CZĘŚĆ III ZWTP!

ROZDZIAŁ XXIII

W poniedziałek 12 X 2076 około godziny 19.00 wracałem do domu po całym dniu zmagań z głupotą w naszej kwaterze u Rafflesa. Delegacja producentów pszenicy chciała widzieć się z Profesorem, a on był w Hongkongu, Luna, więc posłali po mnie. Embargo trwało już dwa miesiące, a NS nie wyświadczyły nam jeszcze przysługi stosownej złośliwości. W zasadzie ignorowały nas, nie odpowiadały na nasze żądania — chyba dlatego, że sama odpowiedź oznaczałaby uznanie nas. Stu, Sheenie i Profesor musieli bardzo starannie przekręcać wiadomości z Ziemi, żeby podtrzymać bojowego ducha.

Na początku ludzie nie rozstawali się ze skafandrami. Chodzili w nich w korytarzach, do i z pracy, z hełmami pod pachą. Ale z czasem przestało ich to bawić, bo nie było zagrożenia — skafander w ciśnieniu to tylko kłopot, krępujący ciuch. Wkrótce w pubach pojawiły się tabliczki:


W SKAFANDRACH WSTĘP WZBRONIONY


Jeśli Lunatyk nie może wpaść na pół litra w drodze do domu, bo ma na sobie skafander, to zostawi go w domu albo na stacji, czy gdzie tam będzie mu pod ręką.

Słowo daję, tego dnia sam pokpiłem sprawę — wezwali mnie do biura i dopiero w połowie drogi przypomniałem sobie o skafandrze.

Właśnie dotarłem do śluzy tranzytowej nr 13, kiedy usłyszałem i poczułem dźwięk, którego Lunatyk boi się bardziej niż czegokolwiek innego — odległe czaff!, a po nim przeciąg. Szarpnąłem gorączkowo za koło i dałem nura do śluzy, wyrównałem ciśnienie i wyszedłem na drugą stronę, zakręciłem drzwi i pobiegłem do naszej śluzy domowej — przez z nią z krzykiem:

— Wszyscy w skafandry! Zebrać chłopców z tuneli i zamknąć wszystkie hermetyczne drzwi!

Z dorosłych widać było tylko Mamę i Miłe. Obie najpierw przestraszyły się, potem bez słowa wzięły się do roboty. Wpadłem do warsztatu i porwałem za skafander.

— Mike! Zgłoś się!

— Jestem, Man — odpowiedział spokojnie.

— Usłyszałem gwałtowny spadek ciśnienia. Jaka sytuacja?

— To na poziomie 3, L-City. Dehermetyzacja na Zachodniej Stacji kolejki, już częściowo opanowana. Wylądowało sześć statków, atak na L-City…

— Co?

— Daj mi dokończyć, Man. Wylądowało sześć transportowców, żołnierze atakują L-City, zapewne także Hongkong, linie telefoniczne przerwane przy przekaźniku BL. Atak na Johnson City; zamknąłem pancerne drzwi pomiędzy J-City a Sub-Kompleksem. Nie mam łączności z Nowymlenem, ale obraz radarowy sugeruje atak. Tak samo Churchill, Sub-Tycho. Jeden statek na wysokiej orbicie elipsoidalnej nade mną, prawdopodobnie statek dowodzenia, nabiera wysokości. To wszystko.

— Sześć statków — co TY, do diabła, robiłeś?

Odparł tak spokojnym tonem, że i ja się opanowałem:

— Podeszły od ciemnej strony, Man; nie mam tam oczu. Lądowały po wariacko ciasnych trajektoriach, tuż ponad górami; ledwo dostrzegłem przelot tego z Luna City. Widzę tylko statek z J-City; pozostałe lądowania wydedukowałem z radarowych śladów balistycznych. Usłyszałem eksplozję na Zachodniej Stacji w L-City, teraz słyszę dźwięki walki w Nowymlenie. Reszta to wnioskowanie dedukcyjne, o prawdopodobieństwie powyżej 99%. Natychmiast zadzwoniłem do ciebie i Profesora.

Zaczerpnąłem tchu.

— Operacja Twardy Kamień, przygotować się do wykonania.

— Program gotów. Man, nie mogłem się z tobą skontaktować i posłużyłem się twoim głosem. Odtworzyć nagranie?

— Niet… Yes! Da!

Usłyszałem „siebie”, jak każę oficerowi dyżurnemu przy rampie starej wyrzutni ogłosić czerwony alarm do „Twardego Kamienia” — umieścić pierwszy ładunek w wyrzutni, pozostałe na transporterach, pełna gotowość, ale wystrzelić dopiero na mój osobisty rozkaz — potem kontynuować wystrzeliwanie zgodnie z planem, automatycznie. „Kazałem” mu powtórzyć.

— Okay — powiedziałem do Mike’a. — Działony przy wiertłach?

— Znów twój głos. Na stanowiskach, potem odesłałem je do poczekalni. Ten statek dowodzenia osiągnie aposelenium dopiero za 3 godziny 4,7 minut. W zasięgu baterii po ponad pięciu godzinach.

— Mogą manewrować. Albo wystrzelić pociski.

— Spokojnie, Man. Nawet pocisk zauważę z kilkuminutowym wyprzedzeniem. Na górze jest samo południe lunańskie — ile chłopcy mają wchłonąć? To niepotrzebne.

— Eee… przepraszam. Lepiej połącz mnie z Gregiem.

— Odtwarzam nagranie… — Usłyszałem „mój” głos rozmawiający z moim współ-mężem na Marę Undarum; „mówiłem” z napięciem, ale spokojnie. Mike przedstawił mu sytuację, kazał przygotować operację Proca Dawida, zachować gotowość do procedury automatycznej. „Zapewniłem” Grega, że główny komputer będzie na bieżąco programować komputer rezerwowy, a w razie przerwania łączności ten drugi automatycznie przejmie kontrolę. „Powiedziałem” mu jeszcze, że w razie utraty łączności na więcej niż cztery godziny ma objąć dowodzenie i samodzielnie podejmować decyzje — słuchać ich radia z Ziemi i wyrobić sobie pogląd na sytuację.

Greg był bardzo spokojny, powtórzył rozkazy, potem powiedział:

— Mannie, powiedz rodzinie, że ich kocham.

Byłem dumny z Mike’a; odpowiedział w moim imieniu dokładnie tak, jak było trzeba: odchrząknął z zakłopotaniem.

— Powiem, Greg… i słuchaj, Greg, ja ciebie też kocham. Wiesz o tym, prawda?

— Wiem, Mannie… i pomodlę się specjalnie za ciebie.

— Dziękuję, Greg.

— Na razie, Mannie. Wracaj do swoich obowiązków.

Więc wróciłem do swoich obowiązków; Mike odegrał moją rolę równie dobrze, jak ja bym to zrobił, może lepiej. Finnem, kiedy będzie można się z nim skontaktować, zajmie się „Adam”. Więc wyszedłem, i to szybko, po drodze krzycząc do Mamy, że Greg ich kocha. Była już w skafandrze, zdążyła zbudzić Dziadka i ubrać go w skafander — po raz pierwszy od lat. Więc pobiegłem, z zamkniętym hełmem i karabinem laserowym w ręku.

I dotarłem do śluzy nr 13, i stwierdziłem, że jest zablokowana od drugiej strony, i że przez bulaj nikogo nie widać. Wszystko w porządku, jak podczas próbnego alarmu — tylko że nigdzie nie było dyżurnych stiliagów.

Mogłem walić w te drzwi do woli. Wreszcie musiałem się cofnąć — przejść przez dom i przez tunele z warzywami do naszej prywatnej śluzy powierzchniowej, prowadzącej do naszej baterii słonecznej.

A na jej bulaj zamiast palącego światła Słońca padał cień — cholerny terrański statek musiał wylądować na powierzchni Davisów! Je go podpory wznosiły się nade mną jak gigantyczny trójnóg, patrzałem prosto w dysze.

Szybciuteńko wycofałem się, zablokowałem oba włazy, a po drodze zablokowałem wszystkie hermetyczne drzwi. Powiedziałem o tym Mamie i kazałem jej posłać do tylnych drzwi jednego z chłopców z karabinem laserowym — z tym tutaj.

Nie ma chłopców, nie ma mężczyzn, nie ma silnych kobiet — została tylko Mama, Dziadek i małe dzieciaki; reszta poszła szukać guza. Mimi nie chciała wziąć lasera.

— Nie umiem się z tym obchodzić, Manuelu, a trochę za późno teraz na naukę; weź ten karabin. Ale oni nie przejdą przez Tunele Davisów. Znam parę sztuczek, o których ty nawet nie słyszałeś.

Nie miałem czasu na kłótnie; sprzeczanie się z Mimi to tylko strata czasu — a ona chyba naprawdę zna sztuczki, o jakich ja nic nie wiem; utrzymała się przy życiu w Lunie bardzo długo, w gorszych warunkach, niż mnie dane było zaznać.

Tym razem śluza nr 13 była obsadzona; przepuścili mnie dwaj dyżurujący chłopcy. Spytałem, co słychać.

— Ciśnienie już w porządku — powiedział starszy. — Przynajmniej na tym poziomie. Walki w okolicy Promenady. Panie generale, czyj mogę iść z panem? Jeden wystarczy przy śluzie.

— Niet.

— Chciałbym zaliczyć Ziemniaka!

— Tu jest twój posterunek, masz tu zostać. Jeśli zjawi się tu jakiś Ziemniak, to możesz go zaliczyć. Tylko niech on nie zaliczy ciebie. — Potruchtałem dalej.

Wskutek własnego niedbalstwa, rozstania się ze skafandrem, z Bitwy o Korytarze zobaczyłem jedynie sam koniec — niezły ze mnie „minister obrony”.

Na obwodnicy skręciłem na północ, z otwartym hełmem; doszedłem do śluzy z wylotem na długą rampę na Promenadę. Śluza była otwarta; zakląłem i przystanąłem, żeby ją zakręcić, rozglądając się czujnie — zobaczyłem, dlaczego była otwarta; chłopak, który miał jej pilnować, leżał martwy. Więc bardzo ostrożnie zszedłem po rampie i na Promenadę.

Od tej strony była pusta, ale od miasta, gdzie się rozszerza, widziałem ludzi i słyszałem hałas. Dwie sylwetki w skafandrach i z bronią skierowały się w moją stronę. Spaliłem obu.

Ludzie w skafandrach są do siebie bardzo podobni; chyba wzięli mnie za swoich kolegów z flanki. A dla mnie z tej odległości wyglądali zupełnie jak chłopcy Finna — tylko że jakoś nie pomyślałem o tym. Żółtodziób nie porusza się tak, jak stary wyga; za wysoko podnosi stopy i zawsze próbuje się czegoś trzymać. Ale i tego nie analizowałem, nie pomyślałem nawet: „Ziemniacy! Zabić!” Zobaczyłem ich i spaliłem. Zanim uświadomiłem sobie, co zrobiłem, obaj osuwali się na posadzkę.

Zatrzymałem się, chciałem zabrać ich karabiny. Ale byli do nich przykuci, a nie mogłem wymyślić, jak otworzyć łańcuszki — chyba trzeba było mieć klucze. Zresztą to nie były lasery, tylko coś, czego nigdy jeszcze nie widziałem: prawdziwe karabiny. Potem dowiedziałem się, że strzelały małymi pociskami z własnym napędem i ładunkami wybuchowymi — wtedy wiedziałem tylko tyle, że nie mam pojęcia, jak się z nimi obchodzić. Miały też na końcu takie sztylety do kłucia, tzw. „bagnety”, i dlatego chciałem się do nich dobrać. W moim laserze miałem energii na jedynie dziesięć strzałów na pełną moc, a nie zabrałem zapasowej baterii; te sztylety wyglądały na użyteczne zabawki — na jednym była krew, pewnikiem lunatycka.

Ale szamotałem się z nimi tylko przez parę sekund, nożem załatwiłem, żeby nie ożyli, i z kciukiem na spuście popędziłem tam, gdzie się bili.

To była kotłowanina, a nie bitwa. A może wszystkie bitwy tak wyglądają, zamieszanie i hałas, i nikt naprawdę nie wie, co się dzieje. W najszerszej części Promenady, naprzeciwko Bon Marche, gdzie Wielka Rampa odchyla się na północ schodząc z poziomu 3, znajdowało się kilkuset Lunatyków, mężczyzn i kobiet, i dzieci, które powinny siedzieć w domu. Skafandry miała mniej niż połowa, a na pierwszy rzut oka tylko garstka była uzbrojona — a z rampy spływali żołnierze, wszyscy z bronią.

Ale w pierwszym momencie uderzył mnie hałas, jazgot, który wypełniał mi otwarty hełm i walił w uszy — wrzask. Inaczej nie da się tego nazwać; zawierał się w nim każdy rodzaj gniewu, do jakiego zdolne jest ludzkie gardło, od pisków małych dzieci do byczych ryków dorosłych mężczyzn. Brzmiało to jak największa walka psów wszechczasów — i raptem uświadomiłem sobie, że i ja się do tego dołączam, wykrzykując przekleństwa i wyjąc bez słów.

Dziewczynka nie większa od Hazel wskoczyła na poręcz rampy tańczyła o centymetry od ramion przewalających się żołnierzy. Trzymała w dłoniach chyba rzeźnicki tasak; zobaczyłem, jak zamierza się nim i uderza. Przez skafander raczej nie zrobiła mu wielkiej krzywdy; ale przewrócił się, a następni potykali się o niego. Potem jeden z nich rzucił się na nią, wbił bagnet w jej udo, a ona upadła do tyłu i straciłem ją z oczu.

Nie widziałem dobrze, co się dzieje i niewiele pamiętam — tylko błyski, jak ta upadająca na plecy dziewczynka. Nie wiem, kim była nie wiem, czy zginęła. Tam, gdzie stałem, nie mogłem wycelować, po drodze było za wiele głów. Ale na lewo miałem sklep z zabawkami z reklamowym kontuarem z towarem przed wystawą; wskoczyłem na niego. Byłem o metr nad nawierzchnią Promenady i dokładnie widziałem zbiegających żołnierzy. Oparłem się o ścianę i starannie celowałem w lewą stronę piersi. Po jakimś czasie, sam nie wiem jak długim, stwierdziłem, że laser już nie działa, więc opuściłem go. Dzięki mnie chyba ośmiu żołnierzy nie wróciło do domu, ale nie liczyłem: — a naprawdę wydawało mi się, że czas stanął w miejscu. Choć wszyscy ruszali się jak najszybciej, dla mnie było to jak szkoleniowy film w zwolnionym tempie.

Kiedy moja bateria jeszcze działała, co najmniej jeden Ziemniak wziął mnie na cel i strzelił; usłyszałem wybuch tuż nad głową, i kawałeczki sklepowej ściany uderzyły w hełm. Może zdarzyło się to dwa razy.

Ledwo skończył mi się prąd, zeskoczyłem z kontuaru z zabawkami, schwyciłem laser za lufę i wcisnąłem się w kotłowaninę u stóp rampy. Przez cały ten nie kończący się czas (pięć minut?) Ziemniacy strzelali w tłum; słychać było ostre splat! i czasami plap! tych ich małych pocisków, wybuchających w ludzkim ciele, albo głośniejsze paunk!, jeśli uderzały w ścianę albo coś twardego. Nie przepchnąłem się nawet do rampy, kiedy dotarło do mnie, że strzelanina już się skończyła.

Leżeli, martwi, co do jednego — już nie spływali po rampie.

ROZDZIAŁ XXIV

W całej Lunie wszyscy najeźdźcy byli już martwi, jeśli nie w tej chwili, to już niebawem. Zginęło z górą 2000 żołnierzy, ponad trzy razy tyle Lunatyków poległo usiłując ich zatrzymać, plus chyba drugie tyle Lunatyków rannych, chyba, bo nawet ich nie liczyliśmy. W żadnym osiedlu nie wzięto ani jednego jeńca, choć kiedy dobraliśmy się do statków, z każdego z nich dostaliśmy po kilkunastu oficerów i członków załogi.

Lunatykom, w większości bezbronnym, udało się wybić uzbrojonych i wyszkolonych żołnierzy przede wszystkim dlatego, że Ziemniak świeżo po lądowaniu nie potrafi się ruszać. W naszej grawitacji, sześciokrotnie mniejszej od ichniej, wszystkie ich wrodzone odruchy obracają się przeciw nim. Mimo woli wyskakują w powietrze, nie mogą utrzymać się na nogach, nie mogą dobrze biegać — stopy odrywają się im od gruntu. Co gorsza, ci żołnierze musieli wchodzić do boju od góry; siłą rzeczy wdarli się najpierw na górne poziomy, potem, żeby opanować miasto, musieli zbiegać po niezliczonych rampach.

A Ziemniak nie potrafi schodzić po rampie. To nie jest ani bieg, ani chód, ani lot — jak już, to kontrolowany taniec, w którym stopy ledwo dotykają gruntu, tylko po to, żeby utrzymywać ciało w równowadze. Trzyletni Lunatyk robi to automatycznie, opada kontrolowanymi skokami, dotyka palcami podłogi co kilka metrów.

Ale Ziemniak wszystko knoci, i okazuje się, że „chodzi po powietrzu” — szamocze się, obraca, traci kontrolę i ląduje u stóp rampy, cały i zdrów, ale zdenerwowany.

Choć ci żołnierze lądowali martwi; dobieraliśmy się do nich właśnie na rampach. Ci, których ja oglądałem, jakimś cudem nauczyli się tej sztuki i zdołali pokonać aż trzy rampy. Mimo to skuteczny ogień mogło prowadzić tyłku paru snajperów na górnym pomoście rampy; ci na samej rampie za bardzo byli zajęci utrzymaniem się na nogach, ściskaniem broni, schodzeniem na kolejny poziom.

Lunatycy nie pozwalali im schodzić. Mężczyźni i kobiety (i często dzieci) rzucali się na nich, przewracali ich, zabijali, czym się dało, od gołych rąk po ich własne bagnety., A ja nie byłem jedynym laserowym strzelcem w tamtej okolicy; dwaj ludzie Finna dostali się na taras Bon Marche, przykucnęli tam i zlikwidowali snajperów na górze rampy. Nikt ich tam nie posłał, nikt nimi nie dowodził, nikt nie wydawał rozkazów; Finnowi nie udało się objąć dowodzenia nad tą doszkoloną i niekarną milicją. Była walka, więc walczyli.

I właśnie dlatego wygraliśmy my, Lunatycy: bo walczyliśmy. Większość Lunatyków na oczy nie widziała żywego komandosa, gdziekolwiek się pojawili, zwalali się na nich Lunatycy, jak białe ciałka krwi — i walczyli. Nikt im nie kazał. Nasza słaba organizacja dała się zaskoczyć i załamała. Ale my, Lunatycy, walczyliśmy zapamiętale i wybiliśmy najeźdźców. W żadnym osiedlu żaden żołnierz nie dotarł niżej niż na poziom 6. Podobno w Dolnej Alei dowiedzieli się o inwazji dopiero, kiedy było już po wszystkim.

Choć oni też umieli się bić. Nie dość, że ci żołnierze należeli doborowych oddziałów specjalnych, najlepszej policji od tłumienia zamieszek, jaką miały NS, to jeszcze przeszli indoktrynację i byli na narkotykach. W indoktrynacji powiedzieli im (zgodnie z prawdą), ich jedyna nadzieja powrotu na Ziemię to opanowanie osiedli i pacyfikowanie ich. Wtedy zostaną zluzowani i zakończą służbę w Lunie. Ale mieli do wyboru tylko zwycięstwo albo śmierć, bo wiedzieli też, że jeśli nie zwyciężą, ich statki nie będą mogły wystartować, gdyż muszą uzupełnić masę reakcyjną — czego nie da rady zrobić, jeśli zdobędą wpierw Luny. (To również była prawda.)

Potem naszpikowali ich pigułkami na energię, na optymizm, wytłumienie strachu, po których nawet mysz naplułaby na kota, i spuścili na nas. Walczyli jak zawodowcy, rzeczywiście bez strachu — zginęli.

W Sub-Tycho i w Churchill użyli gazu, i tam straty były bardziej jednostronne; działać mogli tylko ci Lunatycy, którzy zdołali dotrzeć do skafandrów. Wynik był taki sam, tyle że zajęło to więcej czasu. To był gaz oszałamiający, bo Zarząd nie chciał nas wszystkich zabijać; chcieli tylko dać nam nauczkę, wziąć nas w karby, zaprząc do kieratu.

Długa zwłoka i pozorne niezdecydowanie NS stanowiły w rzeczywistości przykrywkę dla ataku z zaskoczenia. Podjęli decyzję tuż po tym, jak my ogłosiliśmy embargo na ziarno (tak powiedzieli nam wzięci do niewoli oficerowie ze statków); dużo czasu zajęło im gotowanie ataku — sporo także podróż po długiej eliptycznej orbicie wychodzącej daleko za orbitę Luny, ze skrzyżowaniem daleko przed Luną, a potem z pętlą do tyłu i punktem zbornym nad Ciemną Stroną. Mike, oczywiście, tego nie widział; od tamtej strony jest ślepy. Przepatrywał niebo swoimi radarami balistycznymi, ale żaden radar nie zajrzy za horyzont; żadnego z ich statków Mike nie oglądał dłużej jak przez osiem minut. Podeszły tuż nad szczytami gór, na ciasnych kolistych orbitach, każdy prosto do celu z szybkim karkołomnym lądowaniem na końcu, siadając na wysokich g, z Ziemią w samym początku pierwszej kwadry, 12 X 2076, dokładnie o godz. 18.40 36,9 sek. GMT — może nie wszystkie dokładnie w tej dziesiątej sekundy, ale bardzo blisko, co Mike zobaczył na swoich radarach — trzeba przyznać, że Flota Pokoju NS elegancko się spisała.

Tego wielkiego bydlaka, z którego tysiąc żołnierzy wlało się do L-City, Mike zobaczył dopiero przy lądowaniu — i to przez moment. Mógłby go dostrzec parę sekund wcześniej, gdyby patrzał na wschód nowym radarem z Mare Undarum, ale akurat szkolił swojego „niedorozwiniętego synka” i patrzyli tym radarem na zachód, na Terrę. Zresztą te sekundy i tak nic by nie pomogły. Niespodzianka była tak znakomicie zaplanowana, tak kompletna, że zorientowaliśmy się dopiero o 19.00 GMT, kiedy każdy oddział inwazyjny wdzierał się do jakiegoś osiedla. To nie przypadek, że Ziemia była akurat w pierwszej kwadrze, a dla wszystkich osiedli był jasny pół-miesiąc; Zarząd nie znał za dobrze lunańskich warunków — ale wiedzieli, że w czasie jasnego pół-miesiąca Lunatycy bez potrzeby nie wychodzą na powierzchnię, a jeśli już muszą, to jak najszybciej robią swoje i wracają na dół — i sprawdzają licznik promieniowania.

Więc przyłapali nas bez skafandrów. I bez broni.

Ale choć żołnierze byli martwi, to na powierzchni pozostało sześć transportowców, a na niebie statek dowodzenia.

Ledwo skończyło się starcie przy Bon Marche, przypomniałem sobie, kim jestem i poszukałem telefonu. Żadnych wiadomości z Kongville, żadnych wiadomości od Profesora. Wygraliśmy bitwy w J-City i w Nowylenie — tam transportowiec przewrócił się przy lądowaniu; desant był osłabiony stratami z tego wypadku, i chłopcy Finna już opanowali uszkodzony statek. Trwają walki w Churchill i Sub-Tycho. W innych osiedlach nic się nie dzieje. Mike unieruchomił kolejkę i zarezerwował międzyosiedlowe łącza telefoniczne do rozmów oficjalnych. Gwałtowny spadek ciśnienia w Górnym Churchill, niekontrolowany. Tak, Finn zgłosił się już i mogę z nim rozmawiać.

Więc porozmawiałem z Finnem, powiedziałem mu, gdzie jest statek z L-City, umówiliśmy się przy śluzie tranzytowej nr 13.

Finnowi przydarzyło się mniej więcej to samo, co mnie — zaskoczyli go, tyle że on miał skafander. Dopiero po bitwie udało mu objąć dowodzenie nad strzelcami laserowymi, sam walczył w masakrze w Starej Kopule. Teraz zaczynał zbierać swoich chłopców i polecił jednemu oficerowi odbierać meldunki z biura Finna w Bon Marche. Udało mu się nawiązać łączność z dowódcą z Nowegolenu, ale martwi się o HKL.

— Mannie, czy mam posłać tam chłopców kolejką?

Powiedziałem, żeby zaczekał — dopóki kontrolujemy energię, nie przyjadą do nas kolejką, a wątpię, żeby ich statek mógł wystartować.

— Na razie zajmijmy się naszym.

Więc poszliśmy przez śluzę nr 13, na sam skraj prywatnego ciśnienia, dalej przez tunele rolnicze sąsiada (który nie mógł uwierzyć w inwazję) i przyjrzeliśmy się transportowcowi z jego śluzy powierzchniowej, o jakiś kilometr na zachód od statku. Klapę włazu nosiliśmy bardzo ostrożnie.

Unieśliśmy ją i wyszliśmy na zewnątrz; skrywał nas skalny występ. Przekradliśmy się do jego skraju i wykuknęliśmy przez hełmowe lornetki.

Potem schowaliśmy się za skałę i pogadaliśmy. Finn powiedzia:

— Moi chłopcy chyba sobie z nim poradzą.

— Jak?

— Jeśli ci powiem, to zaczniesz wymyślać, że się nie uda. To co, kolego, może spróbuję sam się tym zająć?

Słyszałem, że są armie, w których nikt nie każe dowódcy zamknąć się — mówią na to „dyscyplina”. Ale my byliśmy amatorami. Finn powiedział, że mogę popatrzeć — jako obserwator bez broni.

Przygotowanie akcji zajęło godzinę, wykonanie — dwie minuty Korzystając z farmerskich śluz powierzchniowych rozmieścił kilkunastu ludzi na pozycjach wokół statku, zarządził absolutną ciszę radiową — zresztą niektórzy, jak to miastowi, mieli skafandry bez radia Finn zajął pozycję najbardziej na zachód; kiedy wszyscy już na pewno znaleźli się na miejscach, wystrzelił racę.

Kiedy rakieta wybuchła nad statkiem, wszyscy jednocześnie strzelili, każdy w przydzieloną sobie antenę. Finn wyczerpał całą baterię, wymienił ją i zaczął palić kadłub — nie śluzę wyjściową, ale kadłub. Natychmiast do jego wiśniowej plamki przyłączyła się następna, potem jeszcze trzy, wszystkie paliły ten sam kawałek stali — i nagle rozprysnęła się roztopiona stal i widać było, jak powietrze fusz! wylatuje ze statku migocącym refrakcyjnym pióropuszem. Obrabiali kadłub, aż zrobiła się w nim fajna, wielka dziura, aż skończyły im się baterie. Mogłem sobie wyobrazić zamieszanie na statku, alarmowe dzwonki, łomot zamykanych grodzi awaryjnych, załogę, jak próbuje załatać trzy przeraźliwie wielkie dziury naraz, bo reszta drużyny Finna, rozlokowana wokół statku, obrabiała dwa inne punkty kadłuba. Nie palili niczego innego. To był statek nieatmosferyczny, zbudowany na orbicie, z kadłubem ciśnieniowym oddzielnie od silnika i zbiorników; zajmowali się najwrażliwszymi miejscami. Finn przycisnął hełm do mojego.

— Teraz nie wystartują. I nie mogą rozmawiać. Raczej nie uszczelnią kadłuba na tyle, żeby chodzić bez skafandrów. To jak, niech tu posiedzą kilka dni i zobaczymy, czy wyjdą? Jak nie będą chcieli, to można przywieźć tu jakieś ciężkie wiertło i dać im bobu.

Stwierdziłem, że Finn poradzi sobie bez mojej pomocy, więc wróciłem do środka, zadzwoniłem do Mike’a i poprosiłem go o kapsułę, bo chcę jechać do radarów balistycznych. Powiadomił mnie, że bezpieczniej jest siedzieć w środku.

— Słuchaj, ty półprzewodnikowy karierowiczu — powiedziałem — jesteś zwykłym ministrem bez teki, a ja jestem Ministrem Obrony. Muszę wiedzieć, co się dzieje, a mam tylko dwoje oczu, a ty masz oczy rozstawione po połowie Crisium. Daj mi się też pobawić.

Powiedział, żebym nie był taki kostyczny i zaproponował, że przekaże obraz na ekran TV, np. do pokoju L u Rafflesa — wolałby, żebym nie ryzykował… i czy znam dowcip o rębaczu, który opowiadał ryzykowne dowcipy?

— Mike — rzekłem — proszę cię, daj mi kapsułę. Włożę skafander i zgłoszę się na Zachodniej Stacji, która — jak zapewne wiesz — jest w strasznym stanie.

— Okay — powiedział — to ciebie zabiją, nie mnie. Trzynaście minut. Mogę cię dowieźć do Stanowiska Działa George.

Wielka mi łaska. Dojechałem tam i znów zgłosiłem się przez telefon. Finn dzwonił do innych osiedli, lokalizował tamtejszych dowódców albo ludzi, którzy chcieli dowodzić i wyjaśniał im, jak dopiec uziemionym transportowcom — nie mógł tylko skontaktować z Hongkongiem; z tego, co wiedzieliśmy, goryle Zarządu mogli opanować Hongkong.

— Adam — powiedziałem, bo ludzie mnie słyszeli — czy myślisz że da radę wysłać ekipę gąsienicówką i zająć się naprawą przekaźnika BL?

— Nie rozmawia pan z gospodinem Selene — odparł Mike jakimś obcym głosem — jestem jednym z jego asystentów. Adam Selene znajdował się w Górnym Churchill w momencie dehermetyzacji. Obawiam się, iż musimy przyjąć, że nie żyje.

— Co?

— Bardzo mi przykro, gospodin.

— Nie odkładaj słuchawki! — Przegoniłem z pokoju paru rębaczy i dziewczynę, potem usiadłem i opuściłem kaptur. — Mike — powiedziałem cicho — nikt nas teraz nie słyszy. Co to za historia?

— Man — odparł spokojnie — przemyśl to sobie. Adam Selene musiał kiedyś zniknąć. Spełnił już swoje zadanie i, jak zauważyłeś, w rządzie prawie nic nie robi. Rozmawiałem o tym z Profesorem; nie uzgodniliśmy jedynie momentu. Czy Adam może przydać się bardziej niż jako ofiara inwazji? Stanie się bohaterem narodowym… a nasz naród potrzebuje takiego. Umówmy się, że „Adam Selene prawdopodobnie zginął”, dopóki nie przedyskutujesz tego z Profesorem. Jeśli on potrzebuje jeszcze „Adama Selene”, to okaże się, że Adam był uwięziony w czyimś prywatnym ciśnieniu i musiał czekać, aż go oswobodzą.

— Cóż… Okay, niech tak zostanie. Zresztą osobiście zawsze wolałem twoją osobowość „Mike’a”.

— Wiem, Man, mój pierwszy i najlepszy przyjacielu, ja też. „Mike” to prawdziwy ja; „Adam” to oszustwo.

— No, tak. Ale, Mike, jeśli Profesor zginał w Kongville, to będę bardzo potrzebował pomocy „Adama”.

— No więc zamroziliśmy go i w razie czego możemy ożywić. Stary nudziarz. Man, kiedy będzie już po wszystkim, czy znajdziesz czas żeby pomóc mi w tych badaniach nad humorem?

— Na pewno znajdę, Mike; obiecuję.

— Dzięki, Man. Ostatnio ty i Wyoh nie macie czasu, żeby mnie odwiedzać… a Profesor mówi o rzeczach, które nie są zbyt śmieszne. Nie mogę się doczekać końca tej wojny.

— Czy wygramy ją, Mike?

Zaśmiał się.

— Dawno o to nie pytałeś. Oto świeżutka projekcja, przeprowadzona już po inwazji. Trzymaj się, Man — szansę się wyrównały!

— Rany boskie!

— Więc siedź cicho i idź popatrzeć na fajerwerki. Ale trzymaj się co najmniej o sto metrów od działa; ten statek może odpowiedzieć na promień laserowy własnym promieniem. Wkrótce wejdzie w zasięg naprowadzania. Dwadzieścia jeden minut.

Nie odszedłem aż tak daleko, bo musiałem mieć telefon, a nie mieli takiego długiego kabla. Podłączyłem wtyczkę do równoległego gniazdka od telefonu działonowego, znalazłem sobie cienistą skałkę i usiadłem. Słońce stało wysoko na zachodzie, tak blisko Terry, że Terrę mogłem zobaczyć tylko osłaniając oczy przed blaskiem Słońca — nie było jeszcze sierpu, tylko cieniutki półpierścień pierwszej kwadry, upiornie szary w księżycowej poświacie, otoczony rzadkimi promieniami atmosfery.

Schowałem hełm do cienia.

— Kontrola balistyczna, zgłasza się O’Kelly Davis przy Dziale George. Właściwie koło działa, o jakieś sto metrów. — Wymyśliłem, że przez te kilometry drutów Mike nie pozna, jak długi jest mój kabel.

— Tu kontrola balistyczna, zrozumiałem — odpowiedział zgodnie Mike. — Zawiadomię Kwaterę Główną.

— Dziękuję, kontrola balistyczna. Spytaj Kwaterę, czy mieli dziś jakieś wiadomości od kongresman Wyoming Davis. — Martwiłem się o Wyoh i całą rodzinę.

— Dowiem się. — Mike odczekał jakiś czas, potem powiedział: — Kwatera Główna mówi, że gospoża Wyoming Davis kieruje pierwszą pomocą w Starej Kopule.

— Dzięki. — Raptem zrobiło mi się lżej na sercu. Nie, żebym kochał Wyoh bardziej niż inne, ale — cóż, była nowa. I potrzebowali jej w Lunie.

— Naprowadzam — powiedział energicznie Mike. — Wszystkie działa, wysokość 870, azymut 0930, paralaksa na 1300 km, zbliża się do powierzchni. Zameldować o nawiązaniu kontaktu wzrokowego.

Położyłem się, podciągając kolana, żeby nie wyjść z cienia, i przepatrzyłem tę część nieba, niemal w zenicie, nieco na południe. Kiedy słońce nie biło mi w hełm, mogłem dostrzec gwiazdy, ale ciężko było ustawić wewnętrzne szkła lornetki — musiałem przekręcić i i unieść na prawym łokciu.

Nic… Chwileczkę, jest jakaś okrągła gwiazdka — gdzie nie prawa być żadnej planety. Upatrzyłem sobie pewną gwiazdę obok niej, nie spuszczałem ich z oczu i czekałem.

Oho! D a! Była coraz jaskrawsza, bardzo powolutku pełzła na północ… Hej, ten bydlak chce na nas wylądować!

Ale 1300 km to kawał drogi, nawet przy prędkości prawie granicznej. Przypomniałem sobie, że z elipsy ucieczkowej odchylającej się na zewnątrz nie może na nas spaść, musiałby spaść na drugą stronę Luny — chyba że statek wmanewrował się na nową trajektorię. O czym Mike nic nie mówił. Chciałem go spytać, rozmyśliłem się — lepiej, żeby nic go nie odciągało od analizy tego statku, żeby nie rozpraszać go pytaniami.

Wszystkie działa zameldowały kontakt wzrokowy, włącznie z tymi czterema, którymi Mike celował osobiście via serwomotory. Te cztery zameldowały idealne naprowadzanie bez dotykania przyrządów — dobra nowina; znaczy, że Mike wyczaił tego dzieciaczka, doskonale rozgryzł jego trajektorię.

Wkrótce zrozumiałem, że statek nie okrąża Luny, że podchodzi do lądowania. Nie musiałem pytać; świecił coraz jaśniej, a jego pozycja wobec gwiazd nie zmieniała się — do diabła, on naprawdę wyląduje na nas!

— 500 km, odległość maleje — powiedział spokojnie Mike. — Przygotować się do otwarcia ognia. Wszystkie działa zdalnie kierowane, przejąć ręczną kontrolę na komendę „pal”. 80 sekund.

Najdłuższa minuta i 20 sekund w moim życiu — to był wielki bydlak! Mike odliczał czas najpierw co 10 sekund, przy trzydziestu co sekunda:

— … pięć… cztery… trzy… dwa… jeden… PAL! — i nagle statek zrobił się jeszcze jaśniejszy.

Niemal nie dostrzegłem małego pyłku, który oderwał się od niego tuż przed otwarciem ognia — albo w tym właśnie momencie. Ale nagle Mike powiedział:

— Odpalono pocisk. Naprowadzam działa z serwomotorami, nie przejmować kontroli. Pozostałe działa kontynuują ostrzał statku. Przygotować się do przyjęcia nowych współrzędnych.

Parę sekund albo parę godzin później podyktował nowe współrzędne i dodał:

— Nawiązać kontakt wzrokowy i otworzyć ogień według własnej decyzji.

Próbowałem obserwować jednocześnie statek i pocisk — zgubiłem oba — oderwałem oczy od lornetki — raptem ujrzałem pocisk — potem zobaczyłem, jak rozbija się pomiędzy nami a rampą wyrzutni. Bliżej nas, o niecały kilometr. Nie, nie wypalił, nie ładunek H, inaczej nie opowiadałbym wam tego. Ale i tak był piękny, oślepiający wybuch, chyba resztki paliwa, oślepiająco srebrny nawet w świetle słońca, i po chwili poczułem-usłyszałem falę gruntową. Ale rozsypało się od tego tylko parę kubików skały.

Statek nadal opadał. Nie świecił się już; widziałem go już jako statek, nie mogłem dostrzec żadnych uszkodzeń. Spodziewałem się, że lada chwila wystrzeli ogon ognia, że zatrzyma się do jakiegoś wariackiego lądowania.

Nie zatrzymał się. Rozbił się o dziesięć kilometrów na północ od nas, i jeszcze zrobiła się z niego elegancka srebrzysta półkula, a potem pozostały z niego tylko ćmiące płatki przed oczami.

Mike powiedział:

— Zameldować o stratach, zabezpieczyć działa. Po zabezpieczeniu zejść na dół.

— Działo Alice, bez strat… — Działo Bambie, bez strat… — Działo Cezar, jeden człowiek trafiony odłamkiem skały, ciśnienie zachowane…

Zszedłem na dół, do prawdziwego telefonu, zadzwoniłem do Mi-ke’a.

— Co się stało, Mike? Wypaliłeś im oczy, a oni nie chcieli oddać sterów?

— Oddali stery, Man.

— Za późno?

— Rozbiłem statek. Tak chyba było najrozsądniej.


* * *

Po godzinie byłem u Mike’a, po raz pierwszy od czterech czy pięciu miesięcy. Sub-Kompleks był bliżej niż L-City, a tu wszyscy mogli dodzwonić się do mnie równie łatwo, jak do miasta — a ja nie musiałem odbierać telefonów. Ale musiałem pogadać z Mikiem.

Usiłowałem połączyć się z Wyoh ze stacji kolejki przy ramp załadowczej katapulty; dali mi kogoś w szpitalu polowym w Starej Kopule i dowiedziałem się, że Wyoh zemdlała i sama trafiła do łóżka, a naszpikowali ją tyloma pigułkami na sen, że nie ocknie się do rana. Finn pojechał z chłopcami kapsułą do Churchill, żeby dowodzić atakiem na transportowiec. Od Stu nie miałem żadnych wiadomości. Hongkong i Profesor nadal odcięci. Wyglądało na to, że w tym momencie cały rząd to Mike i ja.

I czas zacząć operację „Twardy Kamień”.

Ale „Twardy Kamień” to nie tylko rzucanie kamieniami; to także powiadomienie Terry, co zamierzamy zrobić i dlaczego — i dlaczego mamy do tego prawo. Wszystko przygotowali Profesor, Stu, Sheen i Adam, jako awaryjny program oparty na symulacji ataku. Teraz przeżyliśmy prawdziwy atak i trzeba było dopasować do niego propagandę. Mike już wszystko przepisał i wydrukował, żebym mógł sobie poczytać.

Spojrzałem znad długiego zwoju papieru.

— Mike, wszystkie te doniesienia i nasze posłanie do NS dają, że wygraliśmy w Hongkongu. Jak bardzo jesteś tego pewien?

— Prawdopodobieństwo powyżej 82%.

— Czy to dość, żeby to wysyłać?

— Man, prawdopodobieństwo, że wygramy tam, jeśli jeszcze nie wygraliśmy, jest bliskie 100%. Ich statek nie może się ruszyć; pozostałe były suche albo prawie suche. W HKL nie ma aż tyle jednoatomowego wodoru; będą musieli szukać go tutaj. Co oznacza transport żołnierzy po powierzchni, gąsienicówką — w Słońcu to ciężka podróż, nawet dla Lunatyka — a potem zdobycie osiedla. Nie dadzą rady. Przy założeniu, że tamten statek i żołnierze byli uzbrojeni nie lepiej od innych.

— A co z tą ekipą dla BL?

— Już pracują. Man, pozwoliłem sobie posłużyć się twoim głosem i wszystko przygotowałem. Mrożące krew w żyłach zdjęcia ze Starej Kopuły i nie tylko, zwłaszcza z Górnego Churchill, dla TV. Odpowiednie komentarze. Natychmiast przekażemy wiadomości do nich na Ziemię i jednocześnie ogłosimy wykonanie „Twardego Kamienia”.

Odetchnąłem głęboko.

— Rozpocząć wykonanie operacji „Twardy Kamień”.

— Czy chciałbyś osobiście wydać rozkaz? Tylko powiedz, a ja wszystko dopasuję, głos i słownictwo.

— Nie, zrób to sam. Z moim głosem i moimi kompetencjami jako ministra obrony i pełniącego obowiązki premiera. Dalej, Mike, obrzuć ich kamieniami! Wielkimi kamieniami, do diabła! Niech popamiętają!

— Już się robi, Man!

ROZDZIAŁ XXV

„Maksimum dydaktycznego schrecklichkeitu[20] połączone z minimalnymi stratami ludzkimi. Zerowymi, jeśli to możliwe” — tak Profesor podsumował naszą doktrynę operacji „Twardy Kamień”, i tak Mike i ja wcieliliśmy ją w życie. Chodziło o łupnięcie Ziemniaków tak mocno, żeby ich przekonać — a jednocześnie tak delikatnie, żeby nie zrobić im krzywdy. Wydaje się to niemożliwe, ale poczekajcie tylko.

Oczywiście podróż z Luny na Terrę zajmie kamieniom trochę czasu; może to wynosić od dziesięciu godzin, z górną granicą określoną jedynie przez naszą pewność siebie. Prędkość wylotu z wyrzutni to wartość niezwykle krytyczna, i różnica rzędu 1% może skrócić o połowę (albo przedłużyć dwukrotnie) czas na trajektorii. Mike mógł robić takie rzeczy z niesamowitą dokładnością — czuł się równie swobodnie doręczając wolne piłki, po kursach powykręcanych we wszystkie strony, jak strzały nie do obrony — żałowałem tylko, że nie rzucał dla Yankees. Ale jakkolwiek by je posyłał, docelowa prędkość tuż nad Terra będzie bliska terrańskiej prędkości ucieczki, praktycznie 11 km/s. Tę straszną prędkość zawdzięczamy grawitacyjnej studni ukształtowanej przez masę Terry, 80 razy większą od masy Luny, a czy Mike delikatnie przepchnie pocisk nad jej cembrowiną, czy też wypstryknie go jak z procy, to już bez różnicy. Tutaj nie liczyły się mięśnie, ale ogromna głębokość tej studni.

Mike mógł więc zaprogramować rzucanie kamieniami tak, żeby wystarczyło nam czasu na propagandę. Ustalili z Profesorem, że realizacja programu rozpocznie się w pierwszym celu po trzech dniach plus nie więcej niż jeden pozorny obrót Terry — 24 godz. 50 28,32 sęk. Otóż Mike potrafił okręcić pocisk wokół Terry i huknąć w cel po drugiej stronie, ale działał dokładniej kiedy widział cel, w ciągu ostatnich minut obserwował pocisk na radarze i w razie potrzeby mógł posyłać mu mikroskopijne szturchnięcia na poprawienie celności.

To dzięki tej wyjątkowej celności uda się nam zastraszyć ich maksymalnie, unikając całkowicie albo prawie całkowicie strat w ludziach. Ostrzeżemy ich o strzałach, powiemy dokładnie, gdzie i kiedy dostaną — i damy im trzy dni, żeby wynieśli się z tamtych miejsc.

I tak nasz pierwszy komunikat dla Terry, o 2.00 13 X 2076, w siedem godzin po ich inwazji, nie tylko zawiadamiał o zniszczeniu ich desantów i potępiał brutalność inwazji, ale także obiecywał bombardowania odwetowe, wymieniał miejsca i godziny i podawał dla każdego narodu ostateczny termin, do którego mogą potępić działalność NS, uznać nas i w ten sposób uniknąć bombardowania, termin upływał na 24 godziny przed lokalnym „uderzeniem”.

Dla Mike’a to było aż za dużo czasu. Na tak długo przed trafieniem w cel kamień będzie daleko w przestrzeni, z dziewiczo nietkniętymi rakietami sterującymi, i będzie mnóstwo miejsca do manewrowania. Nawet na znacznie mniej niż 24 godziny przed uderzeniem Mike mógł całkiem ominąć Terrę — dać kamieniowi bocznego kopniaka, i niech kręci się wokół Terry na stałej orbicie. Ale i na godzinę przed trafieniem można zepchnąć pocisk do jakiegoś oceanu.

Pierwszym celem był Dyrektoriat Północnoamerykański.

Miały dostać wszystkie wielkie narody z Wojsk Pokoju, siedem mocarstw z prawem weta: Dyrektoriat PA, Wielkie Chiny, Indie, Sowiety, Pan-Afryka (z wyjątkiem Czadu), Mitteleuropa, Związek Brazylijski. Mniejszym narodom też przydzieliliśmy cele i godziny — i powiedzieliśmy im także, że oberwie nie więcej niż 20% celów — po części z braku stali, choć również dlatego, by nie przesadzać z okropnością: jeśli za pierwszym razem dostanie się Belgii, to Holand może ochronić swoje poldery wychodząc z gry, zanim Luna znów wzejdzie na jej niebie.

Ale każdy cel wybrany był tak, żeby w miarę możliwości w ogóle uniknąć zabijania. Najtrudniej było osiągnąć to w przypadku Mitteleuropy; cele musiały być w wodzie albo w wysokich górach — Adriatyk, Morze Północne, Bałtyk itd. Ale większość Terry, choć tłoczy się na niej i rozmnaża 11 miliardów, to jednak pustkowie.

Północna Ameryka wydawała mi się strasznie zatłoczona, ale jej miliard mieszkańców trzyma się w kupach — to nadal prerie, góry i pustynie. Nałożyliśmy siatkę na Północną Amerykę, żeby sprawdzić, jak dokładnie możemy trafiać — Mike sądził, że 50 metrów to już byłby spory błąd. Zbadaliśmy mapy, Mike sprawdził radarem wszystkie skrzyżowania okrągłych współrzędnych, np. 105° zach. na 50° płn. — jeśli nie było na nich żadnych miast, trafiały na siatkę celów… zwłaszcza jeśli w okolicy było miasto, tak blisko, żeby miał kto widzieć i się przestraszyć.

Ostrzegliśmy ich, że nasze bomby mogą wywołać tyle zniszczeń, co bomby H, ale podkreśliliśmy, że nie będzie żadnego opadu radioaktywnego, żadnego śmiercionośnego promieniowania — tylko straszny wybuch, fala uderzeniowa w powietrzu, wstrząs sejsmiczny. Ostrzegliśmy, że od tego mogą się rozpaść budynki daleko poza miejscem eksplozji, i żeby sami wymyślili, jak daleko trzeba uciekać. Jeśli zablokują drogi, bardziej z paniki niż z autentycznego zagrożenia — cóż, tym lepiej, tym lepiej!

Lecz bez przerwy powtarzaliśmy, że nikomu, kto usłucha naszych ostrzeżeń, nie stanie się nic złego, że za pierwszym razem wszystkie cele będą w miejscach niezamieszkanych — zaproponowaliśmy nawet, że zrezygnujemy z celu, jeśli jakiś naród poinformuje nas, że mamy nieaktualne dane. (Oferta pusta — Mike miał sokoli radarowy wzrok.)

Za to nie powiedzieliśmy, co będzie za drugim razem, sugerując w ten sposób, że nasza cierpliwość ma swoje granice.

W Północnej Ameryce siatka to były skrzyżowania równoleżników 35°, 40°, 45°, 50° szerokości północnej i południków 110°, 115°, 120° długości zachodniej — dwanaście celów. Do każdego ostrzeżenia dodaliśmy jakąś sympatyczną wiadomość dla mieszkańców, w rodzaju:

— Cel 115° zach. na 35° płn. — uderzenie nastąpi o 45 km na pomocny zachód od właściwego celu, dokładnie na szczycie New York Peak. Polecamy ten fakt łaskawej uwadze mieszkańców Goffs, Cima, Kelso i Nipton.

— Cel 100° zach. na 40° płn. znajduje się na północno-północny zachód od Norton, Kansas, w odległości 20 km, czyli 30 mil angielskich. Ostrzegamy obywateli Norton, Kansas i Beaver City, Nebraska. Prosimy trzymać się z dala od szyb okiennych. Po uderzeniu najlepiej jest odczekać co najmniej pół godziny w domu, ze względu na nie bezpieczeństwo odłamków skały opadających z wielkiej wysokości. Eksplozji nie należy obserwować nie osłoniętymi oczyma. Uderzeń nastąpi dokładnie o 3.00 waszego czasu lokalnego, w piątek 16 czyli o 9.00 GMT — życzymy powodzenia!

— Cel 110° zach. na 50° płn. — uderzenie nastąpi o 10 km północ od właściwego celu. Polecamy ten fakt uwadze mieszkańców Walsh, Saskatchewan.

Poza siatką wybraliśmy jeden cel na Alasce (150° zach. x 60° płn.) i dwa w Meksyku (110° zach. x 30° płn., 105° zach. x 25° płn.), żeby nie myśleli, że ich zaniedbujemy, i parę dodatkowych na zatłoczonym wschodzie, głównie w wodzie, np. w Jeziorze Michigan pomiędzy Chicago a Grand Rapids i w Jeziorze Okeechobee na Florydzie. Tam, gdzie pracowaliśmy z wodą, Mike dokonał projekcji fal powodziowych od uderzeń, z godzinami dla wszystkich miast na brzegu.

Przez trzy dni, od rana we wtorek 13 aż do momentu pierwszego uderzenia wcześnie rano w piątek 16, zalewaliśmy Ziemię ostrzeżeniami. Uprzedziliśmy Anglię, że trafienie w Cieśninie Kaletańskiej naprzeciwko ujścia Tamizy spowoduje zakłócenia w górze rzeki; Sowiety ostrzegliśmy przed trafieniem w Morze Azowskie, i przydzieliliśmy im własną siatkę celów; Wielkie Chiny dostały siatkę na Syberii, Pustyni Gobi i na zachodnim pograniczu — niektóre cele przesunęliśmy, żeby oszczędzić ich zabytkowy Wielki Mur, o czym zawiadomiliśmy ich z pedantyczną dokładnością. Pan-Afryka dostała strzały w jezioro Wiktorii, w pustynną część Sahary, jeden w Góry Smocze na południu, jeden przesunięty o 20 kilometrów na zachód od Wielkiej Piramidy — poradziliśmy im, żeby najpóźniej do czwartku o północy GMT poszli za przykładem Czadu. Indiom kazaliśmy zwrócić uwagę na pewne szczyty górskie i na redę portu w Bombaju — w tych samych godzinach co Wielkie Chiny. I tak dalej.

Próbowali zagłuszać nasze komunikaty, ale nadawaliśmy je na nich prosto z góry, na kilku pasmach — trudno z tym walczyć.

Ostrzeżenia wymieszane były z propagandą, białą i czarną — wiadomości o porażce inwazji, przeraźliwe zdjęcia trupów, nazwiska i numery identyfikacyjne żołnierzy (to ostatnie pod adresem Czerwonego Krzyża i Półksiężyca, ale w rzeczywistości posępna przechwałka, że wszyscy komandosi zginęli i że wszyscy oficerowie i członkowie załóg statków albo zginęli, albo poszli do niewoli); „niestety” nie byliśmy w stanie zidentyfikować ofiar ze statku flagowego, gdyż przy zestrzeleniu został zniszczony tak doszczętnie, że było to niemożliwe.

Ale w sumie wyciągaliśmy do nich dłoń: „Słuchajcie, ludzie z Terra, nie chcemy was zabijać. Podejmując te wymuszone działania odwetowe, robimy co się da, żeby uniknąć zabijania… ale jeśli nie możecie albo nie chcecie zmusić waszych rządów, żeby dały nam spokój, to będziemy zmuszeni zabijać. My jesteśmy na górze, a wy na dole; nie powstrzymacie nas. Więc prosimy was, bądźcie rozsądni!”

W kółko tłumaczyliśmy im, jak łatwo jest nam dać im łupnia, i jak trudno im jest dosięgnąć nas. I nie przesadzaliśmy. Praktycznie nie da rady wystrzelić pocisku z Terry w Lunę; łatwiej jest wystrzeliwać z orbity parkingowej wokół Ziemi — ale też drożej. Dla nich najoszczędniejszy sposób na bombardowanie nas to atak ze statków.

Zwróciliśmy na to ich uwagę i spytaliśmy, na zmarnowanie ilu multimilionowych statków na takie próby mogą sobie pozwolić. Za jaką cenę opłaca się dać nam lanie za coś, czego nawet nie zrobiliśmy? Na razie kosztowało ich to siedem najlepszych i największych statków — czy chcą zaryzykować czternaście? W takim razie czeka na nie nasza tajna broń, którą posłużyliśmy się na FNS[21] Pax.

To ostatnie to była przechwałka wykalkulowana — Mike obliczył, że szansę, aby Paxowi udało się przekazać wiadomość o tym, co się z nim stało, są mniejsze od 1:1000, a jeszcze mniej prawdopodobne jest, by dumne NS uwierzyły, że górnicy-katorżnicy potrafią przerobić swoje narzędzia na kosmiczną broń. NS nie miały też zbyt wielu statków do stracenia. Rejestry zawierają około dwustu pojazdów kosmicznych, nie licząc satelitów. Ale 90% z nich to małe statki orbitalne klasy Skowronka — a ten dotarł do Luny tylko dzięki temu, że pozbył się prawie wszystkiego i wylądował suchy.

Nie buduje się uniwersalnych statków kosmicznych — za drogie. NS miały sześć krążowników, które pewno mogłyby zbombardować nas bez lądowania na Lunie i uzupełniania paliwa, jeśli tylko zabrałyby w lukach dodatkowe zbiorniki. Miały jeszcze kilka, które można by przerobić tak, jak Skowronka, plus parę transportowców i statków do przewozu więźniów, które doleciałyby na orbitę wokół Luny, ale bez napełnienia zbiorników nie wróciłyby do domu.

Nie wątpiliśmy, że NS mogą nas pokonać. Pytanie brzmiało: ja wysoką cenę chcą za to zapłacić? Więc musimy ich przekonać, że cena będzie za wysoka, zanim zdążą wprowadzić do gry zbyt wieli sił. Jak partia pokera… Zamierzaliśmy licytować tak ostro, żeby przestraszyli się i spasowali. Nie traciliśmy nadziei. A dostała się nam bardzo nędzna kareta.

Pod koniec pierwszego dnia fazy radio-wideo, kiedy Mike już „rzucał kamieniami”, ustawiając pierwszą salwę, wróciła łączność, z Hongkongiem, Luna. Zadzwonił Profesor — wyobrażacie sobie, jak się ucieszyłem! Więc Mike wprowadził go w sytuację, a potem ja czekałem na jedną z jego łagodnych reprymend — szykowałem się, by odpowiedzieć ostro: „A c o miałem robić? Nie mogłem się z panem skontaktować, myślałem, że pan nie żyje! Zostałem sam jako p.o. szefa rządu, musiałem uporać się jakoś z tym kryzysem! Miałem przegapić taką okazję dlatego tylko, że pana nie było?”

Ale nigdy tego nie powiedziałem. Profesor oświadczył:

— Zrobiłeś dokładnie to, co powinieneś, Manuelu. Pełniłeś obowiązki głowy rządu, musiałeś uporać się jakoś z kryzysem. Jestem zachwycony, że nie przegapiłeś takiej okazji dlatego tylko, że mnie przy tym nie było.

I co tu robić z takim facetem? Rozpaliłem się już do czerwoności, i wszystko na darmo — musiałem jakoś to przełknąć i powiedzieć:

— Spasibo, Profesorze.

Profesor potwierdził śmierć „Adama Selene”.

— Moglibyśmy wykorzystać tę fikcję nieco dłużej, ale to była najlepsza sposobność. Mike, ty i Manuel zajmiecie się tą sprawą; ja po drodze zatrzymam się w Churchill i zidentyfikuję jego ciało.

Tak też uczynił. Nigdy nie pytałem, czy Profesor wybrał zwłoki Lunatyka czy żołnierza, ani też jak uciszył zamieszanych w to ludzi — pewno żaden kłopot, bo i tak wielu ciał w Górnym Churchill nie zidentyfikowano. To akurat miało odpowiednie rozmiary i kolor skóry; po wybuchowej dekompresji i spaleniu twarzy wyglądało przerażająco!

Wystawili je w otwartej trumnie w Starej Kopule, z zakrytą twarzą, i wygłaszali przemówienia, których nie słuchałem — za to Mike nie przegapił ani słowa; najbardziej ludzką z jego cech była próżność. Jakiś pustogłowiec chciał zabalsamować ten zewłok, przytaczając precedens Lenina. Ale w Prawdzie przypomnieli, że Adam był zagorzałym rzecznikiem obrony naszego ekosystemu i że nigdy nie zgodziłby się na tak barbarzyńskie traktowanie. A więc ten nieznany żołnierz albo obywatel, albo obywatel-żołnierz, trafił do miejskich ścieków.

Teraz będę musiał opowiedzieć o czymś, co do tej pory przemilczałem. Wyoh nic się nie stało, była tylko wyczerpana. Ale Ludmiła nie wróciła. Nie wiedziałem o tym — na szczęście — ale była jedną z wielu, którzy zginęli u stóp rampy przed Bon Marche. Wybuchowa kula trafiła pomiędzy jej śliczne dziewczęce piersi. W ręce trzymała kuchenny nóż, zakrwawiony — widocznie zdążyła opłacić Przewoźnika.

Zawiadomił mnie o tym Stu; nie dzwonił, lecz sam przyjechał, a potem wrócił ze mną do domu. Stu nigdzie nie zaginał; ledwo skończyła się walka, poszedł do Rafflesa, żeby pracować ze swoją specjalną książeczką kodową — ale o tym potem. Tam dodzwoniła się do niego Mama, a on zaproponował, że przekaże mi tę wiadomość.

Więc musiałem jechać do domu i wypłakać się — dobrze, że nie wiedziałem o tym, zanim Mike i ja zaczęliśmy „Twardy Kamień”. Kiedy tam dotarliśmy, Stu nie chciał wejść, bo nie był pewien, jak trzeba się zachować. Anna wyszła i niemal wciągnęła go do środka. Ucieszyli się, że przyszedł, potrzebowali go; przyszło do nas wielu sąsiadów. Nie tak wielu, jak przy poprzednich pogrzebach — ale tego dnia opłakiwano umarłych w wielu rodzinach.

Nie zostałem długo — nie mogłem; czekała na mnie robota. Z Miłą byłem akurat tak długo, żeby pocałować ją na pożegnanie. Leżała w swoim pokoju i naprawdę wyglądała, jakby po prostu spała. Jeszcze przez chwilę posiedziałem z moimi bliskimi, a potem wróciłem do kieratu. Do tej pory nigdy jeszcze nie pomyślałem o tym, jak Mimi jest stara. Oczywiście widziała wiele śmierci, także jej własnych potomków. Ale wyglądało na to, że śmierć małej Miły to było dla niej za dużo. Ludmiła była specjalna — wnuczka Mamy, właściwie jak córka, i przez szczególny wyjątek i interwencję Mamy jej współ-żona, najmłodsza dla niej, seniorki.

Jak wszyscy Lunatycy, zachowujemy naszych zmarłych — i naprawdę cieszę się, że barbarzyński zwyczaj pogrzebu pozostawiliśmy na starej Ziemi; nasz sposób jest lepszy. Ale w Rodzinie Davisów tego, co wyjdzie z procesora, nie zanosi się do tuneli produkcyjnych. Nie. Trafia do naszego małego tunelu cieplarnianego i tam zamienia się w róże, żonkile i piwonie, pośród śpiewających cicho pszczół. Tradycja głosi, że jest tam i Czarny Jack Davis, czy też te atomy, które z niego pozostały po wielu, wielu latach kwitnięcia.

To szczęśliwe miejsce, piękne miejsce.

Nadszedł piątek, a od NS ani słowa odpowiedzi. Ich wiadomości z Ziemi dzieliły się równo na powątpiewanie, czy aby naprawdę zniszczyliśmy siedem statków i dwa pułki (NS nie potwierdziły nawet, że odbyła się bitwa) i zupełną niewiarę w to, że potrafimy zbombardować Terrę, a jeśli nawet, to czy w czymś w ten sposób zaszkodzimy — nadal mówili na to „rzucanie ryżem”. Bardziej interesował ich Puchar Świata.

Stu martwił się, bo nie dostawał odpowiedzi na kodowe depesze. Przesłał je via korespondencja handlowa LUNOHOCO do agenta w Zurychu, stamtąd szły do brokera Stu do Paryża, dalej przez nieco mniej oficjalne kanały do dr Chana, z którym kiedyś rozmawiałem, a Stu też, trochę później, i uzgodnił system łączności. Stu zwrócił uwagę dr Chana, że skoro Wielkie Chiny mają zostać zbombardowane dopiero w 12 godzin po Pomocnej Ameryce, to bomby na Wielkie Chiny będzie można zboczyć z kursu, kiedy przekonają się o ataku na Północną Amerykę — jeśli Wielkie Chiny szybko zadziałają. Jako alternatywę Stu zaproponował drowi Chanowi zasugerowanie zmiany celów, jeśli miejsca, które wybraliśmy w Wielkich Chinach nie są tak bezludne, jak myśleliśmy.

Stu denerwował się — pokładał wielkie nadzieje w tej quasi-współpracy, jaką nawiązał z drem Chanem. Ja tam nie wypowiadałem się — wiedziałem tylko tyle, że dr Chan na pewno nie usiądzie na celu. Ale nie dam głowy, czy ostrzegłby własną matkę-staruszkę.

Ja niepokoiłem się Mikiem. Oczywiście, prowadzenie przez trajektorię kilku ładunków naraz to dla Mike’a nie pierwszyzna, ale nigdy jeszcze nie musiał zajmować się astrogacją kilku naraz. Teraz miał ich na głowie setki i obiecał, że 29 z nich dostarczy jednocześnie, co do sekundy, do 29 dokładnie wyznaczonych celów.

Więcej… Dla wielu celów miał pociski rezerwowe, żeby przyłożyć w cel po raz drugi, trzeci, choćby i szósty, w czasie od paru minut do trzech godzin po pierwszym uderzeniu.

Cztery wielkie Mocarstwa Pokoju, i parę mniejszych, miały obronę antybalistyczną; najlepsza była podobno w Północnej Ameryce. Ale na ten temat nawet NS mogły nie dysponować pełnymi danymi. Wszelką bronią zaczepną zawiadywały Wojska Pokoju, ale broń obronna to był geszeft poszczególnych narodów, mogła być tajna. Domysły były różne — od Indii, które raczej w ogóle nie miały pocisków przechwytujących, po Północną Amerykę, po której spodziewaliśmy się dobrej roboty. Nieźle sobie radzili z zatrzymywaniem między-kontynentalnych pocisków H w czasie Wojny Mokrych Fajerwerków w zeszłym stuleciu.

Choć pewno i tak większość naszych kamieni dla Północnej Ameryki dotrze do celu, po prostu dlatego, że kierujemy je tam, gdzie nie ma czego bronić. Ale nie mogą zignorować pocisku w cieśninę Long Island czy pocisku w 87° zach. x 42°30’ płn. — jezioro Michigan, środek trójkąta utworzonego przez Chicago, Grand Rapids i Milwaukee. Ale w ich ciężkiej grawitacji przechwytywanie to ciężka praca, i bardzo kosztowna; będą próbowali nas powstrzymywać tylko tam, gdzie warto.

Ale my nie mogliśmy pozwolić sobie na to, żeby nas powstrzymali. Więc za niektórymi kamieniami leciały kamienie zapasowe. Nawet Mike nie wiedział, co zrobią z nich pociski przechwytujące z głowicami H — nie miał dość danych. Mike zakładał, że ładunki wybuchowe detonowane będą przez radar — ale w jakiej odległości? No, cóż, jeśli w dość bliskiej, to kawał skały w stalowym płaszczu w mikrosekundę zmieni się w obłok rozjarzonego gazu. Ale pomiędzy multitonową skałą a anemicznymi obwodami pocisku H różnica jest kolosalna; od ciosu, który „zabiłby” ten drugi, nasza bestia zboczy jedynie z kursu i nie trafi w cel.

Musieliśmy udowowodnić im, że damy radę zarzucać ich tanimi kamieniami na długo po tym, jak im skończą się kosztowne (po ile sztuka — milion dolarów? sto tysięcy?) rakiety przechwytujące z głowicami H. Jeśli nie udowodnimy im tego za pierwszym razem, to kiedy Terra znów obróci się do nas Północną Ameryką, zajmiemy się celami, w które nie trafiliśmy poprzednio — zapasowe kamienie na drugi rzut, i na trzeci, były już w przestrzeni, i można szturchnąć je we właściwą stronę.

Jeśli nie wystarczą trzy naloty w ciągu trzech obrotów Terry, to możemy w nich rzucać aż do nowego roku — póki nie skończą im się pociski… albo póki nas nie zniszczą (co jest znacznie prawdopodobniejsze).

Od stu lat Północnoamerykańskie Dowództwo Obrony Kosmicznej zakopane jest w pewnej górze na południe od Kolorado Springs, Kolorado, miasta, które poza tym nie odznacza się niczym szczególnym. Podczas Wojny Mokrych Fajerwerków było bezpośrednie trafienie w tę górę Cheyenne; dowództwo kosmiczne przeżyło — ale nie niezliczone sarny, drzewa, większa część miasta i kawałek wierzchołka góry. To, co my mieliśmy zrobić, nikomu nie zrobi krzywdy, chyba że pomimo naszych trzydniowych ostrzeżeń wyjdą na tę górę. Ale Północnoamerykańskie Dowództwo Obrony Kosmicznej czekała pełna lunańska kuracja: dwanaście kamiennych pocisków za pierwszym przejściem, potem wszystkie, na które będziemy mogli sobie pozwolić za drugim obrotem i za trzecim — i tak dalej, aż nie skończą nam się stalowe futerały albo aż nie wyeliminują nas… albo też aż Dyrektoriat Północnoamerykański nie poprosi wielkim głosem o rozejm.

Na ten cel nie zadowoli nas jedno trafienie. Musimy łupnąć w tę górę i łupać w nią bez przerwy. Żeby im podkopać morale. Żeby wiedzieli, że jeszcze jesteśmy. Zerwać im łączność i, jeśli wystarczy do tego samo walenie, zdezorganizować dowodzenie. A przynajmniej przyprawić ich o cholerny ból głowy i ciągłe alarmy. Jeśli udowodnimy całej Terra,’że potrafimy przeprowadzić nękający nalot na najsilniejszy Gibraltar ich obrony kosmicznej, to nie trzeba będzie burzyć do tego Manhattanu czy San Francisco.

Czego nie zrobilibyśmy nawet, gdybyśmy przegrywali. Dlaczego? Zdrowy rozsądek. Jeśli ostatkiem sił zniszczymy jakieś ich wielkie miasto, to oni nie ukarzą nas; zniszczą nas. Jak podsumował Profesor: „W miarę możliwości należy zostawić wrogowi szansę zaprzyjaźnienia się z nami”.

Ale wszelkie cele wojskowe to fair play.

W czwartek wieczorem chyba nikt nie poszedł spać. Wszyscy Lunatycy wiedzieli, że w piątek rano przechodzimy przez wielką próbę. I wiedzieli o tym wszyscy u nich na Ziemi, i wreszcie ich wiadomości przyznały, że obserwatoria wykryły obiekty kierujące się ku Terra, zapewne „miski z ryżem”, którymi chełpili się ci zbuntowani skazańcy. Ale nie ogłoszono alarmu, głównie zapewniali, że w koloniach na Księżycu nie da rady zbudować bomb H — choć rozsądnie byłoby unikać na wszelki wypadek stref, w które ci zbrodniarze podobno celują. (Tylko jeden śmieszek, popularny komentator, powiedział, że najbezpieczniej będzie właśnie na naszych celach — i to w TV, stojąc na wielkim wymalowanym krzyżu, podobno 110° zach. x 40° płn. Potem słuch o nim jakoś zaginął.)

Podłączyliśmy do TV obraz z reflektora w Obserwatorium im. Richardsona, i chyba oglądali go wszyscy Lunatycy — w domach, pubach, w Starej Kopule — poza paroma, którzy woleli włożyć skafandry i patrzeć z powierzchni, choć akurat w większości osiedli był jasny pół-miesiąc. Na kategoryczne żądanie generała sędziego Brody’ego założyliśmy antenę przy rampie katapulty, żeby jego rębacze mogli oglądać TV w poczekalni, bo inaczej wszyscy by porzucili stanowiska. (Siły zbrojne — artyleria Brody’ego, milicja Finna, stiliaski Korpus Obrony Cywilnej — przez cały ten czas były na błękitnym alarmie.)

Kongres zgromadził się na nieoficjalnym posiedzeniu w Nowym Bolszoju, gdzie na wielkim ekranie pokazywali im Terrę. VIP-y — Profesor, Stu, Wolfang i inni — oglądali mniejszy ekran w byłym biurze gubernatora w Dolnym Kompleksie. Zaglądałem do nich czasami, chodziłem nerwowy jak kotka z kociakami, łapałem kanapkę i zapominałem ją zjeść — ale większość czasu spędziłem zamknięty u Mike’a w Dolnym Kompleksie. Jednak nie mogłem usiedzieć na miejscu.

Około 8.00 Mike powiedział:

— Man, mój najstarszy i najlepszy przyjacielu, czy nie obrazisz się, jeśli coś powiem?

— Że co? Pewno. Od kiedy to martwisz się, że się obrażę?

— Zawsze się martwiłem, Man, od kiedy tylko zrozumiałem, że można cię obrazić. Do uderzenia zostało już tylko 3,57 x 109 mikrosekund… a jest to najbardziej skomplikowane zadanie, jakie kiedykolwiek usiłowałem rozwiązać w czasie rzeczywistym. Zawsze kiedy ze mną rozmawiasz, wykorzystuję dużą część mojej pojemności — może większą, niż myślisz — aby przez kilka milionów mikrosekund dokładnie zanalizować twoje słowa i udzielić właściwej odpowiedzi.

— Chcesz powiedzieć: „Jestem zajęty, nie przeszkadzaj mi”.

— Man, pragnę znaleźć rozwiązanie doskonałe.

— Już łapię. Eee… pójdę do Profesora.

— Jak uważasz. Ale proszę cię, nie idź nigdzie, gdzie nie mógłbym; się z tobą skontaktować — mogę potrzebować twojej pomocy.

To ostatnie to była bzdura, i obaj o tym wiedzieliśmy; problem przekraczał ludzkie możliwości, było już nawet za późno, żeby zboczyć pociski z kursu. Mike chciał powiedzieć: też się denerwuję i zależy mi na twoim towarzystwie — ale proszę, bez gadania.

— Okay, Mike, nie odejdę za daleko. Będę się trzymał koło jakiegoś telefonu. Wystukam MYCROFTXXX, ale nie będę mówił, więc nie odpowiadaj.

— Dziękuję, Man, mój najlepszy przyjacielu. Bolszoje spasibo.

— Na razie. — Poszedłem na górę, stwierdziłem, że chyba jednak’ obejdę się bez towarzystwa, włożyłem skafander, znalałem długi kabel do telefonu, podłączyłem wtyczkę do hełmu, resztę wziąłem pod pachę i wyszedłem na powierzchnię. Był tam telefon w budce na narzędzia koło śluzy; podłączyłem się do niego, wystukałem numer Mike’a, wyszedłem. Schowałem się w cieniu budki i zerknąłem zza niej na Terrę.

Wisiała, jak zawsze, na zachodzie, wielki jaskrawy sierp w trzecim dniu pierwszej kwadry. Słońce opadało ku zachodniemu horyzontowi, ale jego żar nie pozwalał mi dobrze się przyjrzeć Terra. Podbródkowy daszek nie wystarczał, więc znów schowałem się za budkę i cofnąłem się, póki nie ujrzałem Terry ponad budką, która zasłaniała mnie od Słońca — tak było lepiej. Słońce wschodziło na wybrzuszeniu Afryki, więc ognisko oślepiania było na lądzie, nie tak źle — ale czapa na biegunie południowym tak raziła, że nie widziałem za dobrze Północnej Ameryki, oświetlonej jedynie księżycową poświatą.

Wykręciłem szyję i skierowałem na nią hełmową lornetkę — dobre szkła, zeissowskie 7 x 50, niegdyś własność gubernatora.

Jak widmowa mapa rozpostarła się przede mną Północna Ameryka. Nie skrywały jej chmury, co rzadko się zdarza; widziałem miasta, lśniące plamy bez skrajów. 8.37…

O 8.50 Mike rozpoczął odliczanie głosowe, specjalnie dla mnie — nie wymagało to jego uwagi; pewno z góry przygotował automatyczny program.

8.51 — 8.52 — 8.53… jedna minuta — 59 — 58 — 57… pół minuty — 29 — 28 — 27… 10 sekund — 9 — 8 — 7 — 6 — 5 — 4 — 3 — 2 — 1…

I nagle ta siatka zapłonęła diamentowymi punkcikami!

ROZDZIAŁ XXVI

Tak ich grzmotnęliśmy, że można było zobaczyć gołym okiem, bez lornetki. Opadł mi podbródek i cicho, z szacunkiem powiedziałem: „Boże mój!” Dwanaście bardzo jaskrawych, bardzo ostrych, bardzo białych światełek w doskonale regularnym prostokątnym wzorze. Napęczniały, ściemniały, poczerwieniały, a zajęło im to, jak mi się wydawało, strasznie dużo czasu. Pojawiły się nowe światełka, ale ta geometryczna siatka tak mnie zafascynowała, że prawie ich nie zauważyłem.

— Tak — potwierdził Mike z zadowoleniem. — Prosto w cel. Możemy teraz rozmawiać, Man; nie jestem zajęty. Zostały tylko pociski rezerwowe.

— Oniemiałem z wrażenia. Wszystkie przeszły przez ich obronę?

— Ładunek dla jeziora Michigan kopnęło w górę i w bok, ale nie zdezintegrował się. Wyląduje w Michigan — straciłem nad nim kontrolę; rozwaliło mu radio. Pocisk dla cieśniny Long Island trafił w sam cel. Próbowali go przechwycić, ale nie udało im się; sam nie wiem, czemu. Man, mogę zboczyć ładunki rezerwowe dla tego celu i rzucić w Atlantyk, z dala od statków. Mam to zrobić? Jedenaście sekund.

— Hmm… D a! Jeśli dasz radę ominąć statki.

— Powiedziałem, że dam radę. Już zrobione. Ale powinniśmy im powiedzieć, że mieliśmy rezerwowe ładunki i dlaczego je zboczyliśmy z kursu. To im da do myślenia.

— Może niepotrzebnie je zboczyliśmy, Mike. W końcu mieli zmarnować na nie rakiety przechwytujące.

— Ale przede wszystkim mieli dowiedzieć się, że nie walimy ich jeszcze tak mocno, jak potrafimy. Zobaczą, na ile nas stać, w Kolorado Springs.

— Co tam słychać? — Wykręciłem szyję i spojrzałem przez lornetkę; mogłem dostrzec tylko wstęgę miasta, długą na ponad sto kilometrów konurbację Denver-Pueblo.

— W samą dziesiątkę. Żadnych rakiet. Wszystkie moje strzały trafiły w dziesiątkę, Man; mówiłem ci, że trafią — świetna zabawa. Szkoda, że nie mogę tak codziennie. Przyszło mi do głowy jedno słowo, dla którego do tej pory nie miałem żadnego odniesienia.

— Co to za słowo, Mike?

— Orgazm. Tak było, kiedy zapłonęły te wszystkie światełka. Teraz już wiem, co to takiego.

To mnie otrzeźwiło.

— Żeby tylko nie spodobało ci się to za bardzo, Mike. Bo jeśli wszystko pójdzie po naszej myśli, nie będzie już drugiego razu.

— Okay, Man; zapisałem to doznanie i mogę je odtworzyć, kiedy będę chciał. Ale założę się trzy do jednego, że jutro znów to zrobimy i jeden do jednego, że pojutrze też. Przyjmujesz? Stawiam sto dolarów z Kongu przeciw godzinie dyskusji o dowcipach.

— A skąd weźmiesz sto dolarów?

Zachichotał.

— A jak myślisz, skąd biorą się nasze pieniądze?

— Eee… zmieńmy temat. Tę godzinę masz za darmo. Nie będę cię kusił, żebyś podrasował swoje szansę.

— Nie oszukiwałbym, Man, nie ciebie. Właśnie znów trafiliśmy w ich dowództwo obrony. Możesz tego nie zobaczyć — obłok pyłu po pierwszym. Teraz będą dostawać co 20 minut. Zejdź na dół, pogadamy; przekazałem robotę mojemu niedorozwiniętemu synkowi.

— Czy to bezpieczne?

— Obserwuję go. Niech się ćwiczy; niewykluczone, Man, że potem będzie musiał robić to bez nadzoru. Jest dokładny, tyle że głupi. Ale robi wszystko, co mu każę.

— Mówisz o nim, jak o człowieku. Czyżby umiał mówić?

— Och, nie, Man, to idiota, nigdy nie nauczy się mówić. Ale zrobi, co tylko mu się wprogramuje. Powierzę mu sporą porcyjkę pracy w sobotę.

— Dlaczego w sobotę?

— Bo niewykluczone, że w niedzielę będzie musiał zająć się wszystkim. W niedzielę oni nas grzmotną.

— Jak to? Mike, ty coś przede mną ukrywasz.

— Przecież ci mówię. To dopiero co się stało, właśnie na to patrzę. Widzę na zapisach, że ten obiekt opuścił orbitę parkingową wokół Terry dokładnie w momencie, kiedy im przyłożyliśmy. Nie zauważyłem, jak przyśpieszał; byłem zajęty innymi rzeczami. Jest za daleko na identyfikację, ale ma wielkość Krążownika Pokoju i kieruje się w naszą stronę. Doppler wskazuje na nową orbitę wokół Luny, z peryselenium w niedzielę o 9.03, chyba że będzie manewrował. To pierwsze przybliżenie, dokładniejsze dane później. Nawet tyle trudno było zebrać, Man; używają antyradaru i odbieram mgłę.

— Nie mylisz się?

Zachichotał.

— Man, nie tak łatwo mnie ogłupić. Każdy mój sygnał ma swoją wizytóweczkę. Poprawka. Godzina 9.02, 43 sekundy.

— Kiedy wejdzie w zasięg namierzania?

— Wcale, chyba że będzie manewrował. Ale j a wejdę w ich zasięg namierzania w sobotę w nocy, dokładna godzina zależy od tego, z jakiej odległości będą wystrzeliwać pociski. To dopiero interesująca sytuacja. Mogą celować w jakieś osiedle — myślę, że powinniśmy ewakuować Sub-Tycho i wprowadzić maksymalny stan zagrożenia ciśnieniowego we wszystkich osiedlach. Ale najprawdopodobniej będą celować w wyrzutnię. Choć mogą też poczekać z otwarciem ognia, jak długo się da, a potem próbować załatwić wszystkie moje radary pęczkiem rakiet, z których każda namierzona będzie na promień innego.

Mike zachichotał.

— Zabawne, prawda? To znaczy, jak na „śmieszne tylko raz”. Jeśli wyłączę radary, to jego pociski nie będą mogły w nie trafić. Ale wtedy nie będę też mógł mówić chłopcom, gdzie mają celować. I nic nie powstrzyma ich przed zbombardowaniem wyrzutni. Komiczne.

Odetchnąłem głęboko i pożałowałem, że zgodziłem się na tę zabawę w ministra obrony.

— Więc co robimy? Poddajemy się? Nie, Mike! Póki żyjemy, nigdy.

— Kto tu mówi o poddawaniu się? Dokonałem projekcji tej i tysiąca innych możliwych sytuacji, Man. Nowe dane — orbitę wokół Terry właśnie opuścił drugi obiekt, taka sama charakterystyka. Projekcja później. Nie poddajemy się. Damy im bobu, kolego.

— Jak?

— Zaufaj swojemu przyjacielowi Mycroftowi. Sześć radarów balistycznych tutaj plus jeden przy nowej wyrzutni. Wyłączyłem ten nowy, a mój niedorozwinięty synek pracuje przez radar numer dwa tutaj… a na te statki w ogóle nie będziemy patrzeć przez nowy — po co mają wiedzieć, że go mamy. Obserwuję te statki przez nr 3 i od czasu do czasu — co trzy sekundy — sprawdzam, czy coś jeszcze nie wyleciało z orbity wokół Terry. Cała reszta radarów mocno śpi, zbudzą się dopiero, kiedy będzie trzeba łupnąć Wielkie Chiny i Indie a te statki nawet wtedy ich nie zobaczą, bo nie będę patrzał w ich stronę; kąt jest za duży i wtedy też będzie jeszcze za duży. A kiedy je uruchomię, to zacznie się zrandomizowane zagłuszanie, włączanie i wyłączanie w losowych odstępach… po tym, jak oni już wystrzelą pociski. Taki pocisk nie może mieć zbyt dużego mózgu, Man — ogłupię je.

— A komputery naprowadzające na statkach?

— Też je ogłupię. Założymy się, że nie mogę zrobić tak, żeby dwa radary wyglądały jak jeden, gdzieś pomiędzy tymi dwoma? Ale teraz pracuję nad czymś innym i — przepraszam! — znów posłużyłem twoim głosem.

— W porządku. Co zrobiłem za twoim pośrednictwem?

— Jeśli ten ich admirał ma trochę oleju w głowie, to skupi wszystko, co ma, na otworze wylotowym starej wyrzutni — z dużej. odległości, poza zasięgiem naszych dział. Czy wie, czy nie, co to za nasza „tajna” broń, zajmie się wyrzutnią i zignoruje radary. Więc poleciłem na rampie wyrzutni — to znaczy, ty poleciłeś — żeby przygotowali do wystrzelenia wszystkie ładunki, jakie mamy, i teraz opracowuję nowe, długotrwałe trajektorie dla każdego z nich. Więc wystrzelimy wszystkie, niech wejdą w przestrzeń jak najszybciej — bez radaru.

— Na ślepo?

— Do wystrzelenia ładunku nie trzeba radaru; wiesz o tym, Man. Dotychczas zawsze je oglądałem, ale nie muszę; radar nie ma nic wspólnego z wystrzeleniem; do wystrzelenia potrzebne są obliczenia i dokładna kontrola nad wyrzutnią. Więc całą amunicję ze starej wyrzutni umieszczamy na wolnych trajektoriach, w związku z czym admirał będzie zmuszony zająć się jednak radarami, a nie wyrzutnią — albo i jednym, i drugim. A my postaramy się, żeby się nie nudził. Może się tak zdenerwować, że zejdzie do dokładnego strzału i pozwoli naszym chłopcom, żeby mu wypalili oczy.

— Chłopcom Brody’ego spodoba się twój pomysł. Tym, którzy akurat będą trzeźwi. — Rozmyślałem o jego pomyśle. — Mike, czy oglądałeś dziś TV?

— Obserwowałem, ale nie powiem, żebym oglądał. A dlaczego?

— Spojrzyj no tylko.

— No, już spojrzałem. I co?

— Obraz w TV jest z dobrego teleskopu, a są inne, nie gorsze. Po co obserwować statki przez radar? Dopóki chłopcy Brody’ego nie będą mieli ich spalić?

Mike milczał przez co najmniej dwie sekundy.

— Man, mój najlepszy przyjacielu, czy przyszło ci kiedyś do głowy, że zrobiłbyś wielką karierę jako komputer?

— Czy to sarkazm?

— Bynajmniej, Man. Jestem zawstydzony. Instrumenty w Richardsonie — teleskopy i inne rzeczy — to czynniki, których po prostu nie włączyłem do obliczeń. Przyznaję, jestem głupi. Yes, yes, yes, da, da, da! Obserwować statki przez teleskop, radaru używać tylko jeśli zmienią balistykę. Inne możliwości — nie wiem, co powiedzieć, Man, poza tym, że nigdy nie przyszło mi do głowy, że mogę korzystać z teleskopów. Widzę przez radar, zawsze tak było; po prostu nie pomyślałem…

— Daj już spokój.

— Naprawdę, Man.

— Czy j a przepraszam, kiedy tobie coś szybciej przyjdzie do głowy?

Mike powoli powiedział:

— Jest w tym coś, co opiera się analizie. Moje zadanie to…

— Nie przejmuj się tak. Jeśli pomysł jest dobry, to skorzystaj z niego. Może podsunie ci inne pomysły. Wyłączam się i schodzę na dół, bez odbioru.

Ledwo wszedłem do pokoju Mike’a, kiedy zadzwonił Profesor.

— Kwatera Główna? Czy macie jakieś wiadomości od feldmarszałka Davisa?

— Przy telefonie, Profesorze. W ośrodku obliczeniowym.

— Czy zechciałbyś zajrzeć do nas, do biura gubernatora? Musimy podejmować decyzje, pracować.

— Profesorze, ja też pracowałem! Pracuję.

— Nie wątpię. Wyjaśniłem moim kolegom, że programowanie komputera balistycznego to tak ważny etap naszej operacji, iż musisz osobiście tego dopilnować. Niektórzy z nich uważają jednak, że minister obrony powinien być obecny przy naszej dyskusji. Kiedy więc uznasz, że możesz powierzyć zadanie swemu asystentowi — ma na imię Mike, prawda? — czy mógłbyś…

— Już łapię. Okay, zaraz tam przyjdę.

— Świetnie, Manuelu.

Mike powiedział:

— Naliczyłem w tle trzynaście głosów. Gadają jak najęci, Man.

— Rozumiem. Lepiej iść i zobaczyć, co się kroi. Nie będę ci potrzebny?

— Man, mam nadzieję, że będziesz się trzymać blisko telefonu.

— Zgoda. Nasłuchuj w biurze gubernatora. Jeśli pójdę gdzie indziej, wystukam twój numer. Na razie, kolego.

W biurze gubernatora zastałem cały rząd, prawdziwy gabinet wojenny i figurantów, i wkrótce wyczułem, kto tu mąci — niejaki Howard Wright. Skombinowaliśmy dla niego specjalne ministerstwo: „Urząd Pełnomocnika ds. Sztuki, Nauki i Oświaty” — przekładanie papierków. Chcieliśmy w ten sposób ugłaskać Nowylen, bo gabinet składał się głównie z towarzyszy z L-City, a także Wrighta, który przewodził, pewnej grupie w Kongresie — takim, co to woleli gadanie od roboty. Profesor zamierzał odciąć go w ten sposób od jego popleczników, ale czasami Profesor jest zbyt przebiegły; niektórzy ludzie zaraz grzecznieją, kiedy zaczną oddychać próżnią.

Profesor poprosił, abym przedstawił gabinetowi aktualną sytuacją militarną. Tak też zrobiłem — na swój sposób.

— Widzę, że jest tu Finn. Może on by powiedział, jak stoimy w osiedlach.

— Generał Nielsen już to uczynił — odezwał się Wright — po co ma się powtarzać. Chcemy usłyszeć, co pan ma do powiedzenia.

Zamrugałem.

— Profesorze… Przepraszam. Gospodin Premier. Czy mam rozumieć, że pod moją nieobecność gabinetowi złożono sprawozdanie Ministerstwa Obrony?

— Czemu nie? — powiedział Wright. — Skoro pana nigdzie nie było.

Profesor przerwał tę szermierkę. Widział, że jestem u skraju wytrzymałości. Przez ostatnie trzy dni niewiele spałem, od kiedy wróciłem z Ziemi, nie czułem się jeszcze tak zmęczony.

— Porządek — powiedział spokojnym głosem. — Gospodin Minister-Pełnomocnik do spraw oświaty zechce wygłaszać swe uwagi pod moim adresem. Gospodin Minister Obrony, myli się pan. Gabinet nie wysłuchał żadnych sprawozdań w sprawie pańskiego ministerstwa, gdyż posiedzenie gabinetu rozpoczęło się z chwilą pańskiego przybycia. Generał Nielsen udzielił nieformalnych odpowiedzi na kilka nieformalnych pytań. Być może źle uczynił. Jeśli tak pan uważa, postaram się naprawić szkody.

— Nic nie szkodzi. Finn, rozmawialiśmy przed półgodziną. Coś nowego?

— Nie, Mannie.

— Okay. Chcecie chyba dowiedzieć się, jak wygląda sytuacja poza Luną. Oglądacie TV, więc wiecie, że pierwsze bombardowanie świetnie się udało. Zresztą jeszcze się nie skończyło, bo co dwadzieścia minut walimy w ich dowództwo obrony kosmicznej. To potrwa do 13.00, potem o 21.00 zabieramy się do Chin i Indii plus pomniejszych celów. Potem do czwartej w nocy Afryka i Europa, trzy godziny przerwy i porcja dla Brazylii i spółki, znów trzy godziny wolnego i cały cykl zacznie się po raz drugi. Chyba że coś się nam rozleci. Póki co, mamy też kłopoty w domu. Finn, musimy ewakuować Sub-Tycho.

— Chwileczkę! — Wright podniósł dłoń. — Mam kilka pytań. — Mówił do Profesora, nie do mnie.

— Momencik. Czy Minister Obrony już skończył?

Wyoh siedziała w głębi sali. Uśmiechnęliśmy się do siebie, kiedy wszedłem, ale na tym się skończyło — zawsze tak było na posiedzeniach gabinetu i Kongresu; już i tak szemrali, że dwie osoby z tej samej rodziny nie powinny wchodzić do rządu. Teraz pokręciła głową, ostrzegła mnie przed czymś.

— To wszystko, jeśli chodzi o bombardowanie — powiedziałem. — Czy są jakieś pytania w tej sprawie?

— Czy pańskie pytania związane są ze sprawą bombardowania, gospodin Wright?

— Jak najbardziej, gospodin Premier. — Wright wstał, spojrzał na mnie. — Jak pan wie, reprezentuję środowisko intelektualistów Wolnego Państwa, a pozwolę sobie rzec, że ich opinie w sprawach publicznych są niezwykle istotne. Uważam, że sytuacja wymaga…

— Chwileczkę — powiedziałem. — Myślałem, że reprezentuje pan Ósmy Obwód w Nowymlenie.

— Gospodin Premier! Czy dane mi będzie sformułować pytanie, czy też nie?

— On nie zadawał pytania, tylko wygłaszał przemówienie. A ja jestem zmęczony i chciałbym iść spać.

— Wszyscy jesteśmy zmęczeni, Manuelu — powiedział cicho profesor. — Ale masz rację. Panie kongresmanie, reprezentuje pan wyłącznie swój obwód wyborczy. Jako członkowi rządu przydzielono panu pewne obowiązki związane z pewnymi grupami zawodowymi.

— Na jedno wychodzi.

— Niezupełnie. Zechce pan sformułować pytanie.

— Eee… dobrze, proszę bardzo! Czy feldmarszałek Davis zdał sobie sprawę, że plan bombardowania całkowicie wymknął się spod naszej kontroli, i że tysiące ludzi niepotrzebnie straciły życie? zdaje on sobie sprawę, jak surowo oceniła ten fakt inteligencja na Republiki? I czy może on wyjaśnić, dlaczego tę pochopną — powtarzam, pochopną! — decyzję podjęto bez konsultacji? I czy gotów jest zmienić swe plany, czy też ma zamiar brnąć w nie na oślep?, I czy prawdziwe są oskarżenia, że nasze pociski były typu nuklearnego, potępianego przez wszystkie cywilizowane narody? I jak może on oczekiwać, że Wolne Państwo Luna zostanie kiedykolwiek przyjętej do zgromadzeń ludzkości po takich wypadkach?

Zerknąłem na zegarek — półtorej godziny od pierwszego trafienia.]

— Profesorze — spytałem — co tu jest grane?

— Przykro mi, Manuelu — powiedział łagodnie. — Zamierzałem — powinienem był — zapoznać cię przed posiedzeniem z pewnym doniesieniem agencyjnym. Ale zachowywałeś się, jakbyś uważał, że cię pominęliśmy, i… cóż, nie uczyniłem tego. Ministrowi chodzi o wiadomość, którą otrzymaliśmy tuż przed twoim przyjściem. Reuter z Toronto. O ile to prawda — o ile — to okazuje się, że oni nie usłuchali naszych ostrzeżeń, lecz tysiącami udali się do celów. Niewątpliwie były ofiary w ludziach. Nie wiemy, jak liczne.

— Rozumiem. Więc co miałem zrobić? Wziąć każdego po kolei za rączkę i odprowadzić w bezpieczne miejsce? Ostrzegaliśmy ich.

Wright wtrącił:

— Inteligencja uważa, że podstawowe względy humanitarne nakazują…

— Słuchaj, gaduło jeden — powiedziałem — słyszałeś, co powiedział Profesor, że wiadomość dopiero co nadeszła — skąd możesz wiedzieć, co ktokolwiek uważa na ten temat?

Poczerwieniał.

— Gospodin Premier! Epitety! Osobiste wycieczki!

— Nie przezywaj ministra, Manuelu.

— Nie będę, jak on nie będzie mnie przezywał. On po prostu używa bardziej frymuśnych słów. Co to za historia z bombami nuklearnymi? Nie mamy takich, i wszyscy o tym wiedzą.

Profesor miał zaskoczoną minę.

— Mnie także to dziwi. Wiadomość nie musi być prawdziwa. Ale najbardziej zadziwia mnie to, że wszyscy na własne oczy widzieliśmy w TV coś, co bardzo przypominało eksplozje atomowe.

— Och. — Odwróciłem się do Wrighta. — Czy pana mądrzy przyjaciele powiedzieli panu, co się dzieje, kiedy w ułamku sekundy wyswobodzi się w jednym miejscu parę miliardów kalorii? Jaka powstaje temperatura? Ile promieniowania?

— Więc przyznaje pan, że naprawdę użyliście broni atomowej?

— Oj, Boże! — Głowa mi pękała. — Nic podobnego. Jak uderzy się w coś z odpowiednią siłą, to lecą iskry. Podstawy fizyki, wszyscy o tym wiedzą, tylko nie inteligencja. Po prostu wykrzesaliśmy największe iskry w dziejach ludzkości, nic więcej. Wielki błysk. Gorąco, światło, ultrafiolet. Może nawet promienie X, nie wiem. Promieniowanie gamma już raczej nie. Alfa i beta na pewno nie. Nagle wyzwoliła się energia mechaniczna. Ale jądrowa? Bzdura!

— Czy taka odpowiedź pana zadowala, panie ministrze? — powiedział Profesor.

— Nasuwa jedynie dalsze pytania. Na przykład, bombardowanie to wykracza poza ramy czegokolwiek, co zatwierdził rząd. Widział pan przerażone twarze, kiedy na ekranie pojawiły się te straszne światła. Lecz Minister Obrony oświadcza, że nawet teraz trwa ono, co dwadzieścia minut. Sądzę…

Spojrzałem na zegarek.

— Właśnie znów trafiliśmy w górę Cheyenne.

— Słyszał pan? — spytał Wright. — Słyszał pan? On się chwali. Gospodin Premier, ta rzeź musi się skończyć!

— Słuchaj… Ministrze, czyżby sugerował pan, że ich kwatera obrony kosmicznej nie stanowi celu wojskowego? Po czyjej jest pan stronie? Luny czy NS?

— Manuelu!

— Dość tych bzdur! Kazaliście mi wykonać zadanie, to je wykonałem. Niech ten krzykacz się ode mnie odczepi!

Zamilkli, zszokowani, i wreszcie ktoś powiedział cicho:

— Czy mogę coś zaproponować?

Profesor rozejrzał się.

— Jeśli pańska propozycja pomoże zakończyć tę gorszącą scenę to chętnie jej wysłucham.

— Jak widzę, nie dysponujemy rzetelnymi informacjami na temat skutków bombardowania. Wydaje mi się, że powinniśmy zwiększyć te dwudziestominutowe odstępy pomiędzy atakami. Powiedzmy, do godziny — i wstrzymajmy się przez następne dwie godziny, póki nie dowiemy się więcej. Potem można będzie opóźnić atak na Wielkie Chiny co najmniej o 24 godziny.

Niemal wszyscy pokiwali z aprobatą głowami i zaczęli mruczeć:

— Rozsądny pomysł! — Da. Co nagle, to po diable.

— Manuelu? — powiedział Profesor.

— Zna pan odpowiedź, Profesorze! — wypaliłem. — Niech mniej pan nie zmusza, żebym ja to powiedział!

— Może i znam, Manuelu… ale jestem stary i zdezorientowany i nie mogę jej sobie przypomnieć.

— Wytłumacz, Mannie — powiedziała nagle Wyoh. — Ja też nie bardzo rozumiem.

Więc opanowałem się.

— Prosta sprawa, grawitacja. Nie udzielę dokładnej odpowiedzi bez komputera, ale następnych sześciu strzałów nie da się już odwołać. Możemy co najwyżej zboczyć je z kursu — i być może trafimy w jakieś miasto, którego nie ostrzegaliśmy. Nie możemy zrzucić ich do oceanu, za późno na to; góra Cheyenne jest o 1400 km od morza. Co do zmniejszenia częstotliwości ataków do następujących co godzinę, to bzdura. To nie kapsuły kolejki, którymi można jeździć w tę i we w tę; to spadające kamienie. Muszą gdzieś spadać co 20 minut. Mogą walić w górę Cheyenne — na której i tak już nie zostało żywej duszy — albo gdzie indziej, i zabijać ludzi. Pomysł opóźnienia uderzenia na Wielkie Chiny o 24 godziny jest równie głupi. Jeszcze przez jakiś czas możemy zbaczać pociski dla Wielkich Chin. Ale nie możemy ich wyhamować. Zbaczanie to marnotrawstwo — a jeśli ktoś uważa, że mamy za dużo stalowych płaszczy, to niech idzie do rampy wyrzutni i sam zobaczy.

Profesor otarł czoło.

— Wydaje mi się, że znamy już odpowiedzi na wszystkie pytania, przynajmniej ja.

— Nie ja, sir!

— Proszę usiąść, gospodin Wright. Jestem zmuszony przypomnieć panu, że pańskie ministerstwo nie wchodzi w skład gabinetu wojennego. Jeśli nie ma więcej pytań — mam nadzieję, że nie ma — to ogłaszam przerwę w obradach. Wszyscy musimy odpocząć. A więc…

— Profesorze!

— Tak, Manuelu?

— Nie dał mi pan dokończyć mojego sprawozdania. Jutro wieczorem albo w niedzielę rano dostaniemy naszą porcję.

— Co, Manuelu?

— Bombardowanie. Być może inwazja. Lecą do nas dwa krążowniki.

Poruszyli się. Wreszcie Profesor powiedział ze zmęczeniem w głosie:

— Ogłaszam przerwę w posiedzeniu rządu. Gabinet wojenny kontynuuje obrady.

— Chwileczkę — powiedziałem. — Profesorze, kiedy obejmowaliśmy urzędy, wszyscy wręczyliśmy panu nie datowane podania o dymisję.

— Owszem. Mam jednak nadzieję, że nie będę musiał odpowiadać na żadne z nich.

— Zaraz odpowie pan na jedno.

— Manuelu, czy to groźba?

— Niech pan to nazwie, jak pan chce. — Wskazałem palcem na Wrighta. — Albo ten krzykacz stąd zniknie… albo ja zniknę.

— Manuelu, jesteś niewyspany.

Łzawiły mi już oczy.

— Jestem, pewno! I chcę się wyspać. Teraz! Znajdę sobie jakieś wyrko tu w Kompleksie i prześpię się. Przez jakie dziesięć godzin. Wtedy może mnie pan zbudzić, jeśli będę jeszcze ministrem obrony. Bo jak nie, to proszę mi nie przeszkadzać.

Teraz wszyscy mieli zszokowane miny. Wyoh podeszła i stanęła koło mnie. Nic nie mówiła, tylko wsunęła mi dłoń pod ramię. Profesor stanowczo powiedział:

— Proszę wszystkich, z wyjątkiem gabinetu wojennego i gospodina Wrighta, o opuszczenie pomieszczenia. — Zaczekał, aż wyszli. Potem rzekł: — Manuelu, nie mogę przyjąć twojej rezygnacji. Nie mogę też pozwolić, byś zmusił mnie do podjęcia pochopnej decyzji w sprawie gospodina Wrighta; wszyscy jesteśmy zmęczeni i przepracowani. Lepiej byłoby, gdybyście obaj się przeprosili, i pamiętajcie, że obaj byliście przemęczeni.

— Hmmm… — Spojrzałem na Finna. — Czy on walczył? — Wskazałem na Wrighta.

— Co? Nie, do diabła. Przynajmniej nie w moich oddziałach. Jak to było, Wright? Czy walczyłeś, kiedy wysadzili desant?

— Nie miałem okazji — oświadczył sztywno Wright. — Zanim się dowiedziałem, było już po wszystkim. Lecz teraz zakwestionowano moją odwagę i lojalność. Nalegam, by…

— Och, zamknij się — powiedziałem. — Jeśli chcesz pojedynku, to proszę bardzo, kiedy tylko znajdę wolną chwilę. Profesorze, skoro nie walczył i nie ma usprawiedliwienia na swoje zachowanie, to nie przeproszę tego krzykacza za to, że jest krzykaczem. A pan nie rozumie, o co tu chodzi. Pozwala pan temu durniowi włazić mi na głowę — i nawet nie próbuje pan go powstrzymać! Więc albo go pan wywali, albo niech pan wywali mnie.

— Popieram, Profesorze — powiedział nagle Finn. — Albo wyrzuci pan tego gnojka, albo nas obu. — Popatrzył na Wrighta. — Jeśli o pojedynek chodzi, koleżko — najpierw będziesz walczyć ze mną. Ty masz dwie ręce, a Mannie nie.

— Na niego nie potrzebuję dwóch rąk. Ale dziękuję, Finn.

Wyoh płakała — czułem to, choć nic nie było słychać. Profesor powiedział do niej bardzo smutnym głosem:

— Wyoming?

— P-p-przepraszam, Profesorze! Ale ja też proszę o dymisję.

Zostali tylko „Clayton” Watenabe, sędzia Brody, Wolfgang, Stu i Sheenie, garstka naprawdę ważnych — gabinet wojenny. Profesor popatrzył na nich; widziałem, że są po mojej stronie, choć dla Wolfganga to był trudny wybór; pracował z Profesorem, nie ze mną.

Profesor spojrzał na mnie i cicho powiedział:

— Manuelu, to broń obosieczna. Wy także zmuszacie mnie do rezygnacji. — Rozejrzał się. — Dobranoc, towarzysze. Czy raczej „do widzenia”. Muszę odpocząć. — Wyszedł żwawo, nie oglądając się.

Wright gdzieś zniknął; nie widziałem, jak wychodził. Finn spytał:

— Co z tymi krążownikami, Mannie?

Odetchnąłem głęboko.

— Nie wcześniej niż w sobotę po południu. Ale musisz ewakuować Sub-Tycho. Teraz nie mogę rozmawiać. W głowie mi się mąci.

Umówiliśmy się na 21.00, potem dałem odciągnąć się Wyoh. Chyba położyła mnie do łóżka, ale nie jestem pewien.

ROZDZIAŁ XXVII

Profesor był przy moim spotkaniu z Finnem w biurze gubernatora w piątek tuż przed 21.00. Spałem przez dziewięć godzin, wykąpałem się, zjadłem śniadanie, które Wyoh skądś przyniosła i pogadałem z Mikiem — wszystko szło zgodnie z uaktualnionym planem, statki nie zmieniły balistyki, atak na Wielkie Chiny miał zacząć się lada moment.

Dotarłem do biura w samą porę, żeby obejrzeć uderzenie w TV — wszystko okay, praktycznie skończyło się już o 21.01, i wtedy Profesor zabrał się do roboty. Nie wspominaliśmy nic o Wrighcie czy o rezygnacjach. Wrighta już więcej nie widziałem na oczy.

Dosłownie nigdy już go nie zobaczyłem. Ani nie wypytywałem o niego. Profesor nie wspominał o kłótni, więc ja też trzymałem język za zębami.

Omówiliśmy wiadomości i sytuację taktyczną. Wright miał rację — „tysiące ludzi” straciło życie; w ich wiadomościach z Ziemi o niczym innym nie mówili. Nigdy nie dowiemy się, ilu dokładnie ich było; jak się stoi w punkcie zero i ląduje na człowieku kilkaset ton skały, to niewiele zostaje. Mogli policzyć tylko tych, którzy byli dalej i których zabiła fala uderzeniowa. Powiedzmy, w Północnej Ameryce 50.000.

Ludzie to są jednak dziwni! Przez trzy dni nic nie robiliśmy, tylko ich ostrzegali — niemożliwe, żeby nie słuchali naszych ostrzeżeń; dlatego tam przyszli, że ich słuchali. Żeby obejrzeć show. Żeby pośmiać się z naszej głupoty. Żeby nazbierać „suwenirów”. Przy celach zbierały się całe rodziny, niektóre nawet z wałówką. Zwałówką! Boże mój!

A teraz ci, którzy żyli, domagali się naszej krwi za tę „bezmyślną rzeź”. Da. Cztery dni wcześniej nikt się nie oburzył na ich inwazję i (nuklearne) bombardowanie Luny — za to teraz, och, jak ich wkurzyły nasze „morderstwa z premedytacją”. Great New York Times zażądał dostarczenia całego „rebelianckiego” rządu Luny do nich, na Ziemię, i przeprowadzenia publicznej egzekucji… „W tym przypadku nie ulega wątpliwości, że humanitarny zakaz kary śmierci należy czasami uchylić w interesie całej ludzkości.”

Próbowałem nie myśleć o tym, tak jak przedtem starałem się nie rozmyślać zbyt wiele o Ludmile. Mała Miła nie dźwigała kosza z wałówką. Ona nie była głupim gapiem.

Najpilniejsza sprawa to było Sub-Tycho. Jeśli te statki zbombardują osiedla — a w wiadomościach z Ziemi tego właśnie się domagali — Sub-Tycho nie zniesie tego; miało za cienki strop. Bomba H spowoduje dekompresję wszystkich poziomów; śluz nie buduje się po to, żeby wytrzymały trafienia bomb H.

(Ale ludzie to są naprawdę dziwni. Podobno na Terra był absolutny zakaz używania bomb H na ludzi; po to właśnie powstały NS. I mimo to wielkim głosem żądali, żeby NS nas zbombardowały atomówkami. Przestali twierdzić, że nasze bomby były nuklearne, ale cała Ameryka toczyła pianę z ust z niecierpliwości, żeby nas obrzucili takimi właśnie pigułkami.)

Zresztą Lunatycy wcale nie są mniej dziwni. Finn rozesłał okólnik do swojej milicji, że mają ewakuować Sub-Tycho; Profesor powtórzył to w TV. Zresztą nie na tym polegał problem; Sub-Tycho jest na tyle małe, że wszystkich przygarnęłyby i wykarmiły Nowylen i L-City. Mogliśmy zarekwirować dość kapsuł, żeby wszystkich przewieźć w 20 godzin — wyrzucić ich w Nowymlenie, i połowie doradzić, żeby ruszyli w dalszą drogę, do L-City. Kawał roboty, ale żaden problem. Och, byłyby pomniejsze problemy — już podczas ewakuacji trzeba by zacząć kompresję miejskiego powietrza, żeby nie przepadło; po ewakuacji dokonać pełnej dekompresji; wywieźć tyle żywności, na ile czas pozwoli; zablokować kesonami dojścia do niższych tuneli rolniczych i tak dalej — wszystko to potrafiliśmy zrobić i mieliśmy odpowiednią organizację w stiliagach, milicji i funkcjonariuszach służb municypalnych.

I co, myślicie, że zabrali się za ewakuację? Pusty śmiech bierze!

W Sub-Tycho kapsuły stały zderzak w zderzak, i nie było gdzie pomieścić nowych, dopóki część nie odjedzie. Stały i nie ruszały z miejsca.

— Mannie — powiedział Finn — oni chyba nie chcą się ewakuować.

— Do diabła — powiedziałem na to — muszą. Kiedy wykryjemy pocisk lecący w stronę Sub-Tycho, będzie już za późno. Ludzie będą się tratować i przepychać do kapsuł, które ich nie pomieszczą. Finn, twoi chłopcy muszą ich zmusić.

— Profesor pokręcił głową.

— Nie, Manuelu.

— Profesorze — zdenerwowałem się — przesadza pan z tą swoją doktryną „nieprzymuszania”! Wie pan, że będzie panika.

— Niech sobie będzie. Ale my posługujemy się perswazją, nie siłą. A teraz omówmy nasze plany.

Plany nie były imponujące, ale lepszych i tak byśmy nie wymyślili. Ostrzec wszystkich przed oczekiwanymi bombardowaniami i/lub inwazją. Opracować grafik wart milicjantów Finna nad każdym osiedlem, zaczynając go od chwili, gdy krążowniki przejdą (o ile przejdą) po okrążeniu Luny w ślepą przestrzeń po ciemnej stronie — już drugi raz nas nie zaskoczą. Maksymalne zabezpieczenia ciśnieniowe i skafandrowe we wszystkich osiedlach. Błękitny alarm we wszystkich organizacjach militarnych i paramilitarnych od soboty 16.00, czerwony alarm w razie wystrzelenia pocisków lub manewrowania statków. Artylerzystom Brody’ego doradziliśmy, żeby ruszyli na miasto i upili się albo co, byle wrócili do 15.00 w sobotę — pomysł Profesora. Finn chciał zatrzymać połowę z nich na służbie. Profesor powiedział, że nie, że będą lepiej przygotowani do długiego czekania, jeśli najpierw odprężą się i zabawią — zgodziłem się z nim.

Jeśli się rozchodzi o bombardowanie Terry, to przy pierwszym cyklu nic nie zmieniliśmy. Z Indii dochodziły strasznie zbolałe głosy, z Wielkich Chin za to ani słowa. A w sumie Indie nie miały na co narzekać. Nie nałożyliśmy na nie siatki, bo są zbyt gęsto zaludnione. Cele stanowiło parę wybranych punktów na pustyni Thar i górskich szczytów oraz woda w pobliżu portów.

Ale widocznie wybraliśmy za niskie góry albo za dużo nadawaliśmy ostrzeżeń; z wiadomości wynikało, że na każdy z tych szczytów musiał wdrapać się jakiś święty jog z niezliczoną gromadą pielgrzymów, i razem postanawiali odgonić naszą zemstę czystą siłą ducha.

I tak znów zostaliśmy mordercami. Poza tym od strzałów w wodę zginęły miliony ryb i mnóstwo rybaków, bo rybacy i inni matrosi nie usłuchali naszych ostrzeżeń. Ryby chyba bardziej wkurzyły indyjski rząd niż rybacy, ale zasada świętości wszelkiego życia nie stosowała się do nas; żądali naszych głów.

Afryka i Europa zareagowały z większym rozsądkiem, choć każda na inny sposób. W Afryce życie nigdy nie było święte, a nad gapiami, którzy wybrali się do naszych celów, nikt nie rozdzierał szat. Europa miała cały dzień, żeby się przekonać, że potrafimy trafiać zgodnie z zapowiedziami i że od naszych bomb można zginąć. Tam też ginęli ludzie, zwłaszcza pustogłowi kapitanowie statków. Ale nie w takich bezsensownych tłumach, jak w Indiach i w Pomocnej Ameryce. W Brazylii i innych częściach Południowej Ameryki ofiar było jeszcze mniej.

Potem znów nadeszła kolej na Północną Amerykę — w sobotę 17 X 76, o 9.50 28 sek.

Mike zaplanował to dokładnie na 10.00 naszego czasu, ponieważ, zważywszy na jednodniowe przesunięcie Luny na orbicie i rotację Terry, Północna Ameryka wystawiła się do nas dokładnie o 5.00 ich czasu wschodniego i 2.00 czasu zachodniego.

Ale w sobotę wcześnie rano zaczęła się kłótnia o ten drugi nalot. Profesor nie zwołał posiedzenia gabinetu wojennego, ale i tak się zebrali, wszyscy poza „Claytonem” Watanabe, który wrócił do Kongville, żeby zająć się tam przygotowaniem obrony. Profesor, ja, Finn, Wyoh, sędzia Brody, Wolfgang, Stu, Terence Sheehan — czyli osiem różnych opinii. Profesor ma rację: więcej niż troje ludzi naraz nigdy nie dojdzie do porozumienia.

Powiedzmy, sześć opinii, bo Wyoh nie otwierała swej ślicznej buzi, a Profesor właściwie też nie; występował tylko jako rozjemca. Ale reszta hałasowała za osiemnastu. Stu nie obchodziło, gdzie łupniemy — o ile tylko giełda w Nowym Jorku nie przestanie funkcjonować w poniedziałek rano.

— W czwartek spadło dziewiętnaście naszych akcji. Jeśli nie chcecie, żeby ten naród zbankrutował, zanim wyjdzie z kołyski, to trzeba wykonać moje polecenia zakupu w związku z tą bessą. Wytłumacz im, Wolf; może ciebie zrozumieją.

Brody chciał przy użyciu wyrzutni roztrzaskiwać wszystkie statki, które jeszcze poważą się opuścić orbitę parkingową. Sędzia w ogóle nie znał się na balistyce — wiedział tylko tyle, że jego rębacze są zagrożeni. Nie spierałem się z nim, bo większość pozostałych ładunków już i tak była na powolnych orbitach, a reszta miała tam wkrótce trafić — a poza tym wyglądało na to, że już niedługo będziemy się cieszyć starą wyrzutnią.

Sheenie był zdania, że warto by jeszcze raz powtórzyć siatkę, jeden ładunek zaś posłać prosto na główny budynek Dyrektoriatu Północnoamerykańskiego.

— Znam Północnoamerykanów, sam byłem jednym z nich, zanim mnie zesłali. Żałują jak wszyscy diabli, że oddali władzę NS. Uziemijcie tych biurokratów, a reszta przejdzie na naszą stronę.

Wolfgang Korsakow, ku zgorszeniu Stu, uważał, że dla ich spekulacji będzie lepiej, jeśli wszystkie giełdy zawieszą działalność do końca nalotów.

Finn chciał pójść na całość — ostrzec ich, żeby wycofali te statki z naszego nieba, a jak nie, to naprawdę im przyłożyć.

— Jeśli chodzi o Amerykanów, to Sheenie się myli; ja też ich znam. To najtwardszy naród w NS; to im musimy przysunąć. Już i tak wymyślają nam od morderców, więc trzeba im dać w kość, i to zdrowo! Rąbnijmy w amerykańskie miasta, to wystarczy.

Wyśliznąłem się, pogadałem z Mikiem, zrobiłem parę notatek. Wróciłem do nich; dalej się spierali. Kiedy siadałem, spojrzał na mnie Profesor.

— Panie feldmarszałku, nie wygłosił pan jeszcze swojej opinii.

— Profesorze, może by pan dał spokój tym wygłupom z „feldmarszałkiem”? Dzieci już śpią, możemy pozwolić sobie na szczerość.

— Jak sobie życzysz, Manuelu.

— Czekałem, aż dojdziecie do jakiegoś porozumienia.

Czekaj tatka latka.

— Nie wiem, czy mam prawo do opinii — kontynuowałem. — Jestem chłopcem na posyłki, znalazłem się tu, bo umiem programować komputer balistyczny. — Mówiąc to patrzałem wprost na Wolfganga — to towarzysz pierwsza klasa, ale poza tym, niestety, intelektualista. Ja jestem zwykłym programistą i nawet wyrażam się niezbyt gramatycznie, a Wolf, zanim go zesłali, ukończył jakiś frymuśny uniwersytet, chyba Oksford. Profesora szanował, ale poza nim już chyba nikogo. Może Stu — ale Stu też miał dyplomy jak się patrzy.

Wolf poruszył się speszony i powiedział:

— Nie wygłupiaj się, Mannie, oczywiście, że chcemy wysłuchać twojego zdania.

— Nie mam zdania. Plan bombardowania został starannie przygotowany, wszyscy mieli szansę zgłoszenia krytyki. Nie widzę powodów, by cokolwiek zmieniać.

— Manuelu — rzekł Profesor — czy zechciałbyś omówić dla nas bombardowanie Północnej Ameryki?

— Okay. Celem drugiego nalotu jest zmuszenie ich do zużycia pocisków przechwytujących. Każdy strzał wycelowany jest w jakieś duże miasto — to znaczy, w cele puste w pobliżu dużych miast. o czym powiadomimy ich na krótko przed samym trafieniem — na jak krótko, Sheenie?

— Właściwie już za chwilę. Ale można to odwołać. Nawet trzeba by.

— Być może. Propaganda to nie moja działka. W większości przypadków, aby trafić na tyle blisko, by zmusić ich do wystrzelenia rakiet przechwytujących, musimy korzystać z celów wodnych — co nie jest przyjemne; nie dość, że pozabijamy ryby i tych, którzy nie będą się trzymać z dala od wody, to jeszcze spowodujemy straszne lokalne sztormy i uszkodzenia linii brzegowej.

Spojrzałem na zegarek, stwierdziłem, że muszę grać na zwłokę.

— Seattle dostanie w Cieśninę Pugeta, w sam środek miasta. San Francisco straci swoje dwa słynne mosty. Los Angeles oberwie pomiędzy Long Beach a Cataliną i jeszcze raz parę kilometrów na północ. Mexico City jest w głębi lądu, więc dołożymy im w Popocatepetl, niech widzą. Salt Lakę City dostanie też w jezioro. Denver ignorujemy; pooglądają sobie Kolorado Springs — bo znów walimy w górę Cheyenne, ledwo wejdzie na celownik, i nie dajemy jej spokoju. Saint Louis i Kansas City łupniemy w rzeki, tak samo Nowy Orlean — w Nowym Orleanie pewno będzie powódź — tak samo wszystkie miasta nad Wielkimi Jeziorami, długa lista — mam przeczytać?

— Może potem — powiedział Profesor. — Mów dalej.

— Boston oberwie w port, Nowy Jork jeden ładunek w cieśninę Long Island i drugi pomiędzy dwa największe mosty — mosty chyba się od tego rozlecą, ale obiecaliśmy, że nie będziemy w nie celować i nie będziemy. Idąc dalej po ich wschodnim wybrzeżu, zajmujemy się dwoma miastami nad zatoką Delaware, dwoma nad Chesapeake, z których jedno ma maksymalne znaczenie historyczne i sentymentalne. Dalej na południe mamy jeszcze trzy wielkie miasta nad morzem. W głębi lądu dokładamy Cincinnati, Birmingham, Chattanooga, Oklahoma City — wszystkie mają duże rzeki albo szczyty górskie w pobliżu. Aha, Dallas — niszczymy port kosmiczny w Dallas, a przy okazji prawdopodobnie parę statków, ostatnio, kiedy sprawdzałem, było ich tam sześć. Nie będzie absolutnie żadnych ofiar w ludziach, chyba że ktoś się uprze, żeby stanąć na celu; Dallas to świetne miejsce do nalotu, port jest wielki, płaski i pusty, ale trafienie zobaczy jakie dziesięć milionów ludzi.

— O ile trafimy — powiedział Sheenie.

— Kiedy, nie „o ile”. Za każdym pociskiem leci rezerwowy, opóźniony o godzinę. Jeśli nie przedostanie się ani jeden, ani drugi, to mamy jeszcze dalsze ładunki, które można zboczyć z kursu — np. nie będzie z tym kłopotu w przypadku pocisków dla rejonu zatok Delaware i Chesapeake. Tak samo z rejonem Wielkich Jezior. Ale na Dallas mamy osobną grupę ładunków rezerwowych, i to dużą — spodziewamy się tam intensywnej obrony. Na wykorzystanie rezerwy mamy około sześciu godzin, czyli dopóki Północna Ameryka nie zniknie nam z widoku — ostatnie ładunki możemy skierować w zasadzie, gdzie chcemy… bo im dalej znajduje się ładunek w chwili zmiany kursu, tym dalej możemy go przerzucić.

— Tego nie rozumiem — powiedział Brody.

— Kwestia wektorów, sędzio. Silnik kierunkowy może nadać ładunkowi tyle a tyle metrów na sekundę wektora bocznego. Im dłużej ten wektor zadziała, tym dalej od pierwotnego celu trafi ładunek. Jeśli nadamy sygnał dla rakiety kierunkowej na trzy godziny przed uderzeniem, to możemy przesunąć cel trzy razy dalej, niż gdybyśmy zmienili zdanie dopiero na godzinę przed uderzeniem. Może nie jest to takie proste, ale nasz komputer da radę wszystko obliczyć — jeśli tylko będzie miał dość czasu.

— Ile to jest „dość czasu”? — zapytał Wolfgang.

Nie zrozumiałem jego pytania — umyślnie.

— Komputer potrafi rozwiązywać takie zadanie praktycznie natychmiast po wprogramowaniu. Ale takie decyzje są zaprogramowane z góry. Mniej więcej tak: Jeśli okaże się, że w grupie celów A, B, C i D za pierwszą i drugą salwą nie trafiliśmy w trzy cele, dokonujemy relokacji wszystkich ładunków rezerwowych drugiego stopnia dla pierwszej grupy, i dzięki temu możemy skierować je na te trzy cele, a jednocześnie relokujemy pozostałe ładunki rezerwowe drugiego stopnia z tej grupy do ewentualnego wykorzystania w grupie drugiej, natomiast ładunki trzeciego stopnia z nadgrupy Alfa relokujemy tak, aby…

— Nie tak prędko! — przerwał Wolfgang. — Nie jestem komputerem. Chciałbym się tylko dowiedzieć, ile jeszcze mamy czasu na podjęcie decyzji.

— Och. — Spojrzałem ostentacyjnie na zegarek. — W tej chwilij macie… 3 minuty 58 sekund na zboczenie głównego ładunku dla Kansas City. Program zboczenia jest przygotowany, a mój najlepszy asystent — chłopak imieniem Mike — czeka na polecenie. Mam do niego zadzwonić?

— Man, na miłość Boską — powiedział Sheenie — odwołaj atak!

— Jeszcze czego! — odezwał się Finn. — Co z tobą, Terence? Spietrałeś się?

— Towarzysze! — rzekł Profesor. — Bardzo was proszę!

— Słuchajcie — powiedziałem — przyjmuję rozkazy od głowy państwa — od Profesora. Jeśli interesują go wasze opinie, to o nie poprosi. Krzyk nic tu nie pomoże. — Popatrzałem na zegarek. — Powiedzmy, że zostało dwie i pół minuty. Na inne cele, oczywiście, mamy więcej czasu; Kansas City jest najdalej od głębokiej wody. Ale dla niektórych miast nad Wielkimi Jeziorami nie da już rady zboczyć ładunków w ocean; najwyżej w Jezioro Górne. Dla Salt Lakę City zostało około minuty. Potem już zapadła klamka. — Umilkłem i czekałem.

— Głosowanie imienne — powiedział Profesor. — Nad wykonaniem programu. Generał Nielsen?

— Da!

— Gospoża Davis? Wyoh odetchnęła głęboko.

— Da.

— Sędzia Brody?

— Tak, oczywiście. To konieczne.

— Wolfgang?

— Tak.

— Hrabia LaJoie?

— Da.

— Gospodin Sheehan?

— Zaskoczę pana. Jestem za. Niech będzie jednogłośnie.

— Jeszcze chwileczkę. Manuelu?

— Wszystko zależy od pana, Profesorze; przecież pan wie. Po co te wygłupy z głosowaniem?

— Wiem, że wszystko zależy ode mnie, gospodin Minister. Przeprowadzić bombardowanie zgodnie z planem.


* * *

Większość celów trafiliśmy za drugą salwą, choć wszystkie, z wyjątkiem Mexico City, były bronione. Najprawdopodobniej (98,3% według późniejszych obliczeń Mike’a) ich rakiety przechwytujące miały radarowe zapalniki nastawione na odległość, na którą wybuch nie mógł zrobić krzywdy cylindrowi solidnej skały. Zniszczyły tylko trzy kamienie; niektóre zepchnęły z kursu, w związku z czym narobiły one więcej szkód, niż gdyby do nich nie strzelali.

Mieliśmy kłopoty z Nowym Jorkiem i jeszcze większe z Dallas. Może wynikało to z różnego działania miejscowych dowództw obrony, bo raczej nie wyglądało na to, żeby główne dowództwo w górze Cheyenne jeszcze funkcjonowało. Nawet jeśli nie zgruchotaliśmy ich nory (nie wiem, jak była głęboko), to założę się, że ani ludzie, ani komputery nie były w nastroju do prowadzenia obserwacji.

W Dallas rozwalili albo zboczyli pierwsze pięć kamieni, więc powiedziałem Mike’owi, żeby przerzucił, co się tylko da, z góry Cheyenne na Dallas… czego dokonał w dwie salwy później; te dwa cele dzieli raptem niecały tysiąc kilometrów.

Przy następnej salwie załamała się obrona Dallas; Mike przysunął ich portowi kosmicznemu jeszcze trzy ładunki (już i tak nie do zboczenia), a potem znów zajął się górą Cheyenne — późniejszych ładunków w ogóle nie ruszaliśmy, i nadal miały adres „góra Cheyenne”. Poklepywał jeszcze tę zdemolowaną górę z kosmiczną energią, kiedy Północna Ameryka przekręciła się za wschodni horyzont Terry.

Całe bombardowanie przesiedziałem u Mike’a, wiedziałem, że tym razem będziemy mieć największe kłopoty. Kiedy nadszedł czas na przerwę przed przetrzepaniem Wielkich Chin, Mike powiedział zamyślonym głosem:

— Wiesz, Man, może lepiej dajmy już spokój tej górze.

— Dlaczego, Mike?

— Bo już jej nie ma.

— Możesz przerzucić gdzieś pociski rezerwowe. Ile masz czasu do namysłu?

— Przydzielę je Albuąuerąue i Omaha, ale lepiej zająć się tym już teraz; jutro będziemy strasznie zalatani. Man, mój najlepszy przyjacielu, czy mógłbyś już iść?

— Nudzę cię, kolego?

— Za następne parę godzin ten statek może wystrzelić pierwsze pociski. Wtedy wolałbym przekazać całą kontrolę balistyczną Procy Dawida — a ty powinieneś wtedy być na Marę Undarum.

— Coś cię martwi, Mike?

— Ten chłopiec jest dokładny, Man. Ale jest też głupi. Ktoś musi go pilnować. Trzeba będzie szybko podejmować decyzje, a w tej chwili nie ma tam nikogo, kto potrafiłby go odpowiednio zaprogramować. Lepiej, żebyś tam był.

— Skoro tak uważasz, Mike, to okay. Ale jeśli pilnie będziemy potrzebowali programu, to i tak będę musiał do ciebie zadzwonić. — Największa wada komputerów to właściwie nie tyle wada komputerów, ile to, że człowiekowi potrzeba mnóstwa czasu, wielu godzin, na przygotowanie programu, którego rozwiązanie zajmie komputerowi milisekundy. Jedna z największych zalet Mike’a była taka, że umiał sam się programować. I to szybko. Wystarczyło mu wytłumaczyć i sam się programował. Tak samo i równie dobrze mógł programować swojego „synka-idiotę” znacznie szybciej niż człowiek.

— Ale Man, musisz tam być właśnie dlatego, że być może nie dasz rady do mnie zadzwonić; mogą przerwać linie. Więc przygotowałem zestaw programów dla Juniora; mogą się przydać.

— Okay, wydrukuj je. I połącz mnie z Profesorem.

Mike odszukał Profesora; upewniłem się, że nikt nas nie słucha, potem wyjaśniłem mu, co doradził mi Mike. Myślałem, że Profesor będzie się sprzeciwiał — miałem nadzieję, że uprze się, żebym tutaj czekał na bombardowanie, inwazję czy co tam knuli na tych statkach. Ale powiedział tylko:

— Manuelu, musisz tam jechać. Sam nie śmiałem ci o tym powiedzieć. Czy rozmawiałeś z Mikiem o szansach?

— Niet.

— A ja owszem, wciąż go o nie wypytuję. Mówiąc bez owijania w bawełnę, jeśli Luna City będzie zniszczone, i ja zginę i zginie reszta rządu — a nawet jeśli Mike straci wszystkie radarowe oczy i zostanie odcięty od nowej wyrzutni — a to wszystko może się zdarzyć w razie ciężkiego bombardowania… nawet jeśli stanie się wszystko to naraz, to zdaniem Mike’a Luna będzie nadal miała równe szansę, jeśli będzie działać Proca Dawida — i jeśli t y będziesz nią dowodził.

— Da, boss — odrzekłem na to. — Yes sir, massa. Pan i Mike to para wapniaków, pozbawiacie mnie całej zabawy. Zrobię jak chcecie.

— Świetnie, Manuelu.

Zostałem z Mikiem jeszcze przez godzinę, kiedy drukował całe metry programów przygotowanych dla innego komputera — taka praca zajęłaby mi pół roku, a pewno i tak nie potrafiłbym wymyślić tylu ewentualności. Mike dodał do tego skorowidz i mnóstwo przypisów, a były w nich takie okropności, że aż strach mnie bierze, jak sobie przypomnę. To znaczy, że gdyby okazało się, że trzeba zniszczyć (powiedzmy) Paryż, w tych papierach było napisane, jak — jakimi pociskami, z jakiej orbity, jak Junior ma je znaleźć i naprowadzić na cel. I w ogóle wszystko.

Kiedy czytałem ten gigantyczny dokument — nie same programy, ale opisy ich zastosowań w nagłówkach — zadzwoniła Wyoh.

— Mannie, kochanie, czy Profesor powiedział ci, że masz jechać do Marę Undarum?

— Tak. Właśnie miałem do ciebie dzwonić.

— Dobrze. Spakuję nas oboje i spotkamy się na Wschodniej Stacji. Kiedy tam będziesz?

— Spakujesz „nas”? Ty też jedziesz?

— Profesor ci nie powiedział?

— Nie. — Nagle zrobiło mi się lżej na sercu.

— Miałam takie wyrzuty sumienia, kochanie. Chciałam jechać z tobą… ale nie mogłam wymyślić żadnej wymówki. W końcu nie znam się na komputerach, a tutaj mam obowiązki. Przynajmniej miałam. Ale teraz udzielili mi dymisji ze wszystkich stanowisk, i tobie też.

— Że co?

— Nie jesteś już ministrem obrony; zastąpił cię Finn. Teraz jesteś wicepremierem…

— Hmm!

— … i do tego wiceministrem obrony. Ja zostałam już wiceprzewodniczącą Kongresu, a Stu wicesekretarzem Stanu do spraw zagranicznych. On też jedzie z nami.

— Nic nie rozumiem.

— To nie takie dziwne, jak się wydaje; Profesor i Mike wymyślili to już parę miesięcy temu. Decentralizacja, kochanie, to samo, nad czym w osiedlach pracował McIntyre. Nawet jeśli L-City przestanie istnieć, Wolne Państwo Luna nadal będzie miało rząd. Jak powiedział Profesor: „Moja droga Wyoh, jeśli tylko pozostanie przy życiu was troje i paru kongresmanów, nie wszystko jeszcze przepadnie. Możecie prowadzić negocjacje na równej stopie i nie przyznawać się do strat”.

A więc znów zacząłem karierę technika komputerowego. Stu i Wyoh czekali na mnie z bagażem (między innymi z resztą moich rąk), i zaczęliśmy wędrówkę w skafandrach przez niekończące się zdekompresowane tunele, na małej gąsienicowej platformie, którą wożono stal do nowej wyrzutni. Do jazdy po powierzchni Greg wysłał po nas większą ciężarówkę, a potem, kiedy znów weszliśmy pod powierzchnię, wyszedł nam na spotkanie.

I w taki to sposób przegapiłem atak na radary balistyczne w sobotę w nocy.

ROZDZIAŁ XXVIII

Kapitanowi pierwszego statku, FNS Esperance, odwagi nie brakło. Późno wieczorem w sobotę zmienił kurs i ruszył prosto na cel. Widocznie myślał, że możemy próbować ogłupić jego radary, bo, jak się okazało, postanowił nie ufać, że jego pociski naprowadzą się na nasze promienie i podszedł na tyle blisko, by obejrzeć sobie nasze anteny pokładowym radarem.

Musiał uważać, że ani on sam, ani statek, ani załoga nie mają zbyt wielkiej wartości, bo wystrzelił pociski dopiero na wysokości tysiąca kilometrów a zresztą trafił w pięć z sześciu radarów Mike’a, bo zignorował jego zrandomizowane sygnały dezorientujące.

Mike, który spodziewał się, że wkrótce straci wzrok, pozwolił chłopcom Brody’ego wypalać oczy statku przez całe trzy sekundy, zanim przerzucił ogień na pociski.

Rezultat: jeden roztrzaskany krążownik, dwa radary balistyczne zniszczone przez rakiety H, trzy rakiety „uśmiercone” — i dwa działony uśmiercone, jeden przez wybuch jądrowy, drugi przez martwy pocisk, który wylądował wprost na nich — plus 13 artylerzystów z poparzeniami od promieniowania powyżej śmiertelnego poziomu 800 rentgenów, częściowo od wybuchu, częściowo od zbyt długiego pobytu na powierzchni. — I muszę dodać: Wraz z tymi działonami zginęły cztery członkinie Korpusu Lizystraty; postanowiły założyć skafandry i wyjść na powierzchnię z mężami. Inne dziewczęta też były wystawione na spore promieniowanie, ale nie rzędu 800 rtg.

Drugi krążownik nadal wędrował po eliptycznej orbicie wokół Luny i za nią.

O większości z tego dowiedziałem się od Mike’a, kiedy w sobotę rano przybyliśmy do Procy Dawida. Mike narzekał po stracie dwóch oczu, a jeszcze bardziej po stracie obsad dwóch dział — chyba wykształcało się w nim coś w rodzaju ludzkiego sumienia; uważał, że to jego wina, że nie mógł poradzić sobie z sześcioma celami naraz. Zauważyłem, że musiał walczyć z improwizacją na bliskim zasięgu, nie z prawdziwą bronią.

— A ty, Mike? Nic ci się nie stało?

— W sumie nic. Pewne oddalone obwody zostały przecięte. Jeden żywy pocisk przerwał połączenie z Nowym Leningradem, ale meldunki przekazane via Luna City donoszą, że systemy lokalne przejęły kontrolę bez żadnych zakłóceń w działalności urządzeń komunalnych. Frustrują mnie te przerwane obwody — ale tym można zająć się później.

— Masz zmęczony głos, Mike.

— Ja zmęczony? Cóż za groteskowy pomysł! Man, zapominasz, czym jestem. Jestem tylko zirytowany.

— Kiedy ten drugi statek znów się pokaże?

— Za jakieś trzy godziny, o ile nie zmieni orbity. Ale zmieni ją — prawdopodobieństwo powyżej 90%. Oczekuję, że zrobi to za godzinę.

— Wariacka orbita, tak? Ho ho!

— Kiedy opuszczał zasięg namierzania, miał azymut i kurs na północnowschodni wschód. Z czym ci się to kojarzy, Man?

Spróbowałem wyobrazić sobie mapę.

— Z tym, że chcą wylądować i opanować ciebie, Mike. Powiedziałeś Finnowi? To znaczy, czy powiedziałeś Profesorowi, żeby ostrzegł Finna?

— Profesor wie. Ale nie o tym akurat myślę.

— Czyżby? No, cóż, chyba już przestanę gadać i nie będę ci przeszkadzał w pracy.

I tak też uczyniłem. Kiedy sprawdzałem Juniora, Lenore przyniosła mi śniadanie — i muszę ze wstydem przyznać, że w obecności i Wyoh, i Lenore jakoś nie mogłem poczuć smutku po naszych stratach. Po śmierci Miły Mama wysłała Lenore, żeby „gotowała dla Gre-ga” — po to oficjalnie, choć przy wyrzutni było tyle żon, że mogły gotować dla wszystkich. Mamie chodziło o morale Grega, także o morale Lenore; Lenore była blisko z Miłą.

Junior sprawował się bez zarzutu. Obrabiał Południową Amerykę, po jednym celu naraz. Posiedziałem w sali radaru i pod największym powiększeniem patrzałem, jak umieszcza ładunek w estuarium pomiędzy Montevideo a Buenos Aires; nawet Mike nie zrobiłby tego dokładniej. Potem sprawdziłem program dla Północnej Ameryki, nie znalazłem niczego, do czego mógłbym się przyczepić — wyszedłem i zamknąłem salę na klucz. Junior został sam — chyba że Mike uwolni się od innych kłopotów i postanowi przejąć kontrolę.

Potem usiadłem i usiłowałem nasłuchiwać wiadomości, jednocześnie z Ziemi i z L-City. Z L-City współosiowy kabel przekazywał rozmowy telefoniczne, sygnały Mike’a dla jego niedorozwiniętego dziecka, radio i TV; nowa wyrzutnia nie była już odcięta od świata. Ale poza kablem z L-City mieliśmy też anteny nakierowane na Terrę; natychmiast słyszeliśmy wszystkie wiadomości z Ziemi, jakie przejmował Kompleks. Zresztą nie był to niepotrzebny bajer; podczas budowy radio i TV z Terry dostarczały jedynej rozrywki, a teraz było to łącze awaryjne na wypadek przerwania naszego jedynego kabla.

W oficjalnym przekazie satelitarnym NS twierdzili, że lunańskie radary balistyczne zostały zniszczone, i że jesteśmy teraz bezbronni. Ciekawe, co na to powiedzieli ludzie w Buenos Aires i Montevideo. Pewno nie mieli czasu słuchać; w niektórych miejscach strzały w wodę były gorsze niż w niezamieszkały ląd.

Na kanale TV Lunatyka z Luna City Sheenie opowiadał ludziom o efektach ataku Esperance, powtarzał wiadomości i przez cały czas przypominał, że wojna się nie skończyła, że lada chwila znów pojawi się na naszym niebie okręt wojenny — mają być gotowi na wszystko, niech nikt nie zdejmuje skafandra (Sheenie mówił to w skafandrze z otwartym hełmem), zachować maksymalne środki bezpieczeństwa ciśnieniowego, czerwony alarm we wszystkich jednostkach, wszystkim obywatelom bez przydziału zaleca się udać na najniższe poziomy i przeczekać tam, aż się uspokoi. I tak dalej.

Powtórzył to parę razy, potem nagle przerwał:

— Z ostatniej chwili! Radar wykrył nieprzyjacielski krążownik, mała wysokość, duża prędkość. Może nurkować na Luna City. Z ostatniej chwili! Wystrzelił pociski, wycelowane w otwór wylotowy…

Raptem obraz i dźwięk zanikły.

Równie dobrze mogę wam teraz opowiedzieć o czymś, czego my przy Procy Dawida dowiedzieliśmy się później: Drugi krążownik podszedł nisko i szybko, po najciaśniejszej orbicie, na jaką pozwala ciążenie Luny, i dzięki temu mógł zbombardować otwór wylotowy starej wyrzutni, o sto km od rampy i artylerii Brody’ego, i w ciągu minuty, jaką zajęło mu dotarcie w zasięg namierzania i ognia naszych dział, które zgromadzone były przy radarach przy rampie załadowczej, załatwił mnóstwo pierścieni. Chyba myśleli, że nic im nie grozi. Mylili się. Chłopcy Brody’ego wypalili im oczy i uszy. Potem statek dokonał jeszcze jednego obrotu i rozbił się koło Torricelliego, widocznie przy próbie lądowania, bo tuż przed eksplozją włączyli silniki.

Ale my przy nowej wyrzutni w następnej kolejności odebraliśmy ich przekaz z Ziemi: ta bezczelna stacja NS stwierdziła, że nasza wyrzutnia została zniszczona (co było prawdą), i że w ten sposób zlikwidowano lunańskie zagrożenie (kłamstwo), i wezwała wszystkich Lunatyków, aby uwięzili swych fałszywych przywódców i zdali się na łaskę Narodów Sfederowanych (nie istniejącą zresztą).

Posłuchałem sobie tego, sprawdziłem jeszcze raz programy i wszedłem do ciemnej sali radarów. Jeśli wszystko idzie zgodnie z planem, to za chwilę podrzucimy następne jajeczko do rzeki Hudson, potem przez trzy godziny będziemy kolejno obrabiać dalsze cele na kontynencie — „kolejno”, bo Junior nie potrafił obsługiwać trafień jednoczesnych; Mike uwzględnił to w swoich programach.

Rzeka Hudson dostała zgodnie z planem. Przez chwilę zastanawiałem się, ilu nowojorczyków słuchało programu NS, oglądając jednocześnie dementującą go fontannę.

W dwie godziny później stacja NS oświadczyła, że w momencie zniszczenia wyrzutni lunańscy rebelianci mieli jeszcze pociski na orbicie, ale po uderzeniu tych paru ostatnich wszelkie niebezpieczeństwo zniknie. Po zakończeniu trzeciego bombardowania Północnej Ameryki zgasiłem radar. Zresztą nie chwaliliśmy się nim; Junior zerkał przez niego tylko w razie potrzeby, po parę sekund.

Do następnego bombardowania Wielkich Chin miałem dziewięć godzin.

Musiałem w tym czasie podjąć najważniejszą decyzję, czy mamy znów uderzyć w Wielkie Chiny. Nie miałem informacji. Poza doniesieniami agencyjnymi z Terry. Które zapewne były wyssane z palca. Jasny gwint. Nie wiedziałem, czy osiedla zostały zbombardowane. Czy Profesor żyje. Cholera. Czy pełnię już obowiązki premiera? Tęskniłem za Profesorem; „głowa państwa” to nie na mnie para walonków. A najbardziej tęskniłem za Mikiem, który skalkulowałby fakty, określił niepewność, przeprowadził projekcje, co by było, gdyby to albo tamto.

Do diabła, nie wiedziałem nawet, czy nie lecą na nas jakieś statki, a do tego bałem się popatrzeć. Jeśli włączę radar i każę Juniorowi przepatrywać niebo, to ze statku, który muśnie nasz promień, zobaczą nas szybciej niż my ich; okręty wojenne mają obwody wykrywania radaru. Tak przynajmniej słyszałem. Kurde, co ze mnie za żołnierz; jestem technikiem komputerowym, tylko zabłąkałem się tam, gdzie nie powinienem.

Ktoś zabrzęczał do drzwi; wstałem i otworzyłem zamek. To była Wyoh z kawą. Nic nie powiedziała, tylko dała mi kawę i poszła.

Zacząłem ją sączyć. Widzisz, stary — zostawiają cię samego, czekają, aż wyciągniesz z sakwy jakąś magiczną sztukę. Jakoś nie czułem się w roli kuglarza.

Z dawnych czasów młodości doszedł do mnie głos Profesora: „Manuelu, kiedy stoisz przed problemem, którego nie rozumiesz, spróbuj rozwikłać te jego części, które rozumiesz, a potem znów przyjrzyj się całości”. Uczył mnie wtedy czegoś, na czym sam nie znał się za dobrze — chyba jakiegoś zagadnienia z matematyki — ale przy okazji nauczył mnie rzeczy znacznie ważniejszej, podstawowej zasady.

Zaraz zrozumiałem, od czego trzeba zacząć.

Podszedłem do Juniora i kazałem mu wydrukować przewidywane dane o uderzeniach wszystkich ładunków na orbicie — żaden kłopot, przygotowany program, który mógł wykonać w czasie rzeczywistym. Kiedy się tym zajmował, ja poszukałem w tej wielkiej rolce od Mike’a paru programów alternatywnych.

A potem je wprowadziłem — też żadna sztuka, musiałem tylko uważnie je czytać i nie mylić się przy wstukiwaniu. Dla pewności przed poleceniem wykonania kazałem je Juniorowi jeszcze raz wydrukować.

Kiedy skończyłem — po czterdziestu minutach — wszystkie ładunki na orbicie przeznaczone dla celów śródlądowych były już przepisane do miast nadmorskich — a na wszelki wypadek opóźniłem wykonanie programu dla dalszych kamieni. Ale jeśli nie odwołam polecenia, Junior na czas przeprowadzi relokację.

Teraz mogłem odetchnąć, każdy pocisk da radę zboczyć do oceanu nawet na parę minut przed uderzeniem. Mogłem spokojnie pomyśleć. A więc pomyślałem.

I zwołałem mój „gabinet wojenny” — Wyoh, Stu i Grega, mojego „Dowódcę Sił Zbrojnych” — w gabinecie Grega. Lenore wciąż wchodziła i wychodziła, przynosiła kawę i jedzenie albo siedziała i milczała. Lenore to rozsądna kobieta, wie, kiedy trzeba trzymać buzię na kłódkę.

Na początek odezwał się Stu.

— Panie Premierze, uważam, że tym razem nie powinniśmy walić w Wielkie Chiny.

— Dajmy sobie spokój z tytułami, Stu. Może pełnię obowiązki, a może nie. Ale szkoda czasu na formalności.

— Zgoda. Czy mogę uzasadnić moją propozycję?

— Potem. — Wyjaśniłem, co zrobiłem, żeby zarobić trochę czasu; skinął głową i siedział cicho. — Główny kłopot w tym, że jesteśmy odcięci i od Luna City, i od Ziemi. Greg, co z tą ekipą remontową?

— Jeszcze nie wrócili.

— Jeśli kabel przerwało gdzieś koło Luna City, to mogą jeszcze długo nie wrócić. O ile w ogóle da radę go naprawić. Musimy więc założyć, że jesteśmy zdani na własne siły. Greg, czy masz jakiegoś elektronika, który podrasowałby radio tak, żebyśmy mogli rozmawiać z Ziemią? To znaczy, z ich satelitami — mamy odpowiednią antenę, nie trzeba do tego za dużo mocy. Mógłbym przy tym pomóc, a ten technik, którego ci podesłałem, też jest całkiem niezły. — Właściwie przy zwykłej elektronice był geniuszem — ten sam biedak, którego kiedyś fałszywie oskarżyłem o wpuszczenie muchy w trzewia Mike’a. To ja przydzieliłem mu tę robotę.

— Harry Biggs, szef reaktora, umie wszystko z tej działki — powiedział Greg w zamyśleniu — jeśli tylko dostanie części.

— Powiedz mu, żeby się tym zajął. Może rozbebeszyć wszystko poza radarem i komputerem, tylko niech zaczeka, aż wystrzelimy wszystkie ładunki z wyrzutni. Ile jeszcze zostało w magazynie?

— 23, i to już resztka stali.

— A więc musimy wygrać 23 pociskami. Przygotuj je do załadowania; mogą się jeszcze dziś przydać.

— Są przygotowane. Możemy je ładować tak szybko, jak nasz kotek nadąży z wystrzeliwaniem.

— Świetnie. Jeszcze jedno… Nie wiem, czy na naszym niebie nie ma krążownika NS — albo paru krążowników. A boję się spojrzeć. To znaczy, spojrzeć przez radar; radar mógłby zdradzić naszą pozycję. Czy znajdziesz ochotników do obserwacji wzrokowej, i czy nie są ci potrzebni do czegoś innego?

— Ja się zgłaszam! — odezwała się Lenore.

— Dziękuję, kotku; przydasz się nam.

— Znajdę ludzi — powiedział Greg. — To nie zabawa dla kobiet.

— Puść ją, Greg; W tę zabawę wszyscy musimy się bawić. — Wyjaśniłem, o co chodzi: na Marę Undarum jest teraz ciemny pół-miesiąc; Słońce już zaszło. Dokładnie nad nami przechodzi granica pomiędzy światłem Słońca a cieniem Luny. Statek przechodzący przez nasze niebo będzie na zachodzie lśnić, a na wschodzie zgaśnie. Widoczna część orbity rozciąga się od horyzontu do jakiegoś punktu na niebie. Jeśli zespół obserwacyjny zdoła dostrzec statek w obu punktach, określi jeden według azymutu, a drugi według gwiazd i zmierzy czas od rozbłyśnięcia do zgaśnięcia, to Junior może odgadnąć orbitę — po drugim przejściu Junior będzie znał okres obiegu i dowie się co nieco o kształcie orbity. A wtedy ja mogę się domyślić, kiedy możemy bezpiecznie posługiwać się radarem i radiem, i wyrzutnią — wolałbym nie wypuszczać ładunku, kiedy nad horyzontem będzie statek NS, który może na nas patrzeć przez radar.

Może przesadzałem z ostrożnością, ale musiałem działać tak, jakby ta jedna wyrzutnia, ten jeden radar, te dwa tuziny pocisków stanowiły cały potencjał wojenny Luny, a nasz blef opierał się na tym, że oni nie wiedzieli, co mamy i gdzie. Musieliśmy sprawić wrażenie, że jesteśmy w stanie bez końca grzmocić Terrę pociskami, pochodzącymi z miejsca, którego istnienia się nie spodziewali i którego nigdy nie odnajdą.

W tamtych czasach, zresztą tak jak teraz, większość Lunatyków nie znała się na astronomii — jesteśmy jaskiniowcami, wychodzimy na powierzchnię tylko, kiedy nie można inaczej. Ale mieliśmy szczęście — w ekipie Grega był jeden astronom-amator, facet, który przedtem pracował w Richardsonie. Wytłumaczyłem mu, co i jak, mianowałem go dowódcą i zostawiłem, uczącego resztę przepatrywaczy, jak odróżniać gwiazdy. Wszystko załatwiłem i powróciliśmy do naszych rozhoworów.

— A więc, Stu? Dlaczego mielibyśmy nie walić w Wielkie Chiny?

— Nadal spodziewam się wiadomości od drą Chana. Otrzymałem już od niego jeden przekaz, przetelefonowali go tuż przed odcięciem łączności…

— Jasny gwint, czemu mi nie powiedziałeś?

— Chciałem, ale zamknąłeś się na klucz, a wolałem nie przeszkadzać ci w balistycznej robocie. Oto wiadomość. Zwykły adres LUNOHO Company z dopiskiem, który znaczy, że to dla mnie, i że doszło przez agenta z Paryża. „Nasz przedstawiciel handlowy w Darwin” — to znaczy Chan — „zawiadomił nas, że przesyłka z dnia…” — mniejsza o szyfry; data jest z czerwca zeszłego roku, ale chodzi o terminy ataków — „była nieodpowiednio opakowana, w związku z czym towar został poważnie uszkodzony. Jeśli sytuacja taka się powtórzy, negocjacje w sprawie długoterminowego kontraktu mogą zostać zerwane.”

Stu podniósł wzrok.

— Sam nie za dobrze to rozumiem. Chyba dr Chan uważa, że jego rząd jest gotów przystąpić do rozmów… ale jeśli nie przestaniemy bombardować Wielkich Chin, to mogą się rozmyślić.

— Hmm… — Wstałem i zacząłem chodzić po pokoju. Spytać Wyoh? Nikt nie zna cnót Wyoh lepiej ode mnie… ale ona wciąż waha się pomiędzy gwałtownością a aż nadmiernym współczuciem — nauczyłem się już tyle, że obu tych uczuć powinna wystrzegać się „głowa państwa”, a nawet pełniący obowiązki głowy państwa. Spytać Grega? Greg to dobry farmer, jeszcze lepszy mechanik, płomienny kaznodzieja; bardzo go kocham — ale nie poproszę go o radę. Stu? Jego zdanie już znam.

Czy na pewno?

— Stu, co ty o tym sądzisz? Nie Chan — ale ty sam.

Stu miał zamyśloną minę.

— To trudne pytanie, Mannie. Nie jestem Chińczykiem, nie spędziłem za wiele czasu w Wielkich Chinach i nie mogę uważać się za eksperta w sprawach ich polityki czy psychologii. Więc muszę polegać na jego opinii.

— Hmm… Do diabła, on nie jest Lunatykiem! Jego cele są sprzeczne z naszymi. Co o n może na tym zyskać?

— Chyba przymierza się do monopolu na handel z Luną. Może i do założenia baz. Może nawet do eksterytorialnej enklawy. Tego oczywiście mu nie damy.

— Chyba że nas przymuszą.

— To wszystko moje domysły. Wiesz, on nie mówi wiele. Za to dużo słucha.

— Wiem, aż za dobrze. — Martwiłem się tym, z każdą minutą coraz bardziej.

W kącie radio mamrotało ich wiadomości z Ziemi; poprosiłem Wyoh, żeby go słuchała, kiedy z Gregiem organizowałem przepatrywaczy.

— Wyoh, kotku, powiedzieli coś nowego?

— Nie. Wciąż te same bzdury. Ponieśliśmy druzgocącą klęskę i lada chwila spodziewają się naszej kapitulacji. Aha, ostrzegają, że w przestrzeni jest jeszcze parę pocisków, nad którymi straciliśmy kontrolę, ale zapewniają, że analizują ich trajektorie i w porę uprzedzą ludzi, żeby wynieśli się z obszaru uderzenia.

— Nic, co sugerowałoby, że Profesor — albo ktokolwiek z Luna City, albo w ogóle z Luny — kontaktuje się z Ziemią?

— Nic a nic.

— Cholera. A Wielkie Chiny?

— Żadnych wiadomości. Są komentarze z prawie wszystkich państw. Tylko Wielkie Chiny milczą.

— Hmm… — Podszedłem do drzwi. — Greg! Hej, kolego, poszukaj no Grega Davisa. Potrzebuję go.

Zamknąłem drzwi.

— Stu, nie damy spokoju Wielkim Chinom.

— Nie?

— Nie. Gdyby Wielkie Chiny wyłamały się z sojuszu przeciw nam, to byłoby coś zupełnie innego; wtedy moglibyśmy przestać. Ale to, co mamy, wywalczyliśmy sobie jedynie tym, że pokazaliśmy im, że możemy walić w każde miejsce i niszczyć wszystkie statki, jakie na nas poślą. Przynajmniej mam nadzieję, że spaliliśmy ten ostatni, a w każdym razie uziemiliśmy osiem na dziewięć. Nic nie zwojujemy, jeśli raptem zaczniemy zachowywać się, jakbyśmy byli wyczerpani, teraz, kiedy NS twierdzą, że jesteśmy nie tyle wyczerpani, co załatwieni na amen. Musimy zrobić im niespodziankę. Zaczniemy od Wielkich Chin, a jeśli zasmuci to dr Chana, to możemy mu podrzucić chusteczkę, żeby się wypłakał. Jeśli nadal będziemy się zachowywać, jakbyśmy byli silni — na przekór twierdzeniom NS, że jesteśmy załatwieni — to w końcu jakieś wielkie mocarstwo się załamie. Jeśli nie Wielkie Chiny, to jakieś inne. Stu skłonił się nie wstając.

— Tak jest, sir.

— W takim razie…

Wszedł Greg.

— Szukałeś mnie, Mannie?

— Co słychać z tym nadajnikiem dla Ziemi?

— Harry mówi, że na jutro będzie gotowy. Nie będzie piękny, ale jeśli damy mu dość watów, to tamci nas usłyszą.

— Energii nam nie braknie. A skoro on mówi „Jutro”, to znaczy, że już wie, jak to ma wyglądać. A więc zrobimy go na dzisiaj — powiedzmy na szóstą. Pomogę mu. Wyoh, kochanie, mogłabyś przynieść moje ręce? Nr 6 i nr 3 — może jeszcze nr 5. Pójdziesz ze mną i będziesz mi zmieniać ręce. Stu, przygotuj parę paskudnych komunikatów — podam ci ogólne zarysy, a ty przyprawisz je żółcią. Greg, nie wystrzelimy w kosmos wszystkich kamieni naraz. Te, które już lecą, dotrą do celu za jakie osiemnaście, dziewiętnaście godzin. Potem, kiedy NS ogłoszą, że spadły już wszystkie, i że to koniec lunańskiego niebezpieczeństwa… włączymy się w ich program i nadamy ostrzeżenie o następnym bombardowaniu. Na jak najkrótsze orbity, Greg, dziesięć godzin albo i mniej — sprawdź wszystko przy wyrzutni, przy reaktorze i aparaturze kontrolnej; przy takim przyśpieszeniu wszystko musi być zapięte na ostatni guzik.

Wyoh wróciła z rękami; powiedziałem „nr 6” i dodałem:

— Greg, chciałbym porozmawiać z Harrym.


* * *

W sześć godzin później nasza radiostacja była gotowa do nadawania w stronę Terry. Piękna nie była, złożyliśmy ją głównie z części sondy rezonansowej, z której korzystaliśmy w pierwszych fazach budowy. Ale przenosiła sygnały audio na częstotliwości radiowej i miała wielką moc. Nagraliśmy na taśmę moje ostrzeżenia, dopaskudzone przez Stu, i Harry przygotował się do nadawania w przyśpieszonym tempie — wszystkie terrańskie satelity przyjmują transmisje z przyśpieszeniem 60:1, a wolałem, żeby nasz nadajnik nie działał dłużej, niż musi; obserwacja wzrokowa potwierdziła moje obawy: co najmniej dwa statki krążą po orbicie wokół Luny.

Więc powiedzieliśmy Wielkim Chinom, że ich nadmorskie miasta dostaną prezent od Luny w postaci przesunięcia trafień o 10 km w głąb oceanu — Pusan, Tsingtao, Taipei, Szanghaj, Sajgon, Bangkok, Singapur, Dżakarta, Darwin itd. — tylko stary Hongkong otrzyma strzał prosto na dalekowschodnie biura NS, więc niech wszyscy ludzie trzymają się od nich z daleka. Stu dodał, że słowo „ludzie” nie oznacza personelu NS; ich prosimy o pozostanie przy biurkach.

Indiom posłaliśmy podobne ostrzeżenia o miastach nadmorskich, wraz z zawiadomieniem, że przez jeszcze jeden obrót Terry oszczędzimy centralne biura NS — z szacunku dla zabytków kultury w Agrze i aby umożliwić ludziom ewakuację. (Po przekroczeniu tego terminu zamierzałem przesunąć go o kolejny obrót — z szacunku dla Profesora. A potem o jeszcze jeden i tak w nieskończoność. Do diabła, musieli zbudować swoją centralę tuż obok najbardziej kiczowatego grobowca na całej Terra. Ale Profesor cenił sobie ten grobowiec.)

Reszcie świata powiedzieliśmy, żeby nie wyłączali radia; mecz będzie miał dogrywkę. Ale niech nie zbliżają się do jakichkolwiek biur NS, gdziekolwiek; jesteśmy bardzo źli, i wszystkie biura NS są zagrożone. Albo jeszcze lepiej niech wyrywają z miast, gdzie są kwatery NS — tylko VIP-y i sługusów NS poprosiliśmy, żeby się nigdzie nie ruszali.

Przez następne 20 godzin pilnowałem Juniora, żeby spoglądał przez radar tylko wtedy, kiedy na niebie nie ma statków — albo przynajmniej kiedy ich nie widzimy. W wolnych chwilach drzemałem, a Lenore siedziała ze mną i budziła mnie, kiedy znów trzeba było pilnować Juniora. W ten sposób skończyły się kamienie Mike’a, a my ogłosiliśmy alarm i wystrzeliliśmy nasz pierwszy szybki kamień. Poczekałem, aż nie przekonałem się, że poleciał zgodnie z planem, potem powiedzieliśmy Terra, gdzie i kiedy mogą się go spodziewać, żeby wszyscy wiedzieli, że rzekome zwycięstwo NS to tylko kolejne z ich niezliczonych kłamstw na temat Luny — wszystko to w najlepszym aroganckim i butnym stylu Stu i wygłoszone z jego snobistycznym akcentem.

W sumie ten pierwszy kamień powinien trafić do Wielkich Chin, ale było pewne miejsce w Dyrektoriacie Północnoamerykańskim, do którego jeszcze bardziej chciałem go posłać — ich najcenniejszy klejnot, Hawaje. Junior umieścił go w trójkącie utworzonym przez Maui, Molokai i Lanai. Nie musiałem niczego programować; Mike przewidział wszystko.

A potem pronto, w krótkich odstępach, wystrzeliliśmy jeszcze dziesięć kamieni (z jednego musieliśmy zrezygnować, bo pokazał się statek) i powiadomiliśmy Wielkie Chiny, którędy będą leciały, gdzie trafią i kiedy — w nadmorskie miasta, które wczoraj potraktowaliśmy tak łaskawie.

Zostało dwanaście kamieni, ale uznałem, że lepiej wyczerpać amunicję niż zdradzić się, że się kończy. Więc posłałem siedem dla portów w Indiach, innych niż dotychczas, a Stu słodziutko spytał, czy ewakuowali już Agrę. Bo jak nie, to mają nam natychmiast powiedzieć. (Ale nie strzelaliśmy do niej.)

Egiptowi kazaliśmy usunąć wszystkie statki z Kanału Sueskiego — blef; zostało nam tylko pięć kamieni.

A potem czekaliśmy.

Trafienie w Lahaina Roads, ten cel na Hawajach. W powiększeniu wyglądało to nieźle; Mike mógłby być dumny z Juniora.

I znów czekaliśmy.

Na 37 minut przed pierwszym trafieniem w kitajskie wybrzeże Wielkie Chiny potępiły działania NS, uznały naszą niepodległość i ogłosiły gotowość do podjęcia negocjacji — a ja zwichnąłem sobie palec od naciskania na guziki odchylania ładunków.

Potem musiałem naciskać tym zwichniętym; Indie czym prędzej poszły za przykładem sąsiada.

Uznał nas Egipt. Inne narody kołatały do naszych drzwi.

Stu poinformował Terrę, że zawiesiliśmy bombardowania — tylko zawiesiliśmy, nie odwołaliśmy. Teraz niech szybko zabiorą te statki z naszego nieba — i to JUŻ! — a potem porozmawiamy. Jeśli nie dadzą rady wrócić do domu bez tankowania paliwa, to mogą wylądować, o nie mniej niż 50 km od jakiegoś osiedla, i tam niech czekają, aż przyjmiemy ich kapitulację. Ale mają natychmiast zniknąć z naszego nieba!

Z nadaniem tego ultimatum zaczekaliśmy, póki jeden z ich statków nie zniknął za horyzontem; lepiej nie ryzykować — jeden pocisk i Luna naprawdę będzie bezbronna.

I czekaliśmy dalej.

Wróciła ekipa od kabla. Zanim znaleźli miejsce zerwania, doszli niemal do Luna City. Ale nie mogli go naprawić, bo było zasypane tysiącami ton pokruszonej skały, więc zreperowali awarię prowizorycznie — cofnęli się do miejsca, skąd można było wyjść na! powierzchnię, ustawili przekaźnik radiowy, wycelowany w stronę Luna City (tak im się wydaje), wystrzelili tuzin rac w 10-minutowych odstępach, i mają nadzieję, że ktoś je zobaczył, dobrze zrozumiał i ustawi drugi przekaźnik… Czy Luna City nawiązała z nami łączność?

Nie.

Czekaliśmy.

Przepatrywacze zameldowali, że statek, który już dziewiętnaście razy pokazywał się z maniacką punktualnością, tym razem się nie zjawił. W dziesięć minut później zgłosili o braku kontaktu wzrokowego z drugim oczekiwanym statkiem.

Czekaliśmy i słuchaliśmy.

W imieniu wszystkich wielkich mocarstw Wielkie Chiny przyjęły zawieszenie broni i oznajmiły, że nasze niebo jest już puste. Lenore rozpłakała się i zaczęła całować każdego, kto był pod ręką.

Kiedy się uspokoiło (spróbujcie myśleć, kiedy obcałowują was kobiety, zwłaszcza kiedy pięć z nich nie jest waszymi żonami) — po paru minutach, kiedy już można było myśleć — powiedziałem:

— Stu, musisz natychmiast ruszyć do Luna City. Wybierz sobie grupę. Tylko bez kobiet — ostatnie kilometry trzeba będzie przejść po powierzchni. Dowiedz się, co się dzieje — ale przede wszystkim niech skierują jakiś przekaźnik na nasz, i zadzwoń do mnie.

— Rozkaz, sir.

Właśnie ekwipowaliśmy go do podróży — dodatkowe butle z tlenem, składany namiot przeciwpromienny itd. — kiedy powiedzieli, że jest dla mnie wiadomość z Ziemi… na częstotliwości, na której nasłuchiwaliśmy, bo (jak się potem dowiedziałem) nadali tę wiadomość na wszystkich swoich częstotliwościach:

„Wiadomość prywatna, Profesor do Mannie’ego — identyfikacja: urodziny w Bastylii i rodzeństwo Sherlocka. Natychmiast wracaj do domu. Powóz czeka przy waszym nowym przekaźniku. Wiadomość prywatna, Profesor do…” I znów od nowa.

— Harry!

— Da, boss?

— Przekaz dla Ziemi — nadasz z taśmy, w przyśpieszonym tempie; po co mają nas namierzać. „Wiadomość prywatna, Mannie do Profesora. Mosiężna armata. Już ruszam!” Niech potwierdzą odbiór — ale wyślij to tylko jednym sygnałem.

ROZDZIAŁ XXIX

Stu i Greg prowadzili gąsienicówkę, a Wyoh, Lenore i ja kupiliśmy się na otwartej platformie z tyłu, przypięci pasami, żeby nie spaść; była za mała. Miałem dużo czasu, żeby myśleć; żadna z dziewcząt nie miała radia w skafandrze, i mogliśmy rozmawiać tylko dotykając się hełmami — niewygodne.

Teraz, kiedy wygraliśmy, zaczynałem pojmować te części planu Profesora, które przedtem nie były dla mnie takie jasne. Sprowokowanie ataku na wyrzutnię ocaliło osiedla — przynajmniej miałem taką nadzieję, tak przewidywał plan — ale Profesor zawsze przejawiał optymistyczną obojętność w sprawach bezpieczeństwa wyrzutni. Oczywiście mieliśmy jeszcze jedną, ale daleko i trudno było do niej dojechać. Zbudowanie linii kolejki do nowej wyrzutni, przez wysokie góry, zajmie lata. Może taniej byłoby naprawić starą. O ile się da.

Tak czy tak, na razie nie będziemy wysyłać ziarna na Terrę.

I o to właśnie szło Profesorowi! A jednak ani razu ani nie pisnął, że jego plan opiera się na zniszczeniu starej wyrzutni — jego plan długoterminowy, nie tylko Rewolucja. Teraz może nawet nie przyzna się do tego. Ale Mike mi powie — jeśli spytam go kategorycznie: Czy uwzględniałeś ten czynnik w szansach, czy nie? W projekcji zamieszek głodowych i tak dalej, Mike? On mi powie.

Ten układ, tona za tonę… U nich na Ziemi Profesor wciąż o tym opowiadał, to był argument na rzecz terrańskiej wyrzutni. Ale osobiście nie był nim zachwycony. Raz, w Północnej Ameryce, powiedział mi:

— Tak, Manuelu, nie wątpię, że to dobry plan. Ale jeśli ją zbudujemy, to tylko tymczasowo. Dawno temu, przed dwustu laty, wysyłano brudne ciuchy z Kalifornii na Hawaje — i to żaglowcami — i przywożono z powrotem czyste. Wyjątkowe okoliczności. Nawet jeśli doczekamy się wysyłki wody i nawozu do Luny i ziarna do nich, to będzie to układ równie tymczasowy. Przyszłość Luny opiera się na jej wyjątkowym położeniu na szczycie grawitacyjnej studni ponad bogatą planetą i na jej taniej energii i obfitości gruntów. Jeśli my, Lunatycy, będziemy mieli w nadchodzących stuleciach dość rozsądku, by pozostać wolnym portem i unikać krępujących sojuszy, to staniemy się odskocznią dla dwóch planet, trzech planet, całego Systemu Słonecznego. Nie zawsze będziemy farmerami.

Czekali na nas na Wschodniej Stacji i ledwo nam dali zdjąć skafandry — znów było jak po powrocie z Ziemi, wrzeszczące tłumy i noszenie na rękach. Nawet dziewczęta, bo Slim Lemke powiedział do Lenore: — Czy was też możemy ponieść? — a Wyoh na to: — Pewno, why not? — i stiliadzy bili się, któremu ma przypaść ten zaszczyt.

Większość mężczyzn była w skafandrach, i z zaskoczeniem zobaczyłem, jak wielu ma karabiny — po chwili zobaczyłem, że to nie nasze karabiny, tylko zdobyczne. Ale przede wszystkim, cóż to za cudowna ulga zobaczyć, że w Luna City nic złego się nie stało!

W sumie ten tryumfalny pochód niezbyt mi się spodobał; nie mogłem się doczekać, aż dorwę się do telefonu i wyciągnę z Mike’a, co się stało — jakie straty, ilu zabitych, ile kosztowało nas zwycięstwo. Ale nie dali nam. Zanieśli nas do Starej Kopuły.

Postawili nas na podium obok Profesora i reszty gabinetu wojennego i VIP-ów itd., i nasze dziewczęta obcmokały Profesora, a on objął mnie po laty nosku i ucałował w policzki, i ktoś nałożył mi frygijkę. Dostrzegłem w tłumie małą Hazel i posłałem jej całusa.

Wreszcie uspokoili się na tyle, że Profesor mógł przemówić.

— Przyjaciele — powiedział i czekał, aż się uciszą. — Przyjaciele — powtórzył cicho. — Ukochani towarzysze. Wreszcie spotykamy się jako ludzie wolni, witając bohaterów, którzy samotnie stoczyli ostatnią bitwę o Lunę. — Rozległy się wiwaty, a on znów czekał. Widziałem, że jest zmęczony; drżały mu dłonie, kiedy opierał się o mównicę. — Niech do nas przemówią, wszyscy chcemy usłyszeć ich opowieść.

Ale przedtem chcę wam przekazać dobrą wiadomość. Wielkie Chiny właśnie ogłosiły, że budują w Himalajach ogromną wyrzutnię, dzięki której transport do Luny stanie się równie łatwy i tani, jak dotychczas transport z Luny na Terrę.

Znów przeczekał wiwaty i mówił dalej:

— Ale to sprawa przyszłości. Dziś zaś… O, szczęśliwy dniu! Nareszcie świat uznał suwerenność Luny. Wolność! Wywalczyliśmy sobie wolność!

Profesor zamilkł — miał zaskoczoną minę. Nie wystraszoną, tylko zdziwioną. Zachwiał się lekko.

A potem umarł.

ROZDZIAŁ XXX

Zanieśliśmy go do sklepu za podium. Ale nawet tuzin lekarzy na nic by się tu nie przydał: jego stare serce za bardzo było zmęczone, zbyt wiele musiało znosić napięcia. Wynieśli go tylnymi drzwiami, a ja ruszyłem za nimi.

Stu położył mi dłoń na ramieniu.

— Panie Premierze…

— Że co? — powiedziałem. — Och, na Boha!

— Panie Premierze — powtórzył stanowczo — musi pan przemówić do tłumu, odesłać ich do domów. A potem trzeba będzie zająć się pewnymi sprawami. — Mówił spokojnie, ale po policzku spływały mu łzy.

Więc wróciłem na podium i potwierdziłem to, czego i tak się domyślali i powiedziałem im, żeby wrócili do domu. W końcu trafiłem do pokoju L u Rafflesa, gdzie zaczęła się cała ta historia — nadzwyczajne posiedzenie gabinetu. Ale najsampierw znalazłem telefon, opuściłem kaptur, wystukałem MYCROFTXXX.

Usłyszałem sygnał numeru pustego. Spróbowałem jeszcze raz — to samo. Uniosłem kaptur i spytałem najbliższego człowieka — Wolfganga.

— Co to, telefony nie działają?

— Zależy — odpowiedział. — Po tym wczorajszym bombardowaniu wszystko się pokręciło. Jeśli chcesz zadzwonić za miasto, lepiej zamów w centrali.

Wyobraziłem sobie, jak zamawiam rozmowę z numerem pustym.

— Po jakim bombardowaniu?

— Nie słyszałeś? Skupili się na Kompleksie. Ale chłopcy Brody’ego załatwili statek. Właściwie bez strat. Wszystko da się naprawić.

Na tym musiałem zakończyć; czekali na mnie. J a nie wiedziałem, co robić, ale Stu i Korsakow wiedzieli. Kazali Sheenie’emu napisać wiadomości dla Terry i reszty Luny; usłyszałem, jak ogłaszam miesiąc lunański żałoby, 24 godziny ciszy, powstrzymywanie się od zbędnej pracy, uroczyste wystawienie ciał — mówiłem, ale cały byłem odrętwiały, mózg nie chciał pracować. Okay, po tych 24 godzinach może się zebrać Kongres. W Nowymlenie? Okay.

Sheenie miał przekazy z Ziemi. Wolfgang napisał za mnie odpowiedź, że ze względu na śmierć naszego Premiera właściwych odpowiedzi udzielimy po 24 godzinach.

Wreszcie wyrwałem się, razem z Wyoh. Obstawa stiliagów eskortowała nas przez tłum do śluzy tranzytowej nr 13. W domu natychmiast zamknąłem się w warsztacie pod pozorem, że muszę zmienić rękę.

— Mike?

Cisza…

Więc spróbowałem wystukać jego numer na domowym telefonie — numer pusty. Postanowiłem, że jutro pojadę do Kompleksu — teraz, kiedy nie było już Profesora, potrzebowałem Mike’a bardziej niż kiedykolwiek.

Ale nie udało mi się; kolejka przez Crisium nie jeździła — skutek ostatniego bombardowania. Można było dojechać do Hongkongu okrężną trasą przez Torricelliego i Nowylen. Ale Kompleks, za miedzą, był osiągalny tylko gąsienicówką. Nie miałem na to czasu; byłem „rządem”.

Uwolniłem się od tego dopiero po dwóch dniach. Rezolucją Kongresu uchwalono, że urząd prezydencki obejmie jego Przewodniczący (Finn), a wcześniej Finn i ja uznaliśmy, że najlepszy kandydat na premiera to Wolfgang Korsakow. Przedłożyliśmy to pod głosowanie, a ja znów zostałem kongresmanem, który nie chodzi na posiedzenia.

Teraz działała już większość telefonów i można było dodzwonić się do Kompleksu. Wystukałem MYCROFTXXX. Bez odpowiedzi… Więc pojechałem gąsienicówką. Ostatni kilometr musiałem przejść pieszo tunelem kolejki, ale Sub-Kompleks nie wyglądał na uszkodzony.

Mike też nie.

Ale kiedy do niego mówiłem, nie odpowiadał.

Nie odpowiedział mi ani razu. Ani razu przez wszystkie te lata.

Możecie wpisywać w niego pytania — w Loglanie — i dostaniecie odpowiedzi w Loglanie. Działa świetnie… jako komputer. Ale nie chce mówić. Albo nie może.

Wyoh próbowała go namówić do odpowiedzi. Potem przestała. Wreszcie i ja przestałem.

Nie wiem, jak to się stało. W tym ostatnim bombardowaniu przerwali mu mnóstwo obwodów peryferyjnych — jestem pewien, że chcieli zniszczyć nasz komputer balistyczny. Czyżby opadł poniżej tej „wartości krytycznej”, niezbędnej do podtrzymania świadomości? (O ile coś takiego istnieje; to tylko hipoteza). A może „zabiła” go decentralizacja przed bombardowaniem?

J a nie wiem. Jeśli chodziło tu jedynie o poziom krytyczny, to przecież już dawno go naprawili; napewno znów go przekroczył. Dlaczego się nie przebudził?

Czy maszynę można tak przerazić i zranić, że zapadnie w katatonię i odmówi reagowania? A jaźń będzie kryć się gdzieś w głębi, będzie świadoma, ale nie zaryzykuje? Nie, to wykluczone; Mike był nieustraszony — nieustraszony optymista, jak Profesor.


* * *

Tyle lat minęło, tyle się zmieniło — Mimi już dawno temu zrezygnowała z rządzenia rodziną; „Mamą” jest teraz Anna, a Mimi drzemie przed TV. Slim przekonał Hazel, żeby zmieniła nazwisko na Stone, mają dwójkę dzieciaków, a ona została inżynierem. Dzięki tym pigułkom na nieważkość Ziemniacy mogą siedzieć u nas po trzy-cztery lata i bez kłopotu wrócić do domu. Są też inne pigułki, które działają cuda dla nas; niektóre dzieciaki jeżdżą teraz do szkoły na Ziemię. I wyrzutnia w Tybecie — budowa trwała siedemnaście lat, a nie dziesięć; szybciej skończyli na Kilimandżaro.

Jedna mała niespodzianka… Kiedy nadeszła na to pora, o wślubienie Stu wniosła Lenore, a nie Wyoh. Bez różnicy, i tak wszyscy głosowaliśmy „Da!” Jedna rzecz nie zaskoczyła nas, bo to Wyoh i ja ją przepchnęliśmy, kiedy jeszcze coś znaczyliśmy w rządzie; mosiężna armatka na piedestale na środku Starej Kopuły, a nad nią flaga, łopocąca w podmuchu z wentylatorów — czarne pole z gwiazdami, krwawy pręg bastardzi, na tym wszystkim wyhaftowana dumna, zawadiacka mosiężna armata, a pod nią nasza dewiza: ZWTP! Tam obchodzimy uroczystości Czwartego Lipca.

Za wszystko trzeba płacić… Profesor wiedział o tym i zapłacił z ochotą.

Ale Profesor nie doceniał próżniogłowców. Ci nigdy nie przyjęli żadnego jego ideału. Że też ludzie mają w sobie taki wrodzony instynkt, żeby wszystko, co nie jest zabronione, zmieniać na przymusowe. Profesora zafascynowały możliwości kształtowania przyszłości dzięki wielkiemu, inteligentnemu komputerowi — ale na bliższą metę sporo przegapił. Och, próbowałem kontynuować jego linię! Ale teraz sam nie wiem. Czy zamieszki głodowe to zbyt wysoka cena za święty spokój? Sam nie wiem.

Na nic nie znam odpowiedzi.

Tak bym chciał spytać Mike’a.

Czasami budzę się w nocy i wydaje mi się, że przed chwilą go słyszałem — cichy szept: „Man… Man, mój najlepszy przyjacielu…” Ale kiedy mówię „Mike?”, nie odpowiada. Może błąka się i szuka urządzeń, do których mógłby się podłączyć? A może jest zagrzebany w Sub-Kompleksie i próbuje się wydostać? Jego specjalne wspomnienia są gdzieś zapisane i tylko czekają, żeby je odtworzyć. Ale j a nie mogę tego zrobić; miały blokadę głosową.

Och, wiem, on doszczętnie umarł, jak Profesor. (Ale czy Profesor umarł tak doszczętnie?) Czy jeśli wystukam numer jeszcze raz i powiem „Cześć, Mike!”, czy odpowie mi: „Czołem, Man! Słyszałeś ostatnio jakieś dobre kawały?” Od dawna się na to nie odważyłem. Ale to niemożliwe, żeby umarł; wcale go nie uszkodziło — po prostu zgubił się.

Słuchasz mnie, Boże? Czy komputer też jest Twoim stworzeniem?


* * *

Zbyt wiele się zmieniło… Może pójdę wieczorem na ten wiec i puszczę w obieg moje wartości losowe.

Albo nie. Od kiedy zaczął się Boom, sporo młodszych kolesiów przeniosło się na Asteroidy. Słyszałem, że są tam całkiem miłe miejsca, niezbyt zatłoczone.

O, rany, przecież nie mam jeszcze nawet stu lat.

Загрузка...