CZĘŚĆ II ZBROJNY MOTŁOCH

ROZDZIAŁ XIV

Tak więc fala patriotyzmu przetoczyła się przez nasz naród i zjednoczyła go.

Czy tak piszą w podręcznikach do historii? Och, bracia!

Słowo daję, przygotowanie rewolucji kosztuje mniej nerwów niż to, co trzeba zrobić po jej wygraniu. Oto jesteśmy u władzy — przedwcześnie, nic nie jest gotowe — i trzeba zająć się tysiącem spraw. Nie było już Zarządu w Lunie — ale Zarząd Luny na Ziemi i stojące za nim Narody Sfederowane nadal istniały i czuły się świetnie. Gdyby w ciągu tych dwóch tygodni wylądował choć jeden transportowiec z wojskiem, na orbicie zjawił się choć jeden krążownik, mogliby tanim kosztem odzyskać Lunę. Byliśmy motłochem.

Nowa wyrzutnia była już gotowa, ale gotowe do wystrzelenia pociski z zapuszkowanej skały można by policzyć na palcach jednej ręki — mojej lewej ręki. Zresztą wyrzutnia to nie broń, której można użyć przeciw statkom albo wojsku. Mieliśmy parę pomysłów, jak odpędzić statki; na razie tylko pomysły. W Hongkongu, Luna, mieliśmy zapasy kilkuset tanich karabinów laserowych — kitajscy inżynierowie to zdolni chłopcy — ale niewielu ludzi, którzy potrafili je obsługiwać.

W dodatku Zarząd miał swoje zalety. Kupował lód i ziarno, sprzedawał powietrze, wodę i prąd, był właścicielem kilkunastu kluczowych punktów, inne kontrolował. Bez względu na to, co przyniesie przyszłość, kółka musiały się obracać. Może splądrowanie miejskich biur Zarządu było pochopne (tak mi się wydawało), bo zniszczono archiwa. Jednak Profesor twierdził, że Lunatycy, wszyscy Lunatycy, musieli dostać jakiś symbol do nienawidzenia i zniszczenia, a te biura były najmniej cenne i najbardziej dostępne.

Ale łącznością zawiadywał Mike, a to oznaczało kontrolę nad prawie wszystkim. Profesor zaczął od kontroli wiadomości na i z Ziemi, powierzając Mike’owi cenzurę i fałszowanie informacji, dopóki nie zdecydujemy się, co przekazać na Terrę, i dodał do tego podfazę „M”, w ramach której Kompleks został odcięty od reszty Luny, a wraz z nim Obserwatorium im. Richardsona i podległe mu laboratoria — Radioteleskop im. Pierce’a, Stacja Selenofizyczna itd. Z tym mieliśmy kłopot, bo terrańscy naukowcy wciąż się zmieniają, niektórzy spędzają u nas nawet pół roku, przeciągając czas na wirówce. Większość Terran w Lunie, poza garstką turystów — 34 — to byli naukowcy. Trzeba będzie coś z nimi zrobić, ale na razie wystarczyć powinno uniemożliwienie im kontaktu z Terra.

Na razie. Wyłączyliśmy telefony w Kompleksie, a Mike nie pozwalał kapsułom zatrzymywać się na żadnej stacji w Kompleksie, nawet po przywróceniu komunikacji, co nastąpiło ledwo Finn Nielsen i jego drużyna skończyli brudną robotę.

Okazało się, że gubernator nie zginął, zresztą wcale nie chcieliśmy go zabić; Profesor wymyślił, że żywego gubernatora zawsze można uśmiercić, natomiast martwego nie da się w razie potrzeby ożywić. Plan przewidywał więc połowiczne unieszkodliwienie jego i gwardzistów, aby nie mogli się opierać, kiedy wtargniemy do środka, a Mike napuści tlenu.

Mike obliczył, że przy wentylatorach nastawionych na maks obniżenie zawartości tlenu do praktycznego zera zajmie cztery minuty z kawałkiem — a więc pięć minut postępującego niedotlenienia, pięć minut całkowitej anoksji, potem wyłamanie dolnej śluzy, a Mike wpuszcza czystego tlenu, by przywrócić równowagę. Od tego nikt nie zginie — ale wszyscy stracą przytomność tak gruntownie, jak od narkozy. Zagrożenie dla naszych stanowić mogą ci w środku, którzy mają skafandry — albo niektórzy z takich. Choć i to nie było prawdopodobne; anoksja jest podstępna, można stracić przytomność i w ogóle nie zauważyć, że braknie tlenu. To najpopularniejszy fatalny błąd żółtodziobów.

Więc gubernator i trzy z jego kobiet przeżyły. Ale gubernator, choć żywy, był do niczego; mózg zbyt długo nie miał tlenu, zmienił się w warzywo. Za to zginęli wszyscy gwardziści, choć byli od niego młodsi; jakby anoksja połamała im karki.

W reszcie Kompleksu nikomu nic się nie stało. Kiedy włączono światła i przywrócono normalną zawartość tlenu, okazało się, że wszyscy świetnie się czują, wraz z szóstką gwałcicieli — morderców, zamkniętych na wartowni w koszarach. Finn stwierdził, że rozstrzelanie byłoby dla nich zbyt łagodną śmiercią, a więc osądził ich, a jego drużyna służyła za przysięgłych.

Rozebrano ich, przecięto ścięgna w kostkach i nadgarstkach i wydano na pastwę kobiet z Kompleksu. Aż słabo mi się robi, jak pomyślę, co się potem stało, ale nie sądzę też, by męczyli się tak długo, jak Marie Lyons. Kobiety to zadziwiające stworzenia — słodkie, miękkie, delikatne i znacznie dziksze od nas.

Może wyprzedzę wypadki, ale chciałbym wspomnieć tu o tych szpiegach. Wyoh miała kiedyś wielką ochotę wyeliminować ich, ale kiedy zaczęliśmy dyskusję o tym, jakoś jej się odechciało. Myślałem, że Profesor zgodzi się z nią. Ale on pokręcił głową.

— Nie, droga Wyoming. Choć przemoc napawa mnie wstrętem, to z wrogiem można postąpić jedynie na dwa sposoby. Zabić go — albo uczynić z niego przyjaciela. Z wszelkich kompromisów rodzą się w przyszłości kłopoty. Człowiek, który raz zdradził swoich przyjaciół, może zrobić to ponownie, czeka nas wiec długi okres, w ciągu którego kapusie mogą być niebezpieczni; musimy się ich pozbyć. I to publicznie, żeby dać przykład innym.

— Profesorze — odparła Wyoh — powiedział pan raz, że jeśli potępia pan kogoś, to wyeliminuje go pan osobiście. Czy to chce pan teraz zrobić?

— Tak, szanowna damo, i nie. Ich krew splami moje ręce; przyjmuję odpowiedzialność. Lecz opracowałem metodę, która skuteczniej odstraszy innych agentów.

I Adam Selene obwieścił, że następujące osoby zatrudnione były przez Juana Alvareza, śp. Szefa Bezpieczeństwa byłego Zarządu, w charakterze konfidentów — i podał nazwiska i adresy. Adam niczego nie zaproponował.

Jeden wciąż przenosił się z osiedla do osiedla i zmieniał nazwiska, i udało mu się ukryć przez siedem miesięcy. Wreszcie, na początku 77, znaleziono jego ciało przed śluzą w Nowymlenie. Ale większość z nich przeżyła tylko parę godzin.

W ciągu pierwszych godzin po przewrocie musieliśmy uporać się z problemem, o którym dotychczas nawet nie mieliśmy czasu myśleć — z samym Adamem Selene. Kim jest Adam Selene? Gdzie jest? To jego rewolucja; zaplanował wszystkie szczegóły, każdy towarzysz zna jego głos. Wyszliśmy już z ukrycia… więc gdzie jest Adam?

Wałkowaliśmy to przez większość nocy w pokoju L u Rafflesa — w przerwach pomiędzy dyskusjami nad tysiącem rzeczy, które się ujawniały i na których temat ludzie prosili nas o zdanie, a tymczasem „Adam” swoimi innymi głosami zajmował się innymi decyzjami, które mógł podjąć sam, układał lipne wiadomości do nadania na Ziemię, czuwał nad izolacją Kompleksu itd. (Nie ma dwóch zdań: bez Mike’a nie zdobylibyśmy Luny ani nie utrzymali jej.)

Zaproponowałem, żeby Profesor został „Adamem”. Profesor zawsze był naszym planistą i teoretykiem; wszyscy go znali; zaufani towarzysze wiedzieli, że jest on „towarzyszem Billem”, a wszyscy inni znali i szanowali Profesora Bernarda de la Paz… Rany, przecież wychował połowę wybitnych obywateli Luna City, wielu z innych osiedli, znał go każdy VIP w Lunie.

— Nie — powiedział Profesor.

— Why not? — spytała Wyoh. — Profesorze, wybraliśmy pana. Powiedz mu, Mike.

— Wstrzymuję się od komentarzy — rzekł Mike. — Chcę usłyszeć, co powie Profesor.

— Powiem, że już to zanalizowałeś, Mike — odparł Profesor. — Wyoh, moja najmilsza towarzyszko, nie odmówiłbym, gdyby to było do zrobienia. Lecz nie sposób zmienić mój głos w głos Adama — a każdy towarzysz poznaje Adama po głosie; Mike właśnie w tym celu nadał mu tak wyjątkową charakterystykę.

Potem zastanawialiśmy się, czy Profesora nie dałoby się włączyć w to w innym układzie, pokazywać go tylko w TV i powierzać Mike’owi przeróbkę jego słów na głos Adama.

Zrezygnowaliśmy. Zbyt wielu ludzi zna Profesora i słyszało go; jego głosu i sposobu mówienia nie da rady pogodzić z Adamem. Potem zajęliśmy się tą samą propozycją w odniesieniu do mnie — i ja, i Mike mówimy barytonem, niezbyt wielu ludzi słyszało mój głos przez telefon, a w TV — nikt.

Nie dałem się wrobić. Ludzie i tak się zdziwią, kiedy dowiedzą się, że byłem jednym z zastępców naszego Przewodniczącego; nigdy by nie uwierzyli, że to ja byłem numero uno.

— Idźmy na kompromis — powiedziałem. — Adam był zawsze tajemnicą; niech tak pozostanie. Pokażemy go tylko w TV — w masce. Profesorze, pan będzie jego ciałem; Mike dorobi głos.

Profesor pokręcił głową.

— Chyba nie byłoby skuteczniejszego sposobu na stracenie przez nas zaufania w tak krytycznym momencie niż zamaskowany przywódca. Nie, Mannie.

Mówiliśmy o znalezieniu aktora do grania tej roli. Nie było wtedy w Lunie zawodowych aktorów, ale mieliśmy niezłych amatorów w miejskiej trupie w Luna City i w Nowym Bolszoju.

— Nie — powiedział Profesor — abstrahując od tego, że musielibyśmy znaleźć aktora o określonym typie osobowości — takiego, który nie zapragnie zostać Napoleonem — nie mamy na to czasu. Adam musi przejąć dowodzenie najpóźniej jutro rano.

— W takim razie — powiedziałem — sam pan postanowił. Musimy posłużyć się Mikiem i nie pokazywać go w TV. Tylko w radiu. Pretekst się wymyśli, ale Adam musi pozostać niewidzialny.

— Jestem zmuszony zgodzić się na to — oświadczył Profesor.

— Man, mój najstarszy przyjacielu — odezwał się Mike — dlaczego uważasz, że muszę pozostać niewidzialny?

— Nie słuchałeś nas? — powiedziałem. — Mike, musimy pokazać w TV twarz i ciało. Masz ciało — ale to parę ton metalu. Twarzy nie masz — szczęściarz z ciebie, nie musisz się golić.

— Ale dlaczego nie miałbym mieć twarzy na pokaz, Man? W tym momencie posługuję się głosem na pokaz. Nie kryje się za nim żaden dźwięk. W ten sam sposób mogę posłużyć się twarzą.

Zamurowało mnie. Patrzałem na ekran TV, zainstalowany w pokoju, kiedy go wynajęliśmy. Impuls jest impulsem, jest impulsem. Jeden elektron goni drugi. Dla Mike’a cały świat to zmienna seria impulsów elektrycznych, wychodzących albo otrzymywanych, i goniących się po jego trzewiach.

— Nie, Mike — powiedziałem.

— Czemu nie, Man?

Bo nie dasz rady! Pięknie posługujesz się głosem. Wystarczy parę tysięcy decyzji na sekundę, to dla ciebie żółwie tempo. Ale skonstruowanie obrazu TV będzie wymagać, eee, powiedzmy dziesięciu milionów decyzji na sekundę. Mike, jesteś taki szybki, że aż mi się to w głowie nie mieści. Ale nie aż tak i szybki.

— Założymy się, Man? — powiedział cicho Mike.

Wyoh odezwała się, zirytowana:

— Jeśli Mike mówi, że to potrafi — to oczywiste, że to potrafi! Mannie, nie mów tak. — Wyoh wyobraża sobie, że elektron ma rozmiary i kształt ziarnka grochu.

— Mike — powiedziałem powoli — nie przyjmuję zakładu. Okay, chcesz spróbować? Mam włączyć TV?

— Sam mogę włączyć — odpowiedział.

— Jesteś pewien, że trafisz do naszego? Wolałbym, żeby nikt inny nie oglądał tego show.

— Nie jestem głupi — odparł z urazą. — A teraz daj mi chwilę spokoju, Man — bo przyznaję, że potrzebuję do tego wszystkiego, co mam.

Czekaliśmy w milczeniu. Potem ekran rozbłysł neutralną szarością z ledwo widocznymi liniami jakby od radaru. Znów poczerniał, potem środek zapełniło blade światło, które zakrzepło w mgliste jasne i ciemne plamy, elipsoidę. Nie twarz, ale sugestia twarzy, jaką można ujrzeć w chmurach spowijających Terrę.

Nieco zwyraźniało, i teraz przypominało zdjęcia rzekomej ektoplazmy. Duch twarzy.

Raptem wyostrzyło się, i zobaczyliśmy „Adama Selene”.

Był to nieruchomy obraz dojrzałego mężczyzny. Bez tła, sama twarz, jak wycięta z fotografii. Ale dla mnie był to,Adam Selene”. Nie pomyliłbym go z nikim innym.

Po chwili uśmiechnął się, poruszył wargami i szczęką, dotknął warg językiem w szybkim geście — przestraszyłem się.

— Jak wyglądam? — spytał.

— Adam — powiedziała Wyoh — twoje włosy nie są aż tak kędzierzawe. A nad czołem powinny być zaczesane do tyłu po obu stronach. Wyglądasz, jakbyś założył perukę, kochanie.

Mike poprawił to.

— Czy teraz lepiej?

— Nie aż tak. I przecież masz dołki. Słyszałam dołki, kiedy się śmiałeś. Jak u Profesora.

Mike-Adam znów się uśmiechnął; tym razem miał dołki.

— Jak mam być ubrany, Wyoh?

— Jesteś w biurze?

— Wciąż jeszcze w biurze. Dziś nieprędko wyjdę. — Tło poszarzało, a potem nabrało ostrości i barwy. Za nim wisiał ścienny kalendarz z datą wtorek 19 V 2076; zegar wskazywał aktualną godzinę. Przy łokciu miał kartonowy kubek z kawą. Na biurku stało papierowe zdjęcie rodziny: dwóch mężczyzn, kobieta, czwórka dzieci. Tła dźwiękowego dostarczał przyciszony hałas z Rynku w Starej Kopule, głośniejszy niż zazwyczaj; słyszałem krzyki i odległy śpiew: „Marsyliankę” w wersji Simona.

Zza ekranu rozległ się głos Ginwallaha:

— Gospodin?

Adam odwrócił się ku niemu.

— Jestem zajęty, Albercie — powiedział cierpliwym tonem. — Łącz telefony tylko od komórki B. Całą resztą zajmij się sam. — Znów spojrzał na nas. — A więc, Wyoh? Pomysły? Profesorze? Man, mój wątpiący przyjacielu? Czy przejdę?

Przetarłem oczy.

— Mike, czy umiesz także gotować?

— Oczywiście. Ale nie zajmuję się tym; mam żonę.

— Adam — powiedziała Wyoh — miałeś ciężki dzień; jak możesz wyglądać tak schludnie?

— Nie przejmuję się drobiazgami. — Spojrzał na Profesora. — Profesorze, jeśli akceptuje pan obraz, to zastanówmy się, co mam jutro powiedzieć. Myślałem o tym, żeby odwołać wiadomości o ósmej, przez całą noc zapowiadać przemówienie i przekazać informację przez komórki.

Resztę nocy przegadaliśmy. Dwa razy posyłałem po kawę, i Mike-Adam też odświeżał swój karton. Kiedy zamówiłem kanapki, on kazał Ginwallahowi przynieść parę dla siebie. Na ekranie błysnął profil Alberta Ginwallaha, typowego Hindusa, grzecznego, ale nieco wzgardliwego. Jakoś nie tak go sobie wyobrażałem. Mike jadł razem z nami, czasami mamrotał coś przez pełne usta.

Kiedy go zapytałem (zawodowa ciekawość), jak to zrobił, Mike wyjaśnił mi, że kiedy już skonstruował obraz, większość przekazał automatycznemu programowi, a sam zajmował się tylko wyrazem twarzy. Ale wkrótce zapomniałem, że to podróbka. Po prostu Mike-Adam rozmawiał z nami przez TV, bo to wygodniejsze od telefonu.

Do trzeciej zdołaliśmy uzgodnić taktykę, potem Mike przećwiczył przemówienie. Profesor dodał do niego co nieco; Mike zredagował całość, potem postanowiliśmy odpocząć, bo nawet Mike-Adam ziewał — choć w rzeczywistości Mike utrzymywał posterunek przez całą noc, pilnował przekazów na Terrę, blokował Kompleks, nasłuchiwał przez wiele telefonów. Profesor i ja dzieliliśmy duże łóżko, Wyoh wyciągnęła się na kanapie, ja gwizdnąłem ha światła, żeby się zgasiły. Wyjątkowo spaliśmy bez ciężarków.

Kiedy jedliśmy śniadanie, Adam Selene wygłosił przemówienie do Wolnej Luny.

Był spokojny, stanowczy, przyjazny i przekonujący.

— Obywatele Wolnej Luny, przyjaciele, towarzysze — pozwólcie, że przedstawię się tym, którzy mnie nie znają. Nazywam się Adam Selene. Jestem przewodniczącym Nadzwyczajnego Komitetu Partii na rzecz Wolnej Luny… obecnie Komitetu Wolnej Luny, gdyż wreszcie jesteśmy wolni. Tak zwany „Zarząd”, który od tak dawna uzurpował sobie władzę w naszym domu, został obalony. Stałem się głową naszego jedynego na razie rządu — Komitetu Nadzwyczajnego.

Wkrótce, tak szybko, jak to tylko możliwe, wybierzecie swój własny rząd. — Adam uśmiechnął się i gestem poprosił o pomoc. — Na razie, z waszą pomocą, ja postaram się służyć jak najlepiej. Nie wątpię, że popełnimy błędy — proszę was o pobłażliwość. Towarzysze, jeśli jeszcze nie ujawniliście się przed waszymi przyjaciółmi i sąsiadami, teraz nadszedł na to czas. Obywatele, wasi sąsiedzi-członkowie Partii mogą zwracać się do was z prośbami. Mam nadzieję, że chętnie je spełnicie; przyśpieszy to nadejście dnia, w którym będę mógł zrezygnować z mego urzędu, a życie powróci do normalności — do nowej normalności, bez Zarządu, bez gwardzistów, bez kwaterujących naszym kosztem żołnierzy, bez paszportów, rewizji i samowolnych aresztowań.

Musi teraz nastąpić okres przejściowy. Proszę was wszystkich — wróćcie do pracy i do normalnego życia. Także tych, którzy pracowali dla Zarządu. Wróćcie do pracy. Nadal będziecie otrzymywać pobory, zachowacie swoje stanowiska do czasu, gdy zdecydujemy, co jest nam potrzebne, co — na szczęście — jest zbyteczne wolnemu narodowi, a co trzeba zachować w zmienionej postaci. Nowi obywatele, zesłańcy w pocie czoła odbywający wyroki wydane na Ziemi — jesteście wolni, skończyła się wasza katorga! Mam jednak nadzieję, że na razie nie porzucicie swej pracy. Nikt was do tego nie zmusi — skończyły się czasy przymusu — ale prosimy was o to. Macie, rzecz jasna, prawo do opuszczenia Kompleksu i udania się w dowolne miejsce… a komunikacja kolejowa z Kompleksem zostaje przywrócona z chwilą obecną. Lecz zanim skorzystacie z nowej wolności i odwiedzicie nasze miasta, pozwólcie, że wam przypomnę: „Za wszystko trzeba płacić”. Tam, gdzie jesteście, będzie wam na razie lepiej; posiłki nie są może wykwintne, lecz zawsze będą gorące i podawane na czas — bo płacicie za nie waszą pracą.

Poprosiłem naczelnego dyrektora LUNOHO Company o tymczasowe przejęcie niezbędnych funkcji byłego Zarządu. Przedsiębiorstwo to zapewni tymczasowy nadzór i rozważy problem usunięcia tych organów Zarządu, które służyły tyranii, i przekazania organów pożytecznych w ręce prywatne. Proszę więc, byście mu pomogli.

Pozdrawiam was, przebywający wśród nas obywatele narodów Terry, naukowcy, podróżnicy i inni. Jesteście świadkami rzadkiego wydarzenia, narodzin narodu. Każde narodziny odbywają się w bólu i krwi; i tym razem nie obeszło się bez tego. Miejmy nadzieję, że więcej już nie będzie. Nie będziemy nadmiernie ograniczać waszej swobody i jak najprędzej zapewnimy wam powrót do domu. Zapraszamy was także, byście pozostali u nas, nawet byście nabyli nasze obywatelstwo. Na razie jednak proszę, byście nie wychodzili na korytarze i unikali incydentów, które mogą spowodować niepotrzebny ból i przelew krwi. Okażcie nam cierpliwość; ja zaś proszę moich współobywateli, by i oni okazali wam cierpliwość. Naukowcy z Terry, kontynuujcie swą pracę w Obserwatorium i innych miejscach i nie zwracajcie na nas uwagi. Wtedy nie spostrzeżecie nawet, że odbywają się niełatwe narodziny narodu. Jeszcze jedno — z przykrością informuję, że zmuszeni jesteśmy tymczasowo ograniczyć wasze prawo do łączności z Ziemią. Robimy to z konieczności; cenzura zostanie zniesiona, kiedy tylko będzie to możliwe — czujemy do niej równą niechęć, co wy.

Adam dodał jeszcze jedną prośbę:

— Nie próbujcie mnie odwiedzać, towarzysze, dzwońcie zaś do mnie tylko wtedy, jeśli musicie; we wszystkich innych sprawach piszcie, waszymi listami zajmiemy się niezwłocznie. Lecz jestem tylko jednym człowiekiem, ostatniej nocy wcale nie spałem i dziś też chyba się nie wyśpię. Nie będę wygłaszał publicznych przemówień, nie będę ściskał dłoni, nie będę przyjmował delegacji; muszę siedzieć przy tym biurku i pracować — abym jak najszybciej uporał się z moimi zadaniami i przekazał je osobom przez was wybranym. — Wyszczerzył zęby. — Będę nieuchwytny jak Simon Prześmiewca!


* * *

Przemówienie trwało piętnaście minut, ale można by je streścić w jednym zdaniu: Wróćcie do pracy, bądźcie cierpliwi, dajcie nam czas.

Ci naukowcy prawie wcale nie dali nam czasu — powinienem był się tego spodziewać; szło o mój geszeft.

Cała łączność z Ziemią odbywała się przez Mike’a. Ale ci mądrale mieli ogromny magazyn sprzętu elektronicznego; kiedy zdecydowali się, że chcą zmajstrować radyjko do rozmów z Terra, zajęło im to wszystkiego parę godzin.

Uratowało nas tylko to, że jakiś podróżnik uważał, że Luna powinna być wolna. Spróbował zadzwonić do Adama Selene, telefon odebrała jedna z zespołu kobiet, które dobraliśmy z poziomu C i D — dla samoobrony, gdyż pomimo apelu Mike’a pół Luny chciało dzwonić do Adama Selene po jego przemówieniu z najróżniejszymi sprawami, od próśb i żądań po kretyńskie rady, jak Adam ma wykonywać swoją robotę.

Jakaś sumienna towarzyszka z centrali telefonicznej połączyła pierwszą setkę tych rozmów ze mną, w związku z czym zorganizowaliśmy zespół zaporowy. Na szczęście towarzyszka, która odebrała ten telefon, poznała się, że chodzi o coś poważniejszego i nie spławiła rozmówcy; zadzwoniła do mnie.

Po paru minutach ja, Finn Nielsen plus kilku entuzjastycznych strzelców jechaliśmy kapsułą do laboratoriów. Nasz informator bał się podać nazwisko, lecz powiedział mi, gdzie znaleźć nadajnik. Nakryliśmy ich in flagranti, i tylko szybki refleks Finna ocalił im życie; chłopców swędziały ręce. Ale nie chcieliśmy „karać dla przykładu”; Finn i ja powzięliśmy po drodze taką decyzję. Naukowców niełatwo zastraszyć, ich mózgi działają inaczej. Trzeba się do nich dobrać od innej strony.

Kopniakami zdemolowałem nadajnik i kazałem dyrektorowi zebrać wszystkich w stołówce i odczytać listę obecności — był tam telefon. Potem porozmawiałem z Mikiem, ten przekazał mi nazwiska, a ja powiedziałem do dyrektora:

— Doktorze, powiedział pan, że są tu wszyscy. Brakuje takich a takich — siedem nazwisk. — Niech tu przyjdą!

Nieobecni Terranie zostali zawiadomieni, odmówili przerwania swoich zajęć — typowi naukowcy.

Kiedy byli już wszyscy, wygłosiłem przemowę, do Lunatyków zgromadzonych z jednej strony sali i do Terran z drugiej. Do Terran powiedziałem:

— Chcieliśmy traktować was jak gości. Ale trzej z was usiłowali, być może z powodzeniem, przesłać wiadomość na Ziemię.

Zwróciłem się do dyrektora:

— Doktorze, mógłbym zarządzić rewizję — osiedla, urządzeń na powierzchni, wszystkich laboratoriów, każdej przestrzeni — i zniszczyć wszystko, co może przydać się do budowy nadajnika. Sam jestem z zawodu elektronowcem; wiem, że nadajnik można sklecić z najrozmaitszych elementów. Gdybym tak zniszczył wszystko, co mogłoby wam się przydać, a jako kretyn, na wszelki wypadek także wszystko, na czym się nie znam? Co wtedy?

Pomyślelibyście, że chcę zamordować jego dziecko! Aż poszarzał.

— To przerwałoby wszystkie badania… przepadłyby bezcenne dane… stracilibyśmy, och, sam nie wiem, jakie sumy! Rzędu pół miliarda dolarów!

— Tak też myślałem. Mógłbym nic nie niszczyć, tylko zabrać wam cały sprzęt, i radźcie sobie, jak potraficie.

— To byłoby niemal równie katastrofalne. Proszę zrozumieć, gospodin, że zakłócenie eksperymentu…

— Wiem. Łatwiej niż przenosić wszystko — a co nieco mogłoby się po drodze zgubić — byłoby przekwaterować was wszystkich do Kompleksu. Dawne koszary Dragonów są wolne. Ale to też zrujnowałoby eksperymenty. Poza tym… Skąd pan pochodzi, doktorze?

— Z Princeton, New Jersey.

— Czyżby? Jest pan u nas od pięciu miesięcy i niewątpliwie przez cały czas ćwiczy pan i nosi ciężarki. Doktorze, jeśli to zrobimy, to może pan już nie ujrzeć Princeton. Jeśli pana przekwaterujemy, to będzie pan zamknięty pod kluczem. Zmięknie pan. Jeśli stan wyjątkowy potrwa bardzo długo, to chcąc nie chcąc zostanie pan Lunatykiem. A wraz z panem reszta pańskich mądrali.

Wystąpił jakiś zadziorny koleś — jeden z tych, po których trzeba było posyłać dwa razy.

— Nie zrobicie tego! To wbrew prawu!

— Jakiemu prawu, gospodin? Jakiemuś prawu z twojego miasteczka? — Odwróciłem się. — Finn, pokaż mu prawo.

Finn podszedł do niego i umieścił lej wylotowy karabinu na jego pępku. Kciuk Finna zaczął się zginać — widziałem, że flinta jest zabezpieczona.

— Nie zabijaj go, Finn! — powiedziałem i kontynuowałem kazanie: — Jeśli inaczej nie da się was przekonać, to wyeliminuję tego człowieka. Więc uważajcie! Jeszcze jeden taki numer, i napewno nie wrócicie do domów — o przerwaniu badań nie mówiąc. Doktorze, ostrzegam pana, że musi pan znaleźć sposób na dopilnowanie swoich ludzi.

Zwróciłem się do Lunatyków:

— Towariszczi, nie pozwólcie im na żadne rozróby. Opracujcie system wart. Nie dajcie się nabrać; każdy Ziemniak ma wyrok z zawieszeniem. Jeśli trzeba będzie któregoś wyeliminować, nie wahajcie się. — Znów zwróciłem się do dyrektora: — Doktorze, każdy Lunatyk ma prawo towarzyszyć panu o każdej porze w każdym miejscu — nawet w pana sypialni. W sprawach bezpieczeństwa rządzą teraz pana laboranci; jeśli Lunatyk stwierdzi, że musi iść z panem, albo z kimkolwiek innym, do WC, proszę się nie sprzeczać; można trafić na kogoś nerwowego.

Zwróciłem się do Lunatyków:

— Bezpieczeństwo przede wszystkim! Każdy z was pracuje dla jakiegoś Ziemniaka — ma go pilnować! Podzielcie się robotą i niczego nie przegapcie. Pilnujcie ich tak, żeby nie mogli zbudować pułapki na myszy, o nadajniku nie mówiąc. Nie martwcie się, jeśli to przeszkodzi im w pracy; wasze pobory nie zmienią się.

Zobaczyłem, jak szczerzą zęby. W tamtych czasach najlepszym zajęciem dla Lunatyka była praca laboranta — ale pracowali dla Ziemniaków, którzy patrzeli na nas z góry, nawet ci, którzy udawali wytworne maniery.

Na tym się skończyło. Kiedy otrzymałem ten telefon, miałem zamiar wyeliminować winnych. Ale Profesor i Mike powstrzymali mnie: plan zabraniał zbędnej przemocy wobec Terran.

Rozstawiliśmy wokół laboratoriów „uszy”, czułe wielopasmowe odbiorniki, gdyż nawet najbardziej kierunkowa antena chlapie nieco na okolicę. A Mike nasłuchiwał przez wszystkie tamtejsze telefony. Potem obgryzaliśmy paznokcie i nie traciliśmy nadziei.

Wreszcie odetchnęliśmy, bo w ich wiadomościach z Ziemi nie było niczego nie tak, bez podejrzeń przyjmowali cenzurowane transmisje, a wszelka korespondencja prywatna i handlowa oraz przekazy Zarządu wyglądały normalnie. My tymczasem pracowaliśmy, próbując w ciągu kilku dni dokonać tego, na co powinniśmy mieć miesiące.

Szczęśliwy zbieg okoliczności dodał nam nieco czasu; w Lunie nie było żadnego statku pasażerskiego, a najbliższy miał przybyć dopiero 7 VII. Można by coś wykombinować — zwabić oficerów ze statku na „kolację u gubernatora” albo coś takiego, potem wystawić wartę przy nadajnikach albo rozebrać je. Sami by nie wystartowali — w tamtych czasach wodę na masę reakcyjną brali z naszego lodu. To akurat nie było zbyt dotkliwym ciężarem, w porównaniu z wysyłką ziarna; wtedy jeden załogowy statek na miesiąc to już był spory ruch, natomiast barki z ziarnem startowały codziennie. Innymi słowy, lądujący statek nie stanowiłby śmiertelnego niebezpieczeństwa. Ale mimo wszystko ucieszyliśmy się; mieliśmy dość roboty ze stwarzaniem pozorów normalności aż do chwili, kiedy będziemy mogli się obronić.

Wysyłka ziarna odbywała się po staremu; jedną barkę wystrzeliliśmy niemal dokładnie w momencie, gdy chłopcy Finna wdzierali się do rezydencji gubernatora. Następna też wyleciała punktualnie, tak samo jak dalsze.

Nie było to ani przeoczenie, ani działanie pozorujące; Profesor wiedział, co robi. Wysyłka ziarna to wielka operacja (jak na małą Lunę) i nie można jej odwołać w pół miesiąca; zależy od niej chleb i piwo zbyt wielu ludzi. Jeśli nasz Komitet zarządzi embargo i przestanie skupować zboże, to dostaniemy kopa, a nasze miejsce zajmie nowy komitet z innymi poglądami.

Profesor powiedział, że potrzebny jest okres edukacyjny. Póki co, barki z ziarnem wylatywały jak zawsze; LUNOHOCO prowadziła księgowość i wydawała pokwitowania, zatrudniając do tego starych urzędników. W imieniu gubernatora wysyłaliśmy sprawozdania, a Mike rozmawiał jego głosem z Zarządem na Ziemi. Wicedyrektor zachowywał się rozsądnie, ledwo uświadomił sobie, że dzięki temu może przedłużyć sobie życie. Główny Inżynier także pozostał na dawnej posadzie — McIntyre nie był z natury kapusiem, jeśli dało mu się szansę, robił się z niego prawdziwy Lunatyk. Z innymi szefami wydziałów i drobniejszymi pomagierami nie mieliśmy kłopotów; wszystko szło po staremu, my zaś nie mieliśmy czasu na demontaż Zarządu i wyprzedaż jego pożytecznych organów.

Kilkunastu ludzi podało się za Simona Prześmiewcę; Simon napisał na nich niezbyt wybredny paszkwil i zamieścił swoje zdjęcie na pierwszych stronach Lunatyka, Prawdy i Gongu. Wyoh mogła teraz ujawnić się jako blondynka; wybrała się do Grega do nowej wyrzutni, a potem z dłuższą wizytą, dziesięciodniową, do domu do Hongkongu, Luna, razem z Anną, która chciała zobaczyć miasto. Wyoh była przepracowana i Profesor namówił ją, żeby zrobiła sobie wakacje, zauważając, że w razie czego możemy porozumieć się z nią przez telefon, Hongkong zaś potrzebuje bliższego kontaktu z Partią. Przejąłem dowództwo nad jej stiliagami, w czym pomagali mi Slim i Hazel — sprytne, inteligentne dzieciaki, mogłem im zaufać. Slima zamurowało, kiedy odkrył, że jestem „towarzyszem Borkiem” i codziennie widuję,Adama Selene”; jego pseudonim zaczynał się na „G”. Zresztą nie tylko dlatego dobrze mi się z nim pracowało. Hazel raptem zaczęła się zaokrąglać, i to nie tylko dzięki wyśmienitej kuchni Mimi; dotarła już do tego punktu na orbicie. Slim był gotów zmienić jej nazwisko na „Stone”, kiedy tylko zgodzi się wślubić. Na razie z radością pomagał naszemu dzielnemu rudzielcowi w całej jej pracy partyjnej.

Nie wszyscy byli aż tak radośni. Okazało się, że wielu naszych towarzyszy potrafi tylko wojować jęzorami. Jeszcze więcej uważało, że skoro wyeliminowaliśmy Goryli Pokoju i ujęliśmy gubernatora, to wojna jest skończona. Inni wściekli się, kiedy się dowiedzieli, jak nisko byli w strukturze Partii; chcieli wybrać nową organizację, z sobą na szczycie. Adam bez ustanku otrzymywał telefony z takimi i podobnymi propozycjami — wysłuchiwał ich, przyznawał rację, zapewniał, że ich talenty zmarnowałyby się, gdybyśmy musieli czekać do wyborów — i odsyłał do Profesora albo do mnie. Nie przypominam sobie, by któryś z tych ambitnych na coś się przydał, kiedy próbowałem przydzielić mu pracę.

Roboty mieliśmy od zarąbania, a nikt nie chciał się nią zająć. No, powiedzmy, mało kto. Pośród najpożyteczniejszych ochotników byli ludzie, na których podziemna Partia jakoś nie zwróciła uwagi. Ale w sumie Lunatyków partyjnych i bezpartyjnych „patriotyczna” robota interesowała tylko wtedy, gdy była popłatna. Jeden koleś, który podawał się za członka Partii (a nie był), nawiedził mnie u Rafflesa, gdzie urządziliśmy sobie główną kwaterę, i chciał wmusić mi kontrakt na 50.000 pamiątkowych oznak dla „Weteranów Rewolucji” sprzed przewrotu — „drobny” zysk dla niego (chyba z 400% kosztów produkcji), dla mnie parę łatwo zarobionych dolarów, dla wszystkich korzystny interes.

Kiedy go spławiłem, groził, że zakabluje mnie Adamowi Selene — „A to mój bliski przyjaciel, przekonasz się!” — za sabotaż.

I na taką „pomoc” mogliśmy liczyć. Potrzebowaliśmy czegoś innego. Stali do nowej wyrzutni, i to dużo — Profesor spytał raz, czy naprawdę musimy pakować kamienne pociski w stal; musiałem mu wytłumaczyć, że pole indukcyjne nie uchwyci nagiej skały. Trzeba było przenieść radary balistyczne Mike’a przy starej wyrzutni i zainstalować dopplery przy nowej, gdyż można się było spodziewać ataków z przestrzeni na starą wyrzutnię.

Zaapelowaliśmy o ochotników. Zgłosiło się tylko dwóch, którzy mogli się na coś przydać — a potrzebowaliśmy kilkuset mechaników, gotowych na ciężką pracę w skafandrach. Wiec zatrudniliśmy ich i płaciliśmy, ile zażądali — LUNOHOCO splajtowała i stała się własnością Banku Hongkongu, Luna; nie było czasu, żeby ukraść forsę na wypłaty dla nich, a większość funduszy przekazaliśmy na Ziemię dla Stu. Wspaniały towarzysz, Foo Moses Morris, podpisał papiery, dzięki którym mogliśmy nadal działać — sam przez to zbankrutował i otworzył mały zakład krawiecki w Kongville. Ale to było potem.

Po przewrocie kurs bonów Zarządu spadł z 3:1 do 17:1, i urzędnicy podnieśli raban, bo Mike nadal płacił im w czekach Zarządu. Powiedzieliśmy im, że mogą pozostać na stanowiskach albo się zwolnić; potem ponownie zatrudniliśmy tych naprawdę potrzebnych i płaciliśmy im w dolarach hongkongijskich. Ale od tej pory powstała spora grupa takich, co nie byli po naszej stronie, tęskniących za dawnymi dobrymi czasami i gotowych dźgnąć nową władzę w plecy.

Producenci pszenicy i brokerzy też byli niezadowoleni, ponieważ przy rampie załadowczej wyrzutni wciąż płacono w bonach Zarządu po starych cenach. „Nie zgodzimy się na to!” — krzyczeli — a facet z LUNOHOCO wzruszał ramionami i mówił im, że nie muszą, ale ziarno nadal trafia do Zarządu na Ziemi (tak było) i mogą dostać wyłącznie bony Zarządu. Więc bierzcie czeki albo ładujcie ziarno z powrotem na ciężarówki i usuńcie je stąd.

Większość zgadzała się na czeki. Wszyscy narzekali, niektórzy grozili, że się przestawią z monokultury zbożowej na hodowlę warzyw albo włókna, albo czegoś, na czym zarabiają w Hongkongu — a Profesor tylko się na to uśmiechał.

Potrzebowaliśmy wszystkich rębaczy w Lunie, zwłaszcza tych od lodu, którzy posiadają własne ciężkie wiertła laserowe. Jako żołnierzy. Potrzebowaliśmy ich tak bardzo, że nawet ja, mimo że po stracie skrzydła dmucham na zimne, a większość moich umiejętności już zardzewiała, myślałem, czy by się nie zaciągnąć, choć do obsługi wielkiego wiertła trzeba mieć mięśnie, a proteza to jednak nie mięśnie. Profesor powiedział, żebym się nie wygłupiał.

Nasz plan nie na wiele by się zdał na Ziemi; promień laserowy wielkiej mocy najwydajniejszy jest w próżni — wtedy działa jak poezja, na całym zasięgu kolimacji. Zamontowaliśmy te wielkie wiertła, służące do przecinania skały przy poszukiwaniach żył lodu, na „artyleryjskich” lawetach — miały odpędzać ataki z przestrzeni. I statki, i pociski wyposażone są w elektroniczne systemy nerwowe, a nic tak nie szkodzi sprzętowi, jak przyłożenie mu mnóstwem dżulów skupionych w jednym wąskim promieniu. Jeśli cel jest pod ciśnieniem (jak wszystkie załogowe statki i większość pocisków), to wystarczy wypalić w nim dziurę i zdehermetyzować go. Jeśli nie jest, to promień ciężkiego lasera i tak może go unieszkodliwić — wypalić oczy, rozstroić lokalizację, popsuć wszystko, co opiera się na elektronice, czyli niemal wszystko.

Bomba H z rozwalonymi obwodami to już nie bomba, tylko wielkie wiadro litodeuteru, zdolne jedynie do tego, żeby się rozbić. Statek bez oczu to nie okręt wojenny, tylko wrak.

Brzmi to łatwo, ale nie jest łatwe. Te wiertła nie zostały zaprojektowane do działania na odległość tysiąca kilometrów ani nawet jednego kilometra, a dorobienie jakichś celowników do ich lawet też musiało potrwać. Obsługa musiała mieć mocne nerwy i strzelać dopiero w ostatniej chwili, do celu spadającego na nich z prędkością, powiedzmy, 2 km/s.

Ale nie mieliśmy niczego lepszego, więc zorganizowaliśmy Pierwszy i Drugi Ochotniczy Pułk Artylerii Obronnej Wolnej Luny — dlatego dwa, żeby Pierwszy mógł patrzeć z góry na Drugi, a Drugi zazdrościć Pierwszemu. Do Pierwszego poszli starsi goście, do Drugiego młodsi i gorliwsi.

Nazywały się „ochotnicze”, ale płaciliśmy w hongkongijskich dolarach — nie przez przypadek na oficjalnym rynku lód można było sprzedać tylko za bezwartościowe bony Zarządu.

Do tego wszystkiego straszyliśmy ludzi wojną. Adam Selene przemawiał w TV i przypominał, że Zarząd na pewno spróbuje przywrócić swą tyranię, a nam na przygotowania zostały już tylko dni; gazety cytowały go i dodawały własne artykuły — tuż przed przewrotem szczególnie zajęliśmy się dziennikarzami. Doradzaliśmy ludziom, żeby zawsze mieli pod ręką skafandry i sprawdzali alarmy ciśnieniowe w domach. W każdym osiedlu zorganizowano ochotniczy Korpus Obrony Cywilnej.

Ze względu na ciągłe trzęsienia księżyca, w każdym osiedlu spółdzielnia ciśnieniowa stale utrzymuje dyżurne ekipy uszczelniające; wszystkie osiedla ciekną, pomimo elastycznego silikonu i waty szklanej. W Tunelach Davisów codziennie trzeba coś uszczelniać. Ale teraz zwerbowaliśmy setki awaryjnych drużyn uszczelniających, głównie sitiliagów, wciąż ich dręczyliśmy ćwiczebnymi alarmami, na służbie musieli tkwić w skafandrach z otwartymi hełmami.

Wspaniale sobie radzili. Ale durnie naśmiewali się z nich — „żołnierzyki”, „jabłuszka Adama” itp. Pewnego razu drużyna odbywała ćwiczenia, zakładali śluzę prowizoryczną wokół „zniszczonej”, a jeden z tych bezmózgowców stanął obok i naśmiewał się z nich bezczelnie.

Chłopaki z OC nie przeszkadzali sobie, skończyli zakładać śluzę, przetestowali ją w zamkniętych hełmach; trzymała — wyszli, złapali tego śmieszka, wciągnęli go do prowizorycznej śluzy i dalej, w zerowe ciśnienie, i tam zostawili.

Od tej pory nikt już im nie ubliżał. Profesor zastanawiał się, czy by nie rozesłać przyjacielskiej prośby o więcej rozwagi przy eliminacjach. Byłem przeciw, i wyszło na moje; to najlepszy sposób na poprawę manier. Pośród przyzwoitych ludzi pewne rodzaje krzykactwa powinny być karane śmiercią.

Ale najwięcej kłopotu mieliśmy z samozwańczymi politykami.

Czy powiedziałem wam, że Lunatycy są „apolityczni”? Owszem, są, kiedy trzeba coś zrobić. Ale chyba jeszcze się nie zdarzyło, żeby dwóch Lunatyków, którzy spotkali się nad litrem piwa, nie wymieniało głośno opinii, jak należy wszystkim rządzić.

Jak już wspomniałem, ci samozwańczy politolodzy próbowali dotrzeć do Adama Selene. Ale Profesor znalazł na nich sposób; każdy dostał zaproszenie do udziału w „Doraźnym Kongresie do spraw Organizacji Wolnej Luny”, który zebrał się w sali miejskiego domu kultury w Luna City, a następnie postanowił kontynuować posiedzenie aż do ukończenia roboty — tydzień w L-City, tydzień w Nowymlenie, potem w Hongkongu i jeszcze raz od nowa. Wszystkie posiedzenia transmitowała TV. Profesor przewodniczył pierwszemu, a Adam Selene wygłosił przemówienie przez TV, w którym zaapelował do nich staranną pracę: „Historia patrzy na was”.

Wysłuchałem kilku posiedzeń, po czym schwyciłem Profesora za guzik i — na ucho — spytałem, co on, na miłość boską, wyprawia.

— Myślałem, że nie chce pan żadnego rządu. Czy słyszał pan, co ci durnie wygadują, od kiedy ich pan zostawił samych?

Uśmiechnął się, prezentując cały komplet dołków.

— Czy coś cię martwi, Manuelu?

Martwiło mnie mnóstwo rzeczy. Ja żyły z siebie wypruwałem, zbierając ciężkie wiertła i ludzi, którzy potrafią używać ich jako dział, a te darmozjady przez całe popołudnie dyskutowały o imigracji. Jedni chcieli jej całkiem zakazać. Inni chcieli ją opodatkować, tak wysoko, żeby starczyło pieniędzy na rząd (kiedy 99 Lunatyków na stu trzeba było przemocą zaciągnąć do Skały!); jeszcze inni chcieli wprowadzić wybiórczą imigrację na zasadzie „kontyngentów etnicznych” (ciekawe, gdzie mnie by zaliczyli?). Byli tacy, co wymyślili, żeby zezwalać tylko na imigrację kobiet, dopóki proporcje nie wyrównają się. Na to ktoś krzyknął ze skandynawskim akcentem:

— Ja, kolego! Niech nam przyślą dziwy! Tysiące dziw! Ja się z nimi ożenię!

To były najrozsądniejsze słowa tego popołudnia.

Kiedy indziej spierali się o „czas”. Pewno, GMT nie ma żadnego związku z miesiącami lunańskimi. Ale po co ma mieć, skoro mieszkamy pod powierzchnią? Ciekawe, ilu Lunatyków potrafi dwa tygodnie spać i dwa tygodnie pracować; lunańskie miesiące, a właściwie dni, nie pasują do naszego metabolizmu. Ale wyszła propozycja, żeby jeden miesiąc lunański równał się dokładnie 28 dniom (a nie 29 dniom, 12 godzinom, 44 min. 2,78 sęk.), co można osiągnąć przez przedłużenie dni — i godzin, minut i sekund, tak by każdy półmiesiąc trwał dokładnie dwa tygodnie.

Lunański miesiąc to oczywiście bardzo pożyteczna jednostka. Dzięki niej wiemy, kiedy wolno wychodzić na powierzchnię, po co i na jak długo. Ale poza tym, że od tego wypadlibyśmy z synchronizacji z naszym potężnym sąsiadem, czy ten gadatliwy próżniogłowiec pomyślał, co by się stało ze wszystkimi ważnymi liczbami w nauce i technice? Moja dusza elektronika zadrżała. Mamy wyrzucić nasze książki, tabele, instrumenty i zacząć wszystko od początku? Wiem, że część moich przodków zrobiła tak, kiedy przestawili się ze starych jednostek angielskich na Systeme International, ale oni chcieli w ten sposób ułatwić sobie życie. 14 cali na stopę i ileś tam stóp (jakaś dziwna liczba) na milę. Uncje i funty. Och, Boże!

Tamto warto było zmieniać — ale po co za wszelką cenę robić zamieszanie?

Ktoś żądał powołania komisji, która dokładnie zdefiniuje język lunański, i karania grzywną wszystkich przyłapanych na mówieniu ziemską angielszczyzną albo innym językiem. Oj, ludzie!

Czytałem w Lunatyku projekty ustaw podatkowych — cztery rodzaje „jednopodatkowców” — podatek od przestrzeni, zniechęcający do przedłużania tuneli, podatek pogłówny (każdy płaci tyle samo), podatek dochodowy (ciekawe, kto by wyliczył dochody Rodziny Davisów albo wyciągnął jakiekolwiek informacje od Mamy!) tudzieżj „podatek od powietrza”, coś innego niż ówczesne opłaty.

Nie spodziewałem się, że w „Wolnej Lunie” będą podatki. Przedtem żadnych nie było, i jakoś sobie radziliśmy. Za wszystko trzeba (było płacić. Jakżeby inaczej?

Innym razem jakiś nadęty koleś zażądał, aby cuchnący oddech nadmierne pocenie uznać za przestępstwo karane eliminacją. Omal nie z nim nie zgodziłem, bo parę razy musiałem dzielić kapsułę z takimi śmierdziuchami. Ale to się rzadko zdarza, a winowajcy sami się poprawiają; recydywiści albo nieszczęśnicy, którzy nie mogą temu zaradzić, nie rozmnażają się, gdyż nasze kobiety są niezwykle wybredne.

Jedna kobieta (w większości byli to mężczyźni, ale tamtejsze kobiety przebijały ich zbiorową głupotą) miała długą listę projektów stałych praw — w sprawach osobistych. Zakaz wieloosobowych małżeństw jakiegokolwiek rodzaju. Zakaz rozwodów. Zakaz „cudzołóstwa” — musiałem sprawdzić to słowo w słowniku. Zakaz napojów mocniejszych od 4% piwa. Nabożeństwa tylko w sobotę, a wszystko Inne ma tego dnia stać. (Klimatyzacja, ogrzewanie i uszczelnianie, paniusiu? Telefony i kapsuły?) Długa lista zakazanych lekarstw i krótsza dostępnych tylko z recepty dyplomowanych medyków. (Co to jest „dyplomowany medyk”? Znachor, do którego chodzę, ma szyld „lekarz praktyczny” — a chodzę do niego, bo dorabia sobie bukmacherstwem. Paniusiu, w Lunie nie ma szkół medycznych!) (To znaczy, wtedy nie było.) Chciała nawet zakazać hazardu. Jeśli Lunatyk nie może sobie porzucać, to zawsze znajdzie jakąś melinę, nawet jeśli będą w niej podrasowane kości.

Najbardziej wkurzyła mnie nie jej lista rzeczy, których nienawidziła, bo od razu było widać, że jest stuknięta jak cyborg, ale fakt, że zawsze ktoś zgadzał się z jej zakazami. Widocznie głęboko w każdym ludzkim sercu ukryte jest pragnienie przeszkadzania bliźnim w robieniu tego, co lubią. Prawa, przepisy — zawsze dla innych. Jest w nas takie mroczne coś, coś, co mieliśmy, zanim zeszliśmy z drzew i czego do tej pory nie zdołaliśmy strząsnąć. Bo ani jeden z nich nie powiedział: „Uchwalcie to, żebym nie mógł robić rzeczy, których nie powinienem”. Niet, towariszczi, zawsze chodziło o coś, co robili inni. Trzeba ich było powstrzymać „dla ich własnego dobra” — nie dlatego, że ponoć szkodziło to w czymś projektodawcy.

Słuchając tego posiedzenia niemal zatęskniłem za Mortem Kurzajką. On przynajmniej siedział z. haremem w swojej dziurze i nie wtrącał się do naszych spraw osobistych.

Ale Profesor nie podniecał się; uśmiech nie znikał mu z twarzy.

— Manuelu, czy naprawdę uważasz, że ta zgraja niedorozwiniętych dzieci uchwali jakieś prawa?

— Sam im pan kazał. Wezwał ich pan do tego.

— Mój drogi Manuelu, chciałem po prostu zebrać wszystkich czubków w jednym miejscu. Znam takich; musiałem ich słuchać przez wiele lat. Dobrałem te komisje bardzo starannie; w każdą jest wbudowane zamieszanie i kłótnie. Przewodniczący, którego wydaje im się, że wybrali — to ja go podsunąłem — jest umysłowo upośledzony i nie potrafiłby nawet rozplątać kawałka sznurka — wciąż oświadcza, że „temat wymaga dalszych rozważań”. Właściwie nie musiałem tak intrygować; więcej niż sześć osób nigdy nie osiągnie porozumienia — trzy już prędzej — a do roboty dla jednego człowieka najlepiej nadaje się jeden człowiek. Dlatego zawsze w historii, jeśli ciała parlamentarne czegoś dokonały, to dzięki paru silnym ludziom, którzy zdominowali resztę. Nie bój się, synu, ten Doraźny Kongres niczego nie dokona… a jeśli przez nieuwagę coś uchwalą, to będzie w tym tyle sprzeczności, że na nic się nie przyda. Póki co, mamy z nimi spokój. Poza tym, mam dla nich zadanie, ale to na potem.

— Przecież mówił pan, że oni nic nie zrobią.

— Nie będą musieli nic robić. Napisze to pewien człowiek — nieżywy człowiek — i późno w nocy, kiedy będą bardzo zmęczeni, uchwalą to przez aklamację.

— Co to za nieżywy człowiek? Czy może Mike?

— Nie, nie! Mike jest bardziej żywy od wszystkich tych krzykaczy razem wziętych. Ten nieżywy człowiek to Tomasz Jefferson — pierwszy z racjonalnych anarchistów, mój chłopcze, posługiwał się najcudowniejszą retoryką wszechczasów i pod jej kamuflażem niemal zdołał przemycić swój nie-system. Ale przyłapali go, czego ja mam nadzieję uniknąć. Jego stylu już nie można poprawić; zaadaptowałem tylko tekst do warunków Luny i XXI wieku.

— Słyszałem o nim. Uwolnił niewolników, niet?

— Można powiedzieć, że próbował, ale mu się nie udało. Nieważne. Jak idą przygotowania do obrony? Nie spodziewam się, byśmy mogli podtrzymywać pozory po dacie lądowania tego statku.

— Tak szybko nie damy rady.

— Mike mówi, że musimy.

Nie udało się nam, ale statek nie wylądował. Ci naukowcy przechytrzyli mnie i Lunatyków, którym kazałem ich pilnować. Umieścili w ognisku największego reflektora jakąś maszynerię, nasi laboranci uwierzyli w ich tłumaczenia, że to do celów astronomicznych — ostatni krzyk mody dla radioteleskopów.

Tak chyba można by to nazwać. Nadawała ultramikrofale, które falowód dostarczał do reflektora, i wylatywały z teleskopu elegancko ułożone przez zwierciadło. Pomysł w stylu wczesnego radaru. Metalowy szkielet i folia chroniąca tubus przed gorącem zatrzymywały zabłąkane promienie, w związku z czym rozstawione przeze mnie „uszy” nic nie słyszały.

Przekazali wiadomość, w ich wersji, ze wszystkimi szczegółami. Dowiedzieliśmy się o tym, kiedy Zarząd kazał gubernatorowi zdementować tę mistyfikację, znaleźć kawalarza i ukarać go.

Zamiast tego posłaliśmy im Deklarację Niepodległości.

„Na Kongresie zgromadzeni, dnia czwartego lipca, roku dwutysięcznego siedemdziesiątego szóstego…”

Coś pięknego.

ROZDZIAŁ XV

Podpisanie Deklaracji Niepodległości odbyło się tak, jak zapowiadał Profesor. Zaskoczył ich pod koniec pewnego długiego dnia. Zapowiedział, że po kolacji odbędzie się specjalne posiedzenie, na którym przemówi Adam Selene. Adam przeczytał ją na głos, omawiając każde zdanie, a potem drugi raz bez przerw, zmieniając dźwięczne frazy w muzykę. Ludzie płakali. Wyoh, która siedziała koło mnie, też, a i ja miałem ochotę choć czytałem to już przedtem.

Potem Adam spojrzał na nich i rzekł:

— Przyszłość czeka na was. Dobrze zważajcie, co czynicie — i zamiast zwykłemu przewodniczącemu, oddał głos Profesorowi.

Była 22.00; zaczęła się przepychanka. Oczywiście, wszystkim się podobało; przez cały dzień wiadomości do znudzenia powtarzały, jacy jesteśmy niegrzeczni, jak trzeba nas ukarać, dać nauczkę itd. Nie musieliśmy nic fałszować; Ziemniacy byli na nas wściekli — wystarczyło, że Mike nie transmitował opinii drugiej strony. Jeśli kiedykolwiek w historii panowała w Lunie całkowita jednomyślność, to było to 2 VII 2076.

A więc uchwalą; Profesor wiedział o tym, zanim im to zaproponował.

Ale nie bez poprawek.

— Szanowny panie przewodniczący, w drugim akapicie, słowo „przyrodzone”, nie ma takiego słowa; powinno być „z urodzenia nabyte” — a w ogóle, czy nie dostojniej byłoby powiedzieć „święte prawa”, a nie „z urodzenia nabyte prawa”? Proszę o głosy w tej sprawie. Zresztą ten koleś mówił prawie rozsądnie, krytyk literacki, nieszkodliwy, coś jak martwe drożdże w piwie. Ale… Cóż, na przykład ta kobieta, której wszystko przeszkadzało. Miała swoją listę; przeczy — i przeczytała ją na głos i wniosła o umieszczenie jej w Deklaracji, „aby narody Terry wiedziały, że jesteśmy cywilizowani i godni zająć miejsce w zgromadzeniach ludzkości!”

Profesor nie tylko puścił jej to płazem, ale jeszcze zachęcał ją do gadania, kiedy inni dopominali się o głos — po czym szarmancko, nie czekając na wniosek z sali, zarządził głosowanie nad jej projektem. (Regulamin obrad Kongresu uchwalono po wielodniowych sporach. Profesor znał reguły, ale stosował się tylko do tych, które mu odpowiadały.) Doczekała się jednego głośnego krzyku i zmyła się jak niepyszna.

Potem ktoś wstał i powiedział, że na tę długą listę nie ma, oczywiście, miejsca w Deklaracji, ale może byśmy sformułowali jakieś ogólne zasady. Może oświadczenie, że Wolne Państwo Luna gwarantuje powszechną wolność, równość i bezpieczeństwo? Nic skomplikowanego, tylko te podstawowe zasady, które, jak każdy wie, stanowią właściwy cel działania rządów.

Dobrze mówi, uchwalmy to, ale niech będzie „Powszechna wolność, równość, pokój i bezpieczeństwo” — zgoda, towarzyszu? Kłócili się, czy „wolność” oznacza „wolny dostęp do powietrza”, czy też należy on do „bezpieczeństwa”. Może na wszelki wypadek dopiszemy „wolny dostęp do powietrza”? Wniosek o kolejną poprawkę: „do powietrza oraz wody”, bo do „wolności” i „bezpieczeństwa” potrzeba i powietrza, i wody.

Do powietrza, wody i żywności.

Do powietrza, wody, żywności i przestrzeni.

Do powietrza, wody, żywności, przestrzeni i ciepła.

Nie, zamieńmy „ciepło” na „energię” i wszystko będzie. Wszystko.

Czyś ty, koleś, zgłupiał? To wcale nie wszystko, bynajmniej, a twoje przemilczenia stanowią zniewagę dla każdej kobiety… Może porozmawiamy za drzwiami?! Chwileczkę, jeszcze nie skończyłem. Musimy im wyraźnie oświadczyć, że nie zezwolimy lądować żadnym statkom, na których nie będzie co najmniej tyle samo kobiet, co mężczyzn. Co najmniej, powiedziałem… i nie wiem, jak wy, ale ja nie podpiszę się pod tym papierem, jeśli nie zajmie się on sprawą imigracji.

Profesorowi dołki nie znikały z twarzy.

Powoli pojmowałem, dlaczego Profesor spał przez cały dzień i nie miał ciężarków. Ja byłem wymęczony, bo cały dzień spędziłem w skafandrze na powierzchni nad rampą wyrzutni, okopując ostatni z przeniesionych radarów balistycznych. Wszyscy byli zmęczeni; koło północy zaczęli wychodzić, przekonani, że tej nocy niczego nie dokonają i znudzeni głupim gadaniem — cudzym, nie swoim.

Już po pomocy ktoś zapytał, dlaczego ta Deklaracja ma datę czwartego lipca, skoro dzisiaj jest drugi. Profesor łagodnie powiedział, że jest już trzeci — a prawdopodobnie Deklaracja zostanie ogłoszona najwcześniej czwartego… — a poza tym czwarty lipca niesie z sobą pożądaną symbolikę historyczną.

Słysząc, że do czwartego lipca pewno i tak nic się nie rozwinie, jeszcze kilka osób wyszło. Ale ja coś spostrzegłem: do sali przybywało co najmniej tylu ludzi, ilu z niej wychodziło. Finn Nielsen wśliznął się w opróżniony właśnie fotel. Zauważyłem towarzysza Claytona z Hongkongu, który położył mi dłoń na ramieniu, uśmiechnął się do Wyoh i znalazł sobie miejsce. Na przedzie dostrzegłem moich najmłodszych pomocników, Slima i Hazel — i akurat myślałem, że muszę wybronić Hazel przed Mamą i powiedzieć jej, że zleciłem małej partyjną robotę, kiedy zdziwiony zobaczyłem samą Mamę, siedzącą z nimi. I Sidris. I Grega, który podobno był przy wyrzutni.

Rozejrzałem się i rozpoznałem jeszcze kilkunastu — nocnego redaktora Łunnej Prawdy, naczelnego dyrektora LUNOHOCO i innych działaczy. Zaczęło do mnie docierać, że Profesor z góry ustalił ten skład. Kongres nigdy nie miał stałej listy członków; prawdziwi towarzysze mieli równe prawo uczestnictwa, co gaduły z miesięcznym stażem. Teraz zasiedli na sali — i głosowali przeciw poprawkom.

Około trzeciej, kiedy zastanawiałem się, jak długo jeszcze wytrzymam, ktoś przyniósł kartkę dla Profesora. Ten przeczytał ją, grzmotnął prezydialnym młotkiem i powiedział:

— Adam Selene prosi zgromadzonych o uwagę. Czy słyszę jednogłośną zgodę?

Więc ekran za podium znów zapłonął i Adam oznajmił, że przysłuchiwał się obradom i radością napawa go tak wszechstronna, rozsądna i konstruktywna krytyka. Ale czy mógłby coś zaproponować? Przyznajmy, że wszystkie pisane dokumenty są niedoskonałe. Jeśli ta Deklaracja ogólnie im odpowiada, to niech odłożą jej doskonalenie na kiedy indziej i uchwalą ją w obecnej postaci.

— Szanowny panie przewodniczący, popieram wniosek.

Uchwalili przez aklamację — rykiem. Profesor spytał:

— Kto jest przeciw? — i czekał z uniesionym młotkiem. Facet, który gadał, kiedy Adam poprosił o głos, powiedział:

— Cóż… nadal uważam, że ten imiesłów nie pasuje, ale okay, niech już tak zostanie.

Profesor walnął młotkiem.

— Uchwalone!

I ustawiliśmy się rzędem, i podpisaliśmy na wielkim zwoju, który „przesłano z biura Adama” — zauważyłem na nim podpis Adama. Złożyłem mój zaraz pod Hazel — umiała już pisać, choć nadal brakowało jej książkowej wiedzy. Jej podpis był krzywy, ale wielki i dumny. Towarzysz Clayton napisał swój partyjny pseudonim, prawdziwe nazwisko w alfabecie, i japoński podpis — trzy małe obrazki jeden pod drugim. Dwaj towarzysze podpisali się krzyżykami i poprosili ich poświadczenie. Tej nocy (tego ranka) byli na sali wszyscy przywódcy Partii, wszyscy złożyli podpisy, a gaduł zostało tylko kilkunastu. Ale i oni podpisali się na wieczne świadectwo. I tak poręczyli Deklarację „swoim życiem, swoim mieniem i swoim świętym honorem”.

Kiedy kolejka przesuwała się powoli, a ludzie rozmawiali, Profesor stuknięciem młotka poprosił o uwagę.

— Apeluję o ochotników do niebezpiecznej misji. Naszą Deklarację przekażemy drogą radiową — ale Narodom Sfederowanym na Terra trzeba doręczyć ją osobiście.

Uciszyli się. Profesor patrzał na mnie. Odchrząknąłem i powiedziałem: — Zgłaszam się. — Ja też! — odezwała się natychmiast Wyoh, i mała Hazel Mead: — I ja!

Po chwili było już kilkunastu, w tym Finn i gospodin Imiesłów (równy gość, jak się okazało, tyle że stuknięty na tym jednym punkcie). Profesor zapisał nazwiska i mruknął coś, że skontaktuje się z nimi, kiedy tylko załatwi sprawę transportu.

Odciągnąłem Profesora na stronę i spytałem:

— Co jest, Profesorze, nie słucha pan wiadomości? Wie pan, że ten statek na siódmego jest odwołany; teraz chcą urządzić nam embargo. Następny statek, który skieruje się na Lunę, to będzie okręt wojenny. Jak chce pan podróżować? Jako jeniec?

— Och, obejdziemy się bez ich statków.

— Czyżby? Sami sobie zbudujemy? Ma pan pojęcie, ile to trwa? O ile w ogóle potrafimy. W co wątpię.

— Manuelu, Mike mówi, że to konieczne — i że przygotował już cały plan.

Wiedziałem, że Mike stwierdził, że to konieczne; ledwo dowiedzieliśmy się, że mądralinki z Richardsona wysłały depeszę do domu, wyliczył na nowo nasze szansę — mieliśmy teraz jedną na 53… a to wyłącznie pod warunkiem, że Profesor pojedzie na Ziemię. Ale ja nie martwię się niemożliwościami; tyrałem przez cały dzień, żeby łatwiej było nam trafić w tę jedną szansę na 53.

— Statkiem zajmie się Mike — mówił dalej Profesor. — Opracował projekt, i teraz jest on w realizacji.

— Czyżby? W realizacji? Od kiedy to Mike jest inżynierem?

— A nie jest? — spytał Profesor.

Chciałem coś odpowiedzieć, ale przymknąłem się. Mike nie ma uniwersyteckich dyplomów. Ale zna się na technice lepiej niż jakikolwiek człowiek na świecie. I na sztukach Szekspira, i na zagadkach, i na historii, i na czym tylko chcecie.

— Niech pan opowiada.

— Manuelu, polecimy na Terrę jako ładunek ziarna.

— Co? Jacy „my”?

— Ty i ja. Inni ochotnicy byli tylko dla ozdoby.

— Panie Profesorze — powiedziałem. — Zawsze byłem z wami. Harowałem ciężko, kiedy wydawało się, że nie mamy żadnych szans. Nosiłem te ciężarki — mam je nawet teraz — na wypadek, gdybym musiał jechać na tę obrzydliwą planetę. Ale myślałem, że polecę na statku, z pilotem, choćby cyborgiem, który mnie bezpiecznie doprowadzi na miejsce. Nie zgodziłem się robić za meteoryt.

— Świetnie, Manuelu — odrzekł. — Zawsze wierzyłem w wolny wybór. Pojedzie twój dubler.

— Mój… Kto?

— Towarzyszka Wyoming. O ile wiem, to jedyna poza nami osoba, która jest gotowa do takiej podróży… nie licząc paru Terran.

Więc pojechałem. Ale najpierw porozmawiałem z Mikiem. Powiedział cierpliwie:

— Man, mój pierwszy przyjacielu, nie masz się czego obawiać. Lecicie jako ładunek KM187/76 i dotrzecie do Bombaju bez kłopotu. Dla pewności — żebyś t y się pewniej czuł — wybrałem tę barkę dlatego, że zostanie przejęta z orbity parkingowej i wyląduje, kiedy Indie będą od mojej strony… i dodałem obwód blokady sygnałów ich kontroli naziemnej na wypadek, gdyby zachowywali się podejrzanie. Wierz mi, Man, wszystko przemyślałem. Nawet decyzja o kontynuowaniu wysyłki ziarna po przewrocie stanowiła część planu.

— Mogłeś mi powiedzieć.

— Niepotrzebnie byś się martwił. Profesor musiał o tym wiedzieć, i informowałem go o wszystkim. Ale ty jedziesz tylko po to, żeby się nim opiekować i być w rezerwie — wykonasz jego zadanie, jeśli umrze, a co do tego nie mogę ci podać żadnego prawdopodobieństwa. Westchnąłem.

— Okay. Ale, Mike, nie myślisz chyba, że na taką odległość przeprowadzisz miękkie lądowanie barki? Potkniesz się choćby o prędkość światła.

— Man, czy sądzisz, że nie znam się na balistyce? Na pozycji orbitalnej od zapytania do odpowiedzi i od wysłania polecenia do odebrania go mijają niecałe cztery sekundy… a możesz mi zaufać, że nie będę marnował mikrosekund. Na orbicie parkingowej wasz maksymalny dystans przebyty w cztery sekundy wyniesie tylko 32 km, co przy lądowaniu zmaleje asymptotycznie do zera. Mój czas reakcji w praktyce będzie krótszy niż u pilota prowadzącego ręczne lądowanie, ponieważ ja nie marnuję czasu na rozeznanie się w sytuacji i wybór odpowiedniego postępowania. Więc moje maksimum to cztery sekundy. Ale mój praktyczny czas reakcji będzie znacznie krótszy, bo wciąż dokonuję projekcji i prognozuję, przewiduję i programuję na zapas — w praktyce na całej trajektorii będę o cztery sekundy przed wami i w razie czego zareaguję natychmiast.

— W tej puszce nie ma nawet wysokościomierza!

— Teraz już jest. Man, proszę cię, wierzaj mi; przewidziałem wszystko. Zamówiłem ten dodatkowy sprzęt wyłącznie dla twojego spokoju. W ostatnich pięciu tysiącach ładunków kontrola naziemna w Poona nie kropnęła się ani razu. Jak na komputer, całkiem nieźle.

— Okay. Eee, Mike, czy te cholerne barki mocno łupią o wodę? Ile g?

— Niewiele, Man. 10 g przy odpaleniu rakiet, co następnie opada do równych, miękkich 4 g… potem, przed samym wodowaniem, szturchnie was znowu jakieś pięć-sześć g. Samo wodowanie jest bardzo łagodne, odpowiednik upadku z 50 metrów, wchodzicie w wodę dziobem, bez żadnych nagłych wstrząsów, niecałe 3 g. Potem wyskakujecie nad powierzchnię i znów w wodę, delikatnie, i pływacie sobie w 1 g. Man, te barki mają bardzo lekkie kadłuby, dla oszczędności. Nie można nimi ciskać, bo rozpadłyby się w szwach.

— Jak słodko. Mike, co z tobą zrobiłoby „jakieś pięć-sześć g”? Czy rozpadłbyś się w szwach?

— Wnoszę, że podczas transportu do Luny poddany byłem około 6 g, W moim obecnym stanie 6 g przerwałoby większość najważniejszych łącz. Jednakże bardziej interesują mnie skrajnie wysokie, krótkotrwałe przyśpieszenia, jakich dozna pod wpływem fal uderzeniowych podczas terrańskiego bombardowania. Nie dysponuję danymi niezbędnymi do prognozy… lecz mogę stracić kontrolę nad moimi zewnętrznymi funkcjami, Man. To może stanowić ważny czynnik w każdej sytuacji taktycznej.

— Mike, naprawdę myślisz, że nas zbombardują?

— To nieuniknione, Man. Właśnie dlatego ta podróż jest tak potrzebna.

Miałem już dosyć; poszedłem obejrzeć tę trumnę. Zaraz pożałowałem mojej ciekawości.

Widzieliście kiedyś jedną z tych kretyńskich barek? Taki cylinder ze stali, z rakietami wstecznymi i kierującymi i radiolatarnią. Na tyle przypomina statek kosmiczny, na ile kombinerki przypominają moją rękę nr 3. Nasza była rozcięta, właśnie wyposażali naszą „kabinę”.

Bez kambuza. Bez WC. Bez niczego. Po co? Spędzimy w niej tylko pięćdziesiąt godzin. Ruszamy o pustym żołądku, nie będziemy potrzebować woreczka w skafandrze. Obejdzie się bez bufetu i baru; całą podróż przesiedzimy w skafandrach, na narkotykach, nic nas nie będzie obchodzić.

Przynajmniej Profesor większość czasu będzie pod narkozą; ja przy lądowaniu miałem być przytomny i wydobyć nas z tej pułapki, gdyby coś nie wyszło i facet z kluczem do konserw nie zjawił się. Zakładali wyprofilowaną kołyskę, dopasowaną do tyłu od skafandra; mieliśmy być przypasani do tych dziur. I siedzieć w nich aż do Terry. Bardziej od naszej wygody interesowało ich, żeby masa brutto wynosiła tyle, co masa zwykłej barki z pszenicą, żeby środek ciężkości był w tym samym miejscu i żeby ramiona wszystkich momentów wynosiły w sumie tyle, ile trzeba; kierujący pracą inżynier powiedział mi, że zważyli nawet dodatkową wyściółkę w naszych skafandrach.

Ucieszyłem się, że będziemy mieli wyściółkę; te dziury nie wyglądały na miękkie.

Wróciłem do domu pogrążony w zadumie.

Wyoh nie było na kolacji, co rzadko się zdarza; Greg był, co zdarza się jeszcze rzadziej. Nikt nic nie mówił o tym, że jutro mam udawać spadający kamień, choć wszyscy wiedzieli. Ale dopiero kiedy cała przyszłość rodziny z własnej woli znikła od stołu, uświadomiłem sobie, że szykuje się coś specjalnego. Zrozumiałem, dlaczego Greg nie wrócił rano, po zamknięciu posiedzenia Kongresu, na budowę na Marę Undarum; ktoś zwołał rodzinną naradę.

Mama rozejrzała się i powiedziała:

— Są tu wszyscy. Ali, zamknij drzwi; dziękuję, kochanie. Dziadku, zaczniesz?

Nasz najstarszy mąż przestał kiwać się nad kawą i wyprostował się. Spojrzał wzdłuż stołu i stanowczo oświadczył:

— Widzę, że jesteśmy tu wszyscy. Widzę, że dzieci poszły spać. Widzę, że nie ma wśród nas obcych ani gości. Stwierdzam, że zebraliśmy się zgodnie ze zwyczajami ustanowionymi przez Czarnego Jacka Davisa, naszego Pierwszego Męża, i Tillie, naszą Pierwszą Żonę. Jeśli są jakieś sprawy związane z bezpieczeństwem i szczęściem naszego małżeństwa, niech wyjdą na światło dzienne teraz. Niech nie jątrzą się po kryjomu. Taki jest nasz zwyczaj.

Dziadek spojrzał na Mamę i powiedział cicho:

— Zajmij się resztą, Mimi — i znów zapadł w spokojną apatię. Ale przez minutę był silny, przystojny, męski, dynamiczny, jak wtedy, kiedy się wślubiłem… i z nagłymi łzami w oczach pomyślałem sobie, jaki ze mnie był kiedyś szczęściarz.

Potem zacząłem się zastanawiać, czy nadal mogę uważać się za szczęściarza. Nie przychodził mi do głowy żaden powód do rodzinnej narady poza tym, że jutro mieli mnie wysłać na Ziemię z nalepką „ziarno”. Czyżby Mama chciała namówić Rodzinę, żeby temu przeszkodzili? Nikt nie musi się stosować do wyników narady. Ale wszyscy się stosują. Na tym polega siła naszego małżeństwa: w konkretnych sprawach zawsze jesteśmy solidarni.

Mimi mówiła:

— Czy ktoś ma coś, co trzeba poddać pod dyskusję? Śmiało, kochani.

— Ja mam — powiedział Greg.

— Wysłuchajmy Grega.

Greg to dobry mówca. Może stanąć w kościele i bez żenady mówić o sprawach, o jakich ja boję się nawet myśleć. Ale tego wieczora był strasznie skrępowany.

— Więc, hmm, zawsze staraliśmy się zachować w tym małżeństwie równowagę, tyle samo starych i młodych, regularną rotację, w stałych odstępach, tak jak było przed nami. Ale czasami odstępowaliśmy od tego — dla ważnych powodów. — Spojrzał na Ludmiłę. — A potem wyrównywaliśmy to. — Znów spojrzał na koniec stołu, gdzie po dwóch stronach Ludmiły siedzieli Frank i Ali.

— Nasze kroniki mówią, że średni wiek mężów wynosił zawsze około 40, żon około 35 — i od takiej różnicy wieku zaczęło się nasze małżeństwo, ponad sto lat temu, bo Tillie miała 15 lat, kiedy poślubiła Czarnego Jacka, a on właśnie skończył 20. Obecnie przeciętny wiek mężów wynosi niemal dokładnie 40 lat, żon zaś…

— Dajmy sobie spokój z arytmetyką, Greg, kochanie — powiedziała stanowczo Mama. — Powiedz, o co ci chodzi.

Próbowałem wyobrazić sobie, o co może chodzić Gregowi. Owszem, w ciągu zeszłego roku dużo czasu spędziłem poza domem, a do domu często wracałem, kiedy już wszyscy spali. Ale niewątpliwie mówił on o małżeństwie, a w naszym małżeństwie nikt nie wnosi o nowe wesele, nie umożliwiwszy przedtem wszystkim dokładnego przebadania kandydata. Po prostu inaczej się tego nie robi!

Więc jestem głupi. Greg wyjąkał:

— Wnoszę o wślubienie Wyoming Knott!

Powiedziałem, że jestem głupi. Rozumiem maszyny, a maszyny rozumieją mnie. Ale nie twierdzę, bym wiedział cokolwiek o ludziach. Kiedy zostanę seniorem, o ile dożyję takiego wieku, zrobię dokładnie to, co Dziadek robi z Mamą: wszystkim będzie zajmować się Sidris. Choć… Na przykład Wyoh przeszła na wiarę Grega. Ja sam lubię Grega, kocham Grega. I podziwiam go. Ale gdyby teologię jego Kościoła przepuścić przez komputer, wyjdzie dokładnie zero. Wyoh na pewno o tym wiedziała, była w końcu dorosła — szczerze mówiąc podejrzewałem, że nawrócenie Wyoh dowodzi, że dla naszej Sprawy uczyni ona wszystko.

Ale Wyoh jeszcze przedtem zwerbowała Grega. I to ona najczęściej jeździła do nowej wyrzutni, bo jej łatwiej było się wyrwać niż mnie czy Profesorowi. No, cóż. Zaskoczyli mnie. A nie powinni.

Mimi powiedziała:

— Greg, czy masz powody, by sądzić, że Wyoming zgodzi się wślubić w nas?

— Tak.

— Świetnie. Wszyscy znamy Wyoming; jestem pewna, że wszyscy wyrobiliśmy sobie opinie o niej. Nie uważam, by potrzebna była dyskusja… chyba że ktoś ma coś do powiedzenia? Śmiało.

Mamy nie zaskoczyli. Nic dziwnego. Ani nikogo innego, bo Mama nigdy nie pozwala na naradę, jeśli nie zna z góry jej wyniku.

Choć zastanawiałem się, jak Mama może być pewna mojej opinii, tak pewna, że nawet nie wybadała mnie przedtem. I siedziałem tak, w rozterce, wiedziałem, że muszę się odezwać, że wiem coś strasznie istotnego, czego nikt inny nie wie, bo inaczej sprawy nie zaszłyby tak daleko. Coś, co dla mnie nie było ważne, ale co byłoby ważne dla Mamy i wszystkich naszych kobiet.

Siedziałem, żałosny tchórz, i milczałem.

— Doskonale — powiedziała Mama. — Głosujemy. Ludmiła?

— Ja? Ależ ja uwielbiam Wyoh, wszyscy o tym wiedzą. Oczywiście!

— Lenore, kochanie?

— Cóż, chyba postaram się ją namówić, żeby znów robiła się na ciemno; w ten sposób nawzajem akcentujemy naszą urodę. Ale to jej jedyna wada, że jest ode mnie jaśniejsza. Da!

— Sidris?

— Kciuki w górę. Wyoh to człowiek w naszym typie.

— Anna?

— Mimi, zanim oddam głos, chciałabym coś powiedzieć.

— Nie sądzę, by to było konieczne, kochanie.

— Mimo wszystko wolę wydobyć to na światło dzienne, jak według naszej tradycji zawsze czyniła Tillie. W tym małżeństwie każda żona zawsze nosiła swoje brzemię, dawała rodzinie dzieci. Niektórzy z was zdziwią się słysząc, że Wyoh urodziła już ośmioro dzieci…

Ali na pewno się zdziwił; gwałtownie opuścił głowę, opadła mu szczęka. Ja też wgapiłem się w talerz. Oj, Wyoh, Wyoh! Jak mogłem na to pozwolić? Będę musiał się odezwać.

I dotarło do mnie, że Anna mówi dalej:

— … więc teraz może ona mieć własne dzieci; operacja powiodła się. Ale martwi się, że urodzi jeszcze jedno kalekie dziecko, choć zdaniem kierownika kliniki w Hongkongu to mało prawdopodobne. Więc musimy kochać ją tak mocno, żeby przestała się martwić.

— Będziemy ją kochać — powiedziała łagodnie Mama. — Już ją kochamy. Anno, czy teraz możesz wyrazić swoją opinię?

— To chyba zbyteczne. Pojechałam z nią do Hongkongu, trzymałam ją za rękę, kiedy otwierali jej jajowody. Głosuję za Wyoh.

— W tej rodzinie — kontynuowała Mama — zawsze uważaliśmy, że nasi mężowie powinni mieć prawo weta. Może to ekstrawagancja, ale Tillie wprowadziła to, i nigdy nie pożałowaliśmy. A więc, Dziadku?

— Hę? Co mówiłaś, kochanie?

— Głosujemy nad wślubieniem Wyoming, gospodin Dziadek. Czy zgadzasz się?

— Co? Ależ oczywiście, oczywiście! Bardzo miła dziewczynka. A co się stało z tą śliczną Murzynką, tak jakoś podobnie się nazywała? Pogniewała się na nas?

— Greg?

— Sam o to wniosłem.

— Manuel? Czy zabraniasz tego?

— Ja? Przecież mnie znasz, Mamo.

— I owszem. Czasami zastanawiam się, czy ty siebie znasz. Hans?

— Co by się stało, gdybym powiedział „Nie”?

— Straciłbyś parę zębów, ot co — odpyskowała natychmiast Lenore. — Hans jest za.

— Dość tego, kochani — powiedziała Mama z delikatną przyganą. — Wślubienie to nie żarty. Hans, mów.

— Da. Yes. Ja. Oui. Si. Najwyższy czas, żeby jakaś blondynka rozjaśniła tę… Au!

— Lenore, przestań. Frank?

— Tak, Mamo.

— Ali, kochanie? Czy przyjmujemy jednogłośnie?

Chłopak zarumienił się po uszy i nie mógł wykrztusić słowa. Kiwnął zamaszyście głową.

Zamiast wyznaczyć męża i żonę, którzy odszukaliby kandydatkę i oświadczyli się jej, Mama kazała Ludmile i Annie przyprowadzić Wyoh — okazało się, że była ona w „Bon Tonie”, o parę kroków. Nie tylko w tym nie trzymaliśmy się tradycji; nie uzgodniliśmy daty wesela, zawołaliśmy jedynie dzieci, po dwudziestu minutach Greg otworzył swą Księgę i wszyscy złożyliśmy śluby — i wreszcie dotarło do mojego tępego łba, że robi się to na złamanie karku dlatego, że jutro ja mam sobie złamać kark.

Zresztą mnie obchodziło to wyłącznie jako symbol miłości mojej rodziny do mnie, gdyż panna młoda spędza pierwszą noc z mężem-seniorem, a jutro i pojutrze ja będę spędzał noc w przestrzeni. Ale jakoś obchodziło to mnie, i kiedy podczas ceremonii kobiety zaczęły płakać, ja sam przyłapałem się, że coś mi kapie z oczu.

Potem poszedłem spać, sam w warsztacie, a Wyoh ucałowała mnie i odeszła, wsparta na ramieniu Dziadka. Byłem strasznie zmęczony, ostatnie dwa dni były okropne. Przypomniałem sobie o ćwiczeniach i stwierdziłem, że teraz już i tak nic nie pomogą; pomyślałem, że można by zadzwonić do Mike’a i spytać go o wiadomości z Terry. Położyłem się.

Nie wiem, jak długo spałem, zanim uświadomiłem sobie, że już nie śpię i że w pokoju ktoś jest. W ciemności rozległ się cichy szept:

— Manuel?

— Co? Wyoh, kochanie, czego tu szukasz?

— Dobrze wiem, czego szukam, mój mężu. Mama wie, że tu jestem, i Greg. A Dziadek zaraz zasnął.

— Och. Która godzina?

— Koło czwartej. Proszę, kochanie, czy mogę się położyć?

— Co? Och, oczywiście. — Jeszcze coś. Aha. — Mike!

— Tak, Man? — odpowiedział.

— Wyłącz się. Nie słuchaj. W razie czego dzwoń pod telefon rodzinny.

— Wyoh już mi to powiedziała, Man. Gratuluję!

Potem ona złożyła głowę na moim kikucie, a ja objąłem ją prawym ramieniem.

— Czemu płaczesz, Wyoh?

— Nie płaczę! Tylko śmiertelnie się boję, że nie wrócisz!

ROZDZIAŁ XVI

Zbudziłem się śmiertelnie przerażony, a ciemno było, choć oko wykol.

— Manuel! — Nie wiedziałem, gdzie góra, a gdzie dół. — Manuel! — znów zawołało. — Zbudź się!

Trochę od tego otrzeźwiałem; to był sygnał, który miał mnie postawić na nogi. Przypomniałem sobie, jak leżałem na stole w szpitalu w Kompleksie, patrzyłem się na lampę pod sufitem i słuchałem jakiegoś głosu, a w moje żyły kapał narkotyk. Ale to działo się sto lat temu, i minął od tego czasu nieskończony okres koszmarów, nieznośnej ciężkości, bólu.

Zrozumiałem, dlaczego nie wiem, gdzie góra, a gdzie dół; przeżyłem już takie stany. Nieważkość. Byłem w przestrzeni.

Co nie wyszło? Czyżby Mike zapomniał gdzieś o przecinku? A może poniosła go jego dziecięca natura i wypłatał nam figla nieświadom, że od tego zginiemy? A więc dlaczego ja żyję, po tych wszystkich latach cierpień? A może nie żyję? Czy tak czują się duchy — samotne, zagubione, nigdzie?

— Zbudź się, Manuel! Zbudź się, Manuel!

— Och, wytłum się! — parsknąłem. — Zamknij kalafę! — Nagranie dalej brzęczało; nie zwracałem już na to uwagi. Gdzie jest ten zafajdany przełącznik do światła? Nie, przyśpieszenie do lunańskiej prędkości ucieczki przy 3 g nie trwa stu lat, tak się tylko wydaje. 82 sekundy — ale przy tej okazji ludzki system nerwowy postrzega każdą mikrosekundę. Kurde, 3 g to 18 razy tyle, ile powinien ważyć Lunatyk.

I wtedy odkryłem, że ci próżniogłowcy nie założyli mi ręki. Pod jakąś głupią wymówką zdjęli ją, kiedy mnie rozbierali, a tyle we mnie wpakowali swoich pigułek na „nie martw się” i „śpijmy”, że nawet nie protestowałem. Nie byłoby kłopotu, gdyby ją założyli z powrotem. Ale miałem ten szajsowaty pstryczek po lewej stronie, a rękaw skafandra był pusty.

Następne dziesięć lat zajęło mi odpinanie się jedną ręką, potem odbyłem dwudziestoletni wyrok pływania w ciemności, zanim znów odnalazłem kołyskę, wykoncypowałem, gdzie jest jej głowa i na podstawie tej przesłanki spróbowałem odnaleźć przełącznik. Żaden z wymiarów naszego przedziału nie przekraczał dwóch metrów. To w nieważkości i w egipskich ciemnościach zmienia się w rozmiary Starej Kopuły. Znalazłem to cholerstwo. Zapaliło się światło.

(I nie pytajcie, dlaczego ta trumna nie miała co najmniej trzech systemów oświetlenia, i dlaczego nie były one włączone przez cały czas. Pewno siła przyzwyczajenia. Jak jest światło, to musi być i pstryczek do światła, niet? Zbudowali to w dwa dni; powinienem się cieszyć, że.przełącznik działał.)

Ledwo się zapaliło, przestrzeń skurczyła się do klaustrofobicznych rozmiarów albo i o 10% mniej, a ja przyjrzałem się Profesorowi.

Raczej nie żył. Cóż, miał ku temu powody. Zazdrościłem mu, ale teraz miałem zbadać mu puls i oddech itd. na wypadek, gdyby miał pecha i nadal jechał ze mną na jednym wózku. I znów pojawiły się przeszkody, i to nie tylko wynikające z braku ręki. Jak zwykle przed załadunkiem ziarno wysuszono i poddano obróbce próżniowej, ale ta cela podobno była pod ciśnieniem — och, nic nadzwyczajnego, po prostu beczka z powietrzem w środku. Skafandry miały nam zabezpieczyć potrzeby takie, jak tlen na te dwa dni. Ale nawet w najlepszym skafandrze wygodniej jest w ciśnieniu niż w próżni, a poza tym miałem się dobrać do mojego pacjenta.

Nie mogłem. Nie musiałem otwierać hełmu, żeby stwierdzić, że ten złom stracił hermetyczność, oczywiście od razu poznałem to po skafandrze. Och, miałem dla Profesora leki, środki nasercowe itp., w polowych ampułach; mogłem dać mu zastrzyk przez skafander. Ale jak zbadać mu serce i oddech? Jego skafander należał do tych najtańszych, sprzedawanych Lunatykom, którzy rzadko kiedy wychodzą z osiedla; nie było na nim odczytów.

Profesor miał otwarte usta i szklisty wzrok. Umrzyk, stwierdziłem. Po co się pchał za kordon; sam się wyeliminował. Spróbowałem przyjrzeć się tętnu na jego szyi, ale zasłaniał je hełm.

Zaopatrzyli nas w zegar, co było z ich strony niezwykle uprzejme. Wyczytałem z niego, że byłem nieprzytomny przez 44 godziny z hakiem, zgodnie z planem, i że za trzy godziny dostaniemy strasznego kopa, który umieści nas na orbicie parkingowej wokół Terry. Potem, po dwóch obrotach, powiedzmy jeszcze trzy godziny, odpalą rakiety i przystąpimy do lądowania — chyba że kontrola naziemna w Poona rozmyśli się i zostawi nas na orbicie. Przypomniałem sobie, że to mało prawdopodobne; ziarna nie zostawia się w próżni dłużej niż trzeba. Ma tendencję do zmieniania się w popcorn albo dęty ryż, od czego nie tylko spada jego wartość, ale i te blaszanki mogą rozlatywać się jak melony. Czyż to nie byłoby słodko? Dlaczego zapakowali nas razem z ziarnem? Czy nie mogli użyć jako balastu kamieni, które nie boją się próżni?

Miałem dość czasu, żeby o tym pomyśleć i bardzo zachciało mi się pić. Pociągnąłem ze smoczka pół łyka, nie więcej, bo na pewno nie miałem zamiaru wchodzić w 6 g z pełnym pęcherzem. (Niepotrzebnie się martwiłem; założyli mi cewnik. Ale nie wiedziałem o tym.)

Kiedy kończyło się czekanie, stwierdziłem, że nie zaszkodzi Profesorowi zastrzyk środka, który miał złagodzić skutki tego diabelskiego przeciążenia; potem, na orbicie parkingowej, naszprycuję go jeszcze lekiem na serce — bo nie wyglądało na to, żeby cokolwiek mogło mu zaszkodzić.

Podałem mu pierwszy środek i przez pozostałe minuty jedną ręką szamotałem się z pasami. Żałowałem, że nie znam nazwiska mojego pomocnego przyjaciela; mógłbym go lepiej przeklinać.

10 g wprowadza na orbitę parkingową wokół Terry w zaledwie 3,26 x 107 mikrosekund; tylko wydaje się, że to dłużej, bo 10 g to 60 razy więcej, niż powinno się wymagać od delikatnego worka z protoplazmą. Powiedzmy, 33 sekundy. Słowo daję, chyba moja prababka z Salem spędziła gorsze pół minuty, kiedy kazali jej tańczyć przed inkwizytorem.

Wstrzyknąłem Profesorowi środek na serce i przez trzy godziny zastanawiałem się, czy mam do lądowania uśpić jedynie Profesora, czy również i siebie. Doszedłem do wniosku, że obejdę się bez tego. Przy wystrzeleniu narkotyk zdziałał tyle tylko, że zamiast półtorej minuty cierpień i dwóch dni nudy przeżyłem sto lat koszmarnych snów — a poza tym, jeśli te ostatnie minuty naprawdę okażą się moimi ostatnimi, to wolę przy nich być. Może będą paskudne, ale będą moje, i nie oddałbym ich za nic.

Były paskudne. 6 g wcale nie jest milsze od 10; wydawało się gorsze. 4 g nie przyniosło ulgi. Potem znów kopnęło nas mocniej. Potem nagle, na parę sekund, wróciła nieważkość. Potem chrupnęliśmy, bynajmniej nie „łagodnie”, a że wpadliśmy w wodę dziobem, to wodowanie amortyzowały pasy, nie kołyska. Podejrzewam też, że Mike nie zdawał sobie sprawy, że po głębokim nurze wrócimy na powierzchnię i znów łupniemy o wodę, i dopiero potem zacznie się pływanie. Ziemniacy mówią na to „pływanie”, — ale w niczym nie przypomina to pływania w stanie nieważkości; wszystko odbywa się w 1 g, co sześć razy przekracza przyzwoite warunki, i do; tego dochodzą chaotyczne ruchy boczne. Bardzo chaotyczne… Mike zapewnił nas, że Słońce jest spokojne i w tej Żelaznej Dziewicy nie grozi nam promieniowanie. Ale spokój ziemskiego Oceanu Indyjskiego już go tak nie interesował; prognoza zezwalała na lądowanie barek, i to mu chyba wystarczyło — zresztą mnie też by wystarczyło.

Miałem podobno pusty żołądek. Ale mimo to wypełniłem hełm najbardziej gorzką, najobrzydliwszą cieczą, jaką kiedykolwiek zdarzyło się wam obejść z bardzo daleka. Potem ustawiło nas do góry nogami, i naleciało mi tego plugastwa we włosy, do oczu i nawet do nosa. Ziemniacy mówią na to „choroba morska”, i jest to jedno z tych okropieństw, z których okropności nawet nie zdają sobie sprawy.

Oszczędzę wam długiej opowieści o tym, jak holowali nas do portu. Niech wystarczy, że poza morską chorobą męczył mnie niedobór tlenu. W butlach mieliśmy porcje na 12 godzin normalnego oddychania, co z zapasem wystarczy na 50-godzinną podróż, przez której większość byłem nieprzytomny i w której trakcie nie musiałem wykonywać męczących fizycznie czynności, ale już nie na dodatkowe kilka godzin holowania. Kiedy wreszcie barka znieruchomiała, byłem tak ogłupiały, że prawie zapomniałem o wydostaniu się z niej.

Pamiętani tylko jedno… Chyba jakoś wyciągnęli nas z wody i trochę nami porzucali, a potem złożyli nas w taki sposób, że znów byłem do góry nogami. Przy 1 g nic się w takiej pozycji nie zwojuje; a już w ogóle nie ma mowy, żeby: a) rozpiąć pasy, b) wydostać się z jamy o kształcie skafandra, c) odkręcić młot, przytwierdzony motylkowymi nakrętkami do grodzi, d) tymże młotem zgruchotać pokrywę zabezpieczającą luk awaryjny, e) wydostać się na zewnątrz i f) w końcu wyciągnąć za sobą starego człowieka w skafandrze.

Nie dokończyłem nawet etapu a); zemdlałem odwrócony do góry nogami.

Na szczęście to była procedura alarmowa, ostatnia deska ratunku. Stu LaJoie otrzymał wiadomość, zanim jeszcze wylecieliśmy; agencje informacyjne zostały powiadomione na krótko przed lądowaniem. Odzyskałem przytomność, zobaczyłem, że nachylają się nade mną jacyś ludzie, znów zemdlałem, po raz drugi ocknąłem się w szpitalnym łóżku, leżąc na plecach, czując ciężkość w piersi — choć nie byłem chory, tylko zmęczony, posiniaczony, głodny, spragniony, ociężały. Nad łóżkiem rozpięty był przezroczysty plastikowy namiot, dzięki któremu mogłem oddychać bez trudu.

Natychmiast wzięli mnie w kleszcze, z jednej strony drobna hinduska pielęgniarka z wielkimi oczami, z drugiej Stuart LaJoie. Wyszczerzył do mnie zęby.

— Cześć, kolego! Jak samopoczucie?

— Eee… w porządku. Ale, cholera! Co za podróż!

— Profesor mówi, że inaczej nie dało rady. Twardy z niego staruszek.

— Chwileczkę. Profesor mówi? Profesor nie żyje.

— Bynajmniej. Nie czuje się zbyt dobrze — położyliśmy go do pneumatycznego łóżka, czuwają nad nim 24 godziny na dobę, a podłączony jest do tylu instrumentów, że nie uwierzyłbyś. Ale żyje i wypełni swoją misję. Ale słowo daję, nie narzeka na podróż; mówi, że nic o niej nie wie. Zasnął w jednym szpitalu, zbudził się w drugim. Myślałem, że głupio robi, kiedy zabronił mi załatwiać statek dla was, ale miał rację — zdobyliście bombową publicity!

— Mówisz, że Profesor „zabronił” ci wysłać dla nas statek? — powiedziałem powoli.

— Właściwie zabronił „Przewodniczący Selene”. Nie widziałeś radiogramów, Mannie?

— Nie. — Za późno, żeby się o to wykłócać. — Ostatnio byłem strasznie załatany.

— To ci eufemizm pierwsza klasa! Ja też — o ciepnięciu się na łóżko mogłem tylko marzyć.

— Mówisz jak Lunatyk.

— Jestem Lunatykiem, Mannie, słowo daję. Ale siostra piorunuje mnie wzrokiem. — Stu uniósł ją z podłogi i obrócił o 180°. Pomyślałem, że nie jest jeszcze Lunatykiem. Ale pielęgniarka nie miała nic przeciwko temu. — Idź bawić się gdzie indziej, moja droga, a ja zwrócę ci pacjenta — jeszcze ciepłego — za parę minut. — Zamknął za i nią drzwi i podszedł znów do łóżka. — Ale Adam miał rację; w ten sposób nie tylko zdobyliście publicity, ale i było bezpieczniej.

— Publicity, chyba rzeczywiście. Ale „bezpieczniej”? Zmieńmy temat!

— Bezpieczniej, stary. Nie strzelali do was. Choć przez dwie godziny dokładnie wiedzieli, gdzie jesteście — wielki, ogromny cel. Nie mogli się zdecydować; nie wyrobili sobie jeszcze taktyki. Bali się nawet nie zdjąć was z orbity; w wiadomościach było tylko o was, przygotowałem zawczasu odpowiednie komentarze. Teraz nie śmią was tknąć, jesteście bohaterami. Gdybym zaś czekał, aż da się wyczarterować jakiś statek i przywiózł was na nim… No, nie wiem. Zapewne kazaliby pozostać na orbicie parkingowej; potem ściągnęliby was dwóch — i pewno mnie też — pod strażą i aresztowali. Żaden kapitan za żadne pieniądze nie zgodzi się uciekać przed pociskami rakietowymi. Jak już, to nie za pieniądze. Tak, kolego, najlepszych przyjaciół poznaje się w biedzie. Ale pozwól, że przedstawię ci sytuację. Obaj jesteście obywatelami Ludowego Dyrektoriatu Czadu, w takim tempie nie mogłem załatwić nic lepszego. Czad uznał także niepodległość Luny. Musiałem kupić jednego premiera, dwóch generałów, paru kacyków i jednego ministra finansów — całkiem niedrogo, jak na taką szybką robotę. Nie macie jeszcze immunitetu dyplomatycznego, ale mam nadzieję, że skombinuję i to, zanim wyjdziecie ze szpitala. Na razie nie śmią was nawet aresztować; nie mogą wymyślić, co zbroiliście. Ci strażnicy za drzwiami służą wyłącznie waszej „ochronie” — przydają się, bo bez nich okrążałoby was dziewięć rzędów reporterów, pchających wam mikrofony w twarz.

— A co właściwie zbroiliśmy? — to znaczy, o czym oni wiedzą? Nielegalny wjazd?

— Nawet nie to, Mannie. Ty nigdy nie byłeś zesłańcem, a przez jednego z dziadków przysługuje ci obywatelstwo Pan-Afryki, spokojnie. W przypadku Profesora de la Paz wygrzebaliśmy dowody, że 40 lat temu naturalizował się w Czadzie, zaczekaliśmy, aż wyschnie na nich atrament i skorzystaliśmy z nich. Nie mogą wam nawet zarzucić nielegalnego wjazdu do Indii. Nie dość, że sami was tu sprowadzili, wiedząc, że jesteście w barce, ale jeszcze pewien oficer bardzo uprzejmie i całkiem tanio podstemplował wasze dziewicze paszporty. Poza tym, w świetle prawa Profesora nie można uważać za zesłańca, ponieważ rząd, który go skazał, już nie istnieje, a o wszystkim powiadomiliśmy kompetentny sąd — to już drożej kosztowało.

Wróciła pielęgniarka, rozzłoszczona jak kotka z kociakami.

— Milordzie… pacjent musi odpocząć!

— Już się robi, ma chere.

— Jesteś „milordem”?

— Właściwie „hrabią”. Chyba żebym rościł o pokrewieństwo z Macgregorami. Błękitna krew pomaga; ci ludzie tutaj są strasznie nieszczęśliwi, od kiedy urządzili sobie republikę.

Wychodząc poklepał ją po pupie. Zamiast się rozedrzeć, zakręciła jedynie pośladkami. Kiedy do mnie podeszła, uśmiechała się. Stu będzie musiał się pilnować, kiedy wróci do Luny. O ile wróci.

Spytała, jak się czuję. Powiedziałem, że w porządku, tylko chce mi się jeść.

— Siostro, nie zauważyła pani może w naszych bagażach jakichś sztucznych rąk?

Zauważyła, a ja poczułem się lepiej, kiedy założyłem nr 6. Przed podróżą postanowiłem zabrać tylko tę plus nr 2 i rękę wyjściową. Nr 2 został chyba w Kompleksie; miałem tylko nadzieję, że ktoś się nią tam zajmie. Ale nr 6 jest najbardziej uniwersalny; to i ręka wyjściowa wystarczy.


* * *

W dwa dni później wylecieliśmy do Agry, żeby wręczyć Narodom Sfederowanym nasze listy uwierzytelniające. Źle się czułem, i to nie tylko od nadmiaru g; w fotelu na kółkach radziłem sobie całkiem dobrze i mogłem nawet trochę chodzić, choć nie chodziłem przy ludziach. Za to cierpiałem na przeziębienie, które tylko dzięki lekom nie zmieniło się w zapalenie płuc, na podróżniczą biegunkę i jakiegoś parcha na dłoni i stopach — całkiem jak podczas poprzednich wycieczek na ten padół zarazy, który nazywa się Terra. My Lunatycy sami nie zdajemy sobie sprawy, jakie mamy szczęście, że mieszkamy w kramie, gdzie obowiązuje najściślejsza kwarantanna, gdzie prawie nie ma robactwa, a jak się pojawi, to każdą przestrzeń można wysterylizować próżnią. Albo pecha, bo w razie czego prawie wcale nie mamy odporności. Mimo wszystko nie zamieniłbym się; przed pierwszą podróżą na Ziemię nie znałem słowa „weneryczny” i myślałem, że „przeziębienie” to stan stóp górnika od lodu.

Jeszcze inne rzeczy psuły mi humor. Stu przyniósł nam przekaz od Adama Selene; ukryta w nim, nawet przed Stu, była wiadomość, że nasze szansę stoją teraz gorzej niż 1:100. Nie mogłem zrozumieć, po co ryzykować taką wariacką ekspedycją, skoro od tego szansę spadają. Czy Mike naprawdę wie, jakie mamy szansę? Jakoś nie mogłem sobie wyobrazić żadnego pewnego sposobu na ich obliczenie, przy znajomości nie wiadomo ilu faktów.

Ale Profesor nie wyglądał na zmartwionego. Rozmawiał z plutonami reporterów, uśmiechał się do niezliczonych kamer, składał oświadczenia, oznajmiał światu, że ufa Narodom Sfederowanym, że jest pewien, że nasze słuszne postulaty zostaną spełnione i że pragnie podziękować „Przyjaciołom Wolnej Luny” za wspaniałą pomoc, jaką okazali, przedstawiając ludziom dobrej woli na Terra prawdę o naszym małym, lecz dzielnym narodzie — P.W.L. składali się ze Stu, pewnego biura badania opinii publicznej, kilku tysięcy zawodowych podpisywaczy petycji i wielkiej kupy hongkongijskich dolarów.

Ja też dawałem się fotografować i próbowałem się uśmiechać, ale unikałem pytań, wskazując na gardło i chrypiąc.

W Agrze zakwaterowali nas w luksusowym apartamencie w hotelu, który kiedyś stanowił pałac maharadży (a nadal do niego należał, choć podobno Indie są socjalistyczne), i wywiady i robienie zdjęć trwały dalej — nie śmiałem już wstać z fotela na kółkach, nawet żeby pójść do WC, bo Profesor wydał mi kategoryczne polecenie, że nigdy nie mam się fotografować w pozycji pionowej. On sam zawsze był albo w łóżku, albo na noszach — myli go w łóżku, siusiał do nocnika itd. — nie tylko dlatego, że w jego wieku tak jest bezpieczniej, a każdy Lunatyk czuje się tak wygodniej, ale także na użytek fotografów. Jego dołki i cudowna, łagodna, przekonywająca osobowość pojawiały się w niekończących się programach na setkach milionów ekranów TV.

Choć w Agrze ta jego osobowość na nic się nie zdała. Profesora zaniesiono do biura Przewodniczącego Wielkiego Zgromadzenia, ja jechałem u jego boku, i tam usiłował on przedstawić swe listy uwierzytelniające ambasadora przy NS i przyszłego Senatora z Luny — odesłali go do Sekretarza Generalnego, w jego biurze łaskawie udzielił nam 10-minutowego posłuchania jakiś zastępca, który po namyśle stwierdził, że może przyjąć nasze listy uwierzytelniające „do niczego się tym aktem nie zobowiązując”. Przekazali je Komisji ds. Listów Uwierzytelniających — i tam gdzieś się zgubiły.

Zaczynałem się niecierpliwić. Profesor czytał Keatsa. Barki z ziarnem nadal przybywały do Bombaju.

To ostatnie już mnie tak nie drażniło. Kiedy lecieliśmy z Bombaju do Agry, trzeba było wstać przed świtem, a na lotnisko jechaliśmy akurat, kiedy miasto się budziło. Każdy Lunatyk ma swój dom, czy jest to wypracowany przez pokolenia luksus Tuneli Davisów, czy też dopiero co wyborowana skała; przestrzeń nie jest dla nas problemem, i jeszcze przez całe wieki nie będzie.

Bombaj to roje ludzi. Ponad milion (tak mi powiedziano) za dom ma tylko kawałek chodnika. Rodzina może zgłosić prawo (i przekazywać je w testamencie z pokolenia na pokolenie) do spania na odcinku chodnika, metr na dwa metry, przed określonym sklepem. Na tej przestrzeni śpi cała rodzina, tj. matka, ojciec, dzieciaki i czasami babka. Nie uwierzyłbym w to, gdybym nie zobaczył. W Bombaju o świcie jezdnie, chodniki, nawet mosty pokryte są gęstym dywanem ludzkich ciał. Z czego oni żyją? Gdzie pracują? Co jedzą? (Nie wyglądali na takich, co jedzą. Można im było policzyć żebra).

Gdyby nie przekonała mnie prosta arytmetyka, że nie możemy wiecznie wysyłać im żywności nie dostając od nich surowców wtórnych, to w tym momencie wyszedłbym z gry. Ale… ZWTP. „Za wszystko trzeba płacić”, i w Bombaju, i w Lunie.

Wreszcie wezwała nas „Komisja Dochodzeniowa”. Nie tego chciał Profesor. Prosił o publiczne przesłuchanie przed Senatem z transmisją TV. Na tym posiedzeniu jedyną kamerę stanowił jego charakter „in camera”; było zamknięte. Nie całkiem zamknięte, wziąłem na nie mój magnetofonik. Ale TV nie było. A Profesor już po dwóch minutach odkrył, że ta komisja w rzeczywistości składa się z VIP-ów Zarządu albo ich łańcuchowych piesków.

Mimo wszystko, mieliśmy z kim rozmawiać, i Profesor zachowywał się tak, jakby byli oni władni (i chętni) uznać niepodległość Luny. A oni odnosili się do nas jak do krzyżówki niegrzecznych dzieci i zbrodniarzy przed sądem.

Na początek pozwolili Profesorowi złożyć oświadczenie. Jeśli obetniemy dekoracje, to powiedział on, że Luna jest de facto państwem suwerennym, z władzą cieszącą się całkowitym poparciem narodu, że panuje w niej pokój i praworządność, tymczasowy prezydent i rząd wypełniają niezbędne funkcje, ale pragną powrócić do prywatnego życia, kiedy tylko Kongres zakończy pracę nad konstytucją — my zaś przybyliśmy po to, by prosić o uznanie tych faktów de iure i o przyznanie Lunie należnego jej jako członkowi Narodów Sfederowanych miejsca w zgromadzeniach ludzkości.

To, co Profesor im powiedział, przypominało gdzieniegdzie prawdę, a oni i tak nie wyhaczyliby jego przemilczeń i zniekształceń. Naszym „tymczasowym prezydentem” był komputer, a „rząd” składa się z Wyoh, Finna, towarzysza Claytona i Terence’a Sheehana, na czelnego redaktora Prawdy, plus Wolfganga Korsakowa, prezesa zarządu LUNOHOCO i dyrektora Banku Hongkongu, Luna. Ale w tej chwili Wyoh była jedyną osobą w Lunie, która wiedziała, że „Adam Selene” to sztuczna twarz komputera. Strasznie się zdenerwowała, kiedy jej powiedzieliśmy, że będzie musiała zostać sama na posterunku!

W każdym razie „dziwność” Adama, który pokazywał się wyłącznie w TV, zawsze nas ambarasowała. Jak mogliśmy, staraliśmy się przedstawić ją jako „wymóg bezpieczeństwa”; otworzyliśmy dla niego biuro w przestrzeni biur Zarządu w Luna City, a potem zdetonowaliśmy w nim małą bombę. Po tej „próbie zamachu” towarzysze, którzy najbardziej wydziwiali nad nieruchawością Adama, zaczęli najgłośniej żądać, by Adam w żaden sposób nie kusił losu — a nasze artykuły redakcyjne jeszcze nagłośniły ich wołania.

Ale ja słuchając przemowy Profesora zastanawiałem się, co by pomyśleli ci nadęci kolesie, gdyby wiedzieli, że nasz „prezydent” to należąca do Zarządu kupa żelastwa.

Ale oni tylko siedzieli i patrzyli się na nas z zimną dezaprobatą, niewzruszeni retoryką Profesora — a była to chyba najlepsza przemowa w jego życiu, zważywszy że wygłaszał ją do mikrofonu leżąc na grzbiecie, i bez notatek, i niemal nie mogąc widzieć słuchaczy.

A potem naskoczyli na nas. Wysoki przedstawiciel Argentyny — nie podawali nam nazwisk; nie staliśmy na odpowiednim poziomie towarzyskim — temu Argentino nie spodobało się wyrażenie „były gubernator” w przemowie Profesora, określenie to zarzucono już pół wieku temu, zażądał więc usunięcia go z protokołu i zastąpienia właściwym tytułem: „Protektor Kolonii Lunańskich z Nominacji Zarządu Luny”. Wszelkie inne sformułowania stanowią zniewagę godności Zarządu Luny.

Profesor chciałby wygłosić komentarz; „Szanowny Pan Przewodniczący” pozwolił. Profesor łagodnie powiedział, że akceptuje tę zmianę, gdyż Zarząd ma prawo określać swych funkcjonariuszy wybranymi przez siebie tytułami, a nie miał zamiaru znieważyć godności jakiejkolwiek agencji Narodów Sfederowanych… jednakże ze względu na przeznaczenie tego urzędu — byłe przeznaczenie tego byłego urzędu — obywatele Wolnego Państwa Luna prawdopodobnie nadal będą posługiwać się tradycyjnym sformułowaniem.

Wtedy rozgadała się cała szóstka naraz. Ktoś zaprotestował przeciwko użyciu słowa „Luna”, a tym bardziej „Wolne Państwo Luna” — jest to „Księżyc”, Księżyc Ziemi, satelita Ziemi i własność Narodów Sfederowanych, tak jak Antarktyka, a całe to postępowanie stanowi farsę.

Z tym ostatnim nawet bym się zgodził. Przewodniczący uprzejmie poprosił wysokiego przedstawiciela Ameryki Północnej o zachowanie porządku i wygłaszanie wszelkich komentarzy pod adresem przewodniczącego. Czy pan Przewodniczący interpretuje ostatnie słowa świadka jako stwierdzenie, że ów rzekomy reżim de facto zamierza uniemożliwić dalsze funkcjonowanie systemu pracy przymusowej?

Profesor obronił ten strzał i przeszedł do ataku.

— Szanowny Panie Przewodniczący, i ja byłem kiedyś zesłańcem, a teraz Luna to mój ukochany dom. Mój kolega, Wysoki Podsekretarz do Spraw Zagranicznych pułkownik O’Kelly Davis — (to ja!) — urodził się w Lunie, i dumny jest z tego, że czworo jego dziadków było zesłańcami. Potęga Luny wyrosła z waszych wyrzutków. Dajcie nam swoich biednych, swoich nieszczęśliwych; przyjmiemy ich z radością. W Lunie jest dla nich miejsce, niemal czterdzieści milionów kilometrów kwadratowych, obszar większy od całej Afryki — i niemal całkowicie pusty. Znacznie więcej, gdyż nasza metoda życia oznacza zajmowanie nie „obszaru”, lecz „przestrzeni”, i trudno wyobrazić sobie dzień, w którym Luna odmówi przyjęcia kolejnego statku bezdomnych tułaczy.

Przewodniczący powiedział:

— Upomina się świadka, by powstrzymywał się od wygłaszania przemówień. Rozumiem, że pańska oracja oznacza, iż reprezentowana przez pana grupa zgadza się nadal przyjmować więźniów?

— Nie, sir.

— Jak to? Proszę się wytłumaczyć.

— Obecnie każdy imigrant, który stawia stopę w Lunie, jest człowiekiem wolnym, bez względu na swój uprzedni status, wolnym, był czynić wedle swych chęci.

— Czyżby? Jak więc powstrzymać zesłańca przed przejściem na drugą stronę lądowiska, wejściem na inny statek i powrotem na Ziemię? Przyznaję, że zadziwiła mnie pańska pozorna zgoda na ich przyjmowanie… ale nam oni niepotrzebni. Wolimy pozbywać się osobników niepoprawnych w ten humanitarny sposób, niż ich uśmiercać.

(Mógłbym mu opowiedzieć parę rzeczy, od których jego złudzenia rozwiałoby się jak dym; widocznie nigdy nie był w Lunie. Jeśli chodzi o „niepoprawnych”, o ile tacy w ogóle istnieją, to Luna eliminuje ich szybciej, niż kiedykolwiek odważyła się na to Terra. Kiedy był ze mnie jeszcze dzieciak, przysłali nam jakiegoś ważnego mafiosa, chyba z Los Angeles; przyleciał z drużyną goryli i był pewien, że zawładnie całą Luną, bo na Ziemi podobno trząsł więzieniem.

Żaden z nich nie przeżył dwóch tygodni. Mafios nawet nie dotarł do osiedla więziennego; nie słuchał, kiedy mu tłumaczyli, jak się zakłada skafander.)

— Z naszej strony nic nie powstrzyma go przed powrotem do domu, sir — odpowiedział Profesor — aczkolwiek jeśli człowiek ten zna waszą policję na Terra, to nie zdecyduje się na to zbyt pochopnie. Ale nigdy nie słyszałem, by zesłaniec przybywał z pieniędzmi na bilet powrotny. Czy to naprawdę możliwe? Statki należą do was; Luna nie posiada statków — a niech wolno mi będzie wtrącić, jak bardzo żałujemy, że statek zapowiedziany na ten miesiąc nie przybył do Luny. Nie uskarżam się na to, iż zmusiło to mojego kolegę i mnie — Profesor urwał i uśmiechnął się — do obrania mniej oficjalnego sposobu podróżowania. Mam jedynie nadzieję, że nie zapowiada to nowej polityki. Luna nie ma do was pretensji; zapraszamy wasze statki, waszych kupców, kochamy pokój i pragniemy go zachować. Proszę zauważyć, że wszystkie dostawy ziarna odbywały się zgodnie z rozkładem i punktualnie.

Profesor zawsze miał talent do zmieniania tematów.

Potem wałkowali drobniejsze problemy. Wścibski koleś z Północnej Ameryki chciał wiedzieć, co naprawdę stało się z „guber…” Ugryzł się w język. „Z Protektorem. Z senatorem Hobartem”. Profesor odparł, że dżentelmen ten przeżył atak (bardzo dokładne określenie) i nie jest już w stanie wypełniać swych obowiązków — ale poza tym cieszy się dobrym zdrowiem i otoczony jest stałą opieką medyczną. Zamyślony Profesor dodał, że jego zdaniem zdrowie starszego pana szwankowało już od dłuższego czasu, zważywszy na jego nierozważne postępki w ciągu minionego roku… szczególnie na liczne naruszenia praw wolnych obywateli, włącznie z tymi, którzy ani wtedy, ani nigdy nie byli zesłańcami.

Przełknęli to gładko. Kiedy ci pracowici naukowcy przekazali wieść o naszym przewrocie, zameldowali, że gubernator nie żyje… natomiast dzięki Mike’owi, który się pod niego podszywał, żył on nadal i wykonywał swą pracę. Kiedy Zarząd na Ziemi zażyczył sobie od gubernatora raportu na temat tej dziwacznej plotki, Mike skonsultował się z Profesorem, po czym odebrał ich sygnał i bardzo przekonująco udawał stetryczałego dziada, który jednocześnie zaprzecza, potwierdza i przekręca każdy szczegół. Tuż potem wysłaliśmy nasze oświadczenia, i od tej pory nie można było skontaktować się nawet z komputerowym alter ego gubernatora. W trzy dni później ogłosiliśmy niepodległość.

Ten Północnoamerykanin chciał wiedzieć, na jakiej podstawie mają wierzyć w choć jedno nasze słowo. Profesor uśmiechnął się swym najświątobliwszym uśmiechem i spróbował rozłożyć chude ramiona, j które jednak opadły na koc.

— Zapraszamy wysokiego przedstawiciela Pomocnej Ameryki, by udał się do Luny, odwiedził przykutego do łoża boleści senatora Hobarta i przekonał się na własne oczy. Tak samo zapraszamy wszystkich obywateli Terry, by odwiedzali Lunę o każdej porze i oglądali, co tylko ich interesuje. Pragniemy przyjaźni, miłujemy pokój, nie kryjemy niczego. Żałuję jedynie, że mój kraj nie może zapewnić środków transportu; z prośbą o nie musimy zwrócić się do was.

Koleś z Kitaju spojrzał na Profesora w zamyśleniu. Nie powiedział ani słowa, ale też nie tracił ani jednego jego słowa.

Przewodniczący ogłosił przerwę w obradach do godz. 15.00. Przydzielili nam pokój do odpoczynku i przysłali lunch. Chciałem rozmawiać, ale Profesor pokręcił głową, rozejrzał się po pokoju i wskazał na swoje ucho. A więc przymknąłem się. Potem Profesor się zdrzemnął, a ja rozłożyłem mój fotel na kółkach i poszedłem w jego ślady; na Terra spaliśmy, ile się dało. Trochę to pomaga. Tylko trochę.

Wtoczyli nas z powrotem dopiero o 16.00; komisja już obradowała. Przewodniczący złamał swój własny zakaz przemówień i wygłosił długą orację w stylu „serce mi się kraje…”

Na początek przypomniał nam, że Zarząd stanowi ponadpolityczną agencję powierniczą, powołaną po to, by strzec Księżyc, satelitę Ziemi — zwanego przez niektórych Luną — przed wykorzystaniem do celów militarnych. Powiedział, że Zarząd pełni tę świętą misję od ponad stu lat, w tym zaś czasie rządy padały, powstawały nowe, sojusze zmieniały się bezustannie — właściwie Zarząd starszy jest od samych Narodów Sfederowanych, jego Kartę uchwaliła poprzedzająca je organizacja międzynarodowa, a obowiązki swe wykonywał on tak dobrze, że przetrwał wojny, niepokoje i zmiany układów sił.

(Jakbyśmy o tym nie wiedzieli! Ale uważajcie, do czego ten koleś zmierzał.)

— Zarząd Luny nie zrzeknie się swej misji — powiedział solennie. — Jednakże nie widzimy przeszkód, by lunańscy osadnicy, jeśli okażą polityczną dojrzałość, cieszyli się pewnym stopniem autonomii. Weźmiemy ten problem pod rozwagę. Wiele zależy od waszego sprawowania. Dodam dla jasności: od sprawowania wszystkich osadników. Wiemy, że miały miejsce rozruchy i dewastacja mienia; to niedopuszczalne.

Czekałem, aż wspomni o 90 martwych Gorylach Pokoju; nie doczekałem się. Nigdy nie będzie ze mnie polityk; braknie mi tego wyniosłego podejścia.

— Oczekujemy odszkodowania za zdewastowane mienie — mówił dalej. — Oczekujemy wypełniania zobowiązań. Jeśli ciało, które zwiecie Kongresem, jest w stanie zagwarantować nam to, komisja nasza jest zdania, iż ów tzw. Kongres można będzie z czasem uznać za organ Zarządu zajmujący się wieloma sprawami wewnętrznymi. Można nawet wyobrazić sobie sytuację, w której stabilny lokalny rząd z czasem przejmie wiele spośród funkcji wypełnianych obecnie przez Protektora i otrzyma nawet przywilej posiadania przedstawiciela w Wielkim Zgromadzeniu, bez prawa głosu. Lecz na uprawnienia takie trzeba zasłużyć.

Trzeba jednak wyraźnie stwierdzić fakt podstawowy. Księżyc, główny satelita Ziemi, z prawa natury stanowi wieczną wspólną własność wszystkich narodów Ziemi. Nie należy on do garstki, która zabłąkała się tam przez zbieg historycznych okoliczności. Święty obowiązek powierzony Zarządowi Luny stanowi i zawsze stanowić będzie najwyższe prawo ziemskiego Księżyca.

(„… zbieg historycznych okoliczności”, co? Już myślałem, że Profesor wciśnie mu te słowa do gardła. Już myślałem, że powie… Nie, nigdy nie wykoncypowałem, co powiedziałby Profesor. A oto, co naprawdę powiedział:)

Przez kilka sekund Profesor czekał w milczeniu i wreszcie powiedział:

— Szanowny Panie Przewodniczący, kto ma zostać wygnany tym razem?

— Co pan powiedział?

— Czy zadecydowaliście już, który z was ma otrzymać wyrok banicji? Wasz wicegubernator nie przejmie tej posady. — To prawda; jeszcze mu życie było miłe. — Obecnie pełni on swe obowiązki wyłącznie na naszą prośbę. Jeśli nadal uparcie uważacie, że nie jesteśmy niepodległym państwem, to z pewnością planujecie wysłanie nowego gubernatora.

— Protektora!

— Gubernatora. Nie bójmy się słów. Aczkolwiek kto wie, czy gdybyśmy poznali jego tożsamość, nie nazwalibyśmy go z radością „Ambasadorem”. Kto wie, czy nie pracowalibyśmy wraz z nim, czy nie mógłby zrezygnować z zabrania z sobą uzbrojonych bandytów… gwałcicieli i morderców kobiet!

— Porządek! Porządek! Przywołuję świadka do porządku!

— Nie mnie należy przywoływać do porządku, Szanowny Panie Przewodniczący. Mieliśmy do czynienia z haniebnymi morderstwami i gwałtem. Lecz to należy już do historii; spójrzmy teraz ku przyszłości. Kogo macie zamiar wygnać?

Profesor z wysiłkiem uniósł się na łokciu, a ja nagle wytężyłem uwagę; to był sygnał.

— Wszyscy wiemy, sir, że to podróż w jedną stronę. Urodziłem się na tej planecie. Widzicie panowie, jaką męczarnią jest dla mnie nawet czasowy powrót do ojczyzny, która mnie wydziedziczyła. Jesteśmy wyrzutkami Ziemi i…

Zemdlał. Zerwałem się z fotela — i sam straciłem przytomność, zanim do niego dotarłem.

Choć działałem zgodnie z ustalonym planem, to nie udawałem. Na Terra nagłe powstanie to straszny wysiłek dla serca; gęste pole pochwyciło mnie i cisnęło na podłogę.

ROZDZIAŁ XVII

Żadnemu z nas nic się nie stało, ale za to był materiał na bulwersujące wiadomości, bo ja wręczyłem nagranie Stu, a on przekazał je swoim specom od manipulacji opinią publiczną. Nie wszystkie gazety były przeciw nam; Stu poddał nagranie obróbce, co trzeba wyciął, co trzeba wkleił w inne miejsce, tak że zmieniło się nie do poznania.


WYLICZANKA W ZARZĄDZIE?

LUNAŃSKI AMBASADOR MDLEJE W KRZYŻOWYM OGNIU PYTAŃ: KRZYCZY „WYRZUTKI!”

PROF. PAZ DEMASKUJE: SZCZEGÓŁY STR. 8.


Nie wszystkie komentarze były równie dobre; w Indiach najprzychylniejszym można by nazwać artykuł redakcyjny w New India Times, którego autor zapytywał, czy Zarząd ma zamiar ryzykować chleb mas przez swą niechęć do porozumienia z lunańskimi powstańcami. Proponował też pójście na ustępstwa, jeśli zapewni to zwiększenie dostaw ziarna. Artykuł pełen był podrasowanej statystyki; Luna nie karmi „stu milionów Hindusów” — co najwyżej dzięki naszemu ziarnu mogą zamienić śmierć głodową na chroniczne niedożywienie.

Natomiast największa gazeta nowojorska kategorycznie stwierdziła, że samo podjęcie pertraktacji z nami było ze strony Zarządu błędem, gdyż skazańcy rozumieją jedynie smak bata — powinni wysłać wojsko, przywrócić porządek, powywieszać podżegaczy i zostawić garnizon, który będzie strzegł porządku.

W pułku Dragonów Pokoju, z którego wywodzili się nasi śp. ciemięzcy, miał miejsce bunt, natychmiast stłumiony, wywołany pogłoską, że mają lecieć na Księżyc. Stłumiony, ale nie wytłumiony; Stu zatrudniał dobrych pismaków.

Nazajutrz rano przyszło zapytanie, czy Profesor de la Paz czuje się już na tyle dobrze, by kontynuować dyskusję. Poszliśmy, a komisja zapewniła nam lekarza i pielęgniarkę, którzy mieli opiekować się Profesorem. Ale tym razem zrewidowali nas — i zabrali z mojej sakwy magnetofon.

Nie protestowałem; to była japońska zabawka, dał mi ją Stu — po to, żeby ją znaleźli. W ręce nr 6 jest taka komora, przeznaczona na baterie, ale świetnie mieści się w niej mój minimagnetofonik. Tego dnia mogłem się obejść bez baterii, a większość ludzi, nawet twardzi policjanci, wolą nie dotykać protez.

Ani słowem nie wspomnieli o żadnym z poruszonych poprzedniego dnia tematów… tylko przewodniczący na początek zmył nam głowy za „naruszenie tajemnicy zamkniętego posiedzenia”.

Profesor odpowiedział, że my nie uważamy go za zamknięte i że zgadzamy się na obecność dziennikarzy, kamer TV, na galerię dla publiczności, na wszystko, gdyż Wolne Państwo Luna nie ma nic do ukrycia.

Przewodniczący odparł sztywno, że tzw. Wolne Państwo nie jest gospodarzem przesłuchań; posiedzenia są zamknięte, nie wolno o nich dyskutować poza tą salą i wszyscy obecni mają się do tego zastosować.

Profesor spojrzał na mnie.

— Czy mogę prosić pana o pomoc, pułkowniku?

Dotknąłem pudełka do kierowania fotelem, odwróciłem się i zanim przewodniczący połapał się, że jego blef nie wypalił, pchałem jego nosze na kółkach do drzwi. Profesor dał się namówić do pozostania, ale bez żadnych zobowiązań. Trudno zmusić do czegokolwiek człowieka, który mdleje, kiedy się podnieci.

Przewodniczący stwierdził, że wczoraj poruszono wiele spraw pozbawionych znaczenia i takich, o których lepiej nie dyskutować — a dzisiaj nie pozwoli już na takie dygresje. Spojrzał na Argentyńczyka, potem na Północnoamerykanina.

Mówił dalej:

— Suwerenność to pojęcie abstrakcyjne, a od kiedy ludzkość nauczyła się żyć w pokoju, sformułowano setki jego definicji. O tym dyskutować nie musimy. Właściwe pytanie, panie Profesorze — albo nawet panie ambasadorze de facto, jeśli pan woli; nie będziemy kłócić się o drobiazgi — właściwe pytanie brzmi: Czy jesteście gotowi zagwarantować dotrzymanie przez Kolonie Lunańskie ich zobowiązań?

— Jakich zobowiązań, sir?

— Wszystkich zobowiązań, ale mam na myśli zwłaszcza zobowiązania odnoszące się do dostaw ziarna.

— Nie wiem o żadnych takich zobowiązaniach, sir — odparł Profesor uprzejmym i niewinnym głosem.

Dłoń przewodniczącego zacisnęła się na młotku. Ale odpowiedział na to ze spokojem:

— Nie kłóćmy się o słowa, szanowny panie. Mówię o kontyngentach wysyłki ziarna — o nowych kontyngentach na nowy rok finansowy, zwiększonych o 13%. Czy zapewnia nas pan, że będziecie honorować te zobowiązania? Taka jest minimalna podstawa do dyskusji, w przeciwnym wypadku zmuszeni będziemy przerwać rozmowy.

— W takim razie, sir, z przykrością stwierdzam, że na tym rozmowy muszą się zakończyć.

— Pan nie mówi poważnie.

— Jak najpoważniej. Nie mogę zgodzić się z panem, że suwerenność Wolnej Luny to sprawa abstrakcyjna. Zobowiązania, o których pan wspomniał, złożone zostały przez Zarząd jemu samemu. Nie wiążą one mojego kraju. Suwerenny naród, który mam zaszczyt reprezentować, będzie dopiero negocjował swe zobowiązania.

— Motłoch! — warknął Północnoamerykanin. — Mówiłem wam, że za grzecznie ich traktujecie. Kryminaliści. Złodzieje i dziwki. Nie potrafią docenić naszej przyzwoitości.

— Porządek!

— Wspomnicie moje słowa. Gdybyśmy mieli ich w Kolorado, nauczylibyśmy ich; umiemy sobie z takimi radzić.

— Przywołuję wysokiego przedstawiciela do porządku.

— Obawiam się — rzekł Hindus — właściwie Pars, ale reprezentował Indie — obawiam się, że w zasadzie muszę się zgodzić z wysokim przedstawicielem Dyrektoriatu Północnoamerykańskiego. Indie nie mogą przystać na pogląd, że kontyngenty zbożowe to jedynie kawałki papieru. Wśród przyzwoitych ludzi głód nie służy za narzędzie polityki.

— A poza tym — wtrącił Argentino — oni mnożą się jak zwierzęta. Świnie!

(Przed tym posiedzeniem Profesor kazał mi wziąć środek na uspokojenie. Musiałem połknąć pigułkę przy nim.)

Profesor powiedział spokojnie:

— Szanowny Panie Przewodniczący, czy zanim podejmiemy decyzję, być może zbyt pochopną, o zerwaniu rozmów, wysoka komisja zezwoli mi na rozwinięcie mego oświadczenia?

— Proszę.

— Za jednogłośną zgodą komisji? Bez zakłóceń?

Przewodniczący rozejrzał się.

— Zgoda jest jednogłośna — oznajmił — a wysokich przedstawicieli ostrzegam, że przy następnym wybuchu odwołam się do punktu 14 przepisów specjalnych. Egzekucję tego przepisu poruczam woźnemu. Oddaję głos świadkowi.

— Szanowny Panie Przewodniczący, będę mówił krótko. — Profesor powiedział coś po hiszpańsku; zrozumiałem tylko „señor”. Argentino poczerwieniał, ale nie odpowiedział. Profesor mówił dalej: — Pragnę na początek ustosunkować się do oświadczenia wysokiego przedstawiciela Północnej Ameryki; jestem nim osobiście urażony, gdyż uwłacza ono moim rodakom. Ja sam znam z doświadczenia niejedno więzienie; przyjmuję tytuł — ba, dumny jestem z tytułu „kryminalisty”. My, obywatele Luny, jesteśmy kryminalistami i potomkami kryminalistów. Ale Luna to surowa nauczycielka; ci, co przeżyli jej twarde lekcje, nie mają powodów do wstydu. W Luna City można bez obawy zostawić sakwę w miejscu publicznym lub wyjść z domu nie zamykając drzwi na klucz… Czy tak samo jest w Denver? Być może, lecz nie mam zamiaru odwiedzać Kolorado i dawać się uczyć; wystarczy mi to, czego mnie nauczyła Matka Luna. I może jesteśmy motłochem, lecz teraz motłochem zbrojnym.

Wysokiemu przedstawicielowi Indii oświadczam, że głód nie „służy nam za narzędzie polityki”. Prosimy tylko o szczerą dyskusję nad niezaprzeczalnymi faktami, nieskrępowaną przez fałszywe przesłanki polityczne. Jeśli dyskusja taka się odbędzie, obiecuję, że przedstawię sposób, dzięki któremu Luna będzie mogła kontynuować dostawy ziarna i wielokrotnie zwiększyć ich skalę… ku ogromnym korzyściom Indii.

I Kitajec, i Hindus drgnęli. Hindus zaczął coś mówić, opanował się, wreszcie powiedział:

— Szanowny Panie Przewodniczący, czy wysoka komisja zechce poprosić świadka o bardziej konkretną wypowiedź?

— Proszę świadka o rozwinięcie oświadczenia.

— Szanowny Panie Przewodniczący, wysoka komisjo, Luna zaiste jest w stanie zwiększyć dostawy dla naszych głodnych milionów dziesięcio-, a nawet stokrotnie. Dowodem naszych przyjaznych intencji niech będzie fakt, że barki z ziarnem przybywały w czasach niepokojów w Lunie, przybywają nawet dziś. Ale mleka nie zdobywa się dzięki biciu krowy. Dyskusja nad zwiększeniem naszych dostaw musi opierać się na niezaprzeczalnych faktach, a nie na fałszywej przesłance, że jesteśmy niewolnikami, którym narzuca się normy. Co więc wybieracie? Czy nadal będziecie uparcie twierdzić, jakobyśmy byli niewolnikami, podległymi woli nie naszej, lecz Zarządu? Czy też uznacie naszą wolność, rozpoczniecie negocjacje i spytacie, jak możemy wam pomóc?

— Innymi słowy — powiedział przewodniczący — chcecie, byśmy kupili kota w worku. Najpierw mamy zalegalizować wasz status wyrzutków… a potem porozmawiamy o waszych urojeniach na temat dziesięcio- czy stokrotnego zwiększenia dostaw. Pańskie oświadczenie jest fantastyczne; w sprawach lunańskiej gospodarki jestem ekspertem. Fantastyczne jest również pańskie żądanie; uznanie nowego państwa należy do kompetencji Wielkiego Zgromadzenia.

— Proszę więc przedstawić sprawę Wielkiemu Zgromadzeniu. Jedynie jako równoprawny i niepodległy partner przystąpimy do dyskusji nad zwiększeniem dostaw i przenegocjujemy warunki. Szanowny Panie Przewodniczący, to m y uprawiamy zboże, i to do nas ono należy. Możemy zbierać znacznie więcej. Ale nie jako niewolnicy. Najpierw musicie uznać suwerenność i wolność Luny.

— To niemożliwe, i dobrze pan o tym wie. Zarząd Luny nie zrzeknie się swego świętego obowiązku.

Profesor westchnął.

— To chyba impas. Mogę jedynie zaproponować ogłoszenie przerwy w obradach, byśmy wszyscy mogli się namyślić. Dziś barki nadal wylatują z Luny… ale w chwili, gdy będę zmuszony zawiadomić mój rząd o fiasku rokowań… przestaną!

Głowa Profesora opadła na poduszkę, jakby odeszły go siły — pewno tak było. Ja nie męczyłem się tak bardzo, ale byłem młodszy i miałem dużo wprawy w odwiedzaniu Terry i unikaniu śmierci. Lunatyk w jego wieku nie powinien ryzykować. Po pożegnalnym pokazie fanfaronady, który Profesor zignorował, załadowali nas na ciężarówkę i czym prędzej odwieźli do hotelu. Ledwo ruszyliśmy, spytałem:

— Profesorze, co pan powiedział señorowi Trzęsibrzuchowi, że tak mu podskoczyło ciśnienie?

Zachichotał.

— W przygotowanych przez towarzysza Stuarta dossiers tych dżentelmenów znalazłem zadziwiające fakty. Spytałem go, do kogo należy obecnie pewien burdel w pobliżu Calle Florida w Buenos Aires, i czy nadał jego główna atrakcja ma rude włosy.

— Jak to? Czyżby pan tam bywał? — Spróbujcie wyobrazić sobie Profesora w takim miejscu!

— Nigdy w życiu. Buenos Aires ostatnio widziałem przed czterdziestu laty. To on jest właścicielem, Manuelu, poprzez figuranta, jego żona zaś, tycjanowska piękność, niegdyś tam pracowała.

Pożałowałem, że o to pytałem.

— Nie był to cios poniżej pasa? I niedyplomatyczny?

Ale Profesor zamknął oczy i nie odpowiedział.


* * *

Do wieczora odzyskał siły na tyle, by spędzić godzinę na przyjęciu dla prasy, wystrojony w haftowaną piżamę i z siwymi włosami malowniczo rozsypanymi na fioletowej poduszce. Gdyby nie oczy i dołki, jego chude ciało przypominałoby zwłoki VIP-a na oficjalnym pogrzebie. Ja też wyglądałem po VIP-owsku w czarno-złotym mundurze, który zdaniem Stu stanowił lunański uniform dyplomatyczny dla dygnitarza mojej rangi. Gdybyśmy mieli w Lunie takie rzeczy, może właśnie tak by wyglądały — ale nie mamy; wiedziałbym o tym. Osobiście wolę skafandry; ten strój miał przyciasny kołnierz. Poza tym nigdy nie dowiedziałem się, co znaczyły moje ordery. Jakiś reporter spytał mnie o jeden z nich, w kształcie Luny w kwadrze widzianej z Terry; wyjaśniłem mu, że to nagroda z konkursu ortografii. Stu usłyszał to i powiedział:

— Pułkownik słynie ze skromności. Jest to odznaczenie odpowiadające Krzyżowi Wiktorii, które otrzymał za waleczność w chwalebnym i tragicznym dniu…

Nadal gadając, odciągnął go na bok. Stu potrafi łgać bez zająknięcia, niemal równie dobrze jak Profesor. Ja zawsze muszę zmyślać kłamstwa z wyprzedzeniem.

Hinduskie gazety i programy były tego wieczora wściekłe; po „groźbie” wstrzymania dostaw ziarna toczyły pianę z pyska. Najbardziej humanitarna propozycja polegała na pacyfikacji Luny, eksterminacji „zbrodniczych troglodytów”, czyli nas, i osiedleniu zamiast nich „prostych hinduskich chłopów”, którzy szanują świętość życia i będą wysyłali morze ziarna.

Profesor postanowił tego wieczora rozdać nasze broszurki i urządzić konferencję prasową na temat, dlaczego Luna nie jest w stanie kontynuować dostaw — a organizacja Stu zajęła się transmisją na całą Terrę. Paru dziennikarzy przyjrzało się tabelom i próbowali znaleźć dziurę w całym:

— Profesorze de la Paz, napisał pan, że rozmiary dostaw ziarna skurczą się w wyniku eksploatacji zasobów naturalnych i że w roku 2082 Luna nie będzie nawet mogła wyżywić własnej ludności. A dziś oświadczył pan Zarządowi Luny, że można zwiększyć eksport kilku-nastokrotnie.

— Czy ta komisja to Zarząd Luny? — spytał słodkim głosem Profesor.

— Cóż… to tajemnica poliszynela.

— Być może, sir, lecz podawali się za bezstronną komisję dochodzeniową Wielkiego Zgromadzenia. Czy nie uważa pan, że powinni zrezygnować ze swych funkcji? Czy nie zasługujemy na uczciwe posłuchanie?

— Hmm… wolałbym się nie wypowiadać, Profesorze. Powróćmy do mojego pytania. Jak pogodzi pan te dwa stwierdzenia?

— Ciekaw jestem, dlaczego wolałby pan się nie wypowiadać. Czyż nie jest obowiązkiem każdego obywatela Terry zapobieganie sytuacjom, mogącym doprowadzić do wojny pomiędzy Terra a jej sąsiadem?

„Dowojny”? Dlaczego, na Boga, mówi pan o „wojnie”, Profesorze?

— Czy może to skończyć się inaczej? Jeśli Zarząd Luny nie zrezygnuje ze swej nieprzejednanej postawy? My nie możemy zgodzić się na ich żądania; te tabele tłumaczą, dlaczego. Skoro nie chcą tego zrozumieć, to spróbują ujarzmić nas siłą… a my będziemy się bronić. Jak szczury w kącie — bo jesteśmy w kącie bez wyjścia, nie możemy się wycofać, nie możemy się poddać. M y nie wybierzemy wojny; pragniemy pokoju z naszym sąsiadem — pokoju i pokojowego handlu. Lecz wybór nie należy do nas. Nas jest niewielu, was zaś krocie. Przewiduję, że następnym krokiem Zarządu Luny będzie próba ujarzmienia Luny siłą. Owa „służąca pokojowi” agencja rozpocznie pierwszą wojnę międzyplanetarną.

Dziennikarz zmarszczył brwi.

— Czy nie przesadza pan? Załóżmy, że Zarząd — albo Wielkie Zgromadzenie, gdyż Zarząd nie posiada własnej floty wojennej — załóżmy, że narody Ziemi postanowią usunąć wasz, eee, „rząd”. Na Lunie możecie walczyć — i pewno będziecie. Ale to jeszcze nie wojna międzyplanetarna. Jak sam pan zauważył, Luna nie posiada statków. Mówiąc bez ogródek, nie możecie nas dosięgnąć.

Siedziałem blisko noszy Profesora i słuchałem. Spojrzał na mnie.

— Niech im pan powie, pułkowniku.

Znałem moją rolę na pamięć. Profesor z Mikiem dokonali symulacji prawdopodobnych sytuacji; ja tylko nauczyłem się odpowiedzi.

— Czy pamiętacie panowie Tropiciela? — powiedziałem. — Jak stracił sterowność i rozbił się o Ziemię?

Pamiętali. Wszyscy pamiętają największą katastrofę z początków lotów kosmicznych, kiedy nieszczęsny Tropiciel uderzył w belgijską wioskę.

— Nie mamy statków — mówiłem — ale możemy rzucać tymi barkami z ziarnem… zamiast dostarczać je na orbitę parkingową.

Nazajutrz pojawiły się nagłówki:


LUNATYCY MOGĄ RZUCAĆ RYŻEM.


Tego wieczora wywołałem pełne skrępowania milczenie.

Wreszcie dziennikarz powiedział:

— Mimo wszystko chciałbym wiedzieć, jak pogodzi pan te dwa stwierdzenia — brak ziarna po 2082… i dziesięć albo sto razy więcej.

— Nie ma między nimi żadnej sprzeczności — odparł Profesor. — Każde z nich opiera się na odmiennych założeniach. Cyfry, które pan oglądał, odnoszą się do obecnej sytuacji… i do katastrofy, do której doprowadzi ona w wyniku wyczerpania naturalnych zasobów Luny — do katastrofy, której ci biurokraci z Zarządu — czy raczej „ci żądni władzy biurokraci” — pragną zapobiec stawiając nas do kąta jak niegrzeczne dzieci!

Profesor urwał i przez chwilę dyszał ciężko, po czym mówił dalej:

— Z danych tych łatwo wyciągnąć wnioski co do okoliczności, w jakich będziemy w stanie kontynuować dostawy ziarna, nawet w zwiększonych ilościach. Jako stary nauczyciel nie odmówię sobie belferskiej przyjemności; niech sami uczniowie wyciągną te wnioski. Kto chciałby spróbować?

Zapadło niezręczne milczenie, wreszcie jakiś niski człowieczek z dziwnym akcentem powiedział powoli:

— Wydaje mi się, że chodzi panu o uzupełnienie w jakiś sposób zasobów naturalnych.

— Wspaniale! Cudownie! — Dołki Profesora zabłysły w całej krasie. — Zasługuje pan na piątkę z plusem na koniec roku, sir! Do produkcji ziarna niezbędna jest woda i nawozy — fosfaty i tak dalej, niech pan spyta ekspertów o resztę. Dostarczcie nam to; my odeślemy wam wysokogatunkowe ziarno. Podłączcie pompy do bezdennego Oceanu Indyjskiego. Wyślijcie nam nawóz milionów indyjskich krów. Zbierajcie własne odchody — nie musicie ich sterylizować; my umiemy robić to tanio i szybko. Wysyłajcie nam słoną morską wodę, gnijące ryby, truchła zwierząt, miejskie ścieki, krowi nawóz, wszelkie ochłapy — a my odeślemy wam, tona za tonę, złote ziarno. Wysyłajcie nam dziesięć razy więcej — otrzymacie dziesięć razy więcej ziarna. Wysyłajcie nam swych biednych i bezdomnych, wysyłajcie tysiące, setki tysięcy ludzi; nauczymy ich szybkich, wydajnych lunańskich metod uprawy w tunelach, i odeślemy wam niewiarygodny tonaż. Panowie, Luna to jeden gigantyczny ugór, dziesięć miliardów hektarów czekających na oraczy!

Zamurowało ich. Wreszcie któryś powiedział cicho:

— A co wy będziecie z tego mieli? To znaczy, Luna.

Profesor wzruszył ramionami.

— Pieniądze. W postaci towarów. Potraficie produkować tanio wiele rzeczy, które w Lunie są drogie. Leki. Narzędzia. Książki na mikrofilmach. Błyskotki dla naszych pięknych dam. Kupujcie nasze ziarno, a będziecie mogli sprzedawać nam z wielkim zyskiem.

Hinduski dziennikarz zamyślił się i zaczął pisać. Obok niego stał jakiś Europejczyk, który nie wyglądał na przekonanego.

— Profesorze — powiedział — czy zdaje pan sobie sprawę, jakie będą koszty wysyłki takich ładunków na Księżyc?

Profesor machnął ręką.

— To techniczny szczegół. Sir, kiedyś przesyłanie towarów przez ocean było nie tylko kosztowne, ale wprost niemożliwe. Potem stało się to kosztowne, trudne, niebezpieczne. Obecnie możecie sprzedawać towary na antypodach niemal równie tanio, co sąsiadom; długodystansowy transport to najmniej ważna pozycja w kosztach. Panowie, nie jestem inżynierem. Ale wiem o inżynierach jedno. Kiedy trzeba coś zrobić, to inżynierowie znajdą na to opłacalny sposób. Jeśli chcecie mieć ziarno, które my zbieramy, to porozmawiajcie z inżynierami. — Profesor zasapał się, dał znak gestem i pielęgniarka wywiozła go.

Nie dałem się wciągnąć do rozmowy na ten temat, powiedziałem im, żeby spytali Profesora, kiedy wydobrzeje. Więc dobrali się do mnie od innych stron. Jeden facet chciał wiedzieć, dlaczego my osadnicy, skoro nie płacimy podatków, uważamy, że mamy prawo rządzić się na własny sposób. W końcu kolonie zostały założone przez Narody Sfederowane — przez niektóre z nich. Kosztowało to straszną kupę forsy, Ziemia pokryła wszystkie rachunki — a teraz wy osadnicy korzystacie z dobrodziejstw i nie płacicie ani grosza podatków. Czy to fair?

Chciałem mu powiedzieć, żeby spadał. Ale Profesor znów kazał mi wziąć pigułkę na wstrzymanie, no i wykułem tę długą listę odpowiedzi na podchwytliwe pytania.

— Zajmijmy się tym punkt po punkcie — powiedziałem. — Po pierwsze, po co mamy płacić podatki? Niech mi pan powie, co za to dostanę, a może to kupię. Albo inaczej. Czy pan płaci podatki?

— Oczywiście, że płacę! I pan też powinien.

— I co pan dostaje za te podatki?

— Hę? Podatki są na rząd.

— Przepraszam — powiedziałem — ale jestem głupi. Całe życie przeżyłem w Lunie, nie znam się na waszych rządach. Mógłby mil pan to wytłumaczyć po kawałku? Co pan dostaje za swoje pieniądze?!

Wszyscy się zainteresowali i o czym zapomniał ten agresywny facecik, inni dorzucali. Ja zapisywałem. Kiedy już skończyli, przeczytałem:

— Darmowe szpitale — w Lunie nie mamy żadnych. Ubezpieczenie lekarskie — to mamy, ale widocznie inne niż wasze. Kiedy ktoś chce się ubezpieczyć, idzie do bukmachera i opłaca zakład. U nas można założyć się o wszystko, jeśli tylko ma się dość pieniędzy. Ja niej zakładam się o zdrowie, jestem zdrowy. Albo byłem, zanim tu przyjechałem. Mamy bibliotekę publiczną, założoną przez Fundację Carnegie’ego z paru książek na mikrofilmach. Utrzymuje się z opłat abonamentowych. Publiczne drogi. To chyba odpowiednik naszej kolejki podziemnej. Ale musimy za nią płacić tak samo, jak za powietrze. O, przepraszam, u was powietrze jest za darmo, prawda? To znaczy, nasze kolejki zostały wybudowane przez firmy, które zainwestowały w to i teraz bardzo by chciały, żeby im się to zwróciło, i to z nawiązką. Publiczne szkoły. Mamy szkoły w każdym osiedlu, nie słyszałem, żeby któraś nie chciała przyjmować uczniów, więc chyba są „publiczne”. Ale to też dobry interes, bo w Lunie, jeśli ktoś zna się na czymś pożytecznym i chce tego uczyć, to liczy sobie tyle, ile się da.

Co tam jeszcze mamy… — mówiłem dalej. — Ubezpieczenia społeczne. Nie jestem pewien, czy wiem, co to takiego, ale jestem pewien że tego nie mamy. Emerytury. Można wykupić emeryturę. Mało kto to robi; rodziny są w większości duże, i starzy ludzie, powiedzmy po setce, albo majstrują sobie przy czymś, co lubią, albo siedzą i oglądają TV. Albo śpią. Dużo śpią, zwłaszcza po stodwudziestce.

— Przepraszam, sir. Czy ludzie naprawdę żyją na Księżycu tak długo?

Zrobiłem zaskoczoną minę, ale nie byłem zaskoczony; to było „stymulowane pytanie”, na które wyuczyłem się odpowiedzi.

— Nie wiadomo, ile lat człowiek może przeżyć w Lunie; za krótko tam jesteśmy. Nasi najstarsi obywatele urodzili się u was, na Ziemi żaden dowód. Póki co nikt urodzony w Lunie nie umarł ze starości ale to też żaden dowód; nie zdążyli się jeszcze zestarzeć, niecałe sto lat. Ale… Cóż, na przykład ja; jak pani myśli, ile mam lat? Jestem autentycznym Lunatykiem, trzecie pokolenie.

— Eee, szczerze mówiąc, pułkowniku Davis, jest pan zadziwiająco młody — to znaczy, jak na swoją misję. Wygląda pan na około 22 lata. Czy jest pan starszy? Chyba niewiele.

— Szanowna pani, żałuję, że tutejsza grawitacja uniemożliwia mi skłonienie się pani. Dziękuję pani. Jakiś czas temu obchodziłem 22 rocznicę ślubu.

— Co? Och, żartuje pan!

— Szanowna pani, nigdy nie ośmieliłbym się zgadywać wieku damy, lecz gdyby zechciała pani wyemigrować do Luny, zachowałaby swą obecną młodzieńczą urodę znacznie dłużej i przedłużyła sobie życie o co najmniej dwadzieścia lat. — Spojrzałem na listę. — Co do reszty, powiem krótko, że nie mamy w Lunie żadnej z tych rzeczy, więc nie sądzę, byśmy musieli płacić na nie podatki. Jeśli chodzi pana drugie pytanie, sir, to przecież wie pan, że pierwotne koszty kolonizacji już dawno zwróciły się kilkakrotnie w samych tylko dostawach ziarna. Rabuje się nam nasze podstawowe bogactwa… i nawet nie dostajemy za nie wolnorynkowych cen. Stąd upór Zarządu Luny; nie zrezygnują dobrowolnie z rabowania nas. Twierdzenie, jakoby Luna była dla Terry wydatkiem, i że inwestycje muszą się zwrócić, to kłamstwo wymyślone przez Zarząd jako wymówka, by traktować nas jak niewolników. W rzeczywistości od początku bieżącego stulecia Luna nie kosztowała Terry ani grosza — a pierwotna inwestycja już dawno się zwróciła.

Próbował się wykłócać.

— Och, na pewno nie uważa pan, że lunańskie kolonie zwróciły miliardy dolarów wydane na opracowanie technologii lotów kosmicznych?

— To też niewykluczone. Jednakże nie macie prawa przedstawiać nam rachunku za to. Loty kosmiczne to wasza własność, narodów Ziemi. Nie nasza. Luna nie posiada ani jednego statku. Dlaczego więc mamy płacić za coś, z czego nie korzystamy? Może pan dopisać to do swojej listy. Skoro tego nie dostajemy, to dlaczego mamy za to płacić?

Specjalnie przedłużałem tę dyskusję, czekałem na pytanie, które, jak powiedział Profesor, na pewno usłyszę… i wreszcie doczekałem się.

— Chwileczkę, jeśli można! — rozległ się czyjś pewny siebie głos. — Pominął pan dwie najważniejsze pozycje z listy. Ochrona policyjna i siły zbrojne. Chwali się pan, że zapłacicie za wszystko, co dostajecie… więc może by tak zaległe podatki za te rzeczy, za sto lat? A to będzie spory rachunek, spory! — Uśmiechnął się z satysfakcją.

Chciałem mu podziękować! — już myślałem, że Profesor zmyje mi głowę, że nie wywlekłem tego tematu. Ludzie popatrzeli po sobie i pokiwali głowami zadowoleni, że ktoś mi w końcu przytarł nosa. Postarałem się zrobić niewinną minkę.

— Proszę? Nie rozumiem. Luna nie posiada ani policji, ani sił zbrojnych.

— Wie pan, o co mi chodzi. Korzystacie z ochrony Sił Pokojowych Narodów Sfederowanych. I macie policję. Opłacaną przez Zarząd Luny! Wiem na pewno, że niecały rok temu skierowano na Księżyc dwie falangi do służby policyjnej.

— Och. — Westchnąłem. — Czy może mi pan wytłumaczyć, w jaki sposób siły pokojowe NS chronią Lunę? Nie słyszałem, żeby któryś z waszych narodów chciał nas zaatakować. Jesteśmy daleko, i nie ma nam czego zazdrościć. A może chodzi o to, że mamy im płacić, żeby mieć od nich spokój? W takim razie jest stare porzekadło: kto raz zapłaci haracz Duńczykom, nigdy się ich nie pozbędzie. Sir, jeśli będzie trzeba, będziemy walczyćz siłami zbrojnymi NS… płacić za nie nigdy nie będziemy.

A teraz ci tzw. „policjanci”. Nie nas mieli chronić. Prawdę o tych zbirach znajdzie pan w naszej Deklaracji Niepodległości — czy wydrukowały ją wasze gazety? — Niektóre tak, inne nie — zależy, w jakim kraju. — Poszaleli i zaczęli gwałcić i mordować! A teraz są martwi! Więc nie posyłajcie nam już żołnierzy!

Raptem poczułem się „zmęczony” i musiałem wyjść. Naprawdę byłem zmęczony; kiepski ze mnie aktor i kierowanie tej dyskusji wyznaczone przez Profesora tory kosztowało mnie wiele wysiłku.

ROZDZIAŁ XVIII

Dopiero później dowiedziałem się, że facet, który podsunął temat „ochrony” i „sił zbrojnych”, był opłacany przez Stu; nasz impresario wolał nie ryzykować. Zanim się dowiedziałem, nabyłem już ogromnej wprawy w kierowaniu wywiadami; musiałem ich udzielać bez ustanku.

Byłem zmęczony, ale wieczór jeszcze się dla mnie nie skończył. Poza prasą, odważyli się też pokazać goście z agrańskiego korpusu dyplomatycznego — niewielu i nieoficjalnie, nawet ci z Czadu. Ale stanowiliśmy kurioza, i chcieli nas obejrzeć.

Tylko jeden z nich był ważny, Kitajec. Wzdrygnąłem się na jego widok: to był ten Kitajec z komisji. Przedstawił mi się jedynie jako „dr Chan”, i udaliśmy, że spotykamy się po raz pierwszy.

To był ten sam dr Chan, który był wtedy senatorem z Wielkich Chin, a także od dawna numero uno Wielkich Chin w Zarządzie Luny — a do tego miał w dalekiej przyszłości zostać Wiceprzewodniczącym i Premierem, zanim go zaciukali w zamachu.

Kiedy powiedziałem to, co miałem, i w dodatku jeszcze parę rzeczy, które nie były aż tak ważne, skierowałem fotel do sypialni, a tam natychmiast wezwał mnie do siebie Profesor.

— Manuelu, na pewno zauważyłeś naszego dostojnego gościa z Państwa Środka.

— Tego Kitajca z komisji?

— Spróbuj się ograniczyć z tym lunatyckim żargonem, synu. Tutaj masz go w ogóle nie używać, nawet rozmawiając ze mną. Tak. Chciałby się dowiedzieć, co to znaczy „dziesięcio- albo stokrotnie”. Wytłumacz mu.

— Mówić prawdę czy czarować?

— Prawdę. Ten człowiek nie jest głupi. Dasz sobie radę ze szczegółami technicznymi?

— Odrobiłem zadanie domowe. Chyba że on jest ekspertem od balistyki.

— Nie jest. Ale nie udawaj, że wiesz więcej niż naprawdę. I nie myśl, że on nam sprzyja. Ale może nam bardzo pomóc, jeśli uzna, że nasze i jego interesy są zbieżne. Ale do niczego go nie namawiaj. Jest w moim gabinecie. Powodzenia. I pamiętaj — mów standardową angielszczyzną.

Kiedy wjechałem, dr Chan wstał; przeprosiłem go, że nie mogę wstać. Powiedział, że zdaje sobie sprawę, jak trudne jest tu życie dżentelmenów z Luny i żebym się nie przemęczał — sam sobie uścisnął dłoń i usiadł.

Nie będę was nudził grzecznościami. Jeśli twierdzimy, że jest tani sposób na wysyłanie wielkich ładunków do Luny, to czy mamy jakieś konkretne rozwiązanie, czy nie?

Powiedziałem mu, że znamy sposób wymagający dużych inwestycji, ale tani w kosztach eksploatacji.

— Korzystamy z niego na Lunie, sir. Wyrzutnia, wyrzutnia indukcyjna nadająca ładunkom prędkość ucieczki.

Jego twarz ani drgnęła.

— Pułkowniku, czy zdaje pan sobie sprawę, że propozycję tę formułowano już wiele razy i że zawsze trzeba ją było odrzucić z bardzo poważnych względów? Coś związanego z ciśnieniem powietrza.

— Tak, panie doktorze. Ale na podstawie wszechstronnych analiz komputerowych i naszego doświadczenia z wyrzutnią uważamy, że obecnie jest to problem do rozwiązania. Nasze dwie największe firmy, LUNOHO Company i Bank Hongkongu, Luna, są gotowe stanąć na czele syndykatu w celu zorganizowania prywatnego przedsięwzięcia. Potrzebują waszej pomocy na Ziemi i mogą przekazać wam części udziałów, choć woleliby sprzedawać obligacje i zachować pakiet kontrolny. Najbardziej zależy im na koncesji od jakiegoś rządu, wieczystej dzierżawie miejsca przyszłej wyrzutni. Najprawdopodobniej w Indiach.

Całej tej przemowy nauczyłem się na pamięć. Gdyby ktoś choć spojrzał w księgi LUNOHOCO, to zobaczyłby, że to bankrut, a Bank Hongkongu też był nadwerężony; działał jako centralny bank dla kraju, w którym nie skończyła się jeszcze rewolucja. Chodziło tylko o to, żeby zakończyć to słowem „Indie”. Profesor wyjaśnił mi, że to słowo musi znaleźć się na samym końcu.

— Nie zajmujmy się na razie aspektami finansowymi — odpowiedział dr Chan. — Jeśli coś jest możliwe fizycznie, to może też być możliwe finansowo; pieniądze to strach na ubogich duchem. Dlaczego wybraliście Indie?

— Cóż, sir, o ile się nie mylę, Indie konsumują obecnie ponad 90% naszych dostaw ziarna…

— 93,1%.

— Właśnie, sir. Indie są niezwykle zainteresowane naszym zbożem, więc prawdopodobnie będą chętne do współpracy. Mogą zapewnić nam ziemię, dostarczyć siły roboczej i materiałów itd. Ale wspomniałem o Indiach dlatego, że dysponują one wielkim wyborem potencjalnych lokacji, bardzo wysokich gór niezbyt odległych od równika Terry. Ten ostatni czynnik nie jest nieodzowny, ale jest korzystny. Lecz wyrzutnia musi być zlokalizowana na wysokiej górze. Rozchodzi się o to ciśnienie powietrza, o którym pan wspominał, a właściwie o gęstość powietrza. Rampa załadowcza powinna znajdować się jak najwyżej, ale wylot wyrzutni, gdzie ładunek osiąga prędkość ponad 11 km/s, musi być w powietrzu tak rzadkim, że bliskim próżni. Potrzeba więc bardzo wysokiej góry. Na przykład Nanda Devi, około 400 km stąd. Linia kolejowa dochodzi do 60 km od góry, a droga prawie do samych stóp. Ma 8000 m wysokości. Nie wiem, czy Nanda Devi to nasz ideał. To po prostu jedna z możliwych lokalizacji z dobrym zapleczem; idealne miejsce będą musieli wybrać terrańscy inżynierowie.

— Czy wyższa góra byłaby lepsza?

— O tak, sir! — zapewniłem go. — Wyższa góra byłaby odpowiedniejsza od góry bliższej równika. Konstrukcja wyrzutni może rekompensować ograniczenia wyboru kursu związane z obrotami Ziemi. Najważniejsze, żeby ile się tylko da unikać tej szajsowatej gęstej atmosfery. Przepraszam, panie doktorze; nie chciałem krytykować pańskiej planety.

— Są wyższe góry. Pułkowniku, niech mi pan opowie o tej wyrzutni.

Zacząłem opowiadać.

— Długość wyrzutni ucieczkowej uzależniona jest od przyśpieszenia. Uważamy — a raczej komputer wyliczył — że optymalne byłoby przyśpieszenie około 20 g. Dla ziemskiej prędkości ucieczki długość wyrzutni wynosiłaby 323 km. Tak więc…

— Chwileczkę, proszę! Pułkowniku, czy naprawdę proponuje pan wywiercenie dziury głębokiej na ponad trzysta kilometrów?

— Och, nie! Konstrukcja musi znajdować się nad ziemią, by mogły się rozchodzić fale uderzeniowe. Stojan będzie w pozycji niemal poziomej, na 300 km wzniesie się o około czterech, i w linii prostej — właściwie w łagodnej krzywej, ze względu na przyśpieszenie Coriolisa i inne drobne zmienne. Lunańska katapulta jest tak prosta, że z jej początku można zobaczyć koniec, i prawie pozioma — barki przelatują tuż nad szczytami gór.

— Och. Myślałem, że przecenia pan nasze umiejętności górnicze. Potrafimy już wiercić głęboko. Nie tak głęboko. Niech pan mówi dalej.

— Niewykluczone, panie doktorze, że właśnie ze względu na to mylne, choć rozpowszechnione przekonanie, które kazało panu przerwać mój wywód, nie zbudowano jeszcze takiej wyrzutni. Widziałem wasze raporty. Większość autorów zakładała, że wyrzutnia musi być pionowa albo wyginać się na końcu do góry, żeby wystrzeliwać statki w niebo — obie te rzeczy są i niewykonalne, i zbędne. Przypuszczam że u podstaw tego przekonania leży fakt, że wasze rakiety rzeczywiście startują pionowo albo niemal pionowo.

Ale robią to — kontynuowałem — nie po to, żeby wejść na orbitę, a jedynie, by wydostać się z atmosfery. Prędkość ucieczki to wielkość skalarna, a nie wektorowa. Ładunek wystrzelony z wyrzutni z prędkością ucieczki nie powróci na Ziemię bez względu na to, jaki nadać mu kierunek. Eee… dwie poprawki: nie może on kierować się w stronę samej Ziemi, ale gdzieś w kopułę niebieską i musi mieć dość prędkości dodatkowej, by mógł przebić się przez leżącą jeszcze przed nim atmosferę. Jeśli wystrzeli go pan we właściwą stronę, to w końcu trafi do Luny.

— Ach, tak. A więc z tej wyrzutni będzie można korzystać tylko raz na miesiąc lunański?

— Nie, sir. Według pańskich założeń będzie to możliwe raz dziennie, o godzinie, w której Luna znajduje się we właściwym punkcie orbity. Ale naprawdę — czy raczej zdaniem naszego komputera; ja nie znam się na astronautyce — naprawdę z wyrzutni będzie można korzystać bez przerw, wystarczy zmienić prędkość wystrzelenia i orbita także doprowadzi do Luny.

— Nie wyobrażam sobie tego.

— Ani ja, panie doktorze, ale… Proszę powiedzieć, czy to prawda, że na Uniwersytecie Peiping macie wyjątkowo bystry komputer?

— A jeśli mamy? — Czyżby w jego zachowaniu pojawiła się jeszcze odrobinka uprzejmej tajemniczości? Komputer-cyborg… Peklowany mózg? Albo żywy, świadomy? Tak czy tak, obrzydliwość.

— Może pan poprosić jakiś wyjątkowo bystry komputer o obliczenie wszystkich możliwych czasów wystrzelenia dla takiej wyrzutni, jaką opisałem. Niektóre orbity wychodzą daleko za orbitę Luny, zanim zawrócą do miejsca, w którym można je przechwycić z Luny, a podróż po nich zajmuje ogromnie dużo czasu. Inne zakręcają tylko wkoło Terry, a potem idą prosto jak drut. Niektóre są tak proste jak te, z których my korzystamy na Lunie. Każdego dnia przez pewien czas: można wybierać krótkie orbity. Ale ładunek przebywa w wyrzutni przez niecałą minutę; jedyne ograniczenie to tempo przygotowywania ładunków. Można nawet wystrzeliwać kilka ładunków jednocześnie, jeśli tylko ma się dość energii i komputer z podzielną uwagą. Martwi mnie tylko jedna rzecz… Czy te wysokie góry są pokryte śniegiem?

— Zazwyczaj — odpowiedział. — To lód, śnieg i naga skała.

— Cóż, sir, jako rodowity Lunatyk nie znam się na śniegu. Stojan będzie musiał zachowywać sztywność i opierać się nie tylko potężnemu ciążeniu tej planety, ale także dynamicznym uderzeniom 20 g. Nie sądzę, by można go zakotwić w lodzie czy śniegu. Czy też się mylę?

— Nie jestem inżynierem, pułkowniku, ale to raczej mało prawdopodobne. Trzeba będzie uprzątnąć śnieg i lód. I sprzątać je stale. Pogoda to też problem.

— Na pogodzie się nie znam, panie doktorze, a o lodzie wiem tylko tyle, że jego ciepło krystalizacji wynosi 335 milionów dżuli na tonę. Nie mam pojęcia, ile ton przyjdzie stopić, żeby oczyścić miejsce budowy, i ile energii zje stałe sprzątanie, ale wydaje mi się, że na lód potrzebny będzie reaktor co najmniej równie duży, jak do zasilania samej wyrzutni.

— Potrafimy budować reaktory, potrafimy topić lód. Jeśli nasi inżynierowie za mało wiedzą o lodzie, to można ich posłać na reedukację w okolicę, gdzie sporo się o nim nauczą. — Dr Chan uśmiechnął się, a ja zadrżałem. — Ale w sprawach lodu i śniegu już dawno zdobyliśmy mnóstwo doświadczenia w Antarktyce; może pan być spokojny. Czysty teren na solidnej skale, 350 km długości, na dużej wysokości… Czy powinienem wiedzieć o czymś jeszcze?

— Już o niczym ważnym, sir. Stopiony lód można gromadzić w pobliżu rampy załadowczej wyrzutni, i odpadnie kłopot z najważniejszym składnikiem ładunków dla Luny — to spora oszczędność. Poza tym stalowe kanistry możemy odsyłać z powrotem na Ziemię, z ziarnem w środku, i w ten sposób zapobiegniemy innemu marnotrawstwu, na które Luny nie stać. Jeden kanister może latać tam i z powrotem nawet setki razy. Lądowanie w Lunie będzie wyglądać podobnie do lądowania koło Bombaju, wsteczne rakiety na paliwo stałe odpalane przez kontrolę z powierzchni — tylko tańsze, zmiana ruchu 2,5 km/s w porównaniu z ponad 11, do kwadratu to około 20 — w praktyce jeszcze lepiej, bo rakiety wsteczne to martwa masa, i w związku z tym wzrasta przestrzeń dla ładunku. Nawet to można by jeszcze ulepszyć.

— Jak?

— Na tym już w ogóle się nie znam, doktorze. Ale wszyscy wiedzą, że wasze najlepsze statki używają wodoru jako masy reakcyjnej, która nagrzewa się w reaktorze. Ale wodór jest w Lunie drogi, a za masę reakcyjną wystarczy byle co; najwyżej nie będzie takie wydajne. Czy wyobraża pan sobie gigantyczny, silny holownik kosmiczny, zaprojektowany do eksploatacji w warunkach lunańskich? Jako masy reakcyjnej używałby surowej skały, w stanie gazowym, i mógłby, wchodzić na orbitę parkingową, zdejmować te przesyłki z Terry, i sprowadzać na powierzchnię Luny. Będzie strasznie brzydki i nieaerodynamiczny, bez żadnych gadżetów — bezzałogowy, nawet bez cyborga. Można nim będzie kierować z powierzchni, przez komputer.

— Tak, to chyba możliwe. Ale nie komplikujmy sobie zadania. Czy to już wszystkie kluczowe dane na temat wyrzutni?

— Chyba tak, panie doktorze. Najważniejszy jest wybór miejsca. Na przykład ta góra Nanda Devi. Widziałem na mapach, że ma bardzo długi, bardzo wysoki grzbiet, opadający na zachód, mniej więcej długości naszej wyrzutni. Jeśli mapy nie kłamią, to byłby ideał — mniej skały do wycinania, mniej szczerb do wypełniania. Nie mówię, że jest to najidealnejsza lokacja, ale właśnie czegoś takiego szukamy; bardzo wysokiej góry z bardzo, bardzo długim grzbietem na zachód od wierzchołka.

— Rozumiem. — Dr Chan wyszedł gwałtownie.


* * *

W ciągu następnych tygodni powtarzałem to samo w kilkunastu krajach, zawsze na osobności i dając do zrozumienia, że sprawa jest poufna. Zmieniałem tylko nazwę góry. W Ekwadorze zauważyłem, że Chimborazo leży niemal na samym równiku — ideał! Ale w Argentynie podkreśliłem, że ich Aconcagua to najwyższy szczyt na zachodniej półkuli. W Boliwii stwierdziłem, że Altoplano jest niemal tak wysokie, jak Wyżyna Tybetańska (prawie prawda), znacznie bliższe równika i oferuje spory wybór łatwo dostępnych lokacji na górach należących do najwyższych na Terra.

Rozmawiałem z jednym Północnoamerykaninem, politycznym konkurentem tego kolesia, który powiedział na nas „motłoch”. Zwróciłem jego uwagę na fakt, że wprawdzie Mount McKinley nie ma się czego powstydzić przy szczytach azjatyckich i południowoamerykańskich, ale Mauna Loa też ma swoje zalety — wyjątkową dostępność. Gdyby podwoić g, wyrzutnia akurat by się na niej zmieściła, i Hawaje stałyby się Kosmodromem Świata… całego świata, bo mówimy o czasach eksploatacji Marsa, kiedy z ich „Wielkiej Wyspy” będą wylatywać ładunki dla trzech (może czterech) planet.

Ani słowem nie wspomniałem o wulkanicznym charakterze Mauna Loa, za to zauważyłem, że z tej lokacji można by kierować nie-sterowne ładunki do bezpiecznego wodowiska Pacyfiku.

W Sowietach mogłem mówić o tylko jednej górze — Piku Lenina, ponad 7000 m (i raczej zbyt blisko ich potężnego sąsiada).

Kilimandżaro, Popocatepetl, Mount Logan, El Libertado — z kraju do kraju góra moich marzeń zmieniała się; wystarczyło, żeby była to „najwyższa góra” w sercach tubylców. Nawet kiedy podejmowali nas w Czadzie, znalazłem parę ciepłych słów dla ich skromnych kopczyków i improwizowałem tak dobrze, że sam prawie uwierzyłem.

W przerwach, z pomocą pytań poddawanych przez ludzi Stu LaJoie, opowiadałem o inżynierii chemicznej (o której wiem tylko tyle, ile nauczyłem się na pamięć) na powierzchni Luny, gdzie przewidywalność warunków, nieskończone zasoby darmowej próżni, energii słonecznej i niezliczonych surowców pozwolą przeprowadzać na skalę przemysłową reakcje kosztowne albo niemożliwe na Ziemi — kiedy nadejdą czasy, w których dzięki taniemu transportowi w obie strony opłacać się będzie eksploatacja dziewiczych złóż Luny. Zawsze z imputacją, że wrodzona biurokracja przeszkodziła Zarządowi Luny dostrzec nieograniczony potencjał Luny (co było prawdą) i z odpowiedzią na sakramentalne pytanie, że Luna może przyjąć każdą liczbę osadników.

To też była prawda, choć nigdy nie wspominałem, że Luna (tak, a czasami lunańscy Lunatycy) zabija mniej więcej połowę żółtodziobów. Ale mało który z naszych rozmówców sam chciał emigrować; zamyślali zmusić albo namówić innych do emigracji, żeby ulżyć przeludnieniu — i zmniejszyć własne podatki. I ani się nie zająknąłem, te niedożywione roje, jakie wszędzie oglądaliśmy, mnożą się tak szybko, że nie nadążyłoby się nawet wysyłać ich przez wyrzutnie.

Nie damy rady przygarnąć, nakarmić i przeszkolić nawet miliona żółtodziobów rocznie — a milion to na Terra mniej niż kropla w morzu; co noc poczynają tu więcej niż milion dzieci. Możemy spokojnie przyjąć wszystkich dobrowolnych emigrantów, ale jeśli będą wymuszać emigrację i zaleją nas… Luna traktuje każdego żółtodzioba tak samo: albo nie popełni on ani jednego fatalnego błędu, czy to w stosunkach międzyludzkich, czy w borykaniu się ze środowiskiem, które gryzie bez ostrzeżenia… albo skończy jako nawóz w rolniczym tunelu.

Taka gigantyczna imigracja da tylko tyle, że ginąć będzie większy procent imigrantów — za mało nas jest, byśmy mogli wszystkich ustrzec przed pułapkami natury.

Ale o „świetlanej przyszłości Luny” mówił głównie Profesor. Ja zajmowałem się wyrzutniami.

Dużo podróżowaliśmy w ciągu tych tygodni, zanim komisja znów nas nie wezwała. Ludzie Stu wszystko przygotowali, i rozchodziło się tylko o to, ile możemy znieść. Na moje rozeznanie, każdy tydzień na Terra skracał nam życie o rok, Profesorowi chyba jeszcze więcej. Ale Profesor nie narzekał i zawsze był gotów prezentować swój czar na kolejnym przyjęciu.

Najwięcej czasu spędziliśmy w Północnej Ameryce. Okazało się, że data naszej Deklaracji Niepodległości, dokładnie 300 lat po Deklaracji brytyjskich kolonii w Pomocnej Ameryce, zdziałała propagandowe czary, a manipulatorzy Stu nie zasypiali gruszek w popiele. Północnoamerykanie są sentymentalni na punkcie swoich „Stanów Zjednoczonych”, choć teraz, kiedy kontynent zracjonalizowały NS, one już nic nie znaczą. Co osiem lat wybierają prezydenta, nie wiedzieć czemu — a czemu Brytyjczycy nadal mają królową? — i chełpią się, że są „suwerenni”. „Suwerenność”, tak samo jak „miłość”, znaczy wszystko, co się chce; to po prostu słowo w słowniku, pomiędzy „spokojny” a „szurnięty”.

W Pomocnej Ameryce „suwerenność” znaczy wiele, a „czwarty lipca” to magiczna data; pobyt organizowała nam Liga Czwartego Lipca, a Stu zwierzył się nam, że założenie jej kosztowało go niewiele, a działała zupełnie za darmo; Liga przynosiła nawet zyski, przeznaczane na inne cele — Północnoamerykanie lubią dawać pieniądze, i nieważne, kto je bierze.

Nieco bardziej na południe Stu posługiwał się inną datą; jego ludzie rozpowszechnili tam pogląd, jakoby nasz zamach stanu miał miejsce piątego maja, a nie dwa tygodnie później. Witały nas okrzyki: „Cinco de Mayo! Libertad! Cinco de Mayo!” Myślałem, że wołają „Thank you” — całe gadanie odwalał Profesor.

Ale w Krainie Czwartego Lipca czułem się jak w domu. Stu powiedział, żebym przy ludziach nie nosił lewej ręki, kazał zaszyć rękawy mojej garderoby tak, żeby kikut rzucał się w oczy i puścił w obieg pogłoskę, że straciłem ją „walcząc o wolność”. Gdy mnie o to pytali, zawsze tylko się uśmiechałem i mówiłem: „Oto, do czego prowadzi obgryzanie paznokci” — po czym zmieniałem temat.

Północna Ameryka nigdy mi się nie podobała, nawet za pierwszą podróżą. Nie jest to najtłoczniejsza część Terry, liczy wszystkiego miliard ludzi. W Bombaju ludzie walają się na chodnikach; w Wielkim Nowym Jorku pakuje się ich pionowo — chyba nie mogą spać. Cieszyłem się, że jeżdżę na wózku inwalidzkim.

Są tam i inne dziwne rzeczy; zwracają wiele uwagi na kolor skóry — ostentacyjnie nie zwracając na to uwagi. Za pierwszą podróżą zawsze byłem albo za jasny, albo za ciemny, i tak czy tak ktoś mi to miał za złe, albo też oczekiwali ode mnie opinii o sprawach, na temat których wcale nie mam zdania. Boh mi świadkiem, że sam nie wiem, jakie mam geny. Jedna z moich babek pochodziła z takiej okolicy Azji, na którą najeźdźcy zwalali się regularnie jak szarańcza, gwałcąc po drodze — może j ą spytacie?

W czasie drugiego kursu nauczyłem się, jak sobie radzić w takich sytuacjach, ale pozostał mi po nich gorzki posmak. Chyba wolałbym już jakiś otwarcie rasistowski kraj, np. Indie, gdzie jak się nie jest Hindusem, to jest się nikim — tyle że Parsowie gardzą Hindusami i vice versa. Choć jako „pułkownik O’Kelly Davis, Bohater Walki o Wolność Luny”, uniknąłem jakoś północnoamerykańskiego antyrasizmu.

Otaczały nas roje krwawiących serc, marzących tylko o tym, żeby nam pomóc. Pozwoliłem, żeby mi zafundowali dwie atrakcje, na które jako kursant nigdy nie miałem czasu, pieniędzy czy energii: obejrzałem mecz Yankees i odwiedziłem Salem.

Tylko się rozczarowałem. Baseball lepiej wychodzi w TV, wszystko widać i nie wpycha się na człowieka 200.000 innych ludzi. A poza tym facet, który grał na tylnym polu, był zupełnie do de. Przez większość meczu przerażeniem napełniała mnie myśl o tym, jak będą musieli przepychać mój fotel przez tłum — i do tego musiałem bez przerwy zapewniać mojego przewodnika, że świetnie się bawię.

Salem to takie sobie przedmieście, nie gorsze (i nie lepsze) od reszty Bostonu. Obejrzawszy je doszedłem do wniosku, że chyba nie powywieszali wszystkich czarownic. Ale nie zmarnowałem dnia; sfilmowali mnie, jak kładę wieniec w miejscu, gdzie niegdyś znajdował się pewien most, w innej dzielnicy Bostonu, Concord[17], i jak wygłaszam tam wykutą na pamięć przemowę — zresztą most jeszcze tam jest; możecie go sobie obejrzeć, przez szkło. Taki sobie most.

Profesorowi wszystko się podobało, choć strasznie się męczył; Profesor umie się pięknie cieszyć. Zawsze mógł powiedzieć coś nowego na temat świetlanej przyszłości Luny. W Nowym Jorku oczarował kierownika sieci hoteli (takich z królikiem w godle) opowieścią o lunańskich kurortach — kiedy tylko ceny biletów staną się bardziej przystępne — o wycieczkach na tyle krótkich, żeby nikomu nic się nie stało, z usługami przewodników wliczonymi w opłatę, o egzotycznych przejażdżkach po powierzchni, o hazardzie — wolnym od podatków.

Zainteresował go zwłaszcza hazard, więc Profesor zaczął improwizować na temat „długiego złotego wieku” — sieć hoteli dla emerytów, w których Ziemniacy będą mogli utrzymać się z terrańskiej emerytury i żyć dwadzieścia, trzydzieści, czterdzieści lat dłużej niż na Terra. Jako wygnańcy — ale co jest lepsze? Długie życie staruszka w Lunie? Czy grób na Terra? Potomkowie będą mogli ich odwiedzać i zapełniać te hotele. Profesor okrasił to wizjami „nocnych klubów” z rozrywkami niemożliwymi w straszliwej terrańskiej grawitacji, sportów stosownych do naszego przyzwoitego ciążenia — opowiadał nawet o basenach pływackich, łyżwiarstwie i o możliwości latania! (Chyba przepalił mu się jakiś bezpiecznik). Na koniec wspomniał, że rozpoczęły się już pertraktacje z pewnym szwajcarskim kartelem.

Nazajutrz tłumaczył kierownikowi działu zagranicznego Chase International Panagra, że powinni założyć filię w Luna City i wysyłać do niej paraplegików, paralityków, sercowych, gości po amputacjach, w ogóle wszystkich, którym szkodzi silna grawitacja. Kierownik był gruby i sapał, może sam miałby na to ochotę — ale nadstawił uszu, kiedy usłyszał „wolne od podatków”.

Nie wszystko szło po naszej myśli. Nie wszędzie nas lubili, a wszędzie zadawali głupie pytania. Jeśli musiałem na nie odpowiadać sam, bez pomocy Profesora, to często się potykałem. Jakiś facet uczepił się stwierdzenia Profesora przed komisją, że zboże uprawiane w Lunie „należy” do nas; był święcie przekonany, że jest inaczej. Powiedziałem mu, że nie rozumiem pytania. Odpowiedział:

— Czy to prawda, pułkowniku, że wasz rząd tymczasowy wystąpił o członkostwo w Narodach Sfederowanych?

Powinienem był na to oświadczyć: „Nie mam nic do powiedzenia”. Ale połknąłem haczyk i potwierdziłem.

— Świetnie — rzekł — na przeszkodzie stoi tu pogląd, że Księżyc stanowi własność Narodów Sfederowanych — zawsze stanowił — pod administracją Zarządu Luny. W każdym razie, przyznaje pan, że ziarno to własność Narodów Sfederowanych, oddana w powiernictwo?

Spytałem go, jak doszedł do tego wniosku. Odpowiedział:

— Pułkowniku, podaje się pan za „Podsekretarza Spraw Zagranicznych”. Z pewnością dobrze pan zna kartę Narodów Sfederowanych.

Przekartkowałem ją raz.

— W miarę dobrze — odparłem; ostrożnie, jak mi się wydało.

— Zna pan więc gwarantowane przez Kartę Pierwsze Prawo oraz tryb jego egzekucji na mocy zarządzenia administracyjnego Izby Kontroli Rolnictwa i Wyżywienia nr 11/76 z 3 III bieżącego roku. Tym samym przyznaje pan, że wszelkie ziarno zebrane na Księżycu i przekraczające lokalne przydziały stanowi ab initio[18] i niezaprzeczalnie własność publiczną powierzoną Narodom Sfederowanym i ich agendom w celu zgodnej z potrzebami dystrybucji. — Mówiąc to pisał. — Czy chciałby pan dodać coś do tego oświadczenia?

— Na Boha, o czym pan mówi? — powiedziałem. A potem: — Wracaj! Nie złożyłem żadnego oświadczenia!

Tak więc w Great New York Times napisali:


LUNAŃSKI „PODSEKRETARZ” OŚWIADCZA:

„ŻYWNOŚĆ NALEŻY DO GŁODNYCH”

N. Jork, z ost. chw. — O’Kelly Davis, samozwańczy „pułkownik Sił Zbrojnych Wolnej Luny”, który przybył do naszego kraju w poszukiwaniu poparcia dla powstańców w lunańskich koloniach NS, złożył wysłannikowi naszej gazety dobrowolne oświadczenie, w którymi stwierdza, że artykuł o „ Wolności od Głodu” w Wielkiej Karcie odnosi się do dostaw lunańskiego ziarna…


Spytałem Profesora, co powinienem był zrobić.

— Na nieprzyjazne pytanie zawsze odpowiadaj innym pytaniem — rzekł. — Nigdy nie proś o wyraźniejsze sformułowanie pytania; wsadzą ci do ust własne słowa. Ten reporter… Czy był chudy? Było mu widać żebra?

— Nie. Był całkiem przysadzisty.

— A więc nie żyje o 1800 kaloriach na dzień, jak to stwierdza cytowane przez niego zarządzenie. Gdybyś o tym wiedział, mógłbyś go zapytać, jak długo stosował się do tej racji i dlaczego przestał. Albo spytać, co jadł na śniadanie — i cokolwiek by odpowiedział, spojrzeć na niego z niedowierzaniem. Albo, jeśli nie wiesz, do czego zmierza, odpowiedz pytaniem i zmień temat na taki, o którym chcesz rozmawiać. I potem, co by nie powiedział, wygłoś swoje zdanie i poproś o pytanie kogoś innego. To nie jest sprawa logiki — jedynie strategii.

— Profesorze, tutaj nikt nie żyje o 1800 kaloriach dziennie. Może w Bombaju. Nie tutaj.

— W Bombaju mają jeszcze mniej. Manuelu, ten „równy przydział” to fikcja. Połowa żywności na tej planecie trafia na czarny rynek, albo też na mocy jakiegoś rozporządzenia nie jest wpisywana do ksiąg. Albo prowadzą podwójną buchalterię i cyfry podawane NS nie mają nic wspólnego z rzeczywistością gospodarczą. Czy myślisz, że Wielkie Chiny podają Izbie Kontroli prawdziwe dane o swoim zbożu z Syjamu, Birmy i Australii? Na pewno nie myśli tak przedstawiciel Indii w tej izbie. Ale Indie trzymają buzię na kłódkę, bo dostają lwią część ziarna z Luny… a potem „głód służy im jako narzędzie polityki” — przypominasz sobie to wyrażenie — kiedy manipulują wyborami przy użyciu naszego ziarna. W zeszłym roku urządzili w Kerali klęskę głodu. Mówili o tym w TV?

— Nie.

— Bo wiadomość nie trafiła do TV. Kierowana demokracja to, wspaniała rzecz, Manuelu, dla tych, którzy nią kierują… a jej najpotężniejsza broń to „wolna prasa”, „wolna” tzn. „odpowiedzialna”, i kierujący definiują to, co jest „nieodpowiedzialne”. Czy wiesz, czego Luna potrzebuje najbardziej?

— Więcej lodu.

— Systemu mass mediów, które nie czerpałyby wiadomości z tylko jednego kanału. Nasze największe zagrożenie to nasz przyjaciel Mike.

Że co? Nie ufa pan Mike’owi?

— Manuelu, w pewnych sprawach nie ufam nawet sobie. To klasyczne twierdzenie semantyki: równie dobrze można ograniczyć „odrobinkę” wolność prasy, co być „odrobinkę w ciąży”. Nie jesteśmy jeszcze wolni i nie będziemy tak długo, jak długo ktoś — nawet nasz sojusznik Mike — będzie kontrolował nasze mass media. Moje marzenie to żeby kiedyś założyć gazetę niezależną od wszelkich źródeł czy kanałów. Chętnie bym ją składał ręcznie, jak Beniamin Franklin.

Poddałem się.

— A jeśli z tych negocjacji nic nie wyjdzie i przestaniemy wysyłać ziarno? Co wtedy, Profesorze?

— Nasi rodacy strasznie się zdenerwują… a tu, na Terra, wielu umrze. Czy czytałeś Malthusa?

— Chyba nie.

— Wielu umrze. Potem osiągną nową stabilizację z nieco większą liczbą ludzi — pracowitszych i lepiej odżywionych. Ta planeta wcale nie jest przeludniona; po prostu źle nią rządzą… a najgorszym złem, jakie można wyrządzić głodnemu człowiekowi, jest danie mu żywności. „Danie”. Przeczytaj Malthusa. Z doktora Malthusa lepiej się nie śmiać; on zawsze śmieje się ostatni. Przygnębiający człowiek, cieszę się, że już nie żyje. Ale przeczytasz go dopiero, kiedy wrócimy do domu; nadmiar faktów krępuje dyplomatę, zwłaszcza uczciwego.

— Nie jestem specjalnie uczciwy.

— Ale nie masz talentu do kłamstwa, więc szukaj ucieczki w niewiedzy i uporze. To drugie już masz; spróbuj zachować to pierwsze. Do czasu. Chłopcze, wujek Bernardo jest piekielnie zmęczony.

Powiedziałem „Przepraszam” i wyjechałem z jego pokoju. Profesor chyba przeceniał swoje siły. Chętnie zrezygnowałbym z całej tej zabawy, gdybym miał pewność, że on będzie mógł wsiąść na statek i uciec z tej ich grawitacji. Ale ruch wciąż był w jedną stronę — barki z ziarnem i nic innego.

Ale Profesor bawił się świetnie. Kiedy wyjeżdżałem i machałem na światła, żeby się zgasiły, znów zauważyłem zabawkę, którą sobie kupił i z której się cieszył jak dziecko pod choinką — mosiężną armatkę.

Prawdziwą, z czasów żaglowców. Była mała, lufę miała mniej więcej na pół metra, a masa, wraz z drewnianą lawetką, stanowiła tylko kilogramów 15. W certyfikacie napisali „działko sygnałowe”. Pachniało zamierzchłą historią, piratami, „przeciąganiem pod stępką”. Śliczne cacko ale, spytałem Profesora, po co? Jeśli w ogóle zdoła-i my stąd się wydostać, to cena przewozu takiej masy do Luny będzie zawrotna — osobiście byłem już gotów pozostawić tu dobry skafander, który wystarczyłby jeszcze na wiele lat — pozostawić wszystko poża dwiema lewymi rękoma i parą kalesonów. Jeśli będzie trzeba, mogę zrezygnować z ręki wyjściowej. Jeśli bardzo będzie trzeba, to i z kalesonów.

Wyciągnął dłoń i pogładził lśniącą lufę.

— Manuelu, był sobie kiedyś człowiek, który pracował na sztucznie stworzonej posadzie, jak wielu obywateli tego Dyrektoriatu, pucował mosiężną armatkę przed gmachem sądu.

— Po co w sądzie armatka?

— Nieważne. Robił to przez wiele lat. Miał co jeść i mógł co nieco odłożyć, ale nie podobał mu się brak perspektyw. Więc pewnego dnia rzucił swą posadę, wypłacił oszczędności, kupił mosiężną armatkę — i został prywatnym przedsiębiorcą.

— To był chyba jakiś dureń.

— Niewątpliwie. My też byliśmy durniami, kiedy wyrzuciliśmy gubernatora. Manuelu, ty mnie przeżyjesz. Kiedy Luna przyjmie własną flagę, chciałbym, by była na niej złota armata na sobolowym polu przekreślonym szkarłatnym bastardzim pręgiem naszego chwalebnego nieprawego pochodzenia. Myślisz, że to da się załatwić?

— Chyba tak, jeśli pan narysuje. Ale po co flaga? W całej Lunie nie mamy ani jednego masztu do flagi.

— Będzie powiewać w naszych sercach… symbol wszystkich durniów, groteskowych i niepraktycznych, którzy chcieli walczyć z ratuszem. Zapamiętasz to, Manuelu?

— Oczywiście. To znaczy, przypomnę panu o tym. — Nie lubiłem, jak tak mówił. W swoim pokoju zaczął używać namiotu tlenowego — a przy ludziach nie chciał.

Chyba „nic nie wiem” i jestem „uparty” — dowiodłem tego w mieścinie zwanej Lexington, Kentucky, w Centralnej Strefie Gospodarczej. Na jeden temat nie mieliśmy doktryny, nie uczyłem się na pamięć odpowiedzi na temat życia w Lunie. Profesor kazał mi mówić prawdę i uwypuklać sprawy domowe, ciepłe, przyjazne, zwłaszcza sprawy odmienne od ichnich.

— Pamiętaj, Manuelu, tysiące Terran, którzy odwiedzili Lunę, to zaledwie drobny ułamek jednego procenta. Dla większości ludzi będziemy niezdrową sensacją, jak dziwaczne zwierzęta w zoo. Pamiętasz tego żółwia, którego pokazywali w Starej Kopule? To właśnie my.

Pamiętałem, a jakże; zagłaskali biedną gadzinę na śmierć. Więc kiedy ta mieszana para zaczęła wypytywać mnie o życie rodzinne w Lunie, odpowiadałem im z przyjemnością. Upiększyłem tylko o tyle, że nie wspominałem o niektórych rzeczach — nie mających nic wspólnego z życiem rodzinnym, ale stanowiących jego żałosne namiastki w społeczności pełnej mężczyzn. Luna City to głównie domy i rodziny — według terrańskich kryteriów jest nudne, ale ja je lubię. A w innych osiedlach jest podobnie, ludzie pracują, wychowują dzieci, plotkują i najlepiej się bawią przy kolacji w domu. Niewiele było do opowiadania, więc rozwodziłem się nad wszystkim, co ich zainteresowało. Każdy lunański zwyczaj wywodzi się z Terry, bo my wszyscy stamtąd pochodzimy, ale Terra to takie wielkie miejsce, że zwyczaj np. z Mikronezji może szokować w Północnej Ameryce.

Ta kobieta — damą jej nie nazwę — chciała się dowiedzieć o różnych rodzajach małżeństw. Po pierwsze, czy to prawda, że „na” Lunie śluby cywilne nie są obowiązkowe?

Spytałem, co to ślub cywilny.

Jej towarzysz powiedział:

— Daj sobie z tym spokój, Mildred. W społeczeństwach pionierskich nie ma ślubów cywilnych.

— Ale macie chyba jakieś archiwa? — nie ustępowała.

— Oczywiście — potwierdziłem. — Moja rodzina prowadzi księgę rodzinną, która zaczyna się prawie w czasach pierwszych lądowań w Johnson City — wszystkie małżeństwa, narodziny, śmierci, wszystkie ważne wydarzenia, w linii, a także w każdej gałęzi, z którą tylko mamy kontakt. A poza tym jest jeden facet, nauczyciel, który chodzi i kopiuje stare archiwa rodzinne z całego naszego osiedla, pisze historię Luna City. Takie hobby.

— A oficjalne archiwa? U nas w Kejntaki mamy archiwa obejmujące setki lat.

— Nie możemy się poszczycić tak imponującą historią, proszę pani.

— No tak, ale… Przecież w Luna City musi być urząd stanu cywilnego. Albo chociaż sędzia pokoju. Urzędnik, który zapisuje takie sprawy. Testamenty itd.

— Nie sądzę, szanowna pani — powiedziałem. — Niektórzy bukmacherzy zajmują się notariuszostwem, poświadczają podpisy na umowach i zapisują je. To dla ludzi, którzy nie umieją czytać ani pisać i nie mogą prowadzić własnych archiwów. Ale nie słyszałem jeszcze, żeby poproszono któregoś z nich o zapisanie małżeństwa. Nie mówię, że to niemożliwe. Ale nie słyszałem o czymś takim.

— Cóż za urocza nieoficjalność! Słyszałam też, że na Księżycu bardzo łatwo otrzymać rozwód. Czy to również prawda?

— Nie, proszę pani, nie powiedziałbym, że rozwód to coś prostego. Za dużo trzeba odplątywać. Mmm… weźmy prosty przykład, jest kobieta, która ma dwóch mężów…

Dwóch?

— Może mieć więcej, może mieć tylko jednego. A może to być j małżeństwo złożone. Ale weźmy typowy przypadek, jedną kobietę i dwóch mężczyzn. Ona chce rozwieść się z jednym z nich. Powiedzmy, że wszystko załatwiają po przyjacielsku, drugi mąż się zgadza, a ten, który ma odejść, nie robi kłopotów. Zresztą nic by tym nie zwojował. Okay, więc ona się z nim rozwodzi; on odchodzi. Ale zostaje mnóstwo spraw do załatwienia. Może mężczyźni byli i wspólnikami, jak to często bywa z współ-mężami. Rozwód może zerwać spółkę. Trzeba się rozliczyć. Ta trójka mogła posiadać wspólną przestrzeń, może zapisaną na nią, ale eks-mężowi pewno należą się pieniądze albo czynsz. I prawie zawsze trzeba pomyśleć o dzieciach, o ich utrzymaniu itp. Mnóstwo rzeczy. Nie, proszę pani, rozwód nie jest prosty. Rozwieść można się w dziesięć sekund, ale rozliczenie się ze wszystkim zajmie i dziesięć lat. Czy u was też tak jest?

— Eee… niech pan zapomni, że zadałam to pytanie, pułkowniku; u nos je cheba prości. — Cały czas tak mówiła, ale mogłem ją zrozumieć, kiedy tylko wczułem się w program. Nie będę już transkrybował. — Ale jeśli to ma być proste małżeństwo, to jak wygląda „złożone”?

Zacząłem jej opowiadać o poliandriach, klanach, grupach, liniach i mniej pospolitych modelach, które osoby konserwatywne, w tym moja rodzina, uważają za wulgarne — np. układ, jaki zorganizowała moja matka, kiedy odpisała rodziciela, choć tego im nie objaśniałem; Matka zawsze lubiła przesadzać.

— Pogubiłam się — powiedziała kobieta. — Czym się różni linia od klanu?

— To wielka różnica. Weźmy nasz przypadek. Mam zaszczyt należeć do jednego z najstarszych małżeństw liniowych w Lunie — i, moim subiektywnym zdaniem, do najlepszego. Pytała pani o rozwody. W naszej rodzinie nie było jeszcze ani jednego, i założę się, o co pani chce, że nigdy nie będzie. Małżeństwo liniowe nabiera z każdym rokiem większej stabilności, uczy się sztuki tolerancji i współpracy, i w końcu nie do pomyślenia jest, żeby ktoś mógł odejść. Zresztą decyzja o rozwodzie z mężem wymaga jednogłośnej zgody wszystkich żon — a to się nigdy nie zdarzy. Najstarsza żona nigdy na to nie pozwoli.

Dalej wyliczałem zalety — zabezpieczenie finansowe, cudowne życie domowe dla dzieciaków, fakt, że śmierć jednego z małżonków, choć tragiczna, nie może wywołać takiej tragedii, jak w rodzinie czasowej, zwłaszcza wśród dzieci — dzieci nigdy nie staną się sierotami. Chyba zbytnio się rozentuzjazmowałem — ale dla mnie rodzina to najważniejsza rzecz w życiu. Bez niej jestem tylko jednorękim mechanikiem, którego można wyeliminować i nawet nie zrobić przy tym przeciągu.

— Skąd ta stabilność? — mówiłem. — Weźmy moją najmłodszą żonę, ma szesnaście lat. Zanim zostanie seniorką, będzie miała po osiemdziesiątce. Co nie znaczy, że wszystkie żony starsze od niej umrą do tego czasu; to w Lunie mało prawdopodobne, nasze kobiety są chyba nieśmiertelne. Ale do tego czasu mogą wypisać się z zarządzania rodziną; zazwyczaj robią to z rodzinnej tradycji, młodsze żony wcale ich do tego nie przymuszają. Więc Ludmiła…

— Ludmiła?

— Ruskie imię. Z bajki. Miła przez pięćdziesiąt lat będzie oglądać dobry przykład, zanim sama przejmie brzemię. Przede wszystkim jest rozsądna i chyba nie narobi błędów, a jeśli nawet, to inne żony ją naprostują. Autokorekta, jak w maszynie z dobrym negatywnym sprzężeniem zwrotnym. Dobre małżeństwo liniowe jest nieśmiertelne; sądzę, że moje przetrwa co najmniej tysiąc lat — i dlatego, kiedy wybije moja godzina, przyjmę śmierć ze spokojem; najlepsza część mnie będzie żyć nadal.

Właśnie wytaczali Profesora; kazał im zatrzymać łóżko na kółkach i przysłuchiwał się przez moment. Spojrzałem na niego.

— Profesorze — powiedziałem — zna pan moją rodzinę. Czy zechciałby pan zaświadczyć tej pani, że to szczęśliwa rodzina? O ile tak pan uważa.

— Jestem o tym przekonany — potwierdził Profesor. — Chciałby jednak wygłosić bardziej ogólne spostrzeżenie. Szanowna pani, domyślam się, że nasze lunańskie obyczaje małżeńskie wydają się pani nieco egzotyczne.

— Och, tego bym nie powiedziała! — oświadczyła pośpiesznie. Co najwyżej nieco niezwykłe.

— Jak wszystkie obyczaje małżeńskie, są one wynikiem ekonomicznych wymogów sytuacji — a nasza sytuacja diametralnie różni się; od tutejszej, na Ziemi. Weźmy na przykład małżeństwo typu liniowego, które tak wychwalał mój kolega… nie bez racji, zapewniam panią, choć nie stać go na obiektywność — ja, jako kawaler, jestem obiektywny. Małżeństwo liniowe to najlepszy z możliwych sposobów na zachowanie kapitału i zapewnienie dostatku dzieciom — co na całym świecie stanowi dwie podstawowe społeczne funkcje małżeństwa — w środowisku, w którym nie ma żadnych gwarancji, czy to dla kapitału, czy dla dzieci, poza tymi, jakie stwarzają jednostki. Ludzie zawsze jakoś radzą sobie ze środowiskiem. Małżeństwo liniowe to wyjątkowo skuteczny wynalazek służący temu celowi. Wszystkie inne lunańskie formy małżeństwa spełniają te same funkcje, choć z mniejszym powodzeniem.

Powiedział „dobranoc” i odjechał. Miałem przy sobie — jak zawsze — zdjęcie mojej rodziny, najnowsze, z naszego ślubu z Wyoming. Panny młode zawsze wyglądają korzystnie, a Wyoh wprost promieniała — reszta też ładnie wyszła, z miłymi minami, a Dziadek stał prosty i dumny i nie było po nim znać, że niedołężnieje.

Ale rozczarowałem się; jakoś dziwnie je oglądali. Ale facet — nazywał się Mathews — powiedział:

— Czy użyczyłby mi pan tego zdjęcia, pułkowniku?

Zaszokowało mnie.

— Nie mam innego. A jestem daleko od domu.

— Tylko na chwilkę. Chciałbym je sfotografować. Tu, na miejscu i nie musi pan nawet wypuszczać go z rąk.

— Och. Och, oczywiście! — Nie za dobrze na nim wypadłem, ale taką już mam urodę, a za to Wyoh i Lenore wyszły pierwsza klasa.

Więc facet je sfotografował, a nazajutrz rano, skoro świt, wleźli do naszego apartamentu w hotelu i wyciągnęli mnie z łóżka, i aresztowali, i wywieźli w fotelu na kółkach, i zamknęli do celi z kratami! Za bigamię. Za poligamię. Za publiczny nierząd i zachęcanie do wyżej wymienionego nierządu.

Mogłem się tylko cieszyć, że Mama tego nie widzi.

ROZDZIAŁ XIX

Dopiero nazajutrz udało się Stu przekazać sprawę sądowi NS i uzyskać oddalenie pozwu. Jego prawnicy powoływali się na „immunitet dyplomatyczny”, ale sędziowie NS ominęli pułapkę i uznali jedynie, że rzekome wykroczenia popełnione zostały poza jurysdykcją sądu niższej instancji, za wyjątkiem rzekomego „zachęcania do nierządu”, co do którego stwierdzili brak dostatecznych dowodów. Prawodawstwo NS nie obejmuje rzeczy małżeńskich; nie dałoby rady — jest tylko przepis, że każdy naród powinien „honorować i uznawać” zwyczaje rodzinne innych narodów członkowskich.

Z tych 11 miliardów ludzi chyba z 7 zamieszkuje okolice, gdzie poligamia jest legalna, a opłacani przez Stu manipulatorzy opinii publicznej zagrali na temacie „prześladowań”; zdobyliśmy poparcie ludzi, którzy inaczej wcale by o nas nie wiedzieli — nawet w Północnej Ameryce i innych miejscach, gdzie poligamia nie jest wprawdzie legalna, ale ludzie uważają, że trzeba „żyć i dać żyć”. Dobrze, bo najbardziej chcieliśmy, żeby nas zauważyli. Dla gros tych miliardowych rojów słowo „Luna” nic nie znaczyło; nie zauważyli naszego buntu.

Agenci Stu zdrowo sobie nałamali głowy, żeby wymyślić układ, który zaprowadził mnie do więzienia. Dopiero po paru tygodniach ochłonąłem na tyle, żeby dostrzec dobre strony. Trzeba było trafić na sędziego-durnia, nieuczciwego szeryfa i krainę barbarzyńskiej kołtunerii, którą rozdrażnił widok mojego słodkiego zdjęcia, bo potem Stu przyznał, że to właśnie gama barw w Rodzinie Davisów wkurzyła sędziego na tyle, że w głupocie wykazał wybitność nawet jak na wyjątkowo wysoki miejscowy pułap.

Okazało się też, że moja jedyna pociecha, że Mama nie widzi mojej hańby, była daremna; fotografie, zrobione przez kraty i prezentujące moją zaciętą twarz, trafiły do wszystkich gazet w Lunie, a towarzyszyły im przedruki najpaskudniejszych komentarzy z Ziemi, a nie znacznie liczniejszych artykułów, w których potępiono niesprawiedliwość. Ale powinienem bardziej wierzyć w Mimi; nie wstydu, chciała jedynie pojechać na Ziemię i rozszarpać co niektórych jej obywateli na kawałki.

Pomogło nam to na Ziemi, ale najwięcej w Lunie. Ta głupia afera wzbudziła w Lunatykach więcej solidarności niż cokolwiek innego. Poczuli się osobiście urażeni, a „Adam Selene” i „Simon Prześmiewca” jeszcze rozjątrzyli sprawę. Lunatycy nie przejmują się prawie niczym, poza jedną rzeczą, kobietami. Wiadomość z Terry wkurzyła wszystkie nasze damy — i tak Lunatycy płci męskiej, których dotychczas nie obchodziła polityka, raptem odkryli, że jestem ich idolem.

To się nazywa porządek dziobania — starzy zesłańcy uważają się za lepszych od tych, co urodzili się na wolności. Potem eks-skazańcy witali mnie: „Cześć, więzienny ptaszku!” To hasło loży — zaakceptowali mnie.

Ale wtedy nie mogłem dostrzec w tym niczego dobrego! Popychali mnie, traktowali jak krowę w rzeźni, zdejmowali odciski palców, fotografowali, karmili pomyjami, których my nie śmielibyśmy dać świniom, narażali na niekończące się upokorzenia, i tylko to ich ciężkie pole powstrzymało mnie przed zabiciem któregoś — choć chyba spróbowałbym tego, gdyby zwinęli mnie w ręce nr 6.

Ale ochłonąłem, ledwo mnie wypuścili. W godzinę później lecieliśmy do Agry; komisja wreszcie nas wezwała. Dobrze było wrócić do apartamentu w pałacu maharadży, choć 11-godzinna zmiana czasu w niecałe trzy godziny nie dała nam zasnąć; przybyliśmy na przesłuchanie z łzawiącymi oczyma, na pigułkach pobudzających.

„Przesłuchanie” było jednostronne; my słuchaliśmy, a przewodniczący mówił. Mówił przez godzinę; oto streszczenie.

Nasze absurdalne żądania zostają odrzucone. Zarząd Luny nie porzuci swej świętej misji. Bezprawia na Księżycu Ziemi nie można tolerować. Co więcej, niedawne burdy świadczą o tym, że Zarząd Luny był zbyt pobłażliwy. W celu naprawienia przeoczeń opracuje się pięcioletni plan intensyfikacji gospodarczej, w którym weźmie się pod uwagę wszystkie aspekty powierniczej działalności Zarządu. Trwają prace nad kodeksem prawnym; utworzone zostaną sądy cywilne i karne, służące interesom „klientów-pracowników” — który to termin określa wszystkie osoby zamieszkujące obszar powierniczy, nie tylko odbywających wyroki pracy przymusowej. Stworzone zostaną państwowe szkoły oraz ośrodki reedukacji dla wymagających takowej pełnoletnich klientów-pracowników. Dla zapewnienia pełnego i wszechstronnego wykorzystania bogactw Księżyca oraz pracy klientów-pracowników powoła się radę do spraw planowania gospodarczego, przemysłowego i rolniczego. Jako tymczasowy cel, łatwy do osiągnięcia po wprowadzeniu w życie naukowego planowania pracy i eksploatacji zasobów, przyjmuje się czterokrotne zwiększenie dostaw ziarna w ciągu pięciu lat. Pierwsza faza planu obejmie skierowanie tych klientów-pracowników, którzy wykonują zajęcia uznane za nieproduktywne, do wyrębu wielkiego systemu tuneli rolniczych, w których najpóźniej w marcu 2078 rozpocznie się uprawa hydroponiczna. Te nowe gigantyczne farmy znajdą się pod naukową kontrolą Zarządu Luny; niedopuszczalne byłoby tolerowanie kaprysów indywidualnych właścicieli. Przewiduje się, że pod koniec pierwszej pięciolatki kontyngenty zbożowe osiągną poziomy zupełnie nowego rzędu; w jej czasie pozwoli się klientom-pracownikom indywidualnie produkującym ziarno na kontynuowanie działalności. Jednak w następnym okresie zostaną oni wcieleni w nowy system, gdyż niewydajność ich metod uprawy pozbawi ich racji bytu.

Przewodniczący uniósł wzrok znad papierów.

— Krótko mówiąc, wprowadzimy do lunańskich kolonii cywilizację i skoordynujemy je gospodarczo z resztą świata. Choć nasze zadanie nie należało do przyjemnych, to pragnę — jako zwykły obywatel, nie jako przewodniczący tej komisji — podziękować panom za zwrócenie naszej uwagi na tak katastrofalne zaniedbania.

Najchętniej spaliłbym mu uszy. „Klienci-pracownicy”! Cóż za wyszukany eufemizm na „niewolników”! Ale Profesor spokojnie powiedział:

— Bardzo zainteresował mnie ten projekt. Czy mogę zadać parę pytań? Wyłącznie z ciekawości.

— Oczywiście, może pan zaspokoić swą ciekawość.

Przedstawiciel Północnej Ameryki pochylił się ku nam.

— Ale nie myślcie sobie, jaskiniowcy jedni, że będziemy znosić wasze pyskowanie! Macie się zachowywać. Już i tak nam podpadliście.

— Spokój — powiedział przewodniczący. — Proszę mówić, Profesorze.

— Zaintrygował mnie termin „klient-pracownik”. Czy nie należałoby przyjąć, że gros mieszkańców największego satelity Ziemi stanowią nie odbywający wyrok zesłańcy, lecz wolne jednostki?

— Oczywiście — zgodził się grzecznie przewodniczący. — Przestudiowaliśmy wszystkie aspekty prawne nowej strategii. Z drobnymi’ wyjątkami, około 91% kolonistów posiada obywatelstwo, z urodzenia lub przejęte po rodzicach, różnych narodów członkowskich Narodów Sfederowanych. Wszystkim chętnym zapewnimy prawo powrotu do ojczyzny. Powinna ucieszyć pana wiadomość, że Zarząd zamierza opracować plan pożyczek na koszty podróży… prawdopodobnie pod nadzorem Międzynarodowego Czerwonego Krzyża i Półksiężyca. Dodam, że osobiście serdecznie popieram ten plan — gdyż dzięki niemu wszelkie oskarżenia o „pracę niewolniczą” stracą sens. — Uśmiechnął się uprzejmie.

— Niewątpliwie — zgodził się Profesor. — To niezwykle humanitarne. Czy wysoka komisja — albo Zarząd — wzięła pod uwagę fakt, że większość — praktycznie wszyscy — że mieszkańcy Luny są fizycznie niezdolni do życia na tej planecie? Że w wyniku nieodwracalnych zmian fizjologicznych skazani są na przymusowe i dożywotnie wygnanie i że nigdy już nie będą w stanie żyć w zdrowiu i wygodzie w polu grawitacyjnym sześciokrotnie silniejszym od tego, do którego zaadaptowały się ich organizmy?

Łajdak wydął wargi, jakby usłyszał o tym po raz pierwszy.

— Odpowiem znów jedynie we własnym imieniu: Nie zakładałbym, że to, o czym pan wspomniał, jest aż tak istotne. Być może jest tak w niektórych przypadkach, lecz nie we wszystkich; ludzie różnią się między sobą. Pańska obecność tutaj dowodzi, że mieszkaniec Luny może jednak powrócić na Ziemię. W każdym razie nie mamy zamiaru nikogo zmuszać do powrotu. Mamy nadzieję, że nikt nie opuści Księżyca i że zdołamy zachęcić ludzi do emigracji na Księżyc. Lecz będzie to sprawa osobistego wolnego wyboru, zgodnie ze swobodami gwarantowanymi przez Wielką Kartę. Jeśli zaś chodzi o owo rzekome zjawisko fizjologiczne — nie stanowi ono problemu prawnego. Nikomu, kto uzna, że roztropniej byłoby pozostać na Księżycu, albo że będzie tam szczęśliwszy, nie będziemy w tym przeszkadzać.

— Rozumiem, sir. Jesteśmy wolni. Mamy prawo pozostać w Lunie i pracować dla was, za ustalane przez was wynagrodzenie… albo też wrócić na Ziemię i tam umrzeć.

Przewodniczący wzruszył ramionami.

— Zakłada pan, że jesteśmy łotrami — myli się pan. Gdybym tylko był młodszy, sam chętnie wyemigrowałbym na Księżyc. Cóż za kraina nieskończonych możliwości! Zresztą, pańskie przeinaczenia nie zakłócają mi spokoju ducha — historia przyzna nam rację.

Profesor zdumiewał mnie; poddawał się bez walki. Martwiłem się o niego — tyle tygodni napięcia, i do tego bezsenna noc. Powiedział jedynie:

— Szanowny panie przewodniczący, zakładam, że wkrótce zostanie wznowiona komunikacja z Luną. Czy mógłby pan zapewnić mojemu koledze i mnie przelot na pierwszym statku? Muszę przyznać, sir, że owa grawitacyjna słabość, o której mówiłem, jest w naszym przypadku bardzo dotkliwa. Zakończyliśmy naszą misję; musimy wracać do domu.

Ani słowa o barkach z ziarnem. Ani o „rzucaniu kamieniami”, ani nawet o bezskuteczności bicia krowy. Profesor miał bardzo znużony głos.

Przewodniczący pochylił się nad stołem i z ponurą satysfakcją powiedział:

— To nie będzie takie proste, Profesorze. Nie będę owijał w bawełnę: Jest pan podejrzany o zdradę Wielkiej Karty, właściwie zdradę całej ludzkości… zastanawiamy się nad wniesieniem oskarżenia. Aczkolwiek wątpię, czy osobie w pana wieku i stanie fizycznym może grozić coś więcej niż wyrok z zawieszeniem. Czy uważa pan, że rozsądnie z naszej strony byłoby pozwolić panu na powrót do miejsca, w którym popełnił pan swe przestępstwa — i umożliwić panu dalsze podburzanie?

Profesor westchnął.

— Rozumiem pana. Czy w takim razie, sir, pozwoli pan, że pana pożegnam? Jestem zmęczony.

— Bardzo proszę. Zechce pan pozostać do dyspozycji komisji. Ogłaszam przerwę w przesłuchaniu. Pułkowniku Davis…

— Sir? — Odwracałem fotel, chciałem natychmiast wyprowadzić Profesora; nasi opiekunowie musieli czekać na zewnątrz.

— Proszę pana na słówko. W moim gabinecie.

— Hmmm… — Spojrzałem na Profesora; miał zamknięte wyglądał jak nieprzytomny. Ale poruszył jednym palcem, kazał iść. — Szanowny panie przewodniczący, jestem bardziej pielęgniarzem niż dyplomatą; muszę się nim zająć. To stary człowiek, źle czuje.

— Zajmą się nim zawodowi pielęgniarze.

— Cóż… — Podjechałem do Profesora tak blisko, jak tylko pozwoli fotel, wychyliłem się ku niemu. — Wszystko w porządku, Profesorze?

— Dowiedz się, czego chce — szepnął ledwo słyszalnie. — Zgódź się z nim. Ale graj na zwłokę.

Po paru sekundach byłem już tête-à-tête z przewodniczącym, zamkniętymi na klucz dźwiękoszczelnymi drzwiami — co o niczym nie świadczyło; ściany mogły mieć kilkanaście uszu, nie licząc tego w mojej lewej ręce.

— Napije się pan czegoś? — spytał. — Może kawy?

— Nie, dziękuję, sir — odpowiedziałem. — Muszę tu przestrzegać diety.

— Chyba rzeczywiście. Czy naprawdę jest pan przykuty do tego fotela? Wygląda pan zdrowo.

— Gdybym musiał — odparłem — mógłbym wstać i przejść na i drugą stronę pokoju. Może bym od tego stracił przytomność. Może gorzej. Wolę nie ryzykować. Ważę sześć razy więcej, niż powinienem Serce nie jest do tego przyzwyczajone.

— Chyba rzeczywiście. Słyszałem, pułkowniku, że w Północne Ameryce przeżyli panowie jakąś absurdalnie nieprzyjemną przygodę Bardzo mi przykro. Naprawdę. Barbarzyńskie miejsce. Nie lubię tam jeździć. Zapewne zastanawia się pan, o czym chciałem z panem mawiać.

— Nie, sir, przypuszczam, że powie mi pan w odpowiednim momencie. Zastanawiam się tylko, dlaczego nadal mówi pan do mniej „pułkowniku”.

Zaśmiał się, a jego śmiech brzmiał jak szczekanie.

— To chyba z przyzwyczajenia. Całym moim życiem kieruje protokół. Ale może pozostaniemy przy tym tytule. Proszę powiedzie co pan sądzi o naszym planie pięcioletnim?

Sądziłem, że to świństwo.

— Wygląda na starannie przemyślany.

— Poświęciliśmy mu dużo uwagi. Pułkowniku, sprawia pan wrażenie człowieka rozsądnego — wiem, że jest pan rozsądny, znam nie tylko pana życiorys, ale i praktycznie każde słowo, jakie wypowiedział pan od przybycia na Ziemię, niemal wszystkie pana myśli. Urodził się pan na Księżycu. Czy uważa się pan za patriotę? Za patriotę Księżyca?

— Raczej tak. Choć na to, co zrobiliśmy, patrzę po prostu jak na coś, co trzeba było zrobić.

— Między nami mówiąc — ma pan rację. Ten stary dureń Hobart. Pułkowniku, nasz plan jest dobry… ale ktoś musi wprowadzić go w życie. Jeśli naprawdę jest pan patriotą albo, powiedzmy, człowiekiem praktycznym, którego sercu bliskie są interesy jego kraju, to byłby pan jego idealnym realizatorem. — Uniósł dłoń. — Proszę o rozwagę! Nie żądam, by został pan sprzedawczykiem, zdrajcą czy czymś równie nonsensownym. Ma pan szansę dowieść prawdziwego patriotyzmu — nie jakiegoś melodramatycznego bohaterstwa, oddania życia w przegranej sprawie. Spójrzmy na to w ten sposób. Czy sądzi pan, że lunańskie kolonie byłyby w stanie obronić się przed całą potęgą, na jaką stać Sfederowane Narody Ziemi? Wiem, że nie jest pan zawodowym żołnierzem — i cieszę się z tego — ale wiem też, że jest pan technikiem. Niech pan powie szczerze, jak pan myśli, ilu statków i bomb potrzeba, żeby zniszczyć lunańskie kolonie?

— Jednego statku, sześciu bomb — odpowiedziałem.

— Zgadza się! Mój Boże, jak to dobrze mieć do czynienia z człowiekiem rozsądnym. Dwie z nich musiałyby być strasznie wielkie, niewykluczone, że trzeba by je specjalnie do tego zbudować. Może paru niedobitków pozostałoby jeszcze przez jakiś czas przy życiu w mniejszych osiedlach poza obszarami ataków. Ale wystarczyłby jeden statek, któremu całe zadanie zajęłoby dziesięć minut.

— To prawda, sir — powiedziałem — ale, jak zauważył Profesor de la Paz, mleka nie zdobywa się dzięki biciu krowy. A już na pewno nie dzięki jej zabiciu.

— A jak pan myśli, dlaczego powstrzymywaliśmy się, nic nie robiliśmy, przez ponad miesiąc? Ten mój głupi kolega — nie wymienię go z nazwiska — mówił o „pyskowaniu”. Pyskowanie nie martwi mnie; to tylko słowa, a słowa zawsze mnie interesowały. Nie, drogi pułkowniku, nie zabijemy krowy… ale jeśli będzie trzeba, pokażemy krowie, że możemy ją zabić. Pociski H to kosztowne zabawki, lecz możemy poświęcić parę na strzały ostrzegawcze, zmarnować je na nagiej skale, żeby krowa wiedziała, co ją czeka. Choć wzdragałby się nawet przed takim aktem przemocy — krowa może się przestraszyć zwarzy jej się mleko. — Znów zaśmiał się szczekliwie. — Lepiej przekonać Krasulę, żeby dobrowolnie dała się wydoić.

Czekałem.

— Nie chce pan wiedzieć, jak? — spytał.

— Jak? — ustąpiłem.

— Dzięki panu. Niech pan nic nie mówi i pozwoli mi wyjaśnić…

Zaprowadził mnie na tę wysoką górę i kusił wszystkimi królestwami Ziemi. Albo Luny. Posada „Tymczasowego Protektora” z nie pisaną umową, że jak się dobrze spiszę, to będzie moja dożywotnio. Mam przekonać Lunatyków, że nie wygrają. Przekonać ich, że nowy układ będzie dla nich korzystny — podkreślać zalety, darmowe szkoły darmowe szpitale, darmowe to, darmowe tamto — szczegóły później ale w sumie wszechobecny rząd, jak na Terra. Podatki, na początek niskie i bezboleśnie potrącane z pensji i dochodów z wysyłki ziarna. Ale, co najważniejsze, tym razem Zarząd nie powierzy męskiej robot chłopcom — dwa pułki policji od razu.

— Popełniliśmy błąd, wysyłając tych cholernych Dragonów Pokoju — powiedział — i już go nie powtórzymy. Między nami mówią praca zajęła nam cały miesiąc dlatego, że musieliśmy przekonać misję Kontroli Pokoju, że garstka ludzi nie może sprawować nadzór policyjnego nad trzema milionami, rozsianymi po sześciu dużych osiedlach i ponad pięćdziesięciu mniejszych. Więc na początek dostanie pan odpowiednie siły policyjne — nie żołnierzy, ale żandarmerię zdolną poskramiać cywilów bez zbędnego zamieszania. Ponadto tym razem będzie z nimi żeński pododdział pomocniczy, regulaminowe 10% — to zapobiegnie oskarżeniom o gwałt. A więc, pułkowniku? Ja pan uważa — poradzi pan sobie? Mając świadomość, że na dalszą metę to najlepsze rozwiązanie dla pana narodu?

Powiedziałem mu, że wolę nie podejmować pochopnych decyzji że muszę przestudiować szczegóły, zwłaszcza zamierzenia i kontyngenty na pięciolatkę.

— Oczywiście, oczywiście! — zgodził się. — Dostanie pan egzemplarz białej księgi, którą przygotowaliśmy; niech pan ją weźmie domu, obejrzy sobie, zastanowi się spokojnie. Porozmawiamy jutro. Proszę tylko dać mi słowo honoru, że zachowa pan to wszystko dla siebie. Właściwie to żadna tajemnica… ale najlepiej jest załatwiać takie sprawy, zanim nabiorą one publicity. A propos publicity, potrzebuje pan pomocy — i otrzyma ją pan. Nie będziemy szczędzić środków, poślemy panu najlepszych ludzi, zapłacimy im tyle, na ile zasługują, będą ćwiczyć na wirówkach jak ci naukowcy — wie pan. Tym razem niczego nie sknocimy. Ten dureń Hobart — tak naprawdę to on nie żyje, prawda?

— Żyje, sir. Ale jest zupełnie zniedołężniały.

— Powinniście go zabić. Oto pański egzemplarz planu.

— Sir, skoro o starcach mowa — Profesor de la Paz nie może tu zostać. Nie przeżyłby pół roku.

— To byłoby najlepszym wyjściem, nie sądzi pan? Spróbowałem odpowiedzieć obojętnym tonem.

— Nie rozumie pan. On jest ogólnie kochany i szanowany. Najlepszym wyjściem byłoby, gdybym zdołał go przekonać, że z tymi pociskami H to nie żarty — i że jego patriotycznym obowiązkiem jest ratować, co się da. Ale, tak czy tak, jeśli wrócę bez niego… cóż, nie powiem, że sobie nie poradzę; nie pożyję dość długo, żeby spróbować.

— Hmmm… Niech się pan zastanowi. Porozmawiamy jutro. Powiedzmy, o czternastej.

Wyszedłem, i ledwo załadowali mnie do ciężarówki, zacząłem dygotać. Za bardzo się przejmuję.

Stu czekał na mnie z Profesorem.

— No i? — spytał Profesor.

Rozejrzałem się i wskazałem na ucho. Przytuliliśmy głowy do głowy Profesora i przykryliśmy się dwoma kocami. Łóżko na kółkach było czyste, i mój fotel też; sprawdzałem je co rano. Ale w tym pokoju bezpieczniej było szeptać pod kocami.

Zacząłem relację. Profesor przerwał mi.

— Później przedyskutujemy jego genealogię i zamiłowania seksualne. Fakty.

— Zaproponował mi posadę gubernatora.

— Mam nadzieję, że przyjąłeś.

— Na 90%. Mam przestudiować te śmiecie i jutro udzielić odpowiedzi. Stu, jak szybko możemy wykonać plan „Drapak”?

— Plan już rozpoczęty. Czekaliśmy na twój powrót. Nie wiedzieliśmy, czy się doczekamy.

Następne 50 minut było bardzo pracowite. Stu wprowadził chudego Hindusa w spódniczce na biodrach; po półgodzinie wyglądał on jak brat-bliźniak Profesora, i Stu przeniósł Profesora z łóżka na otomanę. Sfabrykowanie mojego sobowtóra było już mniej pracochłonne. Dokładnie o zachodzie słońca nasze duplikaty wjechały do salonu w apartamencie i przyniesiono kolację. Przy okazji przez pokój przewinął się spory tłumek — między innymi wyszła starsza Hinduska w wsparta na ramieniu Stuarta LaJoie. Za nimi podążał gruby Hindus.

Najgorzej było przeprowadzić Profesora po schodach na dach; nigdy jeszcze nie używał elektrycznych chodzików, nie miał okazji ćwiczyć i od ponad miesiąca cały czas leżał na grzbiecie.

Ale Stu mocno go trzymał; ja zacisnąłem zęby i o własnych sił; pokonałem trzynaście straszliwych stopni. Gdy dotarłem na dach, serce miałem bliskie eksplozji. Musiałem się zmuszać, żeby nie stracić przytomności. Dokładnie o przewidzianej godzinie wychynął z ciemności mały cicholot i w dziesięć minut później byliśmy na pokład wyczarterowanego statku, którym posługiwaliśmy się w ciągu minionego miesiąca — po dwóch następnych pędziliśmy w stronę Australii. Nie wiem, ile kosztowało zorganizowanie tej imprezy i utrzymywanie wszystkiego w gotowości, ale poszło jak po maśle.

Leżałem obok Profesora i łapałem dech, wreszcie zapytałem:

— Jak pan się czuje, Profesorze?

— Okay. Trochę zmęczony. Sfrustrowany.

— Ja da. Sfrustrowany.

— Bo nie mogłem obejrzeć Taj Mahalu. Jako młodzieniec nigdy nie miałem okazji — a teraz dwukrotnie byliśmy o niecały kilometr od niego, raz przez kilka dni, teraz przez jeszcze jeden dzień… i min to nie zobaczyłem go i nigdy nie zobaczę.

— To zwykły grobowiec.

— A Helena Trojańska to była zwykła kobieta. Śpij, chłopcze.

Wyładowaliśmy w kitajskiej połowie Australii, w mieścinie zwanej Darwin, i z punktu zanieśli nas na statek, ułożyli na leżankach przyśpieszeniowych i dali zastrzyki. Profesor już spał, a i mnie zaczynało się robić dziwnie, kiedy wszedł Stu, roześmiany od ucha do ucha, i zaczął się przypinać obok nas. Popatrzałem na niego.

— Ty też? A kto pilnuje sklepu?

— Ci sami ludzie, którzy przez cały czas odwalali prawdziwą i robotę. Wszystko jest dobrze ustawione, a ja już na nic się nie przydam. Mannie, stary, kumplu, nie chcę zostać sam daleko od domu. To znaczy od Luny, gdybyś nie wiedział. To chyba ostatni pociąg z Szanghaju.

— Co ma do tego Szanghaj?

— Nieważne. Mannie, mam w kieszeni płótno, i to dziurawe. Wszystkim jestem winien forsę — a dostaną ją tylko jeśli pewne akcje ruszą się w kierunku, w którym, jak przekonał mnie Adam Selene, powinny wkrótce się ruszyć. I jestem poszukiwany, albo będę, za przestępstwa przeciw spokojowi i pokojowi publicznemu. Pomyśl o tym tak: Oszczędzam im trudu zesłania mnie. Czy sądzisz, że w moim wieku mogę jeszcze nauczyć się fedrunku?

Już mnie przymulało od lekarstwa.

— Stu, w Lunie nie będziesz staaary… dopieeero zacząłeś żyć… zreeesztą… my cię wykaaarmimy! Mimi cię lubi!

— Dzięki, kolego, może skorzystam z zaproszenia. Światło ostrzegawcze! Nabierz tchu!

Raptem kopnęło mnie 10 g.

ROZDZIAŁ XX

Lecieliśmy promem orbitalnym, takim jakich używa się do lotów na sztuczne satelity, zaopatrywania statków NS na orbicie patrolowej i do lotów pasażerskich na satelity rozrywkowo-kasynowe i z nich. Zamiast 40 pasażerów było trzech, żadnego ładunku poza trzema skafandrami i mosiężną armatką (tak, zabraliśmy tę kretyńską zabawkę ze sobą; skafandry i pukawka Profesora dotarły do Australii na tydzień przed nami), i dzielny statek Skowronek został ogołocony — całą załogę stanowił kapitan i pilot-cyborg.

Miał za to ogromne zapasy paliwa.

Podeszliśmy do satelity Elizjum zgodnie z normalną procedurą (dowiedziałem się o tym później) i nagle wystrzeliliśmy z prędkości orbitalnej do prędkości ucieczki, jeszcze gwałtowniej niż przy starcie.

Odnotowała to stacja radarowa NS; kazali nam zatrzymać się i wytłumaczyć. O wszystkim opowiedział mi Stu, już po fakcie, kiedy ja jeszcze dochodziłem do siebie i rozkoszowałem się luksusem O g, zakotwiczony tylko jednym pasem. Profesor był nadal nieprzytomny.

— Mamy im powiedzieć, kim jesteśmy i co, do diabła, wyprawiamy — mówił Stu. — Przedstawiliśmy się jako transportowiec Rozkwitający Lotos pod kitajską banderą, wyruszający z misją humanitarną, mianowicie uwolnienia tych naukowców kiblujących na Księżycu, i podaliśmy sygnał identyfikacyjny — sygnał Rozkwitającego Lotosu.

— A radiolatarnia?

— Mannie, o ile nas nie wykiwali, to radiolatarnia na początku identyfikowała nas jako Skowronka… a od dziesięciu minut jako Lotos. Wkrótce się przekonamy. Tylko jeden statek jest na pozycji, z której mogą odpalić rakietę, a mają na to — spojrzał na zegarek — tylko 27 minut, zdaniem podrasowanego dżentelmena, który prowadzi tę balię, bo potem stracą już szansę na trafienie. Więc jeśli to cię martwi — jeśli chcesz się modlić albo wysłać depeszę, czy co tam się robi przy takich okazjach — to masz jeszcze trochę czasu.

— Jak myślisz, obudzić Profesora?

— Niech śpi. Nie ma lepszego sposobu na uskutecznienie takiego skoku niż ze spokojnego snu wprost w obłok rozżarzonego gazu. Chyba że sądzisz, że należy się zająć jego potrzebami duchowymi. Z ortodoktrynalnego punktu widzenia nigdy nie wydawał mi się człowiekiem religijnym.

— Bo nie jest. Ale jeśli ty odczuwasz taką potrzebę, nie chciałbym ci przeszkadzać.

— Dziękuję, wszystko, o czym mogłem pomyśleć, załatwiłem przed startem. A ty, Mannie? Niezbyt dobry ze mnie duszpasterz, ale postaram się, jeśli tylko mogę się na coś przydać. Ciążą ci jakieś grzechy, stary? Gdybyś chciał się wyspowiadać, to nieźle się znam na grzechach.

Powiedziałem mu, że nie tego potrzebuję. Potem przypomniałem sobie parę takich grzechów, z których jestem bardzo dumny i opowiedziałem mu o nich, niezbyt rozmijając się z prawdą. To przypomniało mu o paru jego grzeszkach, a potem mnie o jeszcze kilku… Zanim wyczerpaliśmy zapas, nadeszła i minęła godzina Zero. Dobrze jest spędzać ostatnie minuty ze Stu LaJoie, nawet jeśli potem okazuje się, że wcale nie były ostatnie.


* * *

Podróż miała trwać dwa dni, które całkowicie wypełniły mordercze procedury, mające oczyścić nas z niezliczonych wirusów, zanim wylądujemy w Lunie. Nawet się nie przejmowałem, że drżę od zaszczepionego przeziębienia i płonę od gorączki; nieważkość wynagradzała wszystkie cierpienia, i byłem szczęśliwy, że wracam do domu.

Albo prawie szczęśliwy… Profesor spytał, co mnie martwi.

— Nic — powiedziałem. — Nie mogę się doczekać, kiedy będziemy w domu. Ale… Przyznam panu szczerze, wstyd mi się będzie tam pokazać po naszej porażce. Profesorze, w czym tkwił błąd?

— Po porażce, chłopcze?

— A jak by pan to nazwał? Chcieliśmy, żeby nas uznali. Nie to dostaliśmy.

— Manuelu, winien ci jestem przeprosiny. Pamiętasz projekcję naszych szans, jaką przeprowadził Adam Selene tuż przed naszą podróżą. — Stu nie mógł nas słyszeć, ale nigdy nie używaliśmy słowa „Mike”; dla bezpieczeństwa zawsze był to „Adam Selene”.

— A jakże! 1:53. Potem, kiedy wylądowaliśmy na Ziemi, opadły do parszywych 1:100. Jak pan myśli, ile wynoszą teraz? 1:1000?

— Co parę dni otrzymywałem nowe projekcje… i za to muszę cię przeprosić. Ostatnia, tuż sprzed naszego wyjazdu, zawierała nie przetestowane jeszcze założenie, że uciekniemy z Terry i dotrzemy bezpiecznie do domu. Albo że dotrze przynajmniej jeden z nas, i dlatego właśnie wezwano do domu towarzysza Stu, który jako Terranin lepiej znosi wielkie przyśpieszenia. Właściwie osiem projekcji, z różnymi wariantami, od śmierci całej naszej trójki, przez różne kombinacje aż po szczęśliwy powrót wszystkich trzech. Czy chciałbyś założyć się o parę dolarów o wynik tej ostatniej projekcji — wymienisz przedział i szansę. Dam ci jedną wskazówkę. Na pewno podasz wartość zbyt pesymistyczną.

— Eee… nie, do diabła! Niech pan powie.

— Mamy teraz jedną szansę na 17… od miesiąca jest coraz lepiej. Nie mogłem ci o tym powiedzieć.

Byłem zdumiony, zachwycony, rozradowany — urażony.

— Jak to, nie mógł mi pan powiedzieć? Skoro mi pan nie ufa, profesorze, to niech mnie pan wypisze z gry i dobierze Stu do komórki egzekutywnej.

— Proszę, synu. Wejdzie do niej, jeśli coś się stanie komuś z nas — tobie, mnie albo kochanej Wyoming. Nie mogłem ci powiedzieć na Ziemi — a teraz mogę — nie dlatego, że ci nie ufam, lecz dlatego, że nie masz talentów aktorskich. Wykonywałeś swoje zadanie skuteczniej, kiedy wierzyłeś, że naszym celem jest wywalczenie uznania niepodległości.

— I teraz pan o tym mówi!

— Manuelu, Manuelu, przez cały czas musieliśmy zaciekle walczyć — i w końcu przegrać.

— Och, czyżby? A teraz jestem już na tyle duży, żeby się o tym dowiedzieć?

— Manuelu, proszę cię. Czasowe utrzymywanie cię w niewiedzy znacznie poprawiło nasze szansę; spytaj Adama. Czy muszę dodawać, że Stuart z radością przyjął polecenie powrotu do Luny, nie pytając, po co? Towarzyszu, ta komisja była zbyt mała, a jej przewodniczący zbyt inteligentny; przez cały czas groziło nam, że zaproponują kompromis, którego nie będziemy mogli odrzucić — pierwszego dnia było to całkiem prawdopodobne. Gdybyśmy zdołali dotrzeć z naszą sprawą na Wielkie Zgromadzenie, to wszelkie niebezpieczeństwo inteligentnego działania znikłoby zupełnie. Ale nasze plany zostały pokrzyżowane. Mogłem jedynie rozdrażnić komisję, nawet zniżając się do osobistych zniewag, aby uchronić przed rozsądkiem co najmniej jedną głowę.

— Chyba nigdy nie nauczę się polityki na taką skalę.

— Może nie. Ale twoje talenty uzupełniają moje. Manuelu, pragniesz wolności dla Luny.

— Przecież pan wie.

— Wiesz także, że Terra może nas pokonać.

— Oczywiście. Jeszcze w żadnej projekcji nie wyszło fifty-fifty. Nie rozumiem więc, dlaczego koniecznie musiał pan ich drażnić…

— Proszę cię. Skoro oni mogą narzucić nam swoją wolę, to naszą jedyną szansą jest osłabienie ich woli. Dlatego musieliśmy jechać na Terrę. Żeby ich skłócić. Żeby podzielić opinie. Najprzebieglejszy z wielkich chińskich wodzów powiedział raz, że doskonałość w wojnie polega na tak dokładnym wyssaniu z przeciwnika woli, że ten poddaje się bez walki. Maksyma ta określa zarówno nasz ostateczny cel, jak i najgroźniejsze niebezpieczeństwo. Przypuśćmy, że — jak zanosiło się pierwszego dnia — zaproponowano nam kuszący kompromis. Zamiast gubernatora ktoś w rodzaju tytularnego namiestnika, być może jeden z nas. Lokalna autonomia. Przedstawiciel w Wielkim Zgromadzeniu. Wyższa cena skupu ziarna na rampie wyrzutni, plus premie za zwiększoną wysyłkę. Potępienie Hobarta i wyrazy ubolewania w związku z gwałtami i morderstwami oraz przyzwoite odszkodowania w gotówce dla rodzin ofiar. Czy zgodzilibyśmy się na to? Czy Lunatycy zgodziliby się?

— Nie proponowali nam tego.

— Pierwszego popołudnia przewodniczący był gotów zaproponować coś w tym rodzaju, a wtedy rządził komisją. Wymienił na tyle ą cenę wywoławczą, że mógłby dotrzeć i do takiego układu. Załóżmy, że rokowania doprowadziłyby — mniej więcej — do tego, co opisałem. Czy w kraju zgodziliby się na to?

— Hmm… może.

— Według bardzo przybliżonej projekcji, przeprowadzonej tuż przed naszym startem, raczej bardziej niż „może”; tego właśnie trzeba było uniknąć za wszelką cenę — porozumienia, które wszystko załatwi, które zniszczy naszą wolę oporu, nie zmieniając żadnego ważnego czynnika w długoterminowej prognozie katastrofy. Zmieniłem więc temat i zdławiłem tę groźbę w zarodku, wykłócając się o drobiazgi i obrażając ich w grzeczny sposób. Manuelu, ty i ja wiemy — i Adam wie — że wysyłka żywności musi się skończyć; tylko to ocali Lune przed katastrofą. Ale czy wyobrażasz sobie farmerów od pszenicy; walczących o przerwanie dostaw?

— Nie. Ciekawe, czy złapiemy tu wiadomości z domu, jak zareagowali na ich przerwanie.

— Nie usłyszysz o tym jeszcze. Manuelu, Adam zaplanował to w taki sposób: aż do naszego powrotu ani na jednej, ani na drugiej planecie nie ogłosi się tej decyzji. Nadal skupujemy pszenicę. Barki. lądują w Bombaju.

— Ale powiedział im pan, że wysyłka zostanie natychmiast wstrzymana.

— To była groźba, a nie wiążąca obietnica. Kilka ładunków niczego nie zmieni, a my potrzebujemy czasu. Nie wszyscy są po naszej stronie; jedynie mniejszość. Większości nic nie obchodzi, ale można nią wstrząsnąć — chwilowo. Jest też mniejszość, która jest przeciwko nam… zwłaszcza monokulturowi farmerzy, których interesują ceny pszenicy, a nie polityka. Narzekają, ale przyjmują bony, w nadziei że potem nabiorą one wartości. Ale ledwo ogłosimy przerwanie dostaw, wystąpią przeciwko nam. Adam zamierza ogłosić decyzję dopiero gdy, gdy przeciągniemy większość na naszą stronę.

— Kiedy to się stanie? Za rok? Dwa?

— Za dwa-trzy dni, może cztery. Starannie wybrane fragmenty ich planu pięcioletniego, wyjątki z nagrań, których dokonałeś — zwłaszcza ta łamistrajkowska propozycja — wykorzystanie twojego aresztowali w Kentucky…

— Hej! O tym wolałbym zapomnieć.

Profesor uśmiechnął się i uniósł jedną brew.

— Hmm… — powiedziałem niechętnie. — Okay. Jeśli to pomoże.

— Pomoże więcej niż wszystkie dane statystyczne o zasobach naturalnych.


* * *

Odrutowany eks-człowiek, który nas pilotował, wylądował z biegu, nie kłopocząc się wchodzeniem na orbitę, i pokopał nas jeszcze gorzej niż przy starcie; statek był lekki i zwrotny. Ale zmiana kierunku nie przekraczała 2,5 km/s; po 19 sekundach już byliśmy w Johnson City. Zniosłem to nieźle, tylko coś mnie strasznie ściskało w piersi i czułem się, jakby jakiś olbrzym miętosił mi serce, potem skończyło się, i sapałem, wracając do siebie, i cieszyłem się, że ważę tyle, ile powinienem. Ale biedny stary Profesor niemal przypłacił życiem.

Potem Mike powiedział mi, że pilot odmówił oddania mu sterów; Mike sprowadziłby statek na niskich g, delikatnie jak jajko, bo wiedział, że na pokładzie jest Profesor. Ale może ten cyborg wiedział, co robi; lądowanie na niskich g pożera masę, a Lotos-Skowronek zakończył lot niemal suchy.

To wszystko nic nas nie obchodziło, bo wyglądało na to, że to wariackie lądowanie pożarło Profesora. Stu spojrzał na niego, zanim jeszcze ja przestałem dyszeć, i po chwili obaj rzuciliśmy się na niego: — środek wzmacniający serce, sztuczne oddychanie, masaż. Wreszcie zatrzepotał powiekami, popatrzał na nas, uśmiechnął się.

— D o m — wyszeptał.

Przez 20 minut nie pozwalaliśmy mu się ruszać, zanim wreszcie ubrał się w skafander i wyszedł ze statku; w końcu był już jedną nogą w grobie, i mało brakowało, a usłyszałby aniołki. Kapitan napełniał zbiorniki, nie mógł się doczekać, kiedy się nas pozbędzie i załaduje pasażerów — ten Holender przez całą podróż nie odezwał się do nas ani razu; widocznie żałował, że z chciwości dał się namówić na imprezę, która mogła doprowadzić go do ruiny — albo śmierci.

Tymczasem na statek weszła już Wyoh, w skafandrze, żeby nas przywitać. Stu chyba nigdy jeszcze nie widział jej w skafandrze, a na pewno nie jako blondynkę; nie poznał jej. Ja ściskałem ją przez skafander; on stał obok i czekał, aż go przedstawię. Potem dziwny „facet” w skafandrze objął jego — zaskoczyło go.

Usłyszałem przytłumiony głos Wyoh:

— O rany! Mannie, hełm.

Odkręciłem go i zdjąłem. Potrząsnęła lokami i wyszczerzyła zęby.

— Stu, nie cieszysz się, że mnie widzisz? Nie poznajesz mnie?

Na jego twarzy, powoli jak świt na morzu, zagościł uśmiech.

— Zdrawstwujtie, gospoża! Tak się cieszę, że panią widzę.

— Jaka „gospoża”! Mów mi Wyoh, kochanie, zawsze Wyoh. Czy Mannie nie powiedział ci, że wróciłam do blond włosów?

— Owszem, powiedział. Ale usłyszeć a zobaczyć to wielka różnica.

— Przyzwyczaisz się. — Umilkła i pochyliła się nad Profesorem, pocałowała go, potem wyprostowała się i powitała mnie bez hełmu, i to tak, że pomimo tych szajsowatych skafandrów obojgu nam napłynęły łzy do oczu. Potem znów spojrzała na Stu i zaczęła go całować.

Cofnął się troszkę. Znieruchomiała.

— Stu, czy na twoją cześć mam ufarbować się na brązowo? — Stu zerknął na mnie i pocałował ją. Wyoh włożyła w to tyle czasu i uczucia, co w witanie mnie.

Dopiero później wykoncypowałem, czemu tak dziwnie się zachował. Choć Stu był nam oddany całym sercem, to nie był Lunatykiem — a tu tymczasem Wyoh wślubiła się. Co to ma do rzeczy? Cóż, na Ziemi to ważna sprawa, a Stu nie miał tej świadomości, wrośniętej aż w szpik kości, że lunańska dama jest swoją własną panią. Biedak myślał, że j a się obrażę!

Ubraliśmy Profesora w skafander, siebie ditto i poszliśmy, ja z armatką pod pachą. Pod powierzchnią, za śluzą, rozebraliśmy się — i z dumą zobaczyłem, że pod skafandrem Wyoh ma tę samą czerwoną sukienkę, całą pogniecioną, którą kupiłem jej wieki temu. Otrzepała ją i spódniczka rozłożyła się.

Sala odpraw była pusta, poza czterdziestką ludzi ustawionych pod ścianą jak świeży zesłańcy; byli ubrani w skafandry, a w rękach mieli hełmy — Terranie wracający do domu, uwięzieni turyści i paru naukowców. Skafandry nie polecą, mieli je oddać przed startem. Spojrzałem na nich i pomyślałem o pilocie-cyborgu. Kiedy ogołacano Skowronka, zniknęły wszystkie leżanki poza trzema; ci ludzie mieli przejść przez przyśpieszenie leżąc na podłodze — jeśli kapitan nie będzie uważał, to zrobi się puree z Terran w blucie.

Powiedziałem o tym Stu.

— Nie martw się — odrzekł. — Kapitan Leures ma na pokładzie materace z gąbki. Będzie o nich dbał; są jego ubezpieczeniem na życie.

ROZDZIAŁ XXI

Cała moja rodzina, ponad trzydzieści osób od Dziadka poczynają do niemowląt, czekała zaraz za śluzą na następny poziom, i popłakali nad nami, i obcmokali nas i wyściskali, i tym razem Stu nie wzdragał się. Mała Hazel urządziła całą ceremonię obcałowywania; miała sobą frygijki, ubrała w nie każde z nas, a potem pocałowała — i na ten sygnał cała rodzina założyła frygijki, a mnie łzy do napłynęły oczu. Może to właśnie jest patriotyzm, kiedy coś ściska w gardle i jest tak dobrze, że aż boli. A może po prostu poczułem się tak, bo wróciłem do moich bliskich.

— Gdzie Slim? — spytałem Hazel. — Nie zaprosiliście go?

— Nie mógł przyjść. Szykuje wasze powitanie.

— Powitanie? Tego jeszcze brakowało.

— Zobaczysz.

I zobaczyłem. Bohu dzięki, że rodzina po nas wyszła; to i jazda do L-City (zapełnili całą kapsułę) musiało mi wystarczyć za widywanie się z nimi na pewien czas. Na Zachodniej Stacji czekał ryczący tłum, wszyscy we frygijkach. Przenieśli nas troje na ramionach aż do Starej Kopuły, w asyście gwardii stiliagów, którzy zrobili kordon i przedzierali się przez wiwatującą i śpiewającą ciżbę. Chłopcy ubrani byli w czerwone czapeczki i białe koszule, a ich dziewczyny w białe swetry i czerwone szorty, w kolorze czapek.

Na stacji i kiedy postawili nas na ziemi w Starej Kopule, obcałowywały mnie kobiety, których nigdy przedtem — ani nigdy potem — nie widziałem na oczy. Pamiętam, jak miałem nadzieję, że tortury, którym się poddaliśmy zamiast kwarantanny, zadziałały — bo inaczej całe L-City rozłoży grypa albo coś jeszcze gorszego. (Widocznie byliśmy czyści; nie było epidemii. Ale pamiętam czasy — byłem wtedy dzieciakiem — kiedy rozpętała się odrą i umarły tysiące ludzi.)

Martwiłem się też o Profesora; taka impreza to za wiele dla człowieka, który przed godziną był o trzy ćwierci od śmierci. Ale on nie tylko świetnie się bawił, ale i wygłosił w Starej Kopule cudowne przemówienie — może nieco brakło mu logiki, ale pełne było dźwięcznych fraz. Była w nim „miłość” i „dom”, i „Luna”, i „towarzysze i bracia”, i nawet „ramię w ramię”, i wszystko dobrze brzmiało.

Ustawili podium pod wielkim ekranem TV na południowej ścianie. Adam Selene powitał nas z ekranu, a po chwili zjawiła się na nim twarz Profesora i zaczął grzmieć wzmocniony głos — nie musiał krzyczeć. Ale po każdym zdaniu musiał robić przerwę; ryki tłumu zagłuszały nawet megagłos z ekranu — a pewno w tych przerwach też sobie odpoczywał. Ale Profesor nie wyglądał już na starego, zmęczonego, chorego; okazało się, że najlepszym lekarstwem dla niego jest powrót do Skały. Dla mnie też! Cudownie było ważyć tyle, ile się powinno, być silnym, oddychać czystym, filtrowanym powietrzem rodzinnego miasta.

Miasto nie lada! Nie da rady wpakować całego L-City do Starej Kopuły, ale wyglądało na to, że tego właśnie chcieli dokonać. Wypatrzyłem sobie obszar jakichś 10 m2, spróbowałem policzyć głowy, dotarłem do ponad dwustu (niecała połowa) i zrezygnowałem. Zdaniem Lunatyka tłum liczył 30.000, ale to chyba niemożliwe.

Słów Profesora słuchały raczej trzy miliony; TV transmitowała dla tych, którzy nie zmieścili się w Starej Kopule, kable i przekaźniki posyłały to przez pustynne morza do wszystkich osiedli. Skorzystał z okazji, żeby powiedzieć o niewolniczym losie, jaki zgotował dla nich Zarząd. Machał ich „białą księgą”.

— Patrzcie! — krzyczał. — Oto wasze okowy! Wasze kajdany! Czy chcecie je nosić?

NIE!

— Mówią, że musicie. Mówią, że zrzucą bomby H… a potem niedobitki poddadzą się i nałożą te kajdany. Czy uczynicie tak?

NIE! NIGDY!

— Nigdy — powtórzył Profesor. — Grożą, że przyślą żołnierzy… krocie żołnierzy, gwałcicieli i morderców. Stawimy im czoła.

DA!

— Będziemy z nimi walczyć na powierzchni, będziemy z nimi walczyć w tunelach kolejki, będziemy z nimi walczyć na korytarzach Jeśli musimy umrzeć, to umrzemy wolni!

— Yes! Ja — da! Niech im pan powie, niech im pan powie!

— A jeśli zginiemy, niech historia napisze: To była najświetniejsza godzina Luny! Wybieramy wolność… albo śmierć!

Część z tego jakbym skądś znał. Ale jego słowa brzmiały świeżo i nowo; dołączyłem się do ryków tłumu. Cóż… Wiedziałem, że nie damy rady zadać Terra bobu — jestem z fachu technikiem i wiem, że pocisku H nie obchodzi, jacy jesteśmy odważni. Ale byłem gotów. Jeśli chcą się bić, to proszę bardzo!

Profesor dał im się wyryczeć, a potem zaintonował „Hymn Bojowy Republiki” w wersji Simona. Na ekranie znów pojawił się Adam, który przejął pierwszy głos w pieśni i śpiewał razem z resztą a my spróbowaliśmy wymknąć się przez tylne zejście z podium, z pomocą stiliagów pod komendą Slima. Ale kobiety nie chciały nas wypuścić, a chłopcy nie mieli wprawy w spieraniu się z damami; musieliśmy się poddać. Dopiero o 22.00 nasza czwórka, Wyoh, Profesor, Stu i ja, zamknęliśmy się w pokoju L u Rafflesa, gdzie via TV dołączył do nas Adam-Mike. Umierałem z głodu, zresztą nie tylko ja, więc zamówiłem kolację, a Profesor uparł się, żebyśmy najpierw zjedli, a potem rozpoczęli dyskusję nad planami.

Więc po kolacji wzięliśmy się do roboty.

Na początek Adam poprosił, bym odczytał na głos białą księgę na użytek jego i towarzyszki Wyoming.

— Ale przedtem, towarzyszu Manuelu, jeśli masz przy sobie na grania dokonane na Ziemi, czy mógłbyś telefonicznie przekazać je w przyśpieszonym tempie do mojego biura? Każę je przepisać i przejrzę — dotychczas musiałem się zadowalać zakodowanymi streszczeniami, przesyłanymi przez towarzysza Stu.

Tak też zrobiłem, wiedząc, że Mike zapozna się z nimi od razu, że mówił tak tylko, żeby podtrzymać mit „Adama Selene” — i postanowiłem porozmawiać z Profesorem o wtajemniczeniu Stu we wszystkie fakty. Skoro mamy dokooptować Stu do komórki egzekutywnej, i to po co przed nim udawać?

Przekazanie nagrań Mike’owi zajęło pięć minut, czytanie dalsze pół godziny. Po ich upływie Adam powiedział:

— Profesorze, dzięki pańskiemu przemówieniu manifestacja powitalna dała nam więcej, niż się spodziewałem. Sądzę, że powinniśmy natychmiast przepchnąć sprawę embarga przez Kongres. Wyślę w nocy zawiadomienie o zwołaniu sesji na jutro w południe. Czy są uwagi?

— Słuchaj — powiedziałem — ci nudziarze będą wałkować to przez tydzień. Skoro to oni muszą się tym zająć — a nie rozumiem, dlaczego — to zrób to tak, jak z Deklaracją. Zacznij późno wieczorem i przeforsuj po północy, przez naszych ludzi.

— Przepraszam, Manuelu — powiedział Adam. — Ja dowiaduję się dopiero, jak było na Ziemi, a ty musisz się dowiedzieć, co u nas nowego. To już nie ci sami ludzie. Towarzyszko Wyoming?

— Mannie, kochanie, teraz to jest Kongres z wyborów. Muszą to uchwalić, Kongres to nasz jedyny rząd.

— Urządziliście wybory i pozwoliliście im rządzić? — spytałem powoli. — Rządzić wszystkim? To co my tu robimy? — Spojrzałem na Profesora, myślałem, że wybuchnie. Nie dzieliłem jego poglądów, ale nie rozumiałem, po co wymieniać jeden sejmik na drugi. Pierwsza grupa była przynajmniej nieformalna i mogliśmy doładować do nich naszych ludzi — tych nowych nie da oderwać od stołków.

Profesor był niewzruszony. Złożył koniuszki palców i przybrał zrelaksowaną minę.

— Manuelu, chyba sytuacja nie jest aż tak zła, za jaką, jak widzę, ją uważasz. W każdej epoce należy dostosować się do aktualnej mitologii. W dawnych czasach królowie byli pomazańcami bożymi, więc trzeba było tylko pilnować, żeby Bóg pomazał odpowiedniego kandydata. W naszym stuleciu mamy mit „woli ludu”… ale problem zmienił się tylko pozornie. Towarzysz Adam i ja wiele dyskutowaliśmy o tym, jak wpływać na wolę ludu. Pozwoliłem sobie zasugerować, że to rozwiązanie należy do wygodniejszych:

— No…, okay. Ale dlaczego o niczym nie wiedzieliśmy? Stu, wiedziałeś o tym?

— Nie, Mannie. I wcale nie chciałbym wiedzieć. — Wzruszył ramionami. — Jestem monarchistą. Nie interesują mnie takie rzeczy. Ale zgadzam się z Profesorem, że w dzisiejszych czasach wybory to rytuał nieunikniony.

— Manuelu — powiedział Profesor — nie musiałeś dowiadywać się o tym przed powrotem; mieliśmy inne rzeczy na głowie. Pod naszą nieobecność zajęli się tym towarzysz Adam i droga towarzyszka Wyoh… niech więc nam opowiedzą, co zrobili, zanim osądzimy, co narobili.

— Przepraszam. A więc, Wyoh?

— Mannie, nie puściliśmy wszystkiego na żywioł. Adam i ja uznaliśmy, że najlepszy byłby Kongres mniej więcej trzystuosobowy. Potem całymi godzinami przeglądaliśmy spisy członków Partii — plus wybitnych bezpartyjnych. W końcu ułożyliśmy listę kandydatów — były na niej nazwiska z Doraźnego Kongresu; nie wszyscy byli aż tacy głupi, włączyliśmy na listę, ilu się dało. Potem Adam dzwonił do wszystkich i każdego — albo każdą — pytał, czy się zgodzi… zobowiązując na razie do tajemnicy. Niektórych musieliśmy skreślić.

Kiedy wszystko było gotowe, Adam wygłosił przemówienie w TV i ogłosił, że czas wypełnić złożoną przez Partię obietnicę wolnych wyborów, ustalił dzień, powiedział, że może głosować każdy, kto ma więcej niż szesnaście lat, i że aby kandydować wystarczy zebrać sto podpisów pod petycją o mandat i wywiesić ją w Starej Kopule albo na jakiejś publicznej tablicy ogłoszeń we własnym osiedlu. Aha, trzydzieści tymczasowych okręgów wyborczych, po dziesięciu kongresmanów z okręgu — dzięki temu w każdym osiedlu, poza tymi najmniejszymi, był co najmniej jeden okręg.

— Więc wszystko było ustawione i lista Partii wygrała?

— Och, nie, kochanie! Nie było żadnej listy Partii — listy oficjalnej. Ale przygotowaliśmy swoich kandydatów… i powiem ci, że moi stiliadzy znakomicie zbierali podpisy na nominacjach; naszych ludzi wywieszono już pierwszego dnia. W ogóle było ich mnóstwo; ponad 2.000 kandydatów. Ale od ogłoszenia do wyborów było tylko dziesięć dni, a my wiedzieliśmy, czego chcemy, natomiast opozycja była podzielona. Adam nie musiał nawet publicznie udzielać poparcia kandydatom. Wszystko zadziałało — wygrałeś siedmioma tysiącami głosów, kochanie, a twój najsilniejszy rywal dostał niecały tysiąc.

— Ja wygrałem?

— Ty wygrałeś, ja wygrałam, Profesor wygrał, towarzysz Clayton wygrał, wygrali prawie wszyscy, którzy naszym zdaniem powinni być w Kongresie. Żadna sztuka. Choć Adam nikogo nie popierał, to ja bez wahania podpowiadałam towarzyszom, kto się nam podoba. Smon też się przysłużył. Do tego mamy chody w gazetach. Szkoda, że nie było cię tu w noc wyborów, że nie śledziłeś wyników. Bomba!

— A jak liczyliście głosy? Chciałbym dowiedzieć się czegoś o wyborach. Pisali nazwiska na papierkach?

— O, nie, wymyśliliśmy lepszy system… bo w końcu nawet pośród najlepszych ludzi nie wszyscy umieją pisać. Lokale wyborcze były w bankach, urzędnicy identyfikowali klientów, a klienci członków rodzin i sąsiadów, którzy nie mają kont — ludzie głosowali ustnie, i urzędnicy wpisywali głosy do bankowych komputerów, a rezultaty na bieżąco obliczała centrala w Luna City. Wszystko trwało niecałe trzy godziny, a ostateczne rezultaty wydrukowano w parę minut po oddaniu ostatniego głosu.

Raptem zapaliło mi się w głowie jakieś światełko, i postanowiłem że potem porozmawiam o tym z Wyoh na osobności. Nie, nie z Wyoh — z Mikiem. Przegryzę się przez zbroję godności „Adama Selene” i wyciągnę mu prawdę z neurystorów. Właśnie przypomniał mi się pewien czek z dziesięciomilionową nadpłatą i zastanawiałem się ilu ludzi na mnie głosowało. 7.000? 700? A może tylko rodzina i przyjaciele?

Je już nie martwiłem się tym nowym Kongresem. Profesor zostawił im znaczone karty, i to bardzo bezczelnie znaczone, a potem, kiedy oni mieli szachrować, zmył się na Ziemię. Wyoh nie ma co pytać; ona nawet nie musi wiedzieć, co Mike nabroił… a w nieświadomości będzie jej się lepiej pracować.

Zresztą nikt się niczego nie domyśli. Jeśli ludzie w ogóle w coś to w to, że kiedy do komputera wpuści się uczciwe dane, to wyjdą uczciwe wyniki. Sam nigdy w to nie wątpiłem, dopóki nie poznałem komputera z poczuciem humoru.

Wykoncypowałem też, że lepiej nie proponować wtajemniczenia Stu w sprawę świadomości Mike’a. Troje to już o dwoje za dużo. Może i o troje.

— Mi… — zacząłem mówić i zmieniłem to na: — Majstersztyk! Świetny system. O ile wygraliśmy?

Adam obojętnie odparł:

— Mandaty zdobyło 86% naszych kandydatów — mniej więcej tylu ilu się spodziewałem.

„Mniej więcej”, akurat! Dokładnie tylu, ilu się spodziewałeś, Mike, stara kupo złomu!

— Wycofuję sprzeciw wobec zwołania posiedzenia na jutro w południe — będę na nim.

— Wydaje mi się — odezwał się Stu — że jeśli natychmiast wprowadzimy embargo w życie, to potrzebne nam będzie coś, co podtrzyma dzisiejszy entuzjazm. Inaczej grozi nam długi, cichy okres pogłębiającej się depresji — wskutek embarga — i rosnącego rozczarowania Adamie, przy pierwszym naszym spotkaniu zadziwiłeś mnie swą zdolnością przewidywania przyszłych wydarzeń. Czy moje obawy są uzasadnione?

— Tak.

— A więc?

Adam kolejno przyjrzał się każdemu z nas, a ja prawie nie mogłem uwierzyć, że to sztuczny obraz i że Mike zlokalizował nas prostu przez mikrofony stereo.

— Towarzysze… musimy jak najszybciej zmienić to w otwartą wojnę.

Nikt nic nie mówił. Mówienie o wojnie to jedna rzecz, ale decydowanie się na nią to coś całkiem innego. Wreszcie ja westchnąłem i powiedziałem:

— Kiedy zaczniemy rzucać kamieniami?

— My nie zaczniemy — odrzekł Adam. — To oni muszą rzucić pierwszy kamień. Jak mamy ich do tego zmusić? Chciałbym zachowali moje myśli na koniec. Towarzyszu Manuelu?

— Eee… nie patrzcie na mnie. Moim zdaniem, powinniśmy zacząć od ładnego wielkiego kamlota, prosto na Agrę — jest tam jeden facet, na którego tylko marnuje się przestrzeń. Ale chyba nie o to chodzi.

— Nie, nie o to — odpowiedział z powagą Adam. — Nie dość, że rozgniewalibyśmy cały naród indyjski, naród głęboko brzydzący się wszelkim niszczeniem życia, lecz w dodatku burząc Taj Mahal prawilibyśmy o gniew i wstrząs ludzi na całej Ziemi.

— Oraz mnie — dodał Profesor. — Nie opowiadaj takich okropności Manuelu.

— Słuchajcie — powiedziałem — nie mówiłem, że mamy to zrobić. Zresztą można celować obok Taju.

— Manuelu — powiedział Profesor — jak zauważył Adam, nasza strategia musi polegać na zmuszeniu ich do zadania pierwszego ciosu, na klasycznym manewrze „Pearl Harbor” z teorii gier, który w Weltpolitik daje ogromną przewagę. Pytanie brzmi: jak Adamie, uważam że trzeba zaszczepić wśród nich pogląd, że jesteśmy słabi i podzieleni, i że wystarczy pokaz siły, aby przywołać nas do porządku. Stu? Przydadzą się twoi ludzie na Ziemi. Gdyby tak Kongres potępił i Manuela. Efekt?

— Och, nie! — odezwała się Wyoh.

— Och, tak, droga Wyoh. Nie musimy tego robić, wystarczy umieścić wiadomość w serwisach agencyjnych przekazywanych na Ziemię. Może jeszcze lepiej byłoby przekazać to w tajnym sygnale, rzekomo nadawanym przez pozostających wśród nas terrańskich naukowców, jednocześnie zaś przyozdobić oficjalne kanały klasycznymi stygmatami ścisłej cenzury. Adamie?

— Zanotuję ten fortel i prawdopodobnie użyjemy go jako elementu naszej przyszłej strategii. Lecz sam w sobie nie wystarczy. Muszą nas zbombardować.

— Adam — powiedziała Wyoh — dlaczego.tak myślisz? Nawet jeśli Luna City wytrzyma pod ich największymi bombami — a mam nadzieje, że nigdy nie będziemy musieli się o tym przekonać — to wiemy że Luna nie wygra wojny totalnej. Sam to mówiłeś, nie raz. Czy nie można zrobić tak, żeby po prostu zostawili nas w spokoju?

Adam uszczypnął się w prawy policzek, a ja pomyślałem: „Mike, jeśli nie przestaniesz się popisywać, to w końcu sam w ciebie uwierzę!” Denerwował mnie, i chciałem uciąć sobie z nim pogawędkę, w któej nie będę musiał bić czołem przed „Przewodniczącym Selene”.

— Towarzyszko Wyoming — powiedział trzeźwym tonem — mamy do czynienia z problemem teorii gier w złożonej grze o sumie niezerowej. Mamy pewne środki, czyli „pionki”, i spory wybór ruchów. Nasz przeciwnik dysponuje nieporównywalnie większymi środkami i znacznie nie szerszą gamą ruchów. Problem polega na tym, jak pokierować grą w taki sposób, by wykorzystać nasze siły na uzyskanie optymalnego rozwiązania, a jednocześnie zmusić ich do zmarnowania ich atutów i rezygnacji z użycia ich w wartościach maksymalnych. Zasadniczą sprawą jest wybór odpowiedniego momentu i opracowanie gambitu, który zainicjuje łańcuch wydarzeń sprzyjających naszej strategii. Wiem, że trudno to pojąć. Mogę przepuścić czynniki przez komputer i pokazać ci wyniki. Możesz też przyjąć moją konkluzję. Albo swoją własną.

Przypominał Wyoh (pod nosem Stu), że nie rozmawia ona z Adamem Selene, tylko z Mikiem, naszym myślakiem pierwsza klasa, który potrafi rozwiązywać takie problemy, bo jest komputerem i to najlepszym na świecie.

Wyoh wycofała się.

— Nie, nie — powiedziała. — Nie znam się na matematyce. Okay, trzeba to zrobić. Jak to zrobimy?

Dopiero o czwartej opracowaliśmy plan, który odpowiadał nie tylko Adamowi, ale i Profesorowi i Stu — czy raczej tyle czasu zajęło Mike’owi wciśnięcie nam swego planu pod pozorem wyciągania z nas pomysłów. Czy może był to plan Profesora, a Adam Selene go sprzedał?

W każdym bądź razie mieliśmy plan i kalendarium, oba oparte na ogólnej strategii z wtorku 14 V 2075 i odbiegające od niej jedynie na tyle, by pasować do rzeczywistych wydarzeń. Krótko mówiąc, mieliśmy zachowywać się jak najzłośliwiej, jednocześnie sprawiając przekonujące wrażenie, że strasznie łatwo będzie spuścić nam manto.


* * *

W południe byłem w domu kultury, niewyspany, i zobaczyłem, że zerwałem się z łóżka o dwie godziny za wcześnie; mimo kolejowej komunikacji kongresmani z Hongkongu nie zdążyli na posiedzenie. Wyoh stuknęła młotkiem dopiero o 14.30.

Tak, moja nowa żona była tymczasową przewodniczącą nie zorganizowanej jeszcze izby. Miała talent do parlamentarnej procedury i dodatkową zaletę: tłum Lunatyków zachowuje się grzeczniej, kiedy młotkiem wali dama.

Nie będę wam składać sprawozdania, co Kongres robił i o czym mówił na tym posiedzeniu i na następnych; możecie sami sprawdzić w protokołach. Pokazywałem się tylko wtedy, kiedy musiałem i jakoś nie chciało mi się nauczyć regulaminu ich rozhoworów, który w równych częściach składał się ze zwykłej uprzejmości i z magicznych sztuczek, dzięki którym przewodniczący/a mógł/mogła robić z izbą, co tylko chciał/a.

Ledwo Wyoh zastukała o porządek, jakiś koleś podskoczył i powiedział:

— Gospoża Przewodnicząca, wnoszę o zawieszenie regulaminu obrad i wysłuchanie Profesora de la Paz! — na co rozległ się ryk aprobaty.

Wyoh grzmotnęła młotkiem.

— Wniosek jest niezgodny z porządkiem obrad, a kongresman z Dolnego Churchill zechce usiąść. Izba ogłosiła przerwę w posiedzeniu bez odroczenia, i głos nadal ma Przewodniczący Komisji ds. Docelowego Ustroju, Ustaw i Struktury Rządu.

Okazało się, że jest nim Wolfgang Korsakow, kongresman z SubTycho (a także członek komórki Profesora i główny kombinator LUNOHOCO), który siedział na mównicy cały dzień, udzielając głosu tylko wtedy, kiedy uznał to za stosowne (tj. wybierając ludzi, i pozwalał mówić, i nie dopuszczając byle kogo do głosu). Ale nikogo to nie wkurzyło; tej wiarze podobało się, że ktoś nimi rządzi. Zachowywali się hałaśliwie, ale karnie.

Do kolacji Luna otrzymała rząd, który zastąpił rząd tymczasowy — tzn. marionetkowy gabinet, wybrany przez nas samych, który posłał Profesora i mnie na Ziemię. Kongres zatwierdził wszystkie ustawy rządu tymczasowego, firmując tym samym naszą działalność, podziękował ustępującemu gabinetowi za jego pracę i polecił komisji Wolfganga kontynuować pracę nad docelową strukturą rządu.

Profesora wybrano Marszałkiem Kongresu i ex officio[19] premierem rządu przejściowego, do momentu przyjęcia konstytucji. Zaprotestował, powołując się na wiek i stan zdrowia… potem powiedział, że zgodzi się, jeśli poczynią dla niego pewne ustępstwa; jest za stary i za bardzo wyczerpała go podróż na Ziemię, by mógł przewodniczyć obradom — poza uroczystymi posiedzeniami — więc Kongres ma wybrać Przewodniczącego i Przewodniczącego Tymczasowego… a poza tym Profesor uważa, że Kongres powinien powiększyć swą liczbę o co najmniej 10%, sam wybierając kongresmanów nadzwyczajnych, aby premier, kiedy już go nominują, mógł dobrać sobie członków czy też ministrów stanu, którzy nie są obecnie członkami Kongresu — zwłaszcza ministrów bez teki, którzy ulżą mu w pracy.

To im się nie spodobało. Większość z nich była dumna ze statusu „kongresmana”, i już zaczynali zazdrośnie strzec przywileju. Ale Profesor tylko siedział zmęczony i czekał, a ktoś zauważył, że Kongres nadal zachowa kontrolę. Więc dali mu, o co prosił.

Potem ktoś pod płaszczykiem pytania do Przewodniczącej przemycił przemówienie. Wszyscy wiedzą — powiedział — że Adam Selene odmówił kandydowania do Kongresu, gdyż jego zdaniem przewodniczący Komitetu Nadzwyczajnego nie powinien korzystać z okazji, by wcisnąć się do nowego rządu… ale czy Szanowna Pani Przewodnicząca zechciałaby poinformować kongresmana, czy są jakieś powody by nie wybrać Adama Selene kongresmanem nadzwyczajnym? W geście uznania za jego nieocenione dokonania? Aby cała Luna — ta i wszyscy ci Ziemniacy, zwłaszcza były Zarząd niegdyś Luny — żeby wiedzieli, że nie potępiamy Adama Selene, wprost przeciwnie, jest on naszym ukochanym mężem stanu, a nie został Prezydentem tylko dlatego, że nie chciał!

Znów niekończące się okrzyki poparcia. Możecie dowiedzieć się z protokołów, kto wygłosił to przemówienie, ale założę się 10:1, napisał je Profesor, a doręczyła mówcy Wyoh.

Oto, jak się to wszystko po kilku dniach skończyło:

Premier i sekretarz Stanu do spraw zagranicznych: Profesor Bernardo de la Paz.

Przewodniczący: Finn Nielsen; przewodniczący tymczasowy: Wyoming Davis.

Podsekretarz Stanu do spraw zagranicznych i minister obrony: generał O’Kelly Davis; minister informacji: Terence Sheehan (Sheenie powierzył Prawdę swojemu zastępcy i cały czas poświęcał na prace z Adamem i Stu); nadzwyczajny minister bez teki w Ministerstwie Informacji: Stuart Rene LaJoie, kongresman nadzwyczajny; sekretarz stanu do spraw gospodarki i finansów (oraz powiernik mienia nie przyjacielskiego): Wolfgang Korsakow; minister spraw wewnętrznych i bezpieczeństwa: towarzysz „Clayton” Watenabe; minister bez teki i nadzwyczajny doradca premiera: Adam Selene — plus kilkunastu innych ministrów i ministrów bez teki spoza Luna City.

Widzicie, jak sprawy stały? Jeśli wyrzucić frymuśne tytuły, okazuje się, że nadal rządziła komórka B, zgodnie z radą Mike’a z drobną pomocą Kongresu, w którym my nie mogliśmy przegrać głosowania, a nie przechodziły sprawy, które nam się nie podobały alb nas nie obchodziły.

Ale wtedy nie mogłem dostrzec żadnego sensu w ich rozhoworach.

Podczas wieczornej sesji Profesor złożył sprawozdanie z podróży a następnie oddał mi głos — za zgodą przewodniczącego Korsakowa — bym mógł wyjaśnić, co to za „plan pięcioletni”, i jak Zarząd próbował mnie przekupić. Nie umiem przemawiać i nigdy się nie nauczę! ale w czasie przerwy na kolację przestudiowałem tekst napisany przez Mike’a. Przedstawił wszystko w tak paskudnym świetle, że zdenerwowałem się, i przemawiałem nadal zdenerwowany, i udało mi się do nich dotrzeć. Gdy skończyłem, Kongresowi groziły ekscesy.

Profesor wstał, szczupły i blady, i spokojnym głosem powiedział:

— Towarzysze kongresmani, cóż poczniemy? Proponuję, o ile zgodzi się na to przewodniczący Korsakow, nieformalną dyskusję nad odpowiedzią na tę najnowszą zniewagę wobec naszego narodu.

Jeden kongresman z Nowegolenu chciał wypowiedzieć wojnę, uchwaliliby to z miejsca, gdyby Profesor nie zauważył, że nadal słuchają sprawozdania komisji.

Więcej gadania, więcej goryczy. Wreszcie odezwał się towarzysz kongresman Chang Jones:

— Koledzy-kongresmani — przepraszam, panie przewodniczący Corsakow — jestem producentem ryżu i pszenicy. To znaczy — byłem, bo w maju dostałem kredyt z banku i teraz ja i synowie przestawiamy się na produkcję małoskalową. Jesteśmy bankrutami — musiałem pożyczać pieniądze na kolejkę, żeby tu przyjechać — ale rodzina ma co jeść, i któregoś dnia rozliczymy się z bankiem. Przynajmniej nie uprawiam już ziarna.

Ale są tacy, co je uprawiają. Od kiedy wywalczyliśmy wolność, przepust wyrzutni nie zmalał ani o jedną barkę. Nadal wysyłamy, nadziei, że kiedyś ich czeki nabiorą wartości.

Ale teraz już wiemy! Powiedzieli nam, co chcą z nami zrobić — co chcą nam zrobić! Uważam, że jedynym sposobem na przekonanie tych łotrów, że nie żartujemy, jest natychmiastowe przerwanie dostaw! Ani tony więcej, ani kilo więcej… dopóki nie przylecą do nas nie zaczną uczciwie targować się o uczciwe ceny!

Około pomocy uchwalili embargo, potem odroczyli obrady, nie decydując się na termin następnej sesji… stałe komisje miały kontynuować pracę.

Wyoh i ja wróciliśmy do domu, a ja przypomniałem sobie, jak wygląda moja rodzina. Już w niczym nie mogłem pomóc; Mike-Adam i Stu szykowali najlepszy sposób przekazania wiadomości na Ziemię, a Mike zamknął wyrzutnię („trudności techniczne z komputerem balistycznym”) 24 godziny wcześniej. Kontrola naziemna w Poona przejmie ostatnią barkę za niecałą dobę, i wtedy Ziemia usłyszy, w niewybrednych słowach, że już nigdy nie dostaną więcej.

ROZDZIAŁ XXII

Złagodziliśmy farmerom szok kontynuując skup ziarna przy wyrzutni — choć teraz na czekach było wydrukowane ostrzeżenie, że są wydane przez Wolne Państwo Luna, że nie gwarantujemy, że rząd zrealizuje je choćby w bonach itd. Niektórzy farmerzy mimo to zwozili ziarno, inni nie, a wszyscy pyskowali. Ale nie mogli nic zrobić; wyrzutnia była zamknięta, taśmociągi stały.

W innych gałęziach gospodarki depresja nie ujawniła się tak razu. Rekrutacja do pułków obrony zdziesiątkowała szeregi górników więc opłacało się sprzedawać lód na wolnym rynku; wchłonięte przez LUNOHOCO zakłady metalowe nadal przyjmowały wszystkich zdrowych mężczyzn, a Wolfgang Korsakow przygotował papierowe pieniądze, „dolary narodowe”, z wyglądu podobne do hongkongijskich i teoretycznie na nich się opierające. W Lunie było mnóstwo żywności, mnóstwo pracy, mnóstwo pieniędzy; ludzie nie przemęczali się, jak zawsze najważniejsze było „piwo, hazard, kobiety i praca”.

„Narodówki”, jak je nazywali, to był pieniądz inflacyjny, pieniądz wojenny, pieniądz fikcyjny, i już pierwszego dnia obiegu ich kurs spadł o ułamek procenta, co ukryliśmy jako „opłatę za wymianę”. Nigdy nie spadły do zera, zawsze można było za nie kupować, ale to był pieniądz inflacyjny i coraz wyraźniej pokazywał to kurs wymiany; nowy rząd wydawał pieniądze, których nie miał.

Ale to przyszło później… Przesłanie do Ziemi, do Zarządu i NS było umyślnie złośliwe. Zakazaliśmy statkom NS zbliżać się do Luny o więcej niż dziesięć obwodów i w ogóle wchodzić na orbitę, groźbą zniszczenia bez ostrzeżenia. (Nie wspomnieliśmy, jak je zniszczymy, bo nie potrafiliśmy ich zniszczyć.) Statkom prywatnym zezwoli się na lądowanie, jeśli: a) poproszą z góry o pozwolenie, przedstawiając stawiając plan balistyczny, b) zgłoszony w ten sposób statek stery Kontroli Lotów w Lunie (Mike’owi) w odległości 100.000 km poruszając się po zaaprobowanej trajektorii, i c) będzie nieuzbrojony, za wyjątkiem trzech pistoletów ręcznych na wyposażeniu trzech oficerów. To ostatnie musi zostać potwierdzone przez inspekcję dokonaną bezpośrednio po lądowaniu, przed opuszczeniem statku przez kogokolwiek i zaopatrzeniem statku w paliwo i/lub masę reakcyjną; naruszenie tego postanowienia karane będzie konfiskatą statku. Na lądowanie w Lunie zezwoli się wyłącznie załogom statków, dokonującym załadunku, wyładunku lub napraw, oraz wszystkim obywatelom terrańskich narodów, które uznały Wolną Lunę. (Tylko Czad — a Czad nie miał floty. Profesor spodziewał się, że prywatne statki wkrótce zaczną się rejestrować pod jego banderą handlową.)

Nasz manifest głosił, że pozostający jeszcze w Lunie terrańscy naukowcy będą mogli powrócić do domu na pokładzie każdego statku, jaki spełni nasze wymagania. Wzywał wszystkie kochające pokój narody Terry do potępienia wszelkich krzywd, wyrządzonych nam i dopiero planowanych przez Zarząd, do uznania naszej niepodległości i korzystania z dobrodziejstw wolnego handlu i swobodnych kontaktów, i podkreślał, że handel z Luną nie jest skrępowany jakimikolwiek cłami czy innymi sztucznymi środkami i że rząd Luny nie ma zamiaru zmieniać tego stanu rzeczy. Zachęcaliśmy do imigracji, bez ograniczeń, i zwracaliśmy uwagę na to, że brak nam rąk do pracy i że każdy imigrant natychmiast zacznie zarabiać na własne utrzymanie.

Chwaliliśmy się też żywnością — spożycie przez dorosłych mieszkańców ponad 4000 kalorii dziennie, duży procent białka, niskie ceny, brak reglamentacji. (Stu kazał Adamowi-Mike’owi dodać, ile kosztuje u nas 50% wódka — 50 centów HKL za litr, w hurcie jeszcze taniej, bez podatków. To znaczy niecałe 10% ceny detalicznej 40% wódki w Północnej Ameryce — Stu wiedział, że to świetny argument. Adam, „z natury” abstynent, nie pomyślał o tym — jedno z nielicznych przeoczeń Mike’a.)

Natomiast Zarząd Luny poprosiliśmy, żeby zechcieli zebrać się jednym miejscu, z dala od innych ludzi, np. w niezmeliorowanej części Sahary, i tam odebrać ostatnią, gratisową barkę ziarna, która trafi w nich z prędkością graniczną. Potem nastąpiło aroganckie kapnie, z którego można było się domyślić, że to samo stanie się ze wszystkimi, którzy zagrożą naszemu pokojowi, gdyż przy wyrzutni czeka spora liczba załadowanych barek, gotowych do takiego bezceremonialnego doręczenia.

A potem czekaliśmy.

Ale nie czekaliśmy bezczynnie. Rzeczywiście mieliśmy parę załadowanych barek; rozładowaliśmy je i napełniliśmy skałą, przerabiając radiostacje sterownicze tak, by nie mogła się do nich dobrać Kontrola w Poona. Usunęliśmy rakiety wsteczne, zostały tylko boczne silniki kierunkowe, a te wsteczne pojechały do nowej wyrzutni, i tam przerobiliśmy je na boczne silniki do nowych barek. Najwięcej wysiłku poświęcaliśmy transportowi stali do nowej wyrzutni i robieniu z niej futerałów na walce z litej skały — stal była wąskim gardłem.

W dwa dni po manifeście zaczęło wysyłać sygnały na Terrę „tajne” radio. Sygnał był słaby i często zanikał, nadajnik miał być ukryty w jakimś kraterze i mógł pracować tylko w określonych godzinach dopóki dzielni terrańscy naukowcy nie sklecą automatycznego powtarzacza. Nadawał blisko częstotliwości Głosu Wolnej Luny, który często zagłuszał go swymi dziarskimi przechwałkami.

(Ci Terranie, którzy pozostali w Lunie, nie mieli szans wysyłania sygnałów. Tych, co postanowili nadal prowadzić badania, bez ustanku pilnowali stiliagi, a na noc zamykało się ich w koszarach.)

Ale „tajnej” stacji udało się przekazać na Terrę „prawdę”. Profesorowi wytoczono proces o odchylenia i jest w areszcie domowym. Mnie rozstrzelano za zdradę. Hongkong, Luna, ogłosił secesję i separatystyczną Deklarację Niepodległości… może tam usłuchają głosu rozsądku. W Nowymlenie zamieszki. Cała produkcja żywności została skolektywizowana, a na czarnym rynku w Luna City jaja są po trzy dolary sztuka. Werbuje się całe bataliony kobiet, z których każda składa przysięgę, że zabije co najmniej jednego Terranina, a ćwiczą z imitacjami karabinów w korytarzach Luna City.

To ostatnie to była prawie prawda. Wiele pań chciało sobie wojować i utworzyły Straż Obrony Cywilnej „Piekielnice”. Ale ćwiczyły bardziej praktyczne rzeczy — a Hazel obraziła się na Mamę, ta nie pozwoliła jej się zaciągnąć. Potem przestała się dąsać i założyła „Stiliagów Juniorów”, bardzo nieletnie oddziały OC, które ćwiczyły po lekcjach, nie dostały broni, specjalizowały się we wspieraniu stiliaskich drużyn uszczelniających i w pierwszej pomocy, a także opracowały własny styl walki wręcz, o czym — mam nadzieję — Mama nie wiedziała.


* * *

S a m nie wiem, o czym opowiadać. Wszystkiego nie da rady, ale w książkach do historii piszą takie bzdury!

Nie lepszy był ze mnie „minister obrony” niż „kongresman”. Nie tłumaczę się, nie byłem przygotowany ani do jednego, ani do drugiego. Dla prawie wszystkich rewolucja to była amatorszczyzna; jeden Profesor wyglądał na takiego, który wie, co robi, ale i dla niego to była nowość — nigdy w życiu nie brał udziału w udanej rewolucji i nie był członkiem, ani tym bardziej głową, rządu.

Jako minister obrony nie mogłem wymyślić zbyt wielu sposobów obrony, poza podjętymi już krokami; tzn. drużyny Stiliagów w osiedlach i działa laserowe wokół radarów balistycznych. Jeśli NS postanowią nas zbombardować, to nie wiem, jak można im przeszkodzić; w całej Lunie nie było ani jednego pocisku przechwytującego, a takiej zabawki nie składa się z byle czego. Słowo daję, nie potrafiliśmy nawet zrobić głowicy jądrowej do takiej rakiety.

Ale nie powiem, że nie próbowałem. Poprosiłem kitajskich inżynierów, którzy zbudowali karabiny laserowe, żeby zainteresowali się problemem przechwytywania bomb czy pocisków — właściwie to ten sam problem, tyle że pocisk spada szybciej.

Potem zajmowałem się innymi sprawami. Miałem tylko nadzieję, że NS jednak nie zbombardują osiedli. Niektóre osiedla, zwłaszcza L-City, są tak głęboko, że przetrzymałyby chyba bezpośrednie trafienie. Jedna przestrzeń, najniższy poziom Kompleksu, gdzie mieszka główna część Mike’a, została zaprojektowana jako schron. Ale za to Sub-Tycho to wielka naturalna jaskinia, jak nasza Stara Kopuła, o stropie zaledwie kilkumetrowej grubości; lepiszcze pod nim trzeba ogrzewać rurami z gorącą wodą, żeby nowe pęknięcia chciały się uszczelniać — na Sub-Tycho wystarczyłaby całkiem niewielka bomba.

Ale bomba jądrowa może mieć nieograniczoną wielkość; NS mogły zbudować taką, która rozwaliłaby L-City — a teoretycznie nawet zafundować nam koniec świata taką pigułą, od której Luna rozłupałaby się jak jakiś melon i w ten sposób dokończyć dzieło tego asteroidu, którego ślady możecie obejrzeć w Tycho. W takim razie w ogóle nie dałoby rady im przeszkodzić, więc nie martwiłem się tym.

Zamiast tego poświęcałem czas na rzeczy, z którymi mogłem sobie poradzić: pomagałem przy nowej wyrzutni, próbowałem wymyślić lepsze przyrządy celownicze do wierteł laserowych wokół radarów (i przekonać rębaczy, żeby zostali z nami; połowa wypisała się, kiedy cena lodu poszła w górę), zorganizować zdecentralizowane systemy awaryjne dla wszystkich osiedli. Mike je projektował, rekwirowaliśmy wszystkie w miarę uniwersalne komputery, jakie wpadły nam w ręce (płaciliśmy „narodówkami” jeszcze mokrymi od farby), a w końcu przekazałem tę robotę Mclntyre’owi, byłemu Głównemu Inżynierowi Zarządu; znał się na tym, a ja, nawet gdybym chciał, nie dałbym rady wszystkiego podłączyć itd.

Zmobilizowaliśmy największy komputer, który zajmował się księgowością w Banku Hongkongu, Luna i w ich giełdzie. Przejrzałem instrukcję obsługi i stwierdziłem, że to cwany komputer, jak na niemowę, i spytałem Mike’a, czy nie nauczyłby go balistyki. Założyliśmy tymczasowe łącza, żeby dwie maszyny się zaznajomiły, i Mike zameldował, że może nauczyć go prostych zadań, do których chcemy go zatrudnić — jako rezerwę do nowej wyrzutni — choć Mike wolałby nie lecieć pilotowanym przez niego statkiem; jest zbyt przyziemny i bezkrytyczny. Właściwie głupi.

No cóż, w końcu nie miał gwizdać piosenek ani opowiadać kawałów; miał tylko wystrzeliwać ładunki z wyrzutni w odpowiednie milisekundzie i z odpowiednią prędkością, potem patrzeć, jak ładunek zbliża się do Terry i szturchnąć go, kiedy będzie trzeba.

Bank HK nie miał ochoty go sprzedać, ale mieliśmy patriotów w ich radzie nadzorczej. Obiecaliśmy go zwrócić, kiedy minie zagrożenie, i przewieźliśmy go do nowej wyrzutni — ciężarówką, był za wielki na kolejkę, a zajęło to cały ciemny pół-miesiąc. Musieliśmy założyć specjalną śluzę awaryjną, żeby wynieść go z osiedla w Kongu. Znów podłączyłem go do Mike’a, a ten podjął się nauczenia go sztuki balistyki na wypadek, gdyby w czasie nalotu przecięło jego łącze z nową wyrzutnią.

(Wiecie, czym zastąpili w banku komputer? Dwustoma urzędnikami z liczydłami. Wiecie, to takie ramki z paciorkami, najstarsze komputery cyfrowe, taki stary wynalazek, że nie wiadomo, kto go dokonał. Ruscy, Kitajcy i Japończycy używali ich od niepamiętnych czasów, a nawet teraz można je zobaczyć w małych sklepikach.)

Przeróbka laserowych wierteł na broń obrony kosmicznej była zadaniem łatwiejszym, ale też wymagającym więcej łamania głowy. Przyszło zostawić je na oryginalnych obsadach; nie mieliśmy ani czasu, ani stali, ani ludzi, żeby robić nowe lawety. Zajęliśmy się więc ulepszeniem przyrządów celowniczych. Zaczęliśmy zbierać teleskopy. Mało ich było — zesłańcy rzadko zabierają ze sobą lunety. Potem też popyt na nie jest niewielki. Znalazły się tylko instrumenty kartograficzne i lornetki hełmowe plus instrumenty optyczne skonfiskowane w terrańskich laboratoriach. Ale udało się wyposażyć wiertła w słabe szkła szerokokątne do śledzenia celu i silniejsze teleskopy do dokładnego naprowadzania plus podziałki wysokości kątowej i azymutu oraz telefony, żeby Mike mógł im mówić, gdzie mają celować. Cztery wiertła wyposażyliśmy w synchroniczne serwomotory, żeby Mike sam mógł nimi obracać — pożyczyliśmy je z Richardsona, astronomowie używali ich do astrograficznych kamer Bauscha i teleskopów Schmidta.

Ale najtrudniej było znaleźć ludzi. Nie szło o pieniądze, bez przerwy podnosiliśmy im żołd. Nie, rębacze lubią pracować — kto nie lubi, zmienia zawód. Warować przy śluzie dzień po dniu, czekać na alarm, zawsze alarm ćwiczebny — głupieli od tego. Wypisywali się. Raz we wrześniu ogłosiłem alarm, i obsługi wystarczyło tylko dla siedmiu dział.

Wieczorem porozmawiałem o tym z Wyoh i Sidris. Nazajutrz Wyoh spytała, czy Profesor i ja zatwierdzimy jej parę bolszych wydatków. Utworzyły coś, co Wyoh nazwała „Korpusem Lizystraty”. Nie pytałem się, co robią i ile kosztują, bo kiedy następnym razem poszedłem na inspekcję do poczekalni przy śluzie, zobaczyłem tam trzy dziewczyny i rębaczy aż za wielu. Dziewczęta były w męskich mundurach Drugiego Pułku Artylerii Obronnej (do tej pory rębacze nie upierali się przy noszeniu mundurów), a jedna z nich miała krokiewki ogniomistrza i oznakę dowódcy baterii.

To była bardzo krótka inspekcja. Większość dziewcząt nie ma mięśni potrzebnych rębaczowi, i nie sądzę, żeby ta dama umiała poradzić sobie z wiertłem tak dobrze, by zasłużyć na swoją oznakę. Ale na służbie był prawdziwy dowódca baterii, dziewczynom nie zaszkodzi nauczyć się obsługiwać lasery, morale było niewątpliwie wysokie; nie myślałem więcej o tym.


* * *

Profesor nie doceniał swojego nowego Kongresu. Dam głowę, że chciał mieć jedynie ciało, które będzie zatwierdzać naszą działalność, i w ten sposób uczyni z niej „wolę ludu”. Ale nowi kongresmani nie byli głupimi krzykaczami i w związku z tym robili więcej, niż spodziewał się po nich Profesor. Zwłaszcza Komisja ds. Docelowego Ustroju, Ustaw i Struktury Rządu.

Wymknęli nam się spod kontroli, bo wszyscy próbowaliśmy robić za dużo. Stałymi głowami Kongresu byli Profesor, Finn Nielsen i Wyoh. Profesor pokazywał się tylko wtedy, kiedy miał im coś do powiedzenia — czyli rzadko. Większość czasu spędzał z Mikiem nad planami i analizami (we wrześniu 76 nasze szansę urosły do jedne na pięć), ze Stu i Sheengiem Sheehanem nad propagandą, sprawdzając oficjalne wiadomości dla Ziemi, bardzo różniące się od nich „wiadomości” nadawane via „tajne” radio, oraz przerabiając ich wiadomości z Ziemi. Poza tym wszystkiego pilnował; raz dziennie składałem mu raport, i tak samo wszystkie ministerstwa, prawdziwe i figuranckie.

Ja dostarczałem zajęcia Finnowi Nielsenowi; był moim „Dowódcą Sił Zbrojnych”. Musiał opiekować się swoimi strzelcami laserowymi — w dniu, w którym przygwoździliśmy gubernatora, było to sześciu ludzi ze zdobycznymi karabinami, a teraz 800 rozlokowanych po całej, Lunie i uzbrojonych w kopie z Kongyille. Poza tym organizacje Wyoh, stiliaski Korpus Obrony Cywilnej, Stiliagi Juniorzy, Piekielnice, Partyzanci (zachowaliśmy ich dla morale, pod zmienioną nazwą Piraci Piotrusia Pana) i Korpus Lizystraty — wszystkie te półmilitarne grupy podlegały, przez Wyoh, Finnowi. Zrzuciłem wszystko na niego; miałem inne zmartwienia, np. poza robotą „męża stanu” musiałem chałturzyć jako komputerowiec, kiedy trzeba było instalować ten komputer przy nowej wyrzutni.

Zresztą nie mam talentów przywódczych, a Finn ma. Wepchnąłem mu też Pierwszy i Drugi Pułk Artylerii Obronnej. Ale najpierw zarządziłem, że te dwa szkieletowe pułki stanowią „brygadę” i mianowałem sędziego Brody’ego „generałem brygady”. Brody znał się na wojaczce tyle co ja — wcale — ale był dobrze znany, szanowany, miał nieograniczone zapasy zdrowego rozsądku i był rębaczem, zanim stracił nogę. Finn nie był nigdy górnikiem, więc nie można było zrobić go ich bezpośrednim przełożonym; nie słuchaliby go. Myślałem, czy-by nie zepchnąć tego na mojego współ-męża Grega. Ale Greg był potrzebny przy wyrzutni na Marę Undarum, był jedynym mechanikiem, który pracował przy wszystkich fazach budowy.

Wyoh pomagała Profesorowi, pomagała Stu, zajmowała się swoimi organizacjami, wciąż jeździła do Marę Undarum — i nie miała czasu przewodniczyć Kongresowi; zadanie to spadło na najstarszego’ przewodniczącego komisji, Wolfa Korsakowa… który miał jeszcze mniej czasu od nas. LUNOHOCO zajmowała się wszystkim, czym: kiedyś rządził Zarząd, i w dodatku wieloma innymi rzeczami.

Wolf miał dobrą komisję; Profesor powinien lepiej ich pilnować. Wolf kazał wybrać swego szefa, Moshaia Bauma, wiceprzewodniczącym, dokładnie wytłumaczył komisji problem określenia, jak powinien wyglądać docelowy rząd. Potem Wolf zostawił ich samych.

Ci pracusie podzielili się na podkomisje i wykonali zadanie — przestudiowali formy rządu w Bibliotece im. Carnegie’ego, odbywali posiedzenia po trzech lub czterech (gdyby Profesor wiedział, to zaniepokoiłby się — spotykali się w za małych grupach) — a kiedy na początku września zebrał się Kongres, żeby ratyfikować nominacje i wybrać nowych kongresmanów nadzwyczajnych, towarzysz Baum, który przewodniczył obradom, zamiast zamknąć sesję przełożył ciąg dalszy na następny dzień — a wtedy znów się spotkali, ogłosili komisję całoizbową i uchwalili rezolucję, i zanim się obejrzeliśmy, cały Kongres zmienił się w Konwencję Konstytucyjną, podzieloną na grupy robocze pod kierunkiem tych podkomisji.

Moim zdaniem Profesor był zszokowany. Ale nie mógł tego odwołać, wszystko odbyło się zgodnie z opracowanym przez niego samego regulaminem. Ale poszedł za ciosem, pojechał do Nowegolenu (gdzie spotykał się teraz Kongres — mieli bardziej centralnie), przemówił do nich w swym normalnym dobrodusznym stylu i zamiast otwarcie im powiedzieć, że się mylą, po prostu zasiał w nich zwątpienie w to, co robią.

Serdecznie im podziękował, a potem rozpoczął wiwisekcję ich projektów:

— Towarzysze kongresmani, podobnie jak ogień i atom, rząd to niebezpieczny sługa i przerażający władca. Wywalczyliście wolność — zachowajcie ją. Pamiętajcie jednak, że wy sami łatwiej możecie pozbawić się tej wolności niż jakikolwiek tyran. Działajcie bez pośpiechu, wahajcie się, wyjaśniajcie konsekwencje każdego słowa. Nie zasmuciłoby mnie, gdyby wasza konwencja złożyła raport po dziesięciu latach obrad, ale byłbym przerażony, gdyby praca zajęła wam mniej niż rok.

Wobec oczywistego bądźcie podejrzliwi, nie ufajcie tradycji… gdyż w przeszłości ludzkość niezbyt fortunnie układała swe stosunki z rządami. Na przykład, w jednym z waszych projektów widzę propozycję utworzenia komisji, która podzieli Lunę na obwody wyborcze i okresowo będzie zmieniać ich granice zgodnie ze zmianami zaludnienia.

Oto tradycyjny sposób; i dlatego nie należy mu ufać, uważać za winnego, dopóki nie dowiedzie się niewinności. Być może wydaje wam się, że to sposób jedyny. Czy mogę zaproponować inne? Przyznacie, że adres to najmniej ważny fakt z życia człowieka. Obwody można utworzyć dzieląc ludzi według zawodów… albo według wieku… nawet według alfabetu. Można wcale nie dzielić, niech wszyscy kongresmani wybierani będą z list ogólnokrajowych — i nie argumentujcie, że to uniemożliwi wybór tych, którzy nie są znani w całej Lunie; może tak będzie najlepiej dla Luny.

Możecie nawet rozważyć, czy nie należałoby przyznawać mandatów tym kandydatom, którzy otrzymają najmniej głosów; kto wie, może właśnie ludzie niepopularni zdołają ocalić was przed nową tyranią. Nie odrzucajcie pomysłu dlatego jedynie, że wydaje się niedorzeczny — przedyskutujcie go! W przeszłości rządy z wolnych wyborów bywały nie lepsze, a czasami znacznie gorsze od zdeklarowanych tyranii.

Lecz jeśli okaże się, że pragniecie rządu przedstawicielskiego, nadal cel ten można będzie osiągnąć bez uciekania się do obwodów terytorialnych. Na przykład każdy z was reprezentuje dziesięć tysięcy ludzi, powiedzmy siedem tysięcy czynnych wyborców, a niektórzy z was zwyciężyli drobną przewagą głosów. A gdyby do zdobycia mandatu uprawniał nie wybór, lecz petycja podpisana przez 4000 obywateli? Wtedy kongresman reprezentowałby 4000 osób w sposób pozytywny, bez żadnej zawiedzionej mniejszości, bo ci, z których w obwodzie terytorialnym składałaby się mniejszość, mieliby prawo podpisywania innych petycji albo redagowania własnych. Izba reprezentowałaby wtedy wszystkich. A gdyby kongresman wybrany przez 8000 miał prawo do oddawania dwóch głosów w izbie? Problemy, przeszkody, kwestie praktyczne, które trzeba rozwikłać — bez końca! Ale możecie to rozwikłać… i dzięki temu uniknąć chronicznej choroby rządów przedstawicielskich, zawiedzionej mniejszości, która uważa — i ma rację! — że odebrano jej głos.

Lecz cokolwiek byście robili, niech nie krępuje was przes złość!

Widzę propozycję uczynienia z Kongresu ciała dwuizbowego. Wspaniale — im więcej przeszkód na drodze do uchwalenia ustawy, tym lepiej. Lecz może zamiast ulegać tradycji powołacie jedną izbę, legislatorów i drugą, której jedynym obowiązkiem będzie uchylanie ustaw? Niech legislatorzy uchwalają prawa większością dwóch trzecich… uchylającym zaś niech do odwoływania ich wystarczy jedna trzecia. Absurdalne? Pomyślcie tylko. Jeśli ustawa jest tak źle pomyślana, że nie zdobędzie uznania dwóch trzecich spośród was, czy nie będzie z niej złe prawo? A jeśli prawo nie podoba się jednej trzeciej, czyż nie lepiej byłoby z niego zrezygnować?

Lecz pozwólcie mi doradzić, by w pisaniu konstytucji przyświecały wam cudowne cnoty negatywów! Akcentujcie to, co negatywne! Niech wasz dokument jeży się od rzeczy, których rządowi nie wolno. Zakaz obowiązkowej służby wojskowej… zakaz najdrobniejszego choćby naruszania wolności prasy, mowy, podróży, zgromadzeń, religii, nauczania, porozumiewania, pracy… zakaz niedobrowolnego opodatkowania. Towarzysze, jeśli spędzicie pięć lat studiując historię i szukając w niej rzeczy, jakich rząd wasz nie powinien nigdy czynić, a potem wypełnicie swą konstytucję wyłącznie tymi zakazami, nie będę lękać się o wynik.

Najbardziej bowiem obawiam się pozytywnej działalności trzeźwych ludzi o dobrych intencjach, którzy przyznają rządowi władzę czynienia czegoś, co wydaje się niezbędnym. Nigdy nie zapominajcie, proszę, że Zarząd Luny stworzyli dla najszlachetniejszych celów tacy właśnie trzeźwi ludzie o dobrych intencjach, co do jednego wybrani w demokratycznych wyborach. I z tą myślą pozostawiam was przy waszej pracy. Dziękuję za uwagę.

— Gospodin Marszałek! Jedno pytanie! Powiedział pan „zakaz niedobrowolnego opodatkowania”. Jak więc mamy za wszystko płacić? ZWTP!

— Wielkie nieba, sir, to pana problem. Ja sam mogę zaproponować kilka sposobów. Dobrowolne datki, dzięki którym utrzymują się np. kościoły… rządowe loterie, w których udział nie będzie przymusowy… a może to wy, kongresmani, powinniście sięgnąć do własnych sakw i płacić za wszystko, co będzie potrzebne; oto metoda na utrzymanie rządu w rozsądnych rozmiarach, odpowiadających jedynie naprawdę niezbędnym funkcjom, jakiekolwiek by one były. O ile w ogóle takowe istnieją. Mnie za jedyne prawo wystarczyłaby biblijna Złota Zasada; nie widzę potrzeby jakichkolwiek innych ani jakiejkolwiek metody ich egzekucji. Lecz jeśli naprawdę uważacie, iż waszych bliźnich dla ich własnego dobra należy uszczęśliwiać prawami, może byście sami za to zapłacili? Towarzysze, zaklinam was — nie odwołujcie się do przymusowego opodatkowania. Najgorsza z możliwych tyranii to zmuszanie człowieka do płacenia za coś, czego nie potrzebuje dlatego jedynie, że wam wydaje się, że tak będzie dla niego lepiej.

Profesor skłonił się i wyszedł, Stu i ja za nim. W pustej poza j nami kapsule naskoczyłem na niego.

— Profesorze, podobało mi się pana przemówienie… ale jeśli chodzi o podatki, czy nie robi pan inaczej, niż pan mówi? Jak pan myśli, kto zapłaci za to wszystko, co my wyprawiamy?

Milczał przez długą chwilę, wreszcie powiedział:

— Manuelu, moją jedyną ambicją jest dożycie dnia, w którym będę mógł przestać udawać głowę państwa.

— To nie odpowiedź!

— Poruszyłeś dylemat wszystkich rządów — i powód, dla którego zostałem anarchistą. Władza podatkowa, jeśli raz ją przyznać, nie zna granic; pożera wszystko i wszystko niszczy. Nie żartowałem, kiedy poradziłem im, by sięgnęli do własnych sakw. Być może nie zdołamy ocalić się przed rządem — czasami wydaje mi się, że rząd to nieunikniona choroba ludzkości. Ale niech będzie mały, słaby i niegroźny — a czy można lepiej osiągnąć ten cel, niż zmuszając samych rządzących do opłacania kosztów ich antyspołecznego hobby?

— Nie powiedział mi pan jeszcze, jak zapłacimy za to, co robimy.

— „Jak”, Manuelu? Wiesz, jak za to płacimy. Kradniemy. Nie jestem z tego dumny, ale też nie wstydzę się; to nasz jedyny sposób. Jeśli nas przyłapią, mogą nas wyeliminować — i jestem na to przygotowany. Kradnąc nie stworzyliśmy przynajmniej łajdackiego precedensu opodatkowania.

— Profesorze, tak mi przykro, że muszę to mówić…

— Więc po co mówisz?

— Bo, do diabła, siedzę w tym po uszy, tak jak pan… i chcę oddać te pieniądze! Przykro mi, że muszę to powiedzieć, ale to co pan mówi, brzmi jak hipokryzja.

Zachichotał.

— Mój drogi Manuelu! Czy dopiero teraz, po tylu latach, doszedłeś do wniosku, że jestem hipokrytą?

— A więc przyznaje się pan?

— Nie. Ale jeśli lepiej się poczujesz uważając mnie za takowego, możesz posłużyć się mną jako kozłem ofiarnym. Wobec siebie jednak hipokrytą nie jestem, gdyż w dniu, gdy ogłosiliśmy Rewolucję, dobrze wiedziałem, jak wiele będzie trzeba pieniędzy, i że przyjdzie je kraść. Nie martwiło mnie to, bo uznałem to za lepsze wyjście od zamieszek głodowych za sześć lat i kanibalizmu za osiem. Podjąłem decyzję i nie żałuję.

Zamknąłem się, uciszony, lecz nie zadowolony. Stu powiedział:

— Cieszę się, Profesorze, że ma pan już dość bycia premierem.

— Czyżby? A więc podzielasz wątpliwości naszego towarzysza?

— Jedynie częściowo. Urodziłem się bogaty, więc kradzież nie gryzie mego sumienia tak silnie, jak jego. Nie, ale teraz, kiedy Kongres zajmuje się sprawą konstytucji, chciałbym częściej bywać na posiedzeniach. Mam zamiar zaproponować pana kandydaturę na króla.

Profesor był zszokowany.

— Sir, jeśli zaproponuje mnie pan, odmówię kandydowania. Jeśli mnie wybiorą, abdykuję.

— Niech się pan do tego tak nie śpieszy. Może to jedyny sposób, żeby załatwić taką konstytucję, jakiej by pan chciał. A tego i ja chcę, choć, jak i panu, braknie mi nieco entuzjazmu. Ogłosiłoby się pana królem, i ludzie by pana przyjęli; nigdzie nie jest napisane, że Luna musi być republiką. Byliby zachwyceni — ceremoniał, stroje, dwór itd.

— Nie!

— Ja da! Kiedy nadejdzie czas, nie będzie pan mógł odmówić. Bo musimy mieć króla, a jakikolwiek inny kandydat byłby nie do przyjęcia. Bernard I, Król Luny i Imperator Przyległych Przestrzeni.

— Stuarcie, przestań, proszę. Słabo mi się robi.

— Przyzwyczai się pan. Ja jestem rojalistą, bo jestem demokratą. Pańskie wahanie nie pokrzyżuje moich planów, tak jak pan nie zawaha się przed kradzieżą.

— Chwileczkę, Stu — powiedziałem. — Mówisz, że jesteś rojalistą, bo jesteś demokratą?

— Oczywiście. Król to jedyne zabezpieczenie narodu przed tyranią… zwłaszcza przed najgorszym z tyranów, samym narodem. Profesor idealnie by się do tego nadawał… bo nie chce tej posady. Ma tylko jedną wadę — jest kawalerem, bez dziedzica. Załatwimy i to. Zaproponuję ciebie na jego spadkobiercę. Następcę tronu. Jego Królewska Wysokość Królewicz Manuel de la Paz, Książę Luna City, Najwyższy Admirał Sił Zbrojnych i Opiekun Słabych.

Wytrzeszczyłem oczy. Potem ukryłem twarz w dłoniach.

— Jej Bohu!

Загрузка...