkich starań, by bardzo tradycyjnymi metodami zapewnić sobie pełną wypłatę owych rent.

Po drugie, profesor Mandalay, drobny, nerwowy i szary jak duch (właściwie może i był duchem, zdarzały się już dziwniejsze rzeczy), który pijał wyłącznie wodę i jadał porcyjki dla lalek z talerzy wielkości spodków. Nie trzeba jednak apetytu, by być prawdziwym smakoszem, a Mandalay zawsze umiał trafić w samo sedno, opisując każdą potrawę, którą przed nim stawiano.

Po trzecie, Virginia Boote, recenzentka i krytyk kulinarny, która niegdyś była wielką pięknością, a teraz zamieniła się we wspaniałą, wyniosłą ruinę i zachwycała ją ta przemiana.

Po czwarte, Jackie Newhouse, potomek (z bardzo nieprawego łoża) wielkiego kochanka, smakosza, skrzypka i szermierza Giacomo Casanovy. Jackie Newhouse, podobnie jak jego niesławny przodek, złamał w swym życiu wiele serc i zjadł wiele wspaniałych posiłków.

I wreszcie po piąte, Zebediah T. Crawcrustle, który jako jedyny z Epikurejczyków był kompletnie bez grosza: nieogolony, wprost z ulicy wchodził, zataczając się, na ich spotkania, z do połowy opróżnioną flaszką bimbru w brązowej, papierowej torebce, bez kapelusza, płaszcza i nazbyt często bez koszuli. Lecz zajadał z większym apetytem niż wszyscy pozostali.

Przemawiał właśnie Augustus Dwa Pióra McCoy.

– Zjedliśmy już wszystko, co można było zjeść – oznajmił i w jego głosie zadźwięczał żal i przejmujący smutek. – Jedliśmy sępa, kreta i nietoperza owocowego.

Mandalay zerknął do notatnika.

– Sęp smakował jak zepsuty bażant. Kret jak padlinożerne ślimaki. Nietoperz owocowy zupełnie jak słodka świnka morska.

– Jedliśmy kakopo, aye-aye i pandę… Och, ten grillowany stek z pandy. – Virginia Boote westchnęła. Na samo wspomnienie do ust napłynęła jej ślinka.

– Jedliśmy kilkanaście dawno wymarłych gatunków – ciągnął Augustus Dwa Pióra McCoy. – Zamarzniętego żywcem mamuta i olbrzymiego leniwca z Patagonii.

– Gdybyśmy tylko zdobyli mamuta nieco szybciej – dodał Jackie Newhouse. – Potrafię jednak wyjaśnić, czemu włochate słonie wymarły tak szybko. Wystarczyło, by ludzie ich skosztowali. Jestem człowiekiem o wyrafinowanym guście, lecz już po pierwszym kęsie myślałem tylko o sosie barbecue z Kansas i o tym, jak smakowałyby świeże mamucie żeberka.

– Przemrożenie przez parę tysięcy lat to nic zdrożnego. – Zebediah T. Crawcrustle uśmiechnął się. Owszem, zęby miał krzywe, ale mocne i ostre. – Ale prawdziwi smakosze wybierali porządnego mastodonta. Mamutem zadowalali się ci, którzy nie mogli upolować mastodonta.

– Zjedliśmy kalmary, kałamarnice i krakeny – ciągnął Augustus Dwa Pióra McCoy. – Jedliśmy lemmingi i wilki tasmańskie. Jedliśmy altanniki, ortolany i pawie. Jedliśmy ryby delfinie (nie mylić z delfinami ssakami), olbrzymie żółwie morskie i nosorożce sumatrzańskie. Jedliśmy wszystko, co można było zjeść.

– Nonsens. Są jeszcze setki rzeczy, których dotąd nie skosztowaliśmy – zaprotestował profesor Mandalay. – Może tysiące. Pomyślcie choćby o wszystkich gatunkach chrząszczy, których nie spróbowaliśmy.

– Och, Mandy – westchnęła Virginia Boote. – Gdy raz się skosztowało jednego chrząszcza, to zna się je wszystkie, a my próbowaliśmy kilkuset gatunków. Przynajmniej gnojniki miały wyrazisty smak.

– Nie – wtrącił Jackie Newhouse. – To kulki gnojników miały smak. Same żuki były wyjątkowo nieciekawe. Mimo wszystko jednak zgadzam się. Wspięliśmy się na wyżyny gastronomii, zgłębiliśmy otchłanie smaku, staliśmy się kosmonautami badającymi niewyobrażalne światy rozkoszy podniebienia.

– To prawda, prawda – przytaknął Augustus Dwa Pióra McCoy. – Od ponad stu pięćdziesięciu lat, w czasach mojego ojca, dziadka i pradziadka, co miesiąc odbywało się spotkanie Epikurejczyków. Teraz jednak lękam się, że będę musiał zakończyć działanie klubu, bo nie zostało już nic, czego byśmy nie jedli: my bądź nasi klubowi przodkowie.

– Żałuję, że nie żyłam w latach dwudziestych – mruknęła Virginia Boote – kiedy legalnie mieli w jadłospisie ludzinę.

– Tylko po usmażeniu w fotelu elektrycznym – odparł Zebediah T. Crawcrustle. – Na wpół upieczona, zwęglona, trzeszcząca. Nikt z nas nie nabrał po niej apetytu na ludzkie mięso, prócz jednego, który już wcześniej przejawiał podobne skłonności, a on w krótkim czasie i tak pożegnał się z nami.

– Och, Crusty, czemu zawsze udajesz, że tam byłeś? – Virginia Boote ziewnęła. – Każdy przecież widzi, że nie jesteś aż taki stary. Masz najwyżej sześćdziesiąt lat, nawet biorąc pod uwagę zniszczenia poczynione przez czas i rynsztoki.

– Owszem, niszczą całkiem nieźle – przyznał Zebediah T. Crawcrustle. – Ale nie tak bardzo, jak przypuszczasz. Poza tym wciąż pozostało mnóstwo rzeczy, których nie skosztowaliśmy.

– Wymień choć jedną – rzucił Mandalay z ołówkiem uniesionym w gotowości tuż nad notatnikiem.

– Chociażby ptak słońca z Miasta Słońca – odparł Zebediah T. Crawcrustle, po czym uśmiechnął się do nich krzywo.

– Nigdy o nim nie słyszałem – przyznał Jackie Newhouse. – Wymyśliłeś go sobie.

– Ja słyszałem – rzekł profesor Mandalay. – Ale w innym kontekście. A poza tym to stworzenie fantastyczne.

– Jednorożce są fantastyczne – przypomniała Virginia Boote. – Ale, jak rany, ten comber z jednorożca w sosie tatarskim był przepyszny. Smakował trochę jak konina, trochę jak koźlę, a kapary i surowe przepiórcze jaja pasowały idealnie.

– W rejestrach Klubu Epikurejczyków z dawnych lat jest wzmianka o ptaku słońca – oznajmił Augustus Dwa Pióra McCoy. – Ale nie pamiętam już, co to było.

– Pisali, jak smakuje? – zainteresowała się Virginia.

– Nie wydaje mi się. – Augustus zmarszczył brwi. – Oczywiście będę musiał przejrzeć oprawione roczniki.

– Nie – mruknął Zebediah T. Crawcrustle. – Ta informacja jest w spalonych tomach. Niczego się z niej nie dowiesz.

Augustus Dwa Pióra McCoy podrapał się po głowie. Naprawdę miał dwa pióra, wpięte w węzeł czarnych włosów przetykanych srebrem, upleciony z tyłu głowy. Same pióra, niegdyś złote, teraz wyglądały dość pospolicie, żółte i wystrzępione. Dostał je jeszcze jako chłopiec.

– Chrząszcze – powtórzył z uporem profesor Mandalay. – Kiedyś wyliczyłem, że gdyby ktoś taki jak ja miał spożyć co dzień sześć różnych gatunków chrząszczy, potrzebowałby ponad dwudziestu lat, by zjeść wszystkie znane nauce. A przez te dwadzieścia lat z pewnością zostałyby odkryte nowe, pozwalające mu jeść dalsze pięć lat. A w ciągu tych pięciu lat odkryto by dość chrząszczy, by mógł się wyżywić kolejne dwa i pół roku, i tak dalej, i dalej. To paradoks niewyczerpania. Nazwałem go chrząszczem Mandalaya. Tyle że trzeba by bardzo lubić chrząszcze – dodał. – Inaczej byłoby to naprawdę okropne życie.

– Nie ma nic złego w jedzeniu chrząszczy, jeśli tylko to odpowiednie chrząszcze – wtrącił Zebediah T. Crawcrustle. – W tej chwili mam apetyt na świetliki. Blask świetlika ma w sobie kopa, którego akurat mi trzeba.

– Choć świetlik, zwany też robaczkiem świętojańskim (Photinus pyralis), to bardziej chrząszcz niż robak – powiedział Mandalay – w żadnym razie nie są one jadalne.

– Może i nie są jadalne – przyznał Crawcrustle – ale pozwalają uzyskać odpowiednią formę. Chyba upiekę sobie porcyjkę. Świetliki i papryczki habanero.

Virginia Boote była niezwykle praktyczną niewiastą.

– Załóżmy, że chcielibyśmy skosztować ptaka słońca z Miasta Słońca. Gdzie mielibyśmy go szukać?

Zebediah T. Crawcrustle podrapał się po zjeżonym siedmiodniowym zaroście pokrywającym podbródek (zarost nigdy nie bywał dłuższy, jak przystało na siedmiodniową brodę).

– Na waszym miejscu – oświadczył – wybrałbym się do Miasta Słońca w południe, w najdłuższy dzień lata, poszukał wygodnej knajpki – na przykład kafejki Mustafy Stroheima – i zaczekał, aż zjawi się ptak słońca. Następnie złapałbym go w tradycyjny sposób i przyrządził, również w sposób tradycyjny.

– A w jakiż to tradycyjny sposób się go łapie? – wtrącił Jackie Newhouse.

– Dokładnie tak samo, jak twój słynny przodek kłusował przepiórki i cietrzewie – rzekł Crawcrustle.

– W pamiętnikach Casanovy nie ma nic na temat kłusowania przepiórek – rzekł Jackie Newhouse.

– Twój przodek był człowiekiem bardzo zajętym – rzekł Zebediah T Crawcrustle. – Trudno oczekiwać, by zapisywał wszystko. Ale w swoim czasie często kłusował i upolował niejedną przepiórkę.

– Suszone ziarno i jagody nasączone whisky – wtrącił Augustus Dwa Pióra McCoy. – Tak właśnie robili to nasi ludzie.

– Dokładnie tak jak Casanova – dodał Crawcrustle. – Choć on używał jęczmienia zmieszanego z rodzynkami, a rodzynki moczył w koniaku. Sam mnie tego nauczył.

Jackie Newhouse puścił tę uwagę mimo uszu. Łatwo było puszczać mimo uszu większość słów Zebediaha T. Crawcrustle'a. Zamiast tego spytał:

– A gdzie jest kafejka Mustafy Stroheima w Mieście Słońca?

– Ależ tam gdzie zawsze: trzecia uliczka za starym targiem w dzielnicy Miasta Słońca, tuż przed starym rowem melioracyjnym, będącym niegdyś kanałem nawadniającym. A jeśli znajdziesz się przed kramem z dywanami należącym do jednookiego Khajama, to znaczy, że zaszedłeś za daleko – rzekł Crawcrustle. – Lecz z wyrazu irytacji widocznego na waszych twarzach pojmuję, że oczekiwaliście mniej barwnego i dokładnego opisu. Doskonale. Kafejka jest w Mieście Słońca, a Miasto Słońca w Kairze, w Egipcie, tam gdzie zawsze. Czy niemal zawsze.

– A któż opłaci ekspedycję do Miasta Słońca? – spytał Augustus Dwa Pióra McCoy. – I kto wyruszy w rzeczoną ekspedycję? Pytam, choć znam już odpowiedź i wcale mi się ona nie podoba.

– Ależ ty za nią zapłacisz, Augustusie, a pojedziemy wszyscy – odparł Zebediah T. Crawcrustle. – Możesz to odliczyć od członkowskich składek Epikurejczyków. A ja zabiorę kuchenny fartuch i utensylia.

Augustus wiedział doskonale, że Crawcrustle od stanowczo zbyt dawna nie płacił swych składek członkowskich. Lecz Klub Epikurejczyków i tak je pokrywał. Crawcrustle był członkiem klubu w czasach ojca Augustusa.

– A kiedy wyruszymy? – spytał tylko.

Crawcrustle zmierzył go spojrzeniem szalonych oczu i wyraźnie zawiedziony pokręcił głową.

– Ależ, Augustusie – rzekł – jedziemy do Miasta Słońca, by schwytać ptaka słońca. Kiedy zatem możemy wyruszyć?

– W dzień słońca! – wykrzyknęła Virginia Boote. – Moi drodzy, wyjeżdżamy w niedzielę!

– Jest jeszcze dla ciebie nadzieja, młoda damo – mruknął Zebediah T. Crawcrustle. – Istotnie, wyruszymy w niedzielę, trzy niedziele od dzisiaj. I pojedziemy do Egiptu. Kilka dni będziemy polować i chwytać niezwykle rzadkiego ptaka słońca z Miasta Słońca, aż w końcu załatwimy sprawę w tradycyjny sposób.

Profesor Mandalay zamrugał; było to drobne, szare mrugnięcie.

– Ale – zaprotestował – w poniedziałki mam przecież zajęcia. W poniedziałki uczę mitologii, we wtorki stepowania, a w środy obróbki drewna.

– Każ asystentowi zająć się studentami, Mandalay, o Mandalay. W poniedziałek będziesz polował na ptaka słońca – odparł Zebediah T. Crawcrustle. – Ilu profesorów może to o sobie powiedzieć?


***

Potem wszyscy kolejno składali wizyty Crawcrustle'owi, by przedyskutować czekającą ich wyprawę i oznajmić, że dręczy ich niepokój.

Zebediah T. Crawcrustle nie miał stałej siedziby. Istniały jednak miejsca, gdzie można go było znaleźć, jeśli tylko człowiekowi naprawdę na tym zależało. Wczesnym rankiem sypiał na dworcu autobusowym – ławki były tam wygodne, a miejscowa policja zwykle mu się nie naprzykrzała; w upalne popołudnia przesiadywał w parku obok pomników dawno zapomnianych generałów, wśród pijaczków, ochlapusów i moczymord, smakując ich towarzystwo i zawartość butelek, a także przedstawiając swe opinie, jak przystało na Epikurejczyka, zawsze szanowane i przemyślane, choć nie zawsze mile widziane. Augustus Dwa Pióra McCoy odszukał Crawcrustle'a w parku. Zabrał ze sobą swą córkę Hollyberry Bez Piór McCoy. Była mała, lecz bystra i ostra jak rekini ząb.

– Wiesz – zaczął Augustus. – Jest w tym coś bardzo znajomego.

– W czym? – zdziwił się Zebediah.

– W tym wszystkim. Ekspedycji do Egiptu, ptaku słońca. Miałem wrażenie, jakbym już kiedyś o tym słyszał.

Crawcrustle jedynie przytaknął. Pochrupywał coś z brązowej papierowej torebki.

– Wyszukałem oprawione roczniki Klubu Epikurejczyków i sprawdziłem. Istotnie, w indeksie sprzed czterdziestu lat znalazłem coś, co uznałem za wzmiankę o ptaku słońca. Jednak niczego więcej się nie dowiedziałem.

– A czemuż to? – spytał Zebediah T. Crawcrustle, przełykając głośno.

Augustus Dwa Pióra McCoy westchnął.

– Znalazłem odpowiednią stronicę w rocznikach, była jednak spalona, a potem wśród administracji Klubu Epikurejczyków wybuchło spore zamieszanie.

– Je pan świetliki z papierowej torby – wtrąciła Hollyberry Bez Piór McCoy. – Widziałam.

– Istotnie, młoda damo – przyznał Zebediah T. Crawcrustle.

– Pamiętasz czasy owego zamieszania, Crawcrustle? – spytał Augustus.

– Istotnie – rzekł Crawcrustle. – I pamiętam też ciebie. Byłeś wtedy w wieku obecnej tu młodej Hollyberry. Ale też wciąż wybucha zamieszanie, Augustusie, a potem się kończy. To jak wschód i zachód słońca.

Jackie Newhouse i profesor Mandalay znaleźli Crawcrustle'a tego samego wieczoru, za torami. Piekł coś w blaszanej puszce nad ogniskiem z węgla drzewnego.

– Co pieczesz, Crawcrustle? – zainteresował się Newhouse.

– Więcej węgla drzewnego – wyjaśnił Crawcrustle. – Oczyszcza krew, odświeża ducha.

Na dnie puszki leżały drobne odłamki drewna orzecha i lipy, dymiące i poczerniałe.

– Naprawdę zamierzasz zjeść ten węgiel drzewny? – wtrącił profesor Mandalay.

W odpowiedzi Crawcrustle oblizał palce i wziął z puszki bryłkę węgla, która zasyczała i zaskwierczała mu w dłoni.

– Świetna sztuczka – przyznał profesor Mandalay. – Jak się zdaje, tak właśnie czynią połykacze ognia.

Crawcrustle wsunął do ust węgiel drzewny i zmiażdżył go między starymi, krzywymi zębami.

– Istotnie – rzekł. – Istotnie.

Jackie Newhouse odchrząknął.

– Po prawdzie – zaczął – profesor Mandalay i ja mamy poważne obawy co do czekającej nas podróży.

Zebediah T. Crawcrustle spokojnie przeżuwał swój węgiel drzewny.

– Nie dość gorący – rzekł. Wyciągnął z ogniska patyk i odgryzł rozżarzony pomarańczowy koniuszek. – Tak lepiej – dodał.

– To wszystko złudzenie – uciął Jackie Newhouse.

– Z całą pewnością nie – odparł wyniośle Zebediah. – To kolczasty wiąz.

– Mam niezwykle poważne obawy co do tego wszystkiego – ciągnął Jackie Newhouse. – Odziedziczyłem po przodkach doskonały zmysł samozachowawczy. Dzięki niemu często pozostawaliśmy dygoczący na dachach bądź ukrywaliśmy się w rzekach – o jeden krok od funkcjonariuszy prawa bądź dżentelmenów z bronią i uzasadnionymi pretensjami. I ten właśnie instynkt samozachowawczy podpowiada mi, bym nie jechał z wami do Miasta Słońca.

– Jestem naukowcem – oznajmił profesor Mandalay – toteż nie mam żadnych wyczulonych zmysłów, które mógłby pojąć ktoś, kto nie musiał nigdy oceniać referatów, nie przeczytawszy ani słowa. Mimo to jednak cała ta sprawa wydaje mi się wybitnie podejrzana. Jeśli ptak słońca jest aż tak smakowity, czemu wcześniej o nim nie słyszałem?

– Słyszałeś, Mandy, stary marudo, słyszałeś – odparł Zebediah T. Crawcrustle.

– Poza tym jestem ekspertem w dziedzinie geografii, znam wszystkie miejsca od Tulsy w Oklahomie po Timbuktu – podjął profesor Mandalay. – A jednak nigdzie, w żadnej książce nie znalazłem wzmianki o Mieście Słońca w Kairze.

– Wzmianki? Uczyłeś przecież o nim. – Crawcrustle polał kolejną bryłkę dymiącego węgla drzewnego ostrym sosem, po czym wsunął do ust i schrupał.

– Nie wierzę, że naprawdę to jesz – oświadczył Jackie Newhouse. – Ale samo oglądanie tej sztuczki wystarczy, by wzbudzić mój niesmak. Chyba już czas, abym się oddalił.

I odszedł. Być może profesor Mandalay odszedł wraz z nim. Był taki szary i widmowy, że nigdy nie dało się do końca stwierdzić, czy gdzieś jest, czy nie.

Virginia Boote potknęła się o Zebediaha T. Crawcrustle`a nad ranem, we własnych drzwiach. Wracała z restauracji, którą musiała ocenić. Wysiadła z taksówki, potknęła się o Crawcrustle'a i upadła jak długa. Wylądowała obok niego.

– Juhu! – wykrzyknęła. – Niezły lot, prawda? – W rzeczy samej, Virginio – przyznał Zebediah T. Crawcrustle. – Nie masz przypadkiem przy sobie pudełka zapałek?

– Mam gdzieś zapałki. – Zaczęła grzebać w torbie, bardzo dużej i bardzo brązowej. – O, proszę.

Zebediah trzymał w dłoni butelkę fioletowego denaturatu. Nalał go sobie do plastikowego kubka.

– Denaturat? – zdziwiła się Virginia Boote. – Nigdy bym nie przypuszczała, że możesz pić denaturat, Zebby.

– Bo nie pijam – odparł Crawcrustle. – To paskudztwo, gniją od niego wnętrzności i psują się kubki smakowe. Ale o tej porze nie mogłem znaleźć żadnego innego płynu na rozpałkę.

Zapalił zapałkę i opuścił ją tuż nad powierzchnię alkoholu, który zaczął płonąć migotliwym ogniem. Zebediah T. Crawcrustle zjadł zapałkę, potem przepłukał usta płonącym płynem i wydmuchnął na ulicę potężny płomień, paląc przy okazji przyniesioną wiatrem gazetę.

– Crusty – upomniała go Virginia Boote – uważaj. W ten sposób łatwo się zabić.

Zebediah T. Crawcrustle uśmiechnął się, odsłaniając poczerniałe zęby.

– Nie piję go – wyjaśnił. – Po prostu przepłukuję usta i wypluwam.

– Igrasz z ogniem – ostrzegła go.

– Dzięki temu wiem, że żyję.

– Och, Zeb – mruknęła Virginia. – Jestem taka podekscytowana, tak bardzo podekscytowana. Jak myślisz, jak smakuje ptak słońca?

– Jest ostrzejszy niż przepiórka i bardziej soczysty od indyka, tłustszy od strusia i bardziej kruchy od kaczki – odparł Zebediah T. Crawcrustle. – Gdy raz go skosztujesz, nigdy już nie zapomnisz.

– Jedziemy do Egiptu – mruknęła. – Nigdy nie byłam w Egipcie. – Po chwili dodała: – Masz gdzie zanocować?

Zakasłał i ów cichy dźwięk odbił się grzechotliwym echem w jego starej piersi.

– Robię się za stary, by sypiać w bramach i rynsztokach – odparł. – Ale wciąż mam swoją dumę.

– No cóż. – Zerknęła na niego. – Mógłbyś przespać się u mnie na kanapie.

– Nie pomyśl sobie, że nie jestem wdzięczny za propozycję – powiedział. – Ale na dworcu autobusowym mam ławkę z moim nazwiskiem.

To rzekłszy, odepchnął się od ściany i podreptał majestatycznie w głąb ulicy.

Na dworcu autobusowym istotnie stała ławka z jego nazwiskiem. Ufundował ją w czasach, gdy był bogaty, i z tyłu oparcia wciąż tkwiła niewielka mosiężna tabliczka, upamiętniająca nazwisko darczyńcy. Zebediah T. Crawcrustle nie zawsze był biedny. Czasami bywał bogaty, ale z trudem przychodziło mu utrzymanie majątku. A gdy go zdobywał, odkrywał, że świat nie patrzy zbyt przychylnie na bogaczy stołujących się w jadłodajniach dla bezdomnych i na torowiskach czy zadających się z pijaczkami w parkach. Przepuszczał zatem pieniądze jak najszybciej umiał. Zawsze jednak tu i tam pozostawały resztki, o których zapomniał. Czasami zapominał też, że nie lubi być bogaty, znów wyruszał na poszukiwanie fortuny i ją znajdował.

Od tygodnia się nie golił i włoski siedmiodniowej brody zaczynały odcinać się od skóry śnieżną bielą.


***

Epikurejczycy wyruszyli do Egiptu w niedzielę. Było ich pięcioro. Hollyberry Bez Piór McCoy pomachała im na pożegnanie na lotnisku. Było to bardzo małe lotnisko, na którym wciąż pozwalano odprowadzającym machać na do widzenia.

– Do widzenia, ojcze! – zawołała Hollyberry Bez Piór McCoy

Augustus Dwa Pióra McCoy także jej pomachał, maszerując asfaltowym pasem do niewielkiego samolotu śmigłowego, którym mieli pokonać pierwszy etap podróży.

– Wydaje mi się – rzekł – że jak przez mgłę pamiętam podobny dzień bardzo dawno temu. W tym wspomnieniu byłem małym chłopcem i machałem na do widzenia. Zdaje się, że wtedy po raz ostatni widziałem mojego ojca, i ponownie ogarnia mnie nagłe przeczucie nadciągającej katastrofy. – Po raz ostatni pomachał do małego dziecka po drugiej stronie lotniska. Dziewczynka odpowiedziała podobnym gestem.

– Wtedy machałeś z równie wielkim entuzjazmem – zgodził się Zebediah T. Crawcrustle. – Ale mam wrażenie, że u niej dostrzegam więcej zimnej krwi.

Istotnie, miał rację.

Pierwszy etap podróży pokonali małym samolotem, potem większym, potem znów mniejszym, sterowcem, gondolą, pociągiem, balonem na gorące powietrze i wynajętym dżipem. Przejechali przez Kair dżipem. Minęli stary targ i skręcili w trzecią uliczkę (gdyby jechali dalej, dotarliby do rowu melioracyjnego będącego kiedyś kanałem nawadniającym). Mustafa Stroheim we własnej osobie siedział na ulicy w starym, wiklinowym fotelu. Wszystkie stoliki i krzesła ustawiono na poboczu, a nie była to zbyt szeroka uliczka.

– Witajcie, przyjaciele, w mojej Kahwa - powiedział Mustafa Stroheim. – Kahwa to po egipsku kawa albo kawiarnia. Napijecie się herbaty? A może zagracie w domino?

– Chcielibyśmy zobaczyć nasze pokoje – odparł Jackie Newhouse.

– Nie ja – wtrącił Zebediah T. Crawcrustle. – Ja będę spał na ulicy. Jest dość ciepło, a ten próg wygląda mi na bardzo wygodny.

– Chętnie napiję się kawy – powiedział Augustus Dwa Pióra McCoy.

– Oczywiście.

– Macie tu wodę? – spytał profesor Mandalay.

– Kto to powiedział? – zdziwił się Mustafa Stroheim. – Ach, to ty, szary człowieczku. Mój błąd. Gdy zobaczyłem cię po raz pierwszy, wziąłem cię za czyjś cień.

– Ja proszę o ShaySokkar Bosta – wtrąciła Virginia Boote, co oznacza szklankę gorącej herbaty z cukrem osobno. – I zagram w backgammona z każdym, kto zechce się założyć. Nie ma w Kairze nikogo, kogo nie zdołam pokonać w backgammona, jeśli tylko przypomnę sobie zasady.


***

Augustus Dwa Pióra McCoy został zaprowadzony do swego pokoju. Profesor Mandalay został zaprowadzony do swego pokoju. Jackie Newhouse został zaprowadzony do swego pokoju. Nie trwało to długo; w końcu wszyscy spali w jednym i tym samym pokoju. Na tyłach budynku mieściła się druga sypialnia przeznaczona dla Virginii oraz trzecia, zajęta przez Mustafę Stroheima i jego rodzinę.

– Co piszesz? – spytał Jackie Newhouse.

– Procedury, zapiski i ustalenia Klubu Epikurejczyków – odparł profesor Mandalay, notując szybko w wielkiej księdze w skórzanej oprawie małym czarnym piórem. – Opisałem dokładnie naszą podróż tutaj i wszystko, co jedliśmy po drodze. Będę pisał dalej, gdy zjemy ptaka słońca, by uwiecznić dla potomności wszystkie smaki i konsystencje, soki i wonie.

– Czy Crawcrustle mówił, jak zamierza przyrządzić ptaka słońca? – zainteresował się Jackie Newhouse.

– Owszem – odrzekł Augustus Dwa Pióra McCoy. – Powiedział, że opróżni puszkę piwa tak, by pozostała w niej jedna trzecia zawartości, a potem doda do niej zioła i korzenie. Nasadzi mocno ptaka na puszkę i wszystko umieści na grillu. Twierdzi, że to tradycyjny sposób.

Jackie Newhouse pociągnął wzgardliwie nosem.

– Według mnie brzmi podejrzanie nowocześnie.

– Crawcrustle twierdzi, że to tradycyjny sposób przyrządzania ptaka słońca – powtórzył Augustus.

– Istotnie – oznajmił Crawcrustle, wspinając się po schodach. Budynek nie był duży, od schodów dzieliła ich niewielka odległość, a ściany nie należały do najgrubszych. – Egipskie piwo jest najstarsze na świecie i przyrządza się z nim ptaka słońca od ponad pięciu tysięcy lat.

– Ale puszka piwa to względnie nowy wynalazek – wtrącił profesor Mandalay.

Zebediah T. Crawcrustle wszedł właśnie do środka, w dłoni trzymał kubek czarnej jak smoła kawy po turecku. Kawa parowała niczym czajnik i bulgotała jak smołowisko.

– Wygląda na bardzo gorącą – zauważył Augustus Dwa Pióra McCoy.

Crawcrustle uniósł kubek, jednym haustem opróżniając go do połowy.

– Nie – mruknął – niespecjalnie, a puszka to nie taki nowy wynalazek. W dawnych czasach robiliśmy je ze stopu miedzi, czasem z odrobiną srebra, czasem nie, w zależności od kowala i tego, co miało się pod ręką. Potrzebne było coś, co zniosłoby wysokie temperatury. Widzę, panowie, że patrzycie na mnie z powątpiewaniem, rozważcie jednak: oczywiście, że starożytni Egipcjanie robili puszki do piwa. Gdzie indziej przechowywaliby swe piwo?

Zza okna i stolików ustawionych na ulicy dobiegły ich chóralne zawodzenia. Virginia Boote przekonała miejscowych do gry w backgammona na pieniądze i ogrywała ich do czysta. Była prawdziwym backgammonowym rekinem.


***

Na podwórku na tyłach kafejki Mustafy Stroheima stał rozwalający się stary grill, zbudowany z glinianych cegieł i na wpół stopionej metalowej kraty oraz stary drewniany stół. Cały następny dzień Crawcrustle poświęcił odbudowie grilla i czyszczeniu go. Naoliwił nawet kratę.

– Wygląda, jakby nie używano go od czterdziestu lat – mruknęła Virginia Boote. Nikt nie chciał z nią więcej grać w backgammona, a jej sakiewka pęczniała od lepkich piastrów.

– Mniej więcej – odparł Crawcrustle. – Może odrobinę więcej. Hej, Ginnie, zrób coś pożytecznego. Sporządziłem spis potrzebnych mi rzeczy z targu; to głównie zioła, korzenie i kawałki drewna. Weź ze sobą jedno z dzieci Mustafy Stroheima; posłuży ci za tłumacza.

– Z przyjemnością, Crusty.

Pozostali trzej członkowie Klubu Epikurejczyków znaleźli sobie typowe dla siebie zajęcia. Jackie Newhouse zaznajamiał się z wieloma mieszkańcami okolicy, których przyciągały jego eleganckie garnitury i umiejętność gry na skrzypcach. Augustus Dwa Pióra McCoy chodził na długie spacery. Profesor Mandalay tymczasem tłumaczył hieroglify, jakie zauważył wyryte na glinianych cegłach grilla. Powiedział, że ktoś niemądry mógłby uznać, iż dowodzą one, że grill na podwórku Mustafy Stroheima był niegdyś poświęcony Słońcu.

– Ja jednak, jako człowiek inteligentny – dodał – natychmiast zrozumiałem, co się stało: po prostu cegły były kiedyś, dawno temu, częścią świątyni. Lecz z upływem tysiącleci zostały wykorzystane do innych celów. Wątpię, by ci ludzie zdawali sobie sprawę z wartości tego co mają.

– Ależ nie, oni wiedzą – odparł Zebediah T. Crawcrustle. – A te cegły nie były częścią żadnej świątyni. Są tu od pięciu tysięcy lat, odkąd zbudowaliśmy ten grill. Wcześniej musieliśmy zadowalać się kamieniami.

Virginia Boote powróciła, dźwigając kosz pełen zakupów.

– Proszę, czerwone drewno sandałowe i paczuli, strączki wanilii, gałązki lawendy, liście szałwii i cynamonu, cała gałka muszkatołowa, główki czosnku, goździki i rozmaryn, wszystko czego chciałeś, i jeszcze więcej.

Zebediah uśmiechnął się promiennie.

– Ptak słońca będzie zadowolony – oznajmił.

Przez całe popołudnie przygotowywał sos na grill. Wyjaśnił, że wymaga tego szacunek, a poza tym mięso ptaka słońca bywa często odrobinę suchawe.

Wieczorem Epikurejczycy zasiedli przy wiklinowych stolikach na ulicy. Mustafa Stroheim i jego rodzina podali im kawę, herbatę i gorącą miętę. Zebediah T. Crawcrustle oznajmił, że zjedzą ptaka słońca z Miasta Słońca na słoneczny niedzielny lunch i poprzedzającego go wieczoru winni wstrzymać się od konsumpcji, by nie zepsuć sobie apetytu.

– Mam przeczucie nadchodzącej zguby – oświadczył tej nocy tuż przed zaśnięciem Augustus Dwa Pióra McCoy, leżąc w za małym dla niego łóżku. – Lękam się, że spadnie na nas wraz z sosem do grilla.

Następnego ranka byli okrutnie głodni. Zebediah T. Crawcrustle miał na sobie komiczny fartuch z napisem „ucałuj kucharza" ułożonym z agresywnie zielonych liter. Rozsypał już namoczone w koniaku rodzynki i ziarno pod karłowatym drzewem awokado za domem, a teraz układał na warstwie węgla drzewnego pachnące drewno, zioła i przyprawy. Mustafa Stroheim wraz z rodziną wybrał się z wizytą do krewnych, mieszkających po drugiej stronie Kairu.

– Czy ktoś ma zapałkę? – spytał Crawcrustle.

Jackie Newhouse wyciągnął zapalniczkę zippo i wręczył ją Crawcrustle'owi, który podpalił suszone liście cynamonu i liście laurowe tkwiące pod węglem drzewnym. Dym wzleciał w południowe powietrze.

– Dym z cynamonu i drewna sandałowego ściągnie tu ptaka słońca – oznajmił Crawcrustle.

– Ściągnie? Skąd? – spytał Augustus Dwa Pióra McCoy.

– Ze słońca – wyjaśnił tamten. – Tam właśnie sypia.

Profesor Mandalay zakasłał dyskretnie.

– Ziemię w najbliższym miejscu dzieli od Słońca sto czterdzieści siedem milionów kilometrów. W najszybszym zarejestrowanym locie nurkowym ptaka sokół wędrowny uzyskał czterysta czterdzieści kilometrów na godzinę. Lecąc z taką prędkością ze Słońca, ptak potrzebowałby nieco ponad trzydziestu ośmiu lat, by do nas dotrzeć – pod warunkiem oczywiście, że byłby w stanie latać w ciemności i mrozie próżni.

– Oczywiście – zgodził się Zebediah T. Crawcrustle. Osłonił oczy, zmrużył je i spojrzał w górę. – No, jest.

Wyglądało to zupełnie, jakby ptak wyleciał prosto ze słońca, choć przecież tak być nie mogło. W końcu w południe nie da się spojrzeć wprost w słoneczną tarczę.

Najpierw był tylko sylwetką, czarną na tle słońca i błękitnego nieba. A potem promienie słońca padły na jego pióra i stojący na ziemi obserwatorzy wstrzymali oddech. Nigdy nie widzieliście piór ptaka słońca iskrzących się w słonecznym świetle. Obraz ten zapiera dech w piersi.

Ptak słońca jeszcze raz zatrzepotał potężnymi skrzydłami, a potem zaczął opadać długą spiralą wprost ku kafejce Mustafy Stroheima.

Wylądował na drzewie awokado. Pióra miał złote, purpurowe i srebrne. Był mniejszy od indyka, większy niż kogut, miał długie nogi i wyniosłą szyję czapli, z samej głowy natomiast przypominał orła.

– Jest bardzo piękny – szepnęła Virginia Boote. – Spójrzcie na te dwa długie pióra na głowie. Czyż nie są cudowne?

– Istotnie, cudowne – przyznał profesor Mandalay.

– Te pióra wydają mi się dziwnie znajome – oznajmił Augustus Dwa Pióra McCoy.

– Wyrywamy je, nim upieczemy ptaka – powiedział Zebediah T. Crawcrustle. – Zawsze się tak robi.

Ptak słońca przycupnął na gałęzi drzewa awokado w plamie światła. Zdawało się niemal, że świeci lekkim blaskiem, jak gdyby jego pióra mieniące się purpurą, zielenią i złotem były utkane ze słonecznego światła. Potem rozpoczął toaletę, rozłożył jedno skrzydło w blasku słońca i zaczął je trącać i gładzić dziobem, aż w końcu wszystkie pióra ułożyły się jak należy i pokryły warstewką tłuszczu. Potem rozprostował drugie skrzydło i powtórzył całą operację. W końcu wydał z siebie pełen zadowolenia świergot i sfrunął z niewysokiej gałęzi na ziemię.

Zaczął przechadzać się po zaschniętym błocie, kręcąc głową; wyraźnie nie miał najlepszego wzroku.

– Spójrzcie! – zawołał Jackie Newhouse. – Znalazł ziarno.

– Wyglądało niemal, jakby go szukał – zauważył Augustus Dwa Pióra McCoy. – Jakby się spodziewał, że tam będzie.

– Zawsze rozsypuję je dokładnie w tym miejscu – wtrącił Zebediah T. Crawcrustle.

– Jaki uroczy – mruknęła Virginia Boote. – Ale teraz z bliska widzę, że jest znacznie starszy, niż sądziłam. Oczy ma pokryte bielmem i trzęsą mu się nogi, lecz wciąż pozostaje uroczy.

– Ptak Bennu to najpiękniejszy z ptaków – oznajmił Zebediah T. Crawcrustle.

Virginia Boote znała świetnie egipskie słownictwo restauracyjne, poza tym jednak równie dobrze mógł mówić po chińsku.

– Co to jest ptak Bennu? To egipska nazwa ptaka słońca?

– Ptak Bennu – wyjaśnił profesor Mandalay – wije gniazdo na drzewie persea. Na głowie ma dwa pióra.

Czasami opisują go jako czaplę, czasami jako orła. Jest jeszcze więcej, ale wszystko brzmi zbyt nieprawdopodobnie, by to powtarzać.

– Zjadł ziarno i rodzynki! – wykrzyknął Jackie Newhouse. – Teraz zatacza się niczym pijak z boku na bok. Cóż za majestat, nawet w pijaństwie.

Zebediah T. Crawcrustle podszedł do ptaka słońca, który z ogromnym wysiłkiem krążył tam i z powrotem po błocie pod drzewem awokado, nie potykając się o własne długie nogi. Stanął dokładnie naprzeciwko ptaka, a potem, bardzo powoli, skłonił mu się. Kłaniał się niczym bardzo stary człowiek, wolno, sztywno, lecz nadal nisko. Ptak słońca odpowiedział ukłonem, po czym runął na ziemię. Zebediah T. Crawcrustle podniósł go z szacunkiem i przytulił niczym małe dziecko, a potem zaniósł na podwórko za kafejką Mustafy Stroheima. Pozostali ruszyli za nim.

Najpierw wyrwał z głowy dwa majestatyczne pióra i odłożył na bok.

A potem, nie oskubując ptaka, wypatroszył go i rzucił wnętrzności na dymiące gałązki. Wsunął wypełnioną do połowy puszkę w głąb korpusu i ustawił ptaka na grillu.

– Ptaki słońca pieką się bardzo szybko – ostrzegł. – Przygotujcie talerze.

Piwa starożytnego Egiptu przyprawiano kardamonem i kolendrą, bo Egipcjanie nie znali chmielu; ich piwa były mocne, korzenne i znakomicie gasiły pragnienie. Po wypiciu podobnego piwa można było zbudować piramidę i czasem ludzie nawet to robili. Tej niedzieli na grillu piwo parowało wewnątrz ptaka słońca, zwilżając mięso. Ogarnięte żarem węgla pióra ptaka zapłonęły niczym magnezja, z rozbłyskiem tak jasnym, że Epikurejczycy musieli odwrócić wzrok.

W powietrzu rozszedł się zapach pieczonego drobiu; ostrzejszego od pawia, bardziej kruchego od kaczki. Do ust zebranych Epikurejczyków napłynęła ślinka. Zdawało się, że pieczenie ledwo się zaczęło, lecz Zebediah podniósł ptaka słońca z węglowego łoża i ustawił na stole. Potem ostrym nożem zaczął kroić parujące mięso i układać na talerzach. Każdy kawałek polał odrobiną sosu, a okrojone szczątki rzucił wprost w ogień.

Członkowie Klubu Epikurejczyków zasiedli wokół starego drewnianego stołu na podwórzu za kafejką Mustafy Stroheima i zaczęli jeść palcami.

– Zebby, to niewiarygodne! – zawołała Virginia Boote z pełnymi ustami. – Rozpływa się na języku, smakuje jak niebo.

– Smakuje jak słońce – dodał Augustus Dwa Pióra McCoy, zajadając tak, jak tylko potrafią rośli mężczyźni. W jednej dłoni trzymał udko, w drugiej kawałek piersi. – To najwspanialsza rzecz, jaką jadłem, i nie żałuję tego posiłku, choć myślę, że będę tęsknił za moją córką.

– Jest idealny – oznajmił Jackie Newhouse. – Smakuje jak miłość i najlepsza muzyka. Smakuje jak prawda.

Profesor Mandalay bazgrał coś w roczniku Klubu Epikurejczyków. Opisywał swoją reakcję na mięso ptaka, jak również reakcje pozostałych członków. Starał się przy tym nie zachlapać tłuszczem stronicy, bo w drugiej ręce trzymał skrzydełko i starannie obgryzał z niego mięso.

– Dziwne – rzekł Jackie Newhouse. – Ale w miarę, jak jem, mięso w moich ustach i żołądku staje się coraz gorętsze i gorętsze.

– Zgadza się, tak to już jest. Najlepiej przygotować się zawczasu – odparł Zebediah T. Crawcrustle. – Jeść węgle, płomienie i świetliki, by przywyknąć. Inaczej bywa trochę ciężkostrawny.

Zebediah T. Crawcrustle zajadał głowę ptaka, miażdżąc w ustach kości i dziób. A kiedy tak chrupał, wokół jego zębów tańczyły maleńkie błyskawice. Uśmiechnął się tylko szerzej, nie przerywając jedzenia.

Kości ptaka słońca płonęły na grillu pomarańczowym ogniem, który stopniowo stawał się biały. Nad podwórzem z tyłu kafejki Mustafy Stroheima zawisła gęsta, rozpalona mgiełka. Wszystko w niej drżało, jakby ludzie zebrani wokół stołu spoglądali na świat przez warstewkę wody albo snu.

– Jest taki pyszny – zachwycała się Virginia Boote, nie przerywając jedzenia. – To najlepsza rzecz, jaką kiedykolwiek jadłam. Smakuje jak moja młodość, jak wieczność. – Oblizała palce i sięgnęła po ostatni plaster mięsa leżący na talerzu. – Ptak słońca z Miasta Słońca – rzekła. – Ma jakąś inną nazwę?

– To feniks z Heliopolis – wyjaśnił Zebediah T. Crawcrustle. – Ptak, który umiera w ogniu i popiołach i odradza się w każdym pokoleniu. To ptak Bennu, który przeleciał nad wodami, gdy na świecie panowała ciemność. Kiedy nadchodzi jego czas, płonie na stosie z rzadkich drew, korzeni i ziół, i odradza się w popiołach, raz po raz, bez końca.

– Ogień! – wykrzyknął profesor Mandalay. – Czuję się jakby płonęły mi wnętrzności. – Pociągnął łyk wody, ale to mu nie pomogło.

– Moje palce – powiedziała Virginia Boote. – Spójrzcie na moje palce. – Uniosła je. Jaśniały od wewnątrz, jakby żarzył się w nich ukryty ogień.

Powietrze było już tak gorące, że można by ugotować w nim jajko.

Usłyszeli trzask, coś błysnęło. Dwa żółte pióra we włosach Augustusa Dwa Pióra McCoya eksplodowały niczym fajerwerki.

– Crawcrustle – zagadnął stojący w płomieniach Jackie Newhouse. – Odpowiedz mi szczerze. Od jak dawna jadasz feniksa?

– Coś ponad dziesięć tysięcy lat – odparł Zebediah. – Plus minus parę tysięcy. Kiedy już raz opanujesz tę sztukę, nie jest to takie trudne. Problem tkwi w jej opanowaniu. Ale to najlepszy feniks, jakiego kiedykolwiek upiekłem. Czy może tym razem najlepiej upiekłem tego feniksa.

– Lata! – wykrzyknęła Virginia Boote. – Twoje lata się wypalają.

– Rzeczywiście – przyznał Zebediah. – Tyle że zanim się go zje, trzeba się przyzwyczaić do gorąca. W przeciwnym razie człowiek po prostu się wypala.

– Czemu tego nie pamiętałem? – spytał Augustus Dwa Pióra McCoy poprzez otaczający go pierścień jasnych płomieni. – Czemu nie pamiętałem, że tak właśnie odszedł mój ojciec, a przed nim jego ojciec? Że każdy z nich wyruszył do Heliopolis, aby zjeść feniksa? I czemu pamiętam to dopiero teraz?

– Ponieważ ogień wypala twoje lata – wyjaśnił profesor Mandalay. Gdy tylko karta, na której pisał, zajęła się ogniem, zatrzasnął księgę w skórzanej oprawie. Jej brzegi zwęgliły się, lecz reszta pozostała nietknięta. – Gdy wypalają się lata, wspomnienia owych lat powracają.

Teraz, widoczny poprzez fale rozpalonego, drżącego powietrza, wydawał się bardziej materialny niż kiedykolwiek wcześniej i uśmiechał się. Nikt z nich nie widział dotąd uśmiechu profesora Mandalaya.

– Czy spalimy się bez śladu? – spytała oślepiająco jasna Virginia. – Czy też ogień cofnie nas do dzieciństwa, a potem zamieni w duchy i anioły, które znów będą mogły żyć? To bez znaczenia. Och, Crusty, cóż za zabawa!

– Może – rzekł Jackie Newhouse zza zasłony ognia – w sosie zabrakło jeszcze odrobiny octu. Myślę, że podobnemu mięsu przydałaby się ostrzejsza oprawa. – A potem zniknął, pozostawiając po sobie jedynie powidok.

– Chacun a son gout – odparł Zebediah T. Crawcrustle, co po francusku oznacza „każdemu wedle gustu". Oblizał palce i pokręcił głową. – Najlepszy jak dotąd – oznajmił z ogromnym zadowoleniem.

– Żegnaj, Crusty. – Virginia wyciągnęła białą jak płomień rękę i uścisnęła mocno jego ciemną dłoń. Trwało to chwilę, może nawet dwie.

A potem na podwórku z tyłu kahwy (albo kawiarni) Mustafy Stroheima w Heliopolis (które niegdyś było Miastem Słońca, a teraz jest przedmieściem Kairu) nie pozostało nic prócz białego popiołu, który uniósł się w powiewie wiatru i osiadł z powrotem niczym cukier puder albo śnieg. Nie było tam też nikogo prócz młodego mężczyzny o ciemnych, bardzo ciemnych włosach i równych zębach barwy kości słoniowej, ubranego w fartuch z napisem „ucałuj kucharza".

Pośród popiołów na górze ceglanej konstrukcji coś się poruszyło. Maleńki, złocisto-purpurowy ptak uniósł głowę, jakby po raz pierwszy w życiu budził się ze snu. Pisnął przenikliwie i spojrzał wprost w słońce, jak dziecko w twarz rodzica. Rozłożył szeroko skrzydła, jakby chciał je wysuszyć, i wreszcie, gdy był już gotów, wzleciał w stronę słonecznej tarczy. I nie widział go nikt prócz młodzieńca na podwórzu.

U stóp młodego mężczyzny pod popiołem, niegdyś będącym starym stołem z drewna, leżały dwa długie, złociste pióra. Podniósł je, otrzepał z białego pyłu i bardzo ostrożnie wsunął pod marynarkę. Potem zdjął fartuch i poszedł swoją drogą.


***

Hollyberry Dwa Pióra McCoy jest już dorosłą kobietą i sama ma dzieci. W jej czarnych włosach upiętych w węzeł pod dwoma złotymi piórami połyskują srebrne nitki. Od razu widać, że kiedyś pióra musiały być naprawdę niezwykłe, ale było to bardzo dawno temu. Jest prezeską Klubu Epikurejczyków – bogatej, hałaśliwej gromadki – które to stanowisko odziedziczyła wiele, wiele lat temu po ojcu.

Słyszałem, że Epikurejczycy znów zaczynają narzekać. Twierdzą, że jedli już wszystko.


Dla HMGspóźniony prezent urodzinowy

Загрузка...