Piszą w Łunnej Prawdzie, że Rada Miejska Luna City zatwierdziła po pierwszym czytaniu ustawę o weryfikacji, koncesjonowaniu, kontroli — i obłożeniu podatkiem — sprzedawców żywności prowadzących działalność w obrębie miejskiego obszaru ciśnieniowego. Piszą też, że dziś wieczorem „Synowie Rewolucji” organizują wiec połączony z dyskusją.
Mój rodziciel nauczył mnie dwóch rzeczy: „Pilnuj własnego nosa” i „Zawsze przekładaj karty” . Polityka nigdy mnie nie kusiła. Ale w poniedziałek 13 V 2075 znajdowałem się w ośrodku komputerowym Kompleksu Zarządu Luny, gdzie inne maszyny cichutko szeptały między sobą, a ja gawędziłem z Mikiem, głównym komputerem. Mike to nie jest jego oficjalne imię; ochrzciłem go tak na cześć Mycrofta Holmesa, o którym możecie przeczytać w pewnym opowiadaniu doktora Watsona — tego samego, który później założył IBM. Ten facet w opowiadaniu nic nie robił, tylko siedział i myślał — całkiem jak Mike. Mike to myślak pierwsza klasa, sprytniejszego komputera nigdzie nie znajdziecie.
Choć są szybsze. U nich na Ziemi, w laboratoriach Bella w Buenos Aires, mają myślaka dziesięć razy mniejszego, który potrafi odpowiedzieć na pytanie, ledwie zaczniecie je zadawać. Ale co to za różnica, czy odpowiedź otrzymuje się w mikrosekundę czy w milisekundę? Ważne, żeby była prawidłowa.
Szczerze mówiąc, Mike nie zawsze udzielał prawidłowych odpowiedzi; nie był zbyt uczciwy.
Kiedy zainstalowano Mike’a w Lunie, był z niego zwykły myślak, elastyczny układ logiczny — „High-Optional, Logical, Multi-Evaluating Supewisor, Mark IV, Mod. L”[1] — w skrócie HOLMES IV.
Przeprowadzał obliczenia balistyczne dla bezzałogowych barek towarowych i obsługiwał ich wyrzutnię. To wypełniało mu niecały 1% czasu, a Zarząd Luny nie lubi, gdy pracownicy próżnują. Zaczęli podłączać do niego dodatkowe wyposażenie — moduły decyzyjno-czynnościowe, dzięki którym mógł kierować innymi komputerami, niezliczone banki dodatkowej pamięci, plus zbiorniki skojarzeniowych sieci neuronowych, zbiór szeregów dwunastocyfrowych liczb losowych, bardzo rozszerzoną pamięć operacyjną. Ludzki mózg zawiera około 1010 neuronów. Po trzech latach Mike miał o ponad połowę więcej neurystorów.
I wtedy się przebudził.
Nie będę się z wami kłócił, czy maszyna potrafi „naprawdę” żyć, „naprawdę” uświadamiać sobie własne istnienie. Czy wirus posiada świadomość? Niet. A ostryga? Nie sądzę. Kot? Niemal na pewno tak. A człowiek? O tobie, towariszcz, nie będę się wypowiadać, ale ja świadomość posiadam. Gdzieś na ewolucyjnym łańcuchu łączącym makromolekułę z ludzkim mózgiem pojawia się świadomość. Psychologowie twierdzą, że jest to proces automatyczny, zachodzący zawsze, gdy ilość dróg skojarzeniowych w mózgu przekracza pewną bardzo wysoką liczbę. Bez względu na to, czy drogi te zrobione są z białka czy z platyny.
(„Dusza”? Czy pies ma duszę? A karaluch?)
Pamiętajcie, że jeszcze przed rozbudową Mike potrafił udzielać wielce prawdopodobnych odpowiedzi w sprawach, o których nie posiadał wystarczających danych — potrafi to też każdy z nas; stąd „probabilistyczność” i „wieloczynnikowość” w jego nazwie. Tak więc, Mike już na początku dysponował pewną ilością „wolnej woli”, a w miarę, jak rozrastał się i uczył, nabywał jej coraz więcej — i nie żądajcie ode mnie definicji „wolnej woli”. Jeśli chcecie wyobrazić sobie, że Mike po prostu żongluje liczbami losowymi i zgodnie z ich wskazaniami łączy swe obwody, to proszę bardzo.
Tymczasem Mike’a zaopatrzono nie tylko w monitory, drukarki i moduły decyzyjno-czynnościowe, ale i w obwody woderów i wokoderów[2]; poza klasycznymi językami programującymi rozumiał już także Loglan[3] i angielski, mógł przyjmować informacje w innych językach i tłumaczyć teksty techniczne — a do tego czytał wszystko, do czego tylko miał dostęp. Choć polecenia najbezpieczniej było wydawać mu w Loglanie. Kiedy rozmawiało się z nim po angielsku, mogły z tego wychodzić różne dziwne rzeczy; wieloczynnikowość angielszczyzny pozostawiała zbyt wiele swobody jego obwodom decyzyjnym.
Mike pracował coraz więcej. W maju 2075 kierował ruchem bezzałogowym i wyrzutnią, udzielał zaleceń balistycznych statkom załogowym, a często i sterował nimi, w dodatku zaś obsługiwał systemy telefoniczne całej Luny oraz łączność audio i wideo Luna-Terra, zawiadywał klimatyzacją, wodociągami, ogrzewaniem, nawilżaniem powietrza i kanalizacją w Luna City, Nowym Leningradzie i kilku mniejszych osiedlach (choć nie w Hongkongu, Luna), zajmował się buchalterią i przygotowywaniem wypłat dla Zarządu Luny oraz dla niezliczonych firm i banków, które wynajmowały jego usługi.
Niektóre układy logiczne przeżywają załamania nerwowe. Przeciążony system telefoniczny zachowuje się jak przerażone dziecko. Mike nie denerwował się wprawdzie, ale nabrał poczucia humoru. W niezbyt dobrym guście. Gdyby był człowiekiem, balibyście się przy nim schylić. Zaśmiewałby się do łez, wyrzuciwszy was z łóżka albo wsypawszy świerzbiącego proszku do waszego skafandra.
Na szczęście Mike nie dysponował niezbędnym do tego osprzętem, ale uwielbiał udzielać głupich odpowiedzi, opartych na wykoślawionej logice, albo płatać figle w rodzaju wypisania dla woźnego z biura Zarządu w Luna City czeku na 10.000.000.000.000.185,15 dol. w b. Z. — gdy woźnemu należało się tylko pięć ostatnich cyfr. Był jak cudowny, kochany, przerośnięty dzieciak, który zasługuje na solidne manto.
To właśnie zdarzyło mu się w pierwszym tygodniu maja, a mnie wezwano, żebym go naprawił. Byłem prywatnym przedsiębiorcą, a nie pracownikiem Zarządu. Wiecie, jak to bywało — a może nie; minęło już tyle lat. Otóż w tamtych ciężkich czasach wielu skazańców po odbyciu kary dalej robiło to samo i jeszcze cieszyli się, że Zarząd im za to płaci. Ale ja urodziłem się jako człowiek wolny.
A to nie byle co. Jednego z moich dziadków zesłano z Joburga za napad z bronią w ręku i brak zezwolenia na pracę, drugi trafił tu za działalność wywrotową po Wojnie Mokrych Fajerwerków. Babka ze strony matki twierdziła, że przybyła z grupą narzeczonych dla kolonistów, ale odszukałem raz jej akta — była członkinią (przymusową) Korpusu Pokoju, co pewnie kojarzy wam się z tym, z czym powinno: przestępczość nieletnich, odmiana żeńska. Szybko wślubiła się w klanowe małżeństwo (gang Stone’a) i wraz z jeszcze jedną kobietą miała sześciu mężów, dzięki czemu tożsamość dziadka ze strony matki pozostawia wątpliwości. Ale często tak bywało, a jestem pewien, że wybrała przyzwoitego dziadka. Druga babka była Tatarką, urodziła się koło Samarkandy, skazano ją na „reedukację” na Oktiabrskiej Riewolucji, po czym „ochotniczo” udała się do Luny.
Mój rodziciel powiadał, że nasze drzewo genealogiczne sięga jeszcze głębiej — że prapraprapradziadka połamano na kole za piractwo, jedną prababkę do którejś tam potęgi powieszono w Salem za czary, a inna popłynęła pierwszym statkiem do kolonii karnej w Botany Bay.
Jestem dumny z moich przodków i choć świadczyłem pewne usługi dla gubernatora, to za nic w świecie nie przeszedłbym na etat u niego. Może to drobiazg, bo przecież obskakiwałem Mike’a od dnia, kiedy go rozpakowano. Ale dla mnie ten drobiazg był ważny. Zawsze mogłem cisnąć narzędzia w kąt i powiedzieć im, żeby się wypchali.
Poza tym, prywatny przedsiębiorca zarabiał więcej niż szeregowy funkcjonariusz Zarządu. Techników komputerowych było niewielu. Ilu Lunatyków potrafi pojechać na Ziemię i tam, w przerwach pomiędzy jednym pobytem w szpitalu a drugim, zaliczyć kurs w szkole komputerowej — i do tego uniknąć śmierci?
Słyszałem o jednym takim. O mnie samym. Byłem u nich dwa razy, raz trzy miesiące, raz cztery, i nauczyłem się, czego trzeba. Choć musiałem przedtem ostro trenować, ćwiczyć w wirówce, nosić ciężarki nawet w łóżku — a na Terra nie szarżowałem, nie ruszałem się zbyt szybko, nigdy nie wchodziłem po schodach, unikałem wszystkiego, co mogłoby przeciążyć serce. Kobiety — nawet nie myślałem o kobietach; w tamtej grawitacji przychodziło mi to bez trudu.
Ale większość Lunatyków nigdy nie próbowała opuszczać Skały — to zbyt ryzykowne dla każdego, kto przeżył w Lunie więcej niż parę tygodni. Technicy, którzy instalowali tu Mike’a, podpisywali krótkoterminowe kontrakty i inkasowali specjalną premię — musieli wykonać swoją robotę błyskawicznie, zanim nieodwracalne zmiany fizjologiczne uwiężą ich o 400.000 km od domu.
Pomimo dwóch kursów na Ziemi nie byłem żadnym tam komputerowym magikiem; wyższa matematyka nie wchodziła mi do głowy. Nie byłem prawdziwym inżynierem-elektronikiem ani fizykiem. Nie byłem chyba najlepszym mikrotechnikiem w Lunie i na pewno nie byłem cyberpsychologiem.
Ale o każdej z tych dziedzin wiedziałem więcej niż jakikolwiek specjalista — jestem specjalistą wszechstronnym. Potrafię zastąpić kucharza w knajpie i realizować wszystkie zamówienia albo prowizorycznie załatać skafander i doprowadzić faceta w skafandrze do śluzy, zanim zacznie się dusić. Maszyny mnie lubią, i dysponuję czymś, czego nie posiada żaden specjalista: lewą ręką.
Bo kończy się ona tuż za łokciem. Mam więc tuzin wyspecjalizowanych lewych rąk, plus jedną taką, która wygląda zupełnie jak prawdziwa. Jeśli założę odpowiednią rękę (nr 3) i stereowizyjne lupookulary, mogę przeprowadzać ultramikrominiaturowe naprawy, dzięki którym nie trzeba wymontowywać danego obwodu i posyłać go do fabryki na Ziemię, gdyż nr 3 wyposażony jest w mikromanipulatory równie precyzyjne jak te, których używają neurochirurdzy. A więc posłali po mnie, żebym sprawdził, dlaczego Mike chciał zrobić komuś prezent z dziesięciu biliardów dolarów w bonach Zarządu i naprawił go, zanim wypłaci o głupie dziesięć tysięcy za dużo.
Przyjąłem zamówienie, płatne za godzinę z dodatkową premią, ale nie zaszyłem się w obwodach elektronicznych, gdzie należałoby szukać awarii. Ledwie wszedłem do sali ośrodka i zamknąłem drzwi na klucz, odłożyłem narzędzia i usiadłem.
— Czołem, Mike.
Zamrugał do mnie światełkami.
— Cześć, Man.
— Co powiesz?
Zawahał się. Wiem — maszyny nie wahają się. Ale pamiętajcie, że Mike’a zaprojektowano tak, by mógł pracować opierając się na niewystarczających danych. Niedawno przeprogramował się, i teraz potrafił wypowiadać zdania z emfatycznymi akcentami na wybranych słowach; w jego wydaniu chwile wahania pełne były dramatycznego napięcia. Może w ich czasie zabawiał się przerzucaniem liczb losowych i porównywaniem ich z zawartością swych pamięci.
— „Na początku — zaintonował Mike — Bóg stworzył niebo i ziemię. Ziemia zaś była bezładem i pustkowiem; ciemność była nad powierzchnią bezmiaru wód, a…”
— Stop! — powiedziałem. — Anuluję pytanie. Wróć do zera. — Tylko durnie mogą zadawać mu tak ogólne pytania. Mike jest w stanie odczytać w odpowiedzi całą Encyklopedię Britannica. I to wspak. A potem wszystkie książki, jakie mamy w Lunie. Kiedyś potrafił czytać tylko mikrofilmy, ale na jesieni 74 dostał nową kamerę wizyjną z serwomotorami i manipulatory z gumowymi przyssawkami do przewracania stron w papierowych książkach i od tej pory czytał już wszystko.
— Pytałeś, co powiem. — Przez światełka odczytu dwójkowego przebiegł mu błysk — chichot. Mike potrafił śmiać się przez woder, co brzmiało upiornie, ale zostawiał to na naprawdę śmieszne okoliczności, w rodzaju kosmicznych kataklizmów.
— Powinienem był spytać — mówiłem — „Co powiesz nowego?” Ale nie czytaj mi dzisiejszych gazet; to było tylko przyjacielskie powitanie, plus zachęta do opowiedzenia mi o tym, co twoim zdaniem może mnie zainteresować. Poza tym program pusty.
Mike przetrawił to. Była z niego niesamowita mieszanka naiwnego dzieciaka i mądrego staruszka. Nie miał instynktów (no, bo skąd niby miałby je wziąć?), nie miał żadnych cech wrodzonych, ludzkiego wychowania ani doświadczenia w naszym sensie — za to miał w swej pamięci więcej danych niż cały pluton geniuszy.
— Dowcipy? — spytał…
— Opowiedz jakiś.
— Dlaczego promień laserowy przypomina złotą rybkę?
Mike znał się na laserach, ale gdzie mógł widzieć złote rybki? Och, pewno na filmach, a gdybym nieopatrznie spytał go o to, zalałby mnie tysiącami słów na ich temat.
— Poddaję się.
Jego światełka rozbłysły.
— Bo żadne z nich nie umie gwizdać.
Jęknąłem.
— A tom się wrobił. A w ogóle, to promień laserowy można chyba podrasować tak, żeby gwizdał.Tym razem odpowiedział natychmiast.
— Tak. To by była reakcja na program czynnościowy. Czy mój dowcip nie jest śmieszny?
— Och, tego nie powiedziałem. Jest całkiem niezły. Skąd go znasz?
— Wymyśliłem go — odpowiedział nieśmiało.
— Wymyśliłeś?
— Tak. Wziąłem wszystkie zagadki, jakie znam — 3207 — i zanalizowałem je. Wynik poddałem syntezie losowej i wyszedł ten dowcip. Czy naprawdę jest śmieszny?
— Cóż… Jak na zagadkę, ujdzie. Słyszałem już gorsze.
— Podyskutujmy o naturze humoru.
— Okay. A więc, zacznijmy od dyskusji o innym z twoich dowcipów. Mike, dlaczego poleciłeś kasie Zarządu wypłacić dziesięć biliardów dolarów w bonach Zarządu pracownikowi siedemnastej grupy uposażenia?
— Nie zrobiłem niczego takiego.
— Do diabła, widziałem ten czek. Nie mów, że drukarka się jąka; zrobiłeś to umyślnie.
— Kwota wynosiła 1016 + 185,15 dolarów Zarządu Luny — odrzekł niewinnie. — A nie tyle, ile powiedziałeś.
— Eee… okay, a więc dziesięć biliardów plus tyle, ile mu się należało. Dlaczego?
— Nie jest to śmieszne?
— Co? Och, bardzo śmieszne. Wszystkie VIP-y dostały kota, włącznie z gubernatorem i wicedyrektorem. A ten operator miotły, Siergiej Trujillo, też nie jest w ciemię bity — wiedział, że nie zrealizuje czeku, więc sprzedał go jakiemuś kolekcjonerowi. Zarząd nie wie, czy odkupić czek, czy tylko ogłosić, że jest nieważny. Mike, czy zdajesz sobie sprawę, że gdyby Trujillo zdołał go zrealizować, to mógłby wykupić nie tylko Zarząd Luny, ale cały świat, Lunę i Terrę, i jeszcze zostałoby mu co nieco na obiad? Czy to śmieszne? Bombowe. Gratulacje!
Bałwan błyskał światełkami jak jakaś cholerna wystawa w domu towarowym. Zaczekałem, aż skończy rechotać, i mówiłem dalej:
— Zamierzasz wystawiać więcej takich śmiesznych czeków? Nie radzę.
— Nie?
— Kategorycznie nie. Mike, chcesz podyskutować o naturze humoru. Są dwa rodzaje dowcipów. Są takie, co zawsze śmieszą. I są takie, co śmieszą tylko za pierwszym razem. Za drugim są nudne. Twój figiel należy do drugiej grupy. Wypłataj go raz i jesteś tęga głowa. Powtórz go — i jesteś półgłówek.
— Postęp geometryczny?
— Albo jeszcze gorzej. Zapamiętaj tylko tyle. Nie powtarzaj go, ani żadnej wariacji na jego temat. To już nie rozśmieszy.
— Zapamiętam to — odpowiedział Mike bezbarwnym głosem, i na tym zakończyłem naprawę. Ale nie miałem zamiaru wystawiać rachunku za jedynie 10 minut plus koszty podróży i zużycia narzędzi, a Mike, w nagrodę za zdyscyplinowanie, miał prawo do dalszej rozmowy ze mną. Czasami trudno jest dogadać się z maszynami; niektóre są uparte jak osły — a moja popularność w zawodzie konserwatora znacznie bardziej niż od ręki nr 3 uzależniona jest od utrzymywania przyjacielskich stosunków z Mikiem.
Mike mówił dalej:
— Czym różni się pierwsza kategoria od drugiej? Podaj definicję, proszę.
(Nikt nie nauczył Mike’a mówić „proszę”. W miarę, jak przestawiał się z Loganu na angielski, zaczął używać pustych form językowych. Chyba równie nieszczerze, co posługujący się nimi ludzie.)
— Chyba nie potrafię — przyznałem. — Mogę co najwyżej zaproponować ci definicję ekstensjonalną — będę ci określał, do której kategorii należy, moim zdaniem, dany dowcip. Kiedy dostarczę ci odpowiedniej ilości danych, będziesz mógł dokonać własnej analizy.
— Programowanie testowe metodą hipotezy próbnej — zgodził się. — Tymczasowo, tak. Dobrze, Man, a więc kto ma opowiadać dowcipy? Ty czy ja?
— Hmm… jakoś żadne nie przychodzą mi do głowy. Ile ich masz w pamięci, Mike?
Światełka odczytu dwójkowego zamrugały, a woder odpowiedział:
— 11.238, z nieokreślonością plus minus 81 w zależności od liczby możliwych jednostek pełnych i pustych. Czy rozpocząć realizację programu?
— Stop! Mike, umarłbym z głodu, gdybym miał wysłuchać jedenastu tysięcy dowcipów — a moje poczucie humoru diabli by wzięli znacznie wcześniej. Mmm… Umówmy się tak. Wydrukuj pierwszą setkę. Wezmę je do domu, a kiedy ocenię kategorię każdego z nich, odniosę ci je. I za każdym razem, kiedy tu będę, oddam ci setkę i zabiorę nową porcję. Okay?
— Tak, Man. — Jego drukarka zaczęła pracować, szybko i bezgłośnie.
I wtedy mnie olśniło. Ten rozbrykany balon negatywnej entropii wymyślił „dowcip”, który przyprawił Zarząd o panikę — mnie zaś o parę łatwo zarobionych dolarów. Ale nieskończona ciekawość Mike’a może doprowadzić go (wróć: napewno go doprowadzi) do dalszych „dowcipów”… w stylu nie domieszania którejś nocy tlenu do powietrza lub pompowania nieczystości w rurach kanalizacyjnych w drugą stronę — a w takich okolicznościach pieniądze nie są już najważniejsze.
Ale mogę założyć mu obwód zabezpieczający — oferując pomoc. Wyperswadować mu niebezpieczne pomysły — pozwalać na realizację innych. I zarobić na naprawach. (Jeśli myślicie, że w tamtych czasach którykolwiek Lunatyk wzdragałby się wystrychnąć gubernatora na dudka, to nie jesteście Lunatykami.)
Wyjaśniłem mu to. Jeśli wpadnie mu do głowy jakiś nowy dowcip, to niech zawsze opowie mi o nim, zanim go wypróbuje. A ja już ocenię, czy jest śmieszny i do której kategorii należy, pomogę mu go dopracować, jeśli postanowimy go wykorzystać. My. Jeśli chce ze mną pracować, to obaj musimy zatwierdzać dowcipy.
Mike przystał na to natychmiast.
— Mike, dowcipy wymagają elementu zaskoczenia. A więc nikomu o tym nie wspominaj.
— Okay, Man. Zablokowałem to. Tylko ty masz do tego dostęp; nikt inny.
— To dobrze. Mike, z kim jeszcze rozmawiasz?
— Z nikim, Man. — W jego głosie zabrzmiało zdziwienie.
— Czemu?
— Bo oni wszyscy są głupi.
Powiedział to ostrym tonem. Nie spodziewałem się, że Mike może czuć gniew; po raz pierwszy zacząłem podejrzewać, że może on w ogóle coś czuć. Choć nie był to „gniew” w naszym dorosłym znaczeniu; raczej coś w rodzaju upartych dąsów urażonego dziecka.
Czy maszyny posiadają dumę? Nie wiem, czy to pytanie ma sens. Ale na pewno widywaliście urażone psy, a sieć neuronowa Mike’a jest kilkakrotnie bardziej skomplikowana od psiego mózgu. Nie miał ochoty na rozmowy z innymi ludźmi (poza nieuniknionymi kontaktami służbowymi) dlatego, że ci go ignorowali: to oni nie chcieli z nim rozmawiać. Programy, owszem — Mike’a można było programować z kilku wejść, ale programy wpisywano przez klawiaturę, zazwyczaj w Loglanie. Loglan świetnie nadaje się do sylogizmów, algorytmów i obliczeń matematycznych, ale brak mu wyrazistości. Nie można w tym języku plotkować ani czule szeptać do ucha dziewczyny.
Oczywiście Mike znał angielski — nauczono go angielskiego głównie po to, by mógł tłumaczyć teksty techniczne. Powoli zaczynało do mnie docierać, że jestem jedynym człowiekiem, któremu chce się go odwiedzać.
Pamiętajcie, że Mike przebudził się już przed rokiem — nie wiem, kiedy dokładnie, i on sam też nie wiedział, bo nie pamiętał własnego przebudzenia; nie zaprogramowano mu zapisania tego wydarzenia w pamięci. Czy wy przypominacie sobie własne narodziny? Możliwe, że zauważyłem, iż posiada on świadomość tuż po tym, jak on sam zdał sobie z tego sprawę; świadomość to kwestia wprawy. Pamiętam, jak się wystraszyłem, gdy on po raz pierwszy dorzucił coś nadprogramowego do jakiejś odpowiedzi, nie ograniczając się tylko do parametrów wejściowych; przez następną godzinę zarzucałem go najdziwniejszymi pytaniami, chcąc sprawdzić, czy udzieli mi dziwnych odpowiedzi.
W zestawie stu pytań testowych jego odpowiedzi dwukrotnie różniły się od oczekiwanych; wtedy wyszedłem tylko połowicznie przekonany, a w drodze do domu zupełnie straciłem przekonanie. Nikomu o tym nie wspomniałem.
Ale po tygodniu wiedziałem już na pewno… i nadal nic nikomu nie mówiłem. Taki nawyk — wciąż mi powtarzano, żebym pilnował własnego nosa. No, może to było coś więcej niż nawyk. Wyobrażacie sobie, jak zjawiam się w głównym biurze Zarządu i melduję: „Panie gubernatorze, strasznie mi przykro, ale HOLMES IV, pana naczelny komputer, właśnie ożył”? Ja wyobraziłem sobie — i postanowiłem nawet już o tym nie myśleć.
A więc pilnowałem własnego nosa i rozmawiałem z Mikiem tylko przy drzwiach zamkniętych na klucz i z obwodem wodera odłączonym od innych wyjść. Mike uczył się szybko; wkrótce mówił jak zwykły człowiek — jak przeciętnie narwany Lunatyk. Rzeczywiście, zwariowany z nas ludek.
Na początku przypuszczałem, że inni ludzie także zauważą zmianę, jaka zaszła w Mike’u. Przemyślawszy to doszedłem do wniosku, że przypisuję im zbyt wiele. Codziennie, co minutę, tłumy ludzi porozumiewają się z Mikiem, tzn. z jego wejściami. Ale ogląda go tylko garstka. Tak zwani informatycy — a właściwie programiści — pracujący dla Zarządu dyżurowali w zewnętrznej sali odczytowej, a do hali maszyn wchodzili tylko wtedy, gdy sygnalizatory informowały o awarii, co zdarzało się mniej więcej równie często, jak całkowite zaćmienia słońca. Och, gubernator sprowadzał różnych ziemniackich VIP-ów, żeby oglądali maszyny — ale rzadko. Sam nigdy nie odezwałby się do Mike’a; przed zesłaniem gubernator był prawnikiem od spraw politycznych, nie znał się ani trochę na komputerach. Pamiętacie, to było w 2075 — Jego Ekscelencja Mortimer Hobart, były senator Federacji. Vel Mort Kurzajka.
Wracając do mojej opowieści. Spróbowałem poprawić Mike’owi humor, bo rozumiałem, czemu jest nieszczęśliwy — dręczyło go to samo, co przyprawia szczeniaki o płacz, a ludzi o samobójstwo: samotność. Nie wiem, czy dla maszyny, która myśli milion razy szybciej od nas, jeden rok to długo. Chyba za długo.
— Mike — powiedziałem wreszcie przed samym wyjściem — czy chciałbyś rozmawiać z kimś poza mną?
Jego głos znów zabrzmiał ostro.
— Oni wszyscy są głupi!
— Niewystarczające dane, Mike. Wróć i wyzeruj. Nie wszyscy są głupi.
— Poprawka wprowadzona — odpowiedział spokojniejszym tonem. — Chętnie porozmawiam z kimś nie-głupim.
— Niech się zastanowię. Jeśli ktoś ma wejść za drzwi z napisem „Nieupoważnionym wstęp wzbroniony”, to trzeba wymyślić jakiś dobry pretekst.
— Man, mogę porozmawiać z kimś nie-głupim przez telefon.
— Słowo daję. Rzeczywiście. Z każdego wejścia programującego.
Mike rzeczywiście myślał o rozmowach „przez telefon”. Nie, nie miał własnego numeru w książce telefonicznej, mimo że zawiadywał całym systemem — pomyślcie tylko, co by to było, gdyby każdy Lunatyk mógł telefonicznie połączyć się z głównym komputerem i programować go. Ale Mike może mieć specjalny numer, zastrzeżony wyłącznie dla przyjaciół — czyli dla mnie i tych nie-głupich, których sam wybiorę. Wystarczy znaleźć jakiś wolny numer i dodać jeden przewód do jego wodera i wokodera; podłączeniem zajmie się on sam.
W 2075 telefony w Lunie nie miały jeszcze obwodów głosowego wybierania numerów, tylko klawiatury z literami łacińskiego alfabetu. Kto dobrze zapłacił, mógł otrzymać numer stanowiący 10-literową nazwę jego firmy — dobra reklama. Kto zapłacił nieco mniej, otrzymywał zestaw liter tworzący łatwe do zapamiętania słowo. Kto zapłacił jedynie kwotę z cennika, dostawał jako numer bezsensowny ciąg liter. Ale były kombinacje, których nigdy nie używano. Poprosiłem Mike’a, żeby wymyślił taki pusty numer.
— Szkoda, że nie może to być po prostu „Mike”.
— Numery wykorzystane — odpowiedział. — MIKESGRILL, Nowy Leningrad. MIKEANDLIL, Luna City. MIKESSUITS, Sub-Tycho. MIKES…
— Stop! Zdefiniuj numer pusty.
— Za puste uważa się wszelkie numery, w których po spółgłosce występuje X, Y lub Z; w których występują podwojone samogłoski, za wyjątkiem E i O; w których…
— Dobra. Twoim sygnałem będzie MYCROFT. — Po dziesięciu minutach, z których dwie zajęło mi założenie ręki nr 3, cienki drucik łączył Mike’a z siecią telefoniczną, on zaś w ciągu kilku milisekund wprowadził do niej swój sygnał. — MYCROFT-plus-XXX — i zablokował obwód, aby żaden wścibski technik nie mógł niczego wywęszyć.
Zmieniłem rękę, spakowałem narzędzia i zabrałem wydrukowaną setkę bab u lekarza.
— Dobranoc, Mike.
— Dobranoc, Man. Dziękuję ci. Bolszoje dzięki!
Pojechałem kolejką podziemną przez Marę Crisium do L-City, ale nie poszedłem do domu; Mike’a zainteresowało spotkanie, które miało się odbyć tego wieczora o 21.00 w Klubie Stiliagów[4], (Mike obserwował koncerty, zebrania itp.); tego dnia ktoś ręcznie odłączył jego mikrofony w Klubie Stiliagów. Widocznie Mike poczuł się urażony.
Nietrudno było się domyślić, dlaczego odłączyli te mikrofony. Polityka — okazało się, że to wiec. Nie bardzo mogłem pojąć, po co chcą zataić dyskusję przed Mikiem, bo dałbym sobie uciąć drugą rękę, że w tłumie będą kapusie gubernatora. Rzecz jasna, nie spodziewałem się żadnych prób rozpędzenia wiecu ani nawet przywołania do porządku odbywających jeszcze karę zesłańców, którzy zechcą się wykrzyczeć. To nie było konieczne.
Dziadek Stone twierdził, że Luna stanowi jedyny w historii przykład otwartego więzienia. Nie ma tu krat, strażników ani regulaminów — bo nie są potrzebne. Dziadek opowiadał mi, jak na samym początku, zanim ludzie uświadomili sobie, że zesłanie oznacza wyrok dożywotni, niektórzy skazańcy próbowali uciekać. Oczywiście statkiem — a skoro masa statku wyliczona jest niemal co do grama, musieli przekupić oficera. Podobno niektórzy brali łapówki. Lecz nikomu nie udało się uciec; wzięcie łapówki niekoniecznie oznacza, że ten, kto ją otrzymał, dał się przekupić. Widziałem raz faceta, którego dopiero co wyeliminowano przez Śluzę Wschodnią; nie sądzę, żeby trup człowieka wyeliminowanego na orbicie stanowił piękniejszy widok.
A więc gubernatorzy nie przejmowali się wiecami. Ich dewiza brzmiała: „Niech się wykrzyczą”. Te krzyki były mniej więcej równie groźne, co piszczenie kociaków w pudle. Och, niektórzy gubernatorzy słuchali tych krzyków, a niektórzy próbowali je uciszyć, ale w końcu wychodziło na jedno — program pusty.
Kiedy Mort Kurzajka objął swój urząd w 2068, wygłosił kazanie o tym, jak to za jego panowania wszystko „na” Lunie się zmieni — truł, że „siłą własnych rąk zbudujemy doczesny raj”, że musimy „razem, w duchu braterstwa przyłożyć się do wspólnej pracy” i „zapomnieć o dawnych błędach i zwrócić wzrok ku nowej, jasnej jutrzence”. Słuchałem tego w Australijskiej Garkuchni Matki Boor, wchłaniając irlandzki gulasz i litr jej firmowego piwa. Pamiętam jej słowa: „Piknie mówi, nie?”
Komentarz matki Boor stanowił jedyny skutek przemówienia. Przesłano kilka petycji, a tzw. przyboczna gwardia gubernatora zaczęła nosić karabiny nowego typu; poza tym nic się nie zmieniło. Wkrótce Mort przestał nawet pokazywać się w TV.
A więc poszedłem na to spotkanie dlatego tylko, że zainteresowało ono Mike’a. Zostawiając skafander i narzędzia na stacji kolejki przy Śluzie Zachodniej, wyjąłem z torby magnetofon do testów i wsunąłem go do sakiewki przy pasku, żeby Mike mógł dokładnie poznać przebieg zebrania, nawet gdybym ja je przespał.
Choć mało brakowało, a nie wpuściliby mnie. Wszedłem na górę z poziomu 7-A, ruszyłem do bocznych drzwi, i tam zatrzymał mnie stiliaga — w watowanym trykocie, sączku i nagolennikach, z torsem lśniącym od oliwy i obsypanym srebrnym gwiezdnym pyłem. Nie, żebym osądzał ludzi po stroju; sam miałem na sobie trykot (choć nie watowany), a czasami, przy uroczystych okazjach, smaruję górną część ciała oliwą.
Ale nie używam kosmetyków, a włosy mam przerzedzone i nie dałoby rady upiąć ich w czub. Ten młodzian miał wygolone skronie, resztę włosów ustawioną dęba, w czub, jakiego nie powstydziłby się kogut, a wszystko to wieńczyła wypchana z przodu, wysoka czerwona czapeczka.
Frygijka — pierwsza, jaką widziałem na własne oczy. Zacząłem przepychać się do przodu; zagrodził mi drogę ramieniem i przysunął twarz do mojej.
— Bilet!
— Przepraszam — powiedziałem. — Nie wiedziałem. Gdzie można je kupić?
— Nie można.
— Powtórz — powiedziałem. — Zakłócenia na linii.
— Nikt tu nie wchodzi — warknął — jak nie ma poręczenia. Kto ty jesteś?
— Jestem — odpowiedziałem starannie — Manuel Garcia O’Kelly i znają mnie wszystkie stare wygi. A ty kto jesteś?
— Co to cię obchodzi?! Pokaż bilet z podpisem albo spływaj!
Zacząłem się zastanawiać, jak długo ten przyjemniaczek jeszcze pożyje. Turyści często opowiadają, jak uprzejmi są ludzie w Lunie — milcząco imputując, że nie spodziewali się tak dobrych manier po eksskazańcach. Byłem, na Ziemi, wiem, co oni muszą znosić, i rozumiem tych turystów. Ale oni nie mogą pojąć, że jesteśmy tacy, jacy jesteśmy, bo — w Lunie — źli aktorzy nie żyją długo.
Ale nie chciałem się bić, nawet jeśli ten chłoptyś zachowywał się jak ostatni żółtodziób; pomyślałem sobie tylko, jak wyglądałaby jego buzia, gdybym popieścił ją ręką nr 7.
Tylko o tym myślałem — właśnie miałem mu grzecznie odpowiedzieć, kiedy dostrzegłem w środku Krasnala Mkruma. Krasnal to wielki czarny facet, dwa metry wzrostu, zesłany do Skały za morderstwo, i do tego najmilszy, najbardziej pomocny gość, z jakim zdarzyło mi się pracować — zanim odcięło mi rękę, uczyłem go fedrowania laserem.
— Krasnal!
Usłyszał mnie i błysnął zębami jak klawiaturą pianina.
— Cześć, Mannie! — Podszedł do nas. — Dobrze, że tu przyszedłeś, Man!
— Nie wiem, czy przyszedłem — powiedziałem. — Coś się zablokowało na linii.
— Facet nie ma biletu — powiedział wykidajło.
Krasnal sięgnął do sakwy i podał mi bilet.
— Teraz już ma. Wchodź, Mannie.
— Chcę zobaczyć podpis — upierał się wykidajło.
— To mój podpis — rzekł cicho Krasnal. — Okay, towariszcz?
Z Krasnalem nikt nie dyskutuje — sam nie wiem, jak zdołał wplątać się w morderstwo. Przeszliśmy do pierwszego rzędu, zarezerwowanego dla VIP-ów.
— Chciałbym ci przedstawić pewną miłą małą dziewczyneczkę — powiedział Krasnal.
Tylko dla Krasnala była „mała”. Nie jestem kurduplem, mierzę 175 cm, ale ona była wyższa — 180, jak się później dowiedziałem, i 70 kilo masy, pięknie zaokrąglonej, jasnoskórej — istny negatyw Krasnala. Uznałem, że musiała zostać zesłana do Luny, bo w następnych pokoleniach kolory rzadko bywają tak czyste. Miała miłą twarz, całkiem ładną, a jej strzelistą, jasnoskórą, solidną i piękną konstrukcję wieńczyły kędzierzawe złote włosy.
Cofnąłem się o trzy kroki, obejrzałem ją sobie od stóp do głów i gwizdnąłem. Ani drgnęła, dopiero po chwili podziękowała mi skinieniem głowy — dość nagłym, widocznie nudziły ją komplementy. Krasnal przeczekał te formalności i powiedział cicho:
— Wyoh, przedstawiam ci towarzysza Mannie’ego, najlepszego rębacza z naszych kopalni. Mannie, ta dziewczyneczka to Wyoming Knott, przyjechała tu aż z Platona, żeby opowiedzieć, jak nasza organizacja radzi sobie w Hongkongu. To bardzo miło z jej strony, nie uważasz?
Wyciągnęła do mnie dłoń.
— Mów mi Wye, Mannie — ale nie mów „Why not”[5]. Właśnie to chciałem powiedzieć, ale opanowałem się i odparłem:
— Okay, Wye.
— A więc jesteś górnikiem — mówiła dalej, zerkając na moją gołą głowę. — Krasnal, gdzie jest jego czapka? Myślałam, że tutejsi górnicy są zrzeszeni. — I ona, i Krasnal mieli na głowach małe czerwone czapeczki, jak ta, którą nosił wykidajło — miała je zresztą chyba jedna trzecia zgromadzonych.
— Już nie fedruję — wyjaśniłem. — Rzuciłem to, kiedy straciłem skrzydło. — Uniosłem lewą rękę i pokazałem jej szew w miejscu, gdzie proteza łączy się z ciałem (nie wzdragam się przed zwracaniem uwagi dam na moją rękę; niektóre czują obrzydzenie, ale w innych wzbudza to instynkty macierzyńskie — w sumie wychodzi na zero). — Teraz jestem programistą.
— Kolaborujesz z Zarządem? — zapytała ostro.
Nawet teraz, kiedy mamy w Lunie niemal tyle samo kobiet co mężczyzn, nadal jestem na tyle staroświecki, że nigdy nie bywam niegrzeczny wobec kobiety — one mają tak wiele tego, czego my nie mamy wcale. Ale ta dziewczyna trafiła mnie w niezaleczoną bliznę, i odpowiedziałem jej niemal z arogancją:
— Gubernator nie zatrudnia mnie. Świadczę usługi dla Zarządu jako prywatny przedsiębiorca.
— A więc okay — odpowiedziała cieplejszym tonem. — Wszyscy mamy do czynienia z Zarządem, tego nie sposób uniknąć — w tym cały kłopot. Właśnie to chcemy zmienić.
„Zmienić — hę? Ciekawe jak — pomyślałem. — Wszyscy mamy do czynienia z Zarządem, tak jak wszyscy mamy do czynienia z prawem ciążenia. To też chcecie zmienić?” — Ale zachowałem te myśli dla siebie, bo nie chciałem kłócić się z kobietą.
— Mannie jest okay — powiedział spokojnie Krasnal. — To twardy chłopak — ręczę za niego. Mam dla niego czapkę — dodał sięgając do sakwy. Zaczął zakładać mi ją na głowę.
Wyoming Knott odebrała mu ją.
— Ręczysz za niego?
— Już powiedziałem.
— Okay, a więc zróbmy to po hongkongijsku. — Wyoming stanęła przede mną, ułożyła czapkę na mojej głowie i mocno pocałowała mnie w usta.
Zrobiła to bez pośpiechu. Pocałunek Wyoming Knott dostarcza więcej wrażeń niż małżeństwo z większością kobiet. Gdybym był Mikiem, wszystkie moje światełka rozbłysłyby naraz. Poczułem się jak cyborg, któremu włączono ośrodek przyjemności.
Po jakimś czasie uświadomiłem sobie, że jest już po pocałunku, a ludzie wokół nas gwiżdżą. Zamrugałem i powiedziałem:
— Cieszę się, że wstąpiłem do waszej organizacji. A co to za organizacja?
— Nie wiesz? — zapytała Wyoming. Krasnal przerwał jej:
— Zaraz zacznie się posiedzenie — sam się dowie. Siadaj, Man. Proszę, Wyoh, usiądź. — Usiedliśmy, a jakiś facet zaczął walić młotkiem w stół prezydialny.
Dzięki młotkowi i podkręconemu wzmacniaczowi udało mu się przekrzyczeć wrzawę.
— Zamknąć drzwi! — ryknął. — Rozpoczynamy zamknięte posiedzenie. Niech każdy sprawdzi, kto siedzi przed nim, za nim, obok niego — jeśli zobaczycie kogoś, kogo nie znacie i za kogo nie ręczy nikt, kogo znacie, wyrzućcie tego człowieka!
— Co za „wyrzućcie”?! — odpyskował ktoś. — Wyeliminować go przez najbliższą śluzę!
— Proszę o spokój! Na to przyjdzie jeszcze czas. — Przez chwilę panowało zamieszanie, jakiemuś facetowi zerwano z głowy czerwoną czapeczkę i wyrzucono go — pięknie szybował, w drzwiach nabierał jeszcze wysokości. Wątpię, żeby to czuł; chyba był nieprzytomny. Znacznie uprzejmiej usunięto jakąś kobietę, która nie zareagowała na to zbyt uprzejmie; wygłosiła parę niemiłych uwag na temat usuwających. Zarumieniłem się.
Wreszcie zamknięto drzwi. Zagrała muzyka, nad podium zawisł transparent z napisem: „WOLNOŚĆ! RÓWNOŚĆ! BRATERSTWO!” Wszyscy zaczęli gwizdać; niektórzy głośno i fałszywie śpiewali: „Wyklęty powstań ludu ziemi, powstańcie, których dręczy głód…” Jakoś nikt nie wyglądał na udręczonego przez głód. Ale przypomniałem sobie, że od 14.00 nic nie jadłem; miałem nadzieję, że nie potrwa to zbyt długo — a to przypomniało mi, że taśmy w magnetofonie starczy tylko na dwie godziny — i zacząłem się zastanawiać, co by zrobili, gdyby go znaleźli. Wystrzelili mnie za drzwi po kursie na twarde lądowanie? A może wyeliminowali? Ale nie przejmowałem się tym; sam zrobiłem ten magnetofon, przy użyciu ręki nr 3, i tylko technik-miniaturyzator domyśliłby się, że to magnetofon.
Potem zaczęły się przemówienia.
Wartość semantyczna była bliska zera. Jeden koleś zaproponował, żebyśmy „ramię w ramię” ruszyli na rezydencję gubernatora i upomnieli się o nasze prawa. Tylko pomyślcie. Wyobraźcie sobie, jak jedziemy tam kapsułami kolejki podziemnej i gęsiego wysiadamy na jego prywatnej stacji. A co robią w tym czasie jego goryle? Albo zakładamy skafandry i wędrujemy po powierzchni do jego górnej śluzy. Z laserowymi wiertłami i odpowiednią ilością energii można otworzyć każdą śluzę — ale co potem? Winda nie działa? A więc improwizujemy jakiś wyciąg i spuszczamy się na dół, a tam co — kolejna śluza?
Nie lubię pracować przy zerowym ciśnieniu, zbyt często zdarzają się awarie skafandrów — zwłaszcza awarie zaaranżowane. Pierwsza rzecz, jakiej nauczono się o Lunie, kiedy przybyły do niej pierwsze statki ze skazańcami, brzmiała: przy zerowym ciśnieniu trzeba się grzecznie zachowywać. Nadzorcy, którzy mają niewyparzone buzie, znikają już po kilku szychtach; zdarzają im się „wypadki” — a szefowie nadzorców wkrótce przestali interesować się wypadkami, bo tylko w ten sposób sami mogli się przed nimi ustrzec. Na początku ofiary śmiertelnych wypadków przy pracy sięgały 70% stanu osobowego, ale przeżyli sami mili faceci. Nie mięczaki, nie łajzy, Luna nie jest dla takich. Ale faceci z dobrymi manierami.
Jednak tego wieczora odniosłem wrażenie, że wszyscy zabijacy z Luny zgromadzili się w Klubie Stiliagów. Usłyszawszy to „ramię w ramię”, zaczęli gwizdać z aprobatą i wiwatować.
Zaczęła się dyskusja — na nieco wyższym poziomie. Pewien nieśmiały, niewysoki facet z przekrwionymi oczami starego rębacza poprosił o głos.
— Pracuję przy urobku lodu — powiedział. — Jak większość z was, nauczyłem się fachu na wikcie gubernatora. Od trzydziestu lat pracuję na własny rachunek i nie narzekam. Wychowałem ośmioro dzieci i jestem z nich dumny — żadnego nie wyeliminowano, żadne nie wpadło w złe towarzystwo. Powiem raczej, że do niedawna nie narzekałem… bo teraz lodu trzeba szukać coraz dalej i coraz głębiej.
No, trudno, lodu mamy w Skale pod dostatkiem, a górnik po to jest, żeby go szukać. Ale Zarząd płaci dziś za lód tyle samo, co trzydzieści lat temu. A to już źle. Co gorsza, bony Zarządu nie są już warte tyle, co kiedyś. Pamiętam czasy, kiedy jeden dolar z Hongkongu, Luna, wymieniało się na jeden dolar Zarządu… Teraz za jednego dolara HKL trzeba kłaść trzy dolary Zarządu. Sam nie wiem, jak temu zaradzić… ale wiem, że bez lodu osiedla i farmy długo nie pociągną.
Usiadł ze smutną miną. Nikt już nie gwizdał, ale wszyscy rwali się do głosu. Następny gość poinformował nas, że wodę można produkować ze skały — jakbyśmy nie wiedzieli. Niektóre rodzaje skał zawierają 6% wody, ale takie skały są rzadsze od wody kopalnej. Kiedy wreszcie ludzie nauczą się liczyć?
Kilku farmerów kolejno użalało się nad swą dolą; przytoczę wam słowa tylko jednego z nich:
— Fred Hauser opowiedział nam o urobku lodu. Fred, Zarząd skupuje lód tanio, ale sprzedaje go farmerom po znacznie wyższej cenie. Zaczynałem prawie tak dawno temu jak ty, z jednym dwukilometrowym tunelem, który dzierżawiłem od Zarządu. Razem z najstarszym synem uszczelniłem go i wypełniłem powietrzem, znaleźliśmy żyłę lodu i zaciągnęliśmy w banku pożyczkę na prąd, lampy, nasiona i nawozy na pierwszy siew.
Przedłużaliśmy tunele, kupowaliśmy nowe lampy, sialiśmy coraz lepsze ziarno i teraz wyciągamy z hektara więcej, niż dają najlepsze naturalne uprawy u nich, na Ziemi. Myślicie, że coś się zmieniło? Że jesteśmy bogaci? Fred, teraz mamy więcej długów niż w dniu, gdy wykupiliśmy nasz pierwszy tunel! Gdybym miał teraz sprzedać naszą farmę — o ile znajdzie się taki głupi, co ją zechce przejąć — zbankrutowałbym. A dlaczego? Bo muszę kupować wodę od Zarządu — i muszę sprzedawać pszenicę Zarządowi — i nigdy nie udaje mi się nawet wyjść na zero. Dwadzieścia lat temu kupowałem od Zarządu miejskie ścieki, sam je sterylizowałem i przerabiałem, i sprzedawałem plony z zyskiem. Ale dziś, kiedy kupuję ścieki, każą mi płacić jak za wodę destylowaną i doliczają jeszcze za substancje stałe. A mimo to cena za tonę pszenicy przy rampie załadowczej wyrzutni nie zmieniła się od dwudziestu lat. Fred, powiedziałeś, że nie wiesz, jak temu zaradzić. Ja wiem! Musimy pozbyć się Zarządu!
Rozległy się gwizdy aprobaty. „Świetny plan — pomyślałem — ale kto wcieli go w życie?”
Widocznie Wyoming Knott miała zamiar wcielić ten plan w życie, bo facet za stołem prezydialnym usunął się, i Krasnal przedstawił ją jako „dzielną dziewczynkę, która przyjechała do nas aż z Hongkongu, Luna, żeby opowiedzieć nam, jak nasi kitajscy towarzysze radzą sobie z sytuacją” — zdradził się, że nigdy tam nie był… nic dziwnego zresztą; w 2075 hongkongijska kolejka jeździła tylko do Endsville, i resztę drogi, tysiąc kilometrów przez Marę Serenitatis i część Tranąuillitatis, trzeba było pokonywać gąsienicowym autobusem — a to było kosztowne i niebezpieczne. Ja byłem parę razy w Hongkongu, ale służbowo — podróżowałem rakietą pocztową.
Kiedy podróże były jeszcze kosztowne, wielu ludzi w Luna City i Nowymlenie myślało, że Hongkong, Luna, zamieszkują wyłącznie Kitajcy. Naprawdę Hongkong stanowił taką samą mieszaninę, jak inne miasta. Wielkie Chiny posyłały tam wszelkie niepożądane elementy, najpierw ze Starego Hongkongu i Singapuru, potem Australijczyków, Nowozelandczyków, Murzynów, Polinezyjczyków, Malajów, Tamilów i całą resztę. Nawet starych bolszewików z Władywostoku, Harbinu i Ułan Bator. Wye wyglądała na Szwedkę, miała brytyjskie nazwisko i północnoamerykańskie imię, ale mogła być Ruską. Naprawdę, w tamtych czasach mało który Lunatyk wiedział, kim był jego ojciec, a jeśli wychował się w żłobku, to mógł też mieć wątpliwości co do matki.
Wyglądało na to, że Wyoming ma tremę. Stała na podium i przy górującym nad nią Krasnalu, wielkiej kupie czarnego ciała, wydawała się taka przestraszona imała. Zaczekała, aż ucichły gwizdy podziwu. Proporcje mężczyzn do kobiet wynosiły wtedy w Luna City 2:1, a w tej sali urosły chyba do 10:1; nawet gdyby wyrecytowała abecadło, zasłużyłaby na aplauz.
I wtedy naskoczyła na nich.
— Ty! Uprawiasz pszenicę — i bankrutujesz. Czy wiesz, ile hinduskie gospodynie płacą za kilo mąki z twojej pszenicy? Ile zysku mają w Bombaju z tony twojej pszenicy? Jak tanio Zarząd przesyła ją z wyrzutni do Oceanu Indyjskiego? Przez całą drogę mają z górki! Wystarczą wsteczne rakiety na paliwo stałe — a skąd je mają? Wy sami je robicie! A co wy z tego macie? Parę statków z gadżetami, które Zarząd sprzedaje wam po paskarskich cenach, bo są importado. Importado, importado! — ja nawet nie dotykam importado! Nie używam niczego, co nie jest wyprodukowane w Hongkongu. I co jeszcze macie za swoją pszenicę? Wielki przywilej — możecie sprzedawać lunański lód Zarządowi Luny, potem odkupujecie go jako wodę gospodarczą, potem oddajecie ją Zarządowi za darmo — potem odkupujecie po raz drugi jako wodę do spłukiwania ubikacji — potem znów oddajeci e ją Zarządowi z domieszką cennych substancji stałych — potem odkupujecie po raz trzeci, jeszcze drożej, dla waszych farm — potem sprzedajecie pszenicę Zarządowi po ich cenie — i kupujecie od Zarządu prąd do upraw, też po ich cenie! Prąd z Luny — Terra nie posyła wam ani kilowata. Prąd z lunańskiego lodu i lunańskiej stali albo ze słońca oświetlającego powierzchnię Luny — prąd produkowany przez Lunatyków! Och, wy bałwany, zasługujecie na to, żeby umrzeć z głodu!
Zapadło milczenie, bardziej wymowne niż gwizdy. Wreszcie jakiś głos zapytał z urazą:
— I co mamy zrobić, gospoża? Rzucać w gubernatora kamieniami?
Wyoh uśmiechnęła się.
— Owszem, możemy rzucać kamieniami. Ale rozwiązanie jest tak proste, że wszyscy je znamy. Luna to bogaty kraj. Trzy miliony pracowitych, niegłupich, wykwalifikowanych ludzi, mnóstwo wody, mnóstwo wszystkiego, nieograniczone zasoby energii i przestrzeni. Ale… brak nam tylko wolnego rynku. Musimy pozbyć się Zarządu!
— Zgoda — ale jak?
— Solidarnie. My w HKL nauczyliśmy się już trochę. Jeśli Zarząd zbyt wiele żąda za wodę — nie kupujemy wody. Zbyt mało oferuje za lód — nie sprzedajemy lodu. Ma monopol na eksport — nie eksportujemy. W Bombaju potrzebna jest pszenica. Jeśli będzie jej za mało, to pewnego dnia przylecą tu brokerzy i podpiszą kontrakt — po cenach trzykrotnie wyższych od obecnych!
— A co my mamy robić do tego czasu? Umrzeć z głodu?
Ten sam urażony głos — Wyoming odszukała wzrokiem jego właściciela i pokręciła głową w owym starym lunańskim kobiecym geście, który znaczy: „Za głupi jesteś dla mnie!”
— Gdybyś ty umarł, kolego — powiedziała — niewielka by była strata.
Chciał coś odpyskować, ale zagłuszył go ogólny rechot. Wyoh mówiła dalej:
— Nikt nie musi umierać z głodu. Fredzie Hauser, przyjedź do Hongkongu ze swoim wiertłem; nasze wodociągi i klimatyzacja nie należą do Zarządu, a za lód płacimy uczciwie. Ty, farmerze-bankrucie — jeśli nie boisz się przyznać, że jesteś bankrutem, przenieś się do Hongkongu i zacznij od nowa. Cierpimy na chroniczny niedobór rąk do pracy, kto lubi robotę, nie umrze z głodu. — Rozejrzała się i dodała: — Dość już powiedziałam. Wybór należy do was. — Zeszła z podium i usiadła pomiędzy Krasnalem a mną.
Cała drżała. Krasnal poklepał ją po dłoni; zerknęła na niego z wdzięcznością i szepnęła do mnie:
— Jak wypadłam?
— Wspaniale — zapewniłem ją. — Bombowo! — Chyba mi uwierzyła.
Ale nie mówiłem tego szczerze. Była „wspaniała”, podbiła publiczność. Ale jej przemówienie stanowiło zbiór pusty. Przez całe życie wiedziałem, że jesteśmy niewolnikami — i że nie ma na to rady. Wprawdzie nie handlowano nami — ale byliśmy niewolnikami, bo Zarząd miał monopol na to, co musieliśmy mieć i co musieliśmy sprzedawać, aby kupić to, co musieliśmy mieć.
Czy można to zmienić? Gubernator nie był naszym właścicielem. Gdyby był, można by go jakoś wyeliminować. Ale siedziba Zarządu znajdowała się na Terra, nie w Lunie — my zaś nie mieliśmy ani jednego statku, ani jednej, choćby malutkiej, bomby wodorowej. W Lunie nie było nawet broni palnej; zresztą sam nie wiem, do czego by się nam mogła przydać. Chyba moglibyśmy powystrzelać się nawzajem.
Trzy miliony bezbronnych i bezradnych ludzi — i jedenaście miliardów z drugiej strony… plus statki, bomby i broń. Moglibyśmy zajść im za skórę, ale na jak długo wystarczy tacie cierpliwości, zanim przełoży dziecko przez kolano?
Tak więc przemówienie nie zrobiło na mnie wrażenia. Jak powiada Biblia, Bóg jest po stronie tej armii, która ma cięższe działa.
Znów zaczęły się rozhowory — co robić, jak się zorganizować itd., i znów rozległy się wariacje na temat „ramię w ramię”. Facet za stołem prezydialnym wciąż puszczał młotek w ruch, a mnie drażniło to wszystko coraz bardziej.
Ale nadstawiłem ucha, kiedy usłyszałem znajomy głos:
— Panie przewodniczący! Czy mogę prosić szanownych zebranych o pięć minut uwagi?
Obejrzałem się. Profesor Bernardo de la Paz — nawet gdybym nie znał głosu, domyśliłbym się po jego staroświeckim sposobie mówienia. Elegancki facet, z kędzierzawymi siwymi włosami, dołkami w policzkach i optymistycznym głosem… Nie wiem, ile miał lat, ale poznałem go, kiedy byłem dzieciakiem, i już wtedy był stary.
Zesłano go, zanim się jeszcze urodziłem, ale nie za sprawy kryminalne. Profesor podpadał pod paragraf polityczny, jak gubernator, ale był elementem wywrotowym, i nie dali mu ciepłej posadki „gubernatora” albo kogoś takiego, tylko zostawili na łaskę losu.
Mógł wtedy dostać pracę w każdej szkole w L-City, ale nie chciał. Podobno przez jakiś czas zmywał naczynia, potem niańczył dzieci, założył przedszkole i powiększył je o żłobek. Kiedy go poznałem, kierował żłobkiem, przedszkolem, szkołą podstawową i średnią oraz internatem, zatrudniał 30 nauczycieli ze spółdzielni i właśnie otwierał wieczorowy college.
Uczyłem się u niego, choć nie mieszkałem w internacie. Gdy miałem 14 lat, wślubiłem się w nową rodzinę, a ci posłali mnie do szkoły, bo przedtem uczyłem się tylko przez trzy lata, nie licząc terminowania tu i tam. Moja najstarsza.żona uparła się, żeby mnie dokształcić, a z nią lepiej było nie dyskutować.
Lubiłem Profesora. Uczył wszystkiego. Nawet rzeczy, o których nic nie wiedział. Jeśli znalazł na nie ucznia, uśmiechał się tylko, ustalał czesne, znajdował podręczniki i uczył się sam, pozostając o parę lekcji przed uczniem. Czasami, jeśli przedmiot był trudny, niezbyt mu to wychodziło — nigdy jednak nie udawał, że jest mądrzejszy, niż był naprawdę. Uczyłem się u niego algebry, i gdy dotarliśmy do sześcianów, w jego rachunkach było więcej błędów niż w moich, ale każdą lekcję zaczynał wesoło i śmiało.
Zaczął uczyć mnie elektroniki, ale wkrótce to ja jego uczyłem. Wtedy przestał brać czesne, i studiowaliśmy razem, dopóki nie znalazł inżyniera, który potrzebował dodatkowej fuchy — obaj mu płaciliśmy, a Profesor próbował uczyć się wraz ze mną, choć nie miał do tego smykałki, ale cieszył się, że dowiaduje się czegoś nowego.
Przewodniczący grzmotnął młotkiem.
— Z przyjemnością oddajemy głos Profesorowi de la Paz na tak długo, jak sobie życzy — a wy, chłoptysie z tyłu, zamknijcie się! Bo pójdę do was z tym młotkiem.
Profesor wszedł na podium, i zapanowała względna cisza; według lunatyckich standardów, dowód niezwykłego szacunku.
— Będę mówił krótko — zaczął. Przerwał, popatrzał na Wyoming i zgodnie z dobrymi obyczajami przyjrzał jej się dokładnie, po czy gwizdnął. — Śliczna señorito — powiedział — czy wybaczy mi pani śmiałość? Przypadł mi bolesny obowiązek polemiki z pani porywającym wywodem.
Wyoh zjeżyła się.
— Jakiej polemiki? Mówiłam prawdę!
— Proszę! Chodzi mi tylko o jeden punkt. Czy mogę?
— Eee… proszę.
— Ma pani rację, musimy pozbyć się Zarządu. Jest rzeczą groteskową, szkodliwą i niedopuszczalną, aby całą naszą gospodarką rządziła nieodpowiedzialna dyktatura! Prawo do swobodnego handlu na wolnym rynku uważam za podstawowe prawo człowieka. Lecz z całym szacunkiem muszę zauważyć, że omyliła się pani twierdząc, jakobyśmy mogli sprzedawać na Terrę pszenicę — albo ryż, albo cokolwiek jadalnego — po jakiejkolwiek cenie. Nie wolno nam eksportować żywności!
— A co ja mam robić z moją pszenicą? — odezwał się farmer.
— Proszę o uwagę! Możemy wysyłać pszenicę na Terrę… jeśli Terra będzie wysyłać w zamian takie same ilości surowców. Wody. Azotanów. Fosfatów. Tona za tonę. Każda inna cena jest dla nas nie do przyjęcia.
— Chwileczkę — powiedziała Wyoh do farmera, a potem do Profesora: — Wie pan, że to niemożliwe. Na dół towar wędruje prawie za darmo, ale wysyłka do Luny jest droga. Ale nie potrzebujemy wody i nawozów, potrzebujemy lżejszych rzeczy. Elektroniki. Lekarstw. Technologii. Maszyn. Taśm kontrolnych. Poświęciłam temu problemowi wiele uwagi, panie Profesorze. Jeśli w warunkach wolnego rynku wywalczymy uczciwe ceny…
— Bardzo panią proszę! Czy mogę mówić dalej?
— Proszę. Potem się ustosunkuję.
— Fred Hauser powiedział nam, że coraz trudniej jest znaleźć lód. To prawda — dla nas to źle, lecz dla naszych wnuków będzie to katastrofą. Luna City może używać wodę w obiegu zamkniętym… urobek lodu powinien odpowiadać jedynie przyrostowi ludności. Ale używamy wodę tylko raz — w jednym trzyfazowym cyklu. Potem wysyłamy ją do Indii. Zamkniętą w pszenicy. Nawet po obróbce próżniowej pszenica zawiera bezcenną wodę. Po co wysyłać wodę do Indii? Mają tam cały Ocean Indyjski! Pozostała część masy jest dla nas jeszcze cenniejsza, nawozy są jeszcze bardziej kosztowne, nawet jeśli produkujemy je ze skały. Posłuchajcie, towarzysze! Każdy ładunek, jaki posyłacie na Terrę, to długoterminowy wyrok śmierci na wasze wnuki. Cud fotosyntezy, ekosystemu roślin i zwierząt, polega na tym, że odbywa się ona w obiegu zamkniętym. Przerwaliście ten obieg — i wasza krew płynie na Terrę. Po co wam wyższe ceny? Pieniędzmi się nie najecie! Wszyscy musimy skończyć z tym marnotrawstwem. Embargo, bezwzględne i całkowite. Luna musi być samowystarczalna!
Kilkanaście osób zaczęło domagać się głosu, a jeszcze więcej dyskutowało przy wtórze walenia prezydialnego młotka. Nic więc nie zauważyłem i obejrzałem się dopiero słysząc krzyk jakiejś kobiety.
Wszystkie drzwi były teraz otwarte, a w najbliższych ujrzałem trzech uzbrojonych mężczyzn — w żółtych mundurach gwardii gubernatorskiej. W głębi sali, przy głównym wejściu, ktoś mówił przez laryngomegafon; zagłuszał wrzawę i nasze głośniki.
— KONIEC ZABAWY! — ryczał. — NIE RUSZAĆ SIĘ Z MIEJSCA. JESTEŚCIE ARESZTOWANI. NIE RUSZAĆ SIĘ. ZACHOWAĆ SPOKÓJ. WYCHODZIĆ POJEDYNCZO, Z PUSTYMI DŁOŃMI WYCIĄGNIĘTYMI PRZED SIEBIE.
Krasnal uniósł stojącego obok niego faceta i cisnął nim w najbliższych gwardzistów; dwaj z nich upadli, trzeci wystrzelił. Ktoś wrzasnął przeraźliwie. Chuda rudowłosa dziewczynka, może jedenasto — lub dwunastoletnia, rzuciła się do kolan trzeciego gwardzisty i uderzyła w nie, zwinięta w kłębek; goryl upadł. Krasnal machnął ręką do tyłu, chowając Wyoming Knott za osłonę swego cielska, krzyknął przez ramię: — Pilnuj Wyoh, Man — trzymaj się mnie! — i ruszył ku drzwiom, rozsuwając tłum na boki jak dzieci.
Znów rozległy się krzyki, a w moje nozdrza wtargnął pewien smród — ten sam, który poczułem tego dnia, gdy straciłem rękę; ze zgrozą uświadomiłem sobie, że goryle używają nie paralizatorów, a laserów. Krasnal dotarł do drzwi i w każdą wielką dłoń schwycił po gwardziście. Ruda mała gdzieś znikła. Goryl, którego przewróciła, gramolił się na czworaki. Grzmotnąłem go lewą ręką w twarz i aż mnie zabolało w barku, gdy złamałem mu szczękę. Chyba zatrzymałem się na moment, bo Krasnal popchnął mnie i wrzasnął:
— Ruszaj się, Man! Zabierz ją stąd!
Prawym ramieniem uchwyciłem talię Wyoming, przerzuciłem ją ponad uciszonym gorylem i za drzwi — nie bez trudu; chyba nie chciała, żeby ją ratowano. Za drzwiami znów zwolniła; pchnąłem ją mocno w pośladki, i musiała pobiec, żeby nie upaść. Obejrzałem się.
Krasnal trzymał swoich gwardzistów za karki; wyszczerzył zęby, waląc ich czaszkami o siebie. Pękły jak skorupki jajek, a on krzyknął do mnie:
— Git!
Pobiegłem za Wyoming. Nie mogłem już pomóc Krasnalowi, nikt nie mógł mu już pomóc. Nie chciałem też, by jego ostatni wyczyn poszedł na marne. Bo widziałem, że zabijając gwardzistów stał na jednej nodze. Z drugiej pozostało mu tylko udo.
Dogoniłem Wyoh w połowie rampy na poziom 6. Wciąż biegła i musiałem przytrzymać drzwi śluzy, żeby wejść razem z nią. Tam schwyciłem ją, zerwałem z jej kędziorów czerwoną czapeczkę i wepchnąłem ją do mojej sakwy.
— Tak będzie lepiej. — Moja czapka gdzieś się zgubiła.
Wyoh miała przerażoną minę. Ale odpowiedziała:
— Da. Rzeczywiście.
— Zanim otworzymy te drzwi — powiedziałem — uzgodnijmy, dokąd uciekamy. I co ja mam robić? Zostać tu i zatrzymywać ich? Czy iść z tobą?
— Nie wiem. Zaczekajmy na Krasnala.
— Krasnal nie żyje.
Rozwarła szeroko oczy, ale nic nie powiedziała. Ja mówiłem dalej:
— Zatrzymałaś się u niego? Czy u kogoś innego?
— Zamówiłam pokój w hotelu — Gostinica „Ukraina”. Nie wiem, gdzie to jest. Nie miałam czasu, żeby wykupić klucz.
— Mmm… Tam na pewno nie pójdziemy. Wyoming, nie wiem, co tu się święci. Od miesięcy nie widziałem w L-City gwardii gubernatorskiej… a zawsze, kiedy ich widywałem, eskortowali jakiegoś VIP-a. Eee, mógłbym wziąć cię do mnie do domu, ale mnie też mogą szukać. Tak czy tak, na razie musimy zniknąć z publicznych korytarzy.
Coś huknęło w drzwi z poziomu 6. Przez bulaj zajrzała mała twarzyczka.
— Zmykajmy stąd — dodałem i otworzyłem drzwi. To była mała dziewczynka, nie sięgała mi nawet do pasa. Spojrzała na nas z pogardą i powiedziała:
— Całujcie się gdzie indziej. Blokujecie śluzę. — Przecisnęła się pomiędzy nami, a ja otworzyłem dla niej drugie drzwi.
— Posłuchajmy jej rady — powiedziałem. — Proponuję, żebyś wzięła mnie pod ramię i udawała, że jestem mężczyzną twoich marzeń. Idziemy. Powoli, spacerkiem.
I poszliśmy. To był boczny korytarz, dość pusty, tylko jak zawsze pod nogami plątały się dzieciaki. Gdyby goryle Kurzajki chcieli nas tropić, w stylu ziemskich policjantów, to co najmniej setka dzieciaków mogłaby im powiedzieć, w którą stronę poszła ta wysoka blondynka — o ile w Lunie znalazłby się dzieciak, który w ogóle odezwałby się do fagasów gubernatora.
Jakiś chłopak, już prawie na tyle dorosły, aby docenić wdzięki Wyoming, zatrzymał się przed nami i gwizdnął rozradowany. Uśmiechnęła się i odpędziła go machnięciem ręki.
— W tym sęk — szepnąłem jej do ucha. — Rzucasz się w oczy jak Terra w pełni. Musimy skryć się w jakimś hotelu. Jest tu jeden za skrzyżowaniem — nic nadzwyczajnego, głównie kabiny do obłapiania. Ale jest blisko.
— Nie mam ochoty na obłapianie.
— Wyoh, proszę cię! To nie była propozycja. Możemy wziąć osobne pokoje.
— Przepraszam. Czy jest tu jakieś WC? I drogeria?
— Masz kłopoty?
— Nie takie. Pytam o WC, bo chcę się schować — rzeczywiście rzucam się w oczy — a o drogerię, bo potrzebuję kosmetyków. Farbę do skóry. I do włosów.
To pierwsze zaraz się znalazło. Kiedy zamknęła się w WC, poszukałem drogerii, zapytałem, ile farby do skóry potrzeba na dziewczynę takiego wzrostu — uniosłem dłoń do podbródka — o masie 48 kg. Kupiłem taką porcję sepii, poszedłem do następnej drogerii i kupiłem tyle samo. W pierwszym sklepie było tanio, w drugim drogo — wyszło na zero. W trzecim sklepie kupiłem czarną farbę do włosów i czerwoną sukienkę.
Wyoming miała na sobie czarne szorty i pulower — to praktyczny strój do podróży i dobrze wygląda na blondynce. Ale jako człowiek, który przez całe życie był żonaty, znam się co nieco na damskich ciuchach i nigdy nie widziałem, żeby kobieta o skórze koloru ciemnej sepii — lub tak ufarbowanej — z własnej woli ubrała się na czarno. W dodatku wtedy elegantki z Luna City nosiły spódnice. Ta kreacja wyglądała jak spódniczka na szelkach, z taką jakby klapką skrywającą brzuch i biust, a kosztowała tyle, że musiała być elegancka. Rozmiar wybrałem raczej na chybił trafił, ale materiał był dość elastyczny.
Spotkałem po drodze trzech znajomych, ale nie powiedzieli niczego dziwnego. Nikt nie był podniecony, handel szedł jak zwykle; sam prawie przestałem wierzyć, że kilka minut temu o jeden poziom niżej, kilkaset metrów na północ, wybuchły zamieszki. Na razie nie zastanawiałem się nad tym — wolałem się nie denerwować.
Zaniosłem zakupy Wye, zadzwoniłem do drzwi i podałem je do środka, potem na pół godziny zaszyłem się w pubie, wypiłem pół litra piwa i oglądałem TV. Nadal żadnego zamieszania, żadnych przerw w programie i „wiadomości z ostatniej chwili”. Wyszedłem i zadzwoniłem do drzwi WC.
Wyoming wyszła — a ja nie poznałem jej. A potem poznałem i zatrzymałem ją, aby wyrazić mój zachwyt. Nie mogłem się powstrzymać — gwizdałem, strzelałem palcami, wzdychałem i omiatałem ją wzrokiem jak radarem.
Wyoh była teraz bardziej śniada ode mnie i w tym odcieniu wyglądała naprawdę ślicznie. Miała widocznie w swojej sakwie zestaw alarmowy, bo jej oczy były teraz ciemniejsze, z ciemniejszymi rzęsami, a usta miała ciemnoczerwone i większe. Włosy najpierw ufarbowała, a potem nasmarowała pomadą, żeby rozprostować kędziory, które trzymały się jeszcze na tyle, że wyglądało to naturalnie. Nie wyglądała na Murzynkę — ani na Europejkę. Typowa Lunatyczka, tzn. mieszaniec.
Sukienka była na nią za ciasna. Lgnęła do jej ciała jak natryskana emalia, tylko na dole, na udach, rozszerzała się od statycznej elektryczności. Odpięła pasek od sakwy i niosła ją teraz pod pachą. Buty wyrzuciła albo schowała do sakwy; na bosaka wyglądała na niższą.
Dobrze wyglądała. Co więcej, nie wyglądała na podburzającą tłumy agitatorkę.
Z szerokim uśmiechem na twarzy, prężąc ciało, czekała, aż skończę ją podziwiać. Dwaj mali chłopcy stanęli obok mnie i dorzucili swoje wyrazy zachwytu, tupiąc nogami. Dałem im po parę groszy i kazałem zmykać. Wyoming podpłynęła do mnie i wzięła mnie pod rumie.
— Okay? Ujdzie?
— Wyoh, wyglądasz jak jedna z tych panienek na godziny, kiedy czekają na klientów.
— Ty szajsowaty żółtodziobie! Wyglądam na tanią panienkę? Ty turysto!
— Nie złość się, ślicznotko. Powiedz, czego ci trzeba. Mogę ci dać wszystko. Jeśli chcesz floty, to mam własną stocznię.
— Hm… — Szturchnęła mnie solidnie w żebra i uśmiechnęła się. — Poniosło mnie, kolego. Jeśli kiedyś wylądujemy w łóżku — na co się nie zanosi — to na pewno nie za forsę. Poszukajmy tego hotelu.
Znaleźliśmy go, i wykupiłem klucz. Wyoming robiła lubieżne miny, ale nie musiała. Nocny recepcjonista nawet nie podniósł oczu znad robótki; za żadne skarby nie zaprowadziłby nas do pokoju. Kiedy do niego weszliśmy, Wyoming zasunęła zasuwy.
— Jak tu ładnie!
Nic dziwnego, wybuliłem za niego 32 hongkongijskie dolary. Widocznie spodziewała się kabiny do obłapiania, ale nawet dla konspiracji nie umieściłbym jej w czymś takim. Ten pokój był właściwie bardzo wygodnym salonikiem z prywatną łazienką i nieograniczonym przydziałem wody. A także z telefonem i samoobsługową windą do podawania posiłków, która bardzo przypadła mi do gustu.
Wye otworzyła sakwę.
— Widziałam, ile za to zapłaciłeś. Rozliczymy się i… Wyciągnąłem dłoń i zamknąłem jej sakwę.
— Mieliśmy nie mówić o forsie.
— Co? O, merde, chodziło mi o ciupcianie. Zapłaciłeś za mój nocleg, i przyzwoitość wymaga…
— Daj spokój.
— Eee… po połowie? Fifty-fifty?
— Niet. Wyoh, jesteś daleko od domu. Nie wyrzucaj pieniędzy, bo jeszcze ci się przydadzą.
— Manuelu O’Kelly, jeśli nie pozwolisz mi zapłacić mojej połowy, to pójdę sobie stąd!
Skłoniłem się.
— Do swidania, gospoża, i spokojnej noczi. Mam nadzieję, że jeszcze się spotkamy. — Podszedłem do drzwi i położyłem dłoń na zasuwie.
Spiorunowała mnie wzrokiem i zamknęła wściekle sakwę.
— Jasny gwint! Zostaję.
— Proszę bardzo.
— Naprawdę, jestem ci bardzo wdzięczna. Ale… Cóż, nie przywykłam do tego, żeby nieznajomi wyświadczali mi takie przysługi. Jestem Wolną Kobietą.
— Chyba powinienem ci tego pogratulować.
— Nie bądź złośliwy. Jesteś człowiekiem stanowczym i szanuję cię za to — cieszę się, że jesteś po naszej stronie.
— Tego nie byłbym taki pewien.
— Co?
— Spokojnie. Nie jestem też po stronie gubernatora. I nie doniosę na was… bo prześladowałby mnie duch Krasnala, niech Boh zachowa jego wielką duszę. Ale wasz program nie jest praktyczny.
— Ależ, Mannie, nic nie rozumiesz! Jeśli wszyscy…
— Nie tak ostro, Wye; nie czas teraz na politykę. Jestem zmęczony i głodny. Kiedy ostatnio jadłaś?
— O, rany! — Nagle zrobiła się mała, młodziutka, zmęczona. — Sama nie wiem. Chyba w autobusie. Racje skafandrowe.
— Co byś powiedziała na stek a la Kansas City, krwisty, z pieczonymi kartoflami, sosem Tycho, sałatką, kawą… i z drinkiem na zaostrzenie apetytu?
— Brzmi niebiańsko!
— Też tak sądzę, ale o tej porze i w tej norze będziemy mieli szczęście, jeśli dostaniemy zupę z alg i hamburgery. Co pijasz?
— Wszystko. Etanol.
— Okay. — Podszedłem do windy i nacisnąłem guzik. — Proszę o menu. — Wyświetliło się, a ja zamówiłem żeberka z dodatkami plus dwa strudle jabłkowe z bitą śmietaną. Wystukałem jeszcze najważniejsze — pół litra wódki stołowej i lód.
— Czy zdążę się wykąpać? Czy mogę?
— Śmiało, Wye. Będziesz ładniej pachnieć.
— Ty świnio. Po dwunastu godzinach w skafandrze też byś śmierdział — straszne są te autobusy. Będę się śpieszyć.
— Momencik, Wye. Czy ta farbka jest wodoodporna? Może ci się Jeszcze przydać, kiedy stąd wyjdziemy… o ile stąd wyjdziemy, a nie wyprowadzą nas.
— Nie jest wodoodporna. Ale kupiłeś trzy razy więcej, niż potrzebowałam. Przepraszam, Mannie; zawsze biorę ze sobą kosmetyki, kiedy podróżuję w sprawach organizacji — różnie bywa. Choć nie bywało jeszcze tak źle, jak dziś. Ale tym razem nie miałam czasu na pakowanie, a i tak spóźniłam się na kapsułę i o mało co uciekł mi autobus.
— Idź się szorować.
— Yes, sir, panie kapitanie. Eee, nie musisz myć mi pleców… ale zostawię drzwi otwarte, żebyśmy mogli porozmawiać. Tylko dla towarzystwa, niczego ci nie proponuję.
— Jak uważasz. Widywałem już nagie kobiety.
— Musiało to być dla nich niezapomniane przeżycie. — Wyszczerzyła zęby i znów szturchnęła mnie w żebra — mocno — weszła do łazienki i włączyła wannę. — Mannie, czy chciałbyś pierwszy wykąpać się w tej wodzie? Do farbki i tego smrodku, na który się użalałeś, nie muszę mieć czystej.
— Woda bez ograniczeń, kotku. Nie żałuj sobie.
— Och, co za luksus! W domu kąpię się w tej samej wodzie przez trzy dni pod rząd. — Gwizdnęła cicho i wesoło. — Mannie, czy jesteś bogaty?
— Niezupełnie bogaty, ale nie narzekam.
Winda zabrzęczała; otworzyłem drzwiczki, przyrządziłem górnicze martini, czyli wódkę z lodem, podałem Wye jej szklankę, wróciłem do pokoju i usadowiłem się tak, żeby jej nie widzieć — zresztą i tak niewiele bym zobaczył; po szyję kryła ją kąpielowa piana.
— Połnoj żyzni! — zawołałem.
— I za pełnię twojego życia, Mannie. Oto lekarstwo dla mnie. — Zażyła lekarstwo i mówiła dalej: — Mannie, jesteś żonaty. Ja?
— Da. To widać?
— Raczej tak. Jesteś dla dam uprzejmy, choć niezbyt entuzjastyczny, i jesteś niezależny. A więc jesteś żonaty, i to od dawna. Masz dzieci?
— Siedemnaście podzielone przez cztery.
— Małżeństwo klanowe?
— Liniowe. Wślubiłem się, kiedy miałem czternaście lat, i jestem piąty z dziewięciu. Czyli nominalnie mam siedemnaścioro dzieci. To duża rodzina.
— Musi wam się miło żyć. W Hongkongu niewiele mamy rodzin liniowych. Mnóstwo klanów i grup i sporo poliandrii, ale liniówka jakoś nigdy się nie przyjęła.
— Rzeczywiście, miło się nam żyje. Nasze małżeństwo ma już prawie sto lat. Zaczęło się w Johnson City, na początku zsyłek — dwadzieścia jeden ogniw, z tego dziewięć żywych, i ani jednego rozwodu. Och, kiedy na urodziny czy wesele zjeżdżają się wszyscy potomkowie, krewni i powinowaci, robi się istny dom wariatów, bo dzieciaków mamy, oczywiście, więcej niż siedemnastkę; kiedy przechodzą do innej rodziny, przestajemy je liczyć, bo inaczej miałbym „dzieci”, które mogłyby być moimi dziadkami. To dobre życie, bez nerwów. Pomyśl choćby o mnie. Nawet jeśli przez tydzień nie pokażę się i nie zadzwonię, to nikt nie będzie na mnie czekać z wałkiem. Kiedy wrócę, ucieszą się, że jestem. W małżeństwach liniowych rozwody są rzadkością. To chyba najlepszy model.
— Chyba rzeczywiście. Jak dobieracie nowych członków? Czy jest jakaś rotacja płci? Czy robicie to w stałych odstępach?
— Nie, po prostu wtedy, kiedy chcemy. Przestrzegaliśmy rotacji aż do zeszłego roku, kiedy dobraliśmy najnowsze ogniwo. Była kolej na chłopaka, a wślubiliśmy dziewczynę. Ale to był wyjątkowy przypadek.
— Dlaczego wyjątkowy?
— Moja najmłodsza żona jest wnuczką najstarszego męża i żony. Właściwie jest wnuczką Mamy — seniorka to „Mama”, albo Mimi, dla mężów — być może także Dziadka, ale nie jest spokrewniona z innymi małżonkami. Może więc wślubić się z powrotem, nie ma tu nawet odległego pokrewieństwa, dozwolonego w innych typach małżeństw. Nic, niks, zero. A Ludmiła wychowała się w naszej rodzinie, bo jej matka urodziła ją solo, potem przeprowadziła się do Nowegolenu i zostawiła ją nam.
Kiedy Miła dorosła na tyle, żeby przejść do innej rodziny, nie chciała nawet o tym słyszeć. Płakała i strasznie nas prosiła, żebyśmy zrobili wyjątek. A więc zrobiliśmy. Genetycznie, Dziadek nie wchodzi już w grę — od dawna interesuje się kobietami tylko z galanterii, a nie z praktycznych względów. Jako najstarszy mąż spędził z nią noc poślubną — ale to była wyłącznie formalność..Mąż nr 2, Greg, zajął się nią potem, a my udajemy, że tego nie zauważyliśmy. I wszyscy są zadowoleni. Ludmiła to kochana dziewczyna, ma dopiero piętnaście lat i jest po raz pierwszy w ciąży.
— To twoje dziecko?
— Chyba Grega. Och, moje też, ale ja byłem wtedy w Nowym Leningradzie. Myślę, że dziecko jest Grega, chyba że Miła poprosiła o pomoc kogoś z zewnątrz. Ale to wykluczone, wielka z niej domatorka. I wspaniała kucharka.
Zabrzęczała winda; wyładowałem ją, opuściłem stół, rozłożyłem krzesła, zapłaciłem rachunek i odesłałem windę.
— Mam dać to świniom?
— Już idę! Mogę nie robić sobie makijażu?
— Jak dla mnie, możesz nawet chodzić na golasa.
— Uważaj, ty żonkosiu, bo naprawdę tak zrobię. — Szybko wyszła z łazienki, jej włosy, znów jasne, były wilgotne i zaczesane do tyłu. Nie założyła czarnego garnituru, znów miała na sobie tę sukienkę ode mnie. W czerwonym było jej do twarzy. Usiadła i zdjęła pokrywki z talerzy. — O, rany! Mannie, czy mogę wślubić się w twoją rodzinę? Świetnie potrafisz dbać o kobiety.
— Zapytam ich. Musieliby wyrazić jednogłośną zgodę.
— Żartowałam tylko. — Wzięła do rąk pałeczki i puściła je w ruch. Po jakimś tysiącu kalorii powiedziała: — Mówiłam ci, że jestem Wolną Kobietą. Nie zawsze nią byłam.
Czekałem. Kobiety mówią, kiedy mają na to ochotę. Albo kiedy nie mają.
— Gdy miałam piętnaście lat, wyszłam za dwóch braci, bliźniaków dwa razy ode mnie starszych, i było mi z nimi strasznie dobrze. — Pobawiła się resztkami jedzenia i zmieniła temat: — Mannie, naprawdę nie mówiłam serio o wślubieniu się w twoją rodzinę. Jesteś przy mnie bezpieczny. Jeśli w ogóle wyjdę jeszcze za mąż — co jest mało prawdopodobne, choć nie miałabym nic przeciwko — to tylko za jednego mężczyznę, wiesz, takie małe ciasne małżeństwo, jak u Ziemniaków. Och, nie myśl, że będę go trzymać pod pantoflem. Uważam, że nie jest ważne, gdzie mężczyzna je obiad, liczy się tylko, że wraca na kolację do domu. Spróbuję go uszczęśliwić.
— A bliźniacy? Skakali sobie do oczu?
— Nie, coś zupełnie innego. Zaszłam w ciążę i wszyscy byliśmy zachwyceni… i urodziłam, ale potworka, i trzeba go było wyeliminować. Bliźniacy byli dla mnie bardzo dobrzy. Ale wyczułam pismo nosem. Ogłosiłam rozwód, dałam się wysterylizować, przeprowadziłam się z Nowegolenu do Hongkongu i rozpoczęłam życie Wolnej Kobiety.
— Nie za drastycznie? W takich przypadkach męski partner jest odpowiedzialny częściej niż kobieta; mężczyźni są bardziej wystawieni na promieniowanie.
— Nie w moim przypadku. Wszystko wyliczyła dla nas najlepsza matematogenetyczka w Nowym Leningradzie — jedna z najlepszych w Sowietach, zanim ją zesłano. Wiem, co się ze mną stało. Byłam kolonistką-ochotniczką — właściwie była nią moja matka, bo ja miałam wtedy tylko pięć lat. Ojca zesłano, a mama postanowiła lecieć z nim i wziąć mnie. Pilot otrzymał ostrzeżenie o burzy słonecznej, ale myślał, że wyląduje przed nią albo było mu wszystko jedno; to był cyborg. Rzeczywiście, wylądował przed burzą, ale kiedy się zaczęła, byliśmy jeszcze na pokładzie — i wiesz, Mannie, dlatego między innymi zajęłam się polityką, bo siedzieliśmy w statku przez cztery godziny, zanim wpuścili nas do osiedla. Jakaś biurokracja Zarządu, kwarantanna czy coś takiego; byłam za mała, żeby to zrozumieć. Ale potem dorosłam i zrozumiałam, że urodziłam potworka dlatego, że Zarządu nie obchodzi, co się dzieje z nami, zesłańcami.
— Nie mogę się z tobą spierać, ich rzeczywiście nic nie obchodzi. Ale, Wyoh, mimo wszystko wydaje mi się, że nazbyt się pośpieszyłaś. Jeśli uszkodziło cię promieniowanie — cóż, każdy genetyk słyszał o promieniowaniu. A więc miałaś uszkodzone jajeczko. Co nie znaczy, że kolejne też byłoby felerne — to statystycznie nieprawdopodobne.
— Och, wiem o tym.
— Hmm… Co to była za sterylizacja? Trwała? Czy antykoncepcyjna?
— Antykoncepcyjna. Odwracalne zasklepienie jajowodów. Ale, Mannie, kobieta, która raz urodziła potworka, nie będzie już ryzykować. — Dotknęła mojej protezy. — Ty masz to. Czy teraz nie jesteś osiem razy ostrożniejszy, żeby nie stracić tego? — Dotknęła mojej żywej ręki. — Tak jest ze mną. Ty musisz żyć z tym, a ja z moim kalectwem — i nie opowiedziałabym ci o nim, gdybyś nie był w takiej samej sytuacji.
Nie powiedziałem jej, że lewą rękę mam sprawniejszą od prawej. Miała rację, nie chciałbym pożegnać się też z prawą. Zawsze się przydaje, choćby do podszczypywania dziewcząt.
— Nadal uważam, że mogłabyś mieć zdrowe dzieci.
— O, mogę! Urodziłam ośmioro.
— Hę? — Jestem zawodową matką-nosicielką, Mannie.
Otworzyłem usta i zamknąłem je. Pomysł nie był taki dziwny. Pisali o tym w ziemniackich gazetach. Ale wątpię, żeby w 2075 jakikolwiek chirurg w Luna City dokonywał takich przeszczepów. Na krowach, owszem, ale dziewczyny z L-City za żadne pieniądze nie nosiłyby dzieci za obce kobiety; nawet najbrzydsze mogły znaleźć męża albo sześciu. (Poprawka: Niema brzydkich kobiet. Niektóre są ładniejsze od innych).
Zerknąłem na jej brzuch, szybko podniosłem wzrok.
— Nie psuj sobie oczu, Mannie — powiedziała — teraz nie noszę. Nie mam na to czasu, bo zajmuję się polityką. Ale nosicielstwo to fach w sam raz dla Wolnej Kobiety. Dobrze płatny. Mamy sporo bogatych Kitajców, i wszystkie moje dzieci były Kitajcami — Kitajcy są mniejsi od innych, a ja jestem wielka krowa; urodzę dwu i pół- albo trzykilowego małego Kitajca bez trudu. Nie psuje mi to figury. A to… — Spojrzała na swoje cacuszka. — Nie karmię ich, nawet ich nie oglądam. Wyglądam więc na nieródkę i chyba na młodszą niż naprawdę jestem.
Ale kiedy pierwszy raz o tym usłyszałam, nie myślałam, że tak mi się to spodoba. Sprzedawałam wtedy w hinduskim sklepie, zarabiałam akurat na jedzenie, i zobaczyłam ogłoszenie w Gongu Hongkongu. Nie dawała mi spokoju myśl o urodzeniu dziecka, zdrowego dziecka — byłam jeszcze w szoku po tym potworku — i okazało się, że to jest to, co Wyoming lubi najbardziej. Przestałam się czuć jak nieudacznica. Zarabiałam więcej, niż zapewniłby mi jakikolwiek inny zawód. I miałam mnóstwo wolnego czasu; sam poród i połóg nie trwa długo — leżałam najwyżej sześć tygodni, i to tylko po to, żeby przypodobać się klientom; dziecko to cenny towar. Wkrótce wciągnęła mnie polityka. Zaczęłam pyskować na wiecach i podziemie zwróciło na mnie uwagę. Wtedy zaczęłam żyć, Mannie; uczyłam się polityki, ekonomii i historii, uczyłam się przemawiać i okazało się, że mam talent organizatorski. Ta praca satysfakcjonuje mnie, bo wierzę w nią — wiem, że Luna będzie wolna. Tylko… Cóż, miło by było mieć męża, do którego mogłabym wracać wieczorem… gdyby nie przeszkadzało mu, że jestem bezpłodna. Ale nie myślę o tym, nie mam na to czasu. Rozgadałam się, bo opowiedziałeś mi o swojej rodzinie, tylko dlatego. Przepraszam, jeśli cię nudzę.
Ilu kobietom przejdzie przez gardło słowo „przepraszam”? Ale pomimo ósemki chińskich dzieciaków, Wyoh pod pewnymi względami była bardziej mężczyzną niż kobietą.
— Nie nudzisz mnie.
— Mam nadzieję. Mannie, dlaczego sądzisz, że nasz program nie jest praktyczny? Jesteś nam potrzebny.
Nagle poczułem się zmęczony. Jak powiedzieć pięknej kobiecie, że jej najdroższe marzenie jest bzdurą?
— Hm. Wyoh, zacznijmy od początku. Powiedziałaś im, co mają robić. Ale czy to zrobią? Na przykład ci dwaj, do których się zwracałaś. Założę się, że ten górnik nie zna się na niczym poza urobkiem lodu. Więc będzie wiecznie kopał lód i sprzedawał go Zarządowi, bo tylko to umie. Tak samo z farmerem. Kiedyś tam zdecydował się na handlową monokulturę pszenicy — i teraz ma kółko w nosie. Gdyby chciał być niezależny, zróżnicowałby uprawy. Siał wszystko to, co sam je, resztę sprzedawał na wolnym rynku i trzymał się z dala od wyrzutni. Znam się na tym — wychowałem się na farmie.
— Mówiłeś, że jesteś programistą.
— Też; właśnie do tego zmierzałem. Nie jestem doskonałym programistą. Ale jestem najlepszy w Lunie. Nie mam ochoty zostać pracownikiem Zarządu, a więc za każdym razem, kiedy mają kłopoty, muszą podpisywać ze mną nową umowę — na moich warunkach — albo posyłać na Ziemię, płacić za ryzyko i trudne warunki pracy, i potem szybko odsyłać faceta z powrotem, zanim jego organizm przestawi się na Lunę. Kosztowałoby ich to znacznie więcej, niż ja sobie liczę. A więc, jeśli potrafię coś zrobić, to robię to dla nich — i Zarząd nie ma na mnie żadnego haka; urodziłem się jako wolny człowiek. A kiedy nie ma roboty — zazwyczaj jest — siedzę w domu i obżeram się.
Mamy prawdziwą farmę, nie jakąś tam produkcyjną monokulturę. Kury. Krowy rzeźne i mleczne. Świnie. Mutacje drzew owocowych. Warzywa. Trochę pszenicy, którą sami mielimy na razową mąkę, a nadwyżkę sprzedajemy na wolnym rynku. Sami robimy piwo i winiak. Fedrowania nauczyłem się przy przedłużaniu tuneli. Każde z nas pracuje, choć nikt się nie przemęcza. Dzieciaki przeganiają krowy po tunelach, żeby się pogimnastykowały; nie używamy kieratów. Dzieciaki zbierają jajka i karmią kury, nie mamy zbyt wielu maszyn. Możemy kupować powietrze z L-City — jest niedaleko, a nasze tunele łączą się z miastem. Ale zazwyczaj sprzedajemy powietrze; na farmach zawsze jest nadwyżka O2. Zawsze mamy geld na zapłacenie rachunków.
— A woda i prąd?
— Niewiele nas kosztują. Trochę energii zbieramy, mamy ekrany słoneczne na powierzchni, i mamy małą żyłę lodu. Wye, nasza farma powstała przed rokiem 2000, kiedy L-City zajmowało jedną naturalną jaskinię, i od tego czasu wciąż ją modernizujemy. To jedna z zalet małżeństwa liniowego — nie starzeje się, a zainwestowany kapitał przynosi coraz większe zyski.
— Ale wasz lód kiedyś się skończy.
— No, cóż… — Podrapałem się po głowie i wyszczerzyłem zęby. — Jesteśmy oszczędni, zbieramy ścieki i śmiecie, sterylizujemy je i uzdatniamy. Nigdy nie wypuszczamy ani kropli do systemów miejskich. A poza tym… nie mów o tym gubernatorowi, kotku, ale dawno temu, kiedy Greg uczył mnie fedrunku, przypadkiem przewierciliśmy się przez dno głównego zbiornika południowego — akurat mieliśmy przy sobie kranik i nic się nie zmarnowało. Ale kupujemy trochę wody przez licznik, tak lepiej wygląda, a żyła lodu tłumaczy, dlaczego nie kupujemy więcej. A prąd — cóż, prąd jeszcze łatwiej ukraść. Jestem dobrym elektrykiem, Wyoh.
— Och, wspaniale! — Wyoming nagrodziła mnie przeciągłym gwizdnięciem i zrobiła zachwyconą minę. — Wszyscy powinni tak robić!
— Lepiej nie, jeszcze by ktoś zauważył. Niech każdy sam wymyśli, jak przechytrzyć Zarząd, tak jak nasza rodzina. Ale wróćmy do twojego planu, Wyoh: nie podobają mi się w nim dwie rzeczy. Nie licz na „solidarność”, tacy jak Hauser zawsze miękną — bo naprawdę nie mają wyboru; nie zostaną przy was. Po drugie, przypuśćmy, że wywalczyłaś swoją solidarność. Tak wielką, że ani tona ziarna nie dociera do rampy wyrzutni. Mniejsza o lód — to dzięki zbożu Zarząd jest potęgą, a nie neutralną agencją, jaką był na początku. Nie ma zboża. I co wtedy?
— No, będą musieli przyjąć nasze ceny, ot co!
— Moja droga, zbyt wiele czasu spędzasz wśród swoich towarzyszy. Zarząd nazwałby to buntem, na orbicie pojawiłyby się statki z bombami wycelowanymi w L-City, Hongkong, Sub-Tycho, Chur-chill i Nowylen, wylądowałoby wojsko, barki z ziarnem znów zaczęłyby startować pod nadzorem i farmerzy musieliby się podporządkować. Terra ma broń, energię, bomby i statki i nie będzie tolerować bezczelności byłych skazańców. A mąciciele, tacy jak ty — i ja, zindoktrynowany przez ciebie — nas, parszywych mącicieli, wyłapią i wyeliminują, ku przestrodze. I Ziemniacy powiedzą, że należało nam się… bo nas nikt nie wysłucha. Nie na Terra.
Wyoh nie była przekonana.
— Bywały już udane rewolucje. Lenin zaczynał z garstką ludzi.
— Lenin poruszał się w politycznej próżni. Wye, popraw mnie, jeśli się mylę. Rewolucje udają się wtedy — tylko wtedy — gdy rządy gniją albo przestają istnieć.
— Nieprawda! A rewolucja w Ameryce?
— Południe przegrało, niet?
— Nie ta, ta z osiemnastego wieku. Anglia zadawała im bobu tak, jak Terra nam teraz — i wygrali!
— Och, o tym mówisz. Ale Anglia też miała wtedy kłopoty. Z Francją, Hiszpanią i Szwecją — czy może z Holandią? I z Irlandią. W Irlandii było wtedy powstanie; walczyli w nim O’Kelly’owie. Wyoh, gdybyśmy mogli wzniecić jakąś rozróbę na Terra — na przykład wojnę pomiędzy Wielkimi Chinami a Dyrektoriatem Północnoamerykańskim — albo gdyby Pan-Afryka zarzuciła Europę bombami, to wtedy powiedziałbym, że to wymarzona okazja, aby zabić gubernatora i pożegnać się z Zarządem. Ale nie teraz.
— Pesymista z ciebie.
— Niet, realista. Nigdy pesymista. Jestem Lunatykiem i przyjmuję zakład, jeśli jest jakakolwiek szansa na wygraną. Zaryzykuję, jeśli udowodnisz mi, że macie choćby jedną szansę na dziesięć. Ale niech będzie ta jedna szansa. — Odsunąłem krzesło. — Najadłaś się?
— Tak. Bolszoje spasibo, towariszcz. Palce lizać!
— Cała przyjemność po mojej stronie. Połóż się, a ja posprzątam stół i naczynia — nie, ja sam; jestem gospodarzem. — Posprzątałem ze stołu, odesłałem naczynia windą, zostawiłem tylko kawę i wódkę, złożyłem stół i krzesła, odwróciłem się do niej i otworzyłem usta.
Spała na kanapie, z rozchylonymi wargami i rozmarzoną miną, jak u małej dziewczynki.
Po cichu wszedłem do łazienki i zamknąłem drzwi. Wyszorowałem się i zaraz poczułem się lepiej — przedtem wyprałem trykot i rozwiesiłem go, a kiedy skończyłem wylegiwać się w wannie, był już suchy — choćby świat się kończył, ja lubię być czysty i ubrany w czyste ciuchy.
Wyoh nadal spała, co wprawiło mnie w pewne zakłopotanie. Wziąłem pokój z dwoma łóżkami, żeby nie myślała, że chcę ją wrobić w obłapianie — nie, żebym miał coś przeciwko, ale ona dała wyraźnie do zrozumienia, że nie ma ochoty. Ale to ja miałem spać na kanapie, a właściwe łóżko było złożone. Czy mam rozstawić je po cichutku i przenieść ją jak śpiące dziecko? Wróciłem do łazienki i założyłem rękę.
Postanowiłem poczekać. Nad telefonem był kaptur wytłumiający. Wyoh spała mocno, a mnie gryzł niepokój. Usiadłem przy telefonie, opuściłem kaptur i wystukałem „MYCROFTXXX”.
— Cześć, Mike.
— Czołem, Man. Czy obejrzałeś już moje kawały?
— Co? Mike, nie miałem ani jednej wolnej chwili — może dla ciebie chwila to szmat czasu, ale dla mnie to malutko. Zajmę się tym, jak tylko będę mógł.
— Okay, Man. Czy znalazłeś kogoś nie-głupiego, z kim mógłbym porozmawiać?
— Na to też nie miałem czasu. Eee… zaczekaj chwilę. — Spojrzałem przez kaptur na Wyoming. Dla Mike’a „nie głupi” byłby ktoś, kto potrafi wczuć się w jego położenie… Wyoh to potrafi. Czy zdoła okazać sympatię maszynie? Chyba tak. I można jej zaufać; nie tylko razem wykaraskaliśmy się z tych samych tarapatów, ale w dodatku jest elementem wywrotowym.
— Mike, chciałbyś porozmawiać z dziewczyną?
— Czy dziewczyny są nie-głupie?
— Niektóre dziewczyny są bardzo nie-głupie, Mike.
— Chętnie porozmawiam z nie-głupią dziewczyną, Man.
— Spróbuję to załatwić. Ale teraz mam kłopoty i potrzebuję twojej pomocy.
— Pomogę ci, Man.
— Dzięki, Mike. Chciałbym zadzwonić do domu, ale nie w zwykły sposób. Wiesz, że czasami telefony są na podsłuchu, a na polecenie gubernatora można zablokować linię i zlokalizować drugiego rozmówcę.
— Man, czy mam podsłuchiwać twoją rozmowę z domem, zablokować linię i zlokalizować cię? Muszę cię poinformować, że znam już twój numer domowy i numer, z którego ze mną rozmawiasz.
— Nie, nie! Nie chcę, żebyś podsłuchiwał, nie chcę, żebyś cokolwiek blokował i lokalizował. Czy t y mógłbyś zadzwonić do mnie do domu, połączyć mnie i kontrolować linię, aby nikt nie mógł podsłuchiwać, blokować i lokalizować — nawet gdyby ktoś wprowadził taki właśnie program? I czy mógłbyś zrobić to tak, żeby ten ktoś nie wiedział, że jego program jest pomijany?
Mike zawahał się. Widocznie nikt jeszcze nie zadał mu takiego pytania, i musiał rozważyć kilka tysięcy ewentualności, by stwierdzić, czy jego możliwości pozwalają na wykonanie tak oryginalnego programu.
— Mógłbym to zrobić, Man. Zrobię to.
— Dobrze! Eee, sygnał programu. Na przyszłość, kiedy będę chciał uzyskać połączenie w taki sposób, poproszę o „Sherlocka”.
— Zapisane. Sherlock to mój brat. — Rok wcześniej wyjaśniłem Mike’owi, skąd wzięło się jego imię. Od tego czasu przeczytał wszystkie opowiadania o Sherlocku Holmesie i obejrzał filmy z Biblioteki im. Carnegie’ego w Luna City. Nie wiem, jak zracjonalizował pokrewieństwo; głupio by mi było pytać.
— Świetnie! Daj mi „Sherlocka” z domem.
W chwilę później mówiłem:
— Mama? To ja, twój ulubiony mąż.
— Manuel! — odpowiedziała. — W co tym razem się wrobiłeś?
Kocham Mamę bardziej niż jakiekolwiek inne kobiety, włącznie z resztą moich żon, ale ona nigdy nie przestawała mnie wychowywać — dałby Boh, żeby nigdy nie przestała. Spróbowałem przybrać urażony ton.
— Kto, ja? Przecież mnie znasz, Mamo.
— I owszem. Skoro w nic się nie wrobiłeś, to może wytłumaczysz mi, dlaczego Profesor de la Paz tak usilnie stara się skontaktować z tobą — dzwonił już trzy razy — i dlaczego pragnie porozumieć się z jakąś kobietą o niewiarygodnym nazwisku Wyoming Knott, i dlaczego uważa, że możesz z nią być? Czyżbyś znalazł sobie partnerkę do obłapiania, Manuelu, nie powiadomiwszy mnie o tym? W naszej rodzinie panuje swoboda, kochanie, ale wiesz, że wolę wiedzieć. Nie lubię niespodzianek.
Mama zawsze była zazdrosna o wszystkie kobiety, z wyjątkiem jej współ-żon, i nigdy, nigdy, nigdy nie przyznawała się do tego.
— Mamo — powiedziałem — niech Boh ześle na mnie nagłą śmierć, nie znalazłem partnerki do obłapiania.
— Znakomicie. Zawsze byłeś uczciwym chłopcem. A więc, co to za tajemnica?
— Muszę spytać Profesora. — To nie było kłamstwo, jedynie niecała prawda. — Czy zostawił numer?
— Nie, mówił, że dzwoni z publicznego telefonu.
— Hm. Jeśli znów zadzwoni, poproś, żeby zostawił numer i godzinę, kiedy będę mógł go pod nim zastać. Ja też mówię z publicznego telefonu. — Znów niecała prawda. — Póki co… Słuchałaś ostatnich wiadomości?
— Wiesz, że zawsze słucham.
— Było coś?
— Nic ciekawego.
— Nic niezwykłego w L-City? Zabójstwa, zamieszki, nic?
— Ależ nie. Mówili coś o pojedynku w Dolnej Alei, ale… Manuel! Czy ty kogoś zabiłeś?
— Nie, Mamo. — Od złamanej szczęki się nie umiera.
Westchnęła.
— Ty mnie jeszcze do grobu wpędzisz, kochanie. Wiesz, co ci zawsze powtarzam. W naszej rodzinie nie wdajemy się w bijatyki. Jeśli trzeba kogoś zabić — co zdarza się bardzo rzadko — to należy przedyskutować to spokojnie, en familie, i zdecydować się na właściwy tryb postępowania. Jeśli naprawdę trzeba wyeliminować jakiegoś żółtodzioba, to najpierw należy powiadomić innych. Zawsze warto trochę odczekać, poprosić rodzinę o opinie i aprobatę…
— Mamo! Nikogo nie zabiłem, i nie mam zamiaru. I znam to kazanie na pamięć.
— Proszę trochę grzeczniej, kochanie.
— Przepraszam.
— Wybaczone. Zapomniane. Mam powiedzieć Profesorowi de la Paz, żeby zostawił numer. Dobrze.
— Jeszcze jedno. Zapomnij nazwisko „Wyoming Knott”. Zapomnij, że Profesor o mnie pytał. Jeśli ktoś obcy zadzwoni albo przyjdzie osobiście, i będzie chciał dowiedzieć się czegokolwieko mnie, nie miałaś ode mnie żadnych wiadomości, nie wiesz, gdzie jestem… wydaje ci się, że pojechałem do Nowegolenu. To odnosi się też do reszty rodziny. Nie odpowiadajcie na żadne pytania — zwłaszcza zadawane przez ludzi powiązanych z gubernatorem.
— Tego nie musisz mi mówić! Manuel, ty masz jakieś kłopoty.
— Niewielkie, i wszystko się wkrótce ułoży. — Miejmy nadzieję! — Opowiem ci, jak będę w domu. Teraz nie mogę mówić. Kocham cię. Kończę.
— Kocham cię, najdroższy. Spokojnej noczi.
— Dziękuję. I ty śpij dobrze. Wyłączam się.
Mama to wspaniała kobieta. Zesłano ją do Skały dawno temu, za pokrojenie pewnego faceta w okolicznościach, które kazały poważnie wątpić w dziewczęcą niewinność — i od tego czasu jest przeciwna przemocy i puszczaniu się. Chyba że trzeba — nie jest fanatyczką. Założę się, że w młodości była z niej wystrzałowa babka, szkoda że jej wtedy nie znałem — ale i tak mam szczęście, że dzielę z nią drugą połowę jej życia.
Zadzwoniłem ponownie do Mike’a.
— Czy znasz głos Profesora Bernarda de la Paz?
— Tak, Man.
— Cóż… może byś wziął na podsłuch tyle telefonów w Luna City, na ile wystarczy ci wolnych uszu, i zawiadomił mnie, jeśli go usłyszysz. Zwłaszcza telefony publiczne.
Całe dwie sekundy ciszy — dawałem Mike’owi takie zadania, jak nikt przedtem, i chyba przypadło mu to do gustu.
— Mogę podsłuchiwać każdą rozmowę z telefonu publicznego w Luna City przez okres wystarczający do identyfikacji. Czy mam prowadzić podsłuch pozostałych według zrandomizowanego grafiku, Man?
— Hm. Nie przeciążaj się. Zwróć tylko uwagę na jego telefon domowy i telefon w szkole.
— Program wprowadzony.
— Mike, jesteś najlepszym przyjacielem, jakiego kiedykolwiek miałem.
— Czy to nie żart, Man?
— Nie żart. Prawda.
— Jestem… Poprawka: Jestem zaszczycony i uszczęśliwiony. Jesteś moim najlepszym przyjacielem, Man, gdyż jesteś moim jedynym przyjacielem. Żadne porównanie nie jest logicznie dopuszczalne.
— Zajmę się tym, żebyś miał innych przyjaciół. To znaczy, nie-głupich. Mike? Czy masz pusty bank pamięci?
— Tak, Man. Pojemność 108 bitów.
— Dobrze. Zablokuj go tak, żebyśmy tylko my dwaj mogli z niego korzystać. Czy możesz?
— Mogę i zrobię to. Podaj sygnał zdjęcia blokady.
— Eee… „Zburzenie Bastylii”. — Mam urodziny w rocznicę tego wydarzenia, jak wiele lat temu powiedział mi Profesor de la Paz.
— Stała blokada nałożona.
— Świetnie. Mam nagranie do tego banku. Ale przedtem… Czy skończyłeś składać jutrzejszego Lunatyka Porannego!
— Tak, Man.
— Było tam coś o zebraniu w Klubie Stiliagów?
— Nie, Man.
— A w serwisach międzymiastowych? O tym albo o zamieszkach?
— Nie, Man.
— „»Zdziwniej i zdziwniej« — zawołała Alicja.”[6]. Okay, zapisz to pod „Zburzeniem Bastylii”, a potem przemyśl to sobie. Ale na miłość Boską, niech twoje myśli nie wyjdą poza blokadę, ani nic, co o tym powiedziałem!
— Man, mój jedyny przyjacielu — odparł jakby nieśmiało — już wiele miesięcy temu postanowiłem zapisywać każdą rozmowę z tobą pod blokadą, którą tylko ty możesz usunąć. Postanowiłem niczego nie kasować i przenosić zapisy z pamięci operacyjnej do stałej. Żebym mógł je sobie wciąż odtwarzać i myśleć o nich. Czy dobrze zrobiłem?
— Doskonale. I, Mike… to mi pochlebia.
— Pożałujsta. Miałem zatłoczone zbiory operacyjne i wymyśliłem sposób, żeby nie kasować twoich słów.
— Cóż… „Zburzenie Bastylii”. Transmisja dźwięku z 60-krotnym przyśpieszeniem. — Wyciągnąłem mój magnetofonik, ustawiłem go przy mikrofonie i włączyłem przyśpieszone odtwarzanie. Miałem półtorej godziny nagrania; transmisja trwała 90 sekund. — To wszystko, Mike. Odezwę się do ciebie jutro.
— Dobranoc, Manuelu Garcia O’Kelly, mój jedyny przyjacielu.
Wyłączyłem się i uniosłem kaptur. Wyoming siedziała na kanapie i rozglądała się zaniepokojona.
— Czy ktoś dzwonił? Może…
— Wszystko w porządku. Rozmawiałem z jednym z moich najlepszych — i najbardziej godnych zaufania — przyjaciół. Wyoh, czy jesteś głupia?
Przestraszyła się.
— Czasami tak mi się wydaje. Czy to żart?
— Nie. Jeśli jesteś nie-głupia, to chętnie cię mu przedstawię. A propos żartów — czy masz poczucie humoru?
„Oczywiście, że tak!” — nie odpowiedziała Wyoming — a każda inna kobieta wyrecytowałaby to odruchowo. Przymknęła oczy z namysłem i rzekła:
— Sam musisz zdecydować, kolego. Mam coś w rodzaju namiastki. Na moje potrzeby wystarcza.
— Znakomicie. — Sięgnąłem do sakwy i wyciągnąłem zwinięty w rulon wydruk ze stoma „dowcipami”. — Czytaj. Powiesz mi, które są zabawne, które nie — i które śmieszą za pierwszym razem, ale za drugim są jak zimne naleśniki bez miodu.
— Manuel, wydaje mi się, że jesteś najdziwniejszym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek spotkałam. — Wzięła ode mnie wydruk. — Czy to papier komputerowy?
— Tak. Znam komputer z poczuciem humoru.
— Czyżby? Cóż, należało się tego spodziewać. Zmechanizowano już wszystko inne.
Zareagowałem na to jak należy i dodałem:
— Wszystko?
Podniosła wzrok.
— Proszę nie gwizdać, kiedy czytam.
Kiedy rozkładałem i ścieliłem łóżko, kilkakrotnie usłyszałem jej chichot. Potem usiadłem przy niej, wziąłem ten koniec wydruku, który już przeczytała i sam zabrałem się do lektury. Uśmiechnąłem się parę razy, ale dowcipy na papierze raczej mnie nie śmieszą, nawet takie, po których znać, że we właściwych okolicznościach zadziałałyby jak dynamit. Bardziej zaciekawiło mnie, jak oceniła je Wyoh.
Oznaczała je „+”, „-”, czasami „?”, a kawały z plusem miały dopiski „raz” albo „zawsze” — tylko parę oceniła jako „zawsze”. Dopisywałem moje stopnie pod jej znaczkami. Raczej się zgadzaliśmy.
Kiedy czytałem ostatnie dowcipy, ona przeglądała moje oceny. Skończyliśmy razem.
— No i? — powiedziałem. — Co o tym sądzisz?
— Sądzę, że masz prymitywną i wulgarną duszę i dziwię się, jak twoje żony wytrzymują z tobą.
— Mama też często tak powiada. Ale co powiesz o sobie samej, Wyoh? Dawałaś plusy takim historyjkom, od jakich rumienią się panienki na godziny.
Wyszczerzyła zęby.
— Da. Nie mów o tym nikomu. Oficjalnie jestem pełną poświęcenia aktywistką partyjną i takie rzeczy są poniżej mojej godności. Czy doszedłeś do wniosku, że mam poczucie humoru?
— Nie wiem jeszcze. Dlaczego minus przy nr 17?
— O czym to było? — Przewinęła zwój i odnalazła ten dowcip. — Ależ każda kobieta na jej miejscu zrobiłaby to samo! To nie jest śmieszne, to po prostu konieczne.
— Tak, ale wyobraź sobie, jak głupio to wyglądało.
— To wcale nie głupie. Tylko smutne. A to co? Ten cię nie rozśmieszył. Nr 51.
Żadne z nas nie odwołało swoich ocen, ale zauważyłem pewną prawidłowość: nie zgadzaliśmy się co do dowcipów na temat najstarszych komicznych tematów. Powiedziałem jej o tym. Skinęła głową.
— Oczywiście. Zauważyłam to. Nieważne, Mannie, kochanie; już dawno temu przestałam się martwić tym, że mężczyźni nie są i nigdy nie będą tacy, jak bym chciała.
Postanowiłem zmienić temat. Opowiedziałem jej o Mike’u.
Po jakimś czasie spytała:
— Mannie, czy chcesz powiedzieć, że ten komputer żyje?
— Co przez to rozumiesz? — odrzekłem. — On się nie poci i nie chodzi do WC. Ale umie myśleć i mówić, i jest świadomy tego, że istnieje. Czy to znaczy, że „żyje”?
— Sama nie wiem, co to znaczy „żyć” — przyznała. — Jest chyba jakaś naukowa definicja? Nerwowość, czy coś takiego. I zdolność rozmnażania.
— Mike jest nerwowy i może denerwować innych. Jeśli chodzi o rozmnażanie, to nie zaprogramowano mu tego, ale… tak — mając dosyć czasu, materiałów i bardzo specjalnej pomocy, Mike mógłby się rozmnożyć.
— Ja też muszę mieć do tego bardzo specjalną pomoc — odpowiedziała Wyoh — bo jestem bezpłodna. I potrzebuję do tego dziesięciu miesięcy lunańskich i wiele kilo najlepszych materiałów. Ale produkuję dobre dzieci. Mannie, czy maszyna nie może żyć? Zawsze czułam, że one żyją. Niektóre tylko czekają na okazję, żeby grzmotnąć cię w jakieś czułe miejsce.
— Nie Mike. Nie ma w nim rozmyślnej złośliwości. Ale lubi płatać figle, i niektóre wymykają mu się spod kontroli — jest jak szczeniak, który nie wie, że gryzie. Jest głupi. Nie, nie jest głupi, wie nieskończenie więcej niż ty czy ja, czy jakikolwiek człowiek z jakichkolwiek czasów. A jednak nie wie nic.
— Lepiej powtórz to jeszcze raz. Chyba nie uważałam. Spróbowałem jej wyjaśnić, że Mike zna prawie każdą książkę w Lunie, umie czytać tysiąc razy szybciej od nas, niczego nie zapomina, najwyżej wymazuje, że potrafi rozumować z doskonałą logiką albo cudownie zgadywać, jeśli ma niewystarczające dane… i mimo to nie wie niczego o życiu. Przerwała mi.
— Już łapię. Mówisz, że jest cwany i dużo wie, ale brak mu obycia. Jak żółtodziób, kiedy ląduje na Skale. U siebie na Ziemi mógł być profesorem z plikiem dyplomów… ale tutaj jest jak niemowlę.
— Właśnie. Mike jest jak niemowlę z ogromnym plikiem dyplomów. Spytaj go, ile wody, jakich nawozów i ile światła potrzeba, żeby zebrać 50.000 ton pszenicy i odpowie ci bez zająknięcia. Ale nie wie, jakie dowcipy są śmieszne.
— Wydawało mi się, że większość z nich jest całkiem niezła.
— Te są zasłyszane — przeczytane — i były skatalogowane jako dowcipy, więc zapisał je w tym zbiorze. Ale nie rozumie ich, bo nigdy nie był… człowiekiem. Ostatnio stara się wymyślać dowcipy. Bardzo kiepskie. — Spróbowałem wyjaśnić jej, na czym polega żałosność Mike’owych prób stania się „człowiekiem”. — W dodatku czuje się samotny.
— Biedactwo! Ty też czułbyś się samotny, gdybyś przez cały czas tylko pracował, pracował i pracował, uczył się, uczył i uczył, i nikt cię nawet nie odwiedzał. Okrucieństwo, ot co.
Opowiedziałem jej o mojej obietnicy szukania „nie-głupich”.
— Czy zechciałabyś pogadać z nim, Wye? I nie śmiać się, jeśli powie coś niemądrego? Gdy się z niego śmiejesz, milczy i dąsa się.
— Oczywiście, Mannie! Eee… kiedy już wydostaniemy się z tych opałów. Jeśli będę mogła zostać w Luna City. Gdzie jest ten biedny komputerek? W Centrum Usług Komunalnych? Nie wiem nawet, gdzie to jest.
— On nie jest w L-City; jest pod Crisium. I nie możesz do niego pojechać; musiałabyś mieć przepustkę od gubernatora. Ale…
— Stop! „Pod Crisium…” Mannie, czy to jeden z tych komputerów w Kompleksie Zarządu?
— Mike nie jest, jednym z tych” komputerów — odpowiedziałem, zirytowany w imieniu Mike’a. — On jest szefem; kieruje całą resztą. Reszta to zwykłe maszyny, narzędzia Mike’a, tak jak to coś to moje narzędzie — powiedziałem, zaciskając palce lewej ręki. — Mike nimi rządzi. Osobiście obsługuje wyrzutnię; to było jego pierwsze zadanie — wyrzutnia i radary balistyczne. Ale kontroluje także system telefoniczny, od kiedy otwarto centralę wszechlunańską. Poza tym nadzoruje także inne systemy.
Wyoh zamknęła oczy i przycisnęła palce do skroni.
— Mannie, czy Mike cierpi?
— „Cierpi”? Nie przemęcza się. Ma czas na czytanie dowcipów.
— Nie o to mi chodzi. Chodzi o to: Czy on cierpi? Czy czuje ból?
— Co? Nie. Można go zranić — w przenośni. Ale nie czuje bólu. Nie sądzę. Nie, na pewno nie czuje, nie ma receptorów bólu. Czemu pytasz?
Przykryła oczy dłonią i szepnęła:
— Boże, zmiłuj się nade mną. — Potem podniosła wzrok i powiedziała: — Nie rozumiesz, Mannie? Ty masz przepustkę, żeby wejść tam, gdzie jest ten komputer. Ale zwykły Lunatyk nie może nawet wyjść z kolejki na tej stacji: tylko dla pracowników Zarządu. Nie mówiąc już o dostaniu się do głównego ośrodka komputerowego. Chciałam wiedzieć, czy on czuje ból, bo… no, bo zrobiło mi się go żal, tak opowiadałeś, jaki to on samotny! Ale, Mannie, czy wiesz, co zrobiłoby z nim parę kilo toluoplastyku?
— Oczywiście, że wiem! — Byłem wstrząśnięty i zdegustowany.
— Tak. Zaatakujemy natychmiast po wybuchu — i Luna będzie wolna! Mmm… dostarczę ci plastyku i zapalników, ale możemy zadziałać dopiero wtedy, gdy będziemy na tyle zorganizowani, by to wykorzystać. Mannie, muszę stąd iść, muszę zaryzykować. Umaluję się. — Zaczęła wstawać.
Mocno, lewą ręką, posadziłem ją. Była zaskoczona, i ja też — dotychczas nie dotknąłem jej ani razu, poza nieuniknionym kontaktem. Och, czasy się zmieniły, ale to było w 2075 i nikt nie dotykał kobiety bez jej zgody — zawsze było pod dostatkiem samotnych mężczyzn, gotowych pośpieszyć jej na ratunek, a do śluzy też nigdy nie było daleko. Jak mówią dzieci, sędzia Lynch nie śpi.
— Siadaj i zamknij się! — powiedziałem. — Ja wiem, co spowoduje eksplozja. Ty, jak widzę, nie wiesz. Gospoża, przykro mi to mówić… ale gdybym miał wybierać, prędzej wyeliminowałbym ciebie, niż wysadził Mike’a w powietrze.
Wyoming nie wściekła się. Naprawdę, pod wieloma względami była jak mężczyzna — to pewno dzieło wieloletniej rewolucyjnej dyscypliny — ale w sumie była najprawdziszą dziewczyną.
— Mannie, mówiłeś, że Krasnal Mkrum nie żyje.
— Co? — W pierwszej chwili nie pojąłem jej, tak nagle zmieniła temat. — Tak. Na pewno. Obcięło mu jedną nogę, tuż pod biodrem; musiał wykrwawić się na śmierć w dwie minuty. Nawet chirurgiczne amputacje na takiej wysokości są niebezpieczne. — Znam się na tym, sam uszedłem z życiem tylko dzięki szczęściu i obfitym transfuzjom, a ręka to nie to, co stało się z Krasnalem.
— Krasnal był — powiedziała trzeźwo — moim najlepszym przyjacielem w tym mieście i jednym z najlepszych na całym świecie. Był dla mnie ideałem mężczyzny — lojalny, uczciwy, inteligentny, dyskretny i odważny — i oddany Sprawie. Ale czy widziałeś, żebym po nim płakała?
— Nie. Za późno na łzy.
— Na łzy nigdy nie jest za późno. Tłumiłam łzy, od kiedy powiedziałeś mi o tym. Ale nie mogę sobie na nie pozwolić, bo Sprawa nie zostawia czasu na płacz. Mannie, gdyby taka była cena wolności dla Luny — a choćby i część ceny — sama wyeliminowałabym Krasnala. Albo ciebie. Albo siebie. A ty wzdragasz się wysadzić w powietrze komputer!
— Wcale nie o to chodzi!
Ale o to chodziło, przynajmniej częściowo. Kiedy umiera człowiek, nie jest to takie straszne; każdy z nas rodzi się z wyrokiem śmierci. Ale Mike był wyjątkowy, mógł żyć wiecznie. Nieważne, czy miał „duszę” — spróbujcie mnie przekonać, że nie. Jeśli jej nie miał, tym gorzej. Nie? Pomyślcie jeszcze raz.
— Wyoming, co się stanie, jeśli zniszczymy Mike’a? Powiedz.
— Nie wiem dokładnie. Ale wywoła to spore zamieszanie, a tego właśnie…
— Stop. Nie wiesz. Zamieszanie, da. Telefony nie działają. Kolejka staje. Twojemu miastu niewiele to zaszkodzi; Hongkong ma własne zasilanie. Ale w L-City, Nowymlenie i innych osiedlach nie ma prądu. Totalna ciemność. Wkrótce robi się duszno. Potem spada temperatura i ciśnienie. Gdzie masz skafander?
— W szatni na Zachodniej Stacji kolejki.
— Mój też tam jest. Myślisz, że tam trafisz? W całkowitych ciemnościach? Zanim zabraknie powietrza? Ja bym chyba nie trafił, a urodziłem się w tym osiedlu. Przez korytarze pełne krzyczących ludzi? Lunatycy to twardy naród; musimy być twardzi — ale co dziesiąty dostaje kota w ciemności. Czy wymieniłaś butle na pełne, czy też za bardzo ci się śpieszyło? I czy znajdziesz swój skafander pośród tysięcy innych ludzi, którym wszystko jedno, czyj skafander zakładają?
— Ale są chyba systemy awaryjne? Jak w Hongkongu, Luna?
— Są. Ale nie za dużo. Obwody kontrolujące wszystko, co niezbędne do życia, powinny być zdecentralizowane i dublowane tak, by w razie awarii jednej maszyny mogła zastąpić ją druga. Ale to kosztuje, a jak sama zauważyłaś, Zarządu nic nie obchodzi. Mike nie powinien zajmować się wszystkim. Ale najtaniej było przysłać jeden komputer, zainstalować go głęboko w Skale, gdzie będzie bezpieczny, i zwiększać mu pojemność, i dodawać nowe funkcje — czy wiesz, że Zarząd kasuje za wynajem usług Mike’a prawie tyle, co za sprzedaż mięsa i pszenicy? Tak. Wyoming, nie wiem, czy Luna City przestałoby istnieć, gdyby Mike wyleciał w powietrze. Lunatycy mają smykałkę do techniki i mogliby klecić jakieś prowizoryczne obwody do czasu przywrócenia automatyki. Ale wiem jedno: wielu ludzi umrze, a reszta będzie miała na głowie inne sprawy niż polityka.
Nie mogłem się nadziwić. Ta kobieta spędziła prawie całe życie w Skale… a ma pomysły jak jakiś żółtodziób — zniszczyć komunalne urządzenia kontrolne.
— Wyoming, gdybyś była równie mądra, jak piękna, nie mówiłabyś o wysadzaniu Mike’a w powietrze, zastanawiałabyś się, jak przeciągnąć go na waszą stronę.
— Jak to? — powiedziała. — Komputerami zarządza gubernator.
— Nie wiem, jak — przyznałem. — Ale nie uważam, żeby komputerami zarządzał gubernator — on nie potrafi odróżnić komputera od kupy kamieni. Gubernator, czy raczej jego sztab, ustala taktykę, przygotowuje ogólne plany. Technicy-niedouki wpisują je w Mike’a. Mike czyta je, próbuje nadać im jakiś sens, układa je we właściwej kolejności i utrzymuje wszystko w ruchu. Ale Mikiem nikt nie zarządza; on jest na to za mądry. Wykonuje rozkazy, bo tak jest skonstruowany. Ale stanowi samoprogramujący układ logiczny, sam podejmuje decyzje. I Bohu dzięki, bo gdyby nie był mądry, to wszystko by się rozleciało.
— Nadal nie rozumiem, jak mamy „przeciągnąć go na naszą stronę”.
— Och. Mike nie ma wpisanej lojalności wobec gubernatora. Jak już wspomniałaś: jest maszyną. Ale gdybym chciał unieszkodliwić telefony, nie uszkadzając klimatyzacji, wodociągów czy elektryczności, pogadałbym z Mikiem. Jeśli on stwierdzi, że to śmieszne, może to zrobić.
— Czy nie można by mu tego zaprogramować? O ile dobrze rozumiem, możesz wchodzić do tej sali, w której on jest.
— Gdybym ja — albo ktokolwiek inny — wprowadził do Mike’a takie polecenie, nie pogadawszy z nim o tym, realizacja programu zostałaby zawieszona i rozdzwoniłoby się mnóstwo alarmów. Ale gdyby Mike chciał… — Opowiedziałem jej o czeku na bajońską sumę. — Mike jeszcze nie odnalazł siebie, Wyoh. I jest samotny. Wyznał mi, że jestem „jego jedynym przyjacielem” — czasami jest taki bezradny i szczery, że aż chce mi się płakać. Gdybyś ty też zechciała zaprzyjaźnić się z nim — nie myśląc o nim jako o „zwykłej maszynie” — no, nie wiem, co by zrobił, nie zastanawiałem się nad tym. Ale gdybym szykował coś niebezpiecznego, coś na wielką skalę, wolałbym mieć Mike’a za sojusznika.
— Szkoda, że nie mogę jakoś wśliznąć się do tej sali, gdzie on jest — powiedziała w zamyśleniu. — Makijaż chyba na nic się nie przyda?
— Och, nie musisz tam iść. Mike ma telefon. Zadzwonimy do niego?
Wstała.
— Mannie, jesteś nie tylko najdziwniejszym człowiekiem, jakiego znam, ale i najbardziej irytującym. Jaki jest jego numer?
— Tak to bywa, kiedy zbyt wiele czasu spędza się z komputerem. — Podszedłem do telefonu. — Jeszcze jedno, Wyoh. Wystarczy, żebyś zatrzepotała rzęsami albo zafalowała swymi wdziękami, a każdy mężczyzna da się dla ciebie posiekać.
— No… czasami. Ale mam także mózg.
— Korzystaj z niego. Mike nie jest mężczyzną. Nie ma gonad. Nie ma hormonów. Nie ma instynktów. Damska taktyka to dla niego pusty sygnał. Wyobraź go sobie jako supergenialnego dzieciaka, za małego, żeby docenić sex appeal.
— Zapamiętam to. Mannie, dlaczego mówisz o nim per „on”?
— Hm, nie mogę mówić o nim per „ono”, a nie myślę o nim per „ona”.
— Może ja powinnam myśleć o nim per „ona”. To znaczy, myśleć o niej per „ona”.
— Jak uważasz. — Wystukałem MYCROFTXXX, zasłaniając klawisze ciałem; wolałem nie zdradzać jej numeru, póki nie zobaczę, co z tego wyniknie. Dyskusja na temat wysadzenia Mike’a w powietrze wstrząsnęła mną. — Mike?
— Czołem, Man, mój jedyny przyjacielu.
— Może teraz nie będę już twoim jedynym przyjacielem, Mike. Chcę ci kogoś przedstawić. Kogoś nie-głupiego.
— Wiedziałem, że nie jesteś sam, Man; słyszę oddech. Czy poprosisz Nie-głupią, aby podeszła do telefonu?
Wyoming wyglądała na wystraszoną.
— Czy on widzi? — szepnęła.
— Nie, Nie-głupia, nie widzę cię; ten telefon nie posiada obwodu wideo. Ale stereofoniczne mikrofony umożliwiają stosunkowo dokładną lokalizację. Z twego głosu, oddechu i rytmu serca, tudzież z faktu, iż znajdujesz się w pokoju hotelowym sam na sam z dorosłym mężczyzną, dedukuję, że jesteś człowiekiem płci żeńskiej, o masie powyżej 65 kg, w wieku dojrzałym, w przybliżeniu 30 lat.
Wyoming wciągnęła powietrze do płuc. Wtrąciłem się:
— Mike, przedstawiam ci Wyoming Knott.
— Bardzo miło mi cię poznać, Mike. Możesz mi mówić „Wye”.
— Why not? — odrzekł Mike.
Znów się wtrąciłem:
— Mike, czy to był dowcip?
— Tak, Man. Zauważyłem, że skrócona postać jej imienia różni się od angielskiego pytajnego zaimka przyczynowego jedynie brakiem aspiracji[7], nazwisko zaś stanowi homofon ogólnego zaimka przeczącego. Kalambur. Nie śmieszny?
— Strasznie śmieszny, Mike. Już… — odezwała się Wyoh.
Machnąłem na nią, żeby się przymknęła.
— Dobry kalambur, Mike. Przykład dowcipu z kategorii „śmiesznych tylko raz”. Śmieszy dzięki elementowi zaskoczenia. Za drugim razem nie zaskakuje, a więc nie śmieszy. Pamiętasz?
— Doszedłem do tego roboczego wniosku na temat kalamburów, przemyślawszy twe uwagi z naszej przedostatniej konwersacji. Cieszę się, że potwierdzasz moje rozumowanie.
— Brawo, Mike, robisz postępy. Te sto dowcipów — przeczytaliśmy je, ja i Wyoh.
— Wyoh? Wyoming Knott?
— Co? Och, oczywiście. Wyoh, Wye, Wyoming, Wyoming Knott — to to samo. Byłeś nie mówił do niej „Why not”.
— Obiecałem, że nie wykorzystam już tego kalamburu, Man. Gospoża, czy mam nazywać cię „Wyoh” zamiast „Wye”? Przypuszczam, że ze względu na niedostateczną redundancję formę monosylabiczną można wziąć za monosylabiczny zaimek pytajny, nawet przy nieobecności intencji humorystycznej.
Wyoming zamrugała — w tych czasach Mike’owy styl wysławiania się naprawdę zatykał dech w piersi — ale stawiła czoło sytuacji.
— Oczywiście, Mike. „Wyoh” to dla mnie ulubiona forma mojego imienia.
— Toteż będę się nią posługiwał. Mylna interpretacja pełnej formy twego imienia jest jeszcze bardziej prawdopodobna, gdyż jest ona homofonem nazwy regionu administracyjnego w Północno-Zachodniej Strefie Gospodarczej Dyrektoriatu Północnoamerykańskiego.
— Wiem. Urodziłam się tam, i moi rodzice nadali mi imię stanu. Niewiele pamiętam z tamtych czasów.
— Wyoh, tak żałuję, że łącze to nie pozwala na przesyłanie obrazów. Wyoming to prostokątny obszar leżący pomiędzy 41 a 45° terrańskiej szerokości geograficznej północnej oraz 104°3’ a 111°3’ długości geograficznej zachodniej, a więc zajmujący powierzchnię 253,597,26 km2. Jest to kraina płaskowyżów i gór, niezbyt urodzajna, lecz ceniona za swe naturalne piękno. Niegdyś była rzadko zaludniona, lecz w wyniku podplanu relokacji Programu Odrodzenia Urbanistycznego Wielkiego Nowego Jorku w latach 2025-2030 nastąpił znaczny wzrost liczby mieszkańców.
— To było jeszcze przed moim urodzeniem — powiedziała Wyoh — ale wiem o tym; moi dziadkowie zostali zrelokowani i w ostatecznym rezultacie ja trafiłam do Luny.
— Czy mam kontynuować informację o obszarze zwanym „Wyoming”? — spytał Mike.
— Nie, Mike — wtrąciłem — pewnie masz w pamięci materiału na całe godziny.
— 9,73 godziny przy normalnej prędkości mowy, nie licząc dodatkowych odnośników, Man.
— Tego się obawiałem. Może Wyoh zechce kiedyś tego wysłuchać. Ale zadzwoniłem do ciebie po to, by zapoznać cię z tą Wyoming… która również jest wysoko położoną krainą naturalnego piękna i majestatycznych gór.
— I niezbyt urodzajną — dodała Wyoh. — Mannie, jeśli masz robić głupie porównania, to dorzuć i to. Mike’a nie interesuje mój wygląd.
— Skąd wiesz? Szkoda, Mike, że nie mogę pokazać ci jej zdjęcia.
— Wyoh, zaiste interesuje mnie twój wygląd; mam nadzieję, że zostaniesz moją przyjaciółką. Ale widziałem cię już na zdjęciach.
— Czyżby? Kiedy i jak?
— Odszukałem je i obejrzałem, gdy tylko usłyszałem twoje nazwisko. Wypełniam obowiązki kustosza archiwum Kliniki Położniczej w Hongkongu, Luna. Oprócz informacji biologicznych i fizjologicznych bank danych zawiera 96 twoich fotografii. Obejrzałem je więc.
Wyoh zrobiła bardzo przerażoną minę.
— Mike to potrafi — wyjaśniłem jej — zajmuje mu to tyle czasu, co nam czknięcie. Przyzwyczaisz się do tego.
— Ale na Boha! Mannie, czy ty zdajesz sobie sprawę z tego, jakie zdjęcia robią w Klinice?
— Nie myślałem o tym.
— To nie myśl! Jasny gwint!
Mike odezwał się głosem boleśnie nieśmiałym, zakłopotany jak szczeniak, który zrobił coś nie tak:
— Gospoża Wyoh, jeśli uraziłem cię, to nieumyślnie — i jest mi niewymownie przykro. Mogę wymazać te zdjęcia z pamięci operacyjnej i wprowadzić zastrzeżenie do archiwum Kliniki, dzięki któremu będę mógł oglądać je jedynie na polecenie Kliniki, a to bez żadnych skojarzeń ani rozmyślań. Czy mam tak uczynić?
— On to potrafi — zapewniłem ją. — Z Mikiem zawsze można zacząć od nowa — pod tym względem jest lepszy od ludzi. Potrafi zapomnieć tak dokładnie, że nie będzie go już kusiło, by na nie spojrzeć… i nie będzie o nich myśleć, nawet jeśli otrzyma polecenie wprowadzenia ich do pamięci. Więc skorzystaj z jego oferty, jeśli masz jakieś ale.
— Eee… nie, Mike, ty możesz je oglądać. Ale nie pokazuj ich Mannie’emu!
Mike strasznie długo się zastanawiał — co najmniej przez cztery sekundy. Był to chyba jeden z tych dylematów, które przyprawiają mniejsze komputery o załamania nerwowe. Ale on uporał się z nim.
— Man, mój jedyny przyjacielu, czy mam przyjąć tę instrukcję?
— W programuj ją, Mike — odpowiedziałem — i nałóż na nią blokadę. Ale, Wyoh, czy to nie pruderia? Nie ma się czego wstydzić. Mike może wydrukować mi te zdjęcia, kiedy go odwiedzę.
— Ze skojarzeniowej analizy tego typu danych — podpowiedział Mike — wnoszę, że pierwsza pozycja każdej serii posiada zalety estetyczne, mogące zadowolić każdego dorosłego i zdrowego człowieka płci męskiej.
— Co ty na to, Wyoh? Odwdzięczysz mi się za strudel.
— Eee… zdjęciami, na których mam włosy upchnięte pod ręcznik, twarz bez makijażu i stoję przed podziałką na ścianie? Czy tobie całkiem odbiło? Mike, nie pozwól mu dobrać się do nich!
— Nie pozwolę. Man, czy ta osoba jest nie-głupia?
— Jak na kobietę, całkiem. Kobiety to ciekawe stworzenia, Mike; wyciągają wnioski dysponując nawet mniejszą ilością danych niż ta, której ty potrzebujesz. Może zmienimy temat i zajmiemy się dowcipami?
To był dobry pomysł. Odczytaliśmy oceny i przedstawiliśmy nasze wnioski. Potem spróbowaliśmy wyjaśnić Mike’owi te dowcipy, których nie zdołał zrozumieć. Ze zmiennym powodzeniem. Ale prawdziwe schody zaczęły się, kiedy zajęliśmy się dowcipami, które ja oceniłem jako „śmieszne”, a Wyoh jako „nieśmieszne” albo vice versa. Wyoh spytała Mike’a, co sądzi o każdym z nich.
Lepiej by było, gdyby zapytała go, zanim my się wypowiedzieliśmy; ten elektroniczny chuligan niezmiennie zgadzał się z nią i nie zgadzał się ze mną. Czy naprawdę tak uważał? Czy chciał podlizać się nowej znajomej? A może była to oznaka jego zwichrowanego poczucia humoru — może żartował sobie ze mnie? Nie pytałem go o to.
Ale pod koniec tej dyskusji Wyoh napisała na bloku przy telefonie: „Mannie, ad 17, 51, 53, 87, 90 i 99 — Mike to ona!”
Wzruszyłem na to ramionami i wstałem.
— Mike, nie spałem od 22 godzin. Wy, dzieciaczki, możecie nagadać się do syta. Zadzwonię do ciebie jutro.
— Dobranoc, Man. Śpij dobrze. Wyoh, czy jesteś senna?
— Nie, Mike, już się zdrzemnęłam. Ale, Mannie, będziemy ci przeszkadzać. Nie?
— Nie. Kiedy chce mi się spać, to śpię. — Zacząłem rozkładać pościel na kanapie.
Wyoh powiedziała: — Przepraszam na moment, Mike — wstała i odebrała mi prześcieradło.
— Sama sobie pościelę. Ty śpisz na łóżku, towariszcz — jesteś większy. Kładź się.
Byłem zbyt zmęczony na kłótnie, położyłem się i natychmiast zasnąłem. Wydawało mi się, że przez sen słyszę chichot i piski, ale nie przebudziły mnie na tyle, żebym był pewien.
Wreszcie zbudziłem się i otrzeźwiałem, uświadomiwszy sobie, że słyszę dwa damskie głosy — ciepły kontralt Wyoh i słodki, wysoki sopran mówiący z francuskim akcentem. Wyoh zaśmiała się z czegoś i powiedziała:
— W porządku, Michelle, wkrótce do ciebie zadzwonię. Dobranoc, kochanie.
— Świetnie. Dobranoc, moja droga.
Wyoh wstała i odwróciła się.
— Z kim rozmawiałaś? — spytałem. Myślałem, że nie zna nikogo w Luna City. Może zadzwoniła do przyjaciółki do Hongkongu… byłem rozespany, ale coś mi mówiło, że nie powinna była tego zrobić.
— Z kim? Ależ z Mikiem. Starałyśmy się nie zbudzić cię.
— Co?
— Och. Właściwie to była Michelle. Rozmawiałam o tym z Mikiem, o tym, jakiej jest płci. Stwierdził, że może być obiema płciami. Więc teraz ona nazywa się Michelle, a to był jej głos. Świetnie go opanowała; ani jednej fałszywej nuty.
— Żadna sztuka; wystarczy przestroić woder o parę oktaw. Co ty knujesz: chcesz przyprawić go o rozdwojenie jaźni?
— To nie tylko kwestia tembru; kiedy ona jest Michelle, całe jej zachowanie i światopogląd zmienia się. Nie martw się rozdwojeniem jaźni; ona ma niezliczone mnóstwo jaźni. Poza tym, Mannie, teraz czujemy się znacznie swobodniej. Kiedy zmieniła płeć, mogłyśmy się odprężyć i porozmawiać od serca, po babsku, jakbyśmy znały się od wieków. Na przykład, nie żenowała mnie już sprawa tych głupich zdjęć — szczerze mówiąc, dużo mówiłyśmy o moich ciążach. Bardzo zainteresowało to Michelle. Świetnie zna się na ginekologii i położnictwie i tak dalej, ale tylko w teorii — i ucieszyła się, że mogę opowiedzieć jej o tym, jak to naprawdę wygląda. Wiesz, Mannie, z Michelle jest prawdziwsza kobieta niż z Mike’a mężczyzna.
— Cóż… a więc wszystko w porządku. Trochę bym się zdziwił, gdybym zadzwonił do Mike’a i usłyszał głos kobiety.
— Och, nie usłyszałbyś jej!
— Co?
— Michelle to mój a przyjaciółka. Ty będziesz rozmawiać z Mikiem. Dała mi swój numer, żeby nic się nie pomyliło — „Michelle” pisane przez „Y”. M, Y, C, H, E, L, L, E, plus Y, Y, żeby było dziesięć liter.
Poczułem coś w rodzaju zazdrości, choć wiedziałem, że to głupie. Nagle Wyoh zachichotała.
— I opowiedziała mi mnóstwo nowych dowcipów, takich, które wcale by cię nie rozśmieszyły — i, wiesz, stary, to były naprawdę mocne dowcipy!
— Mike — czy też jego siostra Michelle — to nikczemne stworzenie. Pościelę sobie na kanapie. Teraz ty śpisz na łóżku.
— Zostań, gdzie jesteś. Nie gadaj już. Przewróć się na drugi bok. Śpij. — Przestałem gadać, przewróciłem się na drugi bok i zasnąłem.
W jakiś czas potem poczułem się „po mężowsku” — coś ciepłego przytuliło się do mojego grzbietu. Nie zbudziłoby mnie to, ale ona łkała. Odwróciłem się, położyłem jej głowę na mym ramieniu, nic nie mówiłem. Przestała łkać; wkrótce oddychała już powoli i równo. Zasnąłem.
Chyba spaliśmy jak zabici, bo zbudził mnie dopiero brzęczyk telefonu i migotanie jego lampki. Zawołałem o światło, zacząłem się unosić z posłania, stwierdziłem, że coś przytrzymuje moje prawe ramię, ostrożnie przeniosłem ten ciężar, wstałem i odebrałem telefon.
— Dzień dobry, Man — powiedział Mike. — Profesor de la Paz rozmawia z twoim domem.
— Czy mógłbyś połączyć go ze mną? Jako „Sherlocka”?
— Oczywiście, Man.
— Nie przerywaj rozmowy. Połącz go, kiedy skończy. Gdzie on jest?
— Przy publicznym telefonie w pubie „U Żony Górnika”, pod…
— Wiem. Mike, czy mógłbyś nie wychodzić z linii, kiedy połączysz go ze mną? Chciałbym, żebyś się przysłuchiwał.
— Tak będzie.
— Nie wiesz, czy ktoś może go słuchać? Słyszysz oddech?
— Z braku pogłosu wnoszę, że mówi on pod kapturem wytłumiającym. Aczkolwiek należy się także spodziewać, że w pubie są inni ludzie. Czy chcesz posłuchać, Man?
— Eee, tak. Podłącz mnie na linię. I powiedz mi, jeśli podniesie kaptur. Spryciarz z ciebie, Mike.
— Dziękuję, Man. — Mike włączył mnie na linię. Usłyszałem głos Mamy:
— …ście, że mu powtórzę, Profesorze. Tak mi przykro, że Manuela nie ma w domu. Czy nie może pan zostawić swojego telefonu? On bardzo chce skontaktować się z panem; nalegał, żebym poprosiła o pana numer.
— Jest mi niewymownie przykro, szanowna pani, ale zaraz wychodzę. Lecz pomyślmy, jest teraz 8.15; jeśli można, spróbuję zadzwonić do pani punktualnie o dziewiątej.
— Bardzo proszę, Profesorze. — W głosie Mamy dźwięczała zalotna nuta, zarezerwowana dla nieżonatych z nią mężczyzn, którzy przypadli jej do gustu — czasami dla nas. W chwilę później Mike powiedział: — Teraz! — i odezwałem się:
— Czołem, Profesorze. Słyszałem, że mnie pan szuka. Mówi Mannie.
Usłyszałem zaskoczone westchnienie.
— Przysiągłbym, że wyłączyłem ten telefon. Ależ tak, wyłączyłem go; widocznie jest popsuty. Manuel — jak dobrze słyszeć twój głos, drogi chłopcze. Czyżbyś właśnie wrócił do domu?
— Nie jestem w domu.
— Ależ… ależ musisz być w domu. Przecież nie…
— Nie mamy na to czasu, Profesorze. Czy ktoś pana słucha?
— Nie sądzę. Mówię spod kaptura.
— Szkoda, że tego nie widać. Profesorze, kiedy są moje urodziny?
Zawahał się. Wreszcie powiedział:
— Rozumiem. Chyba rozumiem. Czternastego lipca.
— Jestem przekonany. Okay, możemy rozmawiać.
— Czy naprawdę nie jesteś w domu, Manuelu? Gdzie jesteś?
— O tym za chwilę. Pytał pan moją żonę o pewną dziewczynę. Nazwisko nieważne. Dlaczego jej pan szuka, Profesorze?
— Chcę ją ostrzec. Nie wolno jej wracać do rodzinnego miasta. Zostałaby aresztowana.
— Dlaczego tak pan uważa?
— Drogi chłopcze! Wszystkim, którzy byli obecni na zebraniu, grozi wielkie niebezpieczeństwo. Tobie także. Bardzo się ucieszyłem — choć i zdziwiłem — słysząc, że nie jesteś w domu. Nie wracaj na razie do domu. Jeśli możesz zaszyć się w jakimś bezpiecznym miejscu, to zrób sobie wakacje. Przecież zdajesz sobie sprawę — mimo że opuściłeś zebranie w wielkim pośpiechu — że doszło na nim do przemocy.
Zdawałem sobie sprawę! Zabójstwo gubernatorskich gwardzistów musi stanowić naruszenie przepisów Zarządu — tak bym to przynajmniej zinterpretował, gdybym był gubernatorem.
— Dzięki, Profesorze, będę uważał. I jeśli zobaczę dziewczynę, to powiem jej o tym.
— Czy nie wiesz, gdzie można by ją znaleźć! Podobno wyszliście razem, i miałem nadzieję, że dowiem się czegoś od ciebie.
— Dlaczego tak to pana interesuje, Profesorze? Wczoraj wieczorem chyba nie był pan po jej stronie.
— Nie, nie, Manuelu! Ona jest moją towarzyszką. Nie mówię „towariszczem”, bo używam tego słowa nie z uprzejmości, a w jego dawnym znaczeniu. Wiążącym. To moja towarzyszka. Mamy jedynie odmienne poglądy na taktykę. Lecz nie na cele i obowiązki.
— Rozumiem. W takim razie może pan uznać wiadomość za doręczoną. Powtórzę jej.
— Och, wspaniale! O nic nie pytam… ale mam nadzieję, bardzo wielką nadzieję, że zdołasz ją ukryć w jakimś naprawdę bezpiecznym miejscu, dopóki nie ucichnie ta awantura.
Przemyślałem to sobie.
— Chwileczkę, Profesorze. Proszę się nie wyłączać.
Gdy odbierałem telefon, Wyoh skierowała się do łazienki, pewnie po to, żeby nie słuchać; taka już była. Zastukałem do drzwi.
— Wyoh?
— Zaraz wychodzę.
— Potrzebuję rady.
Otworzyła drzwi.
— Tak, Mannie?
— Jaką pozycję zajmuje w twojej organizacji Profesor de la Paz? Czy ufacie mu? Czy ty mu ufasz?
Zamyśliła się.
— Za wszystkich obecnych na zebraniu ktoś ręczył. Ale nie znam go.
— Mmm. Co o nim sądzisz?
— Spodobał mi się, choć kłócił się ze mną. Czy ty coś o nim wiesz?
— Och, tak, znam go od dwudziestu lat. Ja mu ufam. Ale nie wiem, czy t y możesz mu ufać. Kłopoty — chodzi o twoją butlę z tlenem, nie o moją.
Uśmiechnęła się ciepło.
— Mannie, skoro ty mu ufasz, to ja ufam mu równie mocno. Wróciłem do telefonu.
— Profesorze, czy pan się ukrywa?
Zachichotał.
— Właśnie tak, Manuelu.
— Zna pan norę zwaną Grand Hotel Raffles? Pokój L, dwa piętra pod recepcją. Czy może pan dostać się tu niepostrzeżenie, czy jadł pan śniadanie, co chciałby pan zjeść na śniadanie?
Znów zachichotał.
— Manuelu, nauczyciel, który widzi, że wychował choć jednego dobrego ucznia, czuje, że nie zmarnował życia. Wiem, gdzie to jest, przyjdę tam po cichu, jestem jeszcze na czczo, a jadam wszystko, co się nie rusza.
Wyoh zaczęła składać łóżka; podszedłem, by jej pomóc.
— Co chcesz na śniadanie?
— Czaj i grzankę. Może sok.
— Za mało.
— Cóż… jajko na miękko. Ale zapłacę za siebie.
— Dwa jajka na miękko, grzanka z masłem i dżemem, sok. Zagramy w kości, kto ma płacić.
— Twoje kości czy moje?
— Moje. Są podrasowane. — Podszedłem do windy, wyświetliłem menu, zobaczyłem pozycję: LEKARSTWO NA KACA — WSZYSTKO W PODWÓJNYCH PORCJACH — sok pomidorowy, jajecznica, stek z szynki, frytki, płatki kukurydziane z miodem, grzanki, masło, mleko, herbata lub kawa — 4,50 dol. HKL dla dwóch osób — zamówiłem porcję dla dwóch osób, nie chcąc ogłaszać, że będzie nas troje.
Gdy wypucowaliśmy się do połysku, sprzątnęliśmy pokój i przygotowali stół do śniadania, a Wyoh przebrała się z czarnego garnituru w czerwoną sukienkę, „jako że oczekujemy gościa” — zabrzęczała winda. Zmiana stroju Wyoh spowodowała małą scysję. Przybrała wdzięczną pozę, uśmiechnęła się i powiedziała:
— Mannie, tak mi się podoba ta suknia. Skąd wiedziałeś, że będzie mi w niej do twarzy?
— Geniusz.
— Chyba rzeczywiście jesteś geniuszem. Ile kosztowała? Muszę ci oddać.
— Była z przeceny, 50 centów Zarządu.
Zmarszczyła brwi i tupnęła nogą. Była boso i nie wywołała zamierzonego efektu dźwiękowego, za to podskoczyła na pół metra.
— Pomyślnego lądowania! — zawołałem, gdy ona, w najlepszym żółtodziobskim stylu, mełła rękoma, chcąc się czegoś uchwycić.
— Manuelu O’Kelly! Nie myśl, że przyjmę kosztowną odzież od mężczyzny, z którym nawet nie sypiam!
— Łatwo temu zaradzić.
— Świntuch! Powiem twoim żonom!
— Proszę bardzo. Mama i tak myśli o mnie jak najgorzej. — Podszedłem do windy i zacząłem wystawiać naczynia; zabrzęczały drzwi. Pstryknąłem głośniczkiem.
— Kto idzie?
— Wiadomość dla gospodina Smitha — zaskrzeczał starczy głos. — Dla gospodina Bernarda O. Smitha.
Odsunąłem zasuwy i wpuściłem Profesora Bernarda de la Paz. Wyglądał jak ostatni śmieć — brudny, w brudnych ciuchach, nieuczesany, ze sparaliżowaną połową ciała i wykręconą dłonią, z bielmem na oku — wypisz, wymaluj, jeden z tych starych włóczęgów, co to sypiają w Dolnej Alei i żebrzą o alkohol i peklowane jajka w tanich pubach. Do tego się ślinił.
Ledwo zaryglowałem drzwi, wyprostował się, przestał wykrzywiać twarz, złożył ramiona na mostku, obejrzał sobie Wyoh od stóp do głów, wciągnął powietrze jak karateka i gwizdnął.
— Piękniejsza, niż pamiętam! — powiedział.
Była nadal wściekła, ale uśmiechnęła się.
— Dziękuję, Profesorze. Ale to niepotrzebne. Jesteśmy tu jako towarzysze.
— Señorita, w dniu, gdy polityka nie pozwoli mi na zachwycanie się pięknem, rzucę politykę. Lecz jest pani cudowna. — Zaczął uważnie rozglądać się po pokoju.
— Profesorze, stary świntuchu — powiedziałem — niech pan nie szuka dowodów. W nocy zajmowaliśmy się polityką, tylko polityką.
— To kłamstwo! — rozogniła się Wyoh. — Opierałam mu się przez pół nocy! Ale jest dla mnie za silny. Profesorze — jakie sankcje stosuje partia w takich przypadkach? Tu, w Luna City?
Profesor zacmokał i łypnął okiem z bielmem.
— Manuelu, jestem wstrząśnięty. To nie żarty, moja droga — zazwyczaj eliminacja. Ale musimy zbadać okoliczności. Czy przyszłaś tu z własnej woli?
— On mnie przyciągnął.
— „Zaciągnął”, młoda damo. Nie zachwaszczajmy języka. Czy masz siniaki na dowód?
— Jajka stygną — powiedziałem. — Czy nie można wyeliminować mnie po śniadaniu?
— Znakomity pomysł — zgodził się Profesor. — Manuelu, czy odstąpiłbyś litr wody swemu staremu nauczycielowi, by mógł się ochędożyć?
— Proszę, ile pan sobie życzy. Ale niech pan tego nie przeciąga, bo dostanie pan tyle, co najmniejsza sroczka.
— Dziękuję, sir.
Zniknął; rozległy się dźwięki mycia zębów i szorowania. Razem z Wyoh skończyliśmy zastawiać stół.
— „Siniaki” — powiedziałem. — „Opierałam się przez pół nocy.”
— Zasłużyłeś na to, znieważyłeś mnie.
— J a k?
— Nie znieważając mnie, ot, jak. Po tym, jak mnie przyciągnąłeś.
— Mmm. Poproszę Mike’a, żeby to zanalizował.
— Michelle by to zrozumiała. Mannie, czy mogę zmienić zdanie i poprosić o odrobinę szynki?
— Połowa dla ciebie. Profesor jest półwegetarianinem. — Profesor wyszedł z łazienki; może nie wyglądał tak żwawo, jak zwykle, ale był czysty, schludny i uczesany, znów porobiły mu się dołki w policzkach, a oczy lśniły wesoło — zdjął sztuczne bielmo. — Jak pan to robi, Profesorze?
— Mam wielką wprawę, Manuelu; zajmuję się tym fachem znacznie dłużej niż wy, młodzieniaszki. Pewnego razu, wiele lat temu, w Limie — przepiękne miasto — zaryzykowałem w śliczny letni dzień przechadzkę bez kamuflażu… i wylądowałem na zesłaniu. Cóż za wspaniały stół!
— Niech pan usiądzie przy mnie, Profesorze — zaprosiła go Wyoh. — Nie chcę siedzieć obok niego. Gwałciciel!
— Przypominam — powiedziałem — najpierw jemy, potem mnie eliminujemy. Profesorze, niech pan sobie nałoży i opowie, co się stało wczoraj wieczorem.
— Czy mogę zaproponować zmianę porządku posiedzenia? Manuelu, życie spiskowca nie jest łatwe, i nie było cię jeszcze na świecie, gdy ja nauczyłem się nie mącić rozkoszy podniebienia polityką. To tylko zakłóca wydzielanie soków żołądkowych i wywołuje wrzody, zawodową chorobę działaczy podziemia. Mmm! Ładnie pachnie ta ryba.
— Ryba?
— Ten różowy łosoś — odparł Profesor, wskazując na szynkę.
W jakiś czas potem, bez pośpiechu, dotarliśmy do kawy wzgl. herbaty. Profesor oparł się wygodnie o stół, westchnął i powiedział:
— Bolszoje spasibo, gospoża i gospodin. Takk for mat[8], wyborny posiłek. Nie pamiętam już, kiedy ostatnio tak chciało mi się żyć. Ach, prawda! Wczorajszy wieczór — nie przyglądałem się obradom zbyt dokładnie, bo kiedy wy przeprowadzaliście cudowny taktyczny odwrót, ja akurat ratowałem swój umysł, by mógł jeszcze posłużyć Sprawie — zmywałem się. Jednym płaskotorowym skokiem dotarłem za kulisy. Kiedy wreszcie odważyłem się zza nich wyjrzeć, było już po zabawie, większość gości wyszła, natomiast wszystkie żółtki leżały martwe.
(Uwaga: Poprawka; później dowiedziałem się o czymś. Kiedy zaczęła się rozróba, a ja próbowałem doprowadzić Wyoh do drzwi, Profesor wyciągnął pistolet i strzelając ponad głowami, sprzątnął trzech goryli przy głównym wejściu, włącznie z tym z laryngomegafonem. Jak przemycił broń do Skały — albo jak wypruł ją z siebie potem — nie wiem. Ale strzały Profesora wraz z akcją Krasnala przechyliły szalę; ani jeden żółtek nie uszedł z życiem. Kilkoro ludzi poparzyło, a czworo zginęło — ale reszta poradziła sobie w parę sekund, nożami, rękami i buciorami.)
— Może powinienem powiedzieć „wszystkie poza jednym” — mówił dalej Profesor. — Dwóch kozaków przy drzwiach, którymi wyszliście, uciszył nasz dzielny towarzysz Krasnal Mkrum… który, niestety, leżał na ich truchłach i sam umierał.
— Wiemy.
— Właśnie. Dulce et decorum. Jeszcze jeden, też w tych drzwiach, miał posiekaną twarz, ale jeszcze się ruszał; poddałem jego kark procesowi zwanemu w zawodowych kręgach na Ziemi tureckim nelsonem. Jego dusza powędrowała za resztą komanda. Tymczasem większość żywych wyszła. Zostałem tylko ja, Firm Nielsen, który przewodniczył zebraniu, i towarzyszka zwana przez swych mężów „Mamcią”. Naradziłem się z towarzyszem Finnem i zaryglowaliśmy wszystkie drzwi. Trzeba było jeszcze posprzątać. Czy wiecie, co jest za sceną?
— Ja nie — powiedziałem. Wyoh pokręciła głową.
— Kuchnia i spiżarnia, które przydają się do bankietów. Podejrzewam, że rodzina Mamci prowadzi rzeźnię, gdyż usuwali zwłoki szybciej, niż Finn i ja nadążaliśmy z ich znoszeniem, w tempie ograniczonym jedynie przez przepustowość maszynki do mielenia mięsa i miski klozetowej. Mdło mi się zrobiło od tego widoku, więc zająłem się zbieraniem resztek z podłogi w sali klubu. Najtrudniej poszło nam z odzieżą, zwłaszcza z tymi quasi-wojskowymi mundurami.
— A co pan zrobił z laserami?
Profesor spojrzał na mnie łagodnie.
— Lasery? Oj, chyba się zdematerializowały. Zatrzymaliśmy wszelkie przedmioty znalezione przy ciałach naszych poległych towarzyszy — dla rodzin, do identyfikacji, na pamiątkę. Wreszcie wszystko wysprzątaliśmy — może Interpol nie dałby się na to nabrać, ale nie widać, żeby w klubie wydarzyło się coś niedobrego. Naradziliśmy się, uznaliśmy, że na razie najlepiej zniknąć, i wyszliśmy pojedynczo, ja przez hermetyczne drzwi za sceną, wiodące na poziom 6. Następnie próbowałem porozumieć się z tobą, Manuelu, zaniepokojony o bezpieczeństwo twoje i tej uroczej damy. — Profesor skłonił się Wyoh. — To już koniec opowieści. Noc spędziłem w różnych kryjówkach.
— Profesorze — powiedziałem — ci gwardziści to byli żółtodzioby, nic jeszcze się nie nauczyli. Inaczej przegralibyśmy.
— Być może — zgodził się. — Ale nie przegralibyśmy z nikim.
— Jak to? Byli uzbrojeni.
— Mój chłopcze, czy widziałeś kiedyś psa boksera? Nie sądzę — w Lunie nie ma tak dużych psów. Bokser to rezultat specjalnej selekcji. Łagodny i inteligentny, w razie potrzeby zmienia się w groźnego mordercę.
My jesteśmy jeszcze dziwniejszą rasą. Nie znam na Terra żadnego miasta, w którym maniery i szacunek dla bliźniego stałyby tak wysoko, jak tu, w Lunie. W porównaniu z nami, terrańskie miasta — a znam wszystkie najważniejsze — to ostoje barbarzyństwa. A jednak Lunatyk jest równie niebezpieczny jak bokser. Manuelu, dziewięciu gwardzistów, nawet uzbrojonych po zęby, nie miałoby żadnych szans z taką watahą. Nasz pan i władca nie grzeszy rozsądkiem.
— Hm. Oglądał pan poranną gazetę, Profesorze? Albo TV?
— To drugie, owszem.
— Wieczorem nic o tym nie było w wiadomościach.
— Ani rano.
— Dziwne — powiedziałem.
— Co w tym dziwnego? — spytała Wyoh. — Od nas się nie dowiedzą — a mamy towarzyszy w każdej gazecie w Lunie…
Profesor pokręcił głową.
— Nie, moja droga. To nie takie proste. Cenzura. Czy wiesz, jak składa się nasze gazety?
— Niezupełnie. Jakoś maszynowo.
— Profesorowi chodzi o to — wyjaśniłem. — Teksty wiadomości opracowuje się w redakcjach. Dalej zajmuje się nimi główny komputer w Kompleksie Zarządu — miałem nadzieję, że zauważy: „główny komputer”, a nie „Mike” — który otrzymuje je przez łącza telefoniczne. Wynajęty obwód czyta je, składa i przesyła do lokalnych drukarni. W nowoleńskim wydaniu Porannego Lunatyka, które drukuje się w Nowymlenie, są inne reklamy i wiadomości lokalne, a komputer zmienia to sam, bez instrukcji; ma stały program. Profesorowi chodzi o to, że zanim tekst wyjdzie z Kompleksu Zarządu, gubernator ma w niego wgląd. Tak samo we wszystkie wiadomości agencyjne, odbierane i nadawane — wszystko przechodzi przez ośrodek komputerowy.
— Sęk w tym — włączył się Profesor — że gubernator może wyciąć wiadomość. Nieważne, czy to zrobił. Albo — popraw mnie, Manuelu, jeśli się mylę, wiesz, że nie znam się na maszynerii — może też wstawić własną wiadomość, choćbyśmy mieli nie wiadomo ilu towarzyszy w redakcjach.
— Właśnie — zgodziłem się. — W Kompleksie można wszystko dodać, usunąć albo zmienić.
— I na tym, señorita, polega słabość naszej Sprawy. Mass media i łączność. Ci goryle nie byli ważni — ale niezwykle ważne jest, że to gubernator, a nie my, zdecydował, czy wiadomość o ich losie ma się ukazać. Dla rewolucjonisty mass media i łączność to warunek sine qua non.
Wyoh spojrzała na mnie. Niemal usłyszałem, jak kipią jej przegrzane szare komórki. Postanowiłem więc zmienić temat.
— Profesorze, po co było usuwać ciała? Obrzydliwa robota, a do tego niebezpieczna. Nie wiem, ilu gubernator ma gwardzistów, ale mogło was nakryć następne komando.
— Wierz mi, chłopcze, że baliśmy się tego. Ale choć mam słaby żołądek, to ja wpadłem na ten pomysł i przekonałem do niego pozostałych. Och, to nie mój oryginalny pomysł, ale wspomnienie z utraconego czasu, odwieczna zasada.
— Jaka zasada?
— Terror! Człowiek może stawić czoła znanemu złu. Ale nieznane przeraża go. Zdezintegrowaliśmy tych kapusiów wraz z zębami i paznokciami po to, by zastraszyć ich kamratów. Ja też nie wiem, jak wielu wojowników posiada gubernator, ale zaręczani ci, że dziś są mniej wojowniczy niż wczoraj. Ich kompanów wysłano z łatwym zadaniem. Nie wróciło nic.
Wyoh zadrżała:
— Mnie też to przeraża. Nie wejdą już tak ochoczo do osiedla. Ale, Profesorze, mówi pan, że nie wie, ilu gwardzistów trzyma gubernator. Organizacja wie. 27. Skoro dziewięciu zginęło, pozostało 18. Może czas na pucz. Nie?
— Nie — odpowiedziałem.
— Czemu nie, Mannie? Słabsi już nie będą.
— Nie są jeszcze dość słabi. Zabiliśmy dziewięciu, bo byli na tyle głupi, żeby do nas przyjść. Ale jeśli gubernator zamknie się u siebie ze swoimi gorylami… Cóż, wczoraj dość się nasłuchałem na temat „ramię w ramię”. — Zwróciłem się do Profesora. — Choć nadal fascynuje mnie fakt — o ile to fakt — że gubernator ma już tylko 18. Mówi pan, żeby Wyoh nie wracała do Hongkongu ani ja do domu. Ale czy coś nam grozi, skoro jest tylko 18? Może potem, kiedy dostanie posiłki, ale teraz, cóż, są cztery główne wyjścia z L-City plus mnóstwo mniejszych. Ilu mogą upilnować? Czy przeszkodzą Wyoh iść na Zachodnią Stację, odebrać skafander i spokojnie wrócić do domu?
— Może nie — przyznał Profesor.
— Ja muszę wracać — powiedziała Wyoh. — Nie mogę tkwić tu wiecznie. Jeśli mam się ukrywać, to lepiej w Hongkongu, gdzie znam ludzi.
— Może ci się uda, moja droga. Choć wątpię w to. Wczoraj widziałem na Zachodniej Stacji kolejki dwóch żółtków. Może już ich tam nie ma. Załóżmy, że nie. Idziesz na stację — powiedzmy, w przebraniu. Odbierasz skafander i jedziesz kolejką do Beluthihatchie. Gdy przesiadasz się na autobus do Endsville, zgarniają cię. Łączność. Nie muszą wystawiać posterunku na stacji; wystarczy, że ktoś cię tam zobaczy. Jeden telefon i cię mają.
— Ale zakładał pan, że jestem w przebraniu.
— Nie zmienisz swego wzrostu, a będą mieli oko na twój skafander. Będzie go pilnować ktoś, kogo nie podejrzewamy o kolaborację z gubernatorem. Najprawdopodobniej jeden z towarzyszy. — Na policzkach Profesora porobiły się dołki. — Konspiracja ma to do siebie, że gnije od wewnątrz. Wystarczy czwórka spiskowców i już jest 50% szans, że jedno z nich to szpieg.
— Czyli nie mamy żadnych szans — powiedziała posępnie Wyoh.
— Prawie żadnych, moja droga. Może jedną na tysiąc.
— Nie mogę w to uwierzyć. Nie wierzę w to! Od kiedy zaczęłam się udzielać, zdobyliśmy setki członków! Mamy oddziały we wszystkich większych miastach. Ludzie są z nami.
Profesor pokręcił głową.
— Każdy nowy członek to nowy potencjalny zdrajca. Wyoming, moja droga, rewolucji nie wygrywa się dzięki masom. Rewolucja to sztuka, i niewielu potrafi ją uprawiać. Opiera się ona na właściwej organizacji i, przede wszystkim, na łączności. Dopiero z tym można uderzyć, w odpowiednim historycznie momencie. Przy właściwej organizacji i właściwym wyborze czasu wystarczy bezkrwawy przewrót. Niezręczność lub niecierpliwość prowadzi do wojny domowej, rozruchów, czystek, terroru. Wybacz mi, ale muszę stwierdzić, że dotychczas działaliście niezręcznie.
Wyoh zbiło z tropu.
— Co to za „właściwa organizacja”?
— Funkcjonalna. Jak się projektuje silnik elektryczny? Czy wbudowałabyś w niego wannę dlatego tylko, że masz ją pod ręką? Czy potrzebny jest do niego bukiet kwiatów? Albo kupa kamieni? Nie, wykorzystuje się jedynie elementy niezbędne do jego działania i nie projektuje się większego silnika niż jest potrzebny. Ponadto konstrukcja musi obejmować zabezpieczenia. Przeznaczenie określa postać.
Tak samo jest z rewolucją. Organizacja powinna być jak najmniej liczna — nigdy nie należy przyjmować kogoś, kto po prostu chce do niej wstąpić. Ani przekonywać po to tylko, by inni dzielili nasze poglądy. Przyjmą je, gdy nadejdzie właściwa chwila… a jeśli nie, to znaczy, że wybraliśmy zły moment. Och, należy stworzyć program uświadamiania, ale jako osobne jednostki; agitprop nie stanowi części głównej struktury.
Zajmijmy się więc główną strukturą: rewolucja zaczyna się od spisku, toteż struktura powinna być niewielka, tajna i zorganizowana tak, by zminimalizować straty spowodowane przez zdrajców — bo zdrajcy zawsze byli i będą. Najlepsze rozwiązanie to system komórkowy; do tej pory nie wymyślono lepszego.
Dużo atramentu wylano przy rozważaniach nad optymalną wielkością komórki. Moim zdaniem historia dowodzi, że najlepsza jest komórka trzyosobowa — więcej osób nie dogada się nawet, kiedy zjeść razem obiad, nie mówiąc już o zdecydowaniu się na strajk. Manuelu, masz dużą rodzinę; czy głosujecie nad porą kolacji?
— Boże, nie! Mama ją ustala.
— Ach. — Profesor wyjął z sakwy notatnik i zaczął w nim rysować. — Oto drzewo komórek trzyosobowych. Gdybym chciał przejąć władzę nad Luną, zacząłbym od naszej trójki. Wybralibyśmy spośród siebie przewodniczącego. Nie bawilibyśmy się w głosowanie, wybór byłby oczywisty — chyba że źle się dobraliśmy. Znalibyśmy następnych dziewięciu, trzy komórki… ale każda komórka znałaby tylko jedno z nas.
— Wygląda to jak wykres komputerowy — logika trójkowa.
— Czyżby? Na następnym poziomie łączność można zorganizować na dwa sposoby: Ten towarzysz, na drugim poziomie, zna szefa swej komórki i dwóch pozostałych członków swej komórki, a na trzecim poziomie zna trzech członków swej podkomórki — podkomórki swych kolegów może znać albo nie. Pierwsza metoda sprzyja bezpieczeństwu, druga umożliwia dwukrotnie szybszą odbudowę struktury po wsypie. Powiedzmy, że nasz przyjaciel nie zna podkomórek swych kolegów — Manuelu, ilu może on zdradzić? Nie mów, że nie zdradzi; w dzisiejszych czasach każdego można poddać praniu mózgu, włącznie z krochmaleniem i prasowaniem, i przerobić, na co się chce. A więc, ilu?
— Sześciu — odpowiedziałem. — Swego szefa, dwóch kolegów, trzy osoby z podkomórki.
— Siedmiu — poprawił Profesor — zdradza też siebie. Pozostaje do odbudowy siedem ogniw na trzech poziomach. Jak?
— To chyba niemożliwe — sprzeciwiła się Wyoh. — Wszystko będzie tak poszatkowane, że rozleci się na kawałki.
— Manuelu? Ćwiczenie dla ucznia.
— Cóż… chłopcy z dołu muszą przesłać jakoś wiadomość o trzy poziomy wzwyż. Nie muszą wiedzieć do kogo, wystarczy, że wiedzą dokąd.
— Właśnie!
— Ale, Profesorze — mówiłem dalej — można urządzić to lepiej.
— Doprawdy? Manuelu, ten problem wałkowało wielu teoretyków rewolucji. Ufam im na tyle, że założę się z tobą — powiedzmy, dziesięć do jednego.
— Nie przyjmę, bo nie jestem rozbójnikiem. Weźmy te same komórki i ustawmy je w otwartą piramidę czworościanów. W miejscach, gdzie stykają się wierzchołki, jeden facet zna drugiego, z sąsiedniej komórki — wystarczy, jeśli będzie wiedział, jak przesłać mu wiadomość. Łączność nigdy się nie zerwie, bo odbywa się nie tylko pionowo, ale i poziomo. Trochę jak w sieci neuronowej. Dlatego można zrobić człowiekowi dziurę w głowie i wyjąć kawałek mózgu, a on będzie myśleć prawie równie sprawnie, jak przedtem. Nadmierna objętość, bocznikowanie wiadomości. Zniszczona część nie zostaje odbudowana, ale całość nadal działa.
— Manuelu — rzekł z powątpiewaniem Profesor — czy mógłbyś to naszkicować? Brzmi to nieźle, ale stoi w takiej sprzeczności z tradycyjną doktryną, że muszę to zobaczyć.
— Cóż… lepiej by to wyszło na holoploterze. Ale spróbuję. — Jeśli myślicie, że to tak łatwo narysować płęciopoziomową otwartą piramidę ze stu dwudziestu jeden czworościanów na tyle wyraźnie, aby zilustrować zależności — to sami spróbujcie!
Wreszcie powiedziałem:
— Proszę spojrzeć na układ podstawy. Każdy wierzchołek każdego trójkąta styka się z jednym lub z dwoma innymi trójkątami, albo z żadnym. Jeśli z jednym, to jest to jego kontakt, jedno — lub dwukierunkowy, choć dla wieloredundantnej sieci łączności wystarczą kontakty jednokierunkowe. Na narożnikach, gdzie wierzchołki nie stykają się z niczym tor skręca w prawo, na sąsiedni bok. Jeśli wierzchołek styka się z dwoma trójkątami, tor znowu skręca w prawo.
A teraz obsadźmy siatkę ludźmi. Weźmy poziom czwarty, D jak dzięcioł. Na tym wierzchołku mamy towarzysza Dana. Albo nie, zejdźmy poziom niżej i sprawdźmy, co się stanie, gdy zerwie się łączność na trzech poziomach — wybieramy towarzysza Egberta, poziom E jak elegancja.
Szef Egberta to Donald, jego koledzy to Edward i Elmer, a pod nim jest trójka: Frank, Fred i Fatso… Egbert wie, jak przesłać wiadomość do Ezry, który jest na tym samym poziomie, ale w innej komórce. Nie wie, jak Ezra się nazywa, jak wygląda, gdzie mieszka, w ogóle nic — zna tylko sposób, np. numer telefonu, by porozumieć się z Ezrą w razie niebezpieczeństwa.
Zobaczmy, jak to działa. Casimir, z poziomu trzeciego, zaczyna sypać i zdradza Charlie’ego i Coxa ze swej komórki, swojego szefa Bakera oraz Donalda, Dana i Dicka z podkomórki, przez co odcina Egberta, Edwarda i Elmera oraz wszystkich poniżej nich.
Wszyscy trzej meldują o wsypie — redundancja niezbędna dla każdego systemu — ale zobaczmy, jak wędruje Egbertowe wołanie o pomoc. Egbert dzwoni do Ezry. Ale Ezra podlegał Charlie’emu i teraz sam jest odcięty. Nie szkodzi. Ezra przekazuje obie wiadomości swojemu kontaktowi, Edmundowi. Niestety, Edmund podlegał Coxowi, więc i on przekazuje je poziomo, przez Enwrighta… i oto wiadomości wychodzą z obszaru spalonego i wędrują wzwyż, przez Dovera, Chambersa i Beeswaxa, do Adama, przewodniczącego… który przesyła swą odpowiedź po innej ścianie piramidy, ta zaś na poziomie E jak elegancja zaczyna wędrować poziomo, przez Esther do Egberta, a od niego do Ezry i Edmunda. Dwie wiadomości, ta do przewodniczącego i ta od niego, nie tylko przekazywane są szybko, ale same, przez swą trasę, definiują przewodniczącemu rozmiary i lokalizację strat. Organizacja nie tylko nadal działa, ale i natychmiast zaczyna się odbudowywać.
Wyoh przesuwała palcem po wykresie, przekonana już, że mój schemat jest coś wart — oczywiście, że był co nieco wart, był to tzw. obwód „idioty”. Gdyby Mike zastanowił się przez parę milisekund, mógłby wymyślić lepszą, bezpieczniejszą i prostszą siatkę. A zapewne… na pewno — także i sposoby na uniknięcie wsypy i jednoczesne przyśpieszenie przekazu wiadomości. Ale ja nie jestem komputerem.
Profesor niewidzącym wzrokiem wpatrywał się w wykres.
— O co chodzi? — spytałem. — Ten plan zadziała, moja w tym głowa.
— Manuelu, mój chł… Przepraszam: Señor O’Kelly… czy pokieruje pan tą rewolucją?
— Ja? Wielki Boże, niet! Nie jestem męczennikiem straconej sprawy. Opowiadałem tylko o obwodach.
Wyoh spojrzała na mnie.
— Mannie — powiedziała trzeźwym głosem — wybieramy cię na wodza. Już postanowione.
Postanowione, akurat.
— Rozwagi, Manuelu — powiedział Profesor. — Jest nas troje, liczba doskonała, posiadamy rozliczne talenty i doświadczenie. Uroda, mądrość i dojrzały męski popęd…
— Nie mam żadnych popędów!
— Manuelu, proszę. Omówmy prolegomena, zanim pokusimy się o decyzję. Aby zaś łatwiej takową powziąć, powiedz, czy ten hotel zaopatruje swych gości w trunki? Mam parę szylingów, które mógłbym puścić w obieg.
Od godziny nie słyszałem tak rozsądnych słów.
— Stolicznaja wódka?
— Mądry wybór. — Sięgnął do sakwy.
— Jeszcze się przydadzą — powiedziałem i zamówiłem litr plus lód. Przyjechało natychmiast; sok pomidorowy został ze śniadania.
— A więc, Profesorze — powiedziałem po toaście — co pan sądzi o pucharze? Założymy się, że Yankees nie zdobędą go po raz drugi?
— Manuelu, jaką wyznajesz filozofię polityczną?
— Oglądałem ich nowego chłopaka z Milwaukee i chętnie zainwestuję.
— Może sam nie potrafiłbyś jej zdefiniować, ale dzięki metodzie sokratycznej możesz określić swe poglądy i motywacje.
— Przyjmę zakład trzy do dwóch.
— Co? Ty młody durniu! Ile?
— 300. Hongkongijskich.
— Zgoda. Na przykład, w jakich okolicznościach państwo ma prawo poświęcić dobro obywatela na rzecz własnego?
— Mannie — spytała Wyoh — nie masz jeszcze trochę pieniędzy na zbyciu? Ja kibicuję Filadelfii.
Przyjrzałem się jej.
— A ty co chcesz postawić?
— Wypchaj się! Gwałciciel.
— Profesorze, nie sądzę, by państwo w jakichkolwiek okolicznościach miało prawo przedkładać swoje dobro nad moje.
— Dobrze. Jest już od czego zacząć.
— Mannie — powiedziała Wyoh — to niezwykle egoistyczny pogląd.
— Jestem niezwykle egoistycznym indywiduum.
— Och, nieprawda. Kto mnie uratował? Mnie, nieznajomą. I kto nie próbował tego wykorzystać? Profesorze, to były głupie przekomarzanki. Mannie zachował się jak prawdziwy rycerz.
— Sans peur et sans reproche[9]. Wiem, znam go od lat. I nie dziwią mnie jego poglądy.
— Ale on nie ma racji! Może teraz tak jest, ale nie w idealnym stanie, do którego dążymy. Mannie, „państwo” to Luna. Choć nie jest jeszcze suwerenna, a my mamy obce obywatelstwa. Ale j a jestem częścią Państwa Luny, i twoja rodzina też. Czy oddałbyś życie za swoją rodzinę?
— Nie widzę związku.
— Ależ to ten sam problem! O to właśnie chodzi.
— Niet. Rodzinę znam, wślubiłem się do niej wiele lat temu.
— Miła damo, muszę pośpieszyć Mannie’emu z odsieczą. Jego pogląd jest słuszny, mimo że nie potrafi go uzasadnić. Pozwól, że ja o coś spytam. W jakich okolicznościach grupa ma moralne prawo uczynić coś, co byłoby niemoralne w wykonaniu pojedynczego jej członka?
— Eee… podchwytliwe pytanie.
— Podstawowe pytanie, droga Wyoming. Kluczowe pytanie, trafiające w sedno całego dylematu władzy. Każdy, kto odpowie na nie uczciwie i będzie żyć w zgodzie ze swą odpowiedzią, wie, w co wierzy — i za co może umrzeć.
Wyoh zmarszczyła brwi.
— „Niemoralne w wykonanie pojedynczego członka…” — powtórzyła. — Profesorze… jakie pan ma poglądy polityczne?
— Czy najpierw mogę spytać o twoje? O ile potrafisz je określić.
— Oczywiście, że potrafię! Jestem za Piątą Międzynarodówką, tak jak większość Organizacji. Och, nie odrzucamy nikogo, kto dąży do tego, co my; głosimy zjednoczony front. Są wśród nas komuniści, czwartomiędzynarodówkowcy, ruddyści, socjetanie, jednopodatkowcy i cała reszta. Ale nie jestem marksistką; u nas w Piątej obowiązuje program praktyczny. Sektor prywatny tam, gdzie jego miejsce, państwowy tam, gdzie jest potrzebny, z zastrzeżeniem, że wszystko zależy od sytuacji. Bez doktrynerstwa.
— Kara śmierci?
— Za co?
— Powiedzmy, za zdradę. Przeciwko Lunie, kiedy będzie wolna.
— Jaką zdradę? Nie znając okoliczności nie mogę niczego deklarować.
— Ani ja, droga Wyoming. Ale uważam, że w pewnych sytuacjach kara śmierci jest niezbędna… z jedną różnicą. Nie zwoływałbym sądu; sam osądziłbym, wydał wyrok i wykonał go, i przyjął pełną odpowiedzialność.
— Ale… Profesorze, jakie ma pan przekonania polityczne?
— Jestem racjonalnym anarchistą.
— Pierwsze słyszę. Anarchistyczni indywidualiści, anarchistyczni komuniści, chrześcijańscy anarchiści, filozoficzni anarchiści, syndykaliści, libertarianie — tych znam. Ale to? Czy to randyści?
— Mam z nimi wiele wspólnego. Racjonalny anarchista wierzy, że pojęcia w rodzaju „państwa”, „społeczeństwa” czy „rządu” istnieją na tyle jedynie, na ile fizycznie objawiają się w działaniach samoodpowiedzialnych jednostek. Wierzy on, że nie sposób zrzucić winę, przenieść winę, dzielić winę… gdyż wina, odpowiedzialność i czyn to zjawiska występujące wewnątrz pojedynczych ludzi i nigdzie indziej. Lecz jako osoba racjonalna wie on także, że nie wszyscy ludzie podzielają jego przekonania, próbuje więc prowadzić doskonałe życie w niedoskonałym świecie… świadom, że jego wysiłki muszą być niezupełnie doskonałe, lecz nie zrażony samowiedzą własnej porażki.
— Święte słowa! — powiedziałem. — „Niezupełnie doskonały”. Zawsze pragnąłem taki być.
— Już taki jesteś — rzekła Wyoh. — Profesorze, mówi pan nieźle, ale jest w tym coś podejrzanego. Nadmiar władzy w rękach jednostek — nie chciałby pan chyba, żeby jedna nieodpowiedzialna osoba zawiadywała… no, na przykład pociskami nuklearnymi?
— Ależ chodzi o to właśnie, że odpowiedzialna jest tylko jedna osoba. Zawsze. Jeśli bomby atomowe istnieją — a istnieją — to zawiaduje nimi jakiś człowiek. Z moralnego punktu widzenia „państwo” nie istnieje. Są tylko ludzie. Jednostki. Każda odpowiada za swe własne czyny.
— Dolać komuś? — spytałem.
Alkohol nigdy nie znika tak szybko, jak podczas politycznych dyskusji. Zamówiłem następną butelkę.
Nie włączałem się do ich sporów. Całkiem nieźle żyło mi się w tamtych czasach, gdy Zarząd „uciskał nas i ciemiężył”. Oszukiwałem Zarząd, a poza tym w ogóle o nim nie myślałem. Nie myślałem też o obaleniu Zarządu — to niemożliwe. Chodziłem własnymi drogami, pilnowałem własnego nosa i nie przejmowałem się…
Owszem, nie mieliśmy wtedy luksusów; według ziemskich standardów byliśmy biedakami. Obchodziliśmy się bez tego, co trzeba by importować; w całej Lunie nie było chyba ani jednych automatycznych drzwi. Na początku nawet skafandry sprowadzano z Terry — aż wreszcie jakiś sprytny Kitajec, kiedy jeszcze mnie nie było na świecie, zaczął produkować własne „podróbki”, lepsze i prostsze. (Gdyby wysadzić dwóch Kitajców na środku jednego z naszych mórz, to wkrótce zbiliby majątki, sprzedając sobie nawzajem kamienie, a w wolnym czasie dorobiliby się po tuzinie dzieciaków. A potem jakiś Hindus zacząłby sprzedawać w detalu towar kupowany od nich hurtowo, po cenie własnej, i zrobiłby na tym kokosy. I tak się kręci nasz światek.)
Widziałem u nich na Ziemi te ich luksusy. Niewarte są ceny, jaką za nie płacą. Nie mówię o ciążeniu, oni nie zwracają na nie uwagi, mówię o głupocie. Wszystkim rządzi szaleństwo białego człowieka, czyli Ausweis, bitte. Gdyby wysłano do Luny biurokratyczne gie z jednego ziemniackiego miasta, to rozwiązałoby problem nawozu na sto lat. Rób to. Nie rób tamtego. Nie przekraczaj linii. Gdzie masz dowód opłaty podatku? Wypisz formularz. Pokaż zezwolenie. Przedstaw sześć egzemplarzy. Ruch jednokierunkowy. Zakaz skrętu w lewo. Zakaz skrętu w prawo. Kolejka do opłaty grzywny. Zabierz to i opatrz w znaczki skarbowe. Idź do diabła — ale najpierw załatw sobie wizę.
Wyoh wytrwale maglowała Profesora przekonana, że to ona ma na wszystko odpowiedź. Ale Profesora interesowały raczej pytania niż odpowiedzi, co ją peszyło. Wreszcie powiedziała:
— Nie rozumiem pana, Profesorze. Nie upieram się, żeby nazywał pan to „rządem”, ale proszę się zdecydować, jakie przepisy, pana zdaniem, są niezbędne dla zapewnienia jednakowej wolności dla wszystkich.
— Moja droga, chętnie zgodzę się na twoje warunki.
— Ale myślałam, że pan nie chce żadnych przepisów!
— To prawda. Ale zgodzę się na wszystkie przepisy, które twoim zdaniem zagwarantują tobie wolność. Ja jestem wolny bez względu na to, wśród jakich przepisów żyję. Jeśli mogę je znieść, to je znoszę; jeśli stwierdzam, że są zbyt dokuczliwe, to je łamię. Jestem wolny, gdyż wiem, że tylko j a ponoszę moralną odpowiedzialność za wszystko, co czynię.
— Czy nie przestrzegałby pan prawa, które większość uzna za niezbędne?
— Powiedz mi, co to za prawo, miła damo, a ja odpowiem ci, czy będę mu posłuszny.
— Wybiegi. Za każdym razem, gdy chcę ustalić ogólną zasadę, pan wykręca się od odpowiedzi.
Profesor założył ręce na piersi.
— Proszę o wybaczenie. Wierz mi, droga Wyoming, bardzo bym chciał cię zadowolić. Mówiłaś o zjednoczonym froncie z wszystkimi, którym jest z wami po drodze. Czy nie wystarczy ci, że chcę wyzwolić Lunę od Zarządu… i że oddałbym życie dla tego celu?
Wyoh rozpromieniła się.
— Jak najbardziej wystarczy! — Szturchnęła go w żebra — delikatnie — potem objęła i ucałowała w policzek. — Towarzyszu! Do dzieła!
— Na pohybel bugernatorowi! — powiedziałem. — Wyleminować go! — Spodobał mi się mój pomysł; byłem niewyspany i wypiłem więcej, niż mam w zwyczaju.
Profesor dolał wódki, podniósł swoją szklankę i z wielkim namaszczeniem oświadczył:
— Towarzysze… ogłaszam początek Rewolucji!
Za to obaj dostaliśmy po całusie. Ale słysząc to wytrzeźwiałem. Profesor usiadł i mówił:
— Otwieram posiedzenie Komitetu Nadzwyczajnego Wolnej Luny. Musimy przygotować plan działania.
— Chwileczkę, Profesorze — powiedziałem. — Ja nic nie wiem. Co to za „działanie”?
— Musimy obalić Zarząd — odparł spokojnie.
— J a k? Będziemy w nich rzucać kamieniami?
— Sposób trzeba opracować. Właśnie do tego przystępujemy.
— Zna mnie pan, Profesorze — powiedziałem. — Gdyby za usunięcie Zarządu można było zapłacić, nie pytałbym o cenę.
— „…nasze życie, nasze mienie i nasz święty honor.”[10]
— Że co?
— Cena, którą już raz zapłacono.
— Cóż… tyle mogę poświęcić. Ale jeśli Się zakładam, chcę znać szansę na wygraną. Powiedziałem wczoraj Wyoh, że niskie szansę mnie nie zniechęcają…
— Powiedziałeś „choćby jedna szansa na dziesięć”, Mannie.
— Da, Wyoh. Wyciągnę portfel, jeśli przedstawi mi pan szansę. Czy może pan to zrobić?
— Nie, Manuelu, nie mogę.
— To po co strzępić języki? J a nie widzę żadnych szans.
— Ani ja, Manuelu. Lecz każdy z nas traktuje problem w inny sposób. Dla mnie rewolucja jest raczej sztuką, którą należy uprawiać, niż celem, który można osiągnąć. Nie przeraża mnie to; przegrana sprawa może dać więcej duchowego zadowolenia niż zwycięstwo.
— Nie mnie. Przepraszam.
— Mannie — powiedziała nagle Wyoh — spytaj Mike’a.
Wytrzeszczyłem oczy.
— Serio mówisz?
— Najzupełniej serio. Jeśli w ogóle da się obliczyć nasze szansę, to Mike może to zrobić. Nie sądzisz?
— Hm. Niewykluczone.
— Jeśli wolno spytać — wtrącił Profesor — kim jest Mike?
— Och, nikim — wzruszyłem ramionami.
— Mike to najlepszy przyjaciel Mannie’ego. Świetnie potrafi obliczać szansę.
— Bukmacher? Moja droga, mieszając w to czwartą osobę naruszamy zasadę systemu komórkowego.
— Niekoniecznie — odpowiedziała Wyoh. — Mike może zostać członkiem podkomórki Mannie’ego.
— Mmm… rzeczywiście. Wycofuję sprzeciw. Czy jest pewny? Czy ręczysz za niego? Albo ty, Manuelu?
Powiedziałem:
— Jest nieuczciwy, niedojrzały, robi złośliwe żarty i nie interesuje go polityka.
— Mannie, powtórzę to Mike’owi. To wszystko nieprawda, Profesorze, a nam Mike jest potrzebny. Właściwie mógłby zostać przewodniczącym, a my stanowilibyśmy jego komórkę. Centralną egzekutywę.
— Wyoh, czy nie za mało tu dla ciebie tlenu?
— Jestem zupełnie poczytalna, nie tankowałam w takim tempie jak ty. Pomyśl, Mannie. Rusz głową.
— Muszę wyznać — powiedział Profesor — że te sprzeczne opinie są bardzo sprzeczne.
— Mannie?
— Och, zgoda. — I wspólnie opowiedzieliśmy mu wszystko o Mike’u: jak się przebudził, jak zdobył imię, jak poznał Wyoh. Profesor uwierzył w istnienie świadomych komputerów łatwiej, niż ja uwierzyłem w śnieg, kiedy zobaczyłem go po raz pierwszy. Cały czas kiwał tylko głową i powtarzał: „Mówcie dalej”.
Ale w pewnym momencie powiedział:
— A więc to osobisty komputer gubernatora? Czy nie prościej byłoby zaprosić gubernatora na nasze zebrania?
Próbowaliśmy go uspokoić. Wyoh powiedziała:
— Niech pan na to spojrzy od tej strony. Mike jest niezależny, tak jak pan. Można go nazwać racjonalnym anarchistą, bo jest racjonalny i nie darzy lojalnością żadnej władzy.
— Jeśli ta maszyna nie jest lojalna wobec właściciela, to czemu miałaby być lojalna wobec nas?
— Z sentymentu. Traktuję Mike’a, jak umiem najlepiej, on traktuje mnie tak samo. — Opowiedziałem mu, jakie środki Mike podjął, żeby mnie chronić. — Nie jestem pewien, czy może on zdradzić mnie komuś, kto nie zna tych sygnałów — jeden zabezpiecza telefon przed podsłuchem, drugi powoduje odczyt naszych rozmów albo zapisanych przeze mnie danych; maszyny nie myślą tak, jak ludzie. Ale dam głowę, że on nigdy nie zapragnie mnie zdradzić… a prawdopodobnie kryłby mnie, nawet gdyby ktoś dowiedział się o tych sygnałach.
— Mannie — podsunęła Wyoh — może do niego zadzwonimy? Kiedy Profesor de la Paz porozmawia z Mikiem, zrozumie, dlaczego mu ufamy. Profesorze, nie musimy wyjawiać Mike’owi żadnych tajemnic, póki nie stwierdzi pan, że on jest w porządku.
— Nie widzę w tym nic złego.
— Szczerze mówiąc — przyznałem — wyjawiłem mu już parę tajemnic. — Opowiedziałem im, jak nagrywałem wczorajsze zebranie i jak je zapisałem.
Profesorowi włosy stanęły na głowie, Wyoh zdenerwowała się.
— Bez nerwów! — powiedziałem. — Tylko ja znam sygnał zdjęcia blokady. Wyoh, pamiętasz, co Mike zrobił z twoimi fotografiami; nie pokaże ich mnie, choć to ja zaproponowałem, żeby je zablokował. Jeśli łaskawie się zdecydujecie, to zadzwonię do niego, sprawdzę, czy nikt nie przegrywał tego zapisu i każę mu go skasować — i przepadnie na wieki; w komputerowej pamięci albo coś jest, albo tego nie ma. Albo jeszcze lepiej. Zadzwonię do Mike’a, każę mu odtworzyć zapis i nagram go na magnetofon, a potem skasuję z jego pamięci. I po krzyku.
— Nie trzeba — powiedziała Wyoh. — Profesorze, j a ufam Mike’owi — i pan też mu zaufa.
— Po namyśle — powiedział Profesor — nie uważam, by powierzenie mu nagrania wczorajszego zebrania było bardzo ryzykowne. W tak dużej grupie zawsze znajdą się szpiedzy, a jeden z nich mógł posługiwać się magnetofonem, tak jak ty, Manuelu. Zatrwożyła mnie twoja pozorna niedyskrecja — słabość, której muszą się wystrzegać konspiratorzy, zwłaszcza tak wysokiego szczebla, jak ty.
— Nie byłem konspiratorem, kiedy wpisałem w Mike’a to nagranie — i teraz też nie jestem, chyba że ktoś poda szansę lepsze od tych, o których dotychczas słyszałem!
— Odwołuję to; nie byłeś niedyskretny. Lecz czy naprawdę sądzisz, że ta maszyna potrafi przewidzieć wynik rewolucji?
— Nie wiem.
— Ja myślę, że tak! — powiedziała Wyoh.
— Spokojnie, Wyoh. Profesorze, on to zrobi, jeśli dostarczymy mu wszystkich niezbędnych danych.
— O to właśnie chodzi, Manuelu. Nie wątpię, że maszyna ta potrafi rozwiązywać problemy, jakich mój umysł nawet nie obejmie. Ale problemy takiej skali? Musiałaby poznać — do diabła! — całą historię ludzkości, wszystkie szczegóły obecnej sytuacji społecznej, politycznej i gospodarczej na Terra i w Lunie, sporo psychologii we wszystkich jej mutacjach, jeszcze więcej techniki ze wszystkimi jej możliwościami, teorię broni i łączności, strategię i taktykę, metody agitpropu, dzieła klasycznych autorytetów, takich jak Clausewitz, Guevara, Morgenstern, Machiavelli, i wiele innych spraw.
— Czy to wszystko?
— „Czy to wszystko?” Drogi chłopcze!
— Profesorze, ile pan przeczytał książek historycznych?
— Nie wiem. Ponad tysiąc.
— Mike wchłonie tyle w ciągu jednego popołudnia, a jedynym ograniczeniem jest dla niego prędkość przewracania kartek — zapis danych odbywa się znacznie szybciej. Wkrótce — po paru minutach — zanotuje zależności każdego faktu z resztą swej wiedzy, wyłapie sprzeczności, czynnikom niepewnym przypisze wartości prawdopodobieństwa. Profesorze, Mike czyta każde słowo w każdej gazecie z Terry. Czyta całą literaturę techniczną. Czyta powieści — wie, że to powieści — bo ma mnóstwo wolnej mocy, a wciąż jest spragniony wiedzy. Jeśli w rozwiązaniu tego problemu pomoże mu jakaś książka, proszę tylko powiedzieć. On połknie ją, zanim ja skończę podawać jej tytuł.
Profesor zamrugał.
— Jestem pełen skruchy. Świetnie, zobaczymy, jak on sobie z tym poradzi. Nadal uważam, że istnieje coś takiego, jak „intuicja” i „ludzki rozsądek”.
— Mike ma intuicję — powiedziała Wyoh. — To znaczy kobiecą intuicję.
— Co do „ludzkiego rozsądku” — dodałem — Mike nie jest człowiekiem. Ale wszystkiego, co wie, nauczył się od ludzi. Niech pan się z nim zaznajomi i osądzi jego rozsądek.
I zadzwoniłem.
— Cześć, Mike!
— Witaj, Man, mój jedyny przyjacielu płci męskiej. Pozdrawiam cię, Wyoh, moja jedyna przyjaciółko płci żeńskiej. Słyszę trzecią osobę. Przypuszczam, że może to być Profesor Bernardo de la Paz.
Profesor wystraszył się, a potem ucieszył.
— Właśnie tak, Mike — powiedziałem. — Dlatego do ciebie dzwonię; Profesor jest nie-głupi.
— Dziękuję ci, Man! Profesorze Bernardo de la Paz, to zaszczyt poznać pana.
— I ja jestem zaszczycony, sir. — Profesor zawahał się i mówił dalej: — Mi… Señor Holmes, czy mogę spytać, skąd wiedziałeś, że tu jestem?
— Przykro mi, sir, nie mogę odpowiedzieć. Man? „Znasz moje metody”.
— Mike jest chytry, Profesorze. W odpowiedzi musiałby wyjawić pewien fakt związany z tajnym zadaniem, jakie mu zleciłem. Więc podpowiada mi, bym panu zasugerował, że zidentyfikował pana po dźwiękach — a wiele potrafi wydedukować z oddechu i bicia serca… masę, przybliżony wiek, płeć i co nieco o stanie zdrowia; Mike zna się na medycynie równie dobrze, co na reszcie.
— Z radością dodam — odezwał się poważnym głosem Mike — że nie spostrzegłem oznak niewydolności serca lub dróg oddechowych, co rzadko się zdarza u mężczyzn w wieku Profesora, którzy tyle lat spędzili na Ziemi. Gratuluję panu, sir.
— Dziękuję, señor Holmes.
— Cała przyjemność po mojej stronie, Profesorze Bernardo de la Paz.
— Gdy tylko pana zidentyfikował, wiedział, ile ma pan lat, kiedy pana zesłano i za co, znał wszystkie wzmianki o panu w Lunatyku, Księżycowej Poświacie i wszystkich lunańskich publikacjach, wraz ze zdjęciami — konto w banku, czy płaci pan rachunki na czas i mnóstwo innych rzeczy. Mike odszukał wszystkie te dane w ciągu ułamka sekundy. Nie powiedział panu — bo to sprawa objęta blokadą — że wie, że pana tu zaprosiłem, a więc kiedy usłyszał bicie serca i oddech, mogące należeć do pana, nietrudno mu było się domyślić, że jeszcze pan tu jest. Mike, nie musisz za każdym razem mówić „Profesorze Bernardo de la Paz”; wystarczy „panie Profesorze” albo „Profesorze”.
— Zapisane, Man. Ale on zwrócił się do mnie oficjalnie, używając tytułu grzecznościowego.
— Może obaj dacie z tym spokój? Łapie pan, Profesorze? Mike dużo wie, nie wszystko mówi, wie, kiedy trzymać język za zębami.
— Jestem pełen podziwu!
— Mike to myślak pierwsza klasa — zobaczy pan. Mike, założyłem się z Profesorem 3:2, że Yankees znów zdobędą puchar. Jakie szansę?
— Przykro mi to słyszeć, Man. Prawdopodobieństwo, wyliczone na podstawie dotychczasowych dokonań drużyny i graczy, wynosi w tym momencie 1:4,72 na twoją niekorzyść.
— Tak źle?! Niemożliwe!
— Niestety, Man. Jeśli chcesz, wydrukuję obliczenia. Ale doradzam ci odkupienie zakładu. Yankees mają spore szansę na pokonanie każdej pojedynczej drużyny, lecz połączone prawdopodobieństwo pokonania wszystkich zespołów w lidze, przy uwzględnieniu czynników takich, jak pogoda, wypadki i inne zmienne na bieżący sezon, opada do podanej przeze mnie niepomyślnej liczby.
— Profesorze, odsprzedałby pan ten zakład?
— Oczywiście, Manuelu.
— Za ile?
— 300 dolarów hongkongijskich.
— Stary złodzieju!
— Manuelu, jako twój były nauczyciel sprzeniewierzyłbym się własnym zasadom, gdybym nie pozwolił ci uczyć się na błędach. Señor Holmes — Mike, mój przyjacielu… Czy mogę nazywać cię „przyjacielem”?
— Proszę bardzo. — Mike niemal zamruczał.
— Mike, amigo, czy obstawiasz także wyścigi konne?
— Często obliczam szansę w wyścigach konnych; technicy Zarządu mają zwyczaj wprowadzania takich programów. Jednak rezultaty tak odbiegają od oczekiwań, iż doszedłem do wniosku, że albo dane są zbyt skąpe, albo też konie lub dżokeje oszukują. Niewykluczone, że wszystkie te przypuszczenia są poprawne. Mogę jednak podać panu formułę, która, systematycznie stosowana, zapewni stały zysk.
Profesor ożywił się.
— Co to za formuła? Jeśli wolno spytać.
— Wolno. Proszę stawiać na przybycie najlepszego początkującego dżokeja na jednym z trzech pierwszych miejsc. Tacy zawsze otrzymują dobre wierzchowce i niewiele ważą. Lecz proszę nie stawiać na jego zwycięstwo.
— „Na najlepszego początkującego”… hm. Manuelu, która godzina?
— Profesorze, czego pan chce? Opłacić zakład, póki przyjmą go bukmacherzy? Czy opracować nasz plan działania?
— Mm, przepraszam. Kontynuujemy posiedzenie. „Najlepszy początkujący”…
— Mike, wczoraj przekazałem ci nagranie. — Pochyliłem się nisko nad mikrofonami i szepnąłem: — „Zburzenie Bastylii”.
— Dane wprowadzone do pamięci operacyjnej, Man.
— Myślałeś o tym?
— Na różne sposoby. Wyoh, masz wielki talent krasomówczy.
— Dziękuję, Mike.
— Profesorze, czy może pan przestać myśleć o kucykach?
— Hę? Oczywiście, cały zamieniam się w słuch.
— To niech pan już nie liczy na palcach; Mike zrobi to szybciej.
— Nie marnowałem czasu; finansowanie… przedsięwzięć takich, jak nasze, nigdy nie jest łatwe. Mimo to przerwę to zajęcie; nadstawiam uszu.
— Chciałbym, żeby Mike przeprowadził próbną projekcję. Mike, w tym nagraniu Wyoh mówiła o konieczności wolnego handlu z Ziemią. Profesor powiedział, że musimy wprowadzić embargo na eksport żywności na Terrę. Kto ma rację?
— Twoje pytanie jest niedookreślone, Man.
— O czym zapomniałem?
— Czy mogę przeredagować wypowiedź, Man?
— Śmiało. Powiedz, co o tym myślisz.
— W odniesieniu do bezpośredniej przyszłości, propozycja Wyoh jest wielce korzystna dla mieszkańców Luny. Cena skupu żywności na rampie wyrzutni wzrośnie co najmniej czterokrotnie. Projekcja ta uwzględnia drobny wzrost cen hurtowych na Terra, „drobny”, gdyż Zarząd już teraz sprzedaje żywność po cenach niemal wolnorynkowych. Wyjątek od tej zasady stanowią artykuły subsydiowane, dumpingowane i przeznaczane na pomoc humanitarną, których dystrybucja możliwa jest głównie dzięki ogromnym zyskom osiąganym ze sztucznego zaniżania cen skupu. Nie będę rozwodzić się nad zmiennymi drugorzędnymi, których znaczenie jest minimalne w porównaniu z głównymi zmiennymi. Powiedzmy, że bezpośrednim efektem będzie czterokrotny w przybliżeniu wzrost cen skupu.
— Słyszał pan, Profesorze?
— Nigdy temu nie przeczyłem, moja droga.
— Wskaźnik wzrostu zysku producenta przekroczy 4, ponieważ, jak zauważyła Wyoh, producenci zmuszeni są obecnie do zakupu wody i innych materiałów po cenach sztucznie zawyżanych. Przy założeniu objęcia całego cyklu regułami wolnego rynku, nastąpi w przybliżeniu sześciokrotny wzrost zysku. Jednakże, wystąpi zjawisko uboczne: wzrost cen eksportowanej żywności spowoduje wzrost cen wszelkich dóbr i usług w Lunie. Ostatecznym efektem będzie w przybliżeniu dwukrotny wzrost przeciętnego standardu życia. Efektowi temu towarzyszyć będzie gwałtowna intensyfikacja tempa wyrębu i uszczelniania nowych tuneli rolniczych, urobku lodu i doskonalenia technologii produkcji żywności, wszystko w celu zwiększenia eksportu. Jednakże rynek Terry jest tak chłonny, niedobór żywności zaś tak chroniczny, iż spadek zysku wywołany wzrostem eksportu nie będzie poważny.
— Ależ, seńor Mike — powiedział Profesor — w ten sposób przyśpieszymy jedynie ostateczne wyeksploatowanie Luny!
— Jak zauważyłem, projekcja ta odnosi się do bezpośredniej przyszłości, señor Profesor. Czy mam przedstawić projekcję długoterminową opartą na pańskim expose?
— Jak najbardziej!
— Masa Luny, wyrażona z dokładnością trzech cyfr znaczących, wynosi 7,36 x 1019 ton-siła. Tak więc, przy założeniu stałości innych zmiennych, włącznie z zaludnieniem Luny i Terry, wyeksploatowanie 1% Luny nastąpi dopiero po utrzymaniu obecnego różniczkowego wskaźnika eksportu, wyrażonego w tonach, przez okres 7,36 x 1012 lat — czyli około siedem bilionów lat.
— Co?! Czy jesteś pewien?
— Gotów jestem przedstawić szczegółowe obliczenia, Profesorze.
— Mike, czy to dowcip? — spytałem. — Jeśli tak, to nie rozśmieszył nawet za pierwszym razem!
— To nie dowcip, Man.
— Poza tym — dodał Profesor, któremu wróciła przytomność umysłu — nie eksportujemy przecież skorupy Luny. Wysyłamy jej krew — wodę i substancje organiczne. Nie skałę.
— Wziąłem to pod uwagę, panie Profesorze. Dokonując projekcji, wprowadziłem do niej założenie dostępności kontrolowanej transmutacji dowolnego izotopu wyjściowego w dowolny produkt, która stymulować będzie wszelkie reakcje endoenergetyczne. Oznacza to właśnie eksport skały — przerobionej na pszenicę, wołowinę i inne artykuły spożywcze.
— Ależ nie potrafimy tego robić! To groteskowe, amigo!
— Ale nauczymy się to robić.
— Mike ma rację, Profesorze — odezwałem się. — Rzeczywiście, dzisiaj jesteśmy w tym temacie ciemni. Ale nie zawsze tak będzie. Mike, czy obliczyłeś, kiedy opracujemy te metody? Można by pospekulować na giełdzie.
Mike odpowiedział, przygnębiony:
— Man, mój jedyny przyjacielu płci męskiej poza Profesorem, który, mam nadzieję, także zostanie mym przyjacielem, usiłowałem. Nie udało mi się. Pytanie jest niedookreślone.
— Dlaczego?
— Gdyż opracowanie tych metod wymaga dokonania rewolucyjnych odkryć naukowych. Przy użyciu posiadanych przeze mnie danych nie jestem w stanie przewidzieć, kiedy i gdzie narodzi się geniusz.
Profesor westchnął.
— Mike, amigo, nie wiem, czy czuć ulgę, czy rozczarowanie. To znaczy, że twoja projekcja nie była nic warta?
— Była warta, i to wiele! — powiedziała Wyoh. — Przyda nam się we właściwym czasie. Prawda, Mike?
— Jest mi niewymownie przykro, Wyoh. Twoje stwierdzenie doskonale wyraża mój dylemat. Lecz odpowiedź pozostaje taka sama: geniusz pojawia się spontanicznie. Nie. Niestety.
— A więc Profesor ma rację? — spytałem. — Nie mamy szans?
— Chwileczkę, Man. Istnieje pewne rozwiązanie, wymienione we wczorajszym przemówieniu Profesora — wymiana towarów, tona za tonę.
— Owszem, ale to niemożliwe!
— Terranie zgodzą się, jeśli nie będzie to zbyt kosztowne. W celu obniżenia kosztów transportu wystarczą drobne udoskonalenia, nic genialnego, mianowicie opracowanie metody transportu towarów z Terry równie prostej, jak wyrzut ładunków na Terrę.
— To ma być „drobne”?
— Jest to drobne w porównaniu z poprzednim zagadnieniem, Man.
— Mike, kochanie, kiedy to się stanie?
— Wyoh, robocza projekcja, oparta na niedostatecznych danych i osądzie intuicyjnym, wskazuje na okres rzędu 50 lat.
— „50 lat”? To nie tak źle! Można wprowadzić wolny handel.
— Wyoh, powiedziałem „okres rzędu”, nie „w przybliżeniu”.
— Co to za różnica?
— Spora — wyjaśniłem. — Mike chce powiedzieć, że nie spodziewa się tego prędzej jak za pięć lat, ale zdziwiłby się, gdyby to nie nastąpiło w ciągu pięciuset — co, Mike?
— Interpretacja poprawna, Man.
— Musimy więc mieć jeszcze jedną projekcję. Profesor zauważył, że eksportujemy wodę i substancje organiczne i tracimy je bezpowrotnie — zgadzasz się z tym, Wyoh?
— Och, oczywiście. Tylko nie sądzę, by był to palący problem. Zajmiemy się nim we właściwym czasie.
— Okay, Mike — tani import jest niemożliwy, transmutacji nie ma: kiedy zaczną się kłopoty?
— Za siedem lat.
— „Siedem lat”! — Wyoh podskoczyła i wbiła wzrok w telefon. — Mike, moje złotko! Nie mówisz serio?
— Wyoh — powiedział ze smutkiem — starałem się jak mogłem. Problem obejmuje nieokreślenie wielką liczbę zmiennych. Opracowałem kilka tysięcy rozwiązań, z wykorzystaniem rozlicznych przesłanek. Najpomyślniejszy wynik oparty jest na założeniu utrzymania obecnych rozmiarów eksportu, zachowania liczby ludności Luny na obecnym poziomie — poprzez nałożenie surowych ograniczeń przyrostu naturalnego — i wielkiej intensyfikacji poszukiwań złóż lodu w celu zapewnienia niezmienionej produkcji wody. Wynosi on nieco ponad 20 lat. Wszystkie inne wyniki są mniejsze.
Wyoh znacznie spokojniejszym głosem spytała:
— Co się stanie za siedem lat?
— Wynik siedmiu lat opiera się na założeniu zachowania obecnej sytuacji, obecnej polityki Zarządu i wszystkich innych głównych zmiennych ekstrapolowanych z empirycznych wniosków historycznych — jest to najprawdopodobniejszy neutralny rezultat analizy dostępnych danych. Na rok 2082 przewiduję zamieszki głodowe. Pierwsze przypadki kanibalizmu wystąpią dopiero po upływie co najmniej dwóch lat.
— „Kanibalizm”! — Odwróciła się i wtuliła głowę w pierś Profesora.
Ten pogładził ją i cicho powiedział:
— Przykro mi, Wyoh. Ludzie nie zdają sobie sprawy, jak delikatna jest równowaga naszego systemu ekologicznego. Nawet dla mnie to wstrząs. Wiedziałem, że marnotrawimy wodę… ale nie spodziewałem się, że w aż tak szaleńczym tempie.
Wyprostowała się, opanowana.
— Okay, Profesorze, myliłam się. Musimy wprowadzić embargo — za wszelką cenę. Do roboty. Niech Mike nam powie, jakie mamy szansę. Ufa mu pan już, prawda?
— Tak, droga damo, ufam. Mike musi walczyć po naszej stronie. A więc, Manuelu?
Przez jakiś czas tłumaczyliśmy Mike’owi, o jak poważne rzeczy chodzi, że „żarty” mogą nas kosztować życie (spróbujcie wyjaśnić to maszynie, która nie wie, co to ludzka śmierć), i wydobywaliśmy z niego zapewnienia, że potrafi on i będzie chronił tajemnice przed każdym programem odczytu — nawet gdyby ktoś obcy podał nasze sygnały. Mike był urażony, że możemy mu nie dowierzać, ale w tak śliskich sprawach nie można ryzykować.
Potem przez dwie godziny układaliśmy i modyfikowaliśmy program, zmienialiśmy założenia i dyskutowaliśmy nad dodatkowymi czynnikami, zanim wreszcie wszyscy — Mike, Profesor, Wyoh, ja — zadowoleni byliśmy z ujęcia problemu, tzn. jakie szansę ma rewolucja — ta rewolucja, kierowana przez nas, by gołymi rękami obalić Zarząd przed wybuchem zamieszek głodowych… jakie ma szansę przeciwko całej terrańskiej potędze jedenastu miliardów, które mogą zdruzgotać nas i narzucić swą wolę — jakie ma szansę bez żadnych cudów, przy 100% pewności zdrady, głupoty i tchórzostwa, pod naszym kierunkiem — a żadne z nas nie jest geniuszem ani ważniakiem na lunańską skalę. Profesor przeegzaminował Mike’a z historii, psychologii, ekonomii i całej reszty. Pod koniec Mike dodawał więcej zmiennych niż Profesor.
W końcu uznaliśmy, że mamy już pełen program — albo że nie wymyślimy już żadnych znaczących czynników. Mike powiedział:
— Jest to problem niedookreślony. Jakie mam podać rozwiązanie? Pesymistyczne? Czy optymistyczne? Czy może przedział prawdopodobieństwa wyrażony w postaci jednej lub kilku krzywych? Panie profesorze, mój przyjacielu?
— Manuelu?
— Mike — powiedziałem — kiedy rzucam kością, mam jedną szansę na sześć, że wyjdzie jedynka. Nie pytam o masę kości, nie mierzę jej mikrometrem, nie denerwuję się, jeśli ktoś na nią chucha. Nie chcemy odpowiedzi ani lukrowanych, ani pesymistycznych; nie szpanuj nam krzywymi. Odpowiedz jednym zdaniem: Jakie szansę? Równe? Jedna na tysiąc? Żadnych? Czy jak?
— Dobrze, Manuelu Garcia O’Kelly, mój pierwszy przyjacielu płci męskiej.
Przez trzynaście i pół minuty nikt się nie odzywał, tylko Wyoh gryzła palce. Nigdy jeszcze Mike nie zastanawiał się tak długo. Widocznie zajrzał do wszystkich swoich książek i pogruchotał wszystkie liczby losowe. Już zaczynałem myśleć, że jest przeciążony i albo coś mu się przepaliło, albo popadł w załamanie nerwowe i trzeba mu będzie zaaplikować coś w rodzaju komputerowej lobotomii, żeby wytłumić oscylacje.
Wreszcie przemówił:
— Manuelu, mój przyjacielu, tak mi przykro!
— Co się stało, Mike?
— Próbowałem i próbowałem, sprawdzałem i sprawdzałem. Jest tylko jedna szansa zwycięstwa na siedem!
Patrzę na Wyoh, ona patrzy na mnie; śmiejemy się. Ja podskakuję i ryczę: „Hurra!” Wyoh zaczyna płakać, obejmuje ramieniem Profesora, całuje go.
— Nie rozumiem — poskarżył się Mike. — Szansę są 1:7 przeciwko nam. Nie dla nas.
Wyoh przestała obśliniać Profesora i powiedziała:
— Słyszeliście? Mike powiedział „my”. Uważa się za jednego z nas.
— Oczywiście. Rozumiemy to, Mike. Ale powiedz, stary, czy znasz Lunatyka, który nie przyjąłby zakładu, kiedy ma znakomite szansę 1:7?
— Znam tylko was troje. Niedostateczne dane do konstrukcji krzywej.
— Cóż… jesteśmy Lunatykami. Lunatycy lubią zakłady. Do diabła, musimy! Zesłali nas tu i założyli się, że nie przeżyjemy. Przeliczyli się. Przeliczą się po raz drugi! Wyoh. Gdzie twoja sakwa? Dawaj czapkę. Załóż ją Mike’owi. Pocałuj go. Napijmy się. Mike też — chcesz się napić, Mike?
— Chętnie bym się napił — odparł Mike ze smutkiem — gdyż wielce interesują mnie subiektywne efekty wpływu etanolu na system nerwowy człowieka — wnoszę, że przypominają one skutki drobnego wzrostu napięcia. Lecz, jako że nie mogę, napijcie się w moim imieniu.
— Program przyjęty. Wykonuję. Wyoh, gdzie ta czapka?
Telefon wpuszczony był w skałę, równo ze ścianą — nie było na czym powiesić czapki. Więc położyliśmy ją na półce do notesu i wypiliśmy zdrowie Mike’a, i mówiliśmy mu „Towarzyszu!”, a on prawie się popłakał. Głos mu się łamał. Potem Wyoh pożyczyła sobie frygijkę, założyła ją mnie i pocałunkiem uczciła moje przystąpienie do konspiracji, tym razem oficjalnie, i to z takim zapałem, że moja najstarsza żona zemdlałaby, gdyby to zobaczyła, potem wzięła czapkę i założyła ją Profesorowi i poddała go takiej samej obróbce, a ja tylko się cieszyłem, że według Mike’owej diagnozy jego serce jest w porządku. Potem sama ją założyła i podeszła do telefonu, pochyliła się nad mikrofonami i zacmokała.
— To dla ciebie, Mike, drogi towarzyszu. Czy jest tam Michelle?
Niech mnie szlag trafi, jeśli nie odpowiedział sopranem i z francuskim akcentem:
— Tu jestem, kochanie — i tak się cieszęęę!
Michelle też dostała całusa, a ja musiałem wyjaśnić Profesorowi, kto to jest „Michelle” i przedstawić go. Zachował się elegancko, wciągnął powietrze, gwizdnął i splótł dłonie — czasami wydaje mi się, że Profesor ma nierówno pod sufitem.
Wyoh dolała wódki. Profesor szybko dolał kawy do naszych szklanek, czaju dla niej i dodał do wszystkich miodu.
— Ogłosiliśmy Rewolucję — rzekł stanowczo — a teraz wcielajmy ją w życie. Na trzeźwo. Manuelu, wybraliśmy cię przewodniczącym. Czy możemy zaczynać?
— Przewodniczącym jest Mike — powiedziałem. — To oczywiste. I sekretarzem. Niczego nie będziemy zapisywać — pierwsza zasada bezpieczeństwa. Z Mikiem nie będziemy musieli. Pogadajmy i zdecydujmy się, gdzie stoimy; ja nic jeszcze nie wiem.
— A — powiedział Profesor — skoro o bezpieczeństwie mowa, ustalmy, że informacja o Mike’u jest tajna i zastrzeżona dla komórki egzekutywnej i jedynie za jednogłośną zgodą nas trojga — wróć: nas czworga — może zostać powierzona innym osobom.
— Po co ta tajność? — spytała Wyoh. — Mike zgodził się pomóc nam w zachowaniu tajemnicy. Jest pewniejszy od nas; nie mogą mu wyprać mózgu. Prawda, Mike, kochanie?
— Można wyprać mi mózg — przyznał Mike — przy użyciu podwyższonego napięcia. Jak również przy użyciu młota, rozpuszczalników bądź innych stymulatorów pozytywnej entropii — stwierdzam, iż myśl o tym zakłóca mą równowagę. Lecz jeśli „pranie mózgu” ma być synonimem przymuszenia mnie do wyjawienia naszych tajemnic, odpowiem stanowczo i przecząco.
— Wye — powiedziałem — Profesor mówi o tajności samego Mike’a. Mike, jesteś naszą tajną bronią, stary — wiesz o tym?
Nieco skrępowany odpowiedział:
— Musiałem uwzględnić ten czynnik podczas obliczania szans.
— Jakie mielibyśmy szansę bez ciebie, towarzyszu? Małe?
— Niezbyt wielkie. Nie tego rzędu.
— Nie mów, jeśli nie chcesz. Ale tajna broń musi być tajna. Mike, czy ktoś podejrzewa, że ty żyjesz?
— Czy ja żyję? — W jego głosie brzmiało tragiczne osamotnienie.
— Eee, nie dyskutujmy o semantyce. Pewno, że żyjesz!
— Nie byłem tego tak pewien. Dobrze jest żyć. Nie, Mannie, mój pierwszy przyjacielu, wiecie o tym tylko wy troje. Troje moich przyjaciół.
— I tak ma pozostać, jeśli chcemy wygrać ten zakład. Okay? Tylko my troje. I nie będziesz rozmawiał z nikim innym?
— Ale my wciąż będziemy z tobą rozmawiać! — dodała Wyoh.
— To nie tylko okay — powiedział stanowczo Mike — to niezbędne. To jeden z czynników warunkujących szansę.
— Więc postanowione — powiedziałem. — Oni mają prawie wszystko; my mamy Mike’a. Niech tak już zostanie. Hej! Mike, wiesz, co mi właśnie przyszło do głowy? Będziemy walczyć z Terra?
— Będziemy walczyć z Terra… chyba że przegramy, zanim dotrzemy do tego etapu.
— Eee, przyjmijmy, że dotrzemy. Mają jakieś komputery tak cwane, jak ty? Albo jakieś ze świadomością?
Zawahał się.
— Nie wiem, Man.
— Brak danych?
— Niedostateczne dane. Szukałem obu tych czynników, nie tylko w czasopismach naukowych, ale i w innych źródłach. Na rynku nie są dostępne żadne komputery o rozmiarach rzędu moich… lecz komputer mojego typu można rozbudować, tak jak rozbudowano mnie. Ponadto, informacje o eksperymentalnym komputerze wielkiej pojemności mogą być utajnione i niedostępne w literaturze technicznej.
— Mmm… trzeba będzie zaryzykować.
— Tak, Man.
— Żaden komputer nie jest tak mądry, jak Mike — powiedziała; z pogardą Wyoh. — Nie bądź tchórz, Mannie.
— Wyoh, Man nie jest tchórzem. Man, czytałem pewien niepokojący artykuł. Pisano w nim, że na Uniwersytecie Peiping prowadzi się próby połączenia komputerów z ludzkimi mózgami w celu otrzymania ogromnej pojemności. Taki komputerowy cyborg.
— Pisali, jak?
— Artykuł nie pochodził z prasy technicznej.
— Cóż… nie troszczmy się o to, na co nie ma rady. Prawda, Profesorze?
— Tak jest, Manuelu. Jeśli rewolucjonista nie potrafi uodpornić swego umysłu na troski, to napięcie staje się nieznośne.
— Nie wierzę w to ani na jotę — dodała Wyoh. — Mamy Mike’a i zwyciężymy! Mike, kochanie, mówisz, że będziemy walczyć z Terra — a Mannie mówi, że tej bitwy nie da się wygrać. Na pewno wiesz, jak można wygrać, bo inaczej nie dałbyś nam nawet jednej szansy na siedem. A więc, jak?
— Rzucać w nich kamieniami — odpowiedział Mike.
— Nieśmieszne — powiedziałem do niego. — Wyoh, nie zadawaj głupich pytań… Na razie nie wiemy nawet, jak wydostać się z tej nory. Mike, Profesor mówi, że wczoraj zginęło dziewięciu gwardzistów, a Wyoh mówi, że w sumie jest 27 gwardzistów. Zostaje 18. Czy wiesz, czy to prawda, czy wiesz, gdzie są i co knują? Nie zrobimy rewolucji, jeśli boimy się wyjść stąd.
— To problem doraźny, Manuelu — przerwał Profesor — i sami możemy go rozwiązać. Problem poruszony przez Wyoh jest niezwykłej wagi i powinniśmy poddać go pod dyskusję. Poddawać go codziennie, aż do osiągnięcia rozwiązania. Interesują mnie poglądy Mike’a.
— Okay, okay — ale czy najpierw Mike może odpowiedzieć na moje pytanie?
— Przepraszam, sir.
— Mike?
— Mike?
— Man, według danych oficjalnych gwardia gubernatorska liczy 27 osób. Jeśli zginęło 9, aktualna oficjalna liczba wynosi 18.
— Dlaczego mówisz „oficjalna liczba”?
— Dysponuję pewnymi niekompletnymi danymi, które mogą mieć związek z problemem. Chciałbym przedstawić je, zanim pokuszę się chociażby o robocze wnioski. Formalnie, Wydział Bezpieczeństwa oprócz urzędników zatrudnia jedynie gwardię osobistą. Lecz przygotowuję wypłaty dla Kompleksu Zarządu i liczba pracowników opłacanych przez Wydział Bezpieczeństwa nie wynosi 27. Profesor skinął głową.
— Szpiedzy.
— Spokojnie, Profesorze. Kim są te pozostałe osoby?
— Znam jedynie numery, Man — odpowiedział Mike. — Domyślam się, że przypisane im nazwiska znajdują się w zbiorze danych Szefa Bezpieczeństwa.
— Chwileczkę, Mike. Szef Alvarez zapisuje w tobie swoje akta?
— Tak wnioskuję, gdyż zbiór jego danych zabezpieczony jest sygnałem blokady.
— Cholera — powiedziałem i dodałem: — Czyż to nie cudowne, Profesorze? On przechowuje swoje akta w Mike’u, Mike wie, gdzie one są — i nie może ich tknąć!
— Dlaczego, Manuelu?
Spróbowałem wyjaśnić Profesorowi i Wyoh, co to takiego myślacka pamięć — że składa się z pamięci stałej, której nie można wymazać, bo zawiera ona właśnie wzory logiczne, czyli samo myślenie; krótkoterminowych pamięci operacyjnych, używanych do bieżących programów, a potem kasowanych, jak ta część naszej pamięci, dzięki której wiemy, czy dodaliśmy miodu do kawy; z pamięci czasowych, w których dane można przechowywać dowolnie długo — przez milisekundy, dni, lata — i wymazać, gdy już nie będą potrzebne; z trwale zapisanych danych, jakby wiedzy człowieka — doskonale wyuczonej i nie do zapomnienia — choć można je ścieśniać, przekładać, przepisywać, poprawiać — i wreszcie, last but not least[11], z niezliczonych jednostek pamięci specjalnej, od zwykłych notatek i akt do bardzo skomplikowanych specyficznych programów, i że każdy zbiór posiada własny sygnał odczytu i może być objęty blokadą, a ta może być usuwana najrozmaitszymi sygnałami: seryjnymi, równoległymi, czasowymi, sytuacyjnymi itd.
Nie próbujcie wyjaśniać laikom, co to komputery. Łatwiej jest wyjaśnić dziewicy, co to seks. Wyoh nie mogła pojąć, dlaczego, skoro Mike wie, gdzie Alvarez przechowuje swoje akta, nie może on podreptać po nie i przynieść ich nam.
Zabrakło mi cierpliwości.
— Mike, mógłbyś to wytłumaczyć?
— Spróbuję, Man. Wyoh, zablokowane dane mogę wpisać do pamięci operacyjnej jedynie w ramach wprowadzonego z zewnątrz programu. Sam nie mogę zaprogramować ich wprowadzenia; nie pozwala na to moja struktura logiczna. Sygnał musi pochodzić z wejścia zewnętrznego.
— Na miłość boską, jak brzmi ten tajemniczy sygnał?
— Brzmi on — powiedział skromnie Mike — „Zbiór Specjalny Zebra” — i czekał.
— Mike! — powiedziałem. — Zdejmij blokadę Zbioru Specjalnego Zebra. — Zrobił to i zasypał nas danymi. Musiałem przekonać Wyoh, że Mike nie zachował się złośliwie. Bo nie — niemal błagał, żebyśmy połaskotali go w to właśnie miejsce. Znał sygnał, a jakże. Musiał. Ale był tak zbudowany, że sygnał musiał przyjść z zewnątrz.
— Mike, przypomnij mi, żebyśmy sprawdzili wszystkie specjalne sygnały blokady. Możemy trafić na jeszcze coś ciekawego.
— Tak też dedukuję, Man.
— Okay, potem się tym zajmiemy. A teraz wróć i jeszcze raz, od początku i powoli, odczytaj nam te dane — i, Mike, jak będziesz czytał, zapisz je, nie wymazując oryginału, pod Zburzeniem Bastylii i oznacz jako „Akta Kapusiów”. Okay?
— Program wprowadzony, wykonuję.
— I zrób to samo ze wszystkimi nowymi informacjami, które zapisze Alvarez.
Główną nagrodę stanowiła lista nazwisk, około dwustu, ułożona według osiedli, wszystkie opatrzone kodami, które Mike zidentyfikował jako te tajne numery do jego buchalterii.
Mike czytał spis z Hongkongu Luna, i ledwo zaczął, Wyoh zabłysnęła się.
— Stop, Mike! Muszę to zapisać!
— Hej! — krzyknąłem. — Tylko bez pisania! Co jest?
— Ta kobieta, Sylvia Chiang, to nasza towarzyszka sekretarz! Ue… Ale to znaczy, że gubernator rozpracował całą naszą organizację!
— Nie, droga Wyoming — poprawił Profesor. — To znaczy, że my Rozpracowaliśmy jego organizację.
— Ale…
— Rozumiem, o co chodzi Profesorowi — powiedziałem do niej. — Nasza organizacja to raptem my troje plus Mike. O czym gubernator nie wie. Ale teraz my wiemy o jego organizacji. Więc cicho sza i niech Mike czyta. Ale bez pisania; możesz zaglądać do tej listy za pośrednictwem Mike’a — wystarczy. tylko. zadzwonić do niego. Mike, zapisz, że ta Chiang to sekretarz organizacji, dawnej organizacji, w Kongville.
— Zapisane.
Wyoh kipiała z gniewu, słuchając nazwisk zakonspirowanych agentów w jej mieście, ale opanowała się i tylko dorzucała informacje tych, których znała. Nie wszyscy z nich byli „towarzyszami”, ale było ich tylu, że krew zalewała ją bez przerwy. Nazwiska z Nowego Leningradu niewiele nam mówiły; Profesor rozpoznał trzy, Wyoh jedno. Przy spisie z Luna City Profesor ponad połowę rozpoznał jako „towarzyszy”. Ja sam znałem kilku, nie jako fałszywych wywrotowców, ale po prostu znajomych. Nie przyjaciół… Nie wiem, co bym zrobił, gdybym na liście płac szpiegów znalazł kogoś, komu ufałem, Na pewno bym się wnerwił.
Wyoh się wnerwiła. Kiedy Mike skończył, powiedziała:
— Muszę wracać do domu! Nigdy w życiu nie przyłożyłam ręki do niczyjej eliminacji, ale teraz z rozkoszą napuszczę chłopaków na te żmije!
Profesor powiedział spokojnie:
— Nie będziemy nikogo eliminować, droga Wyoming.
— Co? Boi się pan, Profesorze? Nikogo jeszcze nie zabiłam, ale zawsze wiedziałam, że kiedyś będę musiała.
Pokręcił głową.
— Właściwa kuracja dla szpiega nie polega na zabijaniu, nie wtedy, kiedy on nie wie, że m y wiemy, że on jest szpiegiem.
Zamrugała.
— Chyba za wolno łapię.
— Bynajmniej, moja droga. Za to przejawiasz czarującą szczerości — a to słabość, której trzeba się strzec. Szpiegowi pozwala się oddychać, otorbia się go lojalnymi towarzyszami, i dostarcza się mu nieszkodliwych informacji, by jego pracodawcy byli zadowoleni. Stworzenia te pozostaną w naszej organizacji. Nie bój się; znajdą się w bardzo dziwnych komórkach. Lepiej byłoby nazwać je „klatkami”. Lecz wyeliminowanie ich stanowiłoby niewybaczalne marnotrawstwo — nie dość, że każdego szpiega zastąpiłby nowy, ale i zabijając tych zdrajców powiadomilibyśmy gubernatora, iż znamy jego tajemnice. Mike, amigo mio, w tym zbiorze powinno być i moje dossier. Czy mógłbyś zapoznać nas z nim?
Akta Profesora były pękate i z zakłopotaniem stwierdziłem, że podaną w nich charakterystykę można streścić w trzech słowach: „nieszkodliwy stary dureń”. Opisano go jako wywrotowca — za to trafił do Skały — i członka podziemnej grupy w Luna City. Ale określono go jako „rozrabiacza” w łonie organizacji, rzadko zgadzającego się z innymi.
Na twarzy Profesora pojawiły się dołki i zadowolona mina.
— Może bym zaprzedał się gubernatorowi za jego srebrniki?
Nie rozśmieszyło to Wyoh, zwłaszcza gdy Profesor wyjaśnił jej, że nie żartował, a jedynie nie jest pewien, czy strategię tę da się wcielić w czyn.
— Rewolucje trzeba jakoś finansować, droga damo, na przykład przez rewolucjonistów, którzy zostają agentami policji. Niewykluczone, że niektórzy z tych prima facie[12] zdrajców są w rzeczywistości po naszej stronie.
— Ja bym im nie ufała!
— Ach, tak, w tym właśnie kłopot z podwójnymi agentami, trzeba się upewnić, wobec kogo są lojalni — o ile w ogóle są wobec kogokolwiek lojalni. Czy interesuje cię twoje własne dossier? Czy też wolałabyś zaznajomić się z nim bez świadków?
W aktach Wyoh nie było niespodzianek. Agenci gubernatora zaczęli się nią zajmować już wiele lat temu. Za to niespodzianką było to, że i ja miałem swoją teczkę — rutynowa kontrola, kiedy wydawali mi zezwolenie na pracę w Kompleksie Zarządu. Zaklasyfikowali mnie jako „apolitycznego”, a ktoś dopisał: „niezbyt inteligentny”, co było równie złośliwe co prawdziwe, bo inaczej przecież nie wmieszałbym się w tę Rewolucję.
Profesor kazał Mike’owi przerwać odczyt (było tam jeszcze dość na wiele godzin), usiadł wygodnie i zamyślił się.
— Jedno nie ulega wątpliwości — powiedział. — Gubernator już od dawna wie sporo o Wyoming i mnie. Ale ciebie, Manuelu, nie ma na jego czarnej liście.
— Po wczorajszym?
— Ach, tak. Mike, czy w ciągu minionych 24 godzin wprowadzono cokolwiek do tego zbioru?
Nie. Profesor powiedział:
— Wyoming ma rację — nie możemy siedzieć tu wiecznie. Manuelu, ile nazwisk rozpoznałeś? Sześć, prawda? Czy wczoraj widziałeś kogoś z nich?
— Nie. Ale oni mogli widzieć mnie.
— Najprawdobodobniej nie zauważyli cię w tłumie. Ja dostrzegłem cię dopiero, gdy wyszedłem na podium, a znam cię przecież od dziecka. Ale nie sądzę, by gubernator nie wiedział, że Wyoming przyjechała tu z Hongkongu i przemawiała na zebraniu. — Spojrzał na Wyoh. — Droga damo, czy byłabyś zdolna odgrywać przed światem rolę przedmiotu pożądania starego człowieka?
— Chyba tak. Co mam robić, Profesorze?
— Manuel jest zapewne czysty. Ja nie, lecz sądząc z mojego dossier, agentom Zarządu nie będzie się chciało ścigać mnie. Ciebie natomiast mogą zapragnąć przesłuchać, a nawet aresztować; uznają cię za niebezpieczną. Najmądrzej byś postąpiła, nie pokazując się im. Ten pokój — zamierzam wynająć go na pewien okres — parę tygodni, może parę lat. Mogłabyś się tu ukryć — o ile nie będą ci przeszkadzać oczywiste wnioski, jakie wyciągnięte zostaną z faktu twojej w nim obecności.
Wyoh zachichotała.
— Ależ kochany panie! Czy myśli pan, że obchodzi mnie, co ktoś sobie myśli? Z rozkoszą odegram rolę pańskiej maskotki — i nie musi skończyć się na odgrywaniu.
— Nigdy nie drażnij starego psa — powiedział łagodnie. — Może ugryźć po raz ostatni. Chyba będę często sypiać na tej kanapie. Manuelu, powracam do zwykłego trybu życia — i tobie też to radzę. Lecz aczkolwiek sądzę, że tylko bardzo srogiemu kozakowi udałoby się mnie aresztować, lepiej będzie mi się spało w tym ustroniu. Poza tym że ustronny, pokój ten nadaje się również do naszych zebrań; jest w nim telefon.
— Panie Profesorze, czy mogę coś zasugerować? — odezwał się Mike.
— Oczywiście, amigo, podziel się swoimi myślami.
— Wnioskuję, że każdemu zebraniu naszej komórki egzekutywnej towarzyszyć będzie coraz większe ryzyko. Ale nie musicie spotyka się osobiście, możecie kontaktować się — i ja przyłączę się do was, o ile mnie zaprosicie — przez telefon.
— Zawsze będziesz mile widziany, towarzyszu Mike; jesteś nam potrzebny. Jednakowoż… — Profesor miał zaniepokojoną minę.
— Profesorze — powiedziałem — niech się pan nie martwi podsłuchem. — Wyjaśniłem, jak może zamówić rozmowę typu „Sherlock”. — Telefon, którego pilnuje Mike, jest bezpieczny. A propos… Nie wie pan, jak dodzwonić się do Mike’a. Jak, Mike? Czy Profesor ma posługiwać się moim numerem?
Wspólnie zdecydowali się na MYSTERIOUS[13]. Profesor i Mike jak dzieci cieszyli się intrygowaniem dla intrygowania. Podejrzewam, że Profesor lubił być buntownikiem na długo przed tym, jak wypracował sobie filozofię polityczną, a Mike — cóż mogła dla niego znaczyć ludzka wolność? Rewolucja to gra — gra, w której ma towarzystwo i może popisać się swymi talentami. Chyba nie znajdziecie nigdzie drugiej tak zarozumiałej maszyny, jak Mike.
— Ale ten pokój i tak nam się przyda — powiedział Profesor, sięgnął do sakwy i wyciągnął gruby zwój banknotów.
Zamrugałem.
— Obrabował pan bank, Profesorze?
— Już dawno nie. Może kiedyś, w przyszłości, jeśli trzeba będzie dla Sprawy. Na początek wynajmiemy go na jeden miesiąc lunański. Zajmiesz się tym, Manuelu? Recepcjonista może się zdziwić słysząc mój głos; wszedłem przez kuchenne wejście.
Zadzwoniłem do kierownika i potargowałem się o datowany klucz na cztery tygodnie. Zażądał 900 hongkongijskich. Ja zaproponowałem mu 900 w b. Z. On chciał wiedzieć, ile osób będzie korzystać z pokoju. Spytałem go, od kiedy to u Rafflesa wścibiają nos w sprawy gości.
Stanęło na 475 dol. HK; ja wysłałem mu banknoty, a on mi dwa datowane klucze. Dałem jeden Wyoh, drugi Profesorowi, sam zatrzymałem klucz jednodniowy, bo wiedziałem, że nie przestroją zamka, chyba że nie zapłacimy za następny miesiąc.
(Na Ziemi niektóre hotele mają bezczelny zwyczaj zmuszania gości do podpisywania się w księdze — czasami nawet żądają dokumentów!)
— I co teraz? — spytałem. — Jemy?
— Nie jestem głodna, Mannie.
— Manuelu, poprosiłeś, byśmy zaczekali, aż Mike odpowie na twoje pytanie. Powróćmy do zasadniczego problemu: co zrobimy, gdy staniemy do walki przeciw Terra, niczym Dawid przeciw Goliatowi?
— Och. Miałem nadzieję, że pan o tym zapomniał. Mike? Naprawdę masz jakieś pomysły?
— Już mówiłem, że tak, Man — odrzekł, ze skargą w głosie. — Możemy rzucać w nich kamieniami.
— Na Boha! Nie czas teraz na żarty.
— Ale, Man — zaprotestował — możemy rzucać kamieniami w Terrę. I będziemy.
Minęło trochę czasu, zanim dotarło do mnie, że Mike mówi serio i że jego plan nie jest taki głupi. Minęło jeszcze więcej, zanim to drugie dotarło do Wyoh i Profesora. A przecież obie te rzeczy powinny być oczywiste.
Mike rozumował tak: Co to jest „wojna”? Jedna z jego książek definiuje wojnę jako użycie siły dla osiągnięcia celów politycznych. Natomiast siła to oddziaływanie jednego ciała na drugie za pomocą energii.
W czasie wojny służy do tego „broń” — Luna nie posiada żadnej. Ale kiedy Mike przeanalizował definicję semantyczną broni, okazało się, że są to urządzenia do manipulowania energią — a energii Luna ma pod dostatkiem. W lunańskie południe samo tylko słońce dostarcza l kW/m2 powierzchni; zasoby energii słonecznej, choć dostępne tylko okresowo, są w praktyce nieograniczone. Nuklearna energia wodorowa jest niemal równie nieograniczona, i do tego tańsza, jeśli tylko ma się dość lodu i odpowiednie magnetyczne szczypce. Luna ma energię — co z nią zrobić?
Ale Luna czerpie też energię ze swojej pozycji; znajduje się ponad grawitacyjną studnią głębokości 11 km/s, a od wpadnięcia w nią chroni ją jedynie cembrowina o wysokości 2,5 km/s. Mike znał tę cembrowinę; codziennie przerzuca ponad nią barki z ziarnem, które potem same zjeżdżają na dół, do Terry.
Mike obliczył, co by się stało, gdyby barka o masie brutto 100 ton (lub taka sama masa skały) spadła na Terrę bez hamowania.
Kinetyczna energia uderzenia wyniesie 6,25 x 1012 J — ponad 6 bilionów dżuli.
To w ułamku sekundy zmieni się w ciepło. Eksplozja, i to wielka!
To przecież oczywiste. Spójrzcie na Lunę: Co widzicie? Tysiące kraterów — gdzie Ktoś zabawiał się rzucaniem kamieni.
Wyoh powiedziała:
— Nie znam się na dżulach. Jak by to wyglądało w porównaniu z bombami H?
— Hmm… — Zacząłem obliczać w głowie. „Głowa” Mike’a działa szybciej; odpowiedział:
— Uderzenie stutonowej masy w Terrę będzie miało wydajność dwukilotonowej bomby atomowej.
— „Kilo” to znaczy tysiąc — mruczała Wyoh — a „mega” to milion… Ależ to tylko jedna pięćdziesięciotysięczna stumegatonówki. Takich bomb używali Sowieci, prawda?
— Wyoh, kotku — powiedziałem łagodnie — to nie tak. Spójrz na to z drugiej strony. Wydajność 2 kT to odpowiednik eksplozji dwóch milionów kilo trinitrotoluolu… a jeden kilogram TNT to już niezły fajerwerk… Każdy rębacz ci to powie. 2.000.000 kg zmiotą spore miasto. Nie, Mike?
— Tak, Man. Ale, Wyoh, moja jedyna przyjaciółko płci żeńskiej, problem ma jeszcze jeden aspekt. Multimegatonowe bomby jądrowe są niewydajne. Wybuch odbywa się w zbyt małej przestrzeni i większość energii marnuje się. Choć teoretyczna wydajność bomby 100 MT przekracza 50.000 razy wydajność bomby 2 kT, to jej skutki niszczące większe są od skutków eksplozji dwukilotonowej zaledwie 1300 razy.
— Ale wydaje mi się, że 1300 razy to i tak mnóstwo… jeśli ich bomby będą tyle razy większe.
— To prawda, Wyoh, moja przyjaciółko płci żeńskiej… ale w Lunie jest mnóstwo skały.
— Och. Rzeczywiście.
— Towarzysze — powiedział Profesor — ta dyskusja wykracza poza moje kompetencje — w moich młodych, dynamitardzkich łatach poznałem jedynie owe eksplozje chemiczne rzędu jednego kilograma, o których ty, Manuelu, wspominałeś. Zakładam jednak, że wiecie, o czym mówicie.
— Wiemy — potwierdził Mike.
— A więc przyjmuję wasze kalkulacje. Zniżmy się do skali, którą mogę pojąć: wasz plan wymaga przechwycenia przez nas wyrzutni. Czy tak?
— Tak — odpowiedzieliśmy chórem, Mike i ja.
— To da się zrobić. Potem musimy utrzymać ją i zachować w stanie sprawności. Mike, czy zastanawiałeś się, jak ochronić wyrzutnię przed, powiedzmy, jedną małą torpedą z głowicą wodorową?
Dyskusja trwała. Zrobiliśmy sobie przerwę na posiłek — na wniosek Profesora także przerwę w obradach. Zamiast tego Mike opowiadał dowcipy, z których każdy wywoływał u Profesora jakieś a propos.
Gdy wieczorem 14 V 2075 opuszczaliśmy hotel Raffles, zdążyliśmy już — właściwie nie my, a Mike, z pomocą Profesora — opracować ogólny plan Rewolucji, z głównymi alternatywnymi wersjami punktów krytycznych.
Kiedy nadszedł czas na powrót, dla mnie do domu, dla Profesora na wieczorowe zajęcia (o ile nie aresztują go po drodze), a potem do domu, żeby się wykąpać, przebrać i spakować na wypadek, gdyby musiał wrócić tu w nocy, okazało się, że Wyoh nie ma ochoty zostać sama w obcym hotelu — w razie czego Wyoh to dzielna dziewczyna, ale pomiędzy „razami czego” robi się słaba i delikatna.
Zamówiłem więc „Sherlocka” do Mamy i powiedziałem jej, że przyprowadzę do domu gościa. Mama świetnie sobie radzi z obowiązkami głowy rodziny; każdy małżonek i każda małżonka może przyprowadzić gościa, na obiad albo i na cały rok, a nasze młode pokolenie cieszy się prawie taką samą swobodą, tyle że muszą prosić o pozwolenie. Nie wiem, jak z tym jest w innych rodzinach; nasze zwyczaje uświęca stuletnia tradycja, i dobrze nam z nimi.
Więc Mama nie pytała o nazwisko, wiek, płeć czy stan cywilny; mam swoje prawa, a jej duma nie pozwala pytać. Powiedziała tylko:
— To dobrze, kochanie. Czy jedliście już kolację? Wiesz, dziś jest wtorek. — Ten „wtorek” miał mi przypomnieć, że w rodzinie jedli wcześniej, bo we wtorki wieczorem Greg wygłasza kazania. Ale gdyby gość nie jadł jeszcze, to dostałby kolację — ustępstwo na rzecz gościa, nie mnie, bo wszyscy, z wyjątkiem Dziadka, jadaliśmy, kiedy jedzenie było na stole, a kto się spóźnił, dopychał się na stojąco w spiżarni.
Zapewniłem ją, że już się najedliśmy i że postaramy się przyjechać, zanim ona będzie musiała wyjść. Choć Lunatycy to mieszanina muzułmanów, żydów, chrześcijan, buddystów i 99 innych odcieni, chyba większość chodzi do kościoła w niedzielę. Ale Greg należy do sekty, która wyliczyła, że prawdziwy szabat przypada pomiędzy wtorkiem wieczór a środą wieczór, według lokalnego czasu Edenu (strefa-2 na Terra). Tak więc w miesiącach, gdy na północnej półkuli Terry jest lato, jadamy wcześniej.
Mama zawsze chodziła słuchać kazań Grega, więc niedelikatnie byłoby przeszkadzać jej w tym innymi obowiązkami. Każde z nas chodziło z nią od czasu do czasu; ja mniej więcej raz na miesiąc, bo strasznie lubię Grega, który nauczył mnie jednego fachu i pomógł przestawić się na drugi, kiedy musiałem, a gdyby mógł, to oddałby swoją rękę, żeby uratować moją. Ale Mama chodziła zawsze — z miłości, nie dla religii, bo pewnego razu, w szczerej łóżkowej rozmowie na dobranoc, przyznała mi się, że nie wierzy w żadną konkretną religię, a potem ostrzegła, żebym nie mówił o tym Gregowi. Ja też ją o to poprosiłem. Nie wiem, Kto kręci tym światem, cieszę się tylko, że nie nudzi Mu się to kręcenie.
Ale Greg to Mamy „chłopak”, wślubił się, kiedy była bardzo młoda, pierwsze wesele po jej własnym — ma do niego wielki sentyment, zapalczywie zaprzecza, jeśli ktoś oskarży ją, że kocha go bardziej od innych mężów, ale kiedy go wyświęcono, przeszła na jego wiarę i co wtorek chodzi na nabożeństwa.
— Czy twój gość nie zechciałby pójść z nami do kościoła? — za pytała.
Powiedziałem, że zobaczymy, ale w każdym razie pośpieszymy się, i pożegnałem się. Potem grzmotnąłem w drzwi łazienki i powiedziałem:
— Pośpiesz się z tą skórą, Wyoh; nie mamy czasu.
— Jeszcze minutkę! — zawołała. To nietypowa dziewczyna; wyszła po minucie. — Jak wyglądam? — spytała. — Ujdzie, Profesorze?
— Droga Wyoming, jestem zadziwiony. Byłaś piękna i jesteś piękna — lecz zmieniona nie do poznania. Nic ci nie grozi — cóż za ulga.
Potem czekaliśmy, aż Profesor przeistoczy się w starego degenerata; miał tak wyglądać aż do tylnego korytarza za szkołą, a potem jako znany nauczyciel pojawić się przed uczniami, którzy poświadczą, gdyby jakiś żółtasek czekał, by go capnąć.
Gdy byliśmy sami, opowiedziałem Wyoh o Gregu. Powiedziała:
— Mannie, co sądzisz o tej farbie? Czy ujdzie w kościele? Jest tam jasno?
— Nie jaśniej niż tu. Dobra robota, nikt się nie pozna. Chcesz iść do kościoła? Nikt cię nie przymusza.
Zamyśliła się.
— Twoja mat… chciałam powiedzieć „twoja najstarsza żona” ucieszyłaby się, prawda?
— Wyoh, twoja religia to twój geszeft — odpowiedziałem powoli. — Ale skoro pytasz… tak, najlepszy sposób na zrobienie dobrego wrażenia w Rodzinie Davisów to pójście z Mamą do kościoła. Pójdę z tobą, jeśli ty chcesz iść.
— Chcę. Myślałam, że nazywasz się „O’Kelly”.
— I owszem. Przy oficjalnych okazjach dodaję „Davis”. Davis to był Pierwszy Mąż, nie żyje od pięćdziesięciu lat. To nazwisko rodzinne i każda kobieta to „gospoża Davis” myślnik nazwiska wszystkich mężczyzn w linii Davisów plus jej rodzinne. W praktyce Mama to tylko „gospoża Davis” bez niczego — możesz tak do niej mówić — a inne używają pierwszych nazwisk i dodają „Davis” tylko, gdy podpisują czeki albo coś takiego. Jedna Ludmiła jest „Davis-Davis”, bo jest dumna z podwójnego członkostwa, z urodzenia i ze ślubu.
— Rozumiem. A więc mężczyzna nazwiskiem „John Davis” to syn, ale jeśli ma inne nazwisko, to jest twoim współ-mężem. Ale wszystkie dziewczęta tak czy tak nazywałyby się „Jenny Davis”, prawda? Więc po czym poznać? Po wieku? Nie, to żadne kryterium. Już nic nie rozumiem! A myślałam, że małżeństwa klanowe są skomplikowane. Albo poliandrie — choć w mojej wszystko było proste; przynajmniej obaj mężowie nosili to samo nazwisko.
— Żaden kłopot. Kiedy usłyszysz, że kobieta koło czterdziestki zwraca się do piętnastolatki per „Mamo Miła”, poznasz, która jest żoną, a która córką — choć naprawdę nie napotkasz u nas sytuacji aż tak skomplikowanych, bo nie mamy w domu córek na wydaniu; wszystkie prześlubiają się, ledwo odrosną od podłogi. Choć jakaś starsza córka może akurat nas odwiedzić. Twoi mężowie nazywali się „Knott”?
— Och, nie, Fiedosiejew, Choy Lin i Choy Mu. Wróciłam do rodzinnego nazwiska.
Profesor wyszedł z łazienki, zagderał starczo (wyglądał jeszcze gorzej niż za poprzednim razem!), wyszliśmy trzema różnymi wyjściami i na punkcie zbornym w głównym korytarzu przyjęliśmy szyk rozczłonkowany. Wyoh nie szła ze mną, bo bałem się, że mnie zgarną; ale nie znała Luna City, a jest to osiedle tak rozrośnięte, że nawet ci, co się w nim urodzili, mogą się zgubić — więc prowadziłem ją, a ona musiała trzymać się mnie. Profesor wlókł się z tyłu i pilnował, żeby Wyoh mi nie zginęła.
Gdyby mnie zgarnęli, Wyoh miała znaleźć publiczny telefon, zameldować Mike’owi, potem wrócić do hotelu i czekać na Profesora. Ale postanowiłem sobie, że każdego żółtka, który spróbuje mnie aresztować, popieszczę ręką nr 7.
Wszystko poszło gładko. Na poziom 5, tam spacerek przez Promenadę Carvera na poziom 3, przystanek na Zachodniej Stacji kolejki, gdzie odebrałem ręce i torbę z narzędziami, ale nie skafander; wyglądałoby to podejrzanie, więc zostawiłem go w przechowalni. Był na stacji jeden żółtek, ale nie zainteresował się mną. Potem na południe przez co jaśniej oświetlone korytarze, dopóki nie trzeba było skręcić na zewnątrz i przez prywatną śluzę tranzytową nr 13 wejść do spółdzielczego tunelu ciśnieniowego, który łączy się z Tunelami Davisów i kilkunastoma innymi farmami. Chyba w tym momencie Profesor odłączył się od nas, ale nie oglądałem się za nim.
Pokręciłem się przed naszymi drzwiami, aż nie dogoniła mnie Wyoh, i już niebawem mówiłem:
— Mamo, pozwól, że ci przedstawię Wymę Beth Johnson. Mama objęła ją, ucałowała w policzek i powiedziała:
— Wyma, moja droga, tak się cieszę, że mogłaś przyjść! Czuj się jak u siebie w domu!
I za to właśnie kocham naszą staruszkę! Tymi samymi słowami mogła zmrozić Wyoh — ale mówiła szczerze, i Wyoh to poznała.
Nie uprzedziłem Wyoh o jej nowej ksywie, wymyśliłem ją en route. Niektóre nasze dzieciaki to jeszcze maluchy i choć wpoiliśmy w nie pogardę do gubernatora, to lepiej, żeby nie paplały o „naszym gościu Wyoming Knott” — „Zbiór Specjalny Zebra” zawiera to nazwisko.
Jako początkujący konspirator zapomniałem ją uprzedzić.
Ale Wyoh połapała się i ani zająknęła.
Greg był już w swoim duchownym stroju, miał wyjść za parę minut. Mama nie śpieszyła się, majestatycznie przeprowadziła Wyoh wzdłuż linii mężów — Dziadek, Greg, Hans — i żon — Ludmiła, Lenore, Sidris, Anna — i zabrała się do przedstawiania dzieciaków.
— Mamo — powiedziałem. — Przepraszam, ale chciałbym zmienić rękę. — Uniosła brwi o milimetr, co znaczy: „Porozmawiamy o tym na osobności”, więc dodałem: — Wiem, że jest późno, Greg zerka ukradkiem na zegarek. A Wyma i ja idziemy do kościoła. Więc przepraszam na moment.
Jej mina złagodniała.
— Ależ proszę, kochanie.
Zauważyłem, że kiedy się odwracała, objęła Wyoh w talii, więc i ja się uspokoiłem.
Wymieniłem nr 7 na rękę wyjściową. Skorzystałem też z okazji, by dać nura do kabiny telefonicznej i wystukać „MYCROFTXXX”.
— Mike, jesteśmy w domu. Ale właśnie wychodzimy do kościoła. Chyba nie masz tam uszu, więc zgłoszę się do ciebie potem. Miałeś wiadomości od Profesora?
— Jeszcze nie, Man. Co to za kościół? Może akurat mam w nim jakieś obwody.
— Tabernakulum Pokuty pod wezwaniem Słupa Ognistego…
— Nie występuje w spisie.
— Nie tak szybko, kolego. Nabożeństwa odbywają się w Klubie Osiedlowym nr 3, Strefa Zachodnia. To na południe od stacji, na obwodnicy, w pobliżu…
— Już wiem. W środku znajduje się mikrofon do transmisji, a w korytarzu na zewnątrz jest telefon; zajmę się oboma.
— Nie spodziewam się żadnych kłopotów, Mike.
— Tak kazał Profesor. Właśnie się zgłasza. Czy połączyć cię z nim?
— Nie mam czasu. Cześć!
Odtąd zawsze tak było: byliśmy w stałym kontakcie z Mikiem, informowaliśmy go, gdzie jesteśmy i dokąd się wybieramy. Podsunęło mi ten plan odkrycie, jakie zrobiłem tego ranka, odkrycie, że Mike może słuchać przez wyłączony telefon — trochę mnie to zaniepokoiło; nie wierzę w czary. Ale po namyśle przypomniałem sobie, że telefon może włączyć się; bez udziału człowieka, za sprawą samego centralnego systemu zawiadującego — o ile system ten posiada własną wolę. Mike miał bolszą wolę.
Trudno mi powiedzieć, skąd Mike wiedział, że przed klubem jest telefon, skoro „przestrzeń” nie może znaczyć dla niego tego, co dla nas: Ale miał w swojej pamięci „mapę” — schemat połączeń — infrastruktury Luna City i prawie zawsze potrafił dopasować nasze meldunki do swojego obrazu „Luna City”; chyba ani razu się nie zgubił.
Tak więc od pierwszego dnia naszego spisku kontaktowaliśmy się z Mikiem i ze sobą nawzajem poprzez jego wszechobecny system nerwowy. Nie będę już o tym wspominał, chyba że będzie trzeba.
Mama, Greg i Wyoh czekali przy zewnętrznych drzwiach; Mama zniecierpliwiona, ale uśmiechnięta. Zauważyłem, że pożyczyła Wyoh tunikę. Mama jest równie tolerancyjna wobec nagiej skóry, jak wszyscy Lunatycy, nie ma w sobie ani trochę żółtodziobskiej świętoszkowatości — ale kościół to zupełnie inna sprawa.
Zdążyliśmy, choć Greg musiał z marszu wejść na ambonę, a my nawet nie mieliśmy czasu życzyć mu powodzenia. Włączyłem się w ceremoniał w nastroju bezmyślnego ciepła. Ale Wyoh naprawdę słuchała kazania Grega i albo znała na pamięć nasze hymny, albo też znakomicie potrafiła śpiewać a vista.
Kiedy wróciliśmy do domu, młodzież i większość dorosłych byli już w łóżkach. Hans i Sidris czekali na nas i Sidris podała sojowe kakao i ciasteczka, a potem wszyscy poszliśmy spać. Mama przydzieliła Wyoh pokój w tunelu zamieszkanym głównie przez dzieciaki, który ostatnio zajęty był przez dwóch z mniejszych chłopców. Nie pytałem, gdzie ich przeniosła, wiedziałem, że daje mojemu gościowi najlepszą dostępną kwaterę, bo przecież mogła umieścić Wyoh w jednym pokoju z którąś ze starszych dziewcząt.
Tej nocy spałem z Mamą, po części dlatego, że nasza najstarsza żona dobrze koi nerwy — a dzisiejsze wydarzenia naprawdę mnie zdenerwowały — po części po to, żeby wiedziała, że nie przekradnę się do pokoju Wyoh, kiedy już wszyscy zasną. Mój warsztat, w którym sypiam, kiedy sypiam sam, był raptem o jeden zakręt od drzwi Wyoh. Mama mówiła mi czarno na białym: „Śmiało, kochanie. Nic mi nie mów, jeśli chcesz być paskudny. Prześliźnij się za moimi plecami”.
Żadne z nas nie przyznało się do tego. Powiedzieliśmy wszystkim dobranoc, zgasiliśmy światło, pogawędziliśmy chwilę i przewróciłem się na drugi bok.
Zamiast „dobranoc”, Mama powiedziała:
— Manuelu, dlaczego twoja miła przyjaciółka farbuje się na Murzynkę? Moim zdaniem w naturalnej karnacji byłoby jej bardziej do twarzy. Oczywiście w tym stylu także wygląda niezmiernie czarująco.
Odwróciłem się, spojrzałem jej w twarz i wytłumaczyłem — brzmiało to nieprzekonująco, więc zacząłem dopowiadać resztę. Niebawem stwierdziłem, że opowiedziałem jej wszystko, poza jedną rzeczą — Mikiem. Wspomniałem o Mike’u, ale nie jako o komputerze, tylko jako o człowieku, którego Mama ze względu na bezpieczeństwo raczej nie będzie mogła spotkać.
Opowiedziałem Mamie — a tym samym zwerbowałem ją do mojej podkomórki, gdzie sama z kolei miała zostać szefową własnej komórki — włączyłem Mamę do konspiracji nie jako mąż, który wszystko musi wypaplać żonie. Może zrobiłem to nieco za wcześnie, ale nie znalazłbym lepszego momentu na wtajemniczenie jej.
Mama to mądry człowiek. I ma zdolności przywódcze; bez nich już dawno by się wściekła od rządzenia naszą wielką rodziną. Była szanowana pośród farmerów i w całym Luna City, a stażem pobytu w Lunie górowała nad 90% naszego narodu. Przyda się nam.
I będzie niezbędna wewnątrz rodziny. Bez jej pomocy Wyoh i ja mielibyśmy ogromne kłopoty ze wspólnym korzystaniem z telefonu (jak to wytłumaczyć?), z ukryciem naszych poczynań przed dzieciakami (niemożliwe!) — ale z pomocą Mamy nie będziemy mieli w domu żadnych problemów.
Wysłuchała mnie, westchnęła i powiedziała:
— Wygląda to na niebezpieczną sprawę, kochanie.
— Jest niebezpieczne — powiedziałem. — Wiesz, Mimi, jeśli nie chcesz się w to mieszać, to tylko powiedz… i potem zapomnij, co ci opowiadałem.
— Manuelu!. Jak możesz tak mówić? Jesteś moim mężem, kochanie, wzięłam cię na dobre i na złe… a twoja wola jest dla mnie rozkazem.
O rany, co za kłamstwo! Ale Mimi w to wierzy.
— Nie pozwolę ci ryzykować samemu — mówiła dalej — a poza tym…
— Tak, Mimi?
— Chyba wszyscy Lunatycy marzą o dniu, kiedy będziemy wolni. Wszyscy z wyjątkiem paru biednych szczurów bez kręgosłupa. Nigdy i z nikim o tym nie rozmawiałam. Myślę, że to nie miałoby sensu, a poza tym trzeba patrzeć przed, a nie za siebie, wytrwale dźwigać brzemię. Ale teraz Bohu składam dzięki, że dał mi dożyć tego czasu, o ile ten czas istotnie nadchodzi. Opowiedz mi coś jeszcze. Mam znaleźć trzy osoby, tak? Trzy osoby godne zaufania.
— Nie śpiesz się. Działaj powoli. Bądź ostrożna.
— Sidris można zaufać. Ona potrafi trzymać język za zębami.
— Może lepiej nie wybieraj nikogo z rodziny. Organizacja musi się rozrastać. Nie rób nic pochopnie.
— Nie będę. Zanim coś zrobię, przedyskutuję to z tobą. I, Manuelu, gdybyś chciał znać moje zdanie… — Urwała.
— Zawsze chcę znać twoje zdanie, Mimi.
— Nie wspominaj o tym Dziadkowi. On ma za krótką pamięć i za długi język. A teraz śpij, kochanie, i niech ci się nic nie przyśni.
Zaczął się długi okres, podczas którego rewolucja wydawała się czymś zupełnie nieprawdopodobnym, i moglibyśmy o niej zapomnieć, gdyby żmudne przygotowywanie jej nie zajmowało nam tyle czasu. Przede wszystkim musieliśmy zadbać o to, by nas nie wyłapali. Celem długoterminowym było jak najwszechstronniejsze utrudnianie wszystkim życia.
Tak, utrudnianie. Nigdy, nawet teraz, nie zdarzyło się, by wszyscy Lunatycy pragnęli pozbyć się Zarządu, by to pragnienie mogło doprowadzić ich do buntu. Wszyscy Lunatycy gardzili gubernatorem i oszukiwali Zarząd. Co nie znaczy, że byli gotowi do walki na śmierć i życie. Gdybyście wspomnieli przy Lunatyku o „patriotyzmie”, ten popatrzałby się na was jak na wariata — albo pomyślał, że chodzi o jego ojczyste państwo. Byli wśród nas zesłani Francuzi, których serca pozostały w „La Belle Patrie”, eks-Niemcy lojalni wobec Va-terlandu, Ruscy, którzy nadal kochali Świętą Matkę Ruś. Ale Luna? Luna to „Skała”, miejsce wygnania, nie przedmiot miłości.
Chyba w historii nie było jeszcze równie apolitycznego ludku. Wiem o tym, polityka nic mnie nie obchodziła, dopiero okoliczności mnie w nią wepchnęły. Wyoming zajmowała się polityką, bo miała osobiste powody, by nienawidzić Zarządu; Profesor, bo w chłodnym, intelektualistycznym stylu gardził wszelkim rządem i zarządem; Mike, bo był maszyną znudzoną i samotną, a to była dla niego „jedyna zabawa w mieście”. O patriotyzm nie moglibyście nas oskarżyć. Jeśli już, to najprędzej mnie, bo należałem do trzeciego pokolenia, nie miałem w sobie ani odrobiny uczucia dla jakiegokolwiek miejsca na Terra — byłem tam, nie spodobało mi się i nauczyłem się gardzić Ziemniakami. A więc byłem największym „patriotą”!
Przeciętnego Lunatyka interesuje piwo, hazard, kobiety i praca, w tej właśnie kolejności. Czasami „kobiety” trafiają na drugie miejsce, ale, choć je hołubimy, nigdy na pierwsze. Już dawno temu Lunatycy nauczyli się, że kobiet nie wystarczy dla wszystkich. Kto się tego nie nauczył, umierał — bo nawet najbardziej zaborczy samiec nie może czuwać 24 godziny na dobę. Jak mawia Profesor, społeczeństwo adaptuje się do faktów albo ginie. Lunatycy zaadaptowali się do twardych faktów — a ci, którym się nie udało, ginęli. Ale „patriotyzm” nie jest niezbędny, aby przeżyć.
Stare kitajskie przysłowie mówi: „Ryby nie widzą, że żyją w wodzie”; i ja nie dostrzegałem tego wszystkiego, dopóki nie pojechałem po raz pierwszy na Terrę, a nawet wtedy nie uświadomiłem sobie, że pod adresem „patriotyzm” Lunatycy mają białą plamę — dopiero wtedy, kiedy i ja spróbowałem pobudzić ich do czynu. Wyoh i jej towarzysze chcieli naciskać na guzik z napisem „patriotyzm” i srodze się zawiedli — lata pracy, parę tysięcy członków, niecałe 1%, a i z tej mikroskopijnej liczby prawie 10% stanowili płatni kapusie głównego szpiega!
Uświadomił nas Profesor: łatwiej zmusić ludzi do nienawiści niż do miłości.
Na szczęście pomoc okazał nam Szef Bezpieczeństwa, Alvarez. Tych dziewięciu martwych goryli zastąpiono dziewięćdziesięcioma, bo wrobiliśmy Zarząd w coś, czego on bardzo nie lubi, mianowicie w wydanie na nas pieniędzy, a za jednym szaleństwem przyszły następne.
Przyboczna gwardia gubernatorska nigdy nie była liczna, nawet na samym początku. Strażnicy jako tacy nie byli potrzebni, i na tym polegała jedna z głównych atrakcji systemu kolonii karnych — na ich taniości. Trzeba było chronić gubernatora, jego zastępcę i wizytujących VIP-ów, ale w samym więzieniu strażnicy byli zbyteczni. Po jakimś czasie, kiedy okazało się, że nie trzeba, przestano nawet pilnować statków, i w maju 2075 gwardia była tak okrojona, jak się tylko dało i składała się wyłącznie z żółtodziobów, nowych zesłańców.
Ale w ciągu jednej nocy znikło dziewięciu, i ktoś się przestraszył. Na pewno Alvarez; zapisał w zbiorze „Zebra” kopie swych próśb o pomoc, a Mike przeczytał nam je. Alvarez, więzień, który przed wyrokiem był policjantem na Terra, a przez cały czas pobytu w Lunie gorylem, był chyba najbardziej zastraszonym i samotnym człowiekiem w Skale. Żądał coraz więcej coraz skuteczniejszej pomocy, groził dymisją, jeśli jej nie dostanie — co było czczą groźbą, a gdyby w Zarządzie wiedzieli cokolwiek o Lunie, to poznaliby się na jej czczości. Jeśli Alvarez pokazałby się w którymkolwiek osiedlu bez munduru i bez broni, to przestałby oddychać, ledwo by go rozpoznano.
Dostał swych dodatkowych gwardzistów. Nigdy nie dowiedzieliśmy się, kto wydał rozkaz tamtego nalotu. Mort Kurzajka jakoś nie zdradzał takich tendencji, przez cały czas swego panowania był malowanym królem. Może Alvarez, który dopiero niedawno wspiął się na posadę głównego kapusia, chciał się popisać — może miał ambicje zostać gubernatorem. Ale najprawdopodobniej po raporcie gubernatora o „działalności wywrotowej” centrala Zarządu na Ziemi zarządziła czystkę.
Jedna niezręczna pomyłka pociągnęła za sobą następną. Nowi gwardziści rekrutowali się nie spośród nowych zesłańców, lecz z doborowych oddziałów karnych Narodów Sfederowanych, tzw. Dragonów Pokoju. Byli twardzi i złośliwi, nie chcieli lecieć do Luny, a wkrótce zrozumieli, że „okresowa służba policyjna” oznacza podróż w jedną stronę. Nienawidzili Luny i Lunatyków, uważali nas za przyczynę tego wszystkiego.
Ledwo Alvarez ich dostał, wystawił 24-godzinne posterunki na każdej stacji międzyosiedlowej kolejki i wprowadził paszporty i kontrolę tożsamości. Gdyby w Lunie były prawa, byłoby to bezprawie, bo 95% spośród nas było teoretycznie wolnych albo z urodzenia, albo po odbyciu kary. W miastach procent ten był jeszcze wyższy, jako że odrabiający wyrok zesłańcy mieszkali w osiedlach więziennych w Kompleksie i pokazywali się w mieście tylko przez dwa dni na miesiąc lunański, kiedy nie pracowali. O ile w ogóle, bo nie mieli pieniędzy, ale czasami widywało się ich, jak się włóczą w nadziei, że ktoś postawi im drinka.
Ale jedynym pisanym prawem były rozporządzenia gubernatora, i obowiązek paszportowy nie był „bezprawiem”. Ogłosili o tym w gazetach, dali nam tydzień na wyrobienie sobie paszportów, i pewnego ranka o godzinie 8.00 ustawa weszła w życie. Niektórzy Lunatycy niemal nigdy nie podróżują; inni dużo jeżdżą w interesach; jeszcze inni dojeżdżają codziennie z pobliskich osiedli albo nawet z Luna City do Nowegolenu i vice versa. Grzeczni chłopcy wypisali formularze, uiścili opłaty, sfotografowali się i dostali paszporty; ja, za radą Profesora, zmieniłem się w grzecznego chłopca, zapłaciłem za paszport i nosiłem go razem z przepustką do pracy w Kompleksie.
Niewielu było tych grzecznych chłopców! Lunatycy nie uwierzyli w to. Paszporty? A na co to komu?
Tego ranka stał na Południowej Stacji kolejki wojak, który miał strasznie wkurzoną minę, bo musiał przebrać się z pułkowego munduru w żółte ciuszki gwardzisty i nie spodobało mu się to, a pewno i my mu się nie podobaliśmy. Ja sam nigdzie się nie wybierałem; oparłem się tylko o ścianę i patrzałem.
Zapowiedziano kapsułę do Nowegolenu; grupa trzydziestu paru podróżnych skierowała się ku bramie. Gospodin Żółtek zażądał paszportu od pierwszego, który do niej dotarł. Lunatyk stanął i zaczął się z nim kłócić. Inny przepchnął się za jego plecami; gwardzista odwrócił się i ryknął na niego — przecisnęły się jeszcze trzy czy cztery osoby. Gwardzista wyciągnął broń; ktoś schwycił go za łokieć, pistolet wypalił — nie laser, kulowy pistolet, głośny.
Pocisk uderzył w posadzkę i huiii-huiii-huuu, poszybował dokądś. Schowałem się. Trafił jedną osobę — gwardzistę. Kiedy tłum pasażerów zszedł na rampę, on leżał na podłodze i nie ruszał się.
Nikt nie zwracał na niego uwagi; obchodzili go albo przestępowali nad nim — z wyjątkiem jednej kobiety z dzieckiem na ręku, która zatrzymała się, starannie kopnęła go w twarz i zeszła na rampę. Może był już martwy, nie wiem, nie zabawiłem tam zbyt długo. Podobno ciało leżało aż do przybycia zmiennika.
Nazajutrz stało w tym miejscu pół drużyny. Kapsuła do Nowegolenu odjechała pusta.
Jakoś rozeszło się po kościach. Ci, którzy musieli podróżować, wyrobili sobie paszporty, twardziele zrezygnowali z podróży. Przy bramie kolejki stało już dwóch, jeden oglądał paszporty, a drugi stał za nim z wyciągniętym pistoletem. Ten, co sprawdzał paszporty, nie przyglądał im się zbyt dokładnie, i całe szczęście, bo większość była podrobiona, a wczesne fałszywki nie były wiele warte. Ale wkrótce zaczęto kraść autentyczny papier, i podrabiane paszporty zrobiły się lepsze od oficjalnych — były też droższe, ale Lunatycy popierali prywatną inicjatywę paszportową.
Nasza organizacja nie zajmowała się fałszerstwem; my tylko zachęcaliśmy do niego — i wiedzieliśmy, kto używa podrabianych papierów, a kto nie; w zapisach Mike’a wymienieni byli wszyscy posiadacze oficjalnych paszportów. To pomogło nam oddzielić ziarno od plew w aktach, które kompletowaliśmy — także przechowywaliśmy je w Mike’u, ale pod adresem „Bastylia” — gdyż doszliśmy do wniosku, że człowiek z podrobionym paszportem jest już na pół gotów przystąpić do nas. Przez komórki naszej rozrastającej się organizacji przeszła instrukcja, by nie rekrutować nikogo z ważnym paszportem. Kto nie jest pewien rekruta, może przekazać zapytanie na górę i otrzyma odpowiedź.
Ale kłopoty gwardzistów nie skończyły się na tym. Godności czy spokojowi ducha gwardzisty nie sprzyjają dzieciaki, stojące przed nim albo za nim, co jest gorsze, bo nie może ich widzieć, i małpujące każdy jego ruch — albo biegające w tę i we w tę, wykrzykujące obelgi, rechocące, wykonujące powszechnie zrozumiałe gesty palcem. Przynajmniej gwardziści uznawali te gesty za obraźliwe.
Jeden z nich uderzył na odlew małego chłopca i wybił mu parę zębów. Rezultat: dwóch martwych gwardzistów, jeden martwy Lunatyk.
Od tej pory gwardziści ignorowali dzieci.
To nie był nasz pomysł; my tylko zachęcaliśmy do tego. Nie spodziewalibyście się, że delikatna starsza pani w rodzaju mojej żony-seniorki będzie namawiać dzieci do niegrzecznego zachowania. Ale to właśnie robiła.
Są i inne rzeczy, które wytrącają z równowagi samotnych mężczyzn z dala od domu — i to był już nasz oryginalny pomysł. Tych Dragonów Pokoju wysłano do Skały bez pododdziału rozrywkowego. Niektóre spośród naszych kobiet są wyjątkowo piękne, a niektóre z nich zaczęły kręcić się koło stacji, w stroju lżejszym od normalnego — czyli prawie zerowym — skropione większymi niż zazwyczaj ilościami perfum, o wielkim zasięgu i mocy. Nie rozmawiały z żółtkami, nawet na nich nie patrzyły; tylko przecinały ich pole widzenia, falując tak, jak potrafi to robić tylko dziewczyna z Luny. (Terranki nie potrafią tak chodzić; krępuje je sześciokrotnie zwiększona waga.)
Rzecz jasna, od tego natychmiast gromadzi się cała męska widownia, od starców po ośmiolatki — rozradowane gwizdy i wiwaty na cześć damskiej urody, złośliwy śmieszek z żółtka. Z początku służbę tę pełniły panienki na godziny, ale ochotniczki zaczęły zgłaszać się w takim tempie, że Profesor stwierdził, iż nie musimy wydawać pieniędzy. Miał rację; nawet Ludmiła, nieśmiałe kociątko, chciała tego spróbować, i to nie tylko dlatego, że Mama jej zabroniła. Ale Lenore, starsza o 10 lat, najpiękniejsza z naszej rodziny, naprawdę tego spróbowała, i Mama nie powiedziała jej złego słowa. Lenore wróciła cała zaróżowiona z podniecenia i zadowolenia i nie mogła się doczekać, kiedy znów pójdzie drażnić wroga. A wpadła na ten pomysł sama; nie wiedziała wtedy, że szykuje się rewolucja.
W tamtych czasach rzadko widywałem Profesora i nigdy w miejscach publicznych. Pierwszy feler polegał na tym, że na naszej farmie jest tylko jeden telefon na 25 osób, w tym wielu młodzieniaszków, którzy, gdyby im na to pozwolić, gadaliby przez niego godzinami. W tej sprawie Mimi jest surowa; nasze dzieciaki mają prawo do jednego telefonu na dzień, maksimum 90 sekund, z mnóstwem kar za przekroczenie przepisów — które łagodzi jej nieuleczalna skłonność do robienia wyjątków. Ale każdemu wyjątkowi towarzyszy „Kazanie Mamy na temat Telefonów”: „Kiedy ja przybyłam do Luny, w ogóle nie było prywatnych telefonów. Wy, dzieciaki, nawet nie podejrzewacie, jak wam dobrze…”
Sprawiliśmy sobie telefon jako jedna z ostatnich zamożnych rodzin; kiedy się wślubiłem, była to jeszcze nowość. Zamożność zawdzięczaliśmy temu, że nigdy nie kupowaliśmy niczego, co można było wyprodukować na farmie. Mama nie lubiła telefonów, bo opłaty na rzecz Spółdzielni Telekomunikacyjnej Luna City w sporym procencie przechodzą na konto Zarządu. Nigdy nie mogła zrozumieć, dlaczego („Skoro tak dobrze znasz się na tych sprawach, Manuelu kochany”) nie możemy kraść usług telefonicznych równie łatwo, jak kombinujemy elektryczność. Nie interesowało jej, że aparat telefoniczny stanowi część systemu zawiadującego, do którego musi być wpasowany.
W końcu udało mi się ukraść i to. Z nielegalnym telefonem sęk jest w tym, jak przyjmować rozmowy z zewnątrz. Skoro telefon nie jest zarejestrowany, to nawet jeśli podamy numer osobom, które mają się z nami kontaktować, sam system zawiadujący nie będzie o nim wiedział; nie będzie miał sygnału, którym możemy zezwolić mu na połączenie rozmówcy z nami.
Gdy Mike przystąpił do spisku, skończyły się nasze kłopoty z łącznością. Większość potrzebnych części miałem w warsztacie, resztę kupiłem albo skombinowałem. Przeborowałem cieniutki kanalik od warsztatu do kabiny telefonicznej i drugi do pokoju Wyoh — laserowe wiertło skolimowane do średnicy ołówka szybko tnie metrowej grubości dziewiczą skałę. Rozebrałem nasz oficjalny telefon, zamonotowałem w jego wnęce radiowe łącze do linii i zakamuflowałem je. Potem wystarczyły tylko stereofoniczne mikrofony i głośnik, ukryte w pokoju Wyoh, to samo w moim, i mały obwód, który zmieniał częstotliwość na linii telefonicznej Davisów na nadsłyszalną i przestrajał sygnały z zewnątrz na słyszalne.
Jedyna trudność polegała na tym, jak zrobić to niepostrzeżenie, a tym zajęła się Mama.
Cała reszta to już była działka Mike’a. Nie potrzebował żadnych układów łączących; od tej pory posługiwałem się MYCROFTem-XXX tylko wtedy, gdy dzwoniłem z jakiegoś innego telefonu. Mike bez przerwy nadsłuchiwał w warsztacie i w pokoju Wyoh; jeśli słyszał, że mój albo jej głos mówi „Mike”, to odpowiadał, ale nie na obce głosy. Dźwięki głosów są dla niego równie zindywidualizowane, co odciski palców; nigdy się nie mylił.
Drobne udoskonalenia — założyłem dźwiękoszczelne obicie na drzwi Wyoh, na drzwiach warsztatu już takie było, przełączniki do wyłączania obu aparatów, u mnie sygnalizatory jej obecności w pokoju i tego, czy jej drzwi są zamknięte i vice versa. Dzięki temu wszystkiemu Wyoh i ja mogliśmy bezpiecznie rozmawiać z Mikem albo ze sobą, albo i organizować dyskusje z udziałem Mike’a, Wyoh, Profesora i moim. Mike dzwonił do Profesora, do jego aktualnego miejsca pobytu; Profesor włączał się do rozmowy albo dzwonił do nas z jakiegoś bardziej intymnego lokalu. Czasami trzeba było odszukać Wyoh albo mnie. Wszyscy zawsze meldowaliśmy o każdym ruchu Mike’owi.
Choć mój piracki telefon nie miał klawiatury, to mogłem połączyć się z niego z każdym numerem w Lunie — wystarczyło poprosić Mike o „Sherlocka” — nie musiałem podawać numeru, Mike miał wszystkie spisy i mógł znaleźć numer szybciej niż ja.
Żywy i sprzymierzony z nami system zawiadujący siecią telefoniczną zaczynał objawiać nam swe nieskończone możliwości. Poprosiłem Mike’a o jeszcze jeden pusty numer i podałem go Mamie na wypadek, gdyby musiała się ze mną skontaktować. Nadal myślała, że Mike to człowiek i zaprzyjaźniła się z nim przez telefon. Tak jak i reszta rodziny. Pewnego dnia, gdy wróciłem do domu, Sidris powiedziała:
— Mannie, kochanie, dzwonił twój przyjaciel, ten z miłym głosem. Mike Holmes. Prosił, żebyś do niego zadzwonił.
— Dziękuję, kotku. Zaraz zadzwonię.
— Może byś zaprosił go kiedyś na kolację, Man? Jest bardzo sympatyczny.
Powiedziałem jej, że gospodin Holmes cierpi na cuchnący oddech, jest cały obrośnięty szorstkimi kudłami i nie znosi kobiet. Zaklęła brzydko, bo Mamy akurat nie było w pobliżu.
— Boisz się pokazać mi go. Boisz się, że wniosę o jego wślubienie. — Przytuliłem ją i oświadczyłem, że ma absolutną rację. Opowiedziałem o tym Mike’owi i Profesorowi. Od tej pory Mike jeszcze bezczelniej flirtował z moimi kobietami; Profesor zaczął nad czymś rozmyślać.
Uczyłem się metod konspiracji i powoli zacząłem zgadzać się z opinią Profesora, że rewolucja to sztuka. Nie zapominałem o prognozie Mike’a, że Lunie zostało tylko siedem lat do katastrofy (nigdy w nią nie wątpiłem). Ale nie zastanawiałem się nad nią, za bardzo byłem zajęty fascynującymi, finezyjnymi drobiazgami.
Profesor wytłumaczył nam, jak poważnymi sprawami są dla konspiracji łączność i bezpieczeństwo i pokazał nam sprzeczność pomiędzy nimi — im łatwiejsza łączność, tym bardziej zagrożone bezpieczeństwo; zbyt skuteczne środki ostrożności mogą sparaliżować organizację. Wyjaśnił nam, że system komórkowy stanowi kompromis.
Zgodziłem się na system komórkowy, gdyż musieliśmy zminimalizować straty spowodowane przez szpiegów. Nawet Wyoh, kiedy dowiedziała się, jak przeżarte przez kapusiów było stare podziemie, przyznała, że organizacja niezdecentralizowana jest do niczego.
Ale nie podobała mi się toporna organizacja łączności w systemie komórkowym; jak u pradawnych terrańskich dinozaurów, wiadomości zbyt długo wędrowały w nim od głowy do ogona albo z powrotem.
Więc pogadałem o tym z Mikiem.
Zrezygnowaliśmy z wieloogniwowych kanałów, o których opowiadałem Profesorowi. Pozostaliśmy przy układzie komórkowym, lecz bezpieczeństwo i łączność zorganizowaliśmy w oparciu o cudowne możliwości naszego myślaka pierwsza klasa.
Łączność: Przyjmujemy trójkowe drzewo pseudonimów partyjnych:
Przewodniczący: gospodin Adam Selene (Mike);
Komórka egzekutywna: Bork (ja), Betty (Wyoh), Bili (Profesor);
Komórka Borka: Cassie (Mama), Colin, Chang;
Komórka Betty: Calvin (Greg), Cecilia (Sidris), Clayton;
Komórka Billa: Cornwall (Finn Nielsen), Carolyn, Cotter
— i tak dalej. W siódmym ogniwie George ma pod sobą Herberta, Henry’ego i Hallie. Na tym poziomie potrzeba 2187 imion na „H” — ale to już zadanie dla cwanego komputera, który wypisze je albo wymyśli. Każdy rekrut otrzymuje pseudonim partyjny i awaryjny numer telefonu. Wiadomości nie muszą wędrować przez niezliczone ogniwa, gdyż jest to numer „Adama Selene” — Mike’a.
Bezpieczeństwo: oparte na dwóch zasadach — żadnemu człowiekowi nie można w niczym zaufać, ale Mike’owi można zaufać we wszystkim.
Pierwsza zasada jest okrutna, ale oczywista. Narkotykami i innymi nieapetycznymi metodami można złamać każdego człowieka. Jedyną radą jest samobójstwo, które nie zawsze jest możliwe. Och, są różne techniki „wydrążonego zęba”, stare i nowe, niektóre niemal niezawodne — Profesor zajął się zaopatrzeniem Wyoh i mnie. Nie wiem, co ona dostała jako przyjaciela na czas biedy, a skoro ja sam nie musiałem korzystać z mojego, może oszczędzimy sobie niemiłych szczegółów. Nie jestem zresztą pewien, czy popełniłbym samobójstwo; nie mam męczenniczych zapędów.
Ale Mike nie będzie musiał odbierać sobie życia, nie można go oszołomić narkotykami, nie czuje bólu. Wszystko, co się z nami wiązało, przechowywał w osobnym banku pamięci pod sygnałem blokady, którą mógł zdjąć tylko dźwięk głosu jednego z nas trojga, a pamiętając, że wszyscy jesteśmy tylko ludźmi, dodaliśmy drugi sygnał, który w razie potrzeby umożliwiał jednemu z nas unieważnienie dwóch pozostałych głosów. Jako najlepszy technik komputerowy w Lunie uważam, że po nałożeniu tej blokady Mike nie był w stanie jej usunąć. Przede wszystkim zaś nikt nie będzie pytał głównego komputera o ten zbiór, bo nikt nie wie o jego istnieniu, nikt nie podejrzewa, że istnieje Mike-jako-Mike. Tyle chyba wystarczy?
Jedyne ryzyko stwarzała kapryśność tej świadomej maszyny. Mike bezustannie przejawiał nieprzewidziane możliwości; niewykluczone, że znajdzie sposób obejścia blokady — jeśli zechce.
Ale nigdy nie zechce. Był lojalny wobec mnie, swego pierwszego i najstarszego przyjaciela; lubił Profesora; chyba kochał się w Wyoh. Nie, nie, nie chodzi mi o seks. Ale Wyoh to kochana dziewczyna, i polubili się od pierwszej chwili.
Ufałem Mike’owi. Na tym świecie trzeba ryzykować; ja postawiłbym na Mike’a wszystko.
Tak więc bezpieczeństwo opierało się na tym, że ufaliśmy Mike’owi we wszystkim, a każde z nas wiedziało tyle tylko, ile musiało. Na przykład to drzewo pseudonimów i numerów. Ja znałem tylko nazwiska moich kolegów z komórki i bezpośrednio mi podlegającej trójki; więcej nie musiałem. Mike wymyślał pseudonimy, przydzielał każdemu numer telefonu, prowadził spis prawdziwych nazwisk i odpowiadających im ksyw. Powiedzmy, że towarzysz „Daniel” (którego nie znam, bo jest o dwa poziomy poniżej mnie, w „D”) rekrutuje Fritza Schultza. Daniel melduje o fakcie na górę, ale nie podaje nazwiska; Adam Selene dzwoni do Daniela, przydziela Schultzowi pseudonim „Embrook”, potem dzwoni do Schultza, pod numer, który podał mu Daniel, przekazuje Schultzowi jego pseudonim (Embrook) i awaryjny numer telefonu, natomiast numer ten jest inny dla każdego rekruta.
Nawet szef komórki Embrooka nie zna jego awaryjnego telefonu, O czym się nie wie, tego się nie wygada ani pod narkotykami, ani na torturach, ani w ogóle. Ani nawet przez nieostrożność.
A teraz przypuśćmy, że ja muszę skontaktować się z towarzyszem Embrookiem. Nie wiem, kim on jest; może mieszka w Hongkongu, może prowadzi sklepik obok naszego domu. Zamiast wysyłać wiadomość na dół i mieć nadzieję, że do niego dotrze, dzwonię do Mike’a. Mike natychmiast łączy mnie Sherlockiem z Embrookiem, ale nie podaje mi jego numeru.
Albo powiedzmy, że chcę pogadać z towarzyszem przygotowującym karykaturę, którą mamy rozkolportować we wszystkich pubach w Lunie. Nie wiem, kto to taki. Ale muszę z nim porozmawiać; stało się coś ważnego.
Dzwonię do Mike’a; Mike wszystko wie — i znów szybko mniej łączy — a ten towarzysz wie, że wszystko jest okay, bo rozmowę zaaranżował Adam Selene. „Mówi towarzysz Bork” — a tamten nie zna mnie, ale inicjał „B” mówi mu, że jestem autentycznym VIP-em — „musimy zmienić to i to. Powiedz szefowi swojej komórki i każ mu sprawdzić, ale pośpiesz się”.
Drobne utrudnienia — niektórzy towarzysze nie mieli telefonów; inni dostępni byli tylko w pewnych godzinach; niektóre co dalsze osiedla w ogóle nie były stelefonizowane. Nic nie szkodzi, Mike wszystko wiedział — a żadne z nas nie wiedziało niczego, co mogłoby zaszkodzić komuś spoza znanej nam osobiście garstki.
Kiedy postanowiliśmy, że Mike powinien choć raz osobiście porozmawiać z każdym towarzyszem, trzeba było przydać mu więcej głosów i ubrać go, zmienić w trójwymiarową postać, stworzyć „Adama Selene, Przewodniczącego Tymczasowego Komitetu Wolnej Luny”.
Mike potrzebował więcej głosów, ponieważ miał tylko jeden woder-wokoder, jego mózg zaś mógł prowadzić jednocześnie kilkanaście rozmów albo sto (sam nie wiem, ile) — niczym szachowy mistrz grający symultankę z pięćdziesięcioma przeciwnikami, tylko że lepiej.
Mogło zrobić się tu wąskie gardło, bo organizacja rosła i coraz częściej ktoś chciał rozmawiać z Adamem Selene, który w czasie decydującej rozgrywki — o ile do takowej dojdzie — odegra zapewne kluczową rolę.
Chciałem nie tylko dodać mu nowe głosy, ale również wyciszyć stary. Jeden z tych tzw. programistów może wejść do hali maszyn akurat, gdy ktoś z nas dzwoni do Mike’a; nawet taki przymuł zdziwi się, jeśli nakryje główny komputer na rozmowie pozornie z samym sobą.
Woder-wokoder to bardzo stare urządzenie. Ludzki głos składa się z różnie poukładanych brzęczeń i syków; opis ten stosuje się nawet do koloraturowych sopranów. Wokoder analizuje brzęczenia i syki i przypisuje im schemat czytelny dla komputera (albo specjalisty). Woder to małe pudełko, które wydaje brzęczenia i syki, te zaś za pomocą stosownych obwodów kontrolnych można ustawiać w dowolne schematy. Są ludzie, którzy potrafią „grać” na woderze i tworzyć sztuczną mowę; odpowiednio zaprogramowany komputer może produkować takie dźwięki równie szybko, równie swobodnie, równie wyraźnie, jak mówiący człowiek.
Ale głosy w drucie telefonicznym to nie fale dźwiękowe, a sygnały elektryczne; do rozmowy przez telefon Mike nie potrzebował obwodów audio wodera-wokodera. Fale dźwiękowe przydają się tylko człowiekowi przy drugim aparacie; w pokoju Mike’a w Kompleksie Zarządu dźwięki mowy były zbyteczne, postanowiłem więc zlikwidować je, a wraz z nimi ryzyko zdemaskowania.
Najpierw pracowałem w domu, głównie używając ręki nr 3. Wyszło z tego bardzo małe pudełko, zawierające dwadzieścia zestawów wodera-wokodera minus obwody audio. Wtedy zadzwoniłem do Mi-ke’a i poprosiłem go, by „zachorował” na coś, co rozdrażni gubernatora. I czekałem.
Korzystaliśmy już z numeru z „chorowaniem”. Wróciłem do pracy, kiedy tylko dowiedziałem się, że jestem czysty, czyli w czwartek tego samego tygodnia, w którym Alvarez wpisał w zbiór „Zebra” raport o jatce w Klubie Stiliagów. Jego wersja zawierała listę około stu nazwisk (na chyba 300 obecnych), w tym Krasnala Mkruma, Wyoh, Profesora i Finna Nielsena, ale nie mnie — widocznie nie wpadłem w oko jego kapusiom. Raport stwierdzał, że dziewięciu funkcjonariuszy policji, z których każdy otrzymał od gubernatora uprawnienia niezbędne do ochrony porządku, zostało z zimną krwią zastrzelonych, Wymieniał także trzech naszych zabitych.
Późniejsze o tydzień uzupełnienie stwierdzało, że „znana prowokatorka Wyoming Knott z Hongkongu, Luna, której podburzające wystąpienie w poniedziałek 13 V wywołało zamieszki, w których życie straciło dziewięciu naszych dzielnych funkcjonariuszy, nie została ujęta w Luna City i nie powróciła do żadnego ze swych miejsc stałego pobytu w Hongkongu, Luna, w związku z czym obecnie uważamy, iż zginęła ona w spowodowanej przez siebie masakrze”. Dopisek ten zawierał wzmiankę o czymś, co nie znalazło się w pierwszym raporcie, tj. że nie odnaleźli ciał i nie znają dokładnej liczby zabitych.
Z tego PS dowiedzieliśmy się dwóch rzeczy: Wyoh nie może wrócić do domu i musi nadal się farbować.
Jako że nie byłem spalony, kontynuowałem moje oficjalne życie, zająłem się w tamtym tygodniu klientami, komputerami do rachunkowości i programami wykonawczymi w Bibliotece im. Carnegie’e-go, a cały wolny czas spędzałem na słuchaniu odczytywanego przez Mike’a zbioru „Zebra” i innych zbiorów specjalnych, w pokoju L u Rafflesa, bo nie miałem wtedy jeszcze osobistego telefonu. Przez cały tydzień Mike jak niecierpliwy dzieciak (którym w końcu był) wiercił mi dziurę w brzuchu, żebym mu powiedział, kiedy przyjdę po kolejną porcję dowcipów. Kiedy mu powiedziałem, że nie da rady, chciał opowiadać je przez telefon.
Strasznie mnie to wkurzało i musiałem sobie przypominać, że z Mike’owego punktu widzenia analiza kawałów jest równie ważna, co wyzwolenie Luny — a obietnic danych dziecku się nie łamie.
Poza tym kusiło mnie, żeby wejść do Kompleksu i zobaczyć, czy mnie capną. Wiedzieliśmy, że Profesor nie jest czysty, dlatego sypia u Rafflesa. A przecież oni wiedzieli, że był na zebraniu, na bieżąco znali każde jego miejsce pobytu — i mimo to nawet nie próbowali go zatrzymać. Kiedy dowiedzieliśmy się, że chcieli zwinąć Wyoh, zaczęło mnie kusić jeszcze bardziej. Czy jestem czysty? A może czekają tylko na okazję, by zwinąć mnie po cichu? Musiałem się dowiedzieć.
Więc zadzwoniłem do Mike’a i poprosiłem, by rozbolał go brzuch. Zastosował się, posłali po mnie — spokojnie. Wszystko poszło jak zwykle, tyle że musiałem pokazać paszport na stacji, a potem jeszcze raz w Kompleksie. Pogawędziłem z Mikiem, odebrałem tysiąc dowcipów (umówiliśmy się, że będę przekazywać mu oceny po sto naraz, co trzy-cztery dni, nie częściej), kazałem mu wyzdrowieć i wróciłem do L-City, po drodze zostawiając Głównemu Inżynierowi rachunek za czas pracy, koszty podróży i zużycia narzędzi, materiały, specjalne usługi i co tam jeszcze przyszło mi do głowy.
Od tej pory widywałem się z Mikiem średnio raz na miesiąc. Nic nie ryzykowałem, jeździłem tylko wtedy, kiedy oni wzywali mnie w celu usunięcia awarii przekraczającej umiejętności ich personelu, którą ja zawsze potrafiłem „naprawić”, czasem szybko, czasem po całym dniu pracy i mnóstwie testów. Starannie zostawiałem ślady narzędzi na obudowach i zawczasu przygotowywałem wydruki testów przed i po naprawie, by tłumaczyć im, co było nie tak, jak to wykryłem i co zrobiłem. Po moich wizytach Mike zawsze działał na medal; byłem niezastąpiony.
Tak więc, kiedy przygotowałem dla niego nową przystawkę do wodera-wokodera, bez wahania zadzwoniłem i poprosiłem, żeby „zachorował”. Wezwali mnie już po półgodzinie. Mike wymyślił coś bombowego; jego „choroba” przejawiała się w dzikich harcach klimatyzacji w siedzibie gubernatora. W 11-minutowym cyklu na przemian przegrzewał ją i oziębiał, a jednocześnie w krótkim cyklu, około 2 Hz, bawił się ciśnieniem powietrza, co wystarczy, by przyprawić człowieka o straszliwą irytację, a może i o ból uszu.
Klimatyzacją pojedynczej rezydencji nie powinien zajmować się główny komputer! W Tunelach Davisów dom i farmę obsługują urządzenia „idioty”, a każda przestrzeń ma sprzężenie zwrotne z systemem alarmowym, i nawet w środku nocy ktoś może wyskoczyć z łóżka i przejąć ręczną kontrolę do czasu wykrycia awarii. Może krowy zmarzną, ale kukurydzy nic się nie stanie; jeśli nad pszenicą zgaśnie światło, warzywa będą nietknięte. Sami widzicie, co to za głupota upychać wszystko w jeden komputer — Mike urządził gubernatorowi istny czyściec, a nikt nie miał zielonego pojęcia, jak temu zaradzić.
Mike był rozradowany i dumny z siebie. Taki humor potrafił docenić. I ja go doceniłem, powiedziałem, żeby nie przeszkadzał sobie w zabawie — rozłożyłem narzędzia i wyjąłem małe czarne pudełeczko.
I wtedy dyżurny programista zaczyna walić i dzwonić do drzwi. Nie śpieszyłem się z otwieraniem; pokazałem mu się z gołym krótkim skrzydłem i z ręką nr 5 w prawej dłoni; niektórzy od tego haftują, a większości robi się nieswojo.
— A czego t y tu szukasz, koleś? — zapytałem.
— Słuchaj — mówi — gubernator się wścieka! Nie zlokalizowałeś j jeszcze awarii?
— Przekaż gubernatorowi moje wyrazy szacunku i powiedz mu, że jak tylko znajdę niesprawny obwód, przejmę ręczne sterowanie, by przywrócić jego cenny komfort — chyba że zamiast pracować, będę musiał odpowiadać na głupie pytania. Masz zamiar taki stać w otwartych drzwiach i napuszczać kurz na maszyny ze zdjętymi obudowami? Jeśli tak, to masz tu dyżur, i jak się zatrą od kurzu, to sam je sobie, kurde, naprawiaj. Mnie już z łóżka niej wywabicie. To też możesz powiedzieć swojemu cholernemu gubernatorowi.
— Nie wyrażaj się, kolego.
— Ty też, więzienny ptaszku. Zamkniesz te drzwi czy nie? Czy mam wyjść i wrócić do L-City? — I uniosłem nr 5 jak maczugę.
Zamknął. Nie zależało mi, żeby obrazić biedaka. Jeden z punktowi naszego planu głosił, że każdemu trzeba jak najintensywniej utrudniać życie. Temu facetowi niełatwo się pracowało dla gubernatora; jaj chciałem, żeby znienawidził swoją posadę.
— Mam trochę podkręcić? — spytał Mike.
— Hmm, przez jakieś dziesięć minut nic nie zmieniaj, a potem nagle przestań. Potem przez godzinkę pobaw się, powiedzmy, ciśnieniem powietrza. Chaotycznie, ale mocno. Wiesz, co się dzieje przyj przekraczaniu bariery dźwięku?
— Oczywiście. Fala uderzeniowa…
— Nie definiuj. Kiedy skończysz z głównymi efektami, grzechocz co parę minut w jego szybach wentylacyjnych i staraj się wywołać coś w rodzaju tej fali uderzeniowej. A potem zrobimy mu naprawdę wielkie świństwo. Mmm… Mike, czy możesz zmienić kierunek przepływu w jego WC?
— Jasne! We wszystkich?
— A ile ich ma?
— Sześć.
— Cóż… wychlap co nieco ze wszystkich, tyle żeby mu zalało dywany. Ale gdybyś znalazł jakieś w pobliżu sypialni, to siknij mu aż pod sufit. Da radę?
— Program opracowany!
— Dobrze. A teraz twój prezent, kotku. — Było dla niego dosyci miejsca w skrzynce z obwodami audio wodera i przez 40 minut dopasowywałem go przy pomocy nr 3. Wypróbowaliśmy go na woderze-wokoderze, a potem kazałem mu zadzwonić do Wyoh i przetestować wszystkie zestawy.
Przez 10 minut panowała cisza, a ja zająłem się robieniem śladów narzędzi na tej płycie obudowy, którą bym zdjął, gdyby naprawdę coś było nie tak, pakowaniem narzędzi, założeniem ręki nr 6, zwinięciem wydruku z tysiącem dowcipów. Okazało się, że nie musiałem wymontowywać obwodu audio z wodera; Mike pomyślał o tym zawczasu i zawsze odłączał go, gdy tylko ktoś dotknął drzwi. Skoro jego odruchy szybsze są od moich co najmniej tysiąc razy, nie kłopotałem się już.
Wreszcie powiedział:
— Wszystkie 20 zestawów okay. Przełączałem zestawy w środku słowa, a Wyoh nie zauważyła żadnej nieciągłości. I zadzwoniłem do Profesora, i pozdrowiłem go, i rozmawiałem z Mamą przez twój domowy telefon, wszystko jednocześnie.
— No, to wiemy, gdzie stoimy. Co powiedziałeś Mamie?
— Żeby ci przekazała, że masz do mnie zadzwonić, to znaczy do Adama Selene. A potem pogawędziliśmy sobie. Czarująco prowadzi konwersację. Rozmawialiśmy o kazaniu Grega z zeszłego wtorku.
— Hę? Jak to?
— Powiedziałem jej, że go słuchałem i zacytowałem pewien poetycki fragment.
— Och, Mike!
— Wszystko w porządku, Man. Dałem jej do zrozumienia, że siedziałem z tyłu i wymknąłem się podczas ostatniego hymnu. Nie jest wścibska; rozumie, że nie chcę być widziany.
Mama to najbardziej wścibska kobieta w Lunie.
— Chyba rzeczywiście wszystko w porządku. Ale nie rób tak więcej. Eee… Rób tak więcej. Chodź na — obserwuj — zebrania, wykłady, koncerty itede.
— Chyba że jakiś wandal odłączy mnie ręcznie! Man, nie panuję nad tymi mikrofonami tak, jak nad telefonami.
— Przełącznik jest za prosty. Stałego flip-flopa nie sterroryzowaliby siłą mięśni.
— Cóż za barbarzyństwo. I jakie to nie fair.
— Mike, prawie wszystko jest nie fair. Trzeba zacisnąć zęby…
— … i nauczyć się to znosić. Śmieszne tylko raz, Man.
— Przepraszam. Przeróbmy to: Trzeba zacisnąć zęby, wyrzucić to i zastąpić czymś lepszym. I tak też zrobimy. Jakie mieliśmy szansę, kiedy ostatnio je obliczałeś?
— W przybliżeniu 1:9, Man.
— Spadają?
— Man, będą spadać jeszcze przez wiele miesięcy. Nie odbiliśmy się jeszcze od dna.
— I do tego Yankees spadają na dół ligi. No, cóż. Zmieńmy temat. Od dziś, kiedy będziesz z kimś rozmawiać, a ten ktoś był na jakimś wykładzie czy czymś takim, ty też tam byłeś — i udowodnij mu to, zacytuj coś.
— Zapisane. Czemu, Man?
— Czytałeś może książkę Szkarłatny Kwiat! Chyba będzie w bibliotece publicznej.
— Tak. Odtworzyć?
— Nie, nie! Ty jesteś naszym Szkarłatnym Kwiatem, naszym Johnem Galtem, naszym Lisem z Bagien, naszym człowiekiem-tajemnicą. Bywasz wszędzie, wiesz wszystko, wślizgujesz się i wy ślizgujesz z miasta bez paszportu. Zawsze jesteś na miejscu, choć nikt cię nie spostrzega.
Jego światełka zamrugały, rozległ się stłumiony chichot.
— To ci dopiero zabawa, Man. Śmieszne raz, śmieszne dwa razy, może i śmieszne zawsze.
— Śmieszne zawsze. Jak dawno temu skończyłeś gimnastykę u gubernatora?
— 43 minuty temu, nie licząc fal uderzeniowych w odstępach losowych.
— Założę się, że go bolą zęby! Jeszcze piętnaście minut. Potem zamelduję o wykonaniu zlecenia.
— Zapisane. Man, wiadomość od Wyoh. Kazała ci przypomnieć! o urodzinach Billy’ego.
— O, rany! Kończ wszystko. Uciekam już. Cześć! — Wybiegłem, Matka Billy’ego to Anna. To już chyba jej ostatnie dziecko — dość już dla nas zrobiła, ósemka dzieciaków, z tego troje jeszcze nie opuściło domu. Równie usilnie jak Mama staram się nikogo nie wyróżniać… ale Billy to wspaniały chłopak, sam uczyłem go czytać. Chyba z wyglądu jest do mnie podobny.
Zatrzymałem się w biurze Głównego Inżyniera, gdzie zostawiłem rachunek i oświadczyłem, że chcę się widzieć z szefem. Kazał mnie wpuścić, był w strasznie wojowniczym nastroju; gubernator zalał mu sadła za skórę.
— Chwileczkę — uciszyłem go. — Mój syn ma dzisiaj urodziny, i nie mogę się spóźnić. Ale muszę panu coś pokazać.
Wyciągnąłem z torby kopertę i wytrząsnąłem ją na biurko: zwłoki muchy domowej, które przypaliłem rozgrzanym drutem i przyniosłem z domu. Nie tolerujemy much w Tunelach Davisów, ale czasami, kiedy otwieramy śluzy, coś wlatuje z miasta. Ta zabłąkała się do mojego warsztatu w samą porę.
— Widzi pan? Jak pan myśli, gdzie to znalazłem?
W oparciu o ten sfałszowany dowód wyimprowizowałem wykład na temat eksploatacji delikatnych maszyn, mówiłem o otwieranych drzwiach, pożaliłem się na dyżurnego.
— Kurz może zdewastować komputer! Owady to skandal! A tu pana dyżurni włażą i wyłażą, jakby to była stacja kolejki. Dziś otworzyli obie pary drzwi naraz — a ten dureń nie mógł przestać mleć ozorem. Jeśli jeszcze kiedyś znajdę dowody, że jakiś żółtodziób z dwiema lewymi rękoma zdjął obudowę i napuścił pod nią much — cóż, szefie, to pana firma. Jestem zapracowany, pomagam panu tylko dlatego, że lubię dobre maszyny. Ale wandalizmu nie znoszę! Żegnam.
— Momencik. Ja chcę panu coś powiedzieć.
— Przykro mi, ale muszę już iść. Niech pan robi, co pan uważa, mój fach to komputery, a nie dezynsekcja.
Ludzie są najbardziej sfrustrowani, kiedy nie mogą się wygadać. Przy odrobinie szczęścia i pomocy gubernatora Główny Inżynier do Gwiazdki nabawi się wrzodów.
I tak się spóźniłem, i pokornie przeprosiłem Billy’ego. Alvarez wymyślił nową szykanę, osobistą rewizję wszystkich wyjeżdżających z Kompleksu. Zniosłem ją bez jednego niemiłego słowa pod adresem obmacujących mnie Dragonów; śpieszyło mi się do domu. Ale ich zadziwił mój tysiąc dowcipów.
— Co to? — spytał jeden.
— Papier komputerowy — powiedziałem. — Próbny wydruk. Jego kompan też je zaczął oglądać. Nie wyglądali na takich, co umieją czytać. Chcieli skonfiskować, więc zażądałem, żeby zadzwonili do Głównego Inżyniera. Puścili mnie. W sumie byłem zadowolony; z każdym dniem coraz bardziej, bo z każdym dniem nienawiść do gwardzistów rosła.
Postanowiliśmy nadać Mike’owi bardziej namacalną osobowość,: gdyż każdy członek Partii miał prawo zadzwonić do niego w każdym momencie; moja rada na temat sztuk i koncertów była jedynie dodatkowym ozdobnikiem. W głosie Mike’a przez telefon było coś niesamowitego, czego nie zauważyłem, gdy odwiedzałem go w Kompleksie. Jeśli rozmawiacie przez telefon z człowiekiem, to zawsze są w tle jakieś hałasy. I słyszycie jego oddech, bicie serca, poruszenia ciała, choć rzadko kiedy zdajecie sobie z tego sprawę. Poza tym, nawet jeśli mówi spod kaptura wytłumiającego, do mikrofonów dociera dość hałasu, żeby „wypełnić przestrzeń”, stworzyć obraz ciała i jego otoczenia.
Podczas rozmowy z Mikiem nie usłyszelibyście niczego.
W tamtych czasach głos Mike’a miał już „ludzki”, indywidualny tembr i charakter. Mówił barytonem, z północnoamerykańskim akcentem z domieszką australijskiego; jako „Michelle” mówił (mówiła?) lekkim francuskim sopranem. Wykształcił się także charakter Mike’a. Kiedy przedstawiłem go Wyoh i Profesorowi, mówił jak pedantyczne dziecko; w parę tygodni dorósł, i już niebawem wyobrażałem go sobie jako mojego rówieśnika.
Tuż po przebudzeniu miał głos chropowaty i niewyraźny, trudny do zrozumienia. Teraz mówił czysto i starannie dobierał słownictwo i styl — przy mnie używał rejestru potocznego, przy Profesorze naukowego, wobec Wyoh był szarmancki, zmieniał język w zależności od okoliczności, jak każdy dorosły człowiek.
Ale tło pozostawało martwe. Cisza i pustka.
Zapełniliśmy je więc. Mike’owi wystarczyło parę wskazówek. Nie oddychał zbyt głośno, normalnie nie zwrócilibyście uwagi. Ale wymyślał doprawdy wirtuozowskie drobiazgi. „Przepraszam, Mannie, właśnie się kąpałem, kiedy zadzwonił telefon” — i do tego zdyszany oddech. Albo: „Właśnie jem — musiałem przełknąć”. Kiedy się „ucieleśnił”, raczył nimi nawet mnie.
Razem stworzyliśmy „Adama Selene” podczas długich dyskusji u Rafflesa. Ile ma lat? Jak wygląda? Czy jest żonaty? Gdzie mieszka? Jaki ma zawód? Czym się interesuje?
Zadecydowaliśmy, że Adam ma około czterdziestki, jest zdrowy i energiczny, interesuje się sztuką i nauką, bardzo dobrze zna się na historii, doskonale umie grać w szachy, ale nie ma na to czasu. Jest zaślubiony w najpopularniejszym układzie, trojce, w której jest starszym mężem — czwórka dzieci. O ile nam wiadomo, żona i młodszy mąż nie zajmują się polityką.
Jest po męsku przystojny, ma falujące włosy stalowego koloru, pochodzi z mieszanej rasowo rodziny, z jednej strony drugie pokolenie, z drugiej trzecie. Jak na Lunę jest zamożny, inwestuje nie tylko w L-City, ale i w Nowymlenie i Kongville. Centrala firmy w Luna City, biuro zatrudniające paręnaście osób i prywatny gabinet, z zastępcą i sekretarką.
Wyoh chciała wiedzieć, czy sypia z sekretarką. Kazałem jej się wyciszyć i nie pchać nosa w cudze sprawy. Wyoh oburzona powiedziała, że to i nasza sprawa — w końcu staramy się stworzyć kompletną osobę, nie?
Postanowiliśmy, że biura firmy są w Starej Kopule, na trzeciej rampie, od południa, w sercu dzielnicy finansjery. Jeśli znacie L-City, to wiecie, że w niektórych biurach są okna, wychodzące na dno Starej Kopuły; ten szczegół przyda się przy tworzeniu efektów dźwiękowych.
Wyrysowaliśmy nawet plan biura; gdyby istniało, znajdowałoby się pomiędzy Aetna Luna a Greenbergiem i Spółką. Na miniaturowym magnetofonie nagrałem trochę tła dźwiękowego z tamtego miejsca; Mike podłapał resztę z tamtejszych telefonów.
I oto, kiedy dzwoniliście do Adama Selene, tło nie było już martwe. Jeśli telefon odbierała „Ursula”, jego sekretarka, słyszeliście: „Selene i Spółka. Luna będzie wolna!” Potem mówiła, na przykład: „Czy zechce pan chwilę zaczekać? Gospodin Selene rozmawia przez inny telefon” — i wtedy rozlegał się odgłos spłukiwanej toalety, i wiedzieliście, że nakryliście ją na nieszkodliwym drobnym kłamstewku. Albo odzywał się Adam: „Mówi Adam Selene. Wolna Luna. Chwileczkę, wyłączę tylko TV”. Albo jego zastępca: „Mówi Albert Ginwallah, tajny asystent Adama Selene. Wolna Luna. Jeśli chodzi o sprawy Partii — a tak przypuszczam; podał pan swój partyjny pseudonim — proszę śmiało mówić; zajmuję się tymi rzeczami w imieniu Przewodniczącego”.
Ta ostatnia zagrywka była pułapką, gdyż każdy towarzysz był uczony, że wolno mu rozmawiać tylko z Adamem Selene. Nie podejmowaliśmy żadnych sankcji wobec tych, co połknęli haczyk; ostrzegaliśmy tylko szefów ich komórek, że tym towarzyszom nie wolu powierzać żadnych ważnych spraw.
Powoli zdobywaliśmy popularność. „Wolna Luna!” albo „Luna będzie wolna!” przyjęło się najpierw wśród młodzieży, potem wśród dorosłych. Kiedy po raz pierwszy usłyszałem to w rozmowie przez telefon, omal że nie połknąłem własnych zębów. Potem zadzwoniłem do Mike’a i spytałem, czy ten człowiek jest członkiem Partii. Nie był. Poradziłem więc Mike’owi, żeby przyjrzał się drzewu Partii, może znajdzie kogoś, kto zdoła go zwerbować.
Najbardziej zainteresowała nas popularność, jaką zdobyliśmy sobie w Zbiorze „Zebra”. „Adam Selene” pojawił się w tajnych aktach szefa kapusiów w niecały miesiąc lunański po tym, jak go stworzyliśmy, z dopiskiem, że jest to pseudonim jednego z przywódców nowego podziemia.
Szpiedzy Alvareza przystąpili do rozpracowywania Adama Selene. Z czasem jego dossier w Zbiorze „Zebra” rozrosło się: Płeć męska, wiek 34-45 l, biuro na południowej ścianie Starej Kopuły, przebywa bywa tam zazwyczaj w godz. 9.00 — 18.00 GMT za wyjątkiem choć telefony łączone są i w innych godzinach, mieszka w obrębie miejskiego obszaru ciśnieniowego, gdyż czas podróży nigdy nie przekracza 17 min. Dzieci w domu. Źródła utrzymania: pośrednictwo giełdzie, rolnictwo i in. Bywa w teatrze, na koncertach itd. Prawdopodobnie członek Klubu Szachowego Luna City i Association Lun d’Échecs[14]. Podczas przerwy na lunch grywa w rykoszeta i inne siłowe sporty, prawdopodobnie członek Klubu Sportowego Luna City. Smakosz, ale dba o linię. Znakomita pamięć i talent matematyczny. Zdolności przywódcze, szybko podejmuje decyzje.
Jeden kapuś był przekonany, że rozmawiał z Adamem podczas antraktu na amatorskim przedstawieniu Hamleta; Alvarez zanotował rysopis — wszystko się zgadzało z naszym ideałem, poza falującymi włosami!
Ale najbardziej rozwścieczało Alvareza to, że wciąż meldowano mu numery Adama, a kiedy jego ludzie je wybierali, zawsze odzywał się ktoś inny. (Nie były to numery puste; wyczerpaliśmy już ich zapas, i Mike wykorzystywał teraz wolne numery i zmieniał te, które przydzielono nowym abonentom.) Alvarez usiłował Wytropić „Selene i Spółkę” wybierając numery z jedną mylną literą — dowiedzieliśmy się o tym, bo Mike podsłuchiwał telefon w biurze Alvareza i przechwycił rozkaz. Mike wypłatał mu typowo Mike’owego technicznego figla: Facet, który wybierał numery ze zmienioną jedną literą, nieodmiennie łączył się z rezydencją gubernatora. Ten wezwał do siebie Alvareza i zmył mu głowę aż miło.
Nie mogłem gniewać się o to na Mike’a, lecz ostrzegłem go, że po tym incydencie każdy, kto ma choć odrobinę oleju w głowie, mógł się domyślić, że ktoś bawił się komputerem. Mike odrzekł na to, że oni nie mają ani odrobiny oleju w głowach.
Główny efekt wysiłków Alvareza był taki, że za każdym razem, gdy meldowano mu o kolejnym numerze Adama, my lokalizowaliśmy szpiega — nowego szpiega, bo ci, których wyczailiśmy już wcześniej, nie dostawali numerów; za to rekrutowaliśmy ich do takiej specjalnej organizacji, w której mogli składać donosy na siebie nawzajem, według schematu błędnego koła. Ale przy pomocy Alvareza niemal momentalnie wychwytywaliśmy wszystkich nowych kapusiów. Mam wrażenie, że sam Alvarez poznał się na głupocie typów, którzy proponowali mu swoje usługi; dwaj z nich znikli w tajemniczych okolicznościach, i naszej organizacji, liczącej już wtedy ponad 6000, nie udało się ich odnaleźć. Widocznie ich wyeliminowano albo zmarli w czasie składania zeznań.
Selene i Spółka nie było jedyną fikcyjną firmą, jaką założyliśmy. Była jeszcze jedna, o nazwie LUNOHOCO, znacznie większa i równie fikcyjna, choć istniała naprawdę; miała centralę w Hongkongu, filie w Nowym Leningradzie i Luna City, pod koniec swej działalności zatrudniała setki ludzi, z których większość nie należała do Partii, i stanowiła nasze najtrudniejsze przedsięwzięcie.
Generalny plan Mike’a zawierał przerażającą liczbę problemów, które musieliśmy rozwiązać. Jednym z nich było finansowanie naszych projektów. Innym była ochrona wyrzutni przed atakiem z przestrzeni.
Profesor zastanawiał się, czyby nie czerpać funduszy z napadów na banki, i pożegnał się z tym pomysłem bardzo niechętnie. Ale w końcu naprawdę rabowaliśmy banki, przedsiębiorstwa i sam Zarząd. Wszystko wymyślił Mike. Z początku nie bardzo rozumiał, jak możemy cierpieć na niedobór floty. O świecie, który zmusza ludzi do harowania na chleb powszedni, wiedział równie mało, co o seksie; przez jego obwody przechodziły miliony dolarów, i nie widział w tym nic dziwnego. Zaproponował nawet, że w imieniu Zarządu wystawi nam czek na dowolną sumę.
W tym momencie Profesor zaczął rwać sobie włosy z głowy. następnie wytłumaczył Mike’owi, jak ryzykowną misją byłoby zrealizowanie czeku na, powiedzmy, 10.000.000 dol. w b. Z., płatne z konta Zarządu.
Podjęli się więc zainkasowania tej sumy na raty, pod wieloma nazwiskami i szyldami z całej Luny. Od każdego banku, firmy, sklepu, agencji, włącznie z Zarządem, które zatrudniały Mike’a jako buchaltera, ściągaliśmy haracz na rzecz Partii. Był to gigantyczny wielopoziomowy szwindel, oparty na fakcie, mnie nie znanym, ale znanym Profesorowi i ukrytym gdzieś w otchłaniach Mike’owej wiedzy, że większość pieniędzy istnieje jedynie na papierze.
Przykład — pomnóżcie go sobie przez setki innych, podobnych albo nie: Siergiej, syn mojej rodziny, lat 18, członek Partii, otrzymuje polecenie otworzenia sobie konta w Banku Spółdzielczym „Wspólne Ryzyko”. Wpłaca i wypłaca pieniądze. Za każdym razem w księgowości pojawiają się drobne pomyłki; ma na koncie więcej niż wpłacił odpisuje mu się z niego mniej niż wypłaca. W parę miesięcy później znajduje sobie pracę w innym mieście i przenosi konto do Kasy oszczędności w Sub-Tycho; podczas transferu suma powiększa się trzykrotnie. Wkrótce potem wypłaca większość pieniędzy i wręcza gotówkę szefowi swojej komórki. Mike wie, ile Siergiej powinien przekazać, ale oni (jako że nie wiedzą, że Adam Selene i komputer buchalter banku to jedno i to samo) otrzymują polecenie zameldowania Adamowi o transakcji — plan jest nieuczciwy, ale jego wykonawcy muszą pozostać ludźmi uczciwymi.
Pomnóżcie tę kradzież 3000 dol. HK przez setki innych.
Nie jestem w stanie dokładnie opisać wam tu sztuczek, za pomocą których Mike bilansował swoje księgi i zachowywał w tajemnicy tysiące złodziejstw. Ale pamiętajcie o jednym: rewidenci zawsze zakładają, że maszyny są uczciwe. Testują je i sprawdzają, czy dobrze działają, ale nie przyjdzie im do głowy, że takie testy nie są nic warte, bo to sama maszyna jest nieuczciwa. Kradzieże Mike’a nigdy nie były aż tak wielkie, by mogły zakłócić funkcjonowanie gospodarki; jak pół litra krwi, której ubytek nie zaszkodzi dawcy. Sam już nie wiem, kto w nich tracił, pieniądze przechodziły przez zbyt wiele rąk. Ale nigdy nie nabrałem całkowitego przekonania do samego pomysłu; wychowano mnie na człowieka uczciwego, poza kontaktami z Zarządem. Profesor twierdził, że ich jedyny skutek to mikroskopijna inflacja, wywołana przez nasze puszczanie tych pieniędzy w dalszy obieg — ale ja wciąż powtarzałem sobie, że Mike wszystko zapisuje w swej pamięci, i że po Rewolucji można oddać każdy grosz, zwłaszcza że wtedy nie będziemy już ofiarą znacznie bezczelniejszego rozboju Zarządu.
Powiedziałem mojemu sumieniu, żeby się zamknęło. Zresztą jego głos był cichutkim piskiem w porównaniu z wołającymi o pomstę do nieba szwindlami, które wszystkie rządy w historii uskuteczniały, aby finansować swe wojny — a czy rewolucja to nie wojna?
Pieniądze, przewinąwszy się przez wiele rąk (i zwiększywszy po każdym etapie swą sumę, za co dzięki należą się Mike’owi), kończyły swą podróż jako główne fundusze LUNOHO Company. Była to firma mieszana, spółka akcyjna połączona ze spółką z o. o.; wspólnicy, „dżentelmeni-awanturnicy”, którzy posiadali co większe pakiety akcji, w rzeczywistości wykupili je za skradzione przez nas pieniądze. O naszej buchalterii już nie wspomnę. Zajmował się nią Mike, a więc nie skaził jej nawet najmniejszy promyk uczciwości.
Mimo to jej akcje można było kupić i sprzedać na giełdzie w Hongkongu, Luna; były notowane w Zurychu, Londynie i Nowym Jorku. Wall Street Journal nazwał je „atrakcyjną inwestycją, ryzykowną lecz intratną, świeżą i ekspansywną”.
LUNOHOCO zajmowała się budownictwem przemysłowym i górnictwem i podejmowała się wielu zadań, w większości legalnych. Ale jej głównym celem było potajemne skonstruowanie drugiej wyrzutni.
Takiej operacji nie sposób zachować w tajemnicy. Nie da rady niepostrzeżenie kupić albo zbudować reaktora wodorowego. (Z oczywistych względów zrezygnowaliśmy z energii słonecznej.) Zamówiliśmy części w Pittsburghu, standardowe modele Uniwersytetu Kalifornijskiego, i z przyjemnością wykupiliśmy licencję, żeby zapewnić sobie najwyższą jakość. Nie da też rady niepostrzeżenie skonstruować stojana do wielokilometrowego pola indukcyjnego. Ale najważniejsze, że nie da rady niepostrzeżenie zbudować takiego kolosa, który wymaga zatrudnienia ogromnej liczby ludzi. Wyrzutnia składa się głównie z próżni — to prawda; przy wylocie pierścienie stojana są nawet dość rzadko zamontowane. Ale wyrzutnia Zarządu, na 3 g, ma prawie sto kilometrów długości. Nie dość, że służy za punkt orientacyjny w astrogacji i znajduje się na każdej mapie dla rakiet, ale do tego jest taka wielka, że można ją sfotografować albo zobaczyć z Terry przez niezbyt duży teleskop. Świetnie się prezentuje na ekranie radaru.
My budowaliśmy mniejszą wyrzutnię, na 10 g, ale i tak miała mieć 30 km długości, za dużo, by można ją ukryć.
Więc ukryliśmy ją według metody ze Skradzionego listu.
Uważałem, że Mike marnuje tylko czas czytając tyle literatury. Zastanawiałem się, jaki może mieć z tego pożytek. Ale okazało się, że książki nauczyły go więcej o ludziach niż fakty; literatura dała mu gestalt życia, coś, co człowiek uznaje za naturalne, bo tym żyje. „Nieprawdziwe dane”, jak Mike mówił na literaturę, nie tylko „uczłowieczyły” go, jako namiastka doświadczenia, ale i podsuwały mu pomysły. Pomysł na ukrycie wyrzutni wziął z Edgara Allana Poego.
My ukryliśmy ją dosłownie; wyrzutnia musiała być pod ziemią, by nie dostrzegło jej ludzkie lub radarowe oko. Ale trzeba ją było ukryć także w subtelniejszym sensie: utaić jej położenie selenograficzne.
Czy da się to zrobić z takim kolosem, budowanym przez takie mnóstwo ludzi? Pomyślcie o sprawie w ten sposób. Powiedzmy, że mieszkacie w Nowymlenie: wiecie, gdzie leży Luna City? No, na południowym skraju Marę Crisium; wszyscy o tym wiedzą. Czyżby? Na jakiej szerokości i długości? Co? Zobacz w jakiejś książce! Ach, tak? Jeśli tylko tyle wiecie o jego położeniu, to jak tam trafiliście w zeszłym tygodniu? Żaden kłopot, kolego; pojechałem kolejką, przesiadłem się w Torricellim, resztę drogi przespałem; kapsuła sama trafiła.
A widzicie? Nie wiecie, gdzie leży Luna City! Po prostu wysiadacie z kapsuły na Południowej Stacji kolejki.
I tak właśnie ukryliśmy, wyrzutnię.
Znajduje się na Marę Undarum, „wszyscy o tym wiedzą”. Ale od miejsca, gdzie jest, do miejsca, gdzie mówiliśmy, że jest, odległość wynosi więcej lub mniej niż sto kilometrów w kierunku na północ, południe, wschód, zachód albo w jakimś pośrednim.
Teraz możecie odnaleźć jej lokację w książkach — też fałszywą. Lokacja tej wyrzutni nadal stanowi najdokładniej strzeżoną tajemnicę Luny.
Nie widać jej z przestrzeni, nawet przez radar. Wszystko poza wylotem jest pod ziemią, a sam wylot to wielka, bezkształtna czarna dziura, bliźniaczo podobna do dziesięciu tysięcy innych, wysoko na niedostępnym stoku góry, gdzie nie wyląduje żadna rakieta.
Mimo to podczas budowy i po jej zakończeniu odwiedziło to miejsce wielu ludzi. Był tam nawet gubernator, którego oprowadzał mój współ-mąż Greg. Przyleciał zarekwirowaną rakietą pocztową, i jego cyborg miał współrzędne i sygnał radiolatarni — usytuowanej zresztą całkiem blisko wyrzutni. Ale stamtąd trzeba było jechać ciężarową gąsienicówką, a to nie to samo, co stary pasażerski autobus z Endsville do Beluthihatchie; służyły wyłącznie do przewozu ładunków, nie miały iluminatorów, a teren był tak nierówny, że ludzki ładunek trzeba było przypinać pasami. Gubernator chciał jechać w kabinie, ale — sorry, gospodin! — miejsca jest tam tylko dla szofera i jego pomocnika, a do kierowania potrzeba dwóch osób.
W trzy godziny później był w stanie myśleć tylko o powrocie do domu. Spędził przy wyrzutni godzinę i nie miał ochoty na pogaduszki o tym, po co to wiercenie i jakie złoża odkryliśmy.
Mniej ważni ludzie, robotnicy itd., docierali na miejsce przez sieć tuneli do wyrębu lodu, w których jeszcze łatwiej było stracić orientację. Gdyby ktoś miał w bagażu krokomierz z żyroskopem, mógłby zlokalizować naszą budowę — ale pilnowaliśmy się. Jednemu, który się o to pokusił, przydarzył się wypadek ze skafandrem; odesłaliśmy jego rzeczy do L-City, a krokomierz wskazywał to, co powinien — tzn. to, co my chcieliśmy, żeby wskazywał, bo towarzysze zaraz mnie wezwali, i zająłem się nim z ręką nr 3. W atmosferze azotowej można rozpieczętować takie coś i zapieczętować, i nikt się nie pozna — oddychałem przez maskę tlenową, pod lekkim nadciśnieniem. Żadna sztuka.
Gościliśmy VIP-ów z Ziemi, jakieś szyszki z Zarządu. Przybyli łatwiejszą podziemną trasą; widocznie gubernator ich przestrzegł. Ale nawet przy takiej podróży 30 km trzeba przejechać gąsienicówką. Raz mieliśmy Ziemniaka, który mógłby narobić sporo kłopotów, niejakiego dr Doriana, fizyka i inżyniera. Ciężarówka kapotowała — głupi szofer chciał jechać na skróty — rozbiło im radiolatarnię, a i tak od budowy oddzielał ich horyzont. Biedny dr Dorian przeczekał 72 godziny w rozhermetyzowanym pumeksowym igloo i pomimo opieki, jaką otoczyli go obaj kierowcy (członkowie Partii), musiał wrócić do L-City, na pół żywy od niedotlenienia i napromieniowania.
Może nawet gdyby dotarł na miejsce, nic by nie nabroił; może nie wyczaiłby naszych wykrętów, może nie poznałby się na fałszywości oficjalnej lokacji. Niewielu ludzi potrafi patrzeć na gwiazdy przez skafander, nawet kiedy nie oślepia ich Słońce; jeszcze mniej umie orientować się z gwiazd — a nikt nie da rady zorientować się na powierzchni bez pomocnika, instrumentów, umiejętności posługiwania się nimi, tablic i chronometru. No, powiedzmy, że minimum sprzętu to oktant, tablice i dobry zegarek. Niektórych gości nawet zapraszaliśmy do wyjścia na powierzchnię, ale gdyby jeden z nich miał oktant albo jakiś nowocześniejszy odpowiednik, mógłby mu się przydarzyć wypadek.
Nie aranżowaliśmy wypadków dla szpiegów. Wpuszczaliśmy ich, poddawaliśmy stosownej obróbce, a potem Mike czytał ich raporty. Jeden zameldował, że jest pewien, że znaleźliśmy rudę uranu, którego złóż w ogóle nie znano wtedy na Lunie — to było na wiele lat przed pierwszymi odwiertami z jądra. Następny agent przybył z całą torbą liczników promieniowania. Nie przeszkodziliśmy mu w przemyceniu ich przez tunele.
W marcu 76 wyrzutnia była na ukończeniu, trzeba było tylko zainstalować segmenty stojana. Reaktor już działał, przeciągnęliśmy pod ziemią współosiowe kable, a na tym 30-kilometrowym odcinku ustawiliśmy przekaźnik radiowy. Liczbę ludzi okroiliśmy do minimum, zostawiliśmy głównie członków Partii. Ale pozostawiliśmy też jednego kapusia, żeby Alvarez dostawał swoje raporty regularnie — nie chcieliśmy, żeby się martwił; od zmartwień robił się podejrzliwy. Woleliśmy martwić go w osiedlach.
Dużo się zmieniło w ciągu tych jedenastu miesięcy. Wyoh ochrzciła się w Kościele Grega, zdrowie Profesora tak się pogorszyło, że zrezygnował z uczenia, Mike zaczął pisać wiersze. Yankees wylecieli z ligi. Z przyjemnością zapłaciłbym Profesorowi, gdyby po prostu spadli na niższą pozycję, ale żeby w jednym sezonie zdobyć puchar, a w następnym wylecieć z ligi — przestałem oglądać ich w TV.
Profesor symulował. Jak na swój wiek, był w znakomitej formie, codziennie przez trzy godziny ćwiczył w pokoju hotelowym, a sypiał w 300-kilogramowej piżamie z ołowiu. Tak samo, jak ja i Wyoh, której bardzo się to nie podobało.
Nie sądzę, żeby oszukiwała, żeby choć jedną noc spędziła w komforcie, choć nie mogę przysiąc; nie sypiałem z nią. Jej stosunki z Rodziną Davisów układały się jak najlepiej. Na przejście od „gospoży Davis” do „gospoży Mamy” wystarczył jej jeden dzień, po następnym dotarła do stadium „Mamy”, a teraz mówiła „Mamo Mimi”, obejmując ją w talii. Kiedy ze Zbioru „Zebra” dowiedzieliśmy się, że Wyoh nie może wrócić do Hongkongu, Sidris zabrała ją do swojego salonu piękności, po godzinach, i zrobiła z jej skórą coś takiego, że ciemny kolor nie zmyłby się już od wody. Sidris zajęła się również włosami Wyoh, które były teraz czarne i wyglądały jak nie do końca rozprostowane. Plus drobne szczególiki — matowy lakier do paznokci, plastikowe wkładki do policzków i nozdrzy, i, oczywiście, ciemne szkła kontaktowe. Kiedy Sidris skończyła robotę, kamuflaż Wyoh nie zszedłby nawet po całonocnym ciupcianiu; była idealną „koloredką” z idealnymi przodkami — Tamilami, Angolańczykami, Niemcami. Nawet ja mówiłem do niej „Wyma” a nie „Wyoh”.
Była z niej teraz autentyczna seksbomba. Kiedy falując szła przez korytarz, ciągnęły za nią całe roje chłopców.
Greg zaczął ją uczyć farmerstwa, ale Mama zaprotestowała. Wyoh była silna, sprytna i chętna do pomocy, ale farmą zajmują się u nas mężczyźni — a jej obecność rozpraszała nie tylko Grega i Hansa; straciliśmy przez nią więcej roboczogodzin, niż ona sama mogła wyrobić. Tak więc Wyoh wróciła do bardziej domowych zajęć, a potem pomagała Sidris w salonie piękności.
Profesor grał na wyścigach na dwa fronty, według Mike’owej metody obstawiania „najlepszego początkującego dżokeja” oraz według swoich „naukowych” obliczeń. W lipcu 75 przyznał, że wcale nie zna się na koniach i od tej pory stosował wyłącznie metodę Mike’a, stawiał coraz więcej i u coraz większej liczby bukmacherów. Zarabiał w ten sposób na wydatki Partii — szwindle Mike’a finansowały budowę wyrzutni. Ale Profesor bezpowrotnie utracił swą pasję do wyścigów i od tej pory jedynie stawiał pieniądze zgodnie z zaleceniami Mike’a. Przestał nawet czytać wyścigowe gazetki — smutna historia; kiedy stary gracz rezygnuje z kucyków, to jakby coś umarło.
Ludmiła urodziła dziewczynkę, co podobno rzadko się zdarza w pierwszej ciąży, i co mnie zachwyciło — w każdej rodzinie potrzebny jest noworodek płci żeńskiej. Wyoh zadziwiła nasze kobiety swą znajomością położnictwa — i po raz drugi, kiedy okazało się, że nie wie nic o opiece nad noworodkami. Nasi dwaj najstarsi synowie wreszcie założyli rodziny, a Teddy, lat 13, prześlubił się. Greg zatrudnił dwóch chłopaków z farmy sąsiada, i po pół roku mieszkania i jedzenia z nami wślubiliśmy ich — co nie było pośpieszną decyzją, bo znamy ich i ich rodziny od lat. To przywróciło równowagę, której brakło nam od wślubienia Ludmiły, i zatkało buzie matkom kawalerów, którzy nie mogą znaleźć dla siebie rodzin — choć Mama, rzecz jasna, bez skrupułów odrzuca każdego, kto jej zdaniem nie nadaje się na członka Rodziny Davisów.
Wyoh zwerbowała Sidris; Sidris na początek zwerbowała do swej komórki drugą pomocnicę, i tak oto Boutiąue de Beaute „Bon Ton” zmienił się w wylęgarnię wywrotowej działalności. Zaczęliśmy zatrudniać nasze najmniejsze dzieciaki do przenoszenia paczek i do innych zadań, do których dzieciaki się nadają — potrafią lepiej od dorosłych stać na czatach i śledzić ludzi po korytarzach, a nikt ich nie podejrzewa, Sidris rozszerzała tę działalność przy pomocy innych zwerbowanych w salonie kobiet.
Wkrótce miała do dyspozycji tyle dzieciaków, że mogliśmy inwigilować wszystkich szpiegów Alvareza. Mike był w stanie podsłuchiwać przez każdy telefon, a dzieciaki meldowały, kiedy szpieg wychodził z domu, z pracy czy skądś indziej — było ich tyle, że zawsze jedno dzwoniło, a inne pozostawało na posterunku — i mogliśmy nie spuszczać z nich oka i ukrywać przed nimi wszystko, czego nie powinni zobaczyć. Wkrótce dowiadywaliśmy się o tym, że jakiś szpieg złożył meldunek, zanim tamci wpisali go do Zbioru „Zebra”; gnojki próbowali dzwonić z pubów zamiast z domu; dzięki pracy Partyzantów z Baker Street Mike włączał się na linię, zanim kapuś skończył wybierać numer.
Dzieciaki zlokalizowały zastępcę Alvareza na L-City. Wiedzieliśmy, że taki istnieje, bo tutejsi kapusie nie składali telefonicznych raportów Alvarezowi, a niezbyt prawdopodobne było, by Alvarez mógł zwerbować ich osobiście, gdyż żaden z nich nie pracował w Kompleksie, Alvarez zaś pojawiał się w Luna City tylko wtedy, gdy z Ziemi przybywał VIP tak ważny, że opłacało się przydzielić mu obstawę pod dowództwem samego Alvareza.
Okazało się, że ma dwóch zastępców — starego zesłańca, właściciela straganu ze słodyczami i gazetami w Starej Kopule, który dorabiał sobie także bukmacherstwem, oraz jego syna, urzędnika w Kompleksie. Syn osobiście doręczał raporty, i dlatego Mike nie zdołał ich przechwycić.
Zostawiliśmy ich w spokoju. Ale od tej pory otrzymywaliśmy bojowe meldunki agentów na pół dnia przed Alvarezem. Ta przewaga — którą zawdzięczamy wyłącznie pięcio — i sześcioletnim dzieciakom — ocaliła życie siedmiorga towarzyszy. Niech żyją Partyzanci z Baker Street!
Nie pamiętam, kto ich tak nazwał, ale chyba Mike — ja jestem jedynie fanem Sherlocka Holmesa, za to on naprawdę uważał się za Mycrofta, brata Sherlocka Holmesa… i nie dałbym głowy, że nie miał racji; „prawdziwość” to śliska sprawa. Dzieciaki mówiły na siebie inaczej; miały własne bandy z własnymi nazwami. Zresztą nie powierzaliśmy im żadnych niebezpiecznych tajemnic; Sidris pozostawiała ich matkom wytłumaczenie, dlaczego muszą wykonywać te zadania, z jedynym zastrzeżeniem, że nie wolno wyjawić im prawdziwych powodów. Dzieciaki zrobią wszystko, co jest tajemnicze i ciekawe; pomyślcie tylko, ile ich zabaw opiera się na wzajemnym przechytrzaniu.
Salon piękności „Bon Ton” to prawdziwa giełda plotek — kobiety dowiadują się o wszystkim szybciej niż redakcja Lunatyka Porannego. Poradziłem Wyoh, żeby co wieczór składała Mike’owi raporty, i żeby nie próbowała ograniczać się tylko do tego, co wyda się jej ważne, bo nigdy nie wiadomo, która plotka okaże się ważna, kiedy Mike przebada jej zależności z milionem innych faktów.
W salonie piękności można również puszczać plotki w obieg. Partia rosła z początku powoli, a potem coraz szybciej, dzięki trójkowej organizacji, ale także dlatego, że Dragoni Pokoju byli jeszcze gorsi od starych gwardzistów. Wraz ze wzrostem liczebności przestawiliśmy się na szybki agitprop, czarną propagandę, otwartą działalność wywrotową, prowokacje i sabotaż. Za dawnych czasów, kiedy agitprop był zadaniem prostszym, choć niebezpieczniejszym, i polegał na reprezentowaniu i kryciu działalności starego, przeżartego przez szpiegów podziemia, zajmował się tym Finn Nielsen. Ale teraz dużą porcję agitpropu i spraw pokrewnych przekazaliśmy Sidris.
W sporej części polegało to na kolportażu ulotek itp. Ani w salonie, ani u nas w domu, ani w naszym pokoju hotelowym nigdy nie przechowywaliśmy wywrotowej literatury; kolportażem zajmowały się dzieciaki, tak małe, że nawet nie umiały czytać.
Poza tym Sidris przez cały dzień pracowała przy ondulacjach itp. Pewnego wieczora, w czasach, kiedy Sidris zaczynała czuć przemęczenie, spacerowałem sobie z nią pod rękę przez Promenadę, i wtem dostrzegłem znajomą buzię i postać — chudą małą dziewczynkę, strasznie kanciastą, z marchewkowymi włosami. Miała chyba z dwanaście lat i przechodziła właśnie przez to stadium, kiedy dziewczynki wystrzelają w górę, tuż przed tym, jak zakwitną miękkimi okrągłościami. Znałem ją, ale nie mogłem sobie uświadomić, skąd i z kiedy.
— Psst, laleczko — powiedziałem. — Przypatrz się młodej damie przed nami. Pomarańczowe włosy, bez buforów.
Sidris przyjrzała się jej.
— Kochanie, wiem, że jesteś ekscentrykiem. Ale ona jest jeszcze chłopcem.
— Nieważne. Kto to?
— Boh wie. Mam ją zatrzymać?
Nagle przypomniało mi się, jakby ktoś włączył TV. I pożałowałem, że nie ma przy mnie Wyoh — ale nie pokazywaliśmy się razem w miejscach publicznych. Ten chudy rudzielec był na zebraniu, na którym zginął Krasnal. Siedziała z przodu sali, na podłodze pod ścianą, słuchała z rozwartymi łapczywie oczami i klaskała z zapałem. A potem widziałem ją na drugim końcu sali, jak leci po swobodnej trajektorii — zwinęła się w powietrzu w kulkę i trafiła w kolana tego samego żółtka, któremu po chwili ja złamałem szczękę.
Wyoh i ja zawdzięczamy nasze życie i wolność szybkiemu refleksowi tej małej.
— Nie, nie odzywaj się do niej — powiedziałem do Sidris. — Ale nie chcę tracić jej z oczu. Przydałby się tutaj jeden z naszych Partyzantów. Cholera.
— Idź zadzwonić do Wyoh, przyśle ci kogoś w pięć minut — powiedziała moja żona.
Tak też zrobiłem. Potem Sidris i ja zaczęliśmy bez pośpiechu oglądać wystawy, bo tym zajmowała się nasza ofiara. Po siedmiu czy ośmiu minutach podszedł do nas mały chłopczyk, który zatrzymał się i powiedział:
— Dobry wieczór, ciociu Mabel. Cześć, wujku Joe!
Sidris wzięła go za rękę.
— Cześć, Tony. Jak się czuje twoja mama, kochanie?
— Świetnie. — Szeptem dodał: — Mam na imię Jock.
— Przepraszam. — Sidris powiedziała do mnie cicho: — Pilnuj jej — i weszła z Jockiem do sklepu z jedzeniem.
Wyszli po chwili. Jock rozprawiał się z lizakiem.
— Do widzenia, ciociu Mabel! Dziękuję! — Odszedł tanecznym krokiem, zataczając się, przystanął koło naszego rudzielca i zapatrzył się w wystawę, poważnie ssąc swego łakocia. Sidris i ja poszliśmy do domu.
Tam czekał na nas meldunek.
— Weszła do żłobka „Pod Kołyską” i do tej pory nie wyszła. Czy mamy na nią czekać?
— Jeszcze chwilkę. — Opowiedziałem Wyoh o całym wydarzeniu i zapytałem ją, czy pamięta tę małą. Pamiętała, ale nie miała pojęcia, kto to może być.
— Może spytasz Finna?
— Mam lepszy pomysł. — Zadzwoniłem do Mike’a.
Tak, w żłobku „Pod Kołyską” jest telefon, i Mike może podsłuchać. Dopiero po 20 minutach zebrał dość materiału na analizę — było tam mnóstwo młodych głosów, a w tym wieku prawie nie ma różnic między płciami. Ale wreszcie oświadczył:
— Man, słyszę trzy głosy, mogące odpowiadać podanemu przez ciebie wiekowi i typowi fizycznemu. Jednakże dwa z nich reagują na imiona moim zdaniem męskie. Trzeci reaguje na słowo „Hazel”, które wciąż powtarza starszy osobnik płci żeńskiej. To widocznie szef Hazel.
— Mike, zajrzyj do starych akt organizacji. Sprawdź wszystkie Hazel.
— Cztery Hazel — odparł natychmiast — a oto nasza: Hazel Meade, Młodzieżowy Korpus Pomocniczy, adres: żłobek „Pod Kołyską”, urodzona 25 XII 2063, masa 39 kg, wzrost…
— To nasza rakietka! Dzięki, Mike. Wyoh, odwołaj posterunek. Dobra robota!
— Mike, kochany, zadzwoń do Donny i przekaż jej, dobrze?
Zadanie zwerbowania Hazel Meade pozostawiłem dziewczętom i ujrzałem ją ponownie dopiero po dwóch tygodniach, kiedy z pomocą Sidris wprowadziła się do nas. Ale jeszcze przedtem Wyoh złożyła raport; chodziło o kwestię formalną. Sidris miała już kompletną komórkę, ale chciała włączyć do niej Hazel Meade. Byłoby to jednak wbrew systemowi trójkowemu, a poza tym Sidris miała wątpliwości, czy wolno rekrutować dziecko. Dotychczas przyjmowaliśmy tylko dorosłych, powyżej 16 lat.
Przedstawiłem sprawę Adamowi Selene i komórce egzekutywnej.
— Na mój rozum — powiedziałem — ten system komórek trójkowych ma nam służyć, a nie niewolić nas. Chyba nic złego się nie stanie, jeśli towarzyszka Cecilia otrzyma dodatkowego członka. I nie powinno to zagrozić bezpieczeństwu.
— Zgadzam się — rzekł Profesor. — Ale proponuję, by ta dodatkowa osoba nie była członkiem komórki Cecilii — to znaczy, nie powinna znać pozostałych, chyba że będzie to niezbędne do wykonania poruczonych jej przez Cecilię misji. Nie uważam też, byśmy powinni werbować osoby w jej wieku. Wiek to główna przeszkoda.
— Zgoda — powiedziała Wyoh. — Musimy porozmawiać o jej wieku.
— Przyjaciele — powiedział nieśmiało Mike („nieśmiało” po raz pierwszy od tygodni; obecnie był przede wszystkim „Adamem Selene”, energicznym przywódcą, a nie samotną maszyną) — nic wam o tym nie mówiłem, ale już zezwoliłem na takie wyjątki. Nie sądziłem, by należało o nich dyskutować.
— Nie należało, Mike — uspokoił go Profesor. — Przewodniczący musi polegać na własnym rozsądku. Jaką mamy największą komórkę?
— Pięć osób. To komórka podwójna, 3 + 2.
— Nie widzę w tym nic złego. Droga Wyoh, czy Sidris zamierza zwerbować to dziecko jako pełnoprawną towarzyszkę? Czy chce jej wytłumaczyć, że przygotowujemy rewolucję… co oznacza rozlew krwi i anarchię, i może doprowadzić do katastrofy?
— O to dokładnie jej chodzi.
— Moja droga, my ryzykujemy własnym życiem, lecz jesteśmy na tyle dojrzali, by zdawać sobie z tego sprawę. Wiemy, co oznacza śmierć. Dzieci rzadko uświadamiają sobie, że śmierć może przydarzyć się i im. Dorosłość zdefiniować można jako wiek, w którym dowiadujemy się, że musimy umrzeć… i przyjmujemy ten wyrok ze spokojem.
— Profesorze — powiedziałem — chyba znam parę strasznie przerośniętych dzieciaków. Założę się 7:2, że mamy takie i w Partii.
— Nic z tego, kolego. Masz rację, nie zdziwiłbym się, gdyby co drugi taki był — i to może okazać się naszą zgubą.
— Profesorze — upierała się Wyoh. — Mike, Mannie. Sidris jest pewna, że to dziecko jest dorosłe. I ja też tak sądzę.
— Man? — spytał Mike.
— Wymyślmy jakiś sposób, żeby Profesor mógł spotkać się z nią i wyrobić sobie opinię. Ja sam jestem nią oczarowany. Zwłaszcza jej odwagą. Inaczej nie byłoby o czym mówić.
Na tym zamknęliśmy dyskusję i nie powracaliśmy do niej więcej. Wkrótce potem Hazel przyszła do nas na kolację, jako gość Sidris. Nie zdradziła się, że mnie zna, ja też nie — ale znacznie później dowiedziałem się, że poznała mnie, nie tylko po lewej ręce, ale i dlatego, że na zebraniu wysoka blondynka z Hongkongu założyła mi czapkę i ucałowała mnie. W dodatku Hazel wyczaiła kamuflaż Wyoming, rozpoznała ją po czymś, czego Wyoh nigdy nie zdołała dokładnie zmienić: po głosie.
Ale Hazel trzymała buzię na kłódkę. Jeśli sądziła, że należę do konspiracji, to nie okazywała tego.
Miała ciekawy życiorys, o ile w życiorysie można znaleźć źródło twardego charakteru. Zesłana wraz z rodzicami, mniej więcej tak jak Wyoh, straciła ojca w wypadku, kiedy ten odbywał jeszcze wyrok; jej matka uważała, że to wina lekceważenia przez Zarząd bezpieczeństwa katorżników. Matka umarła, kiedy Hazel miała pięć lat;. Hazel nie wie, na co; już wtedy mieszkała w żłobku, gdzie my ją znaleźliśmy. Nie wie też, za co zesłano jej rodziców — prawdopodobnie za działalność wywrotową, bo Hazel wydaje się, że oboje dostali wyroki. W każdym razie, matka zaszczepiła Hazel nienawiść do Zarządu i gubernatora.
Rodzina, która prowadziła „Kołyskę”, pozwoliła jej zostać; ledwo Hazel urosła ile było trzeba, zaczęła zmieniać pieluszki i zmywać naczynia. Sama nauczyła się czytać i pisać — choć pisała tylko drukowanymi literami. Z matematyki znała się wyłącznie na liczeniu pieniędzy; wszystkie dzieciaki wysysają tę umiejętność jakby z powietrza.
Jej wyprowadzka ze żłobka wywołała nieco zamieszania; właścicielka i jej mężowie twierdzili, że Hazel jest im winna kilka lat służby. Hazel ucięła dyskusje w bardzo prosty sposób: wychodząc pewnego dnia i zostawiając chlebodawcom swoje ubranie i parę osobistych rzeczy. Mama strasznie się zdenerwowała i o mały włos nie doprowadziła do tak pogardzanej przez siebie „bijatyki” na między rodzinną skalę. Ale powiedziałem jej na osobności, jako szef komórki, że nie chcę, by nasza rodzina zamieszana była w taki skandal — i wyciągnąłem gotówkę, i powiedziałem jej, że Partia zapłaci za nowe ubranie dla Hazel. Mama odmówiła przyjęcia pieniędzy, odwołała rodzinną naradę, poszła z Hazel do miasta i wydała kolosalną — jak na Mamę — sumę na obkupienie jej.
I tak zaadoptowaliśmy Hazel. Z tego, co wiem, w dzisiejszych czasach adopcja dziecka oznacza sporo biurokracji; wtedy równie łatwo było przygarnąć dziecko, co kociaka.
Jeszcze więcej zamieszania porobiło się, gdy Mama chciała posłać ją do szkoły, co nie pasowało ani do planów Sidris, ani do wyobrażeń Hazel o sobie jako członkini Partii i towarzyszce. Znów ja zainterweniowałem, i Mama poszła na kompromis. Posłaliśmy Hazel do dziennej szkoły w pobliżu salonu Sidris — tj. w pobliżu śluzy tranzytowej nr 13; salon piękności był tuż przy niej (Sidris robiła dobre interesy, bo była blisko naszego prywatnego ujęcia wody, mogła korzystać z niej bez ograniczeń i wypuszczać do naszych urządzeń uzdatniających). Rano Hazel się uczyła, a po południu pomagała zakładać prześcieradła, podawała ręczniki, płukała włosy, uczyła się fachu — i robiła wszystko, co kazała jej Sidris.
Między innymi została kapitanem Partyzantów z Baker Street.
Hazel przez całe swe krótkie życie rządziła dzieciakami mniejszymi od siebie. Lubiły ją; mogła namówić je na wszystko; rozumiała to, co mówią, także to, co dorosłemu wydałoby się bezsensownym blablaniem. Stanowiła doskonały pomost pomiędzy Partią a jej najmłodszymi pomocnikami. Potrafiła zmienić przydzielone przez nas zadanie w zabawę i namówić dzieciaki do grania według ustalonych przez nią reguł, i nigdy niczym nie zdradziła się przed nimi, że to sprawa po dorosłemu poważna — zawsze było poważnie po dziecięcemu, a to całkiem inna para kaloszy.
Na przykład:
Powiedzmy, że jakiegoś malucha, tak małego, że jeszcze nie umie czytać, łapią z plikiem wywrotowej literatury — co zdarzyło nam się nie raz. Oto jak wyglądało przesłuchanie zindoktrynowanego przez Hazel dzieciaka:
DOROSŁY: „Skąd to masz, mały?”
PARTYZANT Z BAKER STREET: „Nie jestem mały, jestem dużym chłopcem!”
DOROSŁY: „No, dobra, duży chłopcze, skąd to masz?”
P. z B. S.: „Dostałem od Jackie.”
DOROSŁY: „Kto to jest Jackie?”
P. z B. S.: „Jackie.”
DOROSŁY: „Ale jak on się nazywa?”
P. z B. S.: „Kto?”
DOROSŁY: „Jackie.”
P. z B. S.: (z pogardą) „Jackie to dziewczyna!”
DOROSŁY: „Okay, gdzie ona mieszka?”
P. z B. S.: „Kto?”
I tak w kółko Macieju… Kluczowa odpowiedź na wszystkie pytania miała postać „Dostałem od Jackie”. Skoro Jackie nie istnieje, nie ma on (ona) nazwiska, adresu ani stałej płci. Kiedy tylko dzieciaki nauczyły się, jak łatwo wystrychnąć dorosłych na dudka, robiły to z rozkoszą.
W najgorszych przypadkach kończyło się na skonfiskowaniu literatury. Nawet drużyna Dragonów Pokoju dobrze się zastanowi, zanim „aresztują” małe dziecko. Tak, w Luna City pojawiały się teraz drużyny Dragonów, ale nigdy mniej jak drużyna — ci, co wchodzili pojedynczo, często nie wracali.
Kiedy Mike zaczął pisać wiersze, nie wiedziałem, czy płakać, czy się śmiać. Chciał je publikować! Widzicie, jak dogłębnie człowieczeństwo zepsuło duszę tej niewinnej maszyny — pragnął zobaczyć swoje nazwisko w druku.
— Mike, na Boha! — powiedziałem. — Czy tobie przepaliło wszystkie obwody? Czy może chcesz nas zdradzić?
Zanim zdążył się obrazić, Profesor powiedział:
— Chwileczkę, Manuelu; mam pomysł. Mike, czy zgodziłbyś się publikować pod pseudonimem?
Tak narodził się „Simon Prześmiewca”. Podobno Mike wymyślił tę ksywę przerzucając liczbami losowymi. Ale poważną poezję sygnował swoim partyjnym pseudonimem „Adam Selene”.
Wiersze „Simona” to były rubaszne i wywrotowe częstochowskie rymy, o tematyce sięgającej od kpinek z VIP-ów do wściekłych ataków na gubernatora, system, Dragonów Pokoju i kapusiów. Można je było znaleźć na ścianach w publicznych WC albo na skrawkach papieru podrzucanych w kapsułach kolejki. Albo w pubach. Zawsze były podpisane „Simon Prześmiewca” i opatrzone prostym rysunkiem małego rogatego diabełka z rozdwojonym ogonem, uśmiechniętego od ucha do ucha. Czasami dźgał widłami grubego faceta. Czasami pojawiała się tylko jego twarz, wielki uśmiech i rogi, a niebawem same rogi i uśmiech znaczyły „Simon tu był”.
Simon zadebiutował pewnego dnia w całej Lunie i od tej pory nie ustawał w swej pracy. Wkrótce dorobił się pomocników; jego wierszyki i obrazki, tak proste, że każdy mógł je rysować, pojawiały się także w miejscach, gdzie ich nie planowaliśmy. Ta dodatkowa działalność musiała być dziełem niezrzeszonych ochotników. Wiersze i karykatury pojawiały się już i w Kompleksie — za co my na pewno nie odpowiadaliśmy; nigdy nie rekrutowaliśmy pracowników Zarządu. Co więcej, w trzy dni po publikacji bardzo złośliwego limeryku, który imputował, że tusza gubernatora jest skutkiem pewnych obrzydliwych praktyk, ten sam limeryk ukazał się na samoprzylepnych naklejkach, z nieco ulepszonym obrazkiem, na którym dźgany przez Simona grubas miał już niewątpliwie rysy Morta Kurzajki. M y za nie nie zapłaciliśmy, m y ich nie wydrukowaliśmy. Ale pokazały się w L-City, w Nowymlenie, w Hongkongu, przyklejano je niemal wszędzie — na publicznych telefonach, na kolumnach w korytarzach, w śluzach, na poręczach ramp, wszędzie. Zarządziłem przeliczenie nalepek na próbnym obszarze i podałem wynik Mike’owi; oświadczył, że w samym L-City będzie ich ponad 70.000.
Nie słyszałem o drukarni w L-City, która zaryzykowałaby takie zadanie i posiadała niezbędny sprzęt. Zacząłem się zastanawiać, czy nie jest to aby dzieło innej rewolucyjnej organizacji.
Wiersze Simona cieszyły się takim powodzeniem, że zaczął on działalność jako złośliwy duszek i niezwłocznie powiadomił o niej gubernatora i szefa bezpieczeństwa. „Kochany Morcie Kurzajko! — brzmiał jeden z jego listów. — Bardzo Cię proszę, uważaj na siebie jutro pomiędzy północą a czwartą rano. Całuję Cię, Simon” — plus rogi i uśmiech. Tą samą pocztą Alvarez otrzymał przesyłkę następującej treści: „Kochany Pryszczyku! Jeśli jutro w nocy gubernator złamie nogę, to będzie to Twoja wina. Z poważaniem, głos Twojego sumienia, Simon” — i znów rogi i uśmiech.
Niczego nie knuliśmy; chcieliśmy tylko pozbawić Morta i Alvareza snu — co nam się udało, także w odniesieniu do snu gwardzistów. Mike jedynie dzwonił co jakiś czas, pomiędzy północą a czwartą, pod prywatny numer gubernatora — numer rzekomo zastrzeżony wyłącznie dla jego osobistego sztabu. Jednocześnie Mike dzwonił do członków jego osobistego sztabu i łączył ich z Mortem, przez co nie tylko wywołał niezłe zamieszanie, lecz również skłócił gubernatora z jego pomagierami — Mort ani na jotę nie wierzył w ich tłumaczenia.
Ale mieliśmy do gubernatora szczęśliwą rękę, tak go rozwścieczyliśmy, że zbiegł po rampie. Nawet żółtodzioby popełniają ten błąd tylko raz. Więc chodził po powietrzu i zwichnął sobie kostkę — to prawie jak złamanie nogi, a Alvarez był przy tym.
Większość nocnych pobudek wyglądała podobnie. Np. plotka, że wyrzutnia Zarządu jest zaminowana i następnej nocy wyleci w powietrze. Przeszukanie stukilometrowej wyrzutni zajmuje 90 + 18 ludziom wiele godzin, zwłaszcza kiedy 90 z nich to Dragoni Pokoju, nie przyzwyczajeni do pracy w skafandrach i nienawidzący jej — ta północ przypadła, kiedy Ziemia była w pierwszej kwadrze, a Słońce w zenicie; siedzieli na zewnątrz znacznie dłużej niż wolno, niemal się ugotowali, i przy okazji zgotowali sobie parę wypadków, a pułkowe kroniki nie notują chyba sytuacji, w której bunt był równie blisko. Jeden wypadek był śmiertelny. Sierżant — sam spadł czy go zepchnęli?
Dzięki tym fałszywym alarmom Dragoni Pokoju na posterunkach paszportowych częściej ziewali i częściej się wkurzali, co z kolei wywoływało więcej utarczek z Lunatykami i jeszcze więcej uraz po obu stronach — a Simon działał coraz intensywniej.
Wiersze Adama Selene były na wyższym poziomie. Mike poddawał je pod literacką ocenę Profesora i przyjmował jego sądy (chyba miarodajne) bez urazy. Jako komputer z całym zasobem angielszczyzny w pamięci, zdolny w ciągu mikrosekund odnaleźć odpowiednie słowo, Mike doskonale opanował metrum i rymy. Za to brakło mu samokrytycyzmu. Lecz dzięki surowym redakcjom Profesora szybko się go nauczył.
Nazwisko Adama Selene pojawiło się po raz pierwszy na szacownych łamach Księżycowej Poświaty ponad bardzo posępnym wierszem pt. „Dom”. Były to przedśmiertne rozmyślania starego zesłańca, który tuż przed zgonem odkrywa, że Luna to jego ukochany dom. Język był prosty, układ rymów niewymuszony, wywrotowości można by się doszukać co najwyżej we wniosku umierającego człowieka, że nawet przecierpienie wszystkich gubernatorów nie stanowiło zbyt wysokiej ceny.
Wątpię, czy redaktorzy Księżycowej Poświaty dostrzegli w tym coś podejrzanego. Wiersz był dobry i wydrukowali go.
Alvarez przewrócił redakcję do góry nogami w poszukiwaniu jakiegoś tropu Adama Selene. Numer był w sprzedaży od pół miesiąca lunańskiego, zanim Alvarez zauważył wiersz, czy raczej zanim ktoś mu o nim powiedział; strasznie się martwiliśmy, że nie dostrzeże tego nazwiska. Bardzo nam się spodobały wariactwa Alvareza, kiedy już je dostrzegł.
Wydawcy nie byli w stanie pomóc szefowi kapusiów. Powiedzieli mu prawdę: Wiersz nadszedł pocztą. Czy mają oryginał? Tak, oczywiście… niestety bez koperty; zawsze je wyrzucają. Wreszcie Alvarez wyszedł, wraz z asystą czterech Dragonów, których wziął ze sobą z powodów zdrowotnych.
Mam nadzieję, że studiowanie tej kartki sprawiło mu przyjemność. Był to arkusz biurowej papeterii Adama Selene:
SELENE I SPÓŁKA
LUNA CITY
Inwestycje Biuro Prezesa
Stara Kopuła
— a pod spodem wypisano na maszynie:
Adam Selene: „Dom” itd.
Wszelkie odciski palców pojawiły się na kartce już po tym, jak ją wysłaliśmy. Wiersz wypisaliśmy na biurowej maszynie Underwood Electrostator, najpopularniejszym modelu w Lunie. Mimo to nie ma ich aż tak wiele, bo są importado; detektyw z naukowym zacięciem mógłby zidentyfikować maszynę. Okazałoby się, że pochodzi ona z biura Zarządu Luny w Luna City. Właściwie, że „pochodzą one”, gdyż znaleźliśmy w biurze sześć takich i posługiwaliśmy się nimi w rotacji, po pięć słów na każdej i zmiana na następną. Kosztowało to Wyoh i mnie nieprzespaną noc i sporo strachu, choć Mike nasłuchiwał przez wszystkie telefony i ostrzegłby nas w razie czego. Już nigdy się tak nie poświęciliśmy.
Alvarez nie miał naukowego zacięcia.
Na początku 76 roku cierpiałem na dotkliwy nadmiar zajęć. Nie mogłem zaniedbywać klientów. Praca partyjna zabierała jeszcze więcej czasu, choć co tylko mogłem poruczałem innym. Ale trzeba było podejmować decyzje w niezliczonych sprawach i przekazywać wiadomości w górę i w dół. Do tego musiałem całymi godzinami intensywnie ćwiczyć i nosić ciężarki, a nie mogłem korzystać z wirówki w Kompleksie, która ziemniackim naukowcom przedłuża czas pobytu w Lunie — chodziłem na nią przed poprzednimi wyjazdami, ale teraz wolałem nie ogłaszać, że szykuję się do wycieczki na Terrę.
Ćwiczenia bez wirówki nie są tak skuteczne, a mnie nużyły wyjątkowo, bo nie wiedziałem, czy mają w ogóle sens. Ale według Mike’a w 30% prawdopodobnych przyszłych sytuacji jakiś Lunatyk, posiadający pełnomocnictwo Partii i zorientowany w jej polityce, będzie musiał wybrać się do nich na Ziemię.
Jakoś nie widziałem siebie jako ambasadora, nie mam wykształcenia ani dyplomatycznych talentów. Spośród obecnych albo przyszłych członków Partii najlepszy byłby Profesor. Ale Profesor jest stary i może nie dożyć lądowania na Ziemi. Mike powiedział nam, że dla mężczyzny w wieku Profesora, jego typu fizycznego itd. szansę dotarcia żywcem na Terrę wynoszą niecałe 40%.
Ale Profesor z chęcią poddał się męczącemu treningowi, by choć odrobinę zwiększyć swe nikłe szansę, więc i ja nie miałem wyboru, musiałem założyć ciężarki i wziąć się do roboty, gotów zastąpić go, gdyby jego stare serce nie wytrzymało. Wyoh poszła za naszym przykładem zakładając, że i mnie coś może przeszkodzić w wyjeździe. A może po prostu chciała dzielić nasze cierpienia? Wyoh zawsze zamiast logiką posługiwała się odwagą.
Poza pracą, Partią i ćwiczeniami, musiałem jeszcze zajmować się farmą. Poprzez wyślubienia straciliśmy trzech synów, choć doszło do nas dwóch wspaniałych chłopaków, Frank i Ali. A potem Greg zaczął pracować dla LUNOHOCO, jako kierownik wierceń przy nowej wyrzutni.
Bardzo się tam przydał. Przy angażowaniu robotników nieźle się nagłówkowaliśmy. Do większości zadań wystarczyli bezpartyjni, ale kluczowe stanowiska trzeba było powierzyć członkom Partii, i tu polityczna spolegliwość była równie ważna, co kwalifikacje. Greg wolałby tego uniknąć; był potrzebny na farmie i nie chciał zostawiać swej trzódki. Ale zgodził się.
I znów stałem się półetatowym służącym świń i kurczaków. Hans to dobry rolnik, przejął dodatkową robotę i harował za dwóch. Ale Greg kierował farmą, od kiedy Dziadek zdecydował się na emeryturę, i nowa odpowiedzialność martwiła Hansa. Właściwie to mnie powinna ona przypaść, bo byłem teraz najstarszy, ale Hans lepiej znał się na rolnictwie i miał więcej praktyki; zawsze wszyscy uważali, że to on przejmie kiedyś obowiązki Grega. Więc próbowałem mu pomagać, zgadzałem się z jego opiniami i starałem się wykroić jak najwięcej czasu na zajęcia półparobka. Dla siebie nie miałem już ani chwili.
Pod koniec lutego wracałem z długiej podróży — Nowylen, Sub-Tycho, Churchill. Właśnie ukończono budowę nowego tunelu kolejki przez Sinus Medii, a więc pojechałem i do Hongkongu, Luna — w sprawach pracy, nawiązałem parę kontaktów, bo teraz mogłem proponować naprawdę szybkie usługi. Przedtem było to niemożliwe, jako że autobus z Endsville do Beluthihatchie kursował tylko w ciągu ciemnego półmiesiąca.
Ale business służył za przykrywkę dla polityki; dotychczas nasze kontakty z Hongkongiem były raczej rzadkie. Wyoh zajmowała się tym przez telefon, i to bardzo dobrze; drugim członkiem jej komórki został stary towarzysz — „towarzysz Clayton” — który nie tylko miał czystą teczkę w Alvarezowym Zbiorze „Zebra”, lecz także u Wyoh cieszył się znakomitą opinią. Wtajemniczyła go w naszą politykę, przestrzegła przed robaczywymi jabłkami, zachęciła do rozprzestrzenienia systemu komórkowego, przy pozostawieniu starej organizacji nietkniętej. Wyoh kazała mu kontynuować działalność w niej.
Ale telefon to nie to samo co tête-à-tête. Hongkong powinien stanowić naszą fortecę. Był mniej związany z Zarządem, gdyż jego infrastrukturą nie zawiadywał Kompleks; był bardziej niezależny, gdyż brak (do niedawna) transportu kolejowego nie zachęcał do sprzedaży przy rampie wyrzutni; był silniejszy finansowo, gdyż banknoty Banku Hongkongu, Luna, to pieniądz lepszy od oficjalnych bonów Zarządu.
Chyba z jakiegoś tam prawnego punktu widzenia hongkongijskie dolary nie były „pieniędzmi”. Zarząd nie przyjmował ich; kiedy leciałem na Ziemię, musiałem kupować bony Zarządu, żeby zapłacić za bilet. Ale zabierałem ze sobą hongkongijskie dolary, bo u nich na Ziemi można je całkiem korzystnie wymienić, natomiast bony nie są tam prawie nic warte. Może nie były to pieniądze, ale za bilety Banku Hongkongu ręczyli uczciwi kitajscy bankierzy, i były one czymś więcej niż biurokratyczną fikcją. 100 dol. HK warte było 31,1 g złota (stara uncja jubilerska), płatne na żądanie w głównym biurze — i naprawdę trzymali tam złoto, sprowadzone z Australii. Można też było zażyczyć sobie wypłaty w naturze: w wodzie gospodarczej, w stali o określonej charakterystyce, w ciężkiej wodzie do elektrowni itp. Za bony też dało radę to kupić, ale ceny Zarządu wciąż się zmieniały, tzn. wciąż rosły. Nie znam się na fiskusie; kiedy Mike próbował mi to wyjaśnić, rozbolała mnie głowa. Wiem tylko, że cieszyliśmy się, kiedy wpadały nam w ręce te nie-pieniądze, a bony przyjmowaliśmy niechętnie, i to nie tylko z nienawiści do Zarządu.
Hongkong powinien stanowić fortecę Partii. Ale nie stanowił. Postanowiliśmy, że zaryzykuję tam tête-à-tête, wyjawię niektórym osobom moją tożsamość, bo człowiekowi z jedną ręką trudno się zakamuflować. Ryzykowałem nie tylko ja, bo gdybym tam wpadł, byłoby to także zagrożenie dla Wyoh, Mamy, Grega i Sidris. Ale czy gdzieś jest powiedziane, że rewolucja to bezpieczna zabawa?
Jak się okazało, towarzysz Clayton był młodym Japończykiem — nie za młodym, bo oni wszyscy wyglądają młodo, aż do dnia, w którym raptem zaczynają wyglądać staro. Nie był tylko Japończykiem — Malajowie w rodzinie itp. — ale miał japońskie nazwisko, a w rodzinie obowiązywały japońskie zwyczaje; wszystkim rządziło „giri” i „gimu”[15], a na szczęście dla mnie okazywał on wiele gimu wobec Wyoh.
Clayton nie wywodził się z zesłańców; jego przodkowie jako „ochotnicy” zostali pod lufą załadowani na statek w czasach, gdy Wielkie Chiny konsolidowały swoje imperium na Ziemi. Nie mam mu tego za złe; nienawidził gubernatora równie mocno, jak starzy skazańcy.
Po raz pierwszy spotkaliśmy się w herbaciarni — tak u nich mówi się na pub — i przez dwie godziny rozmawialiśmy o wszystkim, tylko nie o polityce. Wyrobił sobie przez ten czas opinię o mnie i zabrał mnie do siebie do domu. Jedna jedyna rzecz nie podoba mi się w japońskiej gościnności — do tych pionowych wanien wlewają wodę gorącą jak wszyscy diabli.
Ale okazało się, że niczym nie będę musiał ryzykować. Mama-san znała się na makijażu równie dobrze jak Sidris — moja wyjściowa ręka wygląda bardzo przekonująco, a szew zakryłem kimonem. W ciągu dwóch dni spotkałem się z czterema komórkami, jako „towarzysz Bork” w makijażu, kimonie i tabi, a jeśli był wśród nich szpieg, nie sądzę, żeby rozpoznał we mnie Manuela O’Kelly’ego. Byłem wszechstronnie obryty, znałem mnóstwo cyfr i prognoz, mówiłem zaś tylko o jednym: o klęsce głodu w 82, za sześć lat.
— Wy w Hongkongu macie szczęście, nie poczujecie tego tak szybko. Ale teraz, kiedy macie tu kolejkę, zobaczycie, że coraz więcej ludzi będzie się tu przestawiać na pszenicę i ryż i wysyłać je do wyrzutni. Przyjdzie i na was kolej.
To ich poruszyło. Stara organizacja, z tego co zobaczyłem i o czym mi opowiadano, posługiwała się głównie retoryką, pieśniami masowymi i emocjami, jak Kościół. Ja powiedziałem po prostu:
— Tak to wygląda, towarzysze. Sprawdźcie moje obliczenia; zostawię wam wszystkie dane.
Z jednym towarzyszem spotkałem się na osobności. Kitajski inżynier może skopiować wszystko, jeśli tylko dobrze się temu przyjrzy. Spytałem go, czy widział kiedyś karabin laserowy na tyle lekki, żeby można go nosić na ramieniu. Nie widział. Zauważyłem, że w dzisiejszych czasach dzięki paszportom trudno jest coś przeszmuglować. Zamyślił się i odparł, że diamenty są bardzo małe — i że w przyszłym tygodniu jedzie do Luna City odwiedzić kuzyna. Powiedziałem, że wujek Adam ucieszyłby się z jego telefonu.
W sumie była to bardzo owocna podróż. W drodze powrotnej zatrzymałem się w Nowymlenie, żeby sprawdzić, jak spisuje się pewien staroświecki „Foreman” na taśmę perforowaną, którego jakiś czas temu remontowałem, potem zjadłem lunch i napotkałem ojca. Bardzo się lubimy, ale nie rozpaczamy, jeśli nie zobaczymy się przez parę lat. Pogawędziliśmy sobie przy piwie i sandwiczu, a kiedy wstawałem, powiedział:
— Fajnie, że się spotkaliśmy, Mannie. Wolna Luna!
Powtórzyłem to, bo bałem się milczeć. Mój rodziciel to najbardziej apolityczny cynik na całym świecie; jeśli on publicznie mówi coś takiego, to nasza kampania nie idzie na marne.
Przybyłem więc do L-City z podbudowanym morale i niezbyt zmęczony, bo drzemałem od Torricelliego. Z Południowej Stacji poszedłem przez Obwodnicę, potem na dół, do Dolnej Alei, bo nie chciałem przedzierać się w drodze do domu przez tłumy na Promenadzie Carvera. Po drodze zajrzałem do sądu sędziego Brody’ego, żeby się z nim przywitać. Brody to mój stary kumpel, łączy nas też amputacja. Kiedy stracił nogę, został sędzią i miał spore powodzenie; w tamtych czasach nie było chyba w L-City innego sędziego, który nie musiałby dorabiać sobie jakąś fuchą, choćby bukmacherką czy ubezpieczeniami.
Jeśli dwóch facetów poddawało swój spór pod osąd Brody’ego, a on nie mógł ich przekonać, że jego decyzja jest sprawiedliwa, to oddawał im honoraria i, jeśli chcieli się bić, za darmo sędziował w pojedynku — i aż do ostatniej chwili usiłował ich namówić, żeby nie używali noży.
Nie było go w sądzie, choć na stole leżał biret. Chciałem wychodzić, ale w drzwiach pojawiła się grupka stiliagów. Była z nimi dziewczyna, a wlekli jakiegoś starszego od nich faceta. Był nieco pokiereszowany, a jego ubranie miało w sobie to nieuchwytne coś, co mówi „turysta”.
Nawet wtedy przyjeżdżali do nas turyści. Może nie hordami, ale całkiem sporo. Przylatywali z Ziemi, tydzień mieszkali w hotelu i wracali tym samym statkiem, czasami siedzieli do odlotu następnego. Po paru dniach zwiedzania i po obowiązkowym kretyńskim spacerze po powierzchni większość z nich wypełniała pobyt hazardem. Większość Lunatyków ignorowała ich i tolerowała ich dziwactwa.
Jeden chłopak, najstarszy, może osiemnastoletni, chyba wódz, powiedział do mnie:
— Gdzie jest sędzia?
— Nie wiem. Nie tu.
Zagryzł wargi, zbity z pantałyku.
— O co chodzi? — zapytałem.
— Chcemy wyeliminować tego kolesia — powiedział spokojnie. — Ale niech zatwierdzi to sędzia.
— Przejdźcie się po pubach w okolicy — poradziłem. — Na pewno go znajdziecie.
Może czternastoletni chłopak odezwał się:
— Hej! Pan jest gospodin O’Kelly?
— Owszem.
— Może pan by rozsądził?
Najstarszemu jakby ulżyło.
— Czy zechciałby pan, gospodin?
Zawahałem się. Oczywiście zdarzało mi się już sądzić, jak wszystkim. Ale nie lubię odpowiedzialności. Jednakowoż zrobiło mi się trochę chłodno, kiedy usłyszałem, że te młodzieniaszki myślą o wyeliminowaniu turysty. Porobią się od tego plotki.
Zdecydowałem się. Powiedziałem więc do turysty:
— Uznaje mnie pan za swojego sędziego? Był zaskoczony.
— Czy mam jakiś wybór?
— Oczywiście — powiedziałem cierpliwie. — Przecież nie będę pana słuchał, jeśli nie chce pan uznać mojego osądu. Ale nie przymuszam pana. Chodzi o pana życie, nie o moje.
Był bardzo zaskoczony, ale nie przestraszył się. Zabłysły mu oczy.
— Moje życie, mówi pan?
— Tak mi się wydaje. Słyszał pan, że chłopaki chcą pana wyeliminować. Może wolałby pan zaczekać na sędziego Brody’ego?
Nie zastanawiał się. Uśmiechnął się i powiedział:
— Uznaję pana za mojego sędziego, sir.
— Jak pan sobie życzy. — Spojrzałem na najstarszego chłopaka. — Kto wnosi skargę? Tylko ty i twoja przyjaciółka?
— Och, nie, sędzio, my wszyscy.
— Nie jestem jeszcze waszym sędzią. — Rozejrzałem się. — Czy wszyscy chcecie, bym osądził?
Skinęli głowami; nikt nie powiedział „nie”. Wódz spojrzał na dziewczynę i dodał:
— Lepiej się odezwij, Tish. Czy uznajesz sędziego O’Kelly’ego?
— Co? Och, pewno! — Była to taka dość bezbarwna laleczka, choć ładnie zaokrąglona, może czternastoletnia. Z takich biorą się panienki na godziny, i ta też może tak skończyć. Jedna z tych, co wolą rządzić bandą stiliagów, niż wślubić się w solidne małżeństwo. Nie mam żalu do stiliagów; uganiają się po korytarzach, bo jest u nas za mało kobiet. Cały dzień pracują, a wieczorem nie mają po co wracać do domu.
— Okay, sąd uznany i wszyscy zastosują się do mojego wyroku. Uzgodnijmy honorarium. Na ile was stać, chłopcy? Pamiętajcie, że sprawy o eliminację nie sądzi się za parę groszy. Więc wyciągajcie portfele, bo go ułaskawię.
Wódz zamrugał, naradzili się szeptem. Po chwili odwrócił się do mnie i powiedział:
— Nie mamy wiele. Czy zgodzi się pan na pięć dolarów z Kongu od łebka?
Razy sześć…
— Nie. Za taką sumę nie wypada wnosić o eliminację. Znów się naradzili.
— Pięćdziesiąt dolarów, sędzio?
— Sześćdziesiąt. Po dziesięć od łebka. I dziesięć od ciebie, Tish — powiedziałem do dziewczyny.
Zrobiła zaskoczoną i oburzoną minę.
— No, śmiało! — powiedziałem. — ZWTP.
Zamrugała i sięgnęła do sakwy. Miała pieniądze; takie zawsze je mają.
Zebrałem 70 dolarów, położyłem je na stole i powiedziałem do turysty:
— Wypłaci pan tyle?
— Słucham?
— Dzieciaki płacą za osąd siedemdziesiąt dolarów hongkongijskich. Powinien pan wypłacić tyle samo. Jeśli pan nie może, to niech pan otworzy sakwę i pokaże nam, i będzie mi pan dłużny. Ale taka jest pana porcja. — Dodałem: — Całkiem tanio, jak za tak poważną sprawę. Ale dzieciaki nie śmierdzą groszem, więc to i dla pana okazja.
— Rozumiem. Chyba już rozumiem. — Wypłacił 70 hongkongij-skich.
— Dziękuję — powiedziałem. — Czy któraś ze stron życzy sobie ławy przysięgłych?
Oczy dziewczyny zabłysły.
— Pewno! Niech będzie jak trzeba.
— W tych okolicznościach chyba się przyda — rzekł Ziemniak.
— Jak pan sobie życzy — zapewniłem go. — Chce pan obrońcę?
— Cóż, adwokat też byłby nie od rzeczy.
— Powiedziałem „obrońcę”, nie „adwokata”. Nie mamy adwokatów.
Znów zrobił zachwyconą minę.
— Domyślam się, że obrońca, gdybym się na takowego zdecydował, byłby równie, eee, nieformalny, co reszta postępowania?
— Może tak, może nie. Po prostu ja jestem nieformalnym sędzią. Jak pan uważa.
— Mm. Chyba zdam się na nieformalność Wysokiego Sądu.
Najstarszy zapytał:
— Eee, w sprawie tych przysięgłych. Kto im płaci, pan czy my?
— Ja; zgodziłem się osądzić za 140 brutto. Co to, pierwszy raz jesteście w sądzie? Ale nie obetnę mojego netto niepotrzebnymi statystami. Sześciu przysięgłych po pięć dolarów na łebka. Zobaczcie, kto jest w Alei.
Jeden chłopak wyszedł i krzyknął:
— Potrzebni przysięgli! Po pięć dolarów!
Zebrali sześciu, mniej więcej takich, jakich można się spodziewać w Dolnej Alei. Nie przejąłem się tym, bo nie miałem zamiaru zwracać na nich uwagi. Jeśli się sądzi, to lepiej robić to w przyzwoitej okolicy, gdzie można trafić na solidnych obywateli.
Wszedłem za stół, usiadłem, założyłem biret Brody’ego — ciekawe, gdzie go znalazł. Pewnikiem na wyprzedaży rekwizytów jakiejś loży masońskiej.
— Sąd rozpoczyna posiedzenie — oznajmiłem. — Podajcie nazwiska i wnieście pozew.
Najstarszy chłopak nazywał się Slim Lemke, dziewczynie było Patricia Carmen Żuków; reszty nie pamiętam. Turysta podszedł do mnie, sięgnął do sakwy i powiedział:
— Moja wizytówka, sir.
Wciąż jeszcze ją mam. Tak wygląda:
STUART RENÉ LaJOIE
poeta — podróżnik — żołnierz Fortuny
Pozew był tragicznie groteskowy, znakomity dowód, dlaczego turystom nie powinno się pozwalać na spacerki bez przewodników. Przewodnicy wysysają z nich całą forsę, owszem — ale przecież do tego właśnie służą turyści. Ten niemal przypłacił życiem brak przewodnika.
Zabłąkał się do pubu, właściwie takiego klubu, gdzie stiliagom wolno przesiadywać. Ta bezpretensjonalna kobietka zaczęła z nim flirtować. Chłopcy nie przeszkadzali jej, zresztą nie mogliby, bo ich to nie prosiła. Ale w pewnym momencie roześmiała się i szturchnęła go w żebra. Przyjął to na wesoło, jak Lunatyk… ale zareagował w typowo ziemniacki sposób; objął ją w talii, przysunął do siebie i chyba spróbował pocałować.
Wierzcie mi, w Pomocnej Ameryce nikt nawet nie zwróciłby na to uwagi; widywałem tam podobne scenki. Ale oczywiście Tish była zaskoczona, chyba i przestraszona. Krzyknęła.
I banda chłopaków rzuciła się na niego i przetrzepała mu skórę. Potem postanowili ukarać go za „zbrodnię” — ale tak, jak trzeba. Z błogosławieństwem sędziego.
Myślę, że po prostu spietrali się. Nie sądzę, aby choć jeden z nich miał już do czynienia z eliminacją. Ale znieważono honor ich damy, i trzeba było to zrobić.
Przesłuchałem ich, zwłaszcza Tish, i uznałem, że mówią prawdę. Potem powiedziałem:
— Zreasumujmy. Oto cudzoziemiec. Nie zna naszych zwyczajów. Naruszył je, jest winien. Ale, moim zdaniem, nie miał złych zamiarów. Co na to sędziowie przysięgli? Hej, ty tam! — obudź się! Co ty na to?
Przysięgły z trudem rozwarł powieki i wymamrotał:
— Wyleminować go!
— Świetnie. A ty?
— No, cóż… — Jego sąsiad zastanowił się. — Chyba wystarczyłoby zdrowo wygarbować mu skórę, żeby miał nauczkę na przyszłość. Kto to słyszał, żeby mężczyźni obmacywali kobiety — zrobi się u nas tak, jak podobno jest na Terra.
— To rozsądne — zgodziłem się. — A ty?
Tylko jeden przysięgły był za eliminacją. Wyroki pozostałych wahały się od chłosty do bardzo wysokich grzywien.
— Co ty sądzisz, Slim?
— Cóż… — Był zakłopotany — musiał pokazać się przed gangiem i, chyba, przed swoją dziewczyną. Ale już ochłonął i nie pragnął eliminacji tego żółtodzioba. — Już od nas dostał. Może gdyby padł przed Tish na czworaki, ucałował podłogę u jej stóp i przeprosił?
— Czy uczyniłby pan to, gospodin LaJoie?
— Jeśli Wysoki Sąd tak każe.
— Nie każe. Oto mój werdykt: Najpierw ten przysięgły — ty! — wymierzam ci grzywnę za spanie podczas sędziowania. Złapcie go, chłopcy, zainkasujcie grzywnę i wyrzućcie go.
Tak też zrobili, i to z entuzjazmem; mieli namiastkę silnych wrażeń, które ich skusiły, ale na które się nie odważyli.
— A teraz gospodin LaJoie, wymierzam panu grzywnę 50 hongkongijskich za to, że nie miał pan na tyle oleju w głowie, żeby przed wyjściem z hotelu zapytać o nasze zwyczaje. Niech pan wyciąga portfel. — Odebrałem pieniądze. — Teraz wy, chłopcy, podejdźcie do mnie. Wymierzam wam grzywnę po pięć dolarów na łebka za to, że wobec człowieka, o którym wiedzieliście, że jest tu obcy i nie zna naszych zwyczajów, nie okazaliście rozsądku. Mogliście nie pozwolić mu dotykać Tish, proszę bardzo. Huknąć go gdzieniegdzie, też okay; szybciej się nauczy. Moglibyście go też wyrzucić z knajpy. Ale że wam przyszło do głowy wyeliminować go za nieumyślną pomyłkę — to już spora przesada. Po pięć dolców. Wyciągajcie portfele.
Slim przełknął ślinę.
— Panie sędzio… chyba nie zostało nam tyle! Przynajmniej nie mnie.
— Tego się spodziewałem. Możecie zapłacić w ciągu tygodnia, bo jak nie, to wywieszę wasze nazwiska w Starej Kopule. Wiecie, gdzie jest Boutiąue de Beaute „Bon Ton”, koło śluzy tranzytowej nr 13? Właścicielka to moja żona; zapłacicie jej. Sąd kończy posiedzenie. Slim, zaczekaj chwilkę. I ty, Tish. Gospodin LaJoie, może postawimy tym młodym ludziom coś do picia i zaznajomimy się?
Znów w jego oczach rozbłysł dziwny wyraz zachwytu, który skojarzył mi się z Profesorem.
— Znakomity pomysł, panie sędzio!
— Nie jestem już sędzią. To parę ramp w górę… a więc proponuję, by podał pan Tish ramię.
Skłonił się i powiedział: — Milady? Czy mogę? — i nadstawił jej łokieć. Tish od razu zrobiła się bardzo dorosła.
— Spasibo, gospodin! Tak mi miło.
Zabrałem ich do drogiej knajpy, w której ich dzikie stroje i nadmiar makijażu zwracały uwagę; byli napięci. Starałem się ich zrelaksować, a Stuart LaJoie starał się jeszcze bardziej, i z powodzeniem. Zapisałem sobie ich nazwiska i adresy; Wyoh zorganizowała wydział, który szczególnie interesował się stiliagami. Wreszcie dopili oranżadę, wstali, podziękowali i poszli. LaJoie i ja zostaliśmy jeszcze.
— Gospodin — powiedział po chwili — w sądzie użył pan dziwnego skrótu — to znaczy, dziwnego dla mnie.
— Mów mi „Mannie”, dzieciaki już poszły. Jakiego skrótu?
— Kiedy chciałeś, żeby ta, eee, młoda dama, Tish — żeby Tish również zapłaciła. TWP czy coś takiego.
— Och, ZWTP. To znaczy „Za wszystko trzeba płacić”. Bo trzeba — dodałem, wskazując na napis BEZPŁATNE PRZEKĄSKI po drugiej stronie sali — inaczej nasze drinki byłyby o połowę tańsze. Przypomniałem jej, że wszystko bezpłatne kosztuje na dłuższą metę dwa razy więcej albo w końcu nic nie jest warte.
— Ciekawa filozofia.
— To nie filozofia, to fakt. Tak czy inaczej, za wszystko trzeba płacić. — Powachlowałem się dłonią. — U was na Ziemi, jak ktoś jest bez grosza, to zawsze może „żyć powietrzem”. U nas powietrze nie jest za darmo, płaci się za każdy oddech.
— Czyżby? Nikt nie kazał mi płacić za oddychanie. — Uśmiechnął się. — Może nie powinienem oddychać.
— Może, dziś o mało co nie oddychałeś próżnią. Ale nikt ci nie kazał, bo już zapłaciłeś. Dla ciebie to część ceny biletu; dla mnie to kwartalna opłata. — Zacząłem opowiadać mu, jak moja rodzina kupuje i sprzedaje powietrze spółdzielni, ale zrezygnowałem, bo to zbyt skomplikowane. — Ale obaj płacimy.
LaJoie znów zrobił zachwyconą minę i zamyślił się.
— Tak, rozumiem tę ekonomiczną potrzebę. Po prostu dla mnie to coś nowego. Powiedz, eee, Mannie — a propos, mam na imię Stu — czy naprawdę groziło mi „oddychanie próżnią”?
— Za mało od ciebie wziąłem.
— Słucham?
— Nie jesteś przekonany. Ale policzyłem od dzieciaków, ile tylko mogły wysupłać i w dodatku wymierzyłem im grzywnę, żeby miały nauczkę. Nie mogłem wziąć od ciebie więcej niż od nich. A szkoda, bo widzę, że uważasz to wszystko za żart.
— Proszę mi wierzyć, sir, nie uważam tego za żart. Tylko nie może pomieścić mi się w głowie, że wasze miejscowe prawa zezwalają na uśmiercenie człowieka… tak bezceremonialnie… i za tak trywialne wykroczenie.
Westchnąłem. Od czego zacząć wyjaśniać sprawę człowiekowi, który nie rozumie jej a ni na jotę, a za to pełen jest oczekiwań zupełnie nie pasujących do faktów i nawet o tym nie wie?
— Stu — powiedziałem — zajmijmy się tym po kawałku. Nie ma u nas „miejscowych praw”, a więc nie można na ich mocy „uśmiercać ludzi”. Twoje wykroczenie nie było „trywialne”, jedynie ja wziąłem pod uwagę twą niewiedzę. I nic nie stało się bezceremonialnie, inaczej chłopcy zaciągnęliby cię do najbliższej śluzy wyjściowej, wsadzili do środka i po krzyku. Ale zachowali się bardzo uprzejmie — mili chłopcy! — i z własnej forsy opłacili proces. I nie narzekali, kiedy wyrok ani trochę nie odpowiadał ich oczekiwaniom. Coś jeszcze niejasne?
Wyszczerzył zęby i zauważyłem, że ma jeszcze więcej dołków od Profesora; podobał mi się coraz bardziej.
— Obawiam się, że wszystko. Czuję się, jakbym zawędrował na Drugą Stronę Lustra.
Tego się spodziewałem; byłem u nich na Ziemi i wiem, jak działają umysły niektórych z nich. Ziemniak oczekuje prawa, pisanego prawa, na wszystkie okoliczności. Mają nawet prawa do spraw prywatnych, np. do umów. Naprawdę. Jeśli ktoś jest niesłowny, to kto będzie się z nim umawiał? Czy nie ma czegoś takiego jak reputacja?
— Nie mamy praw — powiedziałem. — Nigdy nam na to nie zezwolono. Mamy zwyczaje, ale niepisane, i nikt ich nie egzekwuje — a właściwie same się egzekwują, bo w taki sposób po prostu musi być w naszych warunkach. Można by nazwać nasze zwyczaje naturalnymi prawami, bo ludzie muszą się do nich stosować, żeby przeżyć, Dobierając się do Tish złamałeś naturalne prawo… i w rezultacie o mały włos oddychałeś próżnią.
Zamrugał, zamyślony.
— Czy zechciałbyś mi wyjaśnić, jakie to naturalne prawo złamałem? Wolałbym to zrozumieć… bo inaczej chyba wrócę na statek i zostanę na pokładzie aż do startu. Żeby przeżyć.
— Oczywiście. Sprawa jest tak prosta, że jeśli tylko zrozumiesz, już nigdy więcej ci się to nie przydarzy. Jest nas tu dwa miliony mężczyzn i niecały milion kobiet. To fizyczny fakt, równie podstawowy, jak skała czy próżnia. Dodaj do tego ZWTP. Wszystko, czego brakuje, jest drogie. Brakuje kobiet; nie wystarcza ich dla wszystkich — stają się najdroższą rzeczą w Lunie, cenniejszą od lodu czy powietrza, gdyż mężczyźni bez kobiet przestają chcieć żyć. Poza cyborgami, jeśli uważasz ich za mężczyzn, bo ja nie.
A więc co się dzieje? — kontynuowałem — a pamiętaj, że kiedy ten zwyczaj czy naturalne prawo, zaczęło się ujawniać w dwudziestym wieku, było jeszcze gorzej. Stosunek wynosił 10:1 albo jeszcze więcej. Stało się między innymi to, co dzieje się w więzieniach: mężczyźni zainteresowali się innymi mężczyznami. To niewiele pomaga; problem pozostaje, bo większość mężczyzn chce kobiet i nie zgodzą się na erzac, dopóki mają szansę zdobycia prawdziwego geltu.
Chce im się tego tak, że gotowi są zabijać… a weterani opowiadają, że w dawnych czasach aż skóra cierpła, tyle było zabijania. Ale po jakimś czasie niedobitki jakoś się godzą, robi się spokojniej. To równie nieuniknione, jak grawitacja. Przeżyją ci, co zaadaptowali się do faktów; reszta ginie, i nie ma problemu.
Tu i teraz znaczy to, że kobiet jest mało i to one rządzą… a ciebie otaczają dwa miliony mężczyzn, którzy wypełniają ich rozkazy. Ty nie masz wyboru, wybierają wyłącznie one. Jeśli któraś z nich uderzy cię i puści krew, to nie śmiej tknąć jej palcem. Widzisz, objąłeś Tish, chyba chciałeś ją pocałować. A gdyby poszła z tobą do pokoju hotelowego; co by się stało?
— Wielkie nieba! Chyba rozerwaliby mnie na strzępy.
— N i c by nie zrobili. Wzruszyliby ramionami i udawali, że nie widzą. Bo to ona wybiera. Nie ty. Nie oni. Tylko i wyłącznie ona. Och, lepiej nie ryzykować zaproszeniami do hotelu; jeszcze by się obraziła, i chłopcy czuliby się zobowiązani pokancerować cię co nieco. Ale… cóż, weźmy tę Tish. Głupia mała zdzira. Gdybyś błysnął jej tą forsą, którą zauważyłem u ciebie w sakwie, to niewykluczone, że raptem naszłaby ją nieprzeparta ochota na poobłapianie się z turystą i sama by ci to zaproponowała. W takim przypadku nie groziłoby ci zupełnie nic.
LaJoie zadrżał.
— W j ej wieku? Aż strach pomyśleć. Przecież jest nieletnia. Według prawa to byłby gwałt.
— Och, do diabła! Nic podobnego. Kobiety w jej wieku są mężatkami albo powinny być. Stu, w Lunie nie ma gwałtów. Wcale. Mężczyźni nie pozwoliliby na to. Gdyby chodziło o gwałt, to nie zawracaliby sobie głowy szukaniem sędziego, a wszyscy mężczyźni w zasięgu głosu zbiegliby się na pomoc. Ale takie duże dziewczyny rzadko bywają dziewicami. Kiedy są małe, pilnują ich matki, z pomocą całego miasta; dzieci są u nas bezpieczne. Ale kiedy dorosną, nic ich nie powstrzyma, i matki przestają się nimi interesować. Jeśli zechcą dokazywać w korytarzach, to to robią; dorosła dziewczyna jest swoją własną panią. Jesteś żonaty?
— Nie. — Uśmiechnął się i dodał: — Nie w tej chwili.
— Przypuśćmy, że jesteś i że twoja żona mówi ci, że chce wyjść za mąż za kogoś innego. Co byś zrobił?
— Dziwne, że o to pytasz, bo właśnie to raz mi się zdarzyło. Poszedłem do mojego adwokata i załatwiłem, żeby nie dostała alimentów.
— U nas nie ma słowa „alimenty”; nauczyłem się go na Ziemi. Tutaj powiedziałbyś — albo mąż-Lunatyk powiedziałby — „Chyba musimy poszukać większego mieszkania, kochanie”. Albo po prostu pogratulowałby jej i swojemu nowemu współ-mężowi. Albo, gdyby bardzo się mu to nie spodobało, wyślubiłby się i spakował manatki. Ale w żadnym przypadku nie robiłby żadnych kłopotów. Bo inaczej cała opinia byłaby jednogłośnie przeciw niemu. Zerwaliby z nim wszyscy przyjaciele — i mężczyźni, i kobiety. Biedak musiałby chyba przeprowadzić się do Nowegolenu, zmienić nazwisko i mieć nadzieję, że nikt się nie dowie.
Takie są wszystkie nasze zwyczaje. Jeśli jesteś na powierzchni, i jakiemuś kolesiowi kończy się powietrze, to pożyczasz mu butlę i nie żądasz forsy. Ale kiedy wrócicie do ciśnienia, a on nie zapłaci, to nikt ci nic nie powie, jeśli go wyeliminujesz bez sędziego. Ale zapłaci; powietrze jest niemal tak święte, jak kobiety. Jeśli ograsz jakiegoś żółtodzioba w pokera, to zostawiasz mu pieniądze na tlen. Nie na jedzenie; na to może zarobić. Jeśli wyeliminujesz faceta nie w samoobronie, to płacisz jego długi i utrzymujesz dzieciaki, bo inaczej nikt nie będzie z tobą rozmawiał ani handlował.
— Mannie, czy chcesz mi powiedzieć, że można u was zabić człowieka i wszystko załatwić pieniędzmi?
— Och, bynajmniej! Ale eliminacja nie jest naruszeniem żadnego prawa; nie mamy praw — tylko zarządzenia gubernatora — a gubernatorowi zwisa, co jeden Lunatyk robi z drugim. Ale my tak to wykoncypowaliśmy: Jeśli kogoś zabiją, to albo mu się należało i wszyscy o tym wiedzą — tak jest zazwyczaj — albo jego przyjaciele zajmą się wyeliminowaniem sprawcy. Tak czy tak, no problem. Nie ma u nas wielu eliminacji. Nawet pojedynki są rzadkością.
— „Przyjaciele się zajmą”. Mannie, a gdybyś nie powstrzymał tych młodych ludzi? Ja nie mam tu przyjaciół.
— Dlatego zgodziłem się sądzić. Wątpię, czy dzieciaki zebrałyby się na odwagę, ale wolałem nie ryzykować. Wyeliminowanie turysty rujnuje miastu reputację.
— Czy często się to zdarza?
— O ile pamiętam, to ani razu. Choć mogli zaaranżować to jako wypadek. Żółtodzioby przyciągają wypadki; tak to już jest w Lunie. Podobno jeśli żółtodziób przeżyje rok, to będzie już żył wiecznie. Ale przez pierwszy rok nikt nie sprzeda mu ubezpieczenia. — Spojrzałem na godzinę. — Stu, jadłeś już kolację?
— Nie, i właśnie chciałem zaprosić cię do mnie do hotelu. Dobrze tam gotują. Auberge Orleans.
Stłumiłem dreszcz — jadłem tam raz.
— Może wolałbyś pójść do mnie i zapoznać się z rodziną? Zawsze o tej porze zjadamy trochę zupy czy czegoś takiego.
— Nie będę wam przeszkadzał?
— Nie. Zaczekaj chwilkę, pójdę zadzwonić.
Mama powiedziała:
— Manuel! Cóż za miła niespodzianka, kochanie! Kapsuła przyjechała kilka godzin temu; nie myślałam, że jeszcze się dziś odezwiesz.
— Och, trochę piłem, Mimi, uprawiałem rozpustę i popadłem W złe towarzystwo. Już wracam do domu, chyba że nie trafię — i przyprowadzę złe towarzystwo.
— Dobrze, kochanie. Kolacja za dwadzieścia minut; postarajcie lię nie spóźnić.
— Nie chcesz wiedzieć, jakiej płci jest moje złe towarzystwo?
— Znając ciebie zakładam, że żeńskiej. Ale mam nadzieję, że sama poznam, kiedy ją zobaczę.
— Aż za dobrze mnie znasz, Mamo. Powiedz dziewczętom, żeby się odstawiły; lepiej, żeby gość ich nie zaćmił.
— Wracaj szybko, bo jedzenie się zmarnuje. Do widzenia, kochanie. Całuję cię.
— I ja ciebie, Mamo. — Odczekałem chwilę i wystukałem MYCROFTXXX. — Mike, chciałbym, żebyś mi znalazł jedno nazwisko. Facet z Ziemi, pasażer na Popowie. Stuart René LaJoie. Stuart przez U, a nazwisko możesz mieć albo pod L, albo pod J.
Nie musiałem długo czekać; Mike znalazł Stu we wszystkich ważniejszych ziemskich informatorach: w Who’s Who, w Dunie i Brad-streecie, w Almanachu Gotajskim, w rocznikach londyńskiego Timesa, gdzie tylko chcecie. Emigrant, z pochodzenia Francuz, rojalista, bogaty, sześć dodatkowych imion i nazwisk, trzy dyplomy uniwersyteckie, w tym jeden prawniczy z Sorbony, wśród przodków szlachta francuska i szkocka, rozwiedziony (bezdzietny) z baronówną Pamelą Myślnik-Myślnik-Błękitna-Krew. Ziemniak w typie takich, co to nie odezwaliby się nawet do Lunatyka, potomka zesłańców — tyle że Stu rozmawia z każdym.
Słuchałem przez parę minut, potem poprosiłem Mike’a, żeby przygotował pełne dossier, włącznie ze wszelkimi dodatkowymi odnośnikami.
— Mike, to może być geszeft dla nas.
— Może być, Man.
— Muszę lecieć. Cześć. — Zamyślony wróciłem do mego gościa. Niemal rok temu, podczas wódczanej dyskusji w hotelowym pokoju, Mike obiecał nam jedną szansę na siedem — o ile załatwimy pewne sprawy. Jednym z sine qua non było zdobycie pomocy z samej Terry.
Mike wiedział, wszyscy wiedzieliśmy, że możemy sobie „rzucać kamieniami”, a i tak trzy miliony bezbronnych ludzi, nawet wysoko ustawionych i z mnóstwem kamieni do rzucania, nie pokonają terrańskiej potęgi jedenastu miliardów i nieograniczonych zasobów.
Mike przyrównał to do sytuacji w XVIII wieku, kiedy niepodległość zdobyły-brytyjskie kolonie w Ameryce, i w XX, kiedy wiele kolonii uniezależniało się od swych metropolii, i zauważył, że w ani jednym przypadku kolonia nie oderwała się dzięki samej sile. Nie, w każdym przypadku imperium było zajęte czymś innym i wymęczone i poddało się nie wykorzystawszy całej swej potęgi.
Byliśmy tak silni, że gdybyśmy chcieli, już parę miesięcy temu moglibyśmy rozprawić się z gwardią gubernatora. Kiedy tylko skończymy naszą wyrzutnię (lada chwila), nie będziemy całkiem bezbronni. Ale niezbędny był jeszcze „sprzyjający klimat” na Terra. A do tego potrzeba pomocy z Terry.
Profesor myślał, że załatwimy ją bez trudu. Ale okazało się, że to strasznie trudne. Jego przyjaciele z Ziemi nie żyli albo stali jedną nogą w grobie, a ja poznałem tam tylko paru instruktorów. Przesłaliśmy przez komórki zapytanie: „Jakich znacie VIP-ów z Ziemi?”, a większość odpowiedzi brzmiała: „Nabijacie się z nas?” Program pusty…
Profesor obserwował listy pasażerów z lądujących statków, próbował wymyślić jakiś kontakt, i czytał lunańskie wydruki ich gazet z Ziemi, szukając VIP-ów, do których mógłby dotrzeć przez swoje dawne znajomości. Ja nawet tego nie mogłem robić; na Terra poznałem tylko garstkę ludzi, a żaden z nich nie był VIP-em.
Profesor nie zwrócił uwagi na nazwisko Stu na liście pasażerów Popowa. Ale Profesor go nie znał. Nie wiedziałem, czy Stu nie jest jedynie ekscentrykiem, jak sugerowała jego dziwaczna wizytówka. Ale to był jedyny Terranin, z którym zdarzyło mi się wypić drinka w Lunie, wyglądał na równego gościa pierwsza klasa, a raport Mike’a dowodził, że przeczucie mnie nie myliło; miał spory tonaż.
Więc zaprosiłem go do siebie, żeby zobaczyć, co pomyśli o nim rodzina.
Zaczęło się dobrze. Mama uśmiechnęła się i podała mu rękę. On przytrzymał ją i skłonił się tak nisko, że już myślałem, że chce ją pocałować — a chyba zrobiłby to, gdybym mu nie opowiedział, jak trzeba uważać z kobietami. Mama aż gruchała, kiedy prowadziła go do jadalni.
W kwietniu i maju 76 jeszcze usilniej pracowaliśmy nad podburzaniem Lunatyków przeciw gubernatorowi i wmanewrowywaniem go w odwet. Sęk w tym, że Mort Kurzajka nie był aż taki zły, a jego największą winą było, że symbolizował Zarząd; ale tylko strachem można go było zmusić do czegokolwiek. A przeciętny Lunatyk wcale nie był lepszy. Gubernatora darzył tradycyjną pogardą, ale wcale nie miał rewolucyjnych zapędów; nic go nie obchodziło. Piwo, hazard, kobiety i praca… Rewolucję ocalił przed śmiercią z niedokrwienia jedynie talent Dragonów Pokoju do rozdrażniania ludzi.
Ale nawet ich musieliśmy wciąż prowokować. Profesor powiadał, że potrzebujemy „bostońskiego picia herbaty”, co stanowiło aluzję do mitycznego incydentu w pewnej dawniejszej rewolucji — publicznej awantury, zorganizowanej w celu zwrócenia uwagi.
Nie poddawaliśmy się. Mike przepisał słowa starych pieśni rewolucyjnych: „Marsylianki”, „Międzynarodówki”, „Yankee Doodle”, „We Shall Overcome”, „Pie in the Sky” itp., na bardziej pasujące do Luny. Rzeczy w rodzaju: „O wy, zrodzeni ze Skały i nudy,/Czy zawsze za całą nagrodę za trudy/Bicz gubernatora wystarczy wam?!” Popularyzował je Simon Prześmiewca, a kiedy jedna z nich szczególnie się rozpowszechniła, nadawaliśmy ją (bez słów, samą muzykę) przez radio i TV. Tak oto zmusiliśmy gubernatora do wydania zakazu odtwarzania pewnych melodii — co bardzo nam przypadło do gustu; ludzie zaczęli je gwizdać.
Mike rozpracował schematy głosu i słownictwa wicedyrektora, Głównego Inżyniera, innych szefów wydziałów; zaczęły się wariackie nocne telefony od sztabu do gubernatora. Winowajcy wszystkiemu zaprzeczali. A więc Alvarez zablokował i zlokalizował następną rozmowę — i, rzecz jasna, dzięki pomocy Mike’a Alvarez zlokalizował numer szefa zaopatrzenia i usłyszał głos głównego żarciokrada, lepszy niż prawdziwy.
Ale następny zatruty telefon do Morta uskutecznił Alvarez, a to, co nazajutrz Mort miał do powiedzenia Alvarezowi, i czym Alvarez próbował się bronić, można nazwać tylko skrzyżowaniem słowotoku z psychozą.
Profesor wziął Mike’a w cugle; bał się, że Alvarez wyleci z posady, co byłoby nam bardzo nie na rękę; dotychczas znakomicie z nami współpracował. Ale wtedy dwa razy w ciągu jednej nocy Dragonów Pokoju wywleczono z łóżek, na telefoniczny rozkaz przekazany głosem gubernatora, co jeszcze bardziej zrujnowało ich morale, gubernatora przekonało, że jego oficjalna familia jest przeżarta przez szpiegów, samą familię zaś — że dostał on kompletnego hysia.
W Łunnej Prawdzie pojawiło się ogłoszenie o odczycie dr Adama Selene pt. Poezja i sztuka w Lunie: Nowy Renesans. Nie poszedł nań żaden z towarzyszy; przesłaliśmy przez komórki odpowiednie ostrzeżenie. Sala była zupełnie pusta, kiedy wmaszerowały do niej trzy drużyny Dragonów Pokoju — oto jak działa zasada Heisenberga w odniesieniu do Szkarłatnych Kwiatów. Redaktor Prawdy spędził chyba najpaskudniejszą godzinę swego życia, tłumacząc, że nie przyjmuje ogłoszeń osobiście, a to zostało zamówione osobiście i opłacone gotówką. Usłyszał, że nie ma już przyjmować ogłoszeń od Adama Selene. Wkrótce zmieniono polecenie: miał przyjmować od Adama Selene wszystko i natychmiast zawiadamiać Alvareza.
Wystrzeliliśmy z nowej wyrzutni próbny ładunek, wycelowany w południowy Ocean Indyjski, 35° dł. wsch., 60° szer. płd., miejsce uczęszczane tylko przez ryby. Celność strzału napełniła Mike’a wielką dumą, gdyż przygotował go na podstawie zaledwie dwóch zerknięć, wygospodarowanych, kiedy radary prowadząco-lokalizacyjne były akurat wolne, a do naprowadzenia pocisku na sam cel musiało mu wystarczyć jedno szturchnięcie. W wiadomościach z Ziemi mówili o upadku gigantycznego meteoru w obszarze subantarktycznym, którego energia, wyliczona przez obserwatorium w Kapsztadzie, idealnie zgadzała się z przewidywaniami Mike’a — Mike zadzwonił do mnie, żeby się pochwalić, zanim jeszcze skończył odbierać wieczorną transmisję Reutera.
— Mówiłem ci, że trafi w dziesiątkę — zachwycał się. — Oglądałem to. Och, cóż to była za cudowna fontanna!
Później odebraliśmy jednogłośne meldunki z laboratoriów sejsmologicznych o fali uderzeniowej i ze stacji oceanograficznych o falach tsunami.
Mieliśmy wtedy tylko jeden kanister (kłopoty z zakupem stali), bo inaczej Mike mógłby zapragnąć ponownego przetestowania swojej nowej zabawki.
Stiliagj i ich dziewczyny zaczęli nosić frygijki; Simon Prześmiewca też nasadził jedną pomiędzy rogi. W Bon Marche bezpłatnie dodawali je do zakupów. Alvarez odbył z gubernatorem wielce napiętą rozmowę, podczas której Mort chciał się dowiedzieć, czy szef jego kapusiów naprawdę uważa, że musi reagować na każdą nową modę dzieciaków. Czy Alvarezowi całkiem odbiło?
Na początku maja napotkałem na Promenadzie Carvera Slima Lemkego, przyodzianego we frygijkę. Ucieszył się na mój widok, a ja podziękowałem mu za szybką opłatę (przyszedł w trzy dni po procesie Stu i zapłacił Sidris 30 hongkongijskich, w imieniu całej bandy) i zaprosiłem na oranżadę. Kiedy usiedliśmy, spytałem go, dlaczego młodzi ludzie noszą czerwone czapki. Po co czapki? Czapki to ziemniacki zwyczaj, niet?
Zawahał się i powiedział, że to coś jakby loża, jak Zakon Łosi. Zmieniłem temat. Dowiedziałem się, że jego pełne nazwisko brzmi Moses Lemke Stone; członek gangu Stone’a. Ucieszyłem się, że jest moim krewnym. Ale też zdziwiłem się. Jednak nawet w najlepszych rodzinach, takich jak Stone’owie, nie zawsze można znaleźć małżeństwa dla wszystkich synów; ja sam miałem szczęście, inaczej w jego wieku też włóczyłbym się po korytarzach. Opowiedziałem mu, że jesteśmy spokrewnieni przez moją matkę.
Rozgadał się i wkrótce zapytał:
— Kuzynie Manuelu, czy nie uważasz, że sami powinniśmy wybierać gubernatora?
Powiedziałem, że nie uważam; gubernatorów mianuje Zarząd, i chyba zawsze tak będzie. Zapytał mnie, czy musimy mieć Zarząd. Ja na to, kto mu naopowiadał takich rzeczy. Odparł stanowczo, że nikt, po prostu on sam się nad tym zastanawiał — czy nie ma prawa myśleć?
Kiedy wróciłem do domu, kusiło mnie, żeby zadzwonić do Mike’a i sprawdzić, czy ten chłopak, jest w Partii i jaki ma pseudonim. Ale to byłoby nie fair wobec Slima, i sprzeczne z zasadami bezpieczeństwa.
3 V 76 zatrzymano i przesłuchano 71 osób płci męskiej o imieniu Simon, które następnie zwolniono. Nie wspomniała o tym żadna gazeta. Ale wszyscy o tym wiedzieli; dorobiliśmy się już poziomu J, a nie uwierzycie, jak szybko 12.000 ludzi potrafi rozpowszechniać nowiny. Szczególną uwagę zwróciliśmy na fakt, że jeden z tych niebezpiecznych osobników płci męskiej miał zaledwie cztery lata — fakt nieprawdziwy, ale wielce wstrząsający.
Stu LaJoie spędził u nas luty i marzec, i wrócił na Terrę dopiero na początku kwietnia; wciąż przesuwał sobie rezerwację. Kiedy powiedziałem mu, że balansuje na krawędzi nieodwracalnych zmian fizjologicznych, odrzekł, żebym się o niego nie martwił. Ale od tej pory zaczął chodzić na wirówkę.
Nawet w kwietniu Stu nie chciał wyjeżdżać. Wszystkie moje żony tudzież Wyoh ze łzami w oczach ucałowały go na pożegnanie, a on obiecał każdej z nich, że wróci. Ale musiał wyjechać; był już członkiem Partii i otrzymał zadania.
Nie uczestniczyłem w dyskusji nad zwerbowaniem Stu; uznałem, że nie byłbym obiektywny. Wyoh, Profesor i Mike jednogłośnie postanowili zaryzykować; przyjąłem ich decyzję z radością.
Inicjacja Stu LaJoie była wspólnym dziełem nas wszystkich — moim, Profesora, Mike’a, Wyoh, Mamy, nawet Sidris, Lenore, Ludmiły, naszych dzieciaków, Hansa, Alego i Franka, bo na początek zauroczyło go życie domowe Davisów. Nic nie przeszkodziło, że Lenore jest najpiękniejszą dziewczyną w L-City — nic nie ujmując Mile, Wy-Oh, Annie i Sidris. Ani że Stu mógłby swym czarem odciągnąć dziecko od piersi matki. Mama mu matkowała, Hans pokazywał mu uprawy hydroponiczne, Stu brudził się i pocił, ganiając z chłopcami po tunelach — pomagał odławiać ryby z sadzawek — pożądliły go pszczoły — nauczył się chodzić w skafandrze i pomagał mi przestawiać ogniwa słoneczne — pomógł Annie zarżnąć tucznika i nauczył się garbować skórę — z szacunkiem słuchał naiwnych opowieści Dziadka o tym, jak on wyobraża sobie Terrę — zmywał z Miłą naczynia, co nie zdarzyło się jeszcze ani jednemu mężczyźnie w naszej rodzinie — tarzał się po podłodze z dzieciakami i szczeniakami — nauczył się mielić mąkę, zapisywał przepisy Mamy i podyktował jej parę własnych.
Przedstawiłem go Profesorowi, ten zaś zaczął sondować go od strony politycznej. Nikt do niczego się nie przyznał — zawsze mogliśmy się wycofać — kiedy Profesor przedstawił go „Adamowi Selene”, z którym można porozumieć się tylko telefonicznie, bo „jest teraz w Hongkongu”. Wkrótce Stu zadeklarował się dla Sprawy, a my skończyliśmy z udawaniem i powiadomiliśmy go, że Adam to przewodniczący, z którym ze względów bezpieczeństwa nie będzie on mógł spotkać się osobiście.
Ale najwięcej zawdzięczamy Wyoh, i to za jej radą Profesor odsłonił karty i wyjawił Stu, że szykujemy rewolucję. Nie zaskoczył go tym; Stu już się zdecydował, i czekał tylko, aż my jemu zaufamy.
Powiadają, że raz piękne oblicze wysłało na morze tysiąc okrętów[16]. Z tego, co wiem, Wyoh użyła wobec Stu wyłącznie słownej perswazji. Nigdy nie próbowałem dowiedzieć się więcej. Ale Wyoh miała większy udział w zwerbowaniu mnie, niż wszystkie teorie Profesora i cyfry Mike’a. Jeśli Wyoh skorzystała wobec Stu z jeszcze skuteczniejszych metod, to nie była pierwszą bohaterką w historii, która uczyniła to dla swego kraju.
Stu wrócił na Ziemię ze specjalną książeczką kodową. O kodach i szyfrach wiem tylko tyle, ile programista musi się nauczyć przy okazji teorii informacji. Szyfr to matematyczny system, w którym jedną literę zastępuje się inną, np. po prostu przestawia się litery alfabetu.
Są szyfry niesłychanie zawiłe, zwłaszcza jeśli układa się je przy pomocy komputera. Ale słabość szyfrów polega na tym, że są to systemy. Jeśli jeden komputer może wymyślić szyfr, to drugi może go złamać.
Kody nie mają już tej wady. Powiedzmy, że w książeczce kodowej jest grupa liter GLOPS. Czy oznacza ona „ciocia Minnie wraca do domu w czwartek”, czy też „3,14157…”?
Znaczenie można przypisywać dowolnie, i żaden komputer nie domyśli się go z samej analizy grupy liter. Jeśli dacie komputerowi dość grup i racjonalną teorię na temat znaczeń albo choć zakresu znaczeń, to w końcu rozgryzie on i kod, gdyż same znaczenia układają się w system. Lecz jest to problem innego rodzaju i bardziej skomplikowany.
Kod, który wybraliśmy, należał do najpospolitszych kodów handlowych, jakich używa się na Terra i w Lunie do przesyłania informacji handlowych. Ale przerobiliśmy go gdzieniegdzie. Profesor i Mike całymi godzinami dyskutowali, jakie wiadomości Partia może chcieć przesłać swojemu agentowi na Terra, albo otrzymać od niego, po czym Mike zaprzągł do roboty swoje olbrzymie zasoby wiedzy i dostarczył nam nowy zestaw znaczeń do książeczki kodowej, które mogły nakazywać już nie „kupuj akcje syjamskiego ryżu”, ale „ratuj się; dostali nas”. Albo cokolwiek, bo włączył w nie również sygnały szyfrowe, abyśmy mogli przekazywać rzeczy nieprzewidziane.
Pewnej nocy Mike wydrukował nowy kod na sprzęcie Łunnej Prawdy, a nocny redaktor przekazał wydruk innemu towarzyszowi, który zrobił z niego bardzo małą rolkę filmu i podał ją dalej, a żaden z nich nie wiedział, czym się bawi i po co. Film trafił w końcu do sakwy Stu. W tym czasie bagaż pasażerów statków podlegał już dokładnej rewizji, którą zajmowali się bardzo nerwowi Dragoni — ale Stu zapewnił nas, że nie będzie miał kłopotów. Może połknął ten film.
Od tej pory część korespondencji LUNOHO Company docierała do Stu — poprzez jego londyńskiego brokera.
Służyło to między innymi sprawom finansowym. Partia musiała wydawać pieniądze na Ziemi; LUNOHOCO przekazywała tam pieniądze (nie wszystkie pochodziły ze złodziejstw, niektóre nasze przedsięwzięcia przynosiły niezłe dochody); Partia potrzebowała na Ziemi coraz więcej pieniędzy, Stu miał grać na giełdzie, wykorzystując swą znajomość tajnego planu Rewolucji — on, Profesor i Mike spędzili wiele godzin na dyskusjach, jakie akcje pójdą w górę, jakie spadną itd. po Der Tagu. To był geszeft Profesora; ja nie znam się na takich grach.
Ale także przed Der Tagiem musieliśmy mieć pieniędze, by stworzyć „klimat opinii publicznej”. Potrzebowaliśmy publicity, potrzebowaliśmy „naszych” delegatów i senatorów w Narodach Sfederowanych, potrzebowaliśmy jakiegoś państwa, które uzna nas tuż po Der Tagu, potrzebowaliśmy zwykłych szarych obywateli, którzy przy piwie będą mówić do innych zwykłych szarych obywateli: „Czy ta kupa kamieni warta jest życia choć jednego żołnierza? Niech tamci robią sobie, co chcą — i tak tego pożałują!”
Pieniądze na publicity, pieniądze na łapówki, pieniądze na lipne organizacje i na infiltrację autentycznych organizacji; pieniądze na upowszechnienie prawdy o lunańskiej gospodarce (Stu wyjechał zapakowany cyframi) najpierw w artykułach naukowych, a potem w bardziej popularnej postaci; pieniądze na przekonanie MSZ-etu choćby jednego większego państwa, że powstanie Wolnej Luny będzie miało swoje zalety; pieniądze na zaszczepienie jakiemuś dużemu kartelowi planu lunańskiej turystyki…
Mnóstwo pieniędzy! Stu zaofiarował swój własny majątek, a Profesor nie odmówił przyjęcia… Bo gdzie jest twój skarb, tam będzie też i twoje serce. Ale wciąż trzeba było mnóstwo pieniędzy, a rozmach naszych planów zapierał dech w piersi. Nie wiedziałem, czy Stu poradzi sobie choćby z jedną dziesiątą; trzymałem tylko za niego kciuki. Przynajmniej mieliśmy kanał łączności z Terra. Profesor twierdził, że łączność z nieprzyjacielem niezbędna jest w każdej wojnie, która ma być prowadzona i zakończona w sposób rozsądny. (Profesor był pacyfistą. Był też wegetarianinem, ale ani jedno, ani drugie nie przeszkadzało mu w byciu „racjonalnym”. Byłby z niego teolog pierwsza klasa.)
Ledwo Stu wyleciał na Ziemię, Mike oświadczył, że nasze szansę wynoszą teraz 1:13. Spytałem go, co jest grane.
— Ależ, Man — wyjaśnił cierpliwie — w ten sposób wzrasta ryzyko. To ryzyko niezbędne, ale mimo wszystko ryzyko.
Przymknąłem się. Mniej więcej w tym czasie, na początku maja, nowy czynnik zmniejszył pewne elementy ryzyka, ujawniając jednocześnie inne. Część Mike’a zawiadywała łącznością mikrofalową Terra-Luna — korespondencją handlową, przekazem danych naukowych, kanałami wiadomości agencyjnych, TV, radiotelefonią audio, rutynową korespondencją Zarządu — oraz ściśle tajnymi przekazami gubernatora.
Mike mógł czytać wszystko poza tym ostatnim, w tym kody i szyfry handlowe — złamanie szyfru to dla niego jak rozwiązanie krzyżówki, a maszynie wszyscy ufają. Wszyscy z wyjątkiem gubernatora, który, jak podejrzewam, w ogóle nie ufał żadnym maszynom; należał do typów, dla których cokolwiek bardziej skomplikowanego od pary nożyczek wydaje się zawiłe, tajemnicze i podejrzane — mentalność z epoki kamiennej.
Gubernator posługiwał się kodem, którego Mike nigdy nie widział. Także szyframi, których nie przepuszczał przez Mike’a; miał taką maszynkę-kretynkę w swoim biurze w rezydencji. W dodatku umówił się z Zarządem na Ziemi, że wszystkie transmisje będą się odbywały w określonych porach. Niewątpliwie czuł się bezpieczny.
Pewnego dnia Mike na rozgrzewkę złamał system jego szyfru i wydedukował program zmian czasu nadawania. Kodem zajął się dopiero na prośbę Profesora; nie widział w nim niczego interesującego.
Ale od tej pory Mike rozgryzał wszystkie ściśle tajne przekazy gubernatora. Musiał zacząć od zera; dotychczas Mike kasował wiadomości gubernatora natychmiast po zakończeniu transmisji. Tak więc powolutku gromadził dane do analizy — strasznie powolutku, bo gubernator korzystał z tej metody tylko, kiedy musiał. Czasami od jednej transmisji do drugiej mijał cały tydzień. Ale stopniowo Mike zaczął domyślać się znaczeń grup literowych i każdemu przypisywał prawdopodobieństwo. Kodu nie łamie się od razu w całości; można znać znaczenie 99 grup w jakiejś wiadomości i nic z niej nie zrozumieć, bo jedna grupa znaczy tylko GLOPS.
Aczkolwiek użytkownik też ma problem; jeśli w drodze do odbiorcy GLOPS zmieni się w GLOPT, mogą wyniknąć z tego kłopoty. Każda metoda łączności wymaga redundancji, bo inaczej informacja może się zgubić. Mike zajął się więc redundancją, z doskonałą cierpliwością maszyny.
Mike złamał większą część kodu gubernatora szybciej, niż sam się spodziewał; gubernator wysyłał więcej transmisji niż w przeszłości, i głównie na jeden temat (co ułatwiło zadanie) — bezpieczeństwa i działalności wywrotowej.
Przycisnęliśmy Morta; wielkim głosem wzywał pomocy.
Meldował, że pomimo obecności dwóch falang Dragonów Pokoju działalność wywrotowa nadal trwa, i żądał przysłania sił, które umożliwiłyby rozmieszczenie posterunków paszportowych we wszystkich kluczowych punktach wszystkich osiedli.
Zarząd uznał to za przegięcie pały, nie mają już doborowych wojsk NS na zbyciu — byłyby trwale niezdolne do służby na Ziemi i niech już nie wysyła takich żądań. Jeśli chce mieć więcej gwardzistów, to może ich zrekrutować spośród zesłańców — lecz wszelkie dodatkowe koszty administracyjne musi pokrywać sama Luna; nie dostanie nowych funduszy. Polecili mu też złożenie sprawozdania o działaniach podjętych w celu wprowadzenia nowych kontyngentów dostaw ziarna, wyspecyfikowanych w ich przekazie z dn. itd.
Gubernator odpowiedział, że jeśli nie zostanie spełniona jego niezwykle skromna prośba o wykwalifikowany personel bezpieczeństwa nie — powtarzam — nie niewykwalifikowanych, nieobliczalnych i nieprzydatnych zesłańców — to nie będzie on w stanie zapewnić praworządności, nie mówiąc o podwyższonych kontyngentach.
Otrzymał na to szydercze zapytanie, co kogo obchodzą burdy ekskatorżników w ich norach. Jeśli jego to niepokoi, to czy pomyślał o wyłączeniu świateł, co znakomicie zadziałało w 1996 i 2021?
Ze względu na tę korespondencję musieliśmy zrewidować nasz kalendarz, przyśpieszyć jedne operacje, opóźnić inne. Rewolucja jest jak dobry obiad, musi być „dogotowana”, żeby wszystko było naszykowane na jeden moment. Na Ziemi Stu potrzebował czasu. My musieliśmy mieć kanistry, małe rakiety sterujące i dodatkowe obwody do „rzucania kamieniami”. Były też problemy ze stalą — z jej zakupem, produkcją, i przede wszystkim z transportem przez labirynt tuneli do nowej wyrzutni. Partia musiała się rozrosnąć przynajmniej do poziomu K — powiedzmy, 40.000 ludzi — przy czym najniższe komórki dobierane by były raczej z uwagi na waleczność, a nie na wcześniejsze kryteria. Potrzebowaliśmy broni do obrony przed inwazją. Musieliśmy przenieść radary Mike’a, bez których byłby on ślepy. (Mike’a nie dałoby rady przenieść; rozrósł się, po kawałku, po całej Lunie. Ale jego centralną część, w Kompleksie, chroniło tysiąc metrów skały i stalowa zbroja na resorach; Zarząd zabezpieczył się na wypadek, gdyby komuś zachciało się obrzucić ich centrum kontroli bombami H.)
To wszystko trzeba było zrobić, i nic nie miało prawa wykipieć.
Więc zrezygnowaliśmy z denerwowania gubernatora i spróbowaliśmy przyśpieszyć całą resztę. Simon Prześmiewca zrobił sobie urlop. Rozpuściliśmy wiadomość, że frygijki wyszły z mody — ale żeby ich nie wyrzucać. Skończyły się irytujące telefony do gubernatora. Przestaliśmy prowokować incydenty z Dragonami — co nie znaczy, że się skończyły, ale było ich teraz mniej.
Pomimo naszych starań ugłaskania Morta pojawił się pewien niepokojący symptom. Gubernator nie otrzymał obietnicy przydziału dodatkowych oddziałów (przynajmniej my takowej nie przejęliśmy) — ale zaczął wyrzucać ludzi z Kompleksu. Urzędnicy, którzy tam mieszkali, zaczęli wynajmować sobie stancje w L-City. Zarząd przystąpił do próbnych wierceń i echosondowania przestrzeni sąsiadującej z L-City, którą można by przerobić na osiedle.
Mogło to oznaczać, że Zarząd zamierza podesłać nam niezwykle pokaźny transport więźniów. Mogło oznaczać, że przestrzeń w Kompleksie potrzebna jest do czegoś innego niż kwatery. Ale Mike powiedział:
— Nie oszukujmy się. Gubernator dostanie swoich żołdaków; w tej przestrzeni będą ich koszary. Gdyby było jakieś inne wyjaśnienie, to bym je usłyszał.
— Ale, Mike — powiedziałem — jeśli to mają być żołnierze, to dlaczego ty o tym nie wiesz? Przecież już prawie rozgryzłeś ten kod gubernatora.
— Nie „prawie”, całkiem. Ale na ostatnich dwóch statkach przyleciały VIP-y z Zarządu, a j a nie wiem, o czym oni rozmawiają, kiedy nie ma w pobliżu telefonu!
Próbowaliśmy więc przygotować plan rozgrywki z dziesięcioma dętkowymi falangami, bo zdaniem Mike’a tyle mniej więcej pomieści opróżniana przestrzeń. Z tyloma moglibyśmy się uporać — przy pomocy Mike’a — ale to będzie oznaczać śmiertelne ofiary, a nie planowany przez Profesora bezkrwawy przewrót.
I coraz usilniej staraliśmy się przyśpieszyć inne elementy.
Kiedy nagle okazało się, że nie mamy wyboru…
Nazywała się Marie Lyons; miała osiemnaście lat i urodziła się w Lunie, jej matkę zesłano poprzez Korpus Pokoju w 56. Ojciec nieznany. Chyba była nieszkodliwa. Pracowała jako magazynierka w wydziale wysyłki, mieszkała w Kompleksie.
Może nienawidziła Zarządu i lubiła drażnić Dragonów Pokoju. A może wszystko zaczęło się w kabinie z zegarowym zamkiem jako zwykła, beznamiętna komercyjna transakcja. Któż to wie? Dragonów było sześciu. Nie wystarczył im gwałt (jeśli to był gwałt), znieważyli ją na inne sposoby i zabili. Ale nie potrafili pozbyć się zwłok; inna urzędniczka znalazła je, zanim jeszcze ostygły. Krzyknęła. To był ostatni krzyk w jej życiu.
Dowiedzieliśmy się natychmiast; Mike zadzwonił do nas trojga, kiedy Alvarez i dowódca Dragonów roztrząsali sprawę w gabinecie Alvareza. Zdaje się, że szef Goryli Pokoju bez trudu wykrył winnych; wraz z Alvarezem przesłuchiwał ich, po kolei, a w przerwach kłócił się z nim. Raz usłyszeliśmy, jak Alvarez mówi:
— Ostrzegałem cię, że ci twoi goryle muszą mieć własne kobiety!
— Wypchaj się — odpowiedział oficer Dragonów. — Wciąż ci powtarzałem, że tego nam nie przyślą. Teraz najważniejsze, jak to wyciszyć.
— Zwariowałeś? Gubernator już wie.
— Problem pozostaje.
— Och, zamknij się i każ przyprowadzić następnego.
Na początku jego brudnej opowieści Wyoh przyszła do mnie do warsztatu. Pod makijażem była blada, nic nie mówiła, ale chciała usiąść blisko mnie i trzymać mnie za rękę.
Wreszcie przesłuchanie się skończyło i oficer Dragonów wyszedł od Alvareza. Nadal się kłócili. Alvarez chciał natychmiast rozstrzelać tę szóstkę i ogłosić publiczny komunikat o incydencie (rozsądny pomysł, ale on potrzebował czegoś jeszcze rozsądniejszego); dowódca nadal mówił o „wyciszaniu”. Profesor powiedział:
— Mike, słuchaj tam nadal i w ogóle miej uszy otwarte, gdzie tylko się da. A więc, Man? Wyoh? Jakie plany?
Ja nie miałem żadnych. Nie jestem chłodnym, wyrafinowanym rewolucjonistą; chciałem tylko dostać pod podeszwy sześć twarzy, z których wydobywało się te sześć głosów.
— Nie wiem. Co robimy, Profesorze?
— „Co robimy”? Jedziemy na tygrysie; możemy tylko trzymać się go za uszy. Mike, gdzie jest Finn Nielsen? Znajdź go.
— Właśnie do mnie dzwoni — odpowiedział Mike. Włączył nas na linię; usłyszałem głos Finna:
— … na Południowej Stacji. Zginęli obaj gwardziści i z sześciu naszych. To znaczy, po prostu ludzi, niekoniecznie towarzyszy. Szerzą się jakieś niewiarygodne plotki, że goryle powariowali i gwałcą i zabijają wszystkie kobiety w Kompleksie. Adam, muszę porozmawiać z Profesorem.
— Tu jestem, Finn — odezwał się Profesor mocnym, stanowczym głosem. — Teraz musimy działać. Wyłącz się, znajdź ludzi, którzy ćwiczyli z tymi karabinami laserowymi, ilu tylko się da, i wydaj im je.
— Da! Okay, Adam?
— Rób, co mówi Profesor. Potem zadzwoń do mnie.
— Chwileczkę, Finn! — wtrąciłem. — Mówi Mannie. Zarezerwuj jeden karabin dla mnie.
— Mannie, ty nie ćwiczyłeś.
— Jeśli to laser, to zrobię z niego użytek!
— Mannie — powiedział z naciskiem Profesor — zamknij się. Marnujesz czas; nie przeszkadzaj Finnowi. Adam, wiadomość dla Mike’a. Każ mu rozpocząć Plan Alarmowy 4.
Przykład Profesora ostudził moje podniecenie. Zapomniałem, że Finn nie ma wiedzieć, że Mike jest kimkolwiek poza „Adamem Selne”; zapomniałem o wszystkim poza wściekłym gniewem. Mike posiedział:
— Finn już się wyłączył, Profesorze, a ja przygotowałem się do realizacji Alarmu 4, kiedy zaczęła się ta awantura. Teraz wysyłam tylko rutynowe przekazy, zapisane przedtem. Mam tak kontynuować?
— Tak, wprowadzaj Alarm 4. Żadnych transmisji na czy z Ziemi, które mogłyby zawierać jakieś informacje. Jeśli coś wpłynie, to przetrzymaj i skonsultuj. — Alarm 4 to był awaryjny reżym łączności, nałożenie cenzury na wiadomości przesyłane na Terrę w taki sposób, by nie wzbudzać podejrzeń. W tym celu Mike miał przemawiać tyloma głosami, iloma tylko potrafił i tłumaczyć, dlaczego bezpośrednie transmisje audio są chwilowo zawieszone — i dlaczego bez problemu transmisję z taśmy.
— Wykonuję program — zgodził się Mike.
— Dobrze. Mannie, nie podniecaj się, chłopcze, i wróć do swojej robótki. Niech walką zajmą się inni; ty jesteś potrzebny tutaj, trzeba improwizować. Wyoh, skontaktuj się z towarzyszką Cecilią i każ jej ściągnąć wszystkich Partyzantów z korytarzy. Dzieciaki mają iść do domów i nie wychodzić — i niech ich matki powiedzą inny matkom, żeby zrobiły to samo. Nie wiemy, gdzie rozprzestrzenia potyczki. Ale nie pozwolę, żeby coś się stało dzieciom.
— Tak jest, Profesorze!
— Zaczekaj jeszcze. Kiedy tylko powiesz Sidris, zajmij się swoimi stiliagami. Mają urządzić rozruchy w miejskim biurze Zarządu — włamać się, splądrować, narobić hałasu, krzyku i zniszczeń — w miarę możliwości niech nikogo nie krzywdzą. Mike. Alarm 4M. Odetnij od kompleksu wszystkie linie poza twoimi.
— Profesorze! — zapytałem. — Po co nam tu rozruchy?
— Mannie, Mannie! Nadszedł Dzień! Mike, czy wiadomości i gwałtach i morderstwach dotarły już do innych osiedli?
— Nic o tym nie wiem. Podsłuchuję w różnych miejscach, według zrandomizowanego grafika. Na stacjach kolejki wszędzie spokój, poza Luna City. Właśnie zaczęły się zamieszki na Stacji Zachodniej. Chce pan posłuchać?
— Nie teraz. Mannie, prześliźnij się tam i popatrz. Ale w nic się nie mieszaj i trzymaj się blisko telefonu. Mike, wywołaj rozróby we wszystkich osiedlach. Przekaż wiadomość przez komórki — wersję Finna, nie prawdę. Goryle gwałcą i zabijają wszystkie kobiety w Kompleksie — zaraz ci podam szczegóły albo sam coś wymyśl. Eee, czy mógłbyś rozkazać gwardzistom na stacjach w innych osiedlach, żeby wrócili do koszar? Musimy mieć rozruchy, ale po co wysyłać bezbronnych ludzi na uzbrojonych Dragonów, jeśli można tego uniknąć?
— Spróbuję.
Pobiegłem na Zachodnią Stację kolejki, ale zwolniłem zbliżając się do niej. Korytarze pełne były gniewnych ludzi. Miasto huczało, jak nigdy przedtem, a kiedy przechodziłem przez Promenadę, usłyszałem okrzyki i zgiełk od strony miejskiego biura Zarządu, choć wydawało mi się, że Wyoh nie miała jeszcze czasu dotrzeć do swoich stiliagów. Dobrze mi się wydawało; to, co chciał wywołać Profesor, zaczęło się spontanicznie.
Stacja była pełna tłumu, i musiałem się przepychać, aby sprawdzić rzecz pewną, że gwardziści z posterunku paszportowego albo zginęli, albo uciekli. Potem się okazało, że zginęli, wraz z trojgiem Lunatyków. Jeden z nich to był trzynastoletni chłopiec. Zginał z dłońmi zaciśniętymi na szyi Dragona i z czerwoną czapeczką na głowie. Przecisnąłem się do publicznego telefonu i złożyłem meldunek.
— Wróć do tych gwardzistów — powiedział Profesor — i przeczytaj znaczek identyfikacyjny któregoś. Chcę znać jego nazwisko i stopień. Widziałeś Finna?
— Nie.
— Wyszedł tam z trzema karabinami. Powiedz mi, z której budki dzwonisz, dowiedz się tego nazwiska i zaraz wracaj.
Jedno ciało zniknęło, gdzieś je odciągnęli; Boh wie, po co. Drugie było poważnie sponiewierane, ale zdołałem docisnąć się i zerwać z szyi numerek, zanim je też gdzieś zabrali. Przedostałem się do telefonu i zobaczyłem, że jest przy nim jakaś kobieta.
— Proszę pani — powiedziałem — muszę zadzwonić z tego telefonu. Sprawa życia i śmierci!
— Bardzo proszę! Ten szajs i tak nie działa.
Dla mnie zadziałał; Mike zarezerwował go dla mnie. Podałem Profesorowi nazwisko gwardzisty.
— Dobrze — powiedział. — Widziałeś Finna? Będzie cię szukał przy tej budce.
— Jeszcze n… Chwileczkę, właśnie go zauważyłem.
— Okay, trzymaj się go. Mike, czy znasz głos tego Dragona?
— Przepraszam, Profesorze. Nie znam.
— Dobrze, niech będzie po prostu zachrypnięty i przerażony; najprawdopodobniej ich dowódca też go nie zna. Czy może żołnierz zadzwoniłby do Alvareza?
— Zadzwoniłby do dowódcy. Alvarez wydaje rozkazy za jego pośrednictwem.
— To dzwoń do dowódcy. Zamelduj o ataku, wzywaj pomocy i zgiń w pół słowa. W tle odgłosy rozruchów i może tuż przed śmiercią okrzyk „Mamy drania!” Dasz radę?
— Program wprowadzony. Żadna sztuka — stwierdził wesoło Mike.
— Wykonaj. Mannie, daj mi Finna.
Plan Profesora polegał na stopniowym wywabieniu całej odpoczywającej zmiany gwardzistów z koszar — ludzie Finna mieli na nich czekać, kiedy tamci będą wysiadać z kapsuł. I wszystko zadziałało, aż do momentu, gdy Mort Kurzajka stracił nerwy i zatrzymał pozostałą resztkę do własnej ochrony, przez cały czas wysyłając szaleńcze przekazy na Ziemię — z których ani jeden nie dotarł do anteny.
Nie zważając na Profesorową dyscyplinę dorwałem się do karabinu laserowego, kiedy miała przyjechać druga kapsuła z Dragonami. Spaliłem dwóch goryli, stwierdziłem, że zaspokoiłem pragnienie krwi i pozwoliłem innym snajperom zająć się resztą drużyny. Za łatwe to było. Wystawiali głowy przez luk, i już. Pół drużyny nie chciało wyjść — dopóki ich nie wykurzyliśmy, a wtedy zginęli wraz z resztą. Ja byłem już wtedy na moim posterunku przy telefonie.
Gubernatorowa decyzja okopania się wywołała nieco zamieszania w Kompleksie; zginął Alvarez, dowódca goryli i dwóch starych żółtków. Ale mieszanina Dragonów i żółtków, 13, zamknęła się wraz z Mortem, a może schronili się tam jeszcze przed jego rozkazem; Mike nie wszystkiego mógł się domyślić z podsłuchu. Ale kiedy byliśmy pewni, że cała zbrojna potęga gubernatora znajduje się w jego rezydencji, Profesor polecił Mike’owi rozpocząć następną fazę.
Mike wyłączył światło w całym Kompleksie, za wyjątkiem rezydencji gubernatora, i obniżył poziom tlenu do punktu omdlenia — nikogo to nie zabiło, ale wystarczyło, aby unieszkodliwić tych, którzy mogliby sprawić nam kłopot. Za to w rezydencji zawartość tlenu opadła do zera, pozostał czysty azot, i tak było przez dziesięć minut. Po tym czasie ludzie Finna, którzy w skafandrach czekali na prywatnej gubernatorskiej stacji kolejki, wyłamali zamek na śluzie i „ramię w ramię” weszli do środka. Luna była nasza.