CYNCYNAT

1

Porywy wiatru rzeźbiły w padającym śniegu kształty wirów — podmuchów, które zdawały się wzbijać niczym duchy z siwych zasp, unosząc się i mknąc na wietrze pod pokrytymi szronem drzewami.

Nakryta wielką śnieżną czapą gałąź złamała się, niezdolna utrzymać ciężaru następnego brudnego płatka. Huk poniósł się echem wzdłuż wąskich leśnych ścieżek niczym stłumiony wystrzał.

Śnieg pokrywał delikatnie martwe, szkliste oczy padłego z głodu jelenia, wypełniając wyżłobienia widoczne między jego ostro zarysowanymi żebrami. Płatki zasypały wkrótce płytkie rowki widoczne w miejscach, gdzie — zaledwie kilka godzin temu — zwierzę po raz ostatni grzebało w zamarzniętym gruncie, bezowocnie poszukując żywności.

Nie opowiadając się po żadnej ze stron, tańczące podmuchy zaczęły pokrywać również inne ofiary, zasypując miękkimi, białymi warstwami karmazynowe plamy na wcześniej zdeptanym śniegu.

Po chwili wszystkie trupy leżały spokojnie, otulone całkiem jakby spały.


Kolejna śnieżyca zatarła już prawie wszystkie oznaki walki, gdy Gordon znalazł ciało Tracy w głębokim cieniu przystrojonego białą, zimową szatą żywotnika. Zamarznięta skorupa zahamowała już krwawienie. Nic nie wypływało z poderżniętego gardła nieszczęsnej młodej kobiety.

Gordon odpędził od siebie myśli o Tracy takiej, jaką znał krótko za życia — wiecznie radosnej i odważnej, pełnej lekko szalonego entuzjazmu dla beznadziejnego zadania, jakiego się podjęła. Zacisnął gniewnie wargi i rozerwał wełnianą koszulę, by dotknąć ciała dziewczyny pod pachą.

Było jeszcze ciepłe. To wydarzyło się niedawno.

Zmrużył powieki i popatrzył na południowy zachód, gdzie znikające już pod padającym śniegiem ślady prowadziły w dal tak jasną, że od wpatrywania się w nią bolały oczy. Zdecydowanym, niemal bezgłośnym ruchem zbliżyła się do niego odziana na biało postać.

— Cholera! — usłyszał szept Phila Bokuto. — Tracy była dobra! Mógłbym przysiąc, że tym kutasom nie uda się…

— Udało się — przerwał mu ostro Gordon. — I to nie stało się dawniej niż dziesięć minut temu.

Złapał zwłoki dziewczyny za sprzączkę pasa i podźwignął w górę, by przekonać tamtego. Ciemnobrązowa twarz skryta pod białą parką pochyliła się bezgłośnie na znak zrozumienia. Tracy nie molestowano ani nawet nie okaleczono w symboliczny, holnistowski sposób. Ta mała banda hipersurwiwalistów zbyt się śpieszyła, by zabrać tradycyjne, makabryczne trofea.

— Możemy ich złapać — wyszeptał Bokuto. W jego oczach gorzał gniew. — Mogę skoczyć po resztę patrolu i wrócić za trzy minuty.

Gordon potrząsnął głową.

— Nie, Phil. Ten pościg zaprowadził nas już zbyt daleko poza nasze linie obrony. Nim się zbliżymy, zdążą zastawić na nas zasadzkę. Lepiej zabierzmy ciało Tracy i wracajmy do domu.

Bokuto zacisnął szczęki, ukazując wydatne ścięgna. Po raz pierwszy jego głos wzniósł się wyżej od szeptu.

— Możemy złapać tych skurwysynów!

Gordon poczuł falę irytacji. “Jakie prawo ma Philip, by mnie do tego zmuszać?” Bokuto był ongiś — zanim świat obrócił się w zgliszcza, prawie dwa dziesięciolecia temu — sierżantem piechoty morskiej. To do niego, nie do Gordona, powinno należeć podejmowanie praktycznych, niepopularnych decyzji… To do niego powinna należeć odpowiedzialność.

Gordon potrząsnął głową.

— Nie zrobimy tego. To nieodwołalna decyzja.

Spojrzał na dziewczynę. Do tego popołudnia była druga w kolejności wśród zwiadowców Armii Willamette… lecz najwyraźniej nie była dostatecznie dobra.

— Potrzebujemy żywych żołnierzy, Phil. Spragnionych walki mężczyzn, nie kolejnych trupów.

Przez moment milczenia nie patrzyli na siebie. Nagle Bokuto odepchnął Gordona na bok i podszedł do nieruchomej postaci leżącej na śniegu.

— Daj mi pięć minut, zanim przyprowadzisz resztę patrolu — powiedział. Przeciągnął zwłoki Tracy na bezwietrzną stronę żywotnika i wyciągnął nóż. — Masz rację. Potrzebujemy gniewnych mężczyzn. Tracy i ja dopilnujemy, byś ich miał.

Gordon zamrugał powiekami.

— Phil — wyciągnął dłoń. — Nie rób tego.

Bokuto zignorował rękę Gordona. Skrzywił twarz i mocniej rozdarł koszulę Tracy. Nie podniósł wzroku, lecz głos mu się załamał.

— Powiedziałem, że masz rację! Musimy rozwścieczyć te wołowe dupy, naszych farmerów, żeby chcieli się bić! A to jest jeden ze sposobów, których Dena i Tracy kazały nam użyć, jeśli będziemy musieli…

Gordon nie mógł w to uwierzyć.

— Dena to wariatka, Phil! Czy jeszcze tego nie rozumiesz? Proszę cię, nie rób tego!

Złapał go za ramię i odwrócił, lecz musiał się cofnąć przed groźnym błyskiem noża Bokuto. Oczy jego przyjaciela gorzały udręką. Odprawił Gordona machnięciem ręki.

— Nie utrudniaj mi tego! Jesteś moim dowódcą i nie przestanę ci służyć, dopóki to będzie najlepszy sposób, aby zabić jak najwięcej tych holnistowskich skurwysynów. Ale, Gordon, w najgorszych momentach robisz się cywilizowany jak skurczybyk! W tym punkcie wytyczam granicę. Czy mnie słyszysz? Nie pozwolę ci zdradzić Tracy, Deny ani mnie przez twoje napady dwudziestowiecznej czułostkowości! A teraz zjeżdżaj stąd… panie inspektorze. — Głos Bokuto był ochrypły z emocji. — I pamiętaj, że masz dać mi pięć minut, zanim sprowadzisz pozostałych.

Spoglądał spode łba, nim Gordon wreszcie się oddalił. Następnie splunął na ziemię, otarł oczy, pochylił się i przystąpił do oczekującego go makabrycznego zadania.

Gordon potykał się, oszołomiony, zmierzając ku siwej łące. Nigdy dotąd Phil Bokuto nie zwrócił się przeciwko niemu, nigdy nie zachował się w ten sposób, nigdy nie wymachiwał nożem z szałem w oczach i nie odmawiał wykonywania rozkazów…

Nagle coś sobie uświadomił.

Nie rozkazałem mu, by tego nie robił. Prosiłem go, błagałem. Ale nie rozkazałem…

Czy zresztą jestem zupełnie pewien, że on nie ma racji? Czy nawet ja, w głębi duszy, nie wierzę w niektóre z rzeczy głoszonych przez Denę i jej bandę zwariowanych bab?

Potrząsnął głową. Phil z pewnością nie mylił się co do jednego. Filozofowanie na polu bitwy było głupotą. Wystarczająco wiele problemów przysparzało ocalenie życia. Ta druga wojna — którą toczył każdej nocy w snach — będzie musiała zaczekać na swoją kolej.

Schodził w dół ostrożnie, ściskając w rękach obnażony bagnet, najbardziej przydatną broń przy takiej pogodzie. Połowa jego ludzi zrezygnowała z karabinów i łuków na rzecz długich noży… kolejna bolesna lekcja, której udzielił im śmiertelnie groźny, podstępny wróg.

Obaj z Bokuto zostawili resztę patrolu w odległości zaledwie pięćdziesięciu metrów, lecz Gordonowi wydawało się, że to znacznie więcej, gdy rozglądał się bacznie na wszystkie strony w poszukiwaniu możliwych zasadzek. Wirujące w powietrzu obłoki śniegu zdawały się przybierać kształty mglistych zwiadowców bajkowej armii, która nie opowiedziała się jeszcze po żadnej ze stron konfliktu. Nieziemskie, neutralne siły w cichej, śmiertelnej wojnie.

“Kto weźmie na siebie odpowiedzialność…” — zdawały się szeptać do niego. Te słowa ani na chwilę nie opuściły Gordona od owego fatalnego poranka, gdy dokonał wyboru między rozsądkiem a skazaną na klęskę, oszukańczą nadzieją.

Przynajmniej jednak tej bandzie holnistów powiodło się gorzej niż zazwyczaj, a miejscowi farmerzy i wieśniacy spisali się lepiej niż ktokolwiek mógł się spodziewać. Ponadto Gordon i jego eskorta przebywali w pobliżu na inspekcji, dzięki czemu mogli w decydującym momencie przyłączyć się do potyczki.

W sumie, jego Armia Willamette odniosła drobne zwycięstwo, tracąc tylko około dwudziestu ludzi na pięciu wrogów. Zapewne nie więcej niż trzech czy czterech holnistów ocalało, by uciec na zachód.

Niemniej cztery takie ludzkie potwory to było aż nazbyt wiele, nawet jeśli byli zmęczeni i brakowało im amunicji. Jego patrol liczył sobie teraz tylko siedmiu żołnierzy, a pomoc była daleko.

“Niech sobie idą. Wrócą”.

Tuż przed nim rozległo się pohukiwanie puchacza wirginijskiego. Rozpoznał głos Leifa Morrisona. “Jest coraz lepszy — pomyślał. Jeśli pożyjemy jeszcze z rok, może nawet wyrobi się do tego stopnia, że uda mu się kogoś oszukać”.

Wydął wargi i spróbował powtórzyć dźwięk. Dwa pohukiwania w odpowiedzi na trzy Morrisona. Następnie przemknął wąską przecinką i wśliznął się do parowu, w którym czekał patrol.

Morrison i dwaj inni ludzie zbliżyli się do niego. Ich brody i baranie kożuchy pokrywał suchy śnieg. Dotykali nerwowo broni.

— Joe i Andy? — zapytał Gordon.

Leif, rosły Szwed, wskazał głową w lewo i w prawo.

— Czujki — odparł zwięźle.

Gordon skinął głową.

— Dobrze.

Stojąc pod wielkim świerkiem, otworzył plecak i wydobył z niego termos. Jeden z przywilejów związanych z rangą: nie musiał nikogo pytać o pozwolenie, nim nalał sobie kubek gorącego jabłecznika.

Pozostali ponownie zajęli pozycje, lecz raz po raz oglądali się za siebie, najwyraźniej zastanawiając się, co też “inspektor” kombinuje tym razem. Morrison, farmer, który we wrześniu cudem ocalał ze splądrowanego Greenleaf Town, spoglądał na niego wzrokiem pełnym z trudem tłumionej złości, jak człowiek, który utracił wszystko, co kochał, i w związku z tym nie należał już w pełni do tego świata.

Gordon spojrzał na zegarek — piękny, przedwojenny chronometr, który dostał od techników z Corvallis. Bokuto miał wystarczająco wiele czasu. Na pewno zawracał już, zacierając za sobą ślady.

— Tracy nie żyje — oznajmił. Twarze mężczyzn pobladły. Gordon kontynuował, oceniając ich reakcję. — Chyba próbowała zajść tych sukinsynów z drugiej strony, by zatrzymać ich dla nas. Nie pytała mnie o pozwolenie — wzruszył ramionami. — Dorwali ją.

Zdumienie przerodziło się w serię kipiących gniewem, gardłowych przekleństw. “Tak lepiej — pomyślał Gordon. Ale holniści następnym razem nie zaczekają, żebyście sobie przypomnieli, że macie się wkurzyć, chłopaki. Zabiją was, kiedy będziecie się jeszcze zastanawiać, czy się bać, czy nie”.

Wielce już doświadczony w sztuce kłamstwa, Gordon ciągnął bezbarwnym tonem:

— Gdybyśmy się zjawili pięć minut wcześniej, moglibyśmy ją uratować. Mieli jednak czas zabrać pamiątki.

Tym razem na ich twarzach gniew toczył walkę z odrazą. Jedno i drugie zwyciężył palący wstyd.

— Ruszajmy za nimi! — nalegał Morrison. — Nie mogą być daleko!

Pozostali wymamrotali coś na znak zgody. “Nie tak szybko, jak trzeba” — uznał Gordon.

— Nie. Jeśli tak się grzebaliście, idąc tutaj, na pewno jesteście za wolni, by poradzić sobie z nieuniknioną zasadzką. Ruszymy naprzód szeregiem i zabierzemy ciało Tracy. Potem wracamy do domu.

Na twarzy jednego z farmerów — który chyba najgłośniej domagał się pościgu — natychmiast pojawiła się ulga. Pozostali jednak przeszyli Gordona wściekłymi spojrzeniami, nienawidząc go za jego słowa.

“Spokój, chłopaki — pomyślał z goryczą. Gdybym był prawdziwym wodzem, znalazłbym lepszy sposób na wyprostowanie waszych kręgosłupów”.

Schował termos, nie częstując jabłecznikiem nikogo z pozostałych. Wniosek był oczywisty: nie zasłużyli sobie na to.

— No to jazda — rozkazał, zarzucając sobie lekki plecak na ramiona.

Tym razem poruszali się szybko. Zebrali swój ekwipunek i poleźli naprzód przez śnieg. Po lewej i prawej stronie dostrzegł Joego i Andy’ego, którzy opuścili kryjówki i zajęli miejsca na skrzydłach. Holniści rzecz jasna nigdy nie byliby tak widoczni, lecz oni mieli znacznie więcej praktyki niż ci niechętni żołnierze.

Ci, którzy zdjęli z pleców karabiny, osłaniali ludzi z nożami, którzy pomknęli naprzód. Gordon z łatwością dotrzymywał im kroku, biegnąc tuż za szeregiem. Po chwili wyczuł, że u jego boku pojawił się Bokuto. Wypadł zza drzewa jakby znikąd. Choć farmerzy byli tak przejęci, żaden z nich tego nie zauważył.

Twarz zwiadowcy nic nie wyrażała, lecz Gordon wiedział, co tamten czuje. Nie spojrzał mu w oczy.

Z przodu rozległ się nagle gniewny okrzyk. Człowiek biegnący na czele musiał znaleźć okaleczone ciało Tracy.

— Wyobraź sobie, co by poczuli, gdyby kiedykolwiek dowiedzieli się prawdy — powiedział cicho Philip. — Albo gdyby odkryli prawdziwy powód, dla którego większość twoich zwiadowców to dziewczyny.

Gordon wzruszył ramionami. Pomysł pochodził od kobiety, lecz on wyraził na niego zgodę. Tylko on ponosił winę. Tyle oszustw dla sprawy, o której wiedział, że jest beznadziejna.

A jednak nawet cynicznemu Bokuto nie mógł wyjawić całej prawdy. Ze względu na niego zachował pozory.

— Znasz główny powód — powiedział swemu adiutantowi. — Poza teoriami Deny i obietnicami Cyklopa. Wiesz, po co to wszystko.

Bokuto skinął głową. Przez krótką chwilę w jego głosie słychać było inny ton.

— Dla Odrodzonych Stanów Zjednoczonych — powiedział cicho, niemal z szacunkiem.

“Kłamstwo za kłamstwem — pomyślał Gordon. Gdybyś tak kiedyś poznał prawdę, mój przyjacielu…”

— Dla Odrodzonych Stanów Zjednoczonych — powiedział. — Tak jest.

Obaj ruszyli naprzód, by czuwać nad armią wystraszonych, lecz teraz również gniewnych ludzi.

2

— To nic nie da, Cyklopie.

Perłowe, opalizujące oko umieszczone w wysokim, otoczonym zimną mgłą cylindrze spoglądało na niego zza grubej, szklanej szyby. Podwójny szereg maleńkich, mrugających światełek tworzył raz za razem złożony, falujący wzór. To był duch dręczący Gordona… widmo prześladujące go już od miesięcy… jedyne znane mu kłamstwo dorównujące jego niecnemu szalbierstwu.

Wydawało się odpowiednie, że do rozmyślań wybrał ten ciemny pokój. Na śniegu, na palisadach wiosek, w odludnych, mrocznych lasach mężczyźni i kobiety ginęli za nich obu — za to, co rzekomo reprezentował Gordon i za maszynę znajdującą się po drugiej stronie szyby.

Za “Cyklopa” i za “Odrodzone Stany Zjednoczone”.

Bez tych dwóch filarów nadziei mieszkańcy Willamette zapewne już by się załamali. Corvallis leżałoby w gruzach. Jego pilnie strzeżone biblioteki, jego wątły przemysł, jego wiatraki i migotliwe światła elektryczne, wszystko to pochłonąłby na zawsze zapadający ciemny wiek. Najeźdźcy znad Rogue River założyliby w całej dolinie posiadłości lenne, tak jak już to zrobili na terenach leżących na zachód od Eugene.

Farmerzy i postarzali technicy toczyli bój z nieprzyjacielem o dziesięciokrotnie większym doświadczeniu i możliwościach. Walczyli jednak, nie tyle dla siebie, co za dwa symbole: łagodną, mądrą maszynę, która w rzeczywistości zginęła przed wielu laty, oraz dawno unicestwione państwo, istniejące teraz wyłącznie w ich wyobraźni.

Biedni głupcy.

— To się nie uda — tłumaczył Gordon swemu partnerowi, drugiemu oszustowi. Szereg światełek odpowiedział mu, tańcząc w tym samym zawiłym wzorze, który płonął w jego snach.

— Surowa zima na razie powstrzymała holnistów. Odgrywają się za to w miasteczkach, które zdobyli jesienią. Ale gdy przyjdzie wiosna, wrócą. Będą nas szarpać, będą palić i zabijać, aż wreszcie wioski, jedna za drugą, poproszą o “opiekę”. Próbujemy walczyć, ale każdy z tych diabłów jest wart tuzina naszych nieszczęsnych mieszczan i farmerów.

Gordon osunął się w miękkim fotelu stojącym naprzeciwko grubej szyby. Nawet tu, w Domu Cyklopa, unosiła się mocna woń kurzu i starości.

“Gdybyśmy mieli czas na szkolenie, przygotowania… gdyby tylko pokój nie trwał tu tak długo.

Gdybyśmy tylko mieli prawdziwego wodza.

Kogoś takiego jak George Powhatan”.

Zza zamkniętych drzwi dobiegała cicha muzyka. Gdzieś w budynku brzmiały lekkie, wzruszające tony Kanonu Pachelbela. Nagranie sprzed dwudziestu lat odtwarzane na aparaturze stereo.

Przypomniał sobie, że się rozpłakał, gdy po raz pierwszy usłyszał znowu podobną muzykę. Tak gorąco pragnął myśleć, że na świecie istnieją jeszcze szlachetność i odwaga, tak bardzo chciał uwierzyć, że odnalazł je tutaj, w Corvallis. Okazało się jednak, że “Cyklop” jest oszustwem, podobnie jak wymyślony przez niego samego mit o “Odrodzonych Stanach Zjednoczonych”.

Nadal zdumiewał go fakt, że obie bajki rozkwitały jeszcze bardziej w cieniu inwazji surwiwalistów. Wśród krwi i przerażenia przerodziły się w coś, za co ludzie codziennie oddawali życie.

— To się po prostu nie uda — odezwał się raz jeszcze do zniszczonej maszyny, nie licząc na odpowiedź. — Nasi ludzie walczą. Giną. Ale bez względu na to, co zrobimy, te sukinsyny w maskujących ubiorach dotrą tu latem.

Wsłuchał się w słodką, smutną muzykę, zastanawiając się, czy gdy Corvallis upadnie, ktokolwiek będzie jeszcze kiedyś słuchał Pachelbela.

Ktoś zastukał cicho w dwuskrzydłowe drzwi za jego plecami. Gordon usiadł prosto. Poza nim samym tylko sługom Cyklopa wolno było wchodzić nocą do tego budynku.

— Proszę — powiedział.

Do środka wlał się wąski czworobok światła. Na pokrytą dywanem podłogę padł cień wysokiej, długowłosej kobiety.

Dena. Jeśli był ktoś, kogo nie chciał widzieć akurat w tej chwili…

Przemówiła szybko, cichym głosem.

— Przepraszam, że cię niepokoję, Gordonie, ale myślałam, że zechcesz się o tym dowiedzieć natychmiast. Właśnie przyjechał Johnny Stevens.

Gordon zerwał się na nogi. Serce zabiło mu szybciej.

— Mój Boże, przebił się!

Skinęła głową.

— Miał pewne trudności, ale udało mu się dotrzeć do Roseburga i wrócić.

— Ludzie! Czy przyprowadził… — przerwał, widząc, że potrząsnęła głową. Zgasła nadzieja.

— Dziesięciu — odparła. — Johnny zaniósł twój list południowcom, a oni przysłali dziesięciu mężczyzn.

Dziwne, lecz w jej głosie słychać było nie tyle strach, co wstyd, całkiem jakby wszyscy w pewnym sensie go zawiedli. Nagle wydarzyło się coś, z czym Gordon nigdy dotąd się nie spotkał. Jej głos załamał się.

— Och, Gordon. To nawet nie mężczyźni. To chłopcy, tylko chłopcy!

3

Gdy Dena była małym dzieckiem, zaopiekował się nią Joseph Lazarensky i inni ocalali technicy z Corvallis. Było to wkrótce po wojnie zagłady. Wychowywała się między sługami Cyklopa. Z tego powodu wyrosła wyższa niż inne kobiety w tych czasach. Otrzymała też znacznie lepsze wykształcenie. Był to jeden z powodów, dla których z początku go pociągała.

Ostatnio jednak Gordon złapał się na tym, że wolałby, aby przeczytała mniej książek… albo bez porównania więcej. Wymyśliła teorię. Co gorsza, uwierzyła w nią niemal fanatycznie i szerzyła ją w skupionej wokół siebie koterii młodych, łatwo ulegających wpływom kobiet, a także gdzie indziej.

Gordon obawiał się, że mimowolnie odegrał pewną rolę w tym procesie. Nadal nie był pewien, dlaczego pozwolił, by Dena namówiła go na przyjęcie niektórych z jej dziewcząt do armii w charakterze zwiadowców.

“Ciało młodej Tracy Smith leżące na usypanych przez wiatr zaspach… ślady oddalające się po oślepiająco jasnym śniegu…”

Opatuleni w zimowe płaszcze, przeszli razem z Deną obok wartowników pilnujących wejścia do Domu Cyklopa i wyszli na zewnątrz, w mroźną, bezchmurną noc.

— Jeśli Johnny’emu się nie powiodło, to znaczy, że została nam tylko jedna szansa, Gordon — powiedziała cicho Dena.

— Nie chcę o tym mówić — potrząsnął głową. — Nie w tej chwili.

Było zimno i chciał jak najszybciej wrócić do refektarza, by wysłuchać raportu młodego Stevensa.

Dena chwyciła go mocno za ramię. Nie zwolniła uścisku, dopóki na nią nie spojrzał.

— Gordon, musisz uwierzyć, że nikt nie jest z tego powodu bardziej rozczarowany ode mnie. Czy sądzisz, że ja i moje dziewczyny chciałyśmy, żeby Johnny’emu się nie udało? Masz nas aż za takie wariatki?

Gordon powstrzymał się od odpowiedzi pod wpływem pierwszego odruchu. Wcześniej tego samego dnia przechodził obok grupy rekrutek Deny — młodych kobiet z wiosek całej północnej doliny Willamette, dziewcząt o żarliwych głosach i płonących oczach neofitek. Przedstawiały sobą dziwny widok, gdy ubrane w koźle skóry noszone przez wojskowych zwiadowców, z nożami przy biodrach, nadgarstkach i kostkach, siedziały w kręgu, trzymając na kolanach otwarte książki.


SUSANNA: Nie, nie, Mario. Wszystko ci się pomieszało. Lizystrata w niczym nie przypomina historii o Danaidach! Ona również się myliła, lecz z innych powodów.

MARIA: Nie rozumiem. Dlatego że jedna grupa używała seksu, a druga mieczy?

GRACE: Nie, nie w tym rzecz. Dlatego że obie nie miały wizji, ideologii…


Spór ucichł nagle, gdy kobiety dostrzegły Gordona. Dźwignęły się na nogi i zasalutowały, spoglądając na niego, gdy przemykał ze skrępowaniem obok nich. Wszystkie miały w oczach ten dziwny błysk… coś, co sprawiało, że miał wrażenie, iż obserwują go jako pokazowy egzemplarz, symbol. Nie potrafił jednak określić czego.

Tracy również miała ten błysk. Cokolwiek mógł on znaczyć, Gordon nie chciał mieć z tym nic wspólnego. Czuł się wystarczająco paskudnie, gdy mężczyźni ginęli za jego kłamstwa. Ale te kobiety…

— Nie — potrząsnął głową, gdy odpowiadał Denie. — Nie mam was aż za takie wariatki.

Roześmiała się i ścisnęła jego ramię.

— Dobrze. Na razie zadowolę się tym.

Wiedział jednak, że to jeszcze nie koniec sprawy.

Gdy weszli do refektarza, inny strażnik zabrał ich płaszcze. Dena miała przynajmniej tyle rozsądku, że pozostała z tyłu. Gordon sam poszedł wysłuchać złych wieści.


* * *

Młodość była wspaniałą rzeczą. Gordon przypomniał sobie, jak sam był nastolatkiem, na krótko przed wojną zagłady. W owych czasach nic mniej poważnego niż rozbicie samochodu nie mogło go przyhamować.

Części chłopaków, którzy prawie dwa tygodnie temu opuścili południowy Oregon wraz z Johnnym Stevensem, przydarzyły się gorsze rzeczy. Sam Johnny musiał przejść przez piekło.

Nadal jednak wyglądał na siedemnaście lat. Siedział obok kominka, ściskając w ręku kubek parującego rosołu. Młodzieńcowi potrzebna była gorąca kąpiel i może ze czterdzieści godzin snu. Jego długie włosy barwy rudawoblond oraz rzadka broda zakrywały niezliczone drobne zadrapania. Tylko jedna część jego munduru nie była w strzępach — porządnie naprawiony emblemat, na którym widniał prosty napis: POCZTA ODRODZONYCH STANÓW ZJEDNOCZONYCH.

— Gordon!

Uśmiechnął się szeroko i wstał z miejsca.

— Modliłem się, byś wrócił bezpiecznie — odparł Gordon, obejmując Johnny’ego. Odsunął na bok wydobyty przez młodzieńca z impregnowanej torby plik listów… za który Johnny z pewnością oddałby życie.

— Obejrzę je za chwilę. Siedź. Wypij zupę.

Poświęcił chwilę, by popatrzeć w stronę wielkiego kominka, przy którym personel refektarza zajmował się nowymi rekrutami z południa. Jeden chłopak miał rękę na temblaku. Innemu, leżącemu na stole, ranę na głowie opatrywał doktor Pilch, który był lekarzem armii.

Reszta popijała z kubków dymiący rosół, gapiąc się na Gordona z nie skrywanym zainteresowaniem. Niewątpliwie Johnny naopowiadał im różnych historii. Wyglądali na gotowych, wręcz palących się do walki.

Żaden z nich nie miał więcej niż szesnaście lat.

“Tyle zostało z naszej ostatniej nadziei” — pomyślał Gordon.

Ludzie ze środkowopołudniowej części Oregonu walczyli z surwiwalistami znad Rogue River od prawie dwudziestu lat. W ciągu ostatnich mniej więcej dziesięciu udało im się zatrzymać barbarzyńców w martwym punkcie. W przeciwieństwie do znanych Gordonowi mieszkańców północy, ranczerów i farmerów z okolic Roseburga nie osłabiły lata pokoju. Byli twardzi i dobrze znali nieprzyjaciela.

Mieli też prawdziwych wodzów. Gordon słyszał o pewnym człowieku, który odpierał jeden atak holnistów za drugim. Wszystkie załamywały się w krwawym chaosie. Niewątpliwie to właśnie było powodem, dla którego nieprzyjaciel ułożył nowy plan. Manewr był śmiały. Holniści ruszyli morzem i wylądowali w pobliżu Florence, daleko na północ od swych tradycyjnych wrogów.

Było to mistrzowskie posunięcie. Nie zostało już nic, co mogłoby ich powstrzymać. Farmerzy z południa przysłali z pomocą tylko dziesięciu chłopców. Dziesięciu chłopców.

Gdy Gordon się zbliżył, rekruci wstali. Przeszedł wzdłuż szeregu, pytając każdego o nazwisko i miasteczko, z którego pochodził. Ściskali z przejęciem jego dłoń. Każdy tytułował go “panem inspektorem”. Niewątpliwie wszyscy liczyli na najwyższy zaszczyt, na to, że zostaną listonoszami… urzędnikami państwa, którego nigdy nie znali, gdyż byli zbyt młodzi.

Gordon wiedział, że nic nie powstrzyma ich przed oddaniem za nie życia, nawet fakt, że owo państwo już nie istniało.

Zauważył Phila Bokuto, który siedział w kącie, strugając coś nożem. Czarny eks-komandos nie powiedział nic, Gordon widział jednak, że próbuje już ocenić południowców. Pochwalał jego postępowanie. Jeśli okaże się, że niektórzy z nich coś potrafią, zrobi się z nich zwiadowców, bez względu na to, co powie Dena i jej kobiety.

Wyczuł, że Dena patrzy na niego z tyłu pomieszczenia. Musiała wiedzieć, że dopóki będzie dowodził Armią Dolnego Willamette, nigdy nie zgodzi się na jej nowy plan.

Dopóki w jego ciele zostanie choć iskra życia.

Spędził kilka minut na rozmowie z rekrutami. Gdy po raz kolejny spojrzał w stronę drzwi, Deny już nie było. Być może poszła zawiadomić swą koterię kandydatek na Amazonki. Gordon był przygotowany na nieuniknioną konfrontację.

Gdy wrócił do stołu, Johnny Stevens dotknął nieprzemakalnej torby. Tym razem młodzieniec nie pozwolił się zbyć. Wyciągnął plik kopert, który przyniósł z tak daleka.

— Przykro mi, Gordon — mówił cicho. — Robiłem, co mogłem, ale po prostu nie chcieli mnie słuchać! Przekazałem twoje listy, ale…

Potrząsnął głową.

Gordon przerzucił odpowiedzi na prośby o pomoc, które napisał przeszło dwa miesiące temu.

— Wszyscy łaskawie zgodzili się przyłączyć do sieci pocztowej — dodał Johnny z ironią w głosie. — Nawet jeśli padniemy, zostanie jeszcze skrawek wolnego Oregonu gotowego na zjednoczenie z ojczyzną, gdy ta do nas dotrze.

Na pożółkłych kopertach Gordon rozpoznał nazwy miast otaczających Roseburg. Legenda niektórych z nich dotarła aż tutaj. Przejrzał część odpowiedzi. Były uprzejme. Opowieść o Odrodzonych Stanach Zjednoczonych wzbudzała ciekawość, a nawet entuzjazm. Nie było jednak żadnych obietnic. Ani żołnierzy.

— A co z George’em Powhatanem?

Johnny wzruszył ramionami.

— Wszyscy pozostali burmistrze, szeryfowie i szefowie w okolicy oglądają się na niego. Jeśli on czegoś nie zrobi, oni nie kiwną palcem.

— Nie widzę jego odpowiedzi.

Obejrzał już wszystkie listy.

Johnny potrząsnął głową.

— Powiedział, że nie ufa papierowi, Gordon. Zresztą jego odpowiedź składała się tylko z dwóch słów. Poprosił mnie, żebym przekazał ci ją osobiście. — Głos Johnny’ego załamał się. — Kazał ci powiedzieć: “Przykro mi”.

4

Gdy późnym wieczorem Gordon wrócił do pokoju, nad progiem zauważył smugę światła. Zawahał się z dłonią uniesioną nad klamką. Wyraźnie pamiętał, że zdmuchnął świece, nim udał się na rozmowę z Cyklopem.

Nim zdążył otworzyć drzwi, delikatny zapach kobiety rozwiał tajemnicę. Ujrzał Denę leżącą na jego łóżku z nogami pod kołdrą. Miała na sobie luźną koszulę z białego, ręcznie tkanego materiału. W rękach trzymała książkę, na którą padało światło stojącej przy łóżku świecy.

— To szkodzi na oczy — powiedział. Rzucił na biurko pełną listów torbę, którą dostał od Johnny’ego.

— Zgadzam się — odparła Dena, nie podnosząc wzroku znad książki. — Czy mogę ci przypomnieć, że sam cofnąłeś ten pokój do epoki kamiennej, podczas gdy reszta budynku jest zelektryfikowana? Przypuszczam, że wam, przedwojennym facetom, ciągle jeszcze roi się w głupich łbach, że blask świec jest romantyczny, czy coś w tym rodzaju. Mam rację?

Gordon nie był właściwie pewien, dlaczego wykręcił żarówki w swym pokoju i zabezpieczył je starannie. W ciągu pierwszych tygodni pobytu w Corvallis ściskało go w gardle z radości, gdy tylko miał okazję nacisnąć włącznik, aby elektrony zaczynały płynąć, tak jak to robiły w dniach jego młodości.

Teraz, przynajmniej we własnym pokoju, nie mógł znieść słodyczy takiego światła.

Zmoczył wodą szczoteczkę do zębów, a potem posypał ją sodą.

— Masz dobrą, czterdziestowatową żarówkę we własnym pokoju — przypomniał jej. — Mogłaś sobie tam poczytać.

Dena zignorowała uszczypliwą uwagę. Uderzyła otwartą dłonią w rozłożone karty książki.

— Nie rozumiem tego! — oznajmiła z irytacją. — Według tej książki Ameryka przeżywała tuż przed wojną zagłady renesans kultury. Oczywiście mieli Nathana Holna, który głosił swą obłąkaną doktrynę supermachismo — i były też problemy ze słowiańskimi mistykami za granicą — ale, ogólnie rzecz biorąc, były to wspaniałe czasy! W sztuce, muzyce, nauce, wszystko zdawało się ze sobą łączyć. A mimo to, te ankiety przeprowadzone pod koniec stulecia mówią, że większość amerykańskich kobiet w owych czasach nadal nie ufała technice! Nie mogę w to uwierzyć! Czy to prawda? Czy wszystkie były idiotkami?

Gordon splunął do umywalki i spojrzał na okładkę książki. Widniał na niej jaskrawy, holograficzny napis:


KIM JESTEŚMY:
PORTRET AMERYKI LAT DZIEWIĘĆDZIESIĄTYCH

Strząsnął ze szczoteczki do zębów krople wody.

— To nie było takie proste, Deno. Przez tysiąclecia technikę uważano za dziedzinę męską. Nawet w latach dziewięćdziesiątych kobiety stanowiły tylko niewielki odsetek inżynierów i uczonych, choć było coraz więcej diabelnie zdolnych…

— To nieważne! — przerwała mu. Zamknęła z trzaskiem książkę i potrząsnęła z emfazą jasnobrązowymi włosami. — Liczy się to, kto odnosi korzyści! Nawet jeśli technika była przede wszystkim męską dziedziną, pomagała kobietom znacznie bardziej niż mężczyznom! Porównaj Amerykę swoich czasów z dzisiejszym światem i powiedz mi, że nie mam racji.

— Obecne czasy to piekło dla kobiet — zgodził się. Uniósł dzban i polał wodą ręcznik. Czuł się bardzo zmęczony. — Życie jest dla nich jeszcze gorsze niż dla mężczyzn. Brutalne, bolesne i krótkie. Do tego, mówię to ze wstydem, pozwoliłem, byś namówiła mnie do powierzenia dziewczynom najgorszych, najbardziej niebezpiecznych…

Dena zdecydowanie nie pozwoliła mu skończyć zdania. A może rozumiała ból, jaki czuł z powodu śmierci młodej Tracy Smith i chciała zmienić temat?

— Świetnie! — oznajmiła. — W takim razie chcę się dowiedzieć, dlaczego kobiety przed wojną bały się techniki — o ile ta zwariowana książka mówi prawdę — choć nauka zrobiła dla nich tak wiele. Choć alternatywa była tak straszliwa!

Gordon powiesił na miejsce mokry ręcznik. Potrząsnął głową. To było tak dawno temu. Po tym wszystkim w czasie swych podróży oglądał okropności, które Denę wprawiłyby w osłupienie, jeżeli kiedykolwiek zmusiłby się, by jej o nich opowiedzieć.

Była tylko niemowlęciem, gdy cywilizacja zawaliła się z hukiem. Poza okropnymi dniami przed jej przyjęciem do Domu Cyklopa — które niewątpliwie dawno już wymazała z pamięci — przebywała i wychowywała się w jedynym być może miejscu w dzisiejszym świecie, gdzie ocalały jeszcze pozostałości dawnych wygód. Nic dziwnego, że nie miała siwych włosów w dojrzałym wieku dwudziestu dwóch lat.

— Są tacy, którzy sądzą, że to właśnie technika zniszczyła cywilizację — stwierdził. Usiadł na krześle przy łóżku i zamknął oczy w nadziei, że dziewczyna pojmie aluzję i zaraz sobie pójdzie. Mówił, nie poruszając się: — Mogą mieć trochę racji. Bomby i drobnoustroje, trzyletnia zima, zniszczona sieć powiązań, na których opierało się społeczeństwo…

Tym razem mu nie przerwała. Zamilkł, bo nie potrafił wyrecytować tej litanii na głos.

“…szpitale… uniwersytety… restauracje… opływowe samoloty niosące wolnych obywateli wszędzie, dokąd tylko chcieli się udać…

…roześmiane dzieci o czystych spojrzeniach, tańczące w strumieniach wody na trawnikach… obrazy przesłane z księżyców Jowisza i Neptuna… marzenia o gwiazdach… cudowne, mądre maszyny układające zachwycające kalambury i napawające nas dumą…

…wiedza…”

— Antytechniczne bzdury — odparła Dena, zbywając w dwóch słowach jego sugestię. — To ludzie zniszczyli świat, a nie nauka. Wiesz to, Gordon. Pewien typ ludzi.

Nie chciało mu się nawet wzruszyć ramionami. Jakie to zresztą miało teraz znaczenie?

Gdy odezwała się znowu, jej głos brzmiał łagodniej.

— Chodź tutaj. Pomożemy ci zdjąć te przepocone łachy.

Sprzeciwił się. Dziś w nocy chciał tylko zwinąć się w kłębek i zapomnieć o świecie, by odłożyć na później jutrzejsze decyzje i pogrążyć się w nieświadomości. Dena jednak była silna i nieustępliwa. Rozpięła guziki jego koszuli i przyciągnęła go do siebie, aż opadł na poduszki.

Były przesycone jej zapachem.

— Wiem, dlaczego wszystko się rozpadło — oznajmiła Dena, w dalszym ciągu pracowicie zajmując się Gordonem. — Książka mówi prawdę! Kobiety po prostu nie poświęcały tym sprawom należytej uwagi. Feminizm zboczył na ślepy tor, zajął się sprawami, które w najlepszym razie miały uboczne znaczenie i ignorowały prawdziwy problem. Mężczyzn. Wy, faceci, nieźle wykonywaliście swe zadania: kształtowanie, produkowanie i budowanie. Mężczyźni potrafią być w tym świetni. Ale każdy, kto ma choć trochę rozsądku, widzi, że jedna czwarta lub nawet połowa z was to także wariaci, gwałciciele i mordercy. Naszym zadaniem było mieć na was oko, wybierać najlepszych i eliminować sukinsynów. — Skinęła głową, w pełni usatysfakcjonowana własną logiką. — To my, kobiety, zawiodłyśmy. Pozwoliłyśmy, by do tego doszło.

— Deno, jesteś w stu procentach obłąkana. Wiesz o tym? — wymamrotał Gordon. Zrozumiał już, do czego zmierza dziewczyna. Była to po prostu kolejna próba skłonienia go, aby wyraził zgodę na jeszcze jeden szalony plan wygrania wojny. Tym razem jednak jej się to nie uda.

Racjonalna część jego umysłu pragnęła, by kandydatka na Amazonkę po prostu sobie poszła i zostawiła go w spokoju. Lecz głowę miał wypełnioną jej zapachem. Nawet mając zamknięte oczy, wyczuł chwilę, kiedy jej koszula z ręcznie tkanego materiału opadła bezszelestnie na podłogę i Dena zdmuchnęła świecę.

— Może i jestem szalona — stwierdziła. — Ale wiem, o czym mówię — kołdra uniosła się i dziewczyna wśliznęła się do łóżka obok niego. — Wiem. To była nasza wina.

Dotyk jej gładkiej skóry przeszył jego bok niczym prąd elektryczny. Gordon odniósł wrażenie, że jego ciało podniosło się z własnej inicjatywy, choć — skryty za powiekami — usiłował ratować się dumą i szukać ucieczki we śnie.

— Ale my, kobiety, nie pozwolimy, by zdarzyło się to raz jeszcze — wyszeptała Dena. Wtuliła mu twarz w szyję. Przebiegła palcami po jego barku i bicepsie. — Poznałyśmy już prawdę o mężczyznach. O bohaterach i sukinsynach, i o tym, jak ich od siebie odróżnić. Poznajemy też prawdę o sobie.

Jej skóra była gorąca. Gordon otoczył dziewczynę ramionami i ułożył obok siebie.

— Tym razem — westchnęła Dena. — Wywrzemy wpływ na wypadki.

Gordon stanowczo zamknął jej usta własnymi, choćby tylko po to, aby wreszcie przestała gadać.

5

— Jak zademonstruje Mark, nawet dziecko może za pomocą naszego nowego noktowizora na podczerwień — połączonego z celownikiem laserowym — odnaleźć cel w niemal całkowitej ciemności.

Rada Obrony Doliny Willamette siedziała za długim stołem, ustawionym na podwyższeniu w największej auli dawnego campusu Uniwersytetu Stanu Oregon, patrząc, jak Peter Aage demonstruje najnowszą “tajną broń”, stworzoną w laboratoriach sług Cyklopa.

Gdy wyłączono światła i zamknięto drzwi, Gordon ledwie mógł dojrzeć chudego technika. Głos Aage’a był jednak donośny i czysty.

— Z tyłu sali umieściliśmy klatkę z myszą, która ma stanowić nieprzyjacielski obiekt. Mark włącza celownik noktowizyjny — w ciemności rozległ się cichy trzask. — A teraz poszukuje promieniowania cieplnego emitowanego przez mysz…

— Widzę ją! — rozległ się piskliwy głos dziecka.

— Świetnie, chłopcze. Teraz Mark przełącza laser, by wymierzyć w zwierzę…

— Mam ją!

— …a gdy wiązka jest już wycelowana, nasze urządzenie zmienia częstotliwość światła lasera i w plamce widzialnego światła dostrzegamy… mysz!

Gordon wpatrzył się w ciemny obszar znajdujący się z tyłu sali. Nic się nie wydarzyło. Nadal panował głęboki mrok.

Ktoś spośród widzów zachichotał.

— Może coś ją zeżarło! — powiedział jakiś żartowniś.

— Aha. Hej, technicy, może by tak przestawić to cudo na szukanie kota!

Rozległo się grzmiące: “Miau!”

Choć przewodniczący rady walił młotkiem, by uciszyć salę, Gordon roześmiał się głośno wraz z siedzącymi niżej mądralami. Czuł pokusę, by dorzucić jakąś uwagę, lecz wszyscy znali jego głos. Musiał grać rolę poważnego. Zapewne uraziłby tylko czyjeś uczucia.

Nagła krzątanina po lewej stronie powiedziała mu, że zgromadzili się tam technicy i naradzają się, szepcząc gorączkowo. Wreszcie ktoś kazał włączyć światło. Rozbłysły świetlówki. Członkowie Rady Obrony zamrugali powiekami, gdy ich oczy przyzwyczajały się do blasku.

Mark Aage, dziesięcioletni chłopiec, którego Gordon uratował kilka miesięcy temu przed surwiwalistami w ruinach Eugene, zdjął hełm umożliwiający widzenie w ciemności i podniósł wzrok.

— Widziałem mysz — upierał się. — Całkiem dobrze. I trafiłem ją wiązką laserową. Ale kolor nie chciał się zmienić!

Peter Aage wyglądał na zawstydzonego. Blondyn miał na sobie wyszywany czarną nicią biały strój — taki sam, jak technicy wciąż tłoczący się wokół ciężkiego urządzenia.

— Wczoraj, na próbach, zadziałało pięćdziesiąt razy — tłumaczył. — Może zaciął się przetwornik parametryczny. Czasem tak się dzieje. Oczywiście to tylko prototyp, a do tego od prawie dwudziestu lat nikt w Oregonie nie próbował zbudować czegoś w tym rodzaju. Powinno jednak udać się nam usunąć wszystkie usterki, nim rozpoczniemy produkcję.

Rada Obrony składała się z trzech różnych grup. Dwaj mężczyźni i kobieta, ubrani podobnie jak Peter w stroje sług, skinęli głowami ze zrozumieniem. Reszta jej członków wyglądała na mniej usatysfakcjonowanych.

Dwaj mężczyźni siedzący po prawej stronie Gordona ubrani byli w niebieskie bluzy oraz skórzane kurtki podobne do jego własnych. Na ich rękawach widniały naszywki z wyobrażeniem orła wznoszącego się dumnie z pogrzebowego stosu. Po ich obrzeżach biegł napis:


POCZTA ODRODZONYCH
STANÓW ZJEDNOCZONYCH

Pozostali “listonosze” popatrzyli na siebie nawzajem. Jeden z nich miał w oczach prawdziwy niesmak.

W środku siedziały dwie kobiety i trzech mężczyzn, w tym przewodniczący rady, reprezentujący różne regiony wchodzące w skład sojuszu: okręgi, które ongiś połączył szacunek dla Cyklopa, później rozrastająca się sieć pocztowa, a teraz również strach przed wspólnym wrogiem. Stroje mieli różne, lecz każdy nosił na ramieniu opaskę z lśniącym godłem — nałożonymi na siebie literami D i W, oznaczającymi Dolinę Willamette. Chromowane znaki były jedynym towarem, którego zapasy wystarczyły dla całej ich armii. Zdjęto je z dawno porzuconych samochodów.

To jeden z cywilnych delegatów odezwał się pierwszy.

— Jak sądzicie, ile tych maszynek zdołacie wyprodukować do wiosny?

Peter zastanowił się.

— Cóż, jeśli skoncentrujemy się na tym maksymalnie, do końca marca powinniśmy zmontować jakiś tuzin.

— I pewnie wszystkie będą potrzebować prądu.

— Dołączymy oczywiście ręczne prądnice. Cały zestaw nie powinien ważyć więcej niż pięćdziesiąt funtów.

Farmerzy popatrzyli na siebie. Kobieta reprezentująca indiańskie osady z Gór Kaskadowych najwyraźniej przemówiła w imieniu wszystkich.

— Jestem pewna, że te noktowizory mogą się przydać przy obronie kilku ważnych miejsc przed niespodziewanym atakiem. Chcę się jednak dowiedzieć, na co się nam przydadzą, kiedy stopnieją śniegi i ci ucinający kutasy holniści zaczną palić po kolei nasze małe wioski i sioła. Wiecie, że nie możemy ściągnąć wszystkich ludzi do Corvallis. Głód wykończyłby nas w kilka tygodni.

— No właśnie — dodał inny farmer. — Gdzie się podziały wszystkie te superbronie, które mieliście wymyślić wy, wielkie łby? Wyłączyliście Cyklopa, czy co?

Teraz z kolei słudzy popatrzyli na siebie. Ich przywódca, doktor Taigher, zaczął protestować.

— To krzywdzące! Nie mieliśmy dosyć czasu. Cyklopa zbudowano dla pokojowych celów i musiał się przeprogramować, żeby sobie poradzić z takimi sprawami jak wojna. I tak zresztą zdołał stworzyć wspaniałe plany, ale to omylni ludzie muszą je realizować!

Gordonowi wydawało się to cudem. Tutaj, w publicznym miejscu, ten facet naprawdę sprawiał wrażenie urażonego, starającego się bronić swej mechanicznej wyroczni… którą mieszkańcy doliny nadal czcili jak wielkiego Oza. Przedstawiciel północnych okręgów potrząsnął głową, pełen szacunku, lecz nieustępliwy.

— No więc, jestem ostatni z tych, którzy chcieliby krytykować Cyklopa. Nie wątpię, że strzela pomysłami tak szybko, jak tylko potrafi. Ale po prostu nie rozumiem, czemu ten noktowizor miałby być lepszy od balonu, o którym wciąż opowiadacie, albo bomb gazowych, czy tych małych, chytrych min. Tego wszystkiego jest po prostu za mało, by mogło nam pomóc choć cholerną odrobinę! A nawet gdybyście wyprodukowali setki, tysiące tych rzeczy, to byłyby świetne, gdybyśmy walczyli z prawdziwą armią, jak w Wietnamie czy Kenii przed czasem zagłady. Ale przeciw tym pieprzonym surwiwalistom nie przydadzą się prawie na nic!

Choć Gordon siedział cicho, nie mógł nie zgodzić się z mówcą. Doktor Taigher spojrzał na swe ręce. Po szesnastu latach pokoju i dobrotliwego nabierania — wydzielania wąskim strumieniem zregenerowanych, dwudziestowiecznych zabawek, by zachwycać miejscowych farmerów — od niego i jego techników zażądano, żeby wreszcie wyprodukowali prawdziwe cuda. Przestało już wystarczać naprawianie zabawek i prądnic, napędzanych wiatrowymi silnikami, i imponowanie tubylcom.

Mężczyzna siedzący po prawej stronie Gordona poruszył się. Był to Eryk Stevens, dziadek młodego Johnny’ego Stevensa. Staruszek miał na sobie taki sam mundur jak Gordon. Reprezentował region górnego Willamette, te kilka położonych tuż na południe od Eugene miasteczek, które przyłączyły się do sojuszu.

— A więc wróciliśmy do punktu wyjścia — oznajmił Stevens. — Wynalazki Cyklopa mogą nam tu i ówdzie pomóc. Przede wszystkim uczynią kilka silnych punktów trochę silniejszymi. Myślę jednak, że wszyscy się zgadzamy, iż nie będą dla nieprzyjaciela niczym więcej niż niedogodnością. Ponadto Gordon mówi, że nie możemy liczyć na to, by pomoc z cywilizowanego wschodu przybyła na czas. Minie dziesięć albo i więcej lat, nim Odrodzone Stany Zjednoczone będą tu mogły skierować większe siły. Musimy utrzymać się przynajmniej do momentu nawiązania z nimi prawdziwego kontaktu. — Stary popatrzył wściekle na pozostałych. — Jest tylko jeden sposób, by to osiągnąć! Trzeba walczyć! — Grzmotnął pięścią w stół. — Wszystko raz jeszcze trzeba zacząć od podstaw. To uzbrojeni mężczyźni rozstrzygną sprawę.

Wokół stołu rozległy się pomruki aprobaty. Gordon zdawał sobie jednak sprawę z obecności Deny, która siedziała na jednym z krzeseł na dole, czekając na szansę zwrócenia się do rady. Potrząsała głową. Gordon czuł się tak, jakby potrafił czytać w jej myślach.

“Nie tylko mężczyźni…” Wysoka, młoda kobieta miała na sobie strój sługi, lecz Gordon wiedział, komu naprawdę jest oddana. Siedziała obok trzech swych uczennic — odzianych w koźle skóry kobiet-zwiadowców z Armii Willamette. Wszystkie były członkiniami jej ekscentrycznej koterii.

Aż do dzisiejszego dnia rada odrzuciłaby ich plan bez zastanowienia. Dziewczynom ledwie pozwolono na wstąpienie do armii, i to tylko dzięki uśpionemu wspomnieniu o zeszłowiecznym feminizmie, które wciąż jeszcze utrzymywało się w cywilizowanej dolinie.

Jednak dziś Gordon wyczuwał narastającą za stołem desperację. Wieści, które przyniósł z południa Johnny Stevens, były straszliwym ciosem. Wkrótce, gdy przestanie padać śnieg i nadejdą ciepłe deszcze, rada zacznie się chwytać każdego planu. Każdego idiotyzmu.

Postanowił przyłączyć się do dyskusji, zanim sprawy wyrwą się spod kontroli. Przewodniczący natychmiast udzielił mu głosu.

— Jestem pewien, że rada zechce przekazać Cyklopowi — i jego technikom — naszą wdzięczność za ich nieustające wysiłki.

Rozległ się pomruk zgody. Ani Taigher, ani Peter Aage nie patrzyli mu w oczy.

— Zostało jeszcze jakieś sześć do ośmiu tygodni złej pogody, a potem możemy oczekiwać wznowienia poważniejszych działań przez nieprzyjaciela. Po wysłuchaniu raportów komisji szkolenia i zaopatrzenia jasno widać, że czeka nas mnóstwo roboty.

W rzeczy samej, krótki raport Philipa Bokuto zapoczątkował poranną litanię złych wieści. Gordon zaczerpnął tchu.

— Gdy latem zaczęła się inwazja holnistów, powiedziałem wam, byście nie liczyli na żadną pomoc ze strony reszty kraju. Ustanowienie sieci pocztowej, co zrobiłem z waszą pomocą, jest tylko pierwszym etapem długiego procesu ponownego jednoczenia kontynentu. W najbliższych latach Oregon pozostanie praktycznie sam.

Udało mu się skłamać przez implikację — wypowiadał zdania będące dosłowną prawdą. Dobrze opanował tę umiejętność, nie był jednak z tego dumny.

— Nie będę owijał w bawełnę. Fakt, że ludzie z okolic Roseburga przysłali nam na pomoc jedynie garstkę, był najgorszym ze wszystkich ciosów. Południowcy mają doświadczenie, umiejętności i, co najważniejsze, przywództwo, a to jest nam najbardziej potrzebne. Moim zdaniem przekonanie ich, by nam pomogli, musi mieć bezwzględny priorytet.

Przerwał.

— Dlatego — zaczął znowu — udam się osobiście na południe, by nakłonić ich do zmiany zdania.

To oświadczenie wywołało prawdziwy tumult.

— Gordon, to szaleństwo!

— Nie możesz…

— Jesteś nam potrzebny tutaj!

Zamknął oczy. W ciągu czterech miesięcy stworzył sojusz wystarczająco silny, by opóźnić marsz najeźdźców i utrudnić im życie. Dokonał tego głównie dzięki swym talentom gawędziarza, nabieracza… kłamcy.

Nie łudził się, że jest prawdziwym przywódcą. To jego postać utrzymywała w całości Armię Willamette… jego legendarne pełnomocnictwa inspektora reprezentującego odrodzone państwo.

“Państwo, którego jedyna ocalała iskra będzie wkrótce martwa jak kamień, jeśli nie zrobi się czegoś cholernie szybko. Nie potrafię poprowadzić tych ludzi! Potrzebny im generał! Wojownik!

Ktoś taki jak George Powhatan”.

Uciszył wrzawę podniesieniem ręki.

— Pojadę tam. Chcę też, byście wszyscy mi obiecali, że nie zgodzicie się pod moją nieobecność na żadne zwariowane, desperackie przedsięwzięcia.

Spojrzał prosto na Denę. Przez moment patrzyła mu w oczy. Wargi miała jednak zaciśnięte, a po chwili oczy jej ściemniały i odwróciła nagłym ruchem głowę.

“Czy niepokoi się o mnie? — zastanowił się Gordon. Czy o swój plan?”

— Wrócę, nim nadejdzie wiosna — obiecał. — I sprowadzę pomoc.

Pod nosem całkiem cicho dodał:

— Albo zginę.

6

Przygotowania zajęły trzy dni. Przez cały ten czas Gordon był poirytowany. Żałował, że nie może odjechać po prostu.

Całe przedsięwzięcie zamieniło się jednak w ekspedycję. Rada nalegała, żeby przynajmniej do Cottage Grove towarzyszył mu Bokuto wraz z czterema innymi mężczyznami. Johnny Stevens ruszył przodem w towarzystwie jednego z ochotników z południa, by przygotować drogę. Ostatecznie przybycie inspektora powinno być zapowiedziane.

Dla Gordona wszystko to było nonsensem. W ciągu godziny spędzonej z Johnnym nad przedwojenną mapą samochodową zorientowałby się, jak dotrzeć do celu. Jeden szybki koń plus drugi na zapas byłby równie dobrą ochroną jak cały oddział.

Szczególnie niezadowolony był z tego, że musi zabrać ze sobą Bokuto. Był on potrzebny tutaj. Rada okazała się jednak niewzruszona. Albo zgodzi się na ich warunki, albo w ogóle nie pozwolą mu jechać.

Grupa opuściła Corvallis wczesnym rankiem. Dotkliwe zimno sprawiało, że z koni biła para. Gdy przejeżdżali obok starego boiska oregońskiego uniwersytetu, minęła ich kolumna maszerujących rekrutów. Choć postacie były szczelnie opatulone, ich śpiew wskazywał niedwuznacznie na żołnierki Deny.


Nie wyjdę za faceta, który pali papierosy,

Drapie się, beka i wrzeszczy wniebogłosy.

Może nie wyjdę za mąż i już,

Nie wyjdę za mąż i już!


Lepiej usiądę w cieniu sama jedna.

Stara panna grymaśna i wybredna.

Może nie wyjdę za mąż i już,

Nie wyjdę za mąż i już!


Gdy przejeżdżali mężczyźni, oddział wykonał “na prawo patrz”. Odległość nie pozwalała odczytać wyrazu twarzy Deny, lecz Gordon czuł na sobie jej spojrzenie.

Ich pożegnanie było fizycznie namiętne i emocjonalnie napięte. Gordon nie był pewien, czy nawet przedwojenna Ameryka, ze wszystkimi swymi seksualnymi wariacjami, miała nazwę dla takiego związku jak ich. Czuł ulgę, że ją opuszcza. Wiedział, że będzie za nią tęsknił.

Gdy głosy kobiet ucichły za jego plecami, Gordon poczuł ucisk w gardle. Próbował częściowo wytłumaczyć go dumą z ich oczywistej odwagi. Nie można jednak było całkowicie wykluczyć strachu.

Grupa mijała w szybkim tempie nagie sady i skutą lodem okolicę, by o zachodzie słońca dotrzeć do palisady w Rowland. Linia frontu była już tak blisko, oddalona tylko o jeden dzień jazdy od centrum tego, co uchodziło za cywilizację. Dalej rozciągała się kraina bandytów.

W Rowland słyszano nowe pogłoski — że jeden kontyngent holnistów ustanowił już w ruinach Eugene małe księstwo. Uchodźcy opowiadali o bandach barbarzyńców, odzianych w białe stroje maskujące, którzy grasowali po okolicy, paląc małe sioła, grabiąc żywność i porywając kobiety oraz niewolników.

Jeśli to była prawda, Eugene stanowiło problem. Musieli się jakoś przedostać przez zburzone miasto.

Bokuto nalegał, by nie podejmowali żadnego ryzyka. Gordon spoglądał na niego spode łba i niemal w ogóle się nie odzywał, gdy ekspedycja zmarnowała trzy dni na asfaltowych, pokrytych wybojami szosach, omijając Springfield daleko od wschodu, a potem zawracając na południe, by wreszcie przybyć do ufortyfikowanego miasteczka Cottage Grove.

Upłynęło niewiele czasu od chwili, gdy kilka osad leżących na południe od Eugene zjednoczyło się z zamożniejszymi, północnymi społecznościami. Teraz najeźdźcy odcięli je ponownie.

Na mapie wielkiego ongiś stanu Oregon, którą Gordon stworzył w myślach, dwie trzecie jego obszaru na wschodzie pokrywała puszcza, wyżynna pustynia, starożytne wycieki lawy oraz skalne wały Gór Kaskadowych.

Na zachodzie szary Pacyfik graniczył z omywanymi deszczem Górami Nadbrzeżnymi.

Północne i południowe kresy stanu również stanowiły praktycznie niemożliwe do przejścia plamy. Na północy Dolina Kolumbii wciąż jarzyła się od bomb, które zamęczyły Portland i zniszczyły tamy na wielkiej rzece.

Druga plama wychodziła z nieznanej Kalifornii i sięgała o sto mil na północ od południowych granic stanu. Jej centrum stanowiła górzysta, pełna kanionów kraina znana jako Rogue.

Nawet w szczęśliwszych czasach tereny otaczające Medford słynęły z pewnego “dziwnego” elementu. Przed wojną zagłady oceniano, że w dolinie Rogue River znajduje się więcej tajemnych schowków i nielegalnych karabinów maszynowych niż gdziekolwiek indziej, nie licząc Everglades.

Gdy władze usiłowały się jeszcze utrzymać, szesnaście lat temu, właśnie plaga hipersurwiwalistów zadała im śmiertelny cios, najgroźniejszy w całym cywilizowanym świecie. W południowym Oregonie zwolennicy Nathana Holna byli szczególnie gwałtowni. Losu nieszczęsnych obywateli tego regionu nigdy nie poznano.

Między pustynią a morzem, między promieniowaniem a holnistowskimi obłąkańcami, dwa małe obszary przetrwały trzyletnią zimę z zasobami wystarczającymi na odrobinę więcej niż zwierzęca wegetacja… Willamette na północy i miasteczka wokół Roseburga na południu. Na początku jednak ten południowy obszar wydawał się nieuchronnie skazany na niewolnictwo lub jeszcze gorszy los z rąk nowych barbarzyńców.

Nagle, gdzieś między Rogue a Umpqua, wydarzyło się coś nieoczekiwanego. Postępy raka zahamowano. Nieprzyjaciela powstrzymano. Gordon żywił rozpaczliwą nadzieję, że dowie się, jak do tego doszło, nim przerzut choroby w pełni zawładnie podatną na atak doliną Willamette.

Na mapie stworzonej w jego myślach paskudny, czerwony naciek wtargnął w głąb kraju z przyczółków utworzonych przez najeźdźców na zachód od Eugene. Cottage Grove było już niemal odcięte.

W odległości niespełna mili od miasteczka po raz pierwszy ujrzeli, jak źle wyglądają sprawy. Przy drodze wisiały ciała sześciu mężczyzn ukrzyżowanych na przechylonych słupach telefonicznych. Zwłoki były okaleczone.

— Zdejmijcie ich — rozkazał. Serce mu waliło. Czuł suchość w ustach. Dokładnie taką reakcję chciał wywołać nieprzyjaciel tym pokazem terroru. Najwyraźniej patrole z Cottage Grove nie zapuszczały się już tak daleko od osady. Nie rokowało to dobrze.

W godzinę później zobaczył, jak wiele się zmieniło od czasu jego poprzedniej wizyty w mieście. W narożnikach nowych, usypanych z ziemi wałów stały wieże strażnicze. Na zewnątrz przedwojenne budynki zrównano z ziemią, by stworzyć szeroką, zabezpieczającą przed ogniem strefę.

Napływ uchodźców trzykrotnie zwiększył liczbę ludności. Większość z nich mieszkała w zatłoczonych chatach tuż za główną bramą. Dzieci, trzymając się spódnic kobiet o wymizerowanych twarzach, gapiły się na jeźdźców z północy. Mężczyźni stali w grupach, grzejąc dłonie nad ogniskami. Dym mieszał się z zapachem niemytych ciał, tworząc nieprzyjemne opary.

Niektórzy z mężczyzn wyglądali na podejrzane typy. Gordon zastanowił się, ilu z nich to agenci holnistów, udający tylko uchodźców. Takie rzeczy już się zdarzały.

Były też gorsze wieści. Od Rady Miejskiej dowiedzieli się, że burmistrz Peter Von Kleek zginął w zasadzce zaledwie kilka dni temu, gdy próbował poprowadzić oddział z odsieczą oblężonej wiosce. Straty nie sposób było ocenić. Był to ciężki cios dla Gordona. Wiadomość ta tłumaczyła również nastrój milczącego oszołomienia panujący na zimnych ulicach.

Wieczorem, przy świetle pochodni na zatłoczonym placu, Gordon wygłosił jedną ze swych najlepszych, podnoszących morale przemów. Tym razem jednak okrzyki zapału w tłumie były zmęczone i ochrypłe. Wystąpienie dwukrotnie przerywał odległy, słaby odgłos strzałów, dobiegający z leżących za wałami obronnymi, pokrytych lasem wzgórz.

— Nie daję im dwóch miesięcy, gdy śniegi już stopnieją — wyszeptał następnego dnia Bokuto, kiedy wyjeżdżali z Cottage Grove. — Dwa tygodnie, jeśli pieprzeni surwiwaliści postarają się mocno.

Gordon nie musiał odpowiadać. Miasteczko stanowiło południową podporę sojuszu. Gdy padnie, nic nie przeszkodzi całej armii nieprzyjaciela zawrócić na północ, ku środkowi doliny i samemu Corvallis.

Kierowali się na południe podczas lekkiej śnieżycy, wspinając się wzdłuż najbliższej morza odnogi rzeki Willamette ku jej źródłu. Ciemnozielony las sosnowy lśnił pod białą powłoką śniegu. Tu i ówdzie jasnoczerwona kora mirtu kontrastowała z tłem szarych brzegów na wpół zamarzniętego strumienia.

Mimo to kilka upartych traczy łowiło ryby w lodowatej wodzie, starając się we właściwy dla siebie sposób doczekać wiosny.

Na południe od porzuconego miasta London oddalili się od coraz węższej rzeki. Wjechali na rozległy, nie zamieszkany teren, gdzie widziało się jedynie porośnięte zielskiem ruiny farm oraz, od czasu do czasu, zrujnowaną stację benzynową.

Była to, jak dotąd, milcząca podróż. Teraz jednak osłabili nieco czujność, gdyż nawet podejrzliwy Philip Bokuto uznał, że opuścili już obszary, na których prawdopodobne było napotkanie holnistowskich patroli. Zezwolono na rozmowy, ten i ów roześmiał się głośno.

Wszyscy mężczyźni byli po trzydziestce, zaczęli więc bawić się we wspomnienia… opowiadali stare kawały, które nie byłyby ani trochę zabawne dla kogoś z młodszego pokolenia, spierali się niefrasobliwie o niezbyt dobrze zapamiętane arkana różnych dyscyplin sportu. Gordon omal nie spadł z siodła ze śmiechu, gdy Aaron Schimmel parodiował nosowym głosem popularne gwiazdy telewizyjne lat dziewięćdziesiątych.

— To zdumiewające, jak wiele szczegółów z młodości człowiek może przechowywać w pamięci — zwrócił się do Philipa. — Kiedyś się mówiło, że jeśli łatwiej przypomnieć sobie wydarzenia sprzed dwudziestu lat niż niedawne wypadki, starość jest blisko.

— Aha — odparł z uśmiechem Bokuto. Jego głos przerodził się nagle w gderliwy falset. — O czym to mówiliśmy?

Gordon postukał się w głowę.

— Hę? Nie słyszę cię, facet… Za dużo w niej rock and rolla z dawnych czasów.

Przyzwyczaili się już do przenikliwego chłodu zimowych poranków oraz cichego odgłosu końskich kopyt uderzających o porośniętą trawą autostradę międzystanową. Przyroda wróciła do siebie — w lasach znowu pasły się jelenie — lecz ludzie jeszcze przez długi czas będą zbyt nieliczni, aby zasiedlić wszystkie opuszczone wioski.

Dopływy pobliskiego odgałęzienia rzeki zniknęły wreszcie. Wędrowcy przekroczyli wąską linię wzgórz i następnego dnia znaleźli się nad brzegami nowego strumienia.

— Umpqua — oznajmił przewodnik.

Przybysze z północy wytrzeszczyli oczy. Lodowaty potok nie wlewał swych wód do spokojnej Willamette, a później do wielkiej Kolumbii, lecz torował sobie, nieposkromiony, drogę na zachód, ku morzu.

— Witajcie w słonecznym południowym Oregonie — mruknął Bokuto, po raz kolejny przytłoczony. Niebiosa groźnie spoglądały na nich z góry. Nawet drzewa wydawały się dziksze niż na północy.

Wrażenie nie znikało, gdy jadąc dalej, zaczęli mijać małe, otoczone palisadami osady. Milczący mężczyźni przymrużonymi oczami przyglądali się im ze stanowisk obserwacyjnych na zboczach wzgórz, pozwalając im przejechać bez słowa. Wiadomość o ich przybyciu dotarła tu przed nimi. Było jasne, że ci ludzie nie mają nic przeciwko pocztowcom. Równie oczywiste było jednak, że nie przepadają zbytnio za obcymi.

Spędziwszy noc w wiosce Sutherlin, Gordon przypatrzył się z bliska życiu południowców. Ich domostwa były proste i skromne. Niewiele było tam wygód, które mieli jeszcze mieszkańcy północy. Niemal wszyscy wyglądali na zniszczonych przez chorobę, niedożywienie, przepracowanie czy wojnę.

Choć tubylcy nie gapili się na nich zbyt natrętnie ani nie mówili nic nieuprzejmego, było jasne, jaka jest ich opinia o ludziach z Willamette.

“Zniewieściali”.

Ich przywódcy wyrażali współczucie, lecz było oczywiste, że myślą po cichu: “Jeśli holniści zostawiają południe w spokoju, dlaczego mielibyśmy się wtrącać?”

W dzień później, w handlowym centrum Roseburga, Gordon spotkał się z komitetem złożonym z okolicznych wodzów. Porozbijane kulami okna wychodziły na teren przypominający o niszczycielskiej siedemnastoletniej wojnie z barbarzyńcami znad Rogue River. Wysadzony w powietrze bar ze zwisającym smętnie nadtopionym, plastikowym szyldem wskazywał miejsce, gdzie zatrzymano nieprzyjaciela wtedy, gdy przedarł się najgłębiej, prawie dziesięć lat temu.

Od tego czasu dzicy surwiwaliści nigdy nie zapuścili się tak daleko. Gordon był pewien, że miejsce spotkania wybrano po to, by gościom coś udowodnić.

Różnica w nastroju i osobowości ludzi była łatwa do zauważenia. Legendarny Cyklop czy zapowiadane odrodzenie techniki wzbudzały niewiele ciekawości. Nawet opowieści o ojczyźnie wstającej z popiołów na obszarach leżących daleko na wschodzie wywoływały jedynie umiarkowane zainteresowanie. Nie w tym rzecz, że tubylcy wątpili w ich słowa. Ludzi z Glide, Winston i Lookinglass po prostu nie obchodziło to zbytnio.

— To strata czasu — powiedział Gordonowi Philip. — Te kmiotki toczą swoją małą wojenkę od tak dawna, że guzik ich obchodzi cokolwiek poza codzienną egzystencją.

“Czy to przypadkiem nie znaczy, że są mądrzejsi?” — zadał sobie pytanie Gordon.

Philip miał jednak rację. Nie było właściwie ważne, co myśleli szefowie, burmistrze, szeryfowie czy wodzowie. Chełpili się głośno swą autonomią, ale nie ulegało wątpliwości, że jest tylko jeden człowiek, którego opinia liczy się w tych okolicach.

W dwa dni później Johnny Stevens przybył z zachodu na buchającym parą wierzchowcu. Nie rozglądając się na boki, zeskoczył z konia i podbiegł zdyszany do Gordona. Tym razem wiadomość, którą przyniósł, składała się z trzech słów.

“Przyjedźcie do mnie”.

George Powhatan zgodził się wysłuchać ich prośby.

7

Góry Callahan ciągnęły się na odcinku siedemdziesięciu mil od Roseburga i doliny Camas do morza. U ich stóp główna odnoga małej rzeki Coquille gnała na zachód pod roztrzaskanymi szkieletami zniszczonych mostów, nim spotkała się z odgałęzieniem północnym i południowym w porannym cieniu góry Sugarloaf.

Tu i ówdzie, wzdłuż północnego stoku doliny, nowe płoty odgradzały pokryte teraz sypkim śniegiem pastwiska. Gdzieniegdzie, zza otaczającej szczyt wzgórza palisady, wznosił się słup bijącego z komina dymu.

Na południowym stoku nie było jednak nic poza wypalonymi, walącymi się ruinami, ulegającymi powoli nieubłaganym gąszczom jeżyn.

Brodów na rzece nie strzegły żadne fortyfikacje. Wędrowców zdziwiła ich nieobecność, gdyż podobno to właśnie w tej dolinie obrońcy okopali się i powstrzymali wreszcie ofensywę holnistów.

Calvin Lewis spróbował im to wyjaśnić. Chudy, ciemnooki, młody mężczyzna był już przewodnikiem Johnny’ego Stevensa podczas jego poprzedniej podróży do południowego Oregonu. Cal, gestykulując, wskazywał ręką w lewo i w prawo.

— Nie strzeże się rzeki, budując umocnienia — tłumaczył powoli z wyraźnym, lokalnym akcentem. — Bronimy północnego brzegu w ten sposób, że od czasu do czasu urządzamy wypady na drugi. Obserwujemy też wszystko, co rusza się po tamtej stronie.

Philip Bokuto chrząknął i skinął głową na znak aprobaty. Najwyraźniej sam postępowałby identycznie. Johnny Stevens nie odezwał się, gdyż słyszał to wszystko już wcześniej.

Gordon nieustannie spoglądał między drzewa, zastanawiając się, gdzie kryją się obserwatorzy. Niewątpliwie obie strony były nimi zainteresowane i posuwającą się naprzód grupę od razu zauważono. Niekiedy Gordon dostrzegał przelotnie na pewnej wysokości jakieś poruszenie bądź błysk czegoś, co mogło być szkłami lornetki. Tropiciele byli jednak dobrzy. Bez porównania lepsi niż ktokolwiek w Armii Willamette — z wyjątkiem, być może, Philipa Bokuto.

To, co działo się na południu, nie przywodziło na myśl wojny prowadzonej przez armie, gdzie liczą się oblężenia i manewry strategiczne. Przypominało raczej bitwy toczone przez Indian… gdzie szybkie, krwawe ataki przynosiły zwycięstwo mierzone liczbą zdobytych skalpów.

Surwiwaliści byli specjalistami od tego rodzaju podstępnej, ukradkowej walki. Nie przyzwyczajeni do podobnego terroru mieszkańcy Willamette stanowili dla nich idealne ofiary.

Tutaj jednak farmerom udało się ich powstrzymać. Nie potrafiłby zrecenzować ich taktyki, pozwolił więc, by większość pytań zadawał Bokuto. Gordon wiedział, że są to umiejętności, na których opanowanie potrzeba całego życia. A on przybył tutaj tylko w jednym celu — nie aby uczyć się, lecz aby przekonywać.

Gdy wspinali się starym szlakiem wiodącym na górę Sugarloaf, na dole rozciągał się wspaniały widok na łączące się ze sobą odnogi rzeki Coquille. Pokryte śniegiem sosnowe lasy wyglądały tak, jak musiały wyglądać przed przybyciem człowieka, całkiem jakby groza ostatnich siedemnastu zim była sprawą istotną jedynie dla efemerycznych stworzeń, a nie dla cierpliwej ziemi.

— Czasem te sukinsyny próbują się do nas zakraść w wielkich czółnach — wyjaśniał Cal Lewis. — Południowa odnoga dociera tu niemal prosto z okolic Rogue, a w chwili, gdy łączy się ze środkową, nurt staje się bardzo wartki.

Młody mężczyzna uśmiechnął się.

— Ale George zawsze skądś wie, co kombinują. Zawsze jest gotowy na ich przybycie.

Znowu to samo. Pełne szacunku, a nawet czci przywiązanie, zawsze gdy była mowa o wodzu mieszkańców doliny Camas. Czy ten facet jadł gwoździe na śniadanie? Albo raził wrogów błyskawicami? Wysłuchawszy tylu opowieści, Gordon był gotów uwierzyć we wszystko, co dotyczyło George’a Powhatana.

Nagle Bokuto wysunął nos, a jego szerokie nozdrza rozszerzyły się jeszcze bardziej. Były komandos ściągnął nagle wodze, przezornie powstrzymując Gordona ramieniem. Uniósł błyskawicznym ruchem pistolet maszynowy.

— Co się stało, Phil?

Gordon zdjął karabin, przyglądając się zadrzewionym stokom. Konie tańczyły i parskały, wyczuwając podniecenie jeźdźców.

— To… — Bokuto zaczął wąchać. Zmrużył oczy z niedowierzaniem. — Czuję niedźwiedzie sadło!

Cal Lewis spojrzał na rosnące przy drodze drzewa i uśmiechnął się. Tuż nad nimi rozległ się basowy, gardłowy śmiech.

— Świetnie, chłopie! Ale ty masz czułe zmysły!

Gdy Gordon i pozostali popatrzyli w tamtą stronę, między daglezjami poruszyła się wielka, skryta w cieniu postać rysująca się na tle popołudniowego słońca. Gordona przeszył przelotny dreszcz. Jakaś cząstka jego jaźni zastanawiała się przez krótką chwilę, czy to w ogóle jest człowiek czy też być może legendarny sasquatch-bigfoot z północnego zachodu.

Nagle postać ruszyła naprzód i okazało się, że to mężczyzna w średnim wieku o szorstkiej twarzy, którego sięgające ramion, posiwiałe włosy podtrzymywała zdobiona paciorkami opaska. Ręcznie tkana koszula z krótkimi rękawami wystawiała na działanie powietrza grube niczym uda ramiona, lecz mężczyźnie zimno najwyraźniej nie przeszkadzało.

— Jestem George Powhatan — powiedział z uśmiechem. — Panowie, witajcie na górze Sugarloaf.

Gordon przełknął ślinę. Co takiego było w głosie tego człowieka, że harmonizowało to z jego wyglądem? Świadczyło o sile tak niewymuszonej, że niepotrzebne były żadne przechwałki ani popisy. Powhatan rozłożył ramiona. — Chodź na górę, ty z czułym nosem. I reszta, z waszymi eleganckimi mundurkami! Poczuliście zapach niedźwiedziego sadła? No to chodźcie do mojej domowej stacji meteorologicznej! Zobaczycie, jaki jest z niego pożytek.

Goście odprężyli się i schowali broń, uspokojeni jego swobodnym śmiechem. “To nie sasquatch — powiedział sobie Gordon. Po prostu serdeczny góral. Nic więcej”.

Poklepał swego płochliwego konia z północy i powiedział sobie, że jego własną reakcję z pewnością wywołała jedynie woń wytapianego z niedźwiedzia tłuszczu.

8

Senior góry Sugarloaf używał słojów niedźwiedziego sadła do przepowiadania pogody. Udoskonalił tradycyjną metodę drogą skrupulatnego, naukowego prowadzenia zapisków. Hodował krowy z myślą o lepszym mleku, a owce z myślą o lepszej wełnie. Jego ogrzewane biogennym metanem cieplarnie przez cały rok, nawet podczas najsurowszych zim, produkowały świeże jarzyny.

Ze szczególną satysfakcją zademonstrował im swój browar, w czterech okręgach słynący z najlepszego piwa.

Ściany wielkiej sali w centrum jego rezydencji zdobiły pięknie utkane draperie i demonstrowane z dumą prace dzieci. Gordon spodziewał się, że zobaczy broń i trofea wojenne, lecz nigdzie nic takiego nie było widać. W gruncie rzeczy, gdy przeszło się za wysoką palisadę i zasieki, niemal nic nie przypominało o długotrwałej wojnie.

Pierwszego dnia Powhatan nie chciał rozmawiać o interesach. Cały czas poświęcił na oprowadzanie gości i nadzorowanie przygotowań do uczty, jaką miał wydać na ich cześć. Późnym popołudniem, gdy pokazano im pokoje, w których mieli się zatrzymać, ich gospodarz zniknął.

— Chyba widziałem, jak szedł na zachód — odparł Philip Bokuto na pytanie Gordona. — W stronę tego urwiska.

Gordon podziękował mu i ruszył we wskazanym kierunku żwirowaną ścieżką między drzewami. Przez długie godziny Powhatan zręcznie unikał wszelkiej poważnej dyskusji, zawsze odwracał uwagę gości, pokazywał im coś nowego albo zagadywał, cytując jakąś ludową mądrość, których zasób posiadał nie wyczerpany.

W nocy mogło ich czekać to samo w jeszcze większej ilości, jako że na spotkanie z nimi przybyło bardzo wielu ludzi. Może w ogóle nie będą mieli okazji porozmawiać o ważnych sprawach.

Oczywiście wiedział, że nie powinien być tak niecierpliwy, ale nie miał ochoty na spotkanie z nowymi ludźmi. Chciał porozmawiać sam na sam z George’em Powhatanem.

Znalazł go siedzącego z twarzą zwróconą ku krawędzi stromego urwiska. Daleko w dole szumiały wody zlewających się ze sobą odnóg Coquille. Na zachodzie szczyty Gór Nadbrzeżnych błyszczały w fioletowej mgiełce, która ciemniała szybko, przechodząc w pomarańczowy i ochrowy zachód słońca. Wiecznie obecne chmury płonęły setką jesiennych odcieni.

George Powhatan siedział w pozycji zazen na zwykłej trzcinowej macie. Jego zwrócone ku górze dłonie spoczywały na kolanach. Gordon widywał niekiedy przed wojną podobny wyraz twarzy. Nazywał go, z braku lepszego określenia, “uśmiechem Buddy”.

“A niech mnie… — pomyślał. Ostatni neohippis. Kto by w to uwierzył?”

Pozbawiona rękawów bluza górala odsłaniała wyblakły, niebieski tatuaż na grubym ramieniu — potężną pięść z wysuniętym nieco jednym palcem, na którym przycupnął delikatnie gołąbek. Pod spodem widniało jedno doskonale czytelne słowo: POWIETRZNY.

To zestawienie nie zaskoczyło właściwie Gordona, podobnie jak spokojny wyraz twarzy Powhatana. Z jakiegoś powodu wydawało się na miejscu.

Wiedział, że uprzejmość nie wymaga, by się oddalił, lecz by nie przeszkadzał siedzącemu. Najciszej, jak potrafił, uprzątnął miejsce odległe o kilka stóp na prawo od wodza . i usiadł na ziemi, patrząc w tę samą co on stronę. Nawet nie próbował przyjąć pozycji lotosu. Nie ćwiczył tego od chwili, gdy skończył siedemnaście lat. Usiadł jednak z wyprostowanymi plecami i spróbował oczyścić swój umysł. W oddali, tam gdzie było morze, kolory migotały i zmieniały się.

W pierwszej chwili mógł myśleć jedynie o tym, jak jest zesztywniały. Jak obolały od konnej jazdy i spania na twardej, zimnej ziemi. Podmuchy wiatru sprawiły, że poczuł chłód, gdy dające ciepło słońce skryło się za górami. Jego myśli tworzyły kotłujące się mrowisko dźwięków, trosk i wspomnień.

Wkrótce jednak, choć wcale tego nie chciał, powieki zaczęły mu ciążyć, odrobinę opadły, po czym zatrzymały się półotwarte, niezdolne się podnieść ani opaść bardziej.

Gdyby nie wiedział, co się dzieje, z pewnością wpadłby w panikę. Był to jednak tylko lekki trans medytacyjny. Rozpoznał to wrażenie. “Niech się dzieje, co chce” — pomyślał i poddał się ogarniającej go fali.

Czy robił to z chęci rywalizacji z Powhatanem, czy też chciał mu udowodnić, że nie jest jedynym dzieckiem odrodzenia, które jeszcze pamiętało?

A może po prostu dlatego, że czuł się zmęczony, a zachód słońca był taki piękny?

Miał w sobie wrażenie pustki. Wydawało mu się. że jego płuca są zamknięte, i to już od długiego czasu. Próbował wciągać powietrze mocno i głęboko, lecz rytm jego oddechów nie zmienił się w najmniejszym stopniu, całkiem jakby jego ciało dysponowało własną, niedostępną dla niego mądrością. Spokój, który ogarnął skostniałą od wiatru twarz Gordona, wydawał się spływać powoli w dół. Dotykał jego gardła niczym palce kobiety, przebiegał po napiętych ramionach i głaskał mięśnie, aż wreszcie rozluźniły się z własnej inicjatywy.

“Kolory…” — pomyślał, widząc tylko niebo. Serce kołysało delikatnie jego ciałem.

Czy upłynęło już całe życie od chwili, gdy siedział tak, zapomniawszy o wszystkim? A może po prostu było zbyt wiele spraw, o których chciał zapomnieć?

“Są…”

Pod wpływem ulgi, do której nigdy nie mógłby się zmusić, ucisk w jego płucach ustąpił. Gordon zaczął oddychać. Zużyte powietrze wydostało się na zewnątrz i umknęło na zachodnim wietrze. Następny oddech smakował tak słodko, że wyszedł z jego ust jako westchnienie.

Kolory…

Po lewej stronie coś się poruszyło. Odezwał się cichy głos.

— Zastanawiałem się kiedyś, czy te zachody słońca to pożegnalny dar Boga… coś takiego jak tęcza, którą dał Noemu, tylko że tym razem chciał powiedzieć… “Żegnajcie”…nam wszystkim.

Gordon nie odpowiedział. Nie było potrzeby.

— Ale po tylu latach przyglądania się im doszedłem do wniosku, że atmosfera powoli się oczyszcza. Nie są już takie, jak zaraz po wojnie.

Gordon skinął głową. Dlaczego ludzie mieszkający na wybrzeżu zawsze uważali, że mają monopol na zachody słońca? Przypomniał sobie, jak to wyglądało na prerii. gdy skończyła się trzyletnia zima i niebo stało się na tyle czyste, by można było dojrzeć słońce. Wydawało się wtedy, że niebiosa rozprysnęły swą paletę w jaskrawym bryzgu odcieni o cudownym, choć śmiercionośnym pięknie.

Nie odwracając się, Gordon wiedział, że Powhatan się nie poruszył. Siedział w tej samej pozycji, uśmiechając się łagodnie.

— Kiedyś — ciągnął siwowłosy wódz — może dziesięć lat temu, gdy siedziałem sobie tutaj tak jak teraz, przychodząc do siebie po niedawno odniesionej ranie i kontemplując zachód słońca, nagle dojrzałem coś, co poruszało się brzegiem rzeki, tam na dole. Z początku pomyślałem, że to ludzie. Wyrwałem się z transu i zszedłem na brzeg, by przyjrzeć się im z bliska. Coś jednak — nawet z tej odległości — mówiło mi, że nie jest to nieprzyjaciel. Zbliżałem się tak cicho, jak tylko mogłem, aż wreszcie, gdy miałem już tylko kilkaset metrów, wyciągnąłem małą lunetę, którą trzymałem w kieszeni, i skierowałem ją na to coś. To w ogóle nie byli ludzie. Wyobraź sobie moje zaskoczenie, gdy zobaczyłem, jak idą ręka w rękę brzegiem rzeki, on pomaga jej przejść przez kamienne nasypy, a ona pomrukuje cicho, niosąc coś zawiniętego w szmaty. To była para szympansów, na Boga. Albo może jeden szympans i jedna mniejsza małpa. Zniknęły w mokrym od deszczu lesie, zanim zdążyłem się upewnić.

Po raz pierwszy od dziesięciu minut Gordon zamrugał powiekami. Widział wszystko tak doskonale w wyobraźni, jakby nad ramieniem swego rozmówcy zaglądał w jego wspomnienia z tego dawno minionego dnia. “Dlaczego mi o tym opowiada?”

— Na pewno uwolniono je z portlandzkiego zoo razem z tymi lampartami, które biegają teraz na swobodzie w Górach Kaskadowych — ciągnął Powhatan. — To było najprostsze wyjaśnienie… że przez te lata dotarły na południe, szukając pożywienia i unikając ludzi, pomagając sobie nawzajem, wędrując w kierunku, gdzie na pewno miały nadzieję odnaleźć cieplejsze obszary. Zdałem sobie sprawę, że idą wzdłuż południowej odnogi Coquille, prosto na terytorium holnistów. Cóż mogłem zrobić? Pomyślałem, czyby za nimi nie podążyć. Spróbować je złapać albo przynajmniej zawrócić. Było jednak wątpliwe, czy udałoby mi się zrobić coś więcej niż je przestraszyć. Do tego, jeśli udało im się zajść tak daleko, nie potrzebowały moich ostrzeżeń, by wiedzieć, że bliskość ludzi jest zagrożeniem. Przedtem żyły w klatce, a teraz na swobodzie. Och, nie byłem na tyle naiwny, by sądzić, że są szczęśliwsze, ale przynajmniej nie były już poddane woli innych.

Głos Powhatana przycichł.

— Wiem, że to może być bardzo cenne. — Nastała kolejna przerwa. — Pozwoliłem im odejść — powiedział, kończąc swą opowieść. — Gdy siedzę tu, obserwując te zachody słońca, które uczą skromności, często zastanawiam się, co się z nimi stało.

Oczy Gordona zamknęły się wreszcie do końca. Cisza się przeciągała. Wciągnął powietrze i z pewnym wysiłkiem sprawił, że opadł z niego ciężar. Powhatan próbował mu coś przekazać swą dziwną opowieścią. On również miał mu coś do powiedzenia.

— Obowiązek niesienia pomocy innym nie musi być tożsamy z poddaniem woli…

Przerwał, gdyż wyczuł, że coś się zmieniło. Otworzył oczy. Gdy się odwrócił, zobaczył, że Powhatan zniknął.


Tego wieczoru przyszli ludzie ze wszystkich stron. Gordon nie wyobrażał sobie, że w rzadko zaludnionej dolinie nadal mieszka ich aż tylu. Na cześć odwiedzającego ich pocztowca i jego towarzyszy urządzili coś w rodzaju ludowego festynu. Dzieci śpiewały, a niewielkie zespoły wykonywały krótkie, dowcipne skecze.

W przeciwieństwie do północy, gdzie popularnymi piosenkami były często te, które zapamiętano z czasów telewizji i radia, tutaj nie było czule wspominanych komercyjnych hitów i tylko nieliczne rockandrollowe melodie przerobiono na banjo i akustyczną gitarę. Muzyka wróciła do dawniejszych tradycji.

Brodaci mężczyźni, kobiety w długich sukniach podające do stołów, śpiewy przy kominku i świetle lamp — równie dobrze mogłoby to być spotkanie sprzed niemal dwóch stuleci, z czasów, gdy pierwsi przybyli do tej doliny biali ludzie zbierali się dla towarzystwa i po to, by strząsnąć z siebie chłód zimy.

Johnny Stevens wystąpił jako reprezentant mieszkańców północy. Przywiózł aż tutaj swą drogocenną gitarę, a jego talent oszołomił słuchaczy i sprawił, że zaczęli klaskać i przytupywać.

W normalnych warunkach byłaby to świetna zabawa i Gordon z radością przyłączyłby się do niej, wykonując numery ze swego dawnego repertuaru, z czasów gdy nie był jeszcze “listonoszem”, a tylko wędrownym minstrelem, wymieniającym piosenki i opowieści na posiłki podczas drogi przez połowę kontynentu.

Nocą przed odjazdem z Corvallis słuchał jednak jazzu i Debussy’ego. Mimo woli rozmyślał wtedy, czy miał to być ostatni raz.

Wiedział, co starał się osiągnąć George Powhatan, urządzając tę fetę. Odwlekał konfrontację… kazał przybyszom z Willamette siedzieć i czekać… oceniał ich wartość.

Upewnił się, że wrażenie, jakie odniósł nad urwiskiem, było prawdziwe. Ze swymi długimi włosami i kpiarskim tonem Powhatan stanowił żywy obraz starzejącego się neohippisa. Od dawna martwy ruch z lat dziewięćdziesiątych zdawał się pasować do stylu jego przywództwa.

W dolinie Camas wszyscy byli niezależni i równi.

Niemniej, kiedy George się śmiał, pozostali szli za jego przykładem. Sprawiało to całkowicie naturalne wrażenie. Nie wydawał żadnych rozkazów ani poleceń. Nikomu nie przychodziło do głowy, by tego oczekiwać. W sali nie działo się nic, co by go gniewało, nic, co mogłoby wywołać choćby podniesienie brwi.

W tym, co ongiś nazywano “miękkimi” dziedzinami — tymi, które nie wymagały metali ani elektryczności — ludzie ci nie ustępowali pracowitym rzemieślnikom z Willamette. Pod pewnymi względami mogli ich nawet przewyższać. Nie było wątpliwości, że właśnie dlatego Powhatan uparł się, iż pokaże im swą farmę. Chciał zademonstrować gościom, że nie mają do czynienia z zacofanym społeczeństwem, lecz z ludźmi na swój sposób cywilizowanymi. Część planu Gordona polegała na wykazaniu, że Powhatan się myli.

Nadszedł wreszcie czas, by zademonstrować “dary Cyklopa”, które przywieźli z tak daleka.

Ludzie przyglądali się z wybałuszonymi oczyma, jak Johnny Stevens demonstrował na kolorowym monitorze animowaną grę, z wielką dbałością naprawioną przez techników z Corvallis. Zademonstrował im na wideo przedstawienie kukiełkowe o dinozaurze i robocie. Obrazy i głośne dźwięki sprawiły wkrótce, że wszyscy zaczęli się śmiać z zachwytem, zarówno dorośli jak i dzieci.

Gordon jednak ponownie wykrył w ich zachowaniu owo niesamowite “coś”. Ludzie krzyczeli i śmiali się, lecz ich aplauz wydawał się reakcją na sprytny trik. Maszyny przywieziono po to, by pobudzić ich apetyt, sprawić, aby ponownie zapragnęli zaawansowanej techniki. Gordon nie widział jednak w oczach obserwatorów pożądliwego błysku i rozpalonego na nowo pragnienia.

Niektórzy z mężczyzn usiedli, gdy nadeszła kolej Philipa Bokuto. Czarny eks-komandos wystąpił naprzód z poobijaną, skórzaną walizą, z której wydobył kilka nowych typów broni.

Zademonstrował bomby gazowe oraz miny i wyjaśnił im, jak można je wykorzystać do obrony punktów umocnionych przed atakiem. Opisał noktowizory, które wkrótce miały opuścić warsztaty Cyklopa. Fala niepewności przemknęła od jednego widza do drugiego, którymi byli pokryci bliznami weterani długiej wojny ze straszliwym wrogiem. Podczas przemowy Bokuto ludzie nieustannie spoglądali na potężnego mężczyznę siedzącego w kącie.

Powhatan nie powiedział ani nie zrobił niczego niedwuznacznego. Był uosobieniem uprzejmości. Ziewnął tylko raz, zasłaniając z przesadną skromnością usta. Uśmiechał się pobłażliwie, gdy demonstrowano wszystkie bronie po kolei. Gordona przejmowało lękiem to, że wódz miał sposób, aby samym tylko ciałem przekazywać opinię na temat tego, co widzi. Zdawał się mówić, że te prezenty są zabawne, może nawet pomysłowe… ale tak naprawdę bez znaczenia.

Sukinsyn. Gordon nie wiedział właściwie, jak ma z tym walczyć. Wkrótce uśmieszek seniora rozprzestrzenił się na twarzach wszystkich obecnych. Gordon zrozumiał, że pora zapobiec dalszym stratom.

Dena zawracała mu głowę, by zabrał prezenty z listy, którą ona przygotowała. Igły i nici, niezasadowe mydło, próbki nowej serii półbawełnianej bielizny, którą na krótko przed inwazją zaczęto ponownie tkać w Salem.

— To przekona kobiety, Gordon. Zrobi więcej dobrego niż te wszystkie twoje błyskotki i pukawki. Zaufaj mi.

Gdy jednak poprzednim razem zaufał Denie, skończyło się to znalezieniem żałosnego, drobnego ciała pod zasypanym śniegiem żywotnikiem. Gordon miał już serdecznie dosyć pseudofeminizmu Deny.

“Czy jednak skutki mogłyby być gorsze? Czy zbytnio się pośpieszyłem? Może powinniśmy przywieźć trochę więcej prozaicznych rzeczy — proszek do zębów, podpaski, wyroby garncarskie i nową lnianą pościel”.

Potrząsnął głową. Co się stało, to się nie odstanie. Dał Bokuto znak, by schował wszystko. Sięgnął po swego trzeciego asa. Wydobył sakwę i wręczył ją Johnny’emu Stevensowi.

W tłumie zapadła cisza. Gordon i Powhatan patrzyli na siebie z przeciwnych końców sali, gdy Johnny — prezentujący się dumnie w swym mundurze — stanął przed migotliwym kominkiem. Młodzieniec przerzucił koperty i zaczął odczytywać na głos nazwiska, by wręczyć ludziom pocztę.

Wiadomość wysłano do wszystkich części Willamette, w których zachowała się jeszcze cywilizacja. Każdego, kto kiedykolwiek znał kogoś na południu, poproszono, by do niego napisał. Oczywiście większość adresatów zapewne od dawna już nie żyła, lecz kilka listów z pewnością trafi we właściwe ręce bądź dotrze do krewnych. Kryła się za tym teoria, że stare więzy można odnowić. Prośba o pomoc stałaby się w ten sposób czymś mniej abstrakcyjnym, a bardziej osobistym.

Pomysł był dobry, lecz po raz kolejny reakcja okazała się inna od spodziewanej. Stos niemożliwych do dostarczenia listów narastał. Gdy Johnny odczytywał jedno nazwisko za drugim, nie spotykając się z żadnym odzewem, Gordon dostrzegł, że tubylcy odczuli to inaczej. Ludziom z Camas przypominano, jak wielu z nich zginęło. Jak mała garstka przeżyła straszliwe czasy.

A teraz, gdy wydawało się, że osiągnęli wreszcie pokój, łatwo było zrozumieć, że nie podoba im się, iż prosi się ich znowu o poświęcenie dla niemal nie znanych ludzi, których życie przez całe lata było znacznie łatwiejsze niż ich. Ci nieliczni, którzy zgłosili się po listy, przyjmowali je niechętnie i składali, nie czytając.

George Powhatan wyglądał na zaskoczonego, gdy wywołano jego nazwisko. Iskierka zdziwienia zgasła jednak szybko. Wzruszył ramionami i odebrał paczuszkę oraz cienką kopertę.

Gordon zdawał sobie sprawę, że bynajmniej nie idzie im dobrze. Johnny uporał się ze swym zadaniem i obdarzył swego szefa spojrzeniem, które zdawało się mówić: co teraz?

Gordonowi została tylko jedna karta — ta, której najbardziej nienawidził, lecz którą najlepiej potrafił się posługiwać.

“Cholera. Nie ma innego wyboru”.

Stanął przed kominkiem i zwrócił się ku milczącym ludziom, czując na plecach ciepło ognia. Zaczerpnął głęboko tchu i zaczął ich okłamywać.

— Przybyłem opowiedzieć wam historię — rzekł. — Historię o tym, że był sobie kiedyś pewien kraj. Może się wam wydawać znajoma, ponieważ wielu z was tam się urodziło. Mimo to powinna was wprawić w zdumienie. Mnie zdumiewa zawsze. To niezwykła opowieść o ćwierćmiliardowym narodzie, który ongiś wypełniał niebo, a nawet przestrzeń między planetami, swoimi głosami, tak jak wy, dobrzy ludzie, wypełniliście dzisiaj tę piękną salę piosenkami. Był to silny naród, najsilniejszy, jaki świat kiedykolwiek znał. Jego przedstawiciele nie przywiązywali jednak do tego większej wagi. Gdy nadarzyła się szansa podbicia całego świata, po prostu ją zignorowali, całkiem jakby mieli znacznie ciekawsze zajęcia. Byli w cudowny sposób szaleni. Śmiali się, budowali różne rzeczy i spierali… Uwielbiali oskarżać siebie samych jako naród o straszliwe zbrodnie: dziwna praktyka, dopóki się nie zrozumie, że jej ukrytym celem było uczynienie siebie lepszymi — lepszymi dla siebie nawzajem — lepszymi dla Ziemi — lepszymi od poprzednich pokoleń ludzkości. Wszyscy wiecie, że patrząc nocą na Księżyc albo na Marsa, widzicie miejsca, na których nieliczni z tych ludzi odcisnęli ślady swych stóp. Niektórzy z was pamiętają chwilę, gdy siedzieli w domu i przyglądali się, jak je tam zostawiają.

Po raz pierwszy tego wieczoru Gordon poczuł, że całkowicie przyciągnął uwagę słuchaczy. Widział ich oczy skierowane na symbole na swoim mundurze oraz na błyszczącego mosiężnego jeźdźca na czapce listonosza.

— To fakt, że ci ludzie byli szaleni — ciągnął. — Lecz szaleni na sposób, który był wspaniały… sposób, jakiego nigdy przedtem nie widziano.

W tłumie rzucała się w oczy pokryta bliznami twarz jakiegoś mężczyzny. Gordon rozpoznał stare, nigdy nie leczone rany po nożu. Mówiąc, spoglądał na tego człowieka.

— Dziś naszym życiem rządzi zabijanie — powiedział. — Lecz w tej baśniowej krainie ludzie na ogół rozstrzygali swe spory pokojowo.

Popatrzył na zmęczone kobiety, które siedziały bezwładnie na ławach, wyczerpane zarzynaniem i patroszeniem zwierząt oraz przygotowywaniem jedzenia dla tak wielu ludzi. Ich pokryte zmarszczkami twarze wydawały się w migotliwym świetle ogniska kamiennymi płaskorzeźbami. Na kilku widać było charakterystyczne blizny po ospie albo ciężkiej śwince, wojennych chorobach lub po prostu starych epidemiach, które powróciły z nową siłą, gdy przestały działać urządzenia sanitarne.

— Uważali higieniczne i zdrowe życie za coś oczywistego — przypomniał im. — Życie znacznie łagodniejsze i słodsze od wszystkiego, co znano wcześniej. Albo może — dodał cicho — słodsze od wszystkiego, co jeszcze kiedykolwiek nadejdzie.

Ludzie patrzyli teraz na niego, nie na Powhatana. Nie tylko starszym oczy powilgotniały. Chłopiec, który zaledwie skończył piętnaście lat, załkał głośno.

Gordon rozłożył ramiona.

— Jacy to byli ludzie, ci Amerykanie? Pamiętacie, jak krytykowali sami siebie, nierzadko słusznie. Byli aroganccy, niezgodni, często krótkowzroczni… Ale nie zasłużyli na to, co się z nimi stało! Zaczęli władać boskimi mocami. Budowali myślące maszyny, dawali swym ciałom nowe możliwości i kształtowali samo życie. To jednak nie pycha wywołana tymi osiągnięciami stała się przyczyną ich upadku.

Potrząsnął głową.

— Nie mogę w to uwierzyć! Nie może być prawdą, że spotkała ich kara za marzenia, za sięganie po coś więcej.

Jego zaciśnięta pięść zbielała.

— Nie jest powiedziane, że ludzie zawsze mają żyć jak zwierzęta! Albo by tak wiele rzeczy, których się nauczyli, poszło na marne…

Kompletnie zaskoczony, Gordon poczuł, że jego głos załamał się w pół zdania. Zawiódł go wtedy, gdy nadszedł czas na wygłoszenie kłamstwa… odpłacenie Powhatanowi opowieścią za opowieść.

Serce zabiło mu jednak szybko, a w ustach zaschło tak. że niemal nie mógł mówić. Zamrugał powiekami. Co się działo? “Powiedz im — pomyślał. Powiedz im teraz!”

— Na wschodzie… — zaczął Gordon, zdając sobie sprawę, że Bokuto i Stevens gapią się na niego z natężeniem.

— Na wschodzie, za górami i pustyniami, podnosi się z popiołów wielkie państwo…

Znowu przerwał. Dyszał ciężko. Czuł się tak, jakby na sercu zaciskała mu się jakaś dłoń, która groziła, że je zmiażdży, jeśli będzie mówił dalej. Coś uniemożliwiało mu wygłoszenie jego sprawdzonego tekstu, jego bajki.

Wszyscy wokół czekali na jego słowa. Miał ich w ręku. Byli gotowi!

W tej właśnie chwili Gordon spojrzał na oblicze George”a Powhatana, które w migotliwym blasku kominka wydawało się szorstkie i nieprzeniknione niczym powierzchnia urwiska. Zrozumiał wtedy nagle, na czym polega problem.

Po raz pierwszy próbował puścić w obieg swój mit o “Odrodzonych Stanach Zjednoczonych” w obecności człowieka, który był bez porównania silniejszy od niego.

Wiedział, że liczy się nie tylko wiarygodność opowieści, lecz również stojąca za nią osobowość. Mógłby przekonać ich wszystkich o istnieniu gdzieś za górami na wschodzie wskrzeszonego państwa i w ostatecznym rozrachunku nic by to nie dało… ponieważ George Powhatan jednym uśmiechem, pobłażliwym skinieniem głowy czy ziewnięciem potrafi sprawić, że cała opowieść wyda się nieistotna.

Stanie się rzeczą z dawnych dni. Anachronizmem. Czymś bez znaczenia.

Gordon zamknął na wpół uchylone usta. Rzędy twarzy spoglądały na niego z oczekiwaniem. Potrząsnął jednak głową, rezygnując z bajki, a wraz z nią z przegranej walki.

— Wschód jest daleko — powiedział cicho. Nagle uniósł głowę. Jego głos odzyskał część siły.

— To, co tam się dzieje, może wpłynąć na nas wszystkich, jeśli pożyjemy wystarczająco długo. Tymczasem jednak istnieje problem Oregonu. Oregonu, który musi poradzić sobie sam, tak jakby tylko on nadal był Ameryką. Państwo, o którym mówiłem, tli się pod popiołami, gotowe — jeśli mu pomożecie — ponownie rozbłysnąć swym światłem. Poprowadzić milczący świat z powrotem ku nadziei. Uwierzcie w to, a przyszłość rozstrzygnie się dzisiaj w tym miejscu. Jeśli bowiem Ameryka kiedykolwiek coś znaczyła, to dzięki ludziom, którzy stają się najlepsi, kiedy czasy są najgorsze, i pomagają sobie nawzajem wtedy, gdy jest to najważniejsze.

Gordon odwrócił się i popatrzył prosto na George’a Powhatana. Jego głos stał się cichy, lecz nie brzmiał już słabo.

— A jeśli zapomnieliście o tym, jeśli nic z tego, o czym wam mówiłem, się nie liczy, mogę tylko powiedzieć, że mi was żal.

Wydawało się, że coś wisi w powietrzu. Chwila przypominała przesycony roztwór. Powhatan siedział nieruchomo niczym rzeźbione wyobrażenie zakłopotanego patriarchy. Ścięgna na szyi uwydatniły się wyraźnie, jak pokryte węzłami sznury.

Bez względu jednak na to, jaki konflikt toczył się w jego umyśle, został on rozstrzygnięty w ciągu kilku sekund. Powhatan uśmiechnął się ze smutkiem.

— Rozumiem — powiedział. — Możliwe nawet, że masz rację, inspektorze. Nie przychodzi mi do głowy żadna łatwa odpowiedź. Mogę tylko rzec, że większość z nas służyła i służyła, aż po prostu nie zostało już nic, co moglibyśmy z siebie dać. Możecie oczywiście raz jeszcze poprosić o ochotników. Nikomu nie zabronię. Wątpię jednak, by zgłosiło się wielu. — Potrząsnął głową. — Mam nadzieję, że uwierzycie, jeśli powiemy, że nam przykro. I to bardzo. Ale prosicie nas o zbyt wiele. Zasłużyliśmy sobie na pokój. Jest teraz dla nas cenniejszy niż honor, a nawet litość.

“Taki kawał drogi — pomyślał Gordon. Pokonaliśmy taki kawał drogi i wszystko na nic”.

Powhatan wziął z kolan dwie kartki papieru i wręczył je Gordonowi.

— To jest list, który otrzymałem dziś wieczorem z Corvallis. Całą drogę pokonał w twej torbie. Choć jednak na kopercie widnieje moje nazwisko, nie jest adresowany do mnie. Miałem go przekazać tobie… tak jest napisane na początku pierwszej strony. Mam jednak nadzieję, że mi wybaczysz, iż pozwoliłem go sobie przeczytać.

W jego głosie brzmiało współczucie. Gordon wyciągnął rękę po pożółkłe kartki. Po raz pierwszy usłyszał, by Powhatan powtórzył swoje słowa. Powiedział cicho, tak cicho, żeby pozostali nie mogli go usłyszeć:

— Przykro mi. Jestem też zdumiony.

9

Mój najdroższy Gordonie,

W chwili gdy to czytasz, jest już za późno, by nas powstrzymać, proszę Cię więc, byś zachował spokój, podczas gdy ja spróbuję Ci wszystko wyjaśnić. Mam nadzieję, że jeśli nadal nie będziesz mógł zrozumieć tego, co zrobiłyśmy, w głębi serca zdołasz mi wybaczyć.

Rozmawiałam o tym wiele razy z Susanną, Jo i resztą kobiet z armii. Przeczytałyśmy tyle książek, ile tylko zdołałyśmy, w czasie, który pozostał nam po wypełnieniu obowiązków. Suszyłyśmy głowę naszym matkom i ciotkom, by usłyszeć ich wspomnienia. Na koniec byłyśmy zmuszone wyciągnąć dwa wnioski.

Pierwszy jest prosty. Wydaje się oczywiste, że było błędem, iż pozwolono mężczyznom na władanie światem przez te wszystkie stulecia. Niektórzy spośród was są niewiarygodnie wspaniali, lecz wielu innych zawsze będzie krwiożerczymi szaleńcami.

Wasza płeć jest po prostu tak skonstruowana. Jej lepsza strona dała nam moc i światło, naukę i rozum, medycynę i filozofię. Jednocześnie wasza mroczna połowa spędzała czas na wymyślaniu piekielnych wizji i wprowadzaniu ich w życie.

Niektóre ze starych książek wymieniają możliwe POWODY tego dziwnego podziału, Gordonie. Nauka przed czasem zagłady mogła nawet stać u progu odpowiedzi. Istnieli socjologowie (głównie kobiety), którzy badali ten problem, zadając trudne pytania.

Lecz bez względu na to, czego się wówczas dowiedziały, wszystko to jest dla nas stracone, poza najprostszymi prawdami.

Och, SŁYSZĘ Cię, Gordonie, jak mówisz, że znowu przesadzam, że upraszczam zagadnienie i “uogólniam, mając za mało danych”.

Po pierwsze, bardzo wiele kobiet miało udział w wielkich “męskich” osiągnięciach, a także w wielkich zbrodniach.

Jest też oczywiste, że większość mężczyzn znajduje się gdzieś pomiędzy skrajnościami dobra i zła, o których wspominałam.

Ale, Gordonie, ci, którzy są pomiędzy, nie mają władzy! Nie zmieniają świata na lepsze ani na gorsze. Są nieważni.

Widzisz? Odpieram twoje zarzuty, całkiem jakbyś był na miejscu! Choć nigdy nie zapomnę, że życie okradło mnie z tak wielu rzeczy, z pewnością otrzymałam dobre wykształcenie, jak na kobietę w dzisiejszych czasach. Przez ostatni rok nauczyłam się od Ciebie jeszcze więcej. Znajomość z Tobą przekonała mnie, że miałam rację co do mężczyzn.

Pogódź się z tym, najdroższy. Was, dobrych facetów, zostało po prostu za mało, byście mogli zwyciężyć w tym starciu. Ty i inni podobni do Ciebie to nasi bohaterowie, ale wygrywają sukinsyny! Sprowadzą noc, która nastaje po zmierzchu. Nie zdołacie powstrzymać ich sami.

Ludzkość kryje w sobie jeszcze jedną siłę, Gordonie. W dniach przed wojną zagłady mogła ona przeważyć szalę waszej odwiecznej walki. Była jednak zbyt leniwa lub coś odwróciło jej uwagę… sama nie wiem. Z jakiegoś powodu nie interweniowała. Nie w zorganizowany sposób.

To właśnie jest druga rzecz, którą zrozumiałyśmy my, kobiety z Armii Willamette: że mamy jeszcze jedną, ostatnią szansę, żeby zrobić to, czego kobiety nie zdołały dokonać w przeszłości.

Same powstrzymamy sukinsynów, Gordonie. Wykonamy wreszcie nasze zadanie… dokonamy WYBORU między mężczyznami i wyeliminujemy wściekłe psy.

Wybacz mi, proszę. Inne chciały, bym Ci napisała, że nigdy nie przestaniemy Cię kochać. Pozostaję na zawsze oddana.

Dena


— Przestań!… O Boże… Nie rób tego!

Gdy Gordon przebudził się nagle, stał już na nogach. Resztki wieczornego ogniska tliły się w odległości kilku cali od palców jego bosych stóp. Ramiona miał rozłożone, jakby chciał w nie złapać coś albo kogoś.

Chwiejąc się na nogach czuł, że strzępki jego snu uciekają we wszystkie strony w leśną noc. Jego duch odwiedził go znowu, we śnie, zaledwie kilka chwil temu. Głos martwej maszyny przemówił do niego przez dziesięciolecia, oskarżając go z narastającą niecierpliwością.

“…Kto weźmie na siebie odpowiedzialność… za te niemądre dzieci…?”

Szeregi mknących świateł i głos smutnej, odwiecznej mądrości doprowadzonej do rozpaczy nie kończącymi się słabościami żywych ludzi.

— Gordon? Co się dzieje?

Johnny Stevens usiadł na posłaniu, trąc oczy. Pod zachmurzonym niebem było bardzo ciemno. Widać było tylko dogasające węgielki oraz tu i ówdzie kilka bladych gwiazd przebłyskujących słabo przez zwisające w górze gałęzie.

Gordon potrząsnął głową, częściowo po to, by nie dać po sobie poznać, że drży.

— Pomyślałem sobie tylko, że sprawdzę konie i straże — wyjaśnił. — Kładź się z powrotem spać, Johnny.

Młody pocztowiec skinął głową.

— Dobra. Powiedz Philipowi i Calowi, żeby mnie obudzili, kiedy przyjdzie czas na zmianę warty. — Chłopak położył się i nakrył śpiworem ramiona. — Uważaj na siebie, Gordon.

Wkrótce znowu oddychał spokojnie, poświstując cicho, a jego twarz stała się gładka i beztroska. Wydawało się, że trudne życie odpowiada Johnny’emu — co nigdy nie przestało zdumiewać Gordona, który przez siedemnaście lat nie pogodził się z myślą, że musi żyć w ten sposób. Często — choć zbliżał się już do wieku średniego — wyobrażał sobie, jak budzi się w swym pokoju w akademiku w Minnesocie, a cały ten brud, śmierć i obłęd okazują się tylko koszmarem, alternatywnym światem, który nigdy nie zaistniał.

W pobliżu dogasającego ogniska znajdował się szereg ciężkich posłań ułożonych blisko siebie dla zachowania ciepła. Obok Johnny’ego widać było osiem postaci: Aarona Schimmla oraz wszystkich ochotników, których udało im się zwerbować w dolinie Camas.

Czterech z nich było chłopcami, którzy dopiero niedawno zaczęli się golić. Pozostali byli starzy.

Gordon nie chciał o tym myśleć, lecz gdy włożył buty i wełniane ponczo, wspomnienia wróciły nieproszone.

Bez względu na swe niemal całkowite zwycięstwo, George Powhatan zapewne chciałby jak najszybciej pozbyć się Gordona i jego grupy. Goście sprawiali, że patriarcha góry Sugarloaf czuł się niepewnie. Dopóki nie odjechali, jego kraina nie mogła odzyskać swojej tożsamości.

Okazało się, że Dena wysłała dwie przesyłki — jeszcze jedną jako dodatek do swego zwariowanego listu. W tej drugiej udało jej się na przekór Gordonowi umieścić dary dla kobiet otaczających Powhatana. Przekazała je za pośrednictwem “Poczty Stanów Zjednoczonych”. Żałosnym, niewielkim opakowaniom mydła, igieł i bielizny towarzyszyły maleńkie, odbite na powielaczu ulotki. Były tam też buteleczki z pigułkami i maściami. Gordon rozpoznał je jako pochodzące z centralnej apteki Corvallis. Widział też kopie listu, który wysłała do niego.

Cała ta sprawa zdumiała Powhatana. List Deny zaniepokoił go przynajmniej w takim samym stopniu, jak przemowa Gordona.

— Nie rozumiem tego — stwierdził, siedząc okrakiem na krześle, podczas gdy Gordon pośpiesznie pakował swe rzeczy. — Jak niewątpliwie inteligentnej młodej kobiecie mogły przyjść do głowy tak dziwaczne poglądy? Czy nikomu nie chciało się wbić jej do głowy trochę rozsądku? Co, jej zdaniem, można z grupką dziewczynek osiągnąć przeciw holnistom?

Gordon nie zadał sobie trudu, by odpowiedzieć, wiedząc, że zirytuje tylko Powhatana. Zresztą śpieszyło mu się. Wciąż miał nadzieję, że zdąży powstrzymać dziewczęta, nim popełnią największy idiotyzm od czasu samej wojny zagłady.

Powhatan jednak nie przestał szukać rozwiązania zagadki. Wydawał się autentycznie zdziwiony. Nie był też przyzwyczajony do tego, by go zbywano. Na koniec Gordon złapał się na tym, że naprawdę zaczął bronić Deny.

— Jaki to rodzaj “zdrowego rozsądku” powinien jej ktoś wbić do głowy, George? Logikę, jaką kierują się te bezbarwne popychadła, które gotują posiłki dla zadowolonych z siebie mężczyzn, tutaj, w dolinie Camas? Albo może powinna odzywać się tylko wtedy, gdy ją pytają, jak te nieszczęsne kobiety żyjące niby bydło w Rogue, a teraz również w Eugene? Mogą się mylić. Mogą nawet być szalone. Ale przynajmniej Denę i jej towarzyszki obchodzi coś więcej niż one same i mają odwagę o to walczyć. A ty, George? A ty?

Powhatan wbił wzrok w podłogę. Gordon ledwie usłyszał jego odpowiedź.

— Gdzie jest napisane, że człowieka powinny obchodzić tylko wielkie sprawy? Walczyłem za nie, dawno temu… za idee, zasady, ojczyznę. Gdzie one wszystkie się podziały?

Szare jak stal oczy były przymrużone i smutne, gdy Powhatan ponownie spojrzał na Gordona.

— Wiesz, czegoś się dowiedziałem. Przekonałem się, że wielkie sprawy nie odwzajemniają twojej miłości. Biorą i biorą, a nigdy nie dają nic w zamian. Wyssą z ciebie krew i duszę, jeśli im na to pozwolisz. Nigdy cię nie zwolnią. Straciłem żonę i syna, kiedy byłem daleko, walcząc za wielkie sprawy. Potrzebowali mnie, ale ja musiałem próbować ocalić świat. — Powhatan żachnął się, wypowiadając ostatnie zdanie. — Dzisiaj walczę za moich ludzi i moją farmę. Za mniejsze rzeczy. Takie, które potrafię zachować.

Gordon patrzył, jak wielkie, stwardniałe dłonie Powhatana wygięły się, jakby próbowały pochwycić samo życie. Do tej chwili nigdy nie przyszło mu do głowy, że senior boi się czegokolwiek na świecie, teraz jednak dostrzegł jego strach, widoczny tylko przez ułamek sekundy.

Jakiś prawie nigdy nie spotykany w jego oczach wyraz przerażenia.

W drzwiach pokoju gościnnego Gordona Powhatan odwrócił się. Jego ostro rzeźbiona twarz rysowała się w migotliwym blasku łojowych świec.

— Tak sobie myślę, że wiem, dlaczego twoja zwariowana babka chce wykręcić ten jakiś szalony numer, który sobie wykombinowała. To nie ma nic wspólnego z tymi górnolotnymi pierdołami o “dobrych i złych facetach”, które powypisywała. Inne kobiety słuchają jej, bo jest urodzoną przywódczynią, a czasy są beznadziejne. Pociągnęła je za sobą, biedne dziewczyny. Ale sama… — Powhatan potrząsnął głową. — Wydaje jej się, że robi to z wielkich powodów, ale za wszystkim kryje się jedna z tych małych rzeczy. Robi to z miłości, inspektorze. Sądzę, że robi to tylko dla ciebie.

Popatrzyli na siebie po raz ostatni. Gordon zdał sobie sprawę, że Powhatan z nawiązką odpłaca przybyłemu z wizytą pocztowcowi za nie zamówione poczucie winy, które ten mu doręczył.

Gordon skinął głową wodzowi góry Sugarloaf, przyjmując brzemię — z opłatą pocztową wniesioną z góry.


Oddaliwszy się od ciepłych węgielków, Gordon wymacał drogę do koni i sprawdził z uwagą ich postronki. Wszystkie wydawały się w porządku, choć zwierzęta wciąż były lekko podenerwowane. Ostatecznie gnano je dzisiaj bezlitośnie. Za nimi leżały ruiny przedwojennego miasta Remote i stare obozowiska nad Bear Creek. Calvin Lewis sądził, że jeśli jutro będą pędzić naprawdę szybko, mogą dotrzeć do Roseburga tuż po zachodzie słońca.

Powhatan szczodrze obdarował ich zapasami na drogę. Dał im najlepsze konie ze swych stajni. Przybysze z północy mogli dostać wszystko, czego tylko chcieli. Oprócz George’a Powhatana, oczywiście.

Gdy Gordon poklepał ostatniego, rżącego niespokojnie konia, część jego jaźni wciąż nie była w stanie uwierzyć, że pokonali tak długą drogę na próżno. Smak porażki wywoływał gorycz w jego ustach.

“…falujące światła… głos dawno nieżyjącej maszyny…”

Uśmiechnął się gorzko.

— Czy sądzisz, że gdybym mógł go zarazić twoim duchem, nie zrobiłbym tego, Cyklopie? Nie jest jednak łatwo dotrzeć do podobnego człowieka! Jest zrobiony z twardszego materiału niż ja.

“…Kto weźmie na siebie odpowiedzialność…”

— Nie wiem! — niecierpliwie i bezgłośnie wyszeptał w otaczającą go ciemność. — A nawet mnie to już nie obchodzi!

Oddalił się od obozu na jakieś czterdzieści stóp. Przyszło mu do głowy, że gdyby zechciał, mógłby po prostu odejść. Gdyby zniknął teraz w lesie i tak byłby w lepszej sytuacji niż szesnaście miesięcy temu, kiedy — obrabowany i ranny — natknął się w pokrytym kurzem górskim lesie na starego, rozbitego pocztowego dżipa.

Wziął mundur i torbę tylko po to, by ocalić życie, lecz owej dziwnej nocy coś w niego wstąpiło, pierwszy z wielu duchów.

W małym Pine View narodziła się legenda, której nie pragnął. Utrzymana w stylu historyjek o Johnnym Appleseedzie[3] bzdura o “listonoszu”, która już dawno wyrwała się spod kontroli, obciążając go nie chcianą odpowiedzialnością za całą cywilizację. Od tej chwili jego życie nie należało już do niego. Teraz jednak zdał sobie sprawę, że może to zmienić!

“Po prostu odejdź” — pomyślał.

Wymacywał drogę w czarnej jak smoła nocy, używając jedynej nabytej w lesie umiejętności, która nigdy go nie zawiodła — poczucia kierunku marszu. Szedł pewnym krokiem, wyczuwając, gdzie muszą być korzenie drzew i małe rozpadliny. Kierował się logiką kogoś, kto dobrze poznał las.

Poruszanie się w niemal całkowitej ciemności wymagało szczególnego, jakby zdalnego rodzaju koncentracji… Było to przypominające zen, budujące ćwiczenie, równie oderwane, lecz bardziej aktywne niż przedwczorajsza medytacja o zachodzie słońca nad grzmiącym miejscem połączenia odnóg Coquille. Odnosił wrażenie, że, idąc, wznosi się coraz wyżej nad swe kłopoty.

Komu potrzebne oczy, aby widzieć, czy uszy, aby słyszeć? Jego przewodnikiem było tylko dotknięcie wiatru. Ono, woń żywotników oraz cichy szum odległego, oczekującego morza.

“Po prostu odejdź…” Zdał sobie z radością sprawę, że znalazł zaklęcie zaradcze! Przeciwdziałało ono falowaniu światełek w jego umyśle i neutralizowało je. Antidotum na duchy.

Niemal nie czuł ziemi, gdy szedł przez ciemność, powtarzając je z narastającym entuzjazmem: “Po prostu odejdź!”

Pełna egzaltacji podróż skończyła się nagłym zgrzytem, gdy Gordon potknął się o coś nieoczekiwanego, coś, co nie powinno się znajdować wśród leśnego podszycia.

Padł na ziemię niemal bezgłośnie. Zatrzymał się w stosie pokrytych śniegiem igieł sosnowych. Pomacał rękoma wokół siebie, lecz nie mógł rozpoznać przeszkody, która spowodowała jego upadek. Była jednak miękka i ustępowała pod jego dotykiem. Gdy cofnął dłoń, była ona lepka i ciepła.

Jego źrenice nie powinny rozszerzyć się bardziej, lecz nagły strach dokonał tej sztuki. Pochyliwszy się do przodu, Gordon ujrzał przed sobą martwą twarz.

Młody Cal Lewis spoglądał na niego z wyrazem znieruchomiałego zaskoczenia. W gardle chłopca ział otwór. Było fachowo poderżnięte.

Gordon umykał do tyłu, aż wreszcie oparł się o pień pobliskiego drzewa. W oszołomieniu zdał sobie sprawę, że nie ma noża ani torby, które zwykle nosił u pasa. Z jakiegoś powodu, może na skutek czaru góry George’a Powhatana, pozwolił, by zapuścił w nim korzenie śmiercionośny pęd spokoju ducha. Mógł to być jego ostatni błąd.

Słyszał w ciemności wartki nurt środkowego odgałęzienia Coquille. Za nim ciągnęło się terytorium nieprzyjaciela. Teraz jednak wróg przeszedł na drugą stronę rzeki.

“Napastnicy nie wiedzą, że tu jestem” — zdał sobie sprawę. Ale nie wydawało się to możliwe, gdyż jakiś czas wałęsał się po okolicy i mamrotał do siebie, nie zważając na nic. Być może jednak w zaciskającym się kręgu była luka.

Być może byli zajęci czymś innym.

Gordon dobrze rozumiał zasady. Najpierw wykańcza się strażników, a potem, nie zwlekając, atakuje niczego nie podejrzewający obóz. Chłopcy i staruszkowie, którzy spali teraz przy ogniu, nie mieli ze sobą George’a Powhatana. Nie powinni byli opuszczać swej góry.

Zgarbił się. Napastnicy nie znajdą go tutaj, w konarach drzewa, dopóki będzie siedział cicho. Gdy zacznie się jatka, gdy holniści będą zajęci zbieraniem trofeów, wymknie się bez śladu w głąb lasu.

Dena mówiła, że są dwa rodzaje mężczyzn, ci, którzy się liczą… i ci pomiędzy, którzy są nieważni. “Świetnie — pomyślał. Mogę należeć do tych drugich. W każdej sytuacji lepiej jest żyć niż się liczyć”.

Przykucnął, starając się zachowywać tak cicho, jak tylko mógł.

Trzasnęła gałązka — zaledwie najcichszy odgłos skierowany w stronę obozu. W minutę później, trochę dalej, zagruchał “nocny ptak”. Naśladownictwo było niedopowiedziane i w pełni wiarygodne.

Teraz, kiedy nasłuchiwał, Gordon zorientował się, że naprawdę potrafi śledzić zamykające się mordercze okrążenie. Jego drzewo zostało z tyłu. Znalazł się daleko na zewnątrz zamykającego się pierścienia śmierci.

“Cisza — powiedział sobie. Przeczekaj to”.

Próbował nie wyobrażać sobie skradającego się wroga, pomalowanych maskującymi farbami twarzy uśmiechających się niecierpliwie, gdy surwiwaliści głaskali naoliwione noże.

“Nie myśl o tym!” Zacisnął mocno oczy, starając się słuchać jedynie własnego serca, walącego w ciemnościach. Dotknął cienkiego łańcuszka, który wisiał na jego szyi. Nosił go — razem z małą pamiątką, którą dostał od Abby — od chwili, gdy opuścił Pine View.

“Tak jest, myśl o Abby”. Spróbował ją sobie wyobrazić, uśmiechniętą, radosną i kochającą, lecz wewnętrzny komentarz w głowie nie chciał ucichnąć.

Holniści zechcą się upewnić, że wszyscy strażnicy są unieszkodliwieni, nim zamkną pułapkę. Jeśli jeszcze nie załatwili drugiego wartownika — Philipa Bokuto — wkrótce to zrobią.

“Bokuto…” — strzegący swego dowódcy nawet wówczas, gdy ten tego nie pochwalał… wykonujący za Gordona brudną robotę w sypiącym śniegu… służący z całego serca mitowi… państwu, które umarło i nigdy już się nie odrodzi.

“Bokuto…”

Po raz drugi tej nocy zerwał się na nogi, nie pamiętając, kiedy to się stało. Nie było w tym żadnej świadomej woli. Przenikliwy gwizd przeszył noc, gdy Gordon dmuchnął mocno w gwizdek Abby. Następnie krzyknął z całej siły:

— Philip! Uważaj!

…żaj! …żaj! …żaj! Wydawało się, że donośne echo wręcz ogłuszyło cały las.

Przez przeciągającą się sekundę utrzymywała się cisza. A potem raz za razem powietrze przeszyło sześć ostrych trzasków. Nagle noc wypełniły krzyki.

Gordon zamrugał powiekami. Bez względu na to, co go naszło, było już za późno, by się wycofać. Musiał odegrać przedstawienie do końca.

— Wpadli prosto w naszą pułapkę! — rozdarł się tak głośno, jak tylko potrafił. — George mówi, że załatwi się z nimi nad rzeką! Phil, pilnuj prawej flanki!

Cóż za wspaniała improwizacja! Choć jego słowa zapewne zostały zagłuszone przez krzyki, odgłosy strzałów i skowyt bojowy surwiwalistów, zamieszanie z pewnością pokrzyżowało ich plany. Gordon nie przestawał wrzeszczeć i dmuchać w gwizdek, aby zdezorientować napastników.

Krzyki i wrzaski nie ustawały. Ciemne kształty toczyły się przez podszycie w rozpaczliwej walce. Płomienie z poruszonego ogniska strzeliły wysoko, rzucając na drzewa cienie mocujących się ze sobą postaci.

Jeśli po całych dwóch minutach walka trwała jeszcze, Gordon wiedział, że znaczy to, iż jednak mają szansę. Darł się tak, jakby dowodził całą kompanią odwodów.

— Nie pozwólcie sukinsynom wrócić za rzekę! — wrzeszczał. I rzeczywiście wydawało się, że coś poruszało się szybko nad jej brzegiem. Przemykał się od drzewa do drzewa, zbliżając się do miejsca walki, choć nie miał broni. — Trzymajcie ich w okrążeniu! Nie pozwólcie…

I wtedy właśnie zza sąsiedniego pnia wychynęła nagle jakaś postać. Gordon zatrzymał się w odległości zaledwie dziesięciu stóp od twarzy pomalowanej w zygzakowate czarno-białe wzory, które sprawiały, że tak trudno było ją dojrzeć. Przypominające szramę usta otworzyły się w szerokim uśmiechu, który ujawniał liczne szczerby w uzębieniu. Ciało faceta z tym nieprzyjaznym grymasem było ogromne.

— To jakiś hałaśliwy facet — stwierdził surwiwalista. — Trzeba by go na chwilę uciszyć. Mam rację, Nate?

Ciemne oczy spojrzały nad ramieniem Gordona, który odwrócił się na ułamek sekundy, choć mówił sobie, że to tylko trik i holnista zapewne jest sam.

Jego uwaga osłabła tylko na chwilę, lecz to wystarczyło. Zamaskowana postać poruszyła się niczym błyskawica. Jeden cios wielkiej jak szynka i twardej jak kamień pięści wystarczył, by Gordon runął na ziemię.

Świat zamienił się w wir gwiazd i bólu. “Jak ktokolwiek może się ruszać tak szybko?” — zastanowił się w przebłysku gasnącej świadomości.

Była to jego ostatnia jasna myśl.

10

Lodowata mżawka zamieniła grząski szlak w bagnisko wciągające stopy więźniów, którzy wlekli się z trudem. Walczyli z błotem ze spuszczonymi głowami, usiłując dotrzymać kroku jeźdźcom na koniach. Po trzech dniach tym, co liczyło się w ograniczonym świecie jeńców, było nie zostać z tyłu i uniknąć dalszego bicia.

Zwycięzcy nie mieli już barw wojennych na twarzach, lecz wyglądali prawie tak samo straszliwie. Jechali jak wielcy panowie na wierzchowcach zagarniętych z doliny Camas, odziani w zimowe maskujące parki. Ostatni, najmłodszy z holnistów — z jego ucha zwisał tylko jeden złoty pierścień — odwracał się od czasu do czasu, by warknąć na więźniów i pociągnąć za postronek owiązany wokół nadgarstka pierwszego z nich, po czym przez pewien czas cały szereg wlókł się naprzód szybciej.

Wzdłuż całego szlaku leżały śmieci pozostawione przez kolejne fale uchodźców. Po niezliczonych małych bitwach i masakrach na tym terytorium przewaga należała do najsilniejszych. Był to raj Nathana Holna.

Kilkakrotnie karawana mijała niewielkie skupiska chat, brudnych nor zbudowanych z kawałków przedwojennych materiałów. W każdej nędznej wioszczynie zamieszkujący ją nieszczęśnicy, powłócząc nogami, wychodzili na zewnątrz, by złożyć ze spuszczonymi oczyma hołd. Od czasu do czasu jakiś pechowiec kulił się pod kilkoma leniwymi ciosami wymierzanymi bez widocznego powodu przez tych, którzy jechali konno.

Dopiero gdy wojownicy już przejechali, wieśniacy podnosili wzrok. W ich zmęczonych oczach nie było nienawiści, tylko głód, z którym spoglądali na oddalające się zady dobrze odżywionych koni.

Poddani prawie wcale nie patrzyli na nowych więźniów. Ci odwzajemniali ich brak uwagi.

Wędrówka zajmowała cały dzień, z nielicznymi przerwami. Nocą jeńców oddzielano od siebie, by uniemożliwić im rozmowy. Każdego z nich przywiązywano do spętanego konia, aby zapewnić mu ciepło bez rozpalania ognia. O świcie i po posiłku z rzadkiej kaszy długi marsz zaczynał się na nowo.

Czwartego dnia dwóch więźniów już nie żyło. Dwóch innych, którzy byli zbyt słabi, by iść dalej, zostawiono holnistowskiemu baronowi, właścicielowi maleńkiego dworku o pokrytych bazgrołami ścianach. Mieli zastąpić poddanych, których ukrzyżowane zwłoki wciąż wisiały nad szlakiem jako lekcja pokazowa dla każdego, kto zechciałby okazać nieposłuszeństwo.

Przez cały ten czas Gordon widział niewiele więcej od pleców wlokącego się przed nim mężczyzny. Zaczął nienawidzić więźnia przywiązanego z tyłu do jego nadgarstka. Za każdym razem, gdy tamten się potykał, nagłe szarpnięcie przeszywało umęczone mięśnie jego ramion i pleców. Mimo to niemal nie zauważył chwili, gdy ów mężczyzna również zniknął i za ciężko stąpającymi końmi szło już tylko dwóch jeńców. Zazdrościł temu, którego zostawiono, nie wiedząc nawet, czy umarł.

Podróż zdawała się ciągnąć bez końca. Ocknął się po kilku dniach jej trwania i od tego czasu właściwie nie odzyskał pełnej świadomości. Mimo odczuwanego cierpienia drobna część jego jaźni cieszyła się z otępienia i monotonii. Nie niepokoiły go tu żadne duchy. Nie było żadnych komplikacji ani poczucia winy. Wszystko stało się całkiem proste. Stawiało się jedną nogę za drugą, jadło odrobinę, którą dawali, i trzymało głowę spuszczoną.

W pewnej chwili zauważył, że jego towarzysz niedoli pomaga mu, przejmuje część jego ciężaru na swoje barki podczas wędrówki przez błoto. Półświadomie zastanawiał się, dlaczego ktoś miałby robić coś takiego.

Wreszcie nadszedł czas, gdy zamrugał powiekami i ujrzał, że ma rozwiązane ręce. Stali obok budowli o drewnianych ścianach, oddalonej nieco od labiryntu walących się, cuchnących chat. Gdzieś z bliska dobiegał szum płynącej wody.

— Witajcie w Agness Town — odezwał się jeden z mężczyzn ochrypłym głosem.

Ktoś pchnął go dłonią w plecy. Rozległ się śmiech, gdy więźniowie popychani wpadali do środka i toczyli się na brudną, słomianą matę.

Żadnemu z nich nie chciało się ruszyć z miejsca, w którym się zatrzymał. Mieli okazję się wyspać. W tej chwili tylko to się liczyło. Nadal nie nawiedzały go żadne sny. Przez resztę dnia, noc i cały następny ranek łapał go tylko od czasu do czasu kurcz udręczonych mięśni.


Gordon obudził się dopiero wtedy, gdy jasne słońce wzniosło się wystarczająco wysoko, by zaświecić mu boleśnie w zamknięte oczy. Przetoczył się z jękiem na bok. Przesunął się nad nim jakiś cień. Jego powieki poruszyły się niczym zardzewiałe okiennice.

Potrzebował kilku sekund, by odzyskać jasność widzenia. Rozpoznanie przyszło w chwilę później. Pierwszą jego myślą było to, że w znajomym uśmiechu brakuje zęba.

— Johnny — wychrypiał.

Twarz młodzieńca pokrywały pęcherze i siniaki. Mimo to Johnny Stevens uśmiechał się radośnie, demonstrując szczerbę.

— Cześć, Gordon. Witaj wśród pechowców — tych, którzy żyją.

Pomógł Gordonowi usiąść. Ujął mocno łyżkę wazową napełnioną chłodną, rzeczną wodą, by dać mu się napić. Jednocześnie cały czas mówił:

— Tam w kącie jest jedzenie. Podsłuchałem też, jak strażnik mówił, że wkrótce trzeba będzie doprowadzić nas do porządku. To znaczy, że istnieje powód, dla którego nasze jaja nie wiszą jeszcze u pasa któregoś z tych dupków jako trofea. Przywlekli nas aż tutaj chyba po to, żebyśmy porozmawiali z jakimś ważniakiem. — Johnny roześmiał się niewesoło. — Tylko poczekaj, Gordon. Zamącimy facetowi w głowie bez względu na to, kim jest. Może zaproponujemy, że zrobimy go naczelnikiem poczty albo coś w tym stylu. Czy to właśnie miałeś na myśli, kiedy mnie pouczałeś, jak ważne jest zdobycie praktyki w polityce?

Gordon był zbyt osłabiony, żeby udusić Johnny’ego za jego niewiarygodną, drażniącą wesołość. Spróbował zamiast tego odwzajemnić jego uśmiech, lecz zabolały go spękane wargi.

Szybki ruch w przeciwległym kącie uprzytomnił mu, że nie są sami. Razem z nimi w szopie znajdowało się jeszcze trzech więźniów — brudne straszydła o dzikich spojrzeniach, niewątpliwie przebywające tu już od dłuższego czasu. Gapili się na nich wielkimi jak spodki oczyma, z których najwyraźniej dawno już zniknął wszelki ślad człowieczeństwa.

— Czy… czy komuś udało się uciec z miejsca potyczki?

Gordon po raz pierwszy odzyskał świadomość na tyle, by móc o to zapytać.

— Myślę, że tak. Twoje ostrzeżenie spierdoliło sukinsynom cały plan. Dało nam szansę na stawienie poważnego oporu. Jestem pewien, że załatwiliśmy paru, nim nas zalali — oczy Johnny’ego zalśniły. Wydawało się, że podziw chłopca wzrósł jeszcze. Gordon odwrócił wzrok. Nie chciał pochwał za swe zachowanie tamtej nocy.

— Jestem prawie pewien, że zabiłem skurwiela, który rozbił moją gitarę. Następny…

— A co z Philem Bokuto? — przerwał mu Gordon.

Johnny potrząsnął głową.

— Nie wiem, Gordon. Nie zauważyłem żadnych czarnych uszu ani… innych rzeczy… wśród “trofeów” zebranych przez te gnidy. Może mu się udało.

Gordon, oparty o listwy, z których zbudowano budę, osunął się w dół. Odgłos wartkiego nurtu, huk, który towarzyszył im przez całą noc, dobiegał zza ściany. Odwrócił się i wyjrzał na zewnątrz przez szczeliny między nie heblowanymi deskami.

W odległości około dwudziestu stóp znajdowała się krawędź urwiska. Za nim, przez postrzępione kosmyki unoszącej się w powietrzu mgły, dostrzegł porośniętą gęstym lasem ścianę kanionu przeciętą wąską, bystrą rzeką.

Wydawało się, że Johnny czyta w jego myślach. Po raz pierwszy głos młodzieńca brzmiał cicho i poważnie.

— Tak jest, Gordon. Jesteśmy w samym sercu. Tam na dole płynie ta dziwka. Cholerna Rogue.

11

W następnym tygodniu mgła i lodowata mżawka ponownie przerodziły się w opady śniegu. Dzięki jedzeniu i odpoczynkowi obaj więźniowie odzyskiwali powoli siły. Za towarzystwo mieli tylko siebie nawzajem. Ani strażnicy, ani współwięźniowie nie odzywali się do nich inaczej niż monosylabami.

Mimo to nie było im trudno dowiedzieć się czegoś o życiu w królestwie holnistów. Posiłki przynosili im milczący, trzęsący się ze strachu słudzy z pobliskiej, złożonej z szop osady. Jedynymi widzianymi przez nich postaciami, które nie wyglądały na wymizerowane — nie licząc noszących kolczyki samych surwiwalistów — były kobiety dostarczające holnistom przyjemności.

Ale nawet one za dnia pracowały: nosiły wodę z lodowatego strumienia, szczotkowały dobrze odżywione konie z holnistowskiej stajni.

Wydawało się, że wszystko toczy się ustalonym trybem, całkiem jakby ten sposób życia był już dobrze ugruntowany. Mimo to Gordon wyrobił w sobie przekonanie, że w tej neofeudalnej społeczności cały czas coś się zmienia.

Przygotowują się do wielkiej wędrówki — powiedział Johnny’emu, gdy pewnego popołudnia obserwowali przybycie karawany.

Do Agness ciężkim krokiem przywlekli się nowi wystraszeni poddani. Przyciągnęli ze sobą wozy i rozbili obozowisko w coraz bardziej zatłoczonej wiosce. Było oczywiste, że mała dolina nie zdoła na dłuższą metę pomieścić tak licznego ludzkiego zbiorowiska.

— Wyznaczyli tę wioskę na miejsce zbiórki.

— Te tłumy mogłyby ułatwić nam zadanie, gdyby udało nam się stąd wyrwać — rzucił Johnny od niechcenia.

Gordon mruknął coś niewyraźnie. Nie liczył zbytnio na pomoc znajdujących się na zewnątrz niewolników. Zabito już w nich wszelką chęć oporu, a poza tym mieli pod dostatkiem własnych problemów.

Pewnego dnia, po południowym posiłku, Gordonowi i Johnny’emu kazano wyjść z szopy i rozebrać się do naga. Dwie obdarte, milczące kobiety podeszły wziąć ich ubrania. Gdy przybysze z północy byli odwróceni plecami, wylano na nich wiadra zimnej wody z rzeki. Gordon i Johnny wciągnęli głośno powietrze i otrząsnęli się. Strażnicy ryknęli śmiechem, lecz kobiety nawet nie zamrugały powiekami i oddaliły się ze spuszczonymi głowami.

Holniści — ubrani w zielono-czarne stroje maskujące, ze złotymi pierścieniami w uszach — ćwiczyli leniwie walkę na noże, zataczając ukrytymi w dłoniach ostrzami szybkie łuki.

Dwaj więźniowie owinęli się ciasno w poplamione koce i usiedli obok małego ogniska, starając się zachować ciepło.

Wieczorem oddano im ich ubrania, wyprane i połatane. Tym razem jedna z kobiet podniosła na chwilę wzrok, dając Gordonowi szansę ujrzenia swej twarzy. Mogła mieć ze dwadzieścia lat, choć jej otoczone bruzdami oczy wyglądały znacznie starzej. W brązowych włosach widać było pasemka siwizny. Zerknęła na Gordona tylko przelotnie, kiedy się ubierał. Gdy jednak odważył się uśmiechnąć, odwróciła się szybko i uciekła, nie oglądając się za siebie.

O zachodzie słońca dostali do jedzenia coś lepszego niż codzienna kwaśna kasza. Wśród prażonej kukurydzy znajdowały się kawałki czegoś, co przypominało dziczyznę. Być może była to konina.

Johnny rzucił wyzwanie losowi, prosząc o repetę. Pozostali więźniowie zamrugali ze zdumienia powiekami i wcisnęli się jeszcze głębiej w swe kąty. Jeden z milczących strażników warknął i zabrał talerze. Ku zdziwieniu jeńców wrócił jednak, niosąc dodatkowe porcje dla nich obu.

Gdy zapadła już całkowita ciemność, pojawiło się trzech holnistowskich wojowników w oklapłych beretach, którzy maszerowali za przygarbionym sługą niosącym pochodnię.

— Wstawać! — rozkazał dowódca. — Generał chce się z wami zobaczyć.

Gordon popatrzył na Johnny’ego, który prezentował się dumnie w swym mundurze. Oczy młodzieńca lśniły pewnością. Ostatecznie — zdawały się mówić — co mogą te głąby przeciwstawić władzy, jaką dysponuje Gordon jako przedstawiciel odrodzonej republiki?

Przypomniał sobie, jak chłopak na wpół niósł go przez długą drogę na południe od Coquille. Nie miał już wielkiej ochoty oszukiwać, lecz ze względu na Johnny’ego spróbuje raz jeszcze wykręcić swój stary numer.

— W porządku, listonoszu — powiedział swemu młodemu przyjacielowi. Mrugnął znacząco. — Ani deszcz, ani grad, ani ciemna noc…

Johnny odwzajemnił jego uśmiech.

— Przez piekło bandytów, przez pożary…

Odwrócili się i przed strażnikami wyszli z szopy, w której ich więziono.

12

— Witajcie, panowie.

Pierwszą rzeczą, jaką zauważył Gordon, był kominek, w którym buzował ogień. Przytulna, zbudowana przed wojną zagłady leśniczówka była szczelnie zamknięta i nagrzana. Gordon niemal już zapomniał, jakie to wrażenie.

Drugą rzeczą, która przyciągnęła jego uwagę, był szelest jedwabiu. Siedząca przy kominku długonoga blondynka podniosła się z poduszki. Kontrastowała uderzająco z niemal wszystkimi kobietami, które tu widzieli — czysta, wyprostowana i obwieszona lśniącymi klejnotami, które przed wojną były warte fortunę.

Lecz jej oczy otaczały zmarszczki, a na obu mieszkańców północy spoglądała jak na przybyszy z drugiej strony Księżyca. Wstała i bez słowa wyszła z pokoju przez zasłonę z paciorków.

— Powiedziałem witajcie, panowie. Witajcie w Wolnym Królestwie.

Gordon odwrócił się wreszcie i zauważył chudego, łysego mężczyznę z krótko przystrzyżoną brodą, który wstał zza pokrytego papierami biurka, aby ich przywitać. Z płatka jednego ucha zwisały mu cztery, a drugiego trzy złote pierścienie — symbole rangi. Nieznajomy podszedł do nich, wyciągając rękę.

— Pułkownik Charles Westin Bezoar, do usług. Były członek adwokatury stanu Oregon oraz komisarz republikanów w okręgu Jackson. Obecnie mam zaszczyt być sędzią cywilnym Amerykańskiej Armii Wyzwoleńczej.

Gordon uniósł brwi, ignorując wyciągniętą dłoń.

— Od czasu upadku mieliśmy mnóstwo “armii”. W której to pan służy?

Bezoar uśmiechnął się i opuścił rękę.

— Zdaję sobie sprawę, że niektórzy określają nas innymi nazwami. Odłóżmy na razie tę sprawę. Powiedzmy tylko, że jestem adiutantem generała Volsci Macklina, który jest tu gospodarzem. Generał wkrótce się zjawi. Czy tymczasem mogę panów poczęstować sour mash[4] z naszych górzystych okolic? — Wydobył z rzeźbionego dębowego kredensu karafkę z ciętego szkła. — Bez względu na to, co słyszeliście o naszym prostym stylu życia, jestem pewien, że przekonacie się, iż udoskonaliliśmy przynajmniej niektóre z dawnych umiejętności.

Gordon potrząsnął głową. Johnny wbił wzrok w pustkę nad głową pułkownika. Bezoar wzruszył ramionami.

— Nie? Szkoda. Może innym razem. Mam nadzieję, że nie będziecie mieli mi, panowie, za złe, jeśli sobie pociągnę — napełnił szklaneczkę brązowym płynem i wskazał ręką na dwa stojące przy kominku krzesła. — Proszę bardzo, panowie. Z pewnością jesteście zmęczeni po długiej podróży. Usiądźcie wygodnie. Jest wiele rzeczy, których chciałbym się dowiedzieć. Na przykład, panie inspektorze, jak mają się sprawy w stanach leżących na wschodzie, za pustyniami i górami?

Gordon nawet nie mrugnął, siadając na krześle. A więc “Armia Wyzwoleńcza” posiadała wywiad. Nie było zaskoczeniem, że Bezoar wiedział, kim są… a przynajmniej za kogo uważano Gordona w północnym Oregonie.

— Mniej więcej tak samo, jak na zachodzie, panie Bezoar. Ludzie starają się jakoś żyć, a gdzie mogą, zaczynają odbudowę.

Gordon usiłował odtworzyć w myślach swą fantastyczną wizję Saint Paul, Odessy i Green Bay — żywych miast kierujących śmiałym, zmartwychwstałym państwem, i zapomnieć o tym, jak je zapamiętał: zamieszkane przez duchy ruin, w których hulał wiatr, oczyszczone ze wszystkiego przez obdarte bandy nieufnych niedobitków.

Zaczął mówić o miastach, jakie sobie wymarzył. Jego głos brzmiał surowo.

— W niektórych okolicach obywatele mieli więcej szczęścia niż gdzie indziej. Odzyskali wiele i liczą na jeszcze więcej dla swoich dzieci. Na innych obszarach odbudowa spotkała się z… przeszkodami. Niedobitki tych, którzy przed pokoleniem omal nie zniszczyli naszego kraju, wciąż sieją spustoszenie, wciąż nękają naszych kurierów i przerywają łączność. Skoro już o tym mowa — ciągnął zimnym tonem Gordon — nie mogę dłużej odwlekać pytania o to, co stało się z pocztą ukradzioną przez waszych ludzi Stanom Zjednoczonym.

Bezoar nałożył okulary w drucianej oprawie i podniósł z sąsiedniego biurka grubą teczkę.

— Mówi pan o tych listach, jak sądzę? — Dotknął pakietu. Tuziny poszarzałych i pożółkłych kopert zaszeleściły sucho. — Widzi pan? Nawet nie próbuję temu zaprzeczyć. Sądzę, że jeśli to spotkanie ma cokolwiek dać, powinniśmy rozmawiać ze sobą szczerze i otwarcie. Tak jest, grupa naszych zwiadowców znalazła w ruinach Eugene jucznego konia — pańskiego, jak sądzę — którego sakwy zawierały ten bardzo dziwny ładunek. O ironio, jestem przekonany, że w chwili, gdy zabierali te próbki, pan zabijał dwóch ich towarzyszy w innej części opuszczonego miasta.

Bezoar uniósł rękę, nim Gordon zdążył cokolwiek powiedzieć.

— Proszę się nie obawiać odwetu. Nasza holnistowska filozofia go nie uznaje. Pokonał pan dwóch surwiwalistów w otwartej walce. W naszych oczach czyni to pana równym nam. Jak pan sądzi, dlaczego po schwytaniu potraktowano was jak mężczyzn, zamiast wykastrować jak poddanych albo barany?

Bezoar uśmiechał się serdecznie, lecz Gordon kipiał złością. Poprzedniej wiosny w Eugene widział, co holniści zrobili z ciałami nieszkodliwych szabrowników, których wcześniej skosili z broni maszynowej. Przypomniał sobie matkę młodego Marka Aage’a, która jednym bohaterskim gestem uratowała życie swemu synowi oraz jemu. Bezoar najwyraźniej mówił poważnie, lecz Gordon w jego logice widział przyprawiającą o mdłości, gorzką ironię.

Łysy surwiwalista rozłożył ręce.

— Przyznajemy się do zagarnięcia pańskiej poczty, panie inspektorze. Czy możemy powołać się na nieświadomość jako okoliczność łagodzącą? Ostatecznie do chwili, gdy te listy trafiły w moje ręce, żaden z nas nawet nie słyszał o Odrodzonych Stanach Zjednoczonych! Niech pan sobie wyobrazi nasze zdumienie, kiedy zobaczyliśmy podobne listy transportowane przez wiele mil, z jednego miasteczka do drugiego, nominacje nowych naczelników poczty i te… — uniósł w górę plik ulotek wyglądających na oficjalne — …te deklaracje tymczasowego rządu w Saint Paul.

Słowa były pojednawcze i brzmiały szczerze. W tonie głosu Bezoara było jednak coś… Gordon nie potrafił tego dokładnie określić, lecz czuł się zaniepokojony.

— Teraz już o nich wiecie — powiedział — a mimo to nie zaprzestaliście swej działalności. Dwaj nasi kurierzy zniknęli bez śladu w chwili, gdy rozpoczęliście inwazję na północ. Wasza “Amerykańska Armia Wyzwoleńcza” jest w stanie wojny ze Stanami Zjednoczonymi już od wielu miesięcy, pułkowniku Bezoar. Tego nie można usprawiedliwić nieświadomością.

Tym razem kłamstwa przychodziły mu łatwo. Ostatecznie jego słowa były w zasadzie prawdziwe.

Już w ciągu kilku tygodni, które nastąpiły po tym, jak wielka wojna zakończyła się “zwycięstwem” — kiedy Stany Zjednoczone miały jeszcze rząd, a żywność i sprzęt transportowane autostradami były chronione — poważny problem stanowili nie tyle rozbici wrogowie zewnętrzni, co chaos wewnętrzny.

Zboże marnowało się w przepełnionych silosach, a farmerzy ginęli od epidemii, przed którymi mogły ich uchronić szczepienia. Szczepionki były dostępne w miastach, gdzie głód pochłaniał krocie ofiar. Więcej ludzi zginęło z powodu załamania się systemu i bezprawia — zniszczenia sieci handlu i wzajemnej pomocy — niż od bomb i drobnoustrojów, a nawet trwającego trzy lata półmroku.

To właśnie tacy ludzie zadali ten ostateczny cios, który odebrał wszelkie szansę milionom nieszczęśników.

— Być może, być może. — Bezoar przełknął łyk trunku o ostrym zapachu. Uśmiechnął się. — Ale z drugiej strony, wielu może się podawać za prawowitych dziedziców amerykańskiej państwowości. A więc pańskie “Odrodzone Stany Zjednoczone” posiadają znaczny obszar i ludność, a wśród ich przywódców znajduje się kilku starych pierdzieli, którzy kiedyś za pieniądze i uśmiech w telewizji kupili sobie wybieralny urząd. Czy to oznacza, że są prawdziwą Ameryką?

Przez moment wydawało się, że maska spokoju i rozsądku pęka. Gordon dostrzegł kryjącego się pod nią fanatyka, który przez te wszystkie lata nie zmienił się ani trochę, może nawet stał się jeszcze bardziej nieprzejednany. Słyszał już ten ton… dawno temu, w radiowych audycjach Nathana Holna — nim jeszcze surwiwalistycznego “świętego” powieszono — a potem w wypowiedziach jego wyznawców.

Była to ta sama solipsystyczna filozofia ego, która dostarczała paliwa furii nazizmu czy stalinizmu. Hegel, Hörbiger, Holn — korzenie były identyczne. Prawda wywiedziona z przesłanek, arogancka i zadufana, nigdy nie poddawana sprawdzianowi światła rzeczywistości.

W Północnej Ameryce holnizm, wynik powrotu do egoistycznych lat osiemdziesiątych, był na marginesie życia i przemawiał tylko do maniaków, a poza tym były to lata nieporównanego rozkwitu. Jednakże to samo zło, tyle że w wersji “słowiańskiego mistycyzmu” — na drugiej półkuli naprawdę zdobyło władzę. Owo szaleństwo popchnęło na koniec świat do wojny zagłady.

Gordon uśmiechnął się z zawziętą surowością.

— Po wszystkich tych latach któż może powiedzieć, co jest prawomocne? Jedno jednak jest pewne, Bezoar. Wygląda na to, że “prawdziwy duch Ameryki” wyraża się teraz w pasji do łowów na holnistów. Wasz kult silnych budzi odrazę nie tylko w Odrodzonych Stanach Zjednoczonych, lecz niemal wszędzie, dokąd zaprowadziły mnie moje wędrówki. Walczące ze sobą wioski łączą siły na wiadomość, że gdzieś widziano jedną z waszych band. Każdego człowieka schwytanego w ubiorze maskującym z demobilu wiesza się bez sądu.

Gordon zrozumiał, że cios był celny. Nozdrza noszącego kolczyki oficera rozwarły się.

— Proszę do mnie mówić pułkowniku Bezoar, jeśli łaska. Założę się też, panie inspektorze, że są regiony, w których nie jest to prawdą. Być może Floryda? Albo Alaska?

Gordon wzruszył ramionami. Oba te stany umilkły w dzień po wybuchu pierwszych bomb. Istniały również inne miejsca, takie jak południowy Oregon, gdzie milicja nie odważała się wówczas zapuszczać, nawet z silnymi oddziałami.

Bezoar wstał i podszedł do półki z książkami. Zdjął z niej gruby tom.

— Czy czytał pan kiedyś Nathana Holna? — zapytał. Jego głos odzyskał spokojne brzmienie. Gordon potrząsnął głową.

— Ależ, mój panie! — oburzył się Bezoar. — Jak może pan poznać nieprzyjaciela, nie zaznajamiając się z jego sposobem myślenia? Proszę wziąć ten egzemplarz Utraconego imperium… napisanej przez Holna biografii wielkiego człowieka, Aarona Burra. Może akurat zmieni pan zdanie. A wie pan, Krantz, jestem przekonany, że mógłby pan zostać holnistą. Często silnym potrzeba tylko otworzyć oczy, by ujrzeli, że oszukała ich propaganda słabych, że mogliby zdobyć świat, gdyby tylko wyciągnęli po niego ręce.

Gordon w pierwszej chwili powstrzymał się od odpowiedzi. Wyciągnął rękę po oferowaną książkę. Zapewne nie byłoby rozsądnie zanadto prowokować tego faceta. Ostatecznie wystarczyłoby jedno jego słowo, aby obu przybyszy z północy zabito.

— Proszę bardzo. To może pomóc w zabiciu czasu, nim zorganizujecie nasz powrót do Willamette — odparł ze spokojem.

— No właśnie — wtrącił Johnny Stevens, który odezwał się po raz pierwszy. — A skoro już o tym mowa, to co z pokryciem dodatkowej opłaty pocztowej za doręczenie skradzionej korespondencji, którą zabierzemy ze sobą?

Bezoar odwzajemnił zimny uśmiech Johnny’ego, zanim jednak zdążył odpowiedzieć, usłyszeli kroki na drewnianym ganku dawnej leśniczówki. Drzwi otworzyły się i do środka weszło trzech brodatych mężczyzn, ubranych w tradycyjne zielono-czarne mundury robocze.

Jeden z nich — najniższy, lecz z pewnością najbardziej imponujący — nosił tylko jeden kolczyk. Niemniej lśnił on wielkimi, wprawionymi w niego klejnotami.

— Panowie — odezwał się Bezoar, wstając z miejsca. — Pozwólcie, bym wam przedstawił przeniesionego do rezerwy generała brygady, Macklina, zjednoczyciela oregońskich klanów Holna i dowódcę Amerykańskich Sił Wyzwoleńczych.

Gordon podniósł się otępiały. Przez chwilę mógł tylko się gapić. Generał i jego dwaj adiutanci byli najdziwniej wyglądającymi ludźmi, jakich w życiu widział.

Nie było nic niezwykłego w ich brodach i kolczykach… czy krótkim sznurze zasuszonych “trofeów”, który każdy z nich nosił jako ceremonialną ozdobę. Wszyscy jednak mieli niesamowite blizny, które tylko częściowo zasłonięte były przez mundury. Pod niewyraźnymi śladami jakichś dawnych operacji mięśnie i ścięgna zdawały się wybrzuszać i supłać w bardzo dziwny sposób.

Wyglądało to osobliwie, lecz Gordon uświadomił sobie, że chyba kiedyś widział już coś podobnego. Nie przypominał sobie jednak, kiedy i gdzie.

Czy ci ludzie ucierpieli od jednej z powojennych epidemii? Może superświnki? Albo jakiegoś rodzaju przerostu tarczycy?

Gordon rozpoznał nagle większego z adiutantów Macklina. Był to brzydal przypominający wyglądem świnię, ten sam, który zadał mu tak szybki cios w noc zasadzki u brzegów Coquille. Obalił wtedy Gordona na ziemię z siłą byka, nim ten zdążył się choć poruszyć.

Żaden z mężczyzn nie należał do nowego pokolenia surwiwalistycznych feudałów, młodych opryszków pochodzących z naboru w całym południowym Oregonie. Podobnie jak Bezoar, przybysze byli niewątpliwie w wieku wystarczająco zaawansowanym, by być dorosłymi przed wojną zagłady. Nie wydawało się jednak, by wiek dojrzały czynił ich mniej sprawnymi. Generał Macklin poruszał się z kocią szybkością, która sprawiała onieśmielające wrażenie. Nie marnował czasu na uprzejmości. Gwałtownym ruchem głowy wskazał na Johnny’ego.

Bezoar splótł palce.

— Hmm. Tak jest. Panie Stevens, czy zechciałby pan udać się z tymi panami z powrotem do swej… hmm… kwatery? Wygląda na to, że generał chce porozmawiać z pańskim zwierzchnikiem na osobności.

Johnny popatrzył na Gordona. Najwyraźniej gotów był walczyć, gdyby otrzymał takie polecenie.

Gordon załamał się pod brzemieniem wyrazu oczu młodzieńca. Takie oddanie było czymś, czego nigdy nie pragnął, od nikogo.

— Wracaj, John — polecił swemu młodemu przyjacielowi. — Zobaczymy się później.

Dwóch potężnych adiutantów wyszło z Johnnym na zewnątrz. Gdy drzwi się zamknęły, a odgłos kroków oddalił w noc, Gordon zwrócił się w stronę dowódcy zjednoczonych holnistów. Czuł w sercu wielką determinację. Nie było tam skruchy ani obawy przed hipokryzją. Jeśli stać go na to. by kłamać wystarczająco dobrze, aby nabrać tych sukinsynów, zrobi to. Czuł się zjednoczony ze swym mundurem. Był gotowy do najlepszego występu w życiu.

— Morda w kubeł! — warknął Macklin.

Ciemnobrody mężczyzna wycelował w niego potężną pięść.

— Jedno bzdurne słowo o “Odrodzonych Stanach Zjednoczonych”, a wepchnę ci w gardło twój pieprzony mundurek!

Gordon zamrugał powiekami. Spojrzał na Bezoara i zobaczył, że ten się uśmiecha.

— Obawiam się, że nie byłem z panem w pełni szczery, panie inspektorze — w słowach Bezoara tym razem zabrzmiała wyraźna nuta sarkazmu. Holnistowski pułkownik pochylił się, by otworzyć szufladę swego biurka. — Kiedy po raz pierwszy usłyszałem o panu, wysłałem natychmiast oddziały, by podążyły trasą, którą pan przybył. Swoją drogą, ma pan rację, mówiąc, że holnizm nie jest zbyt popularny w niektórych okolicach. Przynajmniej jak dotąd. Dwie grupy nie wróciły.

Generał Macklin strzelił palcami.

— Nie przeciągaj tego, Bezoar, bo nie mam czasu. Wezwij tego przygłupa.

Bezoar skinął pośpiesznie głową i sięgnął do zwisającego u ściany sznurka. Gordon zastanawiał się, co przed chwilą próbował znaleźć w szufladzie.

— Jedna z grup naszych zwiadowców napotkała w Górach Kaskadowych bandę pokrewnych duchów, na przełęczy położonej na północ od Jeziora Kraterowego. Doszło do pewnych nieporozumień. Obawiam się, że większość biednych tubylców zginęła. Udało nam się jednak przekonać jednego, który ocalał…

Rozległy się kroki. Zasłona z paciorków rozsunęła się. Smukła blondynka rozchyliła ją i popatrzyła chłodno na poobijanego mężczyznę z obandażowaną głową, który wpadł do środka. Miał na sobie wyblakły, połatany mundur w maskujących barwach, nóż u pasa i jeden maleńki nausznik. Ten surwiwalista nie sprawiał wrażenia uradowanego faktem, że tu przebywa.

— Przedstawiłbym pana naszemu najnowszemu rekrutowi, panie inspektorze — powiedział Bezoar. — Ale sądzę, że już się znacie.

Gordon potrząsnął głową, całkowicie zdezorientowany. Co tu było grane? Nigdy w życiu nie widział tego faceta!

Bezoar szturchnął pochylonego przybysza, który podniósł wzrok.

— Nie jestem całkiem pewny… — odezwał się chwiejący się na nogach holnistowski rekrut, spoglądając na Gordona. — Możliwe, że to ten. To był właściwie przelotny epizod. Wydawał się wtedy tak… nieistotny…

Pięści Gordona zacisnęły się nagle. Ten głos.

— To ty, sukinsynu!

Zawadiacki tyrolski kapelusz zniknął, lecz Gordon rozpoznał teraz upstrzone siwizną bokobrody i pożółkłą cerę. Roger Septien wydawał się znacznie mniej pogodny niż owego dnia, gdy Gordon widział go poprzednim razem — na stokach suchej jak pieprz góry, gdy współuczestniczył w zagarnięciu prawie całego jego ziemskiego dobytku, radośnie i z sarkazmem zostawiając go na niemal pewną śmierć.

Bezoar skinął głową z zadowoleniem.

— Możecie odejść, szeregowy Septien. Jestem przekonany, że twój oficer wyznaczył dla ciebie na noc odpowiednią służbę.

Były rabuś — a przedtem makler — skinął ze znużeniem głową. Nawet nie spojrzał już na Gordona. Wyszedł na zewnątrz bez słowa.

Gordon zdał sobie sprawę, że popełnił błąd, reagując tak szybko. Powinien zignorować faceta, udając, że go nie poznaje.

Czy jednak coś by to zmieniło? Macklin od samego początku wydawał się bardzo pewny siebie…

— No, Bezoar, jedź dalej — rozkazał generał.

Adiutant ponownie sięgnął do szuflady. Tym razem wydobył z niej mały, postrzępiony, czarny notes. Pokazał go Gordonowi.

— Poznaje to pan? Jest na tym pańskie nazwisko.

Gordon zamrugał powiekami. Był to oczywiście jego dziennik, ukradziony — razem z rzeczami — przez Septiena i resztę bandytów tylko na kilka godzin, zanim natknął się na zniszczony pocztowy furgon i wstąpił na drogę wiodącą do nowej kariery.

Wówczas opłakiwał tę stratę, gdyż dziennik opisywał dokładnie jego podróże od czasu, kiedy opuścił Minnesotę, siedemnaście lat temu, i zawierał starannie prowadzone notatki na temat życia w postkatastroficznej Ameryce.

Teraz jednak cienka książeczka była ostatnią rzeczą, jaką pragnąłby zobaczyć. Usiadł ciężko. Nagle ogarnęło go zmęczenie. Zdał sobie sprawę, jak bezwzględnie bawiły się z nim te diabły. Jego kłamstwo zostało wreszcie zdemaskowane.

Na żadnej ze stron małego dzienniczka nie było ani jednego słowa o listonoszach, odbudowie czy jakichś “Odrodzonych Stanach Zjednoczonych”.

Była tam tylko prawda.

13

NATHAN HOLN

Utracone imperium


Dzisiaj, gdy zbliżamy się do końca dwudziestego stulecia, największy bój naszych czasów toczy się rzekomo między tak zwaną lewicą i tak zwaną prawicą — tymi potężnymi lewiatanami wymyślonego, fikcyjnego spektrum politycznego. Wydaje się, iż tylko bardzo niewielu zdaje sobie sprawę, że te przeciwieństwa są w rzeczywistości dwiema twarzami tej samej chorej bestii. Mamy do czynienia z ogólną ślepotą, która uniemożliwia milionom dojrzenie, jak gruntownie oszukał ich ten wymysł.

Nie zawsze jednak tak było. I nie zawsze tak będzie.

W innych traktatach pisałem o odmiennych typach systemów: honorze średniowiecznej Japonii, wspaniałych, dzikich Indianach Ameryki Północnej oraz promiennej Europie epoki, którą dzisiejsi zdegenerowani uczeni nazywają jej “ciemnym wiekiem”.

Historia, fakt po fakcie, uczy nas jednej rzeczy. We wszystkich erach jedni rozkazywali, a inni słuchali. Ten porządek wierności i władzy jest zarówno honorowy, jak i naturalny.

Feudalizm zawsze odpowiadał naszemu gatunkowi, już od czasów, gdy żerowaliśmy jako dzikie bandy i krzyczeliśmy na siebie na znak wyzwania ze szczytów przeciwległych wzgórz.

Odpowiadał nam dopóty, dopóki ludzie nie zostali zepsuci. Dopóki silnych nie obezwładniła skomląca propaganda słabych.

Cofnijcie się myślą do czasów, gdy dziewiętnasty wiek wstawał dopiero nad Ameryką. Pojawiła się wówczas wyjątkowo wyraźna sposobność odwrócenia chorych trendów tak zwanego oświecenia. Żołnierze zwycięskiej wojny o niepodległość przegnali angielską dekadencję z przeważającej części kontynentu. Granice stały otworem, a nieugięty duch indywidualizmu władał niepodzielnie całym nowo narodzonym narodem.

Aaron Burr wiedział o tym, gdy postanowił zdobyć nowe terytoria leżące na zachód od pierwszych trzynastu kolonii. Jego marzenie było marzeniem każdego żyjącego w zgodzie z naturą mężczyzny — dominacja, podbój, zdobycie imperium!

Jak wyglądałby świat, gdyby Burr zwyciężył? Czy byłby on w stanie zapobiec pojawieniu się tych poronionych bliźniaczych plugastw, socjalizmu i kapitalizmu?

Któż może to wiedzieć? Jednak powiem wam, w co ja wierzę. Wierzę, że era wielkości była w zasięgu ręki, gotowa się narodzić!

Burra obalono, nim udało mu się osiągnąć wiele więcej niż ukaranie tego narzędzia zdrajców, Alexandra Hamiltona. Na pierwszy rzut oka mogłoby się zdawać, że jego głównym nieprzyjacielem był Jefferson, który spiskował, by pozbawić go fotela prezydenckiego. W rzeczywistości jednak korzenie owego spisku sięgały znacznie głębiej.

To geniusz zła, Benjamin Franklin, znajdował się w centrum zmowy, by zabić imperium, zanim zdążyło się narodzić. Jego instrumenty były liczne, zbyt liczne, by mógł z nimi walczyć człowiek nawet tak silny, jak Burr.

A najważniejszym z tych instrumentów było Stowarzyszenie Cyncynatów…


Gordon cisnął otwartą książkę obok słomianej maty. Jak ktokolwiek mógł czytać podobne brednie, nie mówiąc już o ich publikowaniu?

Po wieczornym posiłku było jeszcze wystarczająco jasno, by czytać. Do tego po raz pierwszy od wielu dni pokazało się słońce. A jednak wzdłuż kręgosłupa Gordona przebiegał dreszcz, gdy szalona dialektyka niosła się echem w jego głowie.

“Geniusz zła, Benjamin Franklin…”

Nathan Holn przedstawiał przekonujące dowody na to, że “Biedny Richard” był kimś znacznie więcej niż bystrym, własnym sumptem wydającym swe dzieła filozofem, który w przerwach między naukowymi eksperymentami i uganianiem się za spódniczkami bawił się w ambasadora. Jeśli choć drobna część przedstawionych przez Holna cytatów była autentyczna, Franklin faktycznie znajdował się w centrum niezwykłych wypadków. Podczas wojny o niepodległość wydarzyło się coś ważnego, co w jakiś sposób pokrzyżowało szyki ludziom takim, jak Aaron Burr i doprowadziło do stworzenia państwa, które znał Gordon.

Pomijając jednak tę kwestię, największe wrażenie na Gordonie wywarła głębia obłędu Nathana Holna. Bezoar i Macklin musieli być kompletnie pomyleni, jeśli sądzili, że te bredzenia zdołają go przekonać do wyrażenia zgody na ich propozycję!

W rzeczywistości książka wywarła wprost przeciwny efekt. Gdyby w tej chwili w Agness wybuchł wulkan, Gordon cieszyłby się, że całe to gniazdo węży pójdzie do piekła razem z nim.

Nieopodal płakało niemowlę. Gordon podniósł wzrok, lecz w ciemności zaledwie mógł dostrzec obdarte postacie poruszające się za pobliskim olchowym zagajnikiem. Nocą przyprowadzono nowych jeńców. Jęczeli skupieni ciasno wokół małego ogniska, które pozwolono im rozpalić. Nie zasługiwali nawet na schronienie w postaci zadaszonej szopy.

Gordona i Johnny’ego mógł wkrótce czekać los tych nieszczęsnych poddanych, jeśli Macklin nie otrzyma odpowiedzi, na jaką liczył. “Generał” tracił cierpliwość. Ostatecznie z jego punktu widzenia propozycja, którą przedstawił więźniowi, musiała brzmieć rozsądnie.

Miał tylko chwilę na to, by się zdecydować. Gdy nadejdzie odwilż, holniści wznowią ofensywę, z jego kompromisową współpracą bądź bez niej.

Nie miał w tej sprawie wielkiego wyboru.

Nie przywoływane, wróciło do niego wspomnienie Deny. Tęsknił za nią, zastanawiał się, czy żyje jeszcze, pragnął jej dotknąć i być z nią… bez względu na dokuczliwe pytania i całą resztę.

Teraz jednak było już pewnie za późno, by zniszczyć nie znany mu, zwariowany plan stworzony przez nią i jej zwolenniczki. Gordon szczerze się dziwił, dlaczego Macklin nie pochwalił się jeszcze przed nim kolejną katastrofą nieszczęsnej Armii Willamette.

“Może to tylko kwestia czasu” — nawiedziła go ponura myśl.

Johnny skończył płukać niemal doszczętnie wytartą szczoteczkę do zębów, która była ich jedyną wspólną własnością. Usiadł obok Gordona i wziął w rękę biografię Burra. Czytał ją przez chwilę, po czym podniósł wzrok, wyraźnie zdziwiony.

— Wiem, że nasza szkoła w Cottage Grove nie była wiele warta według przedwojennych standardów, Gordon. Dziadek jednak dawał mi mnóstwo rzeczy do czytania i bardzo dużo opowiadał o historii i innych sprawach. Nawet ja widzę, że ten cały Holn wymyślił połowę tych głupot. Jak udało mu się wydać podobną książkę? Jak to możliwe, że ktoś mu uwierzył?

Gordon wzruszył ramionami.

— To się nazywa metoda “wielkiego kłamstwa”, Johnny. Po prostu staraj się zrobić wrażenie, że wiesz, o czym mówisz. Że przytaczasz autentyczne fakty. Mów bardzo szybko. Nadawaj swym kłamstwom kształt teorii spiskowej i ciągle powtarzaj wygłaszane tezy. Tych, którzy szukają pretekstu do nienawiści czy zrzucenia na kogoś winy — którzy mają wielkie, lecz słabe ego — uraduje proste i zgrabne wyjaśnienie tego, jak urządzony jest ten świat. Takie typki nigdy nie zażądają trzymania się faktów. Hitler opanował tę sztukę znakomicie. Podobnie jak mistyk z Leningradu. Holn był po prostu kolejnym mistrzem wielkiego kłamstwa.

“A co z tobą?” — zapytał siebie Gordon. Czy on, twórca bajeczki o “Odrodzonych Stanach Zjednoczonych”, współdziałający w oszustwie, jakim był Cyklop, miał prawo rzucić kamieniem?

Johnny czytał jeszcze przez kilka minut, po czym znowu przerwał i zapytał:

— Kim był ten cały Cyncynat? Czy jego Holn też wymyślił?

Gordon położył się na macie. Zamknął oczy.

— Nie. O ile dobrze pamiętam, był wielkim wodzem w starożytnym Rzymie, jeszcze w czasach republiki. Legenda mówi, że miał już dosyć wojny i odszedł z armii, by w spokoju uprawiać ziemię. Pewnego dnia jednak przybyli do niego wysłannicy z miasta. Wojska Rzymu poniosły klęskę. Ich dowódcy okazali się nieudolni. Katastrofa wydawała się nieunikniona. Delegacja zwróciła się do Cyncynata — znaleźli go za pługiem — błagając, by objął dowództwo nad ostatnią linią obrony.

— I co odpowiedział Cyncynat tym facetom z Rzymu?

— No więc — Gordon ziewnął. — Zgodził się. Z niechęcią. Pozbierał siły Rzymian, pokonał wojska najeźdźców i przegnał je aż do ich miasta. To było wielkie zwycięstwo.

— Założę się, że zrobili go królem albo kimś w tym rodzaju — wtrącił Johnny.

Gordon potrząsnął głową.

— Armia chciała to zrobić. Lud również… Ale Cyncynat powiedział im, żeby się ugryźli. Wrócił na swoje gospodarstwo i nigdy go już nie opuścił.

Johnny podrapał się w głowę.

— Ale… dlaczego tak postąpił? Nie rozumiem.

Gordon jednak rozumiał. Teraz, gdy zastanowił się nad tą opowieścią, pojął ją w całości. Wytłumaczono mu powody nie tak dawno temu i nigdy nie miał tego zapomnieć.

— Gordon?

Nie odpowiedział. Odwrócił się, usłyszawszy słaby dźwięk dobiegający z zewnątrz. Wyglądając przez szpary między deskami, zobaczył grupę mężczyzn zbliżających się ścieżką od nabrzeża. Przed chwilą do brzegu przybiła łódź.

Wydawało się, że Johnny nic jeszcze nie zauważył. Uporczywie powtarzał swe pytania, tak jak robił to przez cały czas, odkąd odzyskał siły po pojmaniu. Podobnie jak Dena, młodzieniec nie chciał zmarnować żadnej szansy poszerzenia swej edukacji.

— Rzym istniał na długo przed amerykańską rewolucją, prawda, Gordon? To czym było to… — ponownie podniósł książkę — …to Stowarzyszenie Cyncynatów, o którym pisze tutaj Holn?

Gordon obserwował, jak orszak zbliża się do ich szopy. Dwóch poddanych dźwigało nosze pilnowane przez surwiwalistycznych żołnierzy odzianych w stroje koloru khaki.

— Jerzy Waszyngton założył Stowarzyszenie Cyncynatów po wojnie o niepodległość — odpowiedział z roztargnieniem w głosie. — Najważniejszymi członkami byli jego dawni oficerowie…

Przerwał, gdy strażnik podszedł do drzwi i otworzył je. Obaj przyglądali się, jak poddani wchodzą do środka i stawiają swój ciężar na słomie. Następnie odwrócili się i wyszli wraz z eskortą, nie odezwawszy się ani słowem.

— Jest paskudnie poharatany — stwierdził Johnny, gdy podeszli do rannego, by mu się przyjrzeć. — Tego kompresu nie zmieniano od wielu dni.

Od czasu, gdy jego rocznik college’u wcielono do milicji, Gordon widział mnóstwo rannych. Służąc w plutonie porucznika Vana, nauczył się wiele o diagnostyce w warunkach polowych. Jedno spojrzenie powiedziało mu, że te rany od kuł mogły się po jakimś czasie zagoić, gdyby je należycie opatrzono. Teraz jednak nad nieruchomą postacią unosił się odór śmierci. Bił od kończyn pokrytych ropiejącymi śladami tortur.

— Mam nadzieję, że ich okłamał — mruknął Johnny, starając się wygodnie ułożyć umierającego więźnia. Gordon pomógł otulić go ich kocami. Nie miał pojęcia, skąd pochodził ten facet. Nie wyglądał na mieszkańca Willamette. Było też widać, że w przeciwieństwie do większości ludzi z Camas i Roseburga do niedawna był gładko wygolony. Mimo śladów okrutnego traktowania na jego kościach było zbyt wiele mięśni, by mógł być poddanym.

Siedzący w kucki Gordon znieruchomiał nagle. Zamknął oczy i znów je otworzył. Szeroko.

— Johnny, popatrz no tutaj. Czy to jest to, co mi się zdaje?

Johnny skierował spojrzenie tam, gdzie wskazywał Gordon. Następnie odsunął koc, by zobaczyć to lepiej.

— A niech mnie… Gordon, to wygląda na mundur!

Gordon skinął głową. Mundur… i to niewątpliwie wyprodukowany po wojnie. Jego kolor i krój absolutnie nie przypominały niczego, co nosili holniści, a — jeśli już o tym mowa — również niczego, co obaj widzieli dotąd w Oregonie.

Na jednym z barków umierającego mężczyzny widniał naramiennik, na którym wyszyto symbol znany Gordonowi z dawnych czasów — brązowy niedźwiedź grizzly kroczący po czerwonym pasie… a to wszystko na złotym tle.


* * *

W chwilę później Gordona znów wezwano. Pojawiła się wyposażona w pochodnie eskorta.

— Ten człowiek w szopie umiera — poinformował dowódcę strażników.

Małomówny, noszący trzy kolczyki holnista wzruszył ramionami.

— No to co? Zaraz przyjdzie kobieta, to go opatrzy. No, jazda. Generał czeka.

Idąc oświetloną blaskiem księżyca ścieżką, napotkali zgarbioną kobiecą postać, zmierzającą w stronę szopy. Ustąpiła mężczyznom z drogi, czekając, aż przejdą. Spuściła oczy, patrząc na niesioną przez siebie tacę pełną zwiniętych bandaży i maści. Żaden z wyniosłych strażników nie okazał niczym, że w ogóle ją zauważył.

W ostatniej chwili podniosła jednak wzrok i spojrzała na Gordona. Rozpoznał niewysoką kobietę o usianych siwizną brązowych włosach, tę samą, która kilka dni temu zabrała do naprawy jego mundur. Przechodząc obok, spróbował się do niej uśmiechnąć, lecz wydało mu się, że to tylko odebrało jej odwagę.

Pochyliła głowę i skryła się pośpiesznie w mroku.

Zasmucony tym Gordon podążył dalej ścieżką ze swymi strażnikami. Przypominała mu trochę Abby, a jedna z dręczących go obaw dotyczyła przyjaciół z Pine View. Holnistowscy zwiadowcy, którzy odkryli jego dziennik, zbliżyli się bardzo do małej, przyjaznej wioski. Nie tylko kruchej cywilizacji Willamette groziło straszliwe niebezpieczeństwo.

Wiedział, że nikt nigdzie nie jest już bezpieczny, z wyjątkiem, być może, George’a Powhatana, który żył sobie spokojnie na szczycie góry Sugarloaf, pilnując pszczół i piwa, podczas gdy reszta tego, co zostało ze świata, płonęła.

— Zaczyna mnie męczyć twoja gra na zwłokę, Krantz — stwierdził generał Macklin, gdy strażnicy opuścili pełną książek byłą leśniczówkę.

— Stawia mnie pan w trudnej sytuacji, generale. Studiuję książkę, którą pożyczył mi pułkownik Bezoar. Staram się zrozumieć…

— Przestań pieprzyć, dobra? — Macklin zbliżył się, aż jego twarz znalazła się tuż przy twarzy Gordona. Nawet gdy spoglądało się na niego z góry, dziwnie zniekształcone oblicze holnisty budziło strach. — Znam się na ludziach, Krantz. To fakt, że jesteś silny. Byłby z ciebie dobry wasal. Ale zapaskudziło cię poczucie winy i inne “cywilizowane” trucizny. Tak mocno, iż zaczynam sądzić, że może jednak okażesz się bezużyteczny.

Implikacje były jasne. Gordon nie pozwolił sobie okazać słabości, od której ugięły mu się kolana.

— Możesz zostać baronem Corvallis, Krantz. Wysokim rangą arystokratą naszego nowego imperium. Możesz nawet pielęgnować niektóre ze swych śmiesznych, staromodnych sentymentów, jeśli zechcesz… i jeśli okażesz się wystarczająco silny, by to przeprowadzić. Chcesz być miły dla swych wasali? Chcesz mieć urzędy pocztowe? Mogą nam się nawet do czegoś przydać te twoje “Odrodzone Stany Zjednoczone”. — Macklin wyszczerzył zęby. Jego oddech cuchnął. — Dlatego właśnie tylko Charlie i ja wiemy o tym twoim czarnym dzienniczku, dopóki nie wypróbujemy tego pomysłu w praktyce. Rozumiesz, to nie znaczy, że cię lubię. Rzecz w tym, że współpraca z tobą przyniosłaby nam pewne drobne korzyści. Potrafiłbyś rządzić tymi technikami z Corvallis lepiej niż którykolwiek z moich chłopaków. Moglibyśmy nawet pozwolić działać temu całemu Cyklopowi, jeśli zarobiłby na swe utrzymanie.

A więc holniści nie przejrzeli jeszcze legendy wielkiego komputera. Nie miało to jednak większego znaczenia. Technika nigdy ich szczególnie nie obchodziła, poza tym, co było potrzebne do prowadzenia wojny. Nauka mogła przynieść zbyt wiele korzyści wszystkim, a szczególnie słabym.

Macklin wziął pogrzebacz i uderzył nim w dłoń.

— Alternatywą jest zdobycie Corvallis po naszemu, a wtedy ta dziura spłonie. I nie będzie już nigdzie żadnej poczty, chłopcze. Ani przemądrzałych maszyn.

Macklin dotknął pogrzebaczem leżącej na biurku kartki papieru. Obok spoczywało pióro oraz kałamarz. Gordon dobrze wiedział, czego tamten od niego oczekuje.

Gdyby wystarczyło jedynie wyrazić zgodę, Gordon uczyniłby to natychmiast. Okazywałby posłuszeństwo, dopóki nie znalazłby szansy ucieczki.

Macklin był jednak na to za sprytny. Chciał, by jeniec napisał list do rady w Corvallis i przekonał ją, aby zanim zostanie zwolniony, oddała kilka kluczowych miasteczek jako akt dobrej woli.

Miał za to zapewnienie generała, że zostanie później mianowany “baronem Corvallis”. Wątpił, by słowo Macklina było warte więcej niż jego własne.

— Być może nie wierzysz, że jesteśmy wystarczająco silni, aby rozbić waszą żałosną “Armię Willamette” bez twojej pomocy?

Macklin roześmiał się. Zwrócił się ku drzwiom.

— Shawn!

Jego krzepki strażnik przyboczny wpadł do pokoju tak szybko i płynnie, że niemal wydawał się rozmazaną plamą. Zamknął drzwi, podszedł marszowym krokiem do generała i stanął sztywno na baczność.

— W coś cię wtajemniczę, Krantz. Shawn, ja i ten złośliwy skurczybyk, który cię złapał, jesteśmy ostatnimi osobnikami szczególnego rodzaju — wyznał Macklin. — To był ściśle tajny projekt, ale mogłeś słyszeć jakieś pogłoski. Eksperymenty doprowadziły do powstania specjalnych jednostek bojowych, niepodobnych do niczego, co znano przedtem.

Gordon zamrugał powiekami. Nagle wszystko stało się dla niego zrozumiałe: niesamowita szybkość generała, przedziwna siatka blizn pod skórą jego i jego dwóch adiutantów.

— Wzmocnieni!

Macklin skinął głową.

— Bystrzak z ciebie. Uważnie słuchałeś, jak na chłopaka z college’u z głową osłabioną przez psychologię i etykę.

— Myśleliśmy wszyscy, że to tylko plotki! Chce pan powiedzieć, że naprawdę wzięli żołnierzy i przerobili ich tak, by…

Przerwał. Spojrzał na pokryte dziwnymi supłami mięśnie na nagich ramionach Shawna. Choć wydawało się to niemożliwe, ta opowieść musiała być prawdziwa. Nie było innego racjonalnego wyjaśnienia.

— Po raz pierwszy wypróbowali nas w Kenii. I rządowi spodobały się wyniki, jakie osiągnęliśmy w walce. Chyba jednak nie zachwyciło go zbytnio to, co zaczęło się dziać, gdy nastał pokój, i sprowadzono nas do domu.

Gordon przyglądał się z wytrzeszczonymi oczyma, jak Macklin podał pogrzebacz adiutantowi. Ten ujął go za jeden koniec. Nie w masywną pięść, lecz między dwa palce i kciuk. Generał chwycił przedmiot z drugiej strony w podobny sposób.

Pociągnęli. Macklin nie przestawał mówić. Nie był nawet zdyszany.

— Eksperyment trwał przez późne lata osiemdziesiąte i wczesne dziewięćdziesiąte. Głównie w oddziałach specjalnych. Wybrali wojowniczych typków, takich jak my. Innymi słowy, talenty.

Stalowy pogrzebacz nie kołysał się ani nie drżał. Niemal całkowicie sztywny, zaczął się rozciągać.

— Och, dokopaliśmy tym Kubańczykom jak się patrzy — Macklin zachichotał. Patrzył tylko na Gordona. — Ale armii nie spodobało się, jak zachowywali się niektórzy weterani, kiedy akcja się skończyła, i wszyscy wróciliśmy do domu. Rozumiesz, już wtedy bali się Nathana Holna. Trafiał do silnych i oni o tym wiedzieli. Program wzmacniania przerwano.

Na środku pogrzebacza pojawiła się plama ciemnej czerwieni. Stał się półtora raza dłuższy niż na początku. Wreszcie zaczął się zwężać i strzępić niczym rozciągany cukierek toffi. Gordon spojrzał pośpiesznie na Charlesa Bezoara, który stał za dwoma wzmocnionymi. Holnistowski pułkownik, z widocznym niezadowoleniem, oblizywał nerwowo wargi. Gordon potrafił odgadnąć jego myśli.

Oto była siła, na zdobycie której nigdy nie mógł liczyć. Uczeni oraz szpitale, w których wykonano tę robotę, dawno już zniknęły. Zgodnie z religią Bezoara, ci ludzie musieli być jego panami.

Końcówki rozerwanego pogrzebacza rozdzieliły się z głośnym hukiem. Wydzielone przy tym ciepło tarcia dawało się wyczuć nawet z pewnej odległości. Żaden z udoskonalonych żołnierzy nie zachwiał się przy tym.

— To już wszystko, Shawn.

Macklin wrzucił kawałki do kominka. Jego adiutant obrócił się dziarsko i wymaszerował z pokoju. Generał popatrzył z ironią na Gordona.

— Czy nadal wątpisz, że w maju będziemy w Corvallis? Z tobą albo bez ciebie? Każdy z niewzmocnionych chłopaków w naszej armii jest wart dwudziestu waszych niedołężnych farmerów. Albo świrowatych żołnierek.

Gordon spojrzał szybko w górę, lecz Macklin mówił dalej:

— Ale nawet gdyby siły były bardziej wyrównane i tak nie mielibyście szans! Myślisz, że my, garstka wzmocnionych, nie potrafilibyśmy prześliznąć się do każdej z waszych redut, by zrównać je z ziemią, kiedy tylko byśmy chcieli? Moglibyśmy wasze głupie umocnienia rozwalić na kawałki gołymi rękoma. Nawet przez sekundę nie wahaj się, żeby w to uwierzyć.

Przesunął papier i pióro w stronę Gordona.

Ten wbił wzrok w pożółkłą kartkę. Jakie to miało znaczenie? W samym środku wszystkich tych rewelacji poczuł, że wie, jak wyglądają sprawy. Spojrzał Macklinowi w oczy.

— Jestem pod wrażeniem. Naprawdę. To była przekonująca demonstracja. Niech mi pan jednak coś powie, generale. Jeśli jesteście tacy świetni, to dlaczego nie zdobyliście jeszcze Roseburga?

Gdy Macklin poczerwieniał, Gordon obdarzył go bladym uśmiechem.

— Skoro już poruszyliśmy ten temat, to kto wypiera was z waszych terenów? Powinienem był się wcześniej domyślić, dlaczego prowadzicie tę wojnę z taką szybkością i rozmachem, a wasi ludzie gromadzą swych poddanych i dobytek, by przemieścić wszystko na północ. W ten sposób zaczynała się większość inwazji barbarzyńców w dziejach. Jak kostki domina przewracające się po kolei. Niech mi pan powie, generale, kto dał wam takiego kopa w tyłek, że musicie zmiatać znad Rogue?

Na twarzy Macklina odmalowało się wielkie wzburzenie. Jego gruzłowate dłonie zacisnęły się, a twarde pięści zbielały. Gordon spodziewał się, że lada moment zapłaci ostateczną cenę za swój wielce satysfakcjonujący wybuch.

Macklin ledwo panował nad sobą. Ani na chwilę nie spuszczał wzroku z Gordona.

— Zabierz go stąd! — warknął do Bezoara.

Gordon wzruszył ramionami i odwrócił się tyłem do rozjuszonego generała ze specjalnych oddziałów.

— A kiedy wrócisz, chcę zbadać tę sprawę, Bezoar! Chcę wiedzieć, kto się wygadał!

Głos Macklina ścigał jego szefa wywiadu jeszcze na schodach, gdy schodzili ze strażnikami.

Dłoń Bezoara spoczywająca na łokciu Gordona trzęsła się przez całą drogę do szopy.


— Kto zamknął tu tego faceta! — krzyknął holnistowski pułkownik, gdy zobaczył umierającego jeńca leżącego na słomianej macie między Johnnym a wybałuszającą oczy kobietą.

Jeden ze strażników zamrugał powiekami.

— Chyba Isterman. Dopiero co wrócił z frontu nad Salmon River…

“…front nad Salmon River…” Gordon rozpoznał nazwę rzeki w północnej Kalifornii.

— Zamknij się! — wrzasnął Bezoar.

Gordon jednak uzyskał już potwierdzenie. Ta wojna miała szerszy zasięg, niż im się zdawało do dzisiejszego wieczoru.

— Zabierz go stąd! Potem natychmiast przyprowadź Istermana do wielkiego domu!

Strażnicy poderwali się szybko.

— Hej, uważajcie z nim! — krzyknął Johnny, gdy chwycili nieprzytomnego mężczyznę niczym worek kartofli. Bezoar zaszczycił go miażdżącym spojrzeniem. Holnistowski pułkownik rozładował swój gniew, próbując kopnąć wyrobnicę. Ta jednak nauczona była uników. Wypadła przez drzwi, zanim kopniak trafił w cel.

— Zobaczymy się jutro — oznajmił Bezoar Gordonowi. — Radzę, by pan tymczasem ponownie zastanowił się nad napisaniem tego listu do Corvallis. To, co zrobił pan dzisiaj, nie było rozsądne.

Gordon obrzucił go przelotnym spojrzeniem, całkiem jakby pułkownik niemal nie zasługiwał na uwagę.

— To, co dzieje się między generałem a mną, nie powinno pana obchodzić — odpowiedział. — Tylko równi sobie mają prawo wymieniać groźby albo wyzwania.

Wydawało się, że cytat z Nathana Holna wstrząsnął Bezoarem tak, jakby go uderzono. Gordon siadł na słomie i splótł ręce na karku, całkowicie ignorując byłego prawnika.

Dopiero gdy ten się oddalił, a w ciemnej szopie ponownie zapadła cisza, Gordon wstał i podbiegł do Johnny’ego.

— Czy ten żołnierz z flagą z niedźwiedziem na naramienniku coś powiedział?

Johnny potrząsnął głową.

— Ani na chwilę nie odzyskał przytomności, Gordon.

— A co z kobietą? Może ona coś mówiła?

Johnny popatrzył w lewo i w prawo. Pozostali więźniowie skryli się w swych kątach, zwróceni twarzami do ściany, tak jak to robili od tygodni.

— Ani słowa. Ale podała mi to.

Gordon wziął w rękę postrzępioną kopertę. Rozpoznał kartki, gdy tylko je z niej wydobył.

To był list od Deny — ten, który dostał od George’a Powhatana na górze Sugarloaf. Musiał być w kieszeni jego spodni, gdy kobieta zabrała je do prania. Na pewno go ukryła.

Nic dziwnego, że Macklin i Bezoar nigdy o nim nie wspomnieli.

Gordon bardzo nie chciał, by list wpadł w ręce generała. Bez względu na to, jak zwariowana była Dena i jej przyjaciółki, zasługiwały na to, by dać im szansę. Zaczął drzeć go na kawałki, by następnie je zjeść, ale Johnny wyciągnął rękę i powstrzymał go.

— Nie, Gordon! Ona coś napisała na ostatniej stronie.

— Kto? Kto napisał… — Gordon przesunął papier tak, by oświetlił go delikatny blask księżyca przenikający do środka przez szparę między deskami. Wreszcie ujrzał nabazgrane ołówkiem gryzmoły, proste, drukowane litery ostro kontrastujące z wyrobionym pismem Deny.


to prawda?

czy kobiety mają na pułnocy tyle wolności?

czy zdarzają się menszczyźni i silni i dobrzy?

czy ona dla ciebie umrze?


Gordon siedział przez długi czas, wpatrując się w proste, pełne smutku słowa. Mimo rezygnacji, którą znowu odczuł, jego duchy podążały za nim wszędzie. To, co powiedział o motywach Deny George Powhatan, nadal go gryzło.

Wielkie sprawy nie chciały go zwolnić.

Zjadł powoli list. Nie zechciał podzielić się z Johnnym tym szczególnym posiłkiem. Uczynił z każdego kawałka sakrament pokuty.

W jakąś godzinę później na zewnątrz zaczął się ruch. Była to swego rodzaju ceremonia. Po drugiej stronie polany, obok starego domu towarowego w Agness, podwójna kolumna holnistowskich żołnierzy maszerowała w rytm stłumionego bicia w bęben. W środku szedł wysoki, jasnowłosy mężczyzna. Gordon rozpoznał w nim jednego z żołnierzy w strojach maskujących, którzy wcześniej zostawili w szopie umierającego jeńca.

— To na pewno Isterman — zauważył zafascynowany Johnny. — To go nauczy, że jak się wraca, należy najpierw zameldować się u głównodowodzącego.

Gordon pomyślał, że Johnny chyba za dużo się naoglądał starych filmów o drugiej wojnie światowej dostępnych w wypożyczalni kaset wideo w Corvallis.

Na końcu szeregu strażników rozpoznał Rogera Septiena. Nawet po ciemku widział, że były górski rabuś trzęsie się, niemal niezdolny utrzymać karabin.

W adwokackim głosie Charlesa Bezoara również brzmiało zdenerwowanie, gdy odczytywał zarzuty. Isterman stał oparty plecami o wielkie drzewo. Twarz miał bez wyrazu. Sznur z trofeami przebiegał mu przez pierś niczym bandolier… szarfa z makabrycznymi odznaczeniami.

Bezoar usunął się na bok. Generał Macklin podszedł do skazańca, by do niego przemówić. Uścisnął mu dłoń i pocałował go w oba policzki. Następnie stanął obok swego adiutanta, by obserwować zakończenie. Sierżant z dwoma kolczykami wydał warkliwym tonem rozkaz. Członkowie plutonu egzekucyjnego przyklękli, podnieśli karabiny i wystrzelili jak jeden.

Z wyjątkiem Rogera Septiena, który zemdlał.

Wysoki, jasnowłosy holnistowski oficer leżał teraz zgięty w kałuży krwi u stóp drzewa. Gordon pomyślał o umierającym więźniu, który był towarzyszem ich niedoli przez tak krótki czas i który powiedział im tak wiele, nie otwierając nawet oczu.

— Śpij dobrze, Kalifornijczyku — szepnął. — Zabrałeś ze sobą jeszcze jednego z nich. Gdyby tylko reszta z nas dokonała choć tyle.

14

Tej nocy Gordonowi śniło się, że widzi, jak Benjamin Franklin gra w szachy z pudełkowatym żelaznym piecem.

— Sednem problemu jest równowaga — powiedział do swego wynalazku siwiejący uczony i mąż stanu. Przypatrywał się szachownicy, ignorując Gordona. — Zastanawiałem się nad tym przez pewien czas. Jak możemy ustanowić system, który zachęca jednostki do starań i osiągnięć, a jednocześnie okazuje pewne współczucie słabym i eliminuje szaleńców oraz tyranów?

Płomienie lizały rozżarzoną kratę pieca niczym tańczące rzędy świateł. Słowami raczej widzianymi niż słyszanymi urządzenie zapytało:

“…Kto weźmie na siebie odpowiedzialność…?”

Franklin wykonał ruch białym skoczkiem.

— Celne pytanie — powiedział, odchylając się do tyłu. — Bardzo celne pytanie. Oczywiście możemy ustanowić konstytucyjne gwarancje, lecz nie będą one nic znaczyć, jeśli obywatele nie dopilnują, by traktowano je poważnie. Chciwi i żądni władzy zawsze będą szukali sposobów na złamanie zasad bądź naciągnięcie ich zgodnie z własnym interesem.

Język płomieni wysunął się na zewnątrz. W trakcie tego procesu w jakiś sposób poruszył się czerwony pion.

“…Kto…”

Franklin wyciągnął chusteczkę i otarł sobie czoło.

— Nie kto inny, jak kandydaci na tyranów. Mają do dyspozycji zestaw starych jak świat metod: manipulację szarym człowiekiem, okłamywanie go bądź miażdżenie jego wiary w siebie. Mówi się, że władza korumpuje, lecz w rzeczywistości bardziej prawdziwa jest teza, że władza przyciąga tych, którzy pragną być skorumpowani. Zdrowych na umyśle ludzi zwykle pociągają inne rzeczy. Kiedy podejmują działanie, traktują je jak służbę, która ma swoje granice. Tyran natomiast dąży do panowania i jest w tym nienasycony i nieubłagany.

“…niemądre dzieci…” — zamigotały płomienie.

— Tak. — Franklin skinął głową, przecierając dwuogniskowe szkła. — Niemniej jestem przekonany, że pewne innowacje mogłyby okazać się pomocne. Na przykład: odpowiednie mity. Wtedy, o ile dobro będzie gotowe do poświęceń…

Wyciągnął rękę, ujął królową, zawahał się chwilę, po czym przesunął delikatną figurę z kości słoniowej aż na drugi koniec szachownicy, prawie pod rozgrzaną do czerwoności kratę.

Gordon pragnął ostrzec go krzykiem. Pozycja królowej była całkowicie odsłonięta. W pobliżu nie było nawet pionka, który by ją osłaniał.

Jego najgorsze obawy niemal natychmiast stały się rzeczywistością. Płomienie wyszły na zewnątrz. Po chwili czerwony król stał na stosie popiołów tam, gdzie przed chwilą była smukła, biała figura.

— O Boże, nie — jęknął Gordon. Nawet we śnie, gdy jego krytycyzm był osłabiony, wiedział, co się dzieje, i co to symbolizuje.

“…Kto weźmie na siebie odpowiedzialność…?” — zapytał po raz kolejny piec.

Franklin nie odpowiedział. Przesunął się tylko i zasiadł wygodniej w krześle, które zaskrzypiało, gdy się odwracał. Popatrzył prosto na Gordona nad oprawkami okularów.

“Ty też?” Śniącego opuściła odwaga. “Czego wszyscy ode mnie chcecie?”

Falująca czerwień. I uśmiech Franklina.


Obudził się nagle. Wytrzeszczył oczy, aż wreszcie dojrzał przykucniętego obok Johnny’ego Stevensa, który właśnie miał szarpnąć go za ramię.

— Gordon, lepiej chyba na to popatrz. Coś się stało ze strażnikami.

Usiadł i potarł powieki.

— Daj mi zobaczyć.

Johnny poprowadził go do wschodniej ściany szopy, w pobliże drzwi. Potrwało chwilę, nim jego oczy przyzwyczaiły się do światła księżyca. Wreszcie Gordon dostrzegł dwóch surwiwalistycznych żołnierzy, którzy mieli ich pilnować.

Jeden leżał oparty o ławę z kłód. Usta miał szeroko rozdziawione, a szkliste oczy wbite w niskie chmury, od których dobiegały pomruki grzmotów.

Drugi holnista bulgotał jeszcze. Darł dłońmi ziemię, usiłując doczołgać się do swego karabinu. W jednej dłoni trzymał wydobyty z pochwy, wypolerowany nóż, lśniący w słabym blasku ogniska. Obok jego kolan leżał przewrócony gliniany kufel z pokrywką. Wokół ułamanego dziobka rozlało się brązową plamą piwo.

W kilka sekund po tym, jak zaczęli obserwować tę scenę, głowa drugiego ze strażników opadła na ziemię. Jego zmagania dobiegły końca.

Johnny i Gordon popatrzyli na siebie. Jak jeden pomknęli ku drzwiom, by sprawdzić, były jednak zamknięte. Johnny wysunął rękę przez szparę między deskami, usiłując dosięgnąć munduru strażnika. Klucze…

— Cholera! Jest za daleko!

Gordon zaczął podważać deski. Szopa z pewnością była tak słaba, że można by ją rozwalić ręcznie. Gdy jednak zabrał się do dzieła, zardzewiałe gwoździe zaskrzypiały. Włosy na karku stanęły mu dęba.

— Co zrobimy? — zapytał Johnny. — Jeśli pociągniemy mocno, obaj jednocześnie, może uda się nam szybko wydostać i pognać ścieżką do czółen…

— Psst!

Gordon nakazał gestem ciszę. W ciemności na zewnątrz coś się poruszyło.

Mała, obdarta postać, zdradzając nerwowość i niepewność, pomknęła ku oświetlonej blaskiem księżyca, położonej tuż obok szopy polance, na której leżeli obaj strażnicy.

— To ona! — wyszeptał Johnny. Gordon również rozpoznał ciemnowłosą wyrobnicę, tę samą, która napisała mały, żałosny dodatek do listu Deny. Widział, jak przezwycięża zniewolenie i choć jest przerażona, podchodzi do każdego ze strażników, by sprawdzić, czy oddychają.

Kobieta trzęsła się jak liść. Jęczała cicho, gdy szukała kółka z kluczami za pasem drugiego z mężczyzn. By się do nich dobrać, musiała przecisnąć palce przez sznur makabrycznych trofeów. Zamknęła jednak oczy i wydobyła pobrzękujący cicho przedmiot.

Każda sekunda była udręką, gdy ich wybawicielka zmagała się z zamkiem. Zeszła z drogi obu mężczyznom, gdy ci wypadli na zewnątrz i podbiegli do strażników, by pozbawić ich noży, pasów z amunicją oraz karabinów. Wciągnęli ciała do szopy i zamknęli za sobą drzwi.

— Jak masz na imię? — zapytał Gordon, przykucnąwszy obok skulonej kobiety. Oczy miała zamknięte, gdy odpowiedziała:

— H… Heather.

— Heather. Dlaczego nam pomogłaś?

Jej oczy otworzyły się. Były zdumiewająco zielone.

— Twoja… twoja kobieta napisała… — Opanowała się z widocznym wysiłkiem. — Nigdy nie kapowałam tego, co staruszki mówiły o dawnych czasach… Ale paru nowych więźniów opowiadało, jak jest na północy… a potem przyprowadzili ciebie… N… nie zbijesz mnie za mocno za to, że przeczytałam twój list, co?

Skuliła się, gdy Gordon wyciągnął rękę, by dotknąć jej policzka. Cofnął dłoń. Czułość była dla niej czymś zupełnie obcym. Przyszły mu do głowy różne możliwe zapewnienia, wybrał jednak najprostsze. Takie, jakie mogła zrozumieć.

— W ogóle cię nie zbiję — odparł. — Nigdy.

Obok niego pojawił się Johnny.

— Przy czółnach jest tylko jeden strażnik, Gordon. Chyba mam pomysł, jak go podejść. Może być znad Rogue, ale nie będzie się niczego spodziewał. Damy radę go załatwić.

Gordon skinął głową.

— Musimy ją zabrać ze sobą — stwierdził.

Johnny sprawiał wrażenie rozdartego między współczuciem a wymogami rozsądku. Najwyraźniej uważał, że jego głównym obowiązkiem jest wydostać stąd Gordona.

— Ale…

— Zorientują się, kto otruł strażników. Jeśli zostanie, ukrzyżują ją.

Johnny zamrugał powiekami, po czym skinął głową. Sprawiał wrażenie zadowolonego, że jego dylemat znalazł tak proste rozwiązanie.

— Dobra. Ale już ruszajmy!

Zaczęli się podnosić, lecz Heather złapała Gordona za rękaw.

— Mam przyjaciółkę — powiedziała i kiwnęła ręką w kierunku ciemności.

Z cienia drzew wyszła szczupła postać odziana w spodnie i w koszulę o kilka numerów za dużą, ciasno przewiązaną wielkim pasem. Mimo to kobietę tę łatwo było rozpoznać. Kochanka Charlesa Bezoara związała jasne włosy do tyłu. Niosła mały pakunek. Wyglądała na jeszcze bardziej podenerwowaną niż Heather.

Ostatecznie, pomyślał Gordon, ma więcej do stracenia, jeśli spróbuje ucieczki. Była widocznie bardzo zdesperowana, jeśli chciała połączyć swój los z dwoma przypadkowymi nieznajomymi z prawie mitycznej północy.

— Nazywa się Marcie — wyjaśniła starsza kobieta. — Nie byłyśmy pewne, czy zechcecie nas przyjąć, więc przyniosła wam kilka prezentów.

Drżącymi dłońmi Marcie rozwiązała czarne opakowanie z nieprzemakalnego materiału.

— T… tu jest wasza p… poczta — oznajmiła. Wyjęła delikatnie papiery, jakby się obawiała, że sprofanuje je dotykiem.

Gordon omal nie roześmiał się w głos, ujrzawszy plik niemal bezwartościowych listów. Umilkł jednak nagle, kiedy zobaczył, co jeszcze kobieta .trzyma w ręku: małą, wystrzępioną książeczkę w czarnej oprawie. Mógł tylko zamrugać powiekami, zdawszy sobie sprawę, jakie wielkie ryzyko podjęła, by ją zdobyć.

— W porządku — powiedział. Wziął paczuszkę i zawiązał ją z powrotem. — Idźcie za nami i bądźcie cicho! Kiedy machnę ręką, padnijcie na ziemię i zaczekajcie na nas.

Obie uciekinierki skinęły z powagą głowami. Gordon odwrócił się z zamiarem poprowadzenia grupy, lecz Johnny pomknął już jako pierwszy ścieżką ku rzece.

“Tym razem się z nim nie sprzeczaj. Ma rację, do cholery!”

Wolność była czymś niewiarygodnie cudownym. Razem z nią zjawiał się jednak ten sukinsyn obowiązek.

Nienawidząc faktu, że ponownie stał się “ważny”, pochylił się i podążył za Johnnym, prowadząc kobiety ku czółnom.

15

Nie mieli wyboru. Zaczęła się wiosenna odwilż i Rogue przerodziła się już w rwący strumień. Mogli popłynąć tylko z prądem i modlić się.

Johnny wciąż upajał się udanym zabójstwem. Wartownik nie odwrócił się, dopóki nie zbliżył się do niego na odległość dwóch kroków. Padł na ziemię niemal bezgłośnie, gdy Johnny rzucił się na niego, kończąc walkę trzema szybkimi uderzeniami noża. Młodzieniec z Cottage Grove był pochłonięty własnym bohaterskim wyczynem, gdy załadowywali obie kobiety do łodzi i odbijali od brzegu, pozwalając, by prąd wyniósł ich na środek rzeki.

Gordon nie miał serca powiedzieć tego swemu młodemu przyjacielowi, lecz widział twarz strażnika, nim wrzucili go do wody. Biedny Roger Septien sprawiał wrażenie zaskoczonego. Dotkniętego. Nie przypominał bynajmniej holnistowskiego nadczłowieka.

Przypomniał sobie, jak sam zabił po raz pierwszy, prawie dwa dziesięciolecia temu. Strzelał do rabusiów i podpalaczy, gdy istniał jeszcze łańcuch dowodzenia, zanim jednostki milicji rozproszyły się w zamieszkach, celem uśmierzenia których je wysłano. Nie przypominał sobie, by czuł się wtedy dumny. Płakał w nocy nad ludźmi, których uśmiercił.

Ale teraz czasy były trudne, a martwy holnista cieszył, jakkolwiek by na to patrzeć.

Zostawili za sobą plażę pełną porozbijanych czółen. Każda chwila zwłoki przysparzała udręki, musieli jednak się upewnić, że pościg nie będzie zbyt łatwy. Poza tym, dało to kobietom jakieś zajęcie. Zabrały się do swego zadania z entuzjazmem. Zarówno Marcie, jak i Heather wydawały się później odrobinę mniej zastraszone i spłoszone.

Skupiły się w środku czółna. Gordon i Johnny chwycili za wiosła i zaczęli walkę o zapanowanie nad nie znaną im łodzią. Księżyc nieustannie chował się za chmurami i wynurzał zza nich, gdy szarpali wiosła, rozbryzgując wodę i usiłując jednocześnie złapać właściwy rytm.

Nie dotarli daleko, nim po raz pierwszy natknęli się na wartki nurt nad płycizną. Po chwili czas na praktykowanie się skończył. Pomknęli na łeb na szyję przez spienione bystrza, ledwie omijając połyskujące, wyniosłe głazy, które często dostrzegali dopiero w ostatniej chwili.

Rzeka była szalona. Napędzały ją roztopy. Jej gniewny ryk wypełniał powietrze. W pianie wodnej uginały się promienie księżyca. Nie sposób było walczyć z nurtem. Można było jedynie przymilać się mu, przekonywać go i odwracać jego uwagę. W ten sposób przeprowadzali kruchy stateczek przez ledwie dostrzegalne niebezpieczeństwa.

Na pierwszym spokojnym odcinku Gordon nakierował ich na wir. Obaj z Johnnym wsparli się o wiosła, popatrzyli na siebie i jednocześnie wybuchnęli śmiechem. Marcie i Heather gapiły się na obu mężczyzn, którzy chichotali bez opamiętania pod wpływem adrenaliny oraz poszumu wolności we krwi. Johnny krzyknął głośno i uderzył w wodę wiosłem.

— No jazda, Gordon. To było fajne! Płyniemy dalej.

Gordon wstrzymał oddech. Otarł sobie z oczu wodną pianę.

— Dobra. — Potrząsnął głową. — Ale ostrożnie, zgoda?

Uderzyli jednocześnie wiosłami. Przechylili się mocno, gdy ponownie schwytał ich prąd.

— Cholera jasna — zaklął Johnny. — Myślałem, że poprzednim…

Jego słowa zagłuszył huk wody, lecz Gordon dokończył myśl.

“Myślałem, że poprzednim razem było kiepsko!”

Prześwity między skałami były wąskimi, śmiercionośnymi gardłami. Czółno zgrzytnęło straszliwie, przepływając przez pierwsze z nich, po czym wystrzeliło do przodu, przechylając się ostro.

— Schylcie się mocno! — krzyknął Gordon. Nie śmiał się już teraz, lecz walczył o życie.

“Trzeba było iść piechotą… trzeba było iść piechotą… trzeba było iść piechotą…”

Nieuniknione wydarzyło się jednak szybciej, niż się tego spodziewał — niecałe trzy mile w dół rzeki. Zatopione drzewo — kłoda ukryta tuż za twardą, skalną powierzchnią zakrętu ściany kanionu — smuga falującej wody ukryta w ciemności, nim stało się za późno, żeby Gordon mógł zrobić coś więcej niż zakląć i wbić wiosło w dno, by spróbować zmienić kierunek.

Aluminiowe czółno mogłoby wytrzymać takie zderzenie, lecz po latach wojny nie było już ani jednego. Wykonany z drewna i kory produkt domowej roboty pękł z udręczonym trzaskiem. Rozległy się krzyki kobiet, gdy wszyscy wpadli do lodowatej wody.

Nagły chłód spowodował szok. Gordon pochwycił haust powietrza i przytrzymał jedną ręką przewrócone do góry dnem czółno. Drugą wyciągnął przed siebie i złapał ciemne włosy Heather, akurat na czas, by nie pozwolić, aby porwał ją prąd. Starał się uniknąć jej rozpaczliwych objęć i utrzymać głowę nad wodą… usiłując jednocześnie zaczerpnąć tchu we wzburzonej pianie wodnej.

Na koniec poczuł pod stopami piasek. Musiał wytężać wszystkie siły, by walczyć z prądem i wciągającym stopy błotem. Wreszcie wywlókł na brzeg swój zdyszany ciężar i runął na matę gnijącej roślinności, pokrywającą stromy brzeg.

Heather kasłała i łkała tuż u jego boku. Usłyszał Johnny’ego i Marcie, którzy nieopodal parskali i pluli. Oznaczało to, że im również się udało. Nie została mu jednak ani iskierka energii, by mógł się ucieszyć. Leżał, oddychając ciężko, niezdolny się poruszyć. Miał wrażenie, że minęło wiele godzin.

Wreszcie odezwał się Johnny.

— Nie mieliśmy właściwie żadnego ekwipunku, który moglibyśmy utracić. Ale moja amunicja chyba zamokła. Zgubiłeś karabin, Gordon?

— Aha.

Usiadł z jękiem, dotykając rany na czole, którą miał od uderzenia rozpadającego się czółna.

Wydawało się, że nie odniósł żadnych poważniejszych obrażeń, choć kaszel zmienił się w trudny do opanowania dygot. Pożyczone przez Marcie ubranie przylegało do ciała jasnowłosej konkubiny w sposób, który mógłby mu się wydać interesujący, gdyby Gordon nie czuł się tak nieszczęśliwy.

— C… co zrobimy teraz? — zapytała.

Gordon wzruszył ramionami.

— Na początek wrócimy, żeby poszukać wraka i pozbyć się go.

Spojrzeli na niego, wytrzeszczając oczy.

— Jeśli go nie znajdą, uznają zapewne, że dotarliśmy dziś w nocy znacznie dalej — wyjaśnił. — Może się okazać, że to jedyna rzecz działająca na naszą korzyść. Potem, kiedy już to zrobimy, ruszymy dalej lądem.

— Nigdy nie byłem w Kalifornii… — powiedział Johnny.

Gordon musiał się uśmiechnąć. Od chwili gdy odkryli, że holniści mają jeszcze jednego wroga, chłopak niemal nie mówił o niczym innym.

Pomysł był kuszący. Ścigający z całą pewnością nie będą się spodziewać, że uciekli na południe.

Oznaczałoby to jednak, że musieliby sforsować rzekę. Ponadto, jeśli Gordon dobrze pamiętał, Salmon River leżała dość daleko na południe. Nawet gdyby istniały szanse, by przemknąć się przez kilkaset mil surwiwalistycznych baronii, po prostu nie mieli na to czasu. Nastała wiosna i bardziej niż kiedykolwiek konieczne było, by wrócili do domu.

— Ukryjemy się wśród tych wzgórz, dopóki pościg nas nie minie — zdecydował. — Później możemy równie dobrze ruszyć w stronę Coquille.

Johnny, wiecznie radosny i pełen dobrej woli, nie pozwolił, by ich marne szanse go przygnębiły. Wzruszył ramionami.

— No to wracajmy po czółno.

Wskoczył do lodowatej wody, sięgającej do pasa. Gordon wybrał mocny kawał wyrzuconego przez prąd drewna, by użyć go jako oszczepu, po czym podążył za chłopakiem, lecz nieco ostrożniej. Za drugim razem zimno było tak samo przenikliwe. Palce u nóg zaczynały mu drętwieć.

Dotarli już niemal obaj do przewróconego do góry dnem czółna, gdy Johnny wskazując palcem, krzyknął głośno:

— Poczta!

Na krawędzi wiru, w którym się znajdowali, widać było owinięty w nieprzemakalną tkaninę pakunek, oddalający się ku bystremu prądowi na środku rzeki.

— Nie! — krzyknął Gordon. — Zostaw ją!

Johnny jednak skoczył już głową naprzód w wartkie wody. Płynął z wysiłkiem ku oddalającej się paczce, choć Gordon wrzeszczał do niego:

— Wracaj, Johnny, ty durniu! To nic niewarte! Johnny!

Przyglądał się bezsilnie, jak zawiniątko wraz ze ścigającym je chłopakiem zniknęło za zakrętem rzeki. Tylko odrobinę dalej słychać było ciężki, bezlitosny łoskot bystrz.

Z przekleństwem na ustach Gordon rzucił się w lodowaty prąd. Płynął ze wszystkich sił, by doścignąć Johnny’ego. Serce mu waliło. Z każdym rozpaczliwym oddechem wciągał do płuc lodowatą wodę. Omal nie zniosło go w ślad za chłopakiem za zakręt, lecz w ostatniej chwili złapał za zwisającą nad rzeką gałąź i przytrzymał się jej… akurat na czas.

Przez zasłonę piany dostrzegł, jak jego młody przyjaciel runął w ślad za czarnym pakunkiem w najgorszą z dotychczasowych kaskad, straszliwy chaos hebanowych zębów i piany wodnej.

— Nie — wyszeptał ochryple. Patrzył, jak Johnny’ego i paczkę zniosło razem za występ. Zniknął w czeluści.

Nie przestawał się gapić, choć włosy przesłaniały mu oczy i lepiły się do skóry, a piekące kropelki oślepiały go, mijały jednak minuty i nic nie wyłaniało się ze straszliwego wiru.

Wreszcie gałąź zaczęła mu się wyślizgiwać z dłoni i Gordon musiał się wycofać. Przesuwał się, ręka za ręką, wzdłuż chwiejnego konaru, dopóki nie dotarł na płytką, wolno płynącą wodę u brzegu. Potem, mechanicznie, zmusił swe stopy, by poniosły go w górę rzeki. Przelazł obok wytrzeszczających oczy kobiet i podszedł do zniszczonego czółna z kory.

Użył kawału wyrzuconego na brzeg drewna jako haka, by pociągnąć łódkę za sobą ku wystającemu fragmentowi ściany kanionu i tam roztrzaskał ją na niemożliwe do rozpoznania drzazgi.

Łkając, nie przestawał uderzać i chłostać wody na długo po tym, jak kawałki łódki zatonęły bądź odpłynęły daleko.

16

Spędzili cały dzień wśród jeżyn i zielska pod walącym się betonowym bunkrem. Przed wojną zagłady musiała to być wysoko ceniona kryjówka jakiegoś surwiwalisty. Teraz jednak obróciła się w ruinę — zniszczoną, pooraną śladami kuł i splądrowaną.

Kiedyś, w przedwojennych czasach, Gordon wyczytał gdzieś, że niektóre okolice kraju były wprost usiane podobnymi schronieniami, wyposażonymi w zapasy przez ludzi, których hobby polegało na rozmyślaniu o upadku społeczeństwa i wyobrażaniu sobie, co uczynią, gdy już do niego dojdzie. Istniały kursy, ćwiczenia, hobbystyczne czasopisma… cały przemysł zaspokajający “potrzeby” znacznie szersze niż wymagania przeciętnych wędrowców czy turystów.

Niektórzy po prostu lubili marzyć bądź żywili stosunkowo nieszkodliwą namiętność do broni palnej. Tylko nieliczni byli zwolennikami Nathana Holna, a większość zapewne poczuła przerażenie, gdy ich fantazje wreszcie się zrealizowały.

Kiedy ten czas nadszedł, większość samotniczych “surwiwalistów” zginęła w swych bunkrach, w samotności.

Walki i deszczowy las pochłonęły nieliczne resztki pozostawione przez kolejne fale szabrowników. Zimna ulewa uderzała w betonowe bloki, gdy troje uciekinierów na zmianę pełniło straż bądź spało.

Raz usłyszeli krzyki i plusk końskich kopyt w błocie. Ze względu na kobiety Gordon starał się zachować dobrą minę. Uważał, by zostawić jak najmniej śladów, lecz jego obie podopieczne nie miały doświadczenia zwiadowczyń z Armii Willamette. Nie był bynajmniej pewien, czy zdołają oszukać najlepszych leśnych tropicieli od czasów Cochise’a.

Jeźdźcy ruszyli dalej. Zbiegowie mogli się na moment uspokoić. Gordon zapadł w drzemkę.

Tym razem nic mu się nie śniło. Był zbyt wyczerpany, by marnować energię na duchy.


Musieli zaczekać na wschód księżyca, nim tej nocy ruszyli w drogę. W pobliżu było kilka szlaków, które często krzyżowały się ze sobą, lecz Gordon zdołał jakoś poprowadzić grupkę we właściwym kierunku, używając jako przewodnika półtrwałego lodu, pokrywającego pnie drzew od północy.

Trzy godziny po zachodzie słońca natknęli się na ruiny małej wioski.

— Illahee — zidentyfikowała ją Heather.

— Jest opuszczona — zauważył Gordon.

Skąpana w blasku księżyca osada duchów sprawiała niesamowite wrażenie. Wydawało się, że wyczyszczono ją ze wszystkiego, zarówno w dawnej posiadłości barona jak i w najnędzniejszej chacie.

— Wszystkich żołnierzy i poddanych wysłano na północ — wyjaśniła Marcie. — W ostatnich tygodniach opróżniono w ten sposób mnóstwo wiosek.

Gordon skinął głową.

— Toczą walkę na trzy fronty. Macklin nie żartował, kiedy mówił, że w maju będzie w Corvallis. Musi zdobyć Willamette lub zginąć.

Krajobraz był księżycowy. Wszędzie widać było młode drzewka, lecz wysokich drzew było mało. Gordon pojął, że musi to być jedno z miejsc, w którym holniści próbowali wprowadzić uprawę ziemi opartą na wyrębie i wypalaniu lasów. Tutejsze gleby nie były jednak tak żyzne, jak w dolinie Willamette. Eksperyment musiał zakończyć się niepowodzeniem.

Heather i Marcie, idąc, trzymały się za ręce. Z obawą rozglądały się na wszystkie strony. Gordon nie mógł nie porównywać ich z Deną i jej dumnymi, odważnymi Amazonkami albo radosną, pełną optymizmu Abby z Pine View. Uznał, że prawdziwy ciemny wiek nie był dla kobiet szczęśliwą epoką. Przynajmniej pod tym względem Dena miała rację.

— Pójdźmy przeszukać wielki dom — zaproponował. — Może znajdzie się tam coś do jedzenia.

To wzbudziło ich zainteresowanie. Pobiegły przed nim do opuszczonej rezydencji. Solidny, przedwojenny dom otaczały palisada i zasieki.

Gdy dogonił kobiety, siedziały przykucnięte nad dwoma ciemnymi kształtami leżącymi tuż za bramą. Gordon wzdrygnął się, gdy zobaczył, że obdzierają ze skóry dwa wielkie owczarki niemieckie. Ich pan nie mógł zabrać ich ze sobą w podróż morską — zrozumiał, ogarnięty lekkimi mdłościami. Niewątpliwie holnistowski baron Illahee odczuwał większy żal po cenionych zwierzętach niż po niewolnikach, którzy mieli umrzeć podczas masowego exodusu do ziemi obiecanej na północy.

Mięso wydzielało już przykrą woń. Gordon postanowił, że wstrzyma się od jedzenia, dopóki nie znajdą czegoś lepszego. Kobiety nie były jednak tak wybredne.


Jak dotąd sprzyjało im szczęście. Wydawało się, że poszukiwania zwróciły się na zachód, oddalając się od kierunku, w którym zmierzali uciekinierzy. Być może ludzie generała Macklina znaleźli ciało Johnny’ego, co stało się fałszywym potwierdzeniem, że ślad prowadzi ku morzu.

Tylko czas jednak mógł pokazać, jak długo szczęście będzie im sprzyjało.

Wąski, wartki strumień zawracał na północ z okolic opuszczonego Illahee. Gordon uznał, że nie może to być nic innego, jak południowa odnoga Coquille. Oczywiście nigdzie nie leżały żadne przydatne czółna. Nurt zresztą nie sprawiał wrażenia żeglownego. Musieli wędrować na piechotę.

Wzdłuż wschodniego brzegu, w kierunku, w którym pragnęli się udać, wiodła stara droga. Nie mieli innego wyboru, jak z niej skorzystać, bez względu na oczywiste niebezpieczeństwa. Tuż przed nimi piętrzyły się rysujące się na tle rozświetlonych blaskiem księżyca chmur góry, blokujące każdą inną możliwą do pomyślenia trasę.

Dobrze chociaż, że będą się posuwać szybciej niż grząskimi szlakami. Taką przynajmniej Gordon żywił nadzieję. Pochlebstwami nakłaniał pełne stoickiej rezygnacji kobiety do utrzymania powolnego, miarowego tempa. Obie ani razu nie poskarżyły się ani nie sprzeciwiły. W ich oczach nie dostrzegł też śladu wyrzutu. Nie potrafił określić, czy to odwaga, czy brak nadziei każe im wlec się naprzód mila za milą.

Nie był też pewien, dlaczego sam się nie poddaje. Po co to wszystko? Po to, by żyć w świecie ciemności, którego nadejście wydawało się nieuniknione? Biorąc pod uwagę, w jakim tempie gromadził duchy, “przejście na drugą stronę” zapewne wyda mu się powrotem do domu.

“Dlaczego? — zadał sobie pytanie. Czy jestem jedynym dwudziestowiecznym idealistą, który pozostał przy życiu?

Być może, zadumał się. Możliwe, że idealizm naprawdę był chorobą, szalbierstwem, tak jak twierdził Charles Bezoar”.

George Powhatan również miał rację. Nie było rozsądne walczyć o wielkie sprawy… na przykład o cywilizację. Osiągało się w ten sposób tylko tyle, że młode dziewczęta i młodzi chłopcy uwierzywszy w nie, poświęcali życie, czyniąc bezużyteczne, niczego nie przynoszące gesty.

Bezoar miał rację. Powhatan miał rację. Nawet Nathan Holn, choć był potworem, powiedział w zasadzie prawdę o Benie Franklinie i jego koleżkach konstytucjonalistach. O tym, jak oszustwem skłonili ludzi do uwierzenia w podobne rzeczy. Byli propagandystami, przy których Himmler i Trocki powinni się czerwienić ze wstydu jako amatorzy.

“…Uważamy te prawdy za oczywiste…”

Ha!

A potem było Stowarzyszenie Cyncynatów utworzone przez oficerów Jerzego Waszyngtona, którzy — choć pewnej nocy niemal już rozpoczęli rebelię — dali się zawstydzić swemu surowemu dowódcy do tego stopnia, iż złożyli płaczliwą, solenną przysięgę… że pozostaną przede wszystkim farmerami i obywatelami, a żołnierzami będą tylko wtedy, gdy ojczyzna znajdzie się w potrzebie.

Czyim pomysłem była ta bezprecedensowa przysięga? Obietnicy dotrzymywano przez całe pokolenie, wystarczająco długo, by ideał się utrwalił. Jej zasady przetrwały aż do ery zawodowych armii i technicznej wojny.

To znaczy, do końca dwudziestego wieku, gdy pewne siły uznały, że z żołnierzy powinno się zrobić coś więcej niż zwykłych ludzi. Myśl o tym, jak Macklin i jego wzmocnieni weterani rzucą się na niczego nie podejrzewających mieszkańców Willamette, przyprawiała Gordona o rozpacz. Nie było jednak nic, co on lub ktokolwiek inny mógłby w tej sprawie zrobić.

“Guzik można na to poradzić — pomyślał z przekąsem. Ale to nie przeszkodzi cholernym duchom mnie dręczyć”.

Z każdą milą mozolnej wędrówki południowa Coquille stawała się coraz szersza. Wzmacniały ją strumyczki spływające z okolicznych wzgórz. Zaczął padać drobny, dokuczliwy deszcz. Dał się słyszeć grom, tworzący kontrapunkt z grzmiącym nurtem po ich lewej stronie. Gdy wyszli zza zakrętu, północną część nieba rozjaśniły odległe błyskawice.

Spoglądając na złowieszcze chmury, Gordon omal nie wpadł na Marcie, gdy ta zatrzymała się nagle. Wyciągnął rękę, by popchnąć ją delikatnie. Przez kilka ostatnich mil był zmuszony robić to coraz częściej. Tym razem jednak jej stopy wrosły w ziemię.

Odwróciła się do niego. W jej oczach kryło się przygnębienie przerastające wszystko, co Gordon widział w ciągu siedemnastu lat wojny. Zmrożony złowieszczym przeczuciem, ominął ją i spojrzał na dalszy odcinek drogi.

W odległości około trzydziestu jardów przed nimi leżały ruiny starego przydrożnego punktu handlowego. Wyblakły szyld zachęcał do nabywania bajkowo tanich rzeźb z mirtowego drewna. Dwa zardzewiałe szkielety samochodów leżały przed budynkiem, na wpół pogrążone w błocie.

Do szopy o pochyłych ścianach przywiązano cztery konie oraz dwukołowy wóz. Na ganku, pod pochyłym daszkiem, stał ze skrzyżowanymi rękoma generał Macklin. Uśmiechał się do Gordona.

— Zwiewajcie! — krzyknął Gordon do kobiet. Zanurkował w rosnący przy drodze gąszcz i padł na ziemię za porośniętym mchem pniem z karabinem Johnny’ego w dłoniach. Gdy tylko się poruszył, zrozumiał, że postąpił głupio. Macklin mógł jeszcze żywić szczątkowe pragnienie, aby nie pozbawiać go życia, lecz jeśli miałoby dojść do wymiany ognia, był już trupem.

Wiedział, że skoczył kierowany instynktem. Chciał oddalić się od kobiet i ściągnąć uwagę na siebie, by dać im szansę ucieczki. “Głupi idealista” — przeklął sam siebie. Marcie i Heather stały po prostu na drodze, zbyt zmęczone bądź zrezygnowane, by się poruszyć.

— No, to nie było za mądre — odezwał się Macklin swym najuprzejmiejszym i najbardziej niebezpiecznym głosem.- Wydaje ci się, że dasz radę mnie zastrzelić, panie inspektorze?

Gordonowi ta myśl zaświtała w głowie. Zależało to oczywiście od tego, czy wzmocniony pozwoli mu zbliżyć się na tyle, by mógł podjąć próbę. I od tego, czy dwudziestoletnia amunicja zadziała po kąpieli w Rogue.

Macklin nadal się nie ruszał. Gordon uniósł głowę. Ujrzał przez liście, że obok generała stoi Charles Bezoar. Na otwartej przestrzeni obaj sprawiali wrażenie łatwych celów. Gdy jednak Gordon odciągnął zamek karabinu i zaczął się czołgać naprzód, zrobiło mu się niedobrze. Przypomniał sobie, że były tam cztery konie.

Tuż nad jego głową rozległ się nagły trzask. Nim zdążył zareagować, miażdżący ciężar runął mu na plecy. Uderzył mostkiem w łożysko karabinu.

Gordon otworzył szeroko usta, lecz nie mógł wciągnąć przez nie powietrza! Zaledwie był w stanie naprężyć mięśnie, gdy poczuł, że ktoś unosi go za kołnierz w powietrze. Karabin wyśliznął mu się z niemal całkowicie odrętwiałych palców.

— Czy ten typek naprawdę załatwił w zeszłym roku dwóch naszych?! — krzyknął za jego uchem niski, ochrypły, pełen radosnej drwiny głos. — Wygląda mi raczej na muła.

Wydawało się, że trwa to wieczność, lecz wreszcie coś wewnątrz Gordona otworzyło się. Znowu mógł oddychać. Wessał głośno powietrze do płuc. W tej chwili obchodziło go to bardziej niż godność.

— Nie zapominaj o tych trzech żołnierzach z Agness! — zawołał do swego człowieka Macklin. — Oni również są na jego koncie. To znaczy, że ma u pasa pięć holnistowskich uszu, Shawn. Nasz pan Krantz zasługuje na uznanie. A teraz przyprowadź go tu, proszę. Jestem pewien, że i on, i panie ucieszą się z możliwości ogrzania się.

Stopy Gordona ledwie dotykały ziemi, gdy napastnik prawie poniósł go za kołnierz przez gąszcz, a potem w poprzek drogi. Wzmocniony nawet nie był zdyszany, kiedy rzucił go bez ceremonii na ganek.

Stojący pod dziurawym daszkiem Charles Bezoar wpatrywał się intensywnie w Marcie. Oczy holnistowskiego pułkownika płonęły wstydem i obietnicą zemsty. Marcie i Heather patrzyły jednak tylko na Gordona. Milczały.

Macklin przykucnął obok jeńca.

— Zawsze podziwiałem mężczyzn, którzy mają podejście do pań. Muszę przyznać, że potrafisz sobie z nimi radzić, Krantz. — Uśmiechnął się i kiwnął głową do muskularnego adiutanta. — Wprowadź go do środka, Shawn. Kobiety muszą zająć się swoją robotą, a ja i pan inspektor mamy trochę nie ukończonych spraw do obgadania.

17

— Rozumiesz, wiem już wszystko o twoich babkach.

Porośnięty pleśnią, walący się punkt handlowy wciąż wirował przed oczami Gordona. Trudno mu było skupić wzrok na czymkolwiek, a co dopiero na mówiącym do niego mężczyźnie.

Wisiał na sznurze owiązanym wokół kostek. Jego ręce zwisały około dwóch stóp nad zabłoconą, drewnianą podłogą. Generał Macklin siedział przy kominku, strugając nożem kij. Spoglądał na Gordona za każdym razem, gdy nieustanne, dręczące kołysanie się jeńca sprawiało, że znajdowali się twarzą w twarz. Przez większość czasu uśmiechał się.

Ucisk w kostkach i ból w czole oraz w mostku były niczym w porównaniu z ciężarem krwi napływającej do mózgu. Zza tylnych drzwi dobiegało ciche skomlenie — dźwięk sam w sobie żałosny, lecz przynoszący niewątpliwą ulgę po krzykach słyszalnych przez ostatnie pół godziny. Wreszcie Macklin kazał Bezoarowi przestać i pozwolić kobietom wziąć się do roboty. Miał w sąsiedniej izbie pojmaną, którą trzeba się było zająć, i nie życzył sobie, by Marcie i Heather pobito do nieprzytomności, kiedy mogły się jeszcze przydać.

Chciał też, by pozwolono mu w spokoju i ciszy przeciągać rozmowę z Gordonem.

— Kilka tych zwariowanych agentek z Willamette żyło wystarczająco długo, by można je było przesłuchać — wyjaśnił mu łagodnym tonem holnistowski dowódca. — Ta, która przebywa w sąsiednim pokoju, nie okazała się dotąd skłonna do współpracy, ale mamy też raporty od naszych sił inwazyjnych, więc obraz jest dosyć jasny. Muszę wyrazić moje uznanie, Krantz. To był bardzo pomysłowy plan. Szkoda, że się nie udał.

— Nie mam najmniejszego pojęcia, o czym, u licha, mówisz, Macklin.

Obrzęknięty język sprawiał, że trudno mu było mówić.

— Och, ależ widzę po twojej twarzy, że masz — stwierdził jego strażnik. — Nie ma już potrzeby dochowywać tajemnicy. Nie musisz się więcej niepokoić o swe dzielne, młode żołnierki. Ze względu na to, jak podstępnie zaatakowały, ponieśliśmy pewne straty, idę jednak o zakład, że znacznie mniejsze niż na to liczyłeś. Wszystkie twoje “kobiety-zwiadowcy z Willamette” oczywiście już nie żyją bądź są w łańcuchach. Niemniej, gratuluję godnego uznania planu.

Gordonowi zabiło serce.

— Ty sukinsynu. Nie przypisuj zasługi mnie. To był ich pomysł! Nie wiem nawet, co miały zamiar zrobić!

Dopiero po raz drugi Gordon zobaczył na twarzy Macklina wyraz zaskoczenia.

— No, no — odezwał się wreszcie wódz barbarzyńców. — Kto by pomyślał. Feministki w tej epoce! Mój drogi inspektorze, wygląda na to, że przybywamy na ratunek nieszczęsnym ludziom z Willamette doprawdy w ostatniej chwili.

Na jego twarz powrócił uśmiech.

Zadowolenie na tym obliczu było czymś, czego Gordon nie był w stanie znieść. Poszukał czegokolwiek, czym mógłby je stamtąd wymazać.

— Nigdy nie zwyciężycie, Macklin. Nawet jeśli spalicie Corvallis, zmiażdżycie każdą wioskę i rozwalicie Cyklopa na kawałki, ludzie nigdy nie przestaną z wami walczyć!

Lecz spokojny uśmiech nie znikał z twarzy Macklina. Generał cmoknął i potrząsnął głową.

— Masz nas za niedoświadczonych? Mój drogi kolego, w jaki sposób Normanowie ujarzmili licznych i dumnych Sasów? Jakiego sekretu użyli Rzymianie, aby poskromić Galów? Jesteś doprawdy romantykiem, mój panie, jeśli nie doceniasz siły terroru. Poza tym — ciągnął Macklin, który znów usiadł i wrócił do strugania — zapominasz, że nie pozostaniemy obcymi na długo. Będziemy werbować waszych ludzi. Niezliczeni młodzi mężczyźni zrozumieją, że lepiej jest być panem niż poddanym. Ponadto, w przeciwieństwie do średniowiecznej szlachty, my, nowi feudałowie, wierzymy, że wszyscy mężczyźni powinni mieć prawo walczyć o swój pierwszy kolczyk. To właśnie jest prawdziwa demokracja, mój przyjacielu. Taka, do której Ameryka zmierzała przed zdradą konstytucjonalistów. Nawet moi synowie muszą zabić, by zostać holnistami. W przeciwnym razie będą orać ziemię dla tych, którzy potrafią zabijać. Znajdziemy rekrutów. Uwierz mi, że aż nazbyt wielu. Dzięki zdumiewającej liczbie ludności, jaką macie na północy, zbudujemy w ciągu dziesięciolecia armię, jakiej nie widziano od czasu, gdy “Franklinsteinowska” cywilizacja załamała się pod ciężarem własnej hipokryzji.

— Co każe ci sądzić, że inni wasi wrogowie dadzą wam aż dziesięć lat? — Gordon zazgrzytał zębami. — Wydaje ci się, że Kalifornijczycy pozwolą wam siedzieć na zdobytych terenach wystarczająco długo, żebyście mogli wylizać się z ran i zbudować tę waszą armię?

Macklin wzruszył ramionami.

— Wypowiadasz się o sprawach, o których wiesz bardzo mało, mój drogi kolego. Gdy tylko się wycofamy, luźna konfederacja na południu rozpadnie się i zapomni o nas. A nawet gdyby zdołali puścić w niepamięć swe nieustanne spory i zjednoczyć się, ci “Kalifornijczycy”, o których mówisz, potrzebowaliby całego pokolenia, by dosięgnąć nas w naszym nowym królestwie. Wtedy będziemy już w pełni przygotowani do kontrataku. Ponadto — i to jest najbardziej zachwycające — nawet gdyby nas ścigali, żeby nas dopaść, musieliby ominąć twojego przyjaciela z góry Sugarloaf!

Macklin roześmiał się, dojrzawszy wyraz twarzy Gordona.

— Sądziłeś, że nie wiem o twojej misji? Och, panie Krantz, jak ci się zdaje, czemu przygotowałem zasadzkę na waszą grupę i kazałem przyprowadzić cię do mnie? Wiem dokładnie, że senior odmówił udzielenia pomocy komukolwiek poza linią łączącą Roseburg z morzem. Czy to jednak nie wspaniałe? “Mur Gór Callahan”, sławny George Powhatan będzie trzymał się swej doliny i w ten sposób osłoni naszą flankę, pozwalając nam utrwalić panowanie na północy… aż wreszcie będziemy mogli rozpocząć wielką kampanię.

Generał uśmiechnął się melancholijnie.

— Często żałowałem, że Powhatan nigdy nie wpadł w moje ręce. Gdy nasze armie ścierały się ze sobą, zawsze mi się wymykał, zawsze kąsał nas w jakimś innym miejscu. Sądzę jednak, że tak będzie nawet lepiej! Niech sobie jeszcze żyje dziesięć lat na swej farmie, podczas gdy ja podbiję resztę Oregonu. Potem przyjdzie kolej na niego. Jestem pewien, panie inspektorze, że nawet patrząc ze swego punktu widzenia, zgodzisz się, iż zasłuży sobie wtedy na to, co go spotka.

Nie sposób było na to odpowiedzieć inaczej niż milczeniem. Macklin stuknął swym kijem w Gordona na tyle mocno, by ten znowu zaczął się obracać. W rezultacie jeńcowi trudno było skupić spojrzenie, gdy otworzyły się frontowe drzwi i ukazała się para ciężkich mokasynów.

— Bili i ja sprawdziliśmy okolicę góry — zameldował swemu dowódcy potężny wzmocniony, Shawn. — Znaleźliśmy te same ślady, które widzieliśmy przedtem, te, które szły w górę rzeki. Jestem pewien, że to ten sam czarny sukinsyn, który podciął gardła strażnikom.

“Czarny sukinsyn…”

Gordon wydyszał bezgłośnie jedno słowo. Phil?

Macklin roześmiał się.

— No, nie! Wiesz co, Shawn? Nathan Holn nie był rasistą i ty również nie powinieneś nim być. Zawsze żałowałem, że mniejszości rasowe znalazły się w tak ciężkiej sytuacji podczas zamieszek i powojennego chaosu. Nawet silni spośród nich nie mieli większych szans się wykazać. Pomyśl o tym murzyńskim żołnierzu. Poderżnął gardła trzem naszym wartownikom nad rzeką. Jest silny. Byłby z niego znakomity rekrut.

Nawet wisząc głową w dół i kręcąc się wokół osi, Gordon dostrzegł skwaszony wyraz twarzy Shawna. Wzmocniony nie sprzeciwił się jednak głośno swemu dowódcy.

— Szkoda, że nie mamy czasu na zabawy z tym facetem — ciągnął Macklin. — Idź go zabić, Shawn.

Krzepki weteran zniknął za drzwiami bez słowa i niemal bez dźwięku, zostawiając za sobą tylko wir poruszonego powietrza.

— Naprawdę wolałbym udzielić waszemu zwiadowcy ostrzeżenia — wyznał Gordonowi Macklin. — Byłoby bardziej fair, gdyby wiedział, że ma przeciw sobie coś… niezwykłego.

Wzmocniony roześmiał się raz jeszcze.

— Niestety, w tych czasach grać uczciwie nie zawsze jest rozsądnie.

Gordon sądził, że do tej chwili czuł nienawiść. Zimny gniew, który ogarnął go teraz, nie był jednak podobny do niczego, co sobie przypominał.

— Philip, uciekaj! — krzyknął tak głośno, jak tylko mógł, modląc się, by jego głos przebił się przez bębnienie kropli deszczu. — Uważaj, to są…

Kij Macklina uderzył Gordona w policzek jak błyskawica. Jego głowa odskoczyła do tyłu. Świat rozmazał się. Omal nie pochłonęła go ciemność. Upłynęło wiele czasu, nim jeniec odzyskał jasność widzenia, mrugając oczyma pełnymi łez. Poczuł smak krwi.

— Tak. — Macklin skinął głową. — Jesteś mężczyzną. Muszę to przyznać. Kiedy nadejdzie czas, postaram się dopilnować, byś zginął jak mężczyzna.

— Nie proszę cię o żadne przysługi. — Gordon zakrztusił się.

Macklin uśmiechnął się tylko i wrócił do strugania kija.

W kilka minut później otworzyły się drzwi znajdujące się z tyłu zniszczonego sklepu.

— Wracaj pilnować swoich bab! — warknął Macklin.

Charles Bezoar zamknął szybko drzwi do pozbawionego okien magazynu, gdzie Marcie i Heather zapewne nadal opatrywały pojmaną kobietę, której Gordon jeszcze nie widział.

— Najlepszy dowód na to, że nie każdy silny mężczyzna da się lubić — zauważył kwaśnym tonem Macklin. — Niemniej on jest użyteczny. Na razie.


Gordon nie miał pojęcia, czy upłynęły godziny czy tylko kilka minut, nim za oknami zabitymi deskami dał się słyszeć głośny tryl. Sądził, że to tylko okrzyk nocnego ptaka, lecz Macklin zareagował szybko. Zdmuchnął małą lampkę naftową i zasypał ogień w kominku.

— To za dobra zabawa, żeby ją sobie darować — powiedział do Gordona. — Wygląda na to, że chłopaki zaczęły fajny pościg. Mam nadzieję, że wybaczysz mi, jeśli opuszczę cię na kilka minut?

Złapał Gordona za włosy.

— Oczywiście jeśli wydasz z siebie choć najcichszy dźwięk pod moją nieobecność, zabiję cię, kiedy tylko wrócę. To obietnica.

Gordon nie mógł w swej pozycji wzruszyć ramionami.

— Idź spotkać się z Nathanem Holnem w piekle — odparł.

Macklin uśmiechnął się.

— Z pewnością przyjdzie taki dzień.

Ruszył do drzwi i pognał w ciemność i deszcz.

Gordon wisiał spokojnie, a jego wahadłowy ruch uspokajał się. Następnie zaczerpnął głęboko tchu i zabrał się do roboty.

Trzykrotnie próbował unieść ciało, by złapać sznur krępujący kostki. Za każdym razem opadał w dół, jęcząc z bólu wywołanego nagłym szarpnięciem grawitacji. Za trzecim podejściem było to prawie nie do zniesienia. W uszach mu dzwoniło. Miał wrażenie, że słyszy jakieś głosy.

Wydawało mu się, że oczyma pełnymi łez dostrzega widzów przyglądających się jego wysiłkom. Że wszystkie duchy, które nagromadził w ciągu lat, ustawiły się pod ścianami. Przyszło mu do głowy, że chcą się zakładać o jego los.

“…weź… to…” — powiedział Cyklop w imieniu ich wszystkich, posługując się kodem falujących światełek widocznych wśród węgli kominka.

— Zostaw mnie — wymamrotał ze złością Gordon, rozgniewany na swą wyobraźnię. Nie miał czasu ani energii na podobne zabawy. Syknął mocno, przygotowując się do kolejnej próby, po czym z całej siły podźwignął się w górę.

Ledwie udało mu się złapać śliski od deszczu sznur. Chwycił się mocno obiema rękoma. Jego ciało drżało z wysiłku, zgięte wpół niczym złożony scyzoryk. Wiedział jednak, że nie wolno mu zwolnić uchwytu. Po prostu nie miał już sił na podjęcie następnej próby.

Mając obie ręce zajęte, nie mógł uwolnić się z więzów. Nie miał czym przeciąć sznura. Skoncentrował się maksymalnie. “Do góry. Będzie lepiej, jak staniesz”.

Powoli, ręka za ręką, podciągnął się po sznurze. Mięśnie mu drżały, grożąc napadem kurczów. Czuł też dotkliwy ból w klatce piersiowej i plecach. Wreszcie jednak udało mu się “stanąć” z kostkami uwięzionymi w pętlach sznura, który przecinał prawie skórę. Trzymał się mocno, kołysząc się niczym żyrandol.

Pod ścianą Johnny Stevens, nie tracąc kontenansu, krzyknął z radości. Tracy Smith i inne z kobiet-zwiadowców uśmiechnęły się. “Całkiem nieźle, jak na mężczyznę” — zdawały się mówić.

Cyklop siedział w swym obłoku superzimnej mgły, grając w warcaby z dymiącym piecem Franklina. Oba urządzenia również wyglądały na zadowolone.

Gordon spróbował opuścić się w dół, by dobrać się do węzłów, lecz zacisnęło to pętle wokół jego nóg tak mocno, że omal nie zemdlał z bólu. Musiał się ponownie wyprostować.

“Nie w ten sposób”. Ben Franklin potrząsnął głową. Wielki manipulator popatrzył na niego nad oprawkami dwuogniskowych okularów.

— Nad szczytami jego… nad szcz…

Gordon popatrzył na mocną belkę, na której zawieszono sznur.

“A więc do góry i nad szczytem”.

Uniósł ręce i owinął je sobie sznurem. “Robiłeś to na gimnastyce, przed wojną” — powiedział sobie, gdy zaczął ciągnąć.

“Aha. Ale jesteś już stary”.

Łzy popłynęły mu z oczu, gdy zaczął się wspinać, ręka za ręką. Tam gdzie mógł, pomagał sobie kolanami. W plamie rzęs między powiekami duchy Gordona wydawały się tym bardziej realne, im bardziej wytężał siły. Awansowały z wytworów wyobraźni na halucynacje pierwszej klasy.

— Jazda, Gordon! — krzyknęła do niego Tracy.

Porucznik Van wzniósł w górę kciuk. Johnny Stevens uśmiechnął się zachęcająco, wraz z kobietą, która uratowała Gordonowi życie w ruinach Eugene.

Widmowy szkielet w wełnianej koszuli i skórzanej kurtce również się uśmiechnął. Wzniósł pozbawiony ciała kciuk. Na nagiej czaszce spoczywała niebieska czapka z daszkiem. Błyszczała na niej mosiężna odznaka.

Nawet Cyklop przestał zrzędzić, gdy Gordon włożył w nie kończącą się wspinaczkę wszystko, co mu zostało.

“Do góry…” — jęknął, chwytając śliskie konopie i walcząc z miażdżącym uściskiem grawitacji. “Do góry, ty bezwartościowy intelektualisto… Ruszaj się albo zginiesz…”

Przełożył rękę nad szczytem nie heblowanej, drewnianej belki. Utrzymał się i po chwili dołączył do niej drugą.

To było wszystko. Nie mógł już dać z siebie nic więcej. Zawisł na belce za pachy, niezdolny ruszyć dalej. Przez plamę rzęs spoglądały na niego duchy, wyraźnie rozczarowane.

“Och, ugryźcie się” — powiedział w myśli, nie mogąc wydobyć głosu.

“…Kto weźmie na siebie odpowiedzialność…” — zamigotały węgielki w kominku.

— Ty umarłeś, Cyklopie. Wszyscy umarliście! Zostawcie mnie w spokoju!

Doszczętnie wyczerpany Gordon zamknął oczy, by uciec przed swymi prześladowcami.

Dopiero tam, w ciemności, napotkał ostatniego ze swych duchów. Tego, którego wykorzystywał najbardziej bezwstydnie i który z kolei wykorzystywał jego.

To było państwo. Świat.

Twarze, pojawiające się i znikające wraz z plamkami pod jego powiekami… miliony twarzy, zdradzonych i zniszczonych, lecz nie zaprzestających walki…

…za Odrodzone Stany Zjednoczone.

…za odrodzony świat.

…za wymysł… ale taki, który uporczywie nie chciał umrzeć… który nie mógł umrzeć… dopóki żył Gordon.

Zastanowił się zdumiony. Czy to dlatego kłamał przez tak długi czas, dlatego opowiadał takie bajki? Dlatego, że nie mógł się ich wyrzec? Odpowiedział sam sobie.

“Bez nich załamałbym się i umarł”.

To śmieszne, że nigdy przedtem nie patrzył na to w ten sposób, nie z tak zdumiewającą jasnością. W mroku jego jaźni marzenie lśniło — nawet jeśli nie istniało w żadnym innym miejscu we wszechświecie — migocząc jak okrzemek, jasny pyłek unoszący się w ciemnym morzu.

Poza tym była absolutna ciemność i wyglądało to tak, jakby Gordon stał tuż przed nim. Wydało mu się, że ujął go w dłoń, zdumiony jego blaskiem. Klejnot zaczął rosnąć. W jego fasetkach Gordon ujrzał coś więcej niż ludzi, więcej niż pokolenia.

Przyszłość ukształtowała się wokół niego, otaczając go i przenikając do serca.

Gdy ponownie otworzył oczy, leżał na szczycie belki, nie mogąc sobie przypomnieć, jak się tam znalazł. Usiadł, pełen niedowierzania. Zamrugał powiekami. Wydało mu się, że spektralne światło trysnęło z niego we wszystkich kierunkach, przenikając zniszczone ściany walącego się budynku, całkiem jakby one były snem, a jaskrawe promienie rzeczywistością. Jasność szerzyła się coraz dalej, bez granic. Przez krótki czas miał wrażenie, że może w owej łunie widzieć na nieskończoną odległość.

Nagle, równie tajemniczo jak się zjawiło, światło zniknęło. Energia najwyraźniej odpłynęła z powrotem do nieodgadnionego źródła, do którego się podłączył. W chwilę później powróciła rzeczywistość, fizyczne wyczerpanie i ból.

Drżąc, Gordon szarpał zasupłane pęta krępujące mu kostki. Bose, poranione stopy miał śliskie od krwi. Gdy wreszcie rozluźnił sznury, przywrócone krążenie wydało mu się milionem gniewnych owadów szalejących pod skórą.

Duchy wreszcie zniknęły. Wydawało się, że pochłonęła je niezwykła światłość, czymkolwiek była. Gordon był ciekawy, czy jeszcze kiedyś wrócą.

Gdy spadła ostatnia pętla, usłyszał w oddali strzały, pierwsze od czasu, gdy Macklin go zostawił. Być może — miał taką nadzieję — znaczyło to, że Phil Bokuto jeszcze nie zginął. Bezgłośnie życzył przyjacielowi szczęścia.

Przykucnął na belce, gdy przed wrotami magazynu rozległy się kroki. Drzwi otworzyły się powoli. Charles Bezoar spojrzał na puste pomieszczenie. W jego oczach ukazała się panika. Wyciągnął automatyczny pistolet i wszedł do środka.

Gordon wolałby zaczekać, aż tamten znajdzie się pod nim, lecz Bezoar nie był idiotą. Na jego twarzy pojawił się wyraz mrocznego podejrzenia. Podniósł oczy w górę…

Gordon skoczył. Czterdziestkapiątka podniosła się i wypaliła w tej samej chwili, gdy się zderzyli.

W ferworze walki Gordon nie miał pojęcia, gdzie uderzyła kula ani czyja kość złamała się z trzaskiem. Złapał za pistolet, gdy potoczyli się razem po podłodze.

— …zabiję cię! — warknął holnista.

Czterdziestkapiątka uniosła się ku twarzy Gordona. Musiał uchylić się na bok, gdy huknęła raz jeszcze, osmalając jego szyję parzącym prochem.

— Nie ruszaj się! — warknął Bezoar, przyzwyczajony do posłuszeństwa. — Niech no tylko…

Szamocząc się z przeciwnikiem, Gordon nagle wypuścił z ręki pistolet i zadał nią cios. Trafił pięścią w nasadę żuchwy Bezoara. Ciało holnisty ogarnęły konwulsje, a jego głowa walnęła o podłogę. Czterdziestkapiątka wystrzeliła dwukrotnie w ścianę.

Nagle Bezoar znieruchomiał.

Tym razem najbardziej bolała Gordona ręka. Podniósł się powoli i ostrożnie, uświadamiając sobie, że z pewnością oprócz innych licznych obrażeń ma złamane żebro.

— Nigdy nie rozmawiaj podczas walki — poradził nieprzytomnemu mężczyźnie. — To paskudny nawyk.

Marcie i Heather wypadły z magazynu. Wyciągnęły noże Bezoara. Gdy zobaczył, co zamierzają uczynić, omal ich nie powstrzymał, omal im nie kazał, by go tylko związały.

Nie zrobił tego jednak. Pozwolił im postąpić tak, jak chciały. Odwrócił się i wszedł do magazynu.

W środku było jeszcze ciemniej, lecz gdy jego oczy przyzwyczaiły się do mroku, dostrzegł w kącie szczupłą postać leżącą na brudnym kocu. Ręka uniosła się ku niemu. Rozległ się słaby głos.

— Gordon. Wiedziałam, że przyjdziesz po mnie… Czy to głupie? Brzmi… brzmi jak tekst bajki, ale… ale po prostu skądś wiedziałam.

Opadł na kolana obok umierającej kobiety. Podjęto prymitywne próby oczyszczenia i zabandażowania jej ran, lecz skłębione włosy i splamione krwią ubranie skrywały tyle uszkodzeń, że nawet nie odważył się na nie spojrzeć.

— Och, Deno.

Odwrócił głowę i zamknął oczy. Ujęła go za rękę.

— Użądliłyśmy ich, kochanie — powiedziała głosem cienkim jak brzmienie piszczałki. -Ja i inne dziewczyny… W niektórych miejscach naprawdę zaskoczyłyśmy sukinsynów! To… — Dena musiała przestać. Atak kaszlu sprawił, że niemal zgięła się wpół. Z ust popłynął jej strumyk płynu o barwie ochry. Kąciki ust miała poplamione.

— Nic nie mów — szepnął Gordon. — Znajdziemy sposób, by cię stąd wydostać.

Chwyciła jego podartą koszulę.

— Dowiedzieli się skądś o naszym planie… w więcej niż połowie miejsc byli ostrzeżeni, nim zdążyłyśmy uderzyć. Może któraś z dziewczyn zakochała się w tym, kto ją zgwałcił, jak według legendy z… zdarzyło się to H… Hypermestrze… — Dena potrząsnęła z niedowierzaniem głową. — Tracy i mnie niepokoiła ta możliwość, bo ciotka Susan powiedziała, że w dawnych czasach tak się niekiedy działo…

Gordon nie miał pojęcia, o czym mówi Dena. Bredziła. Wysilał swój umysł, by wykombinować jakiś sposób na przeniesienie beznadziejnie rannej, majaczącej kobiety przez całe mile nieprzyjacielskiego terytorium, zanim wróci Macklin i pozostali holniści.

Zrozpaczony, zrozumiał, że to po prostu niemożliwe.

— Chyba spieprzyłyśmy sprawę, Gordon… ale próbowałyśmy! Próbowałyśmy…

Dena potrząsnęła głową. Łzy napłynęły jej do oczu, gdy Gordon wziął ją w ramiona.

— Tak, wiem, kochanie. Wiem, że próbowałyście.

Przed oczyma miał mgłę. Pod brudem i ranami wyczuł jej zapach. Zdał sobie sprawę — o wiele za późno — ile to dla niego znaczy. Przytulił ją mocniej niż powinien. Nie chciał wypuścić jej z objęć.

— Wszystko będzie dobrze. Kocham cię. Jestem tu i zaopiekuję się tobą.

Westchnęła.

— Jesteś tu. Jesteś… — złapała go za ramię. — Jes…

Jej ciało wygięło się nagle. Zadrżała.

— Och, Gordon! — krzyknęła. — Widzę! Czy ty…

Spojrzał na chwilę w jej oczy. Dostrzegł w nich światło, które rozpoznał. Wtem wszystko się skończyło.

— Tak, widziałem to — powiedział łagodnym głosem, nadal trzymając jej ciało w ramionach. — Może nie tak wyraźnie jak ty. Ale ja też to widziałem.

18

Heather i Marcie siedziały w kącie zewnętrznego pomieszczenia, odwrócone do Gordona plecami. Były zajęte czymś, na co nie chciał patrzeć.

Czas na żałobę przyjdzie później. Teraz miał inne zadania, na przykład wydostanie stąd obu kobiet. Szansę były niewielkie, lecz jeśli zdoła doprowadzić je do gór Callahan, będą bezpieczne.

To jedno było wystarczająco trudne, lecz później czekały go inne obowiązki. Wróci jakoś do Corvallis, jeśli tylko leżało to w ludzkich możliwościach, a potem spróbuje sprostać śmiesznemu, pięknemu wyobrażeniu Deny o tym, co powinien uczynić bohater. Być może zginąć w obronie Cyklopa lub poprowadzić ostatnią szarżę “listonoszy” przeciw niezwyciężonemu wrogowi.

Zastanowił się, czy buty Bezoara będą na niego pasować, czy też — z uwagi na paskudnie spuchnięte kostki — lepiej będzie, jeśli pójdzie na bosaka.

— Przestańcie marnować czas — warknął na kobiety. — Musimy stąd zmiatać.

Gdy jednak nachylił się, by podnieść z podłogi automatyczny pistolet Bezoara, rozległ się niski, ochrypły głos.

— Bardzo dobra rada, mój młody przyjacielu. Wiesz przecież, że chciałbym nazywać kogoś takiego jak ty przyjacielem. Oczywiście nie znaczy to, że nie wypruję ci flaków, jeśli spróbujesz podnieść tę broń.

Gordon zostawił pistolet tam, gdzie leżał. Podniósł się ciężko. Generał Macklin blokował otwarte drzwi, trzymając w ręku gotowy do rzucenia sztylet.

— Odsuń go kopniakiem — nakazał spokojnie.

Gordon usłuchał. Pistolet zakręcił się i pomknął w zakurzony kąt.

— Tak lepiej — Macklin schował nóż do pochwy. Gwałtownym ruchem głowy nakazał kobietom, żeby uciekały.

— Biegiem! Spróbujcie ocalić życie, jeśli chcecie i potraficie.

Wybałuszając oczy, Marcie i Heather przemknęły obok Macklina. Uciekły w noc. Gordon nie wątpił, że będą biec przez deszcz, dopóki nie padną ze zmęczenia.

— Nie sądzę, by to samo odnosiło się do mnie? — zapytał ze zmęczeniem w głosie.

Macklin uśmiechnął się i potrząsnął głową.

— Chcę, byś udał się ze mną. Potrzebna mi twoja obecność.


Nakryta kołpakiem lampa naftowa oświetlała część położonej po drugiej stronie drogi polany. Od czasu do czasu wspomagały ją odległe błyskawice oraz blask księżyca przeświecający niekiedy przez skraj deszczowych chmur. Bębniąca ulewa przemoczyła Gordona do suchej nitki w kilka minut po tym, jak kuśtykając poszedł za Macklinem. Jego wciąż krwawiące kostki zostawiały w kałużach rozszerzające się plamy różowej mgły.

— Twój Murzyn jest lepszy, niż mi się zdawało — oznajmił Macklin, pociągnąwszy Gordona na bok oświetlonego przez lampę okręgu. — Albo ktoś mu pomagał, a to jest raczej nieprawdopodobne. Moi chłopcy, którzy patrolują brzeg rzeki, zauważyliby więcej śladów, gdyby miał towarzystwo. Tak czy inaczej, Shawn i Bill byli nieostrożni, więc zasłużyli na to, co ich spotkało.

Po raz pierwszy Gordon zaczął się domyślać, co się dzieje.

— Chcesz powiedzieć…

— Nie ciesz się jeszcze — warknął Macklin. — Moi żołnierze są w odległości niecałej mili, a w sakwie u siodła mam pistolet Very. Nie widzisz, bym krzyczał o pomoc, co? — Uśmiechnął się raz jeszcze. — Teraz ci pokażę, o co chodzi w tej wojnie. Zarówno ty, jak i twój zwiadowca jesteście silnymi ludźmi, którzy powinni byli zostać holnistami. Tak się nie stało z uwagi na propagandę słabości, w której zostaliście wychowani. Wykorzystam tę sposobność, by wam zademonstrować, jak słabymi was to czyni.

Macklin ścisnął ramię Gordona z siłą imadła i krzyknął w noc:

— Murzynie! Mówi generał Volsci Macklin. Mam tu twojego dowódcę… twojego inspektora pocztowego Stanów Zjednoczonych! — Uśmiechnął się szyderczo. — Chcesz zdobyć dla niego wolność? Moi ludzie będą tu o świcie, mamy więc bardzo mało czasu. Chodź do mnie! Będziemy walczyć o niego! Masz prawo wyboru broni!

— Nie rób tego, Philip! To wzm…

Ostrzeżenie Gordona zmieniło się w jęk, gdy Macklin pociągnął go za ramię, omal nie wyrywając mu go ze stawu. Szarpnięcie było tak silne, że runął na kolana. Poczuł pulsujący ból w żebrach. Przez jego ciało przebiegły fale cierpienia.

— A fe! Daj spokój. Jeśli twój człowiek nie zna prawdy o Shawnie, to znaczy, że załatwił mojego przybocznego strażnika szczęśliwym strzałem. W takim przypadku z pewnością nie zasługuje na żadne specjalne względy. Mam rację?

Wymagało to ogromnego wysiłku woli, lecz Gordon uniósł głowę, sycząc przez zaciśnięte zęby. Przezwyciężając kolejne fale mdłości, zdołał jakoś stanąć na chwiejnych nogach. Choć świat wokół niego kołysał się, nie zamierzał pozwolić, by zobaczono go na kolanach obok Macklina.

Ten chrząknął, jakby chciał powiedzieć, że tego należało oczekiwać od prawdziwego mężczyzny. Ciało wzmocnionego drżało jak ciało kota. Dygotało w oczekiwaniu na walkę. Czekali we dwóch, tuż za kręgiem światła. Mijały minuty. Deszcz nadchodził i odchodził szeleszczącymi strugami.

— To ostatnia szansa, Murzynie!

Szybkim jak błyskawica ruchem Macklin dotknął nożem gardła Gordona. Silny niczym anakonda uścisk wykręcił mu lewą rękę za plecy.

— Twój inspektor zginie za trzydzieści sekund, jeśli się nie pokażesz! Zaczynam liczyć czas!

To pół minuty mijało wolniej niż jakiekolwiek dotąd w życiu Gordona. Co dziwne, czuł się obojętny, niemal zrezygnowany.

Wreszcie Macklin potrząsnął głową. W jego głosie brzmiało rozczarowanie.

— Fatalnie, Krantz — nóż przesunął się pod jego lewe ucho. — Chyba jest bystrzejszy niż…

Gordon wciągnął powietrze. Nie usłyszał nic, lecz nagle zdał sobie sprawę, że na granicy światła, w odległości niespełna piętnastu stóp, pojawiła się nowa para mokasynów.

— Obawiam się, że pańscy ludzie zabili tego odważnego żołnierza, którego pan wzywał.

Cichy głos przybysza rozległ się w chwili, gdy Macklin zasłaniając się Gordonem, obrócił się błyskawicznie.

— Philip Bokuto był wspaniałym człowiekiem — ciągnął tajemniczy nieznajomy. — Przybyłem zamiast niego, by odpowiedzieć na pańskie wyzwanie, gdyż on by tak uczynił.

W świetle lampy zalśniła ozdobiona paciorkami opaska na głowę. Do kręgu wszedł mężczyzna o szerokich barach. Posiwiałe włosy były związane z tyłu. Jego twarz o szorstkich rysach miała spokojny, smutny wyraz.

Gordon niemal wyczuwał radość Macklina, którą ten przekazywał mu za pośrednictwem swego potężnego uścisku.

— No, no. Sądząc z opisów, które słyszałem, może to być tylko senior Sugarloaf. Wreszcie opuścił pan swą górę i dolinę! Cieszę się bardziej niż może pan się domyślać. Witam doprawdy serdecznie.

— Powhatan — Gordon zazgrzytał zębami, niezdolny nawet wyobrazić sobie, w jaki sposób i dlaczego tamten tu dotarł. — Zmiataj stąd do wszystkich diabłów, ty durniu! Nie masz szans! To wzmocniony!

Phil Bokuto był jednym z najlepszych żołnierzy, jakich Gordon spotkał w życiu. Jeśli jemu ledwo udało się złapać w zasadzkę słabszego z tych diabłów i do tego przy tym zginął, jakie szansę miał ten stary człowiek?

Powhatan wysłuchał ostrzeżenia Gordona. Zmarszczył brwi.

— Tak? Chodzi ci o te eksperymenty z wczesnych lat dziewięćdziesiątych? Myślałem, że wszystkich znormalizowano bądź zabito przed wybuchem wojny słowiańsko-tureckiej. Fascynujące. To wyjaśnia wiele wydarzeń dwóch ostatnich dziesięcioleci.

— A więc słyszałeś o nas.

Macklin wyszczerzył zęby.

Powhatan skinął z powagą głową.

— Słyszałem jeszcze przed wojną. Wiem także, dlaczego ów eksperyment przerwano. Głównie dlatego, że zwerbowano do niego najgorszy rodzaj ludzi.

— Tak twierdzili słabi — zgodził się Macklin. — Albowiem popełnili błąd, przyjmując ochotników spomiędzy silnych.

Powhatan potrząsnął głową. Całemu światu mogłoby się wydawać, że toczy uprzejmy spór o charakterze semantycznym. Jedynie jego ciężki oddech zdradzał jakikolwiek ślad emocji.

— Przyjmowali wojowników… — ostatnie słowo wymówił z naciskiem — …ten ogarnięty boskim szaleństwem typ ludzi, który ma tak wielką wartość, gdy jest potrzebny, a sprawia tak dużo kłopotów, kiedy jest zbędny. Dostali wtedy, w latach dziewięćdziesiątych, straszliwą nauczkę. Mieli ogromne trudności ze wzmocnionymi, którzy wróciwszy do domu, nadal kochali wojnę.

— Trudności to właściwe określenie — Macklin roześmiał się. — Pokażę ci, co to takiego trudności, Powhatan.

Odrzucił Gordona na bok, jakby nagle sobie o nim przypomniał. Schował nóż do pochwy, nim ruszył ku swemu dawnemu wrogowi.


Gordon po raz drugi padł z pluskiem w kałużę. Mógł tylko leżeć w błocie i jęczeć. Cały lewy bok szarpał go i palił, jakby był wypełniony rozżarzonymi węgielkami. Omal nie stracił przytomności. Nie opuściła go jedynie dlatego, że absolutnie nie chciał na to pozwolić. Gdy wreszcie był w stanie ponownie spojrzeć w górę przez ściśnięte bólem powieki, zobaczył, że obaj mężczyźni krążą wokół siebie wzdłuż granicy małej oazy światła, rzucanego przez lampę.

Oczywiście Macklin bawił się tylko z przeciwnikiem. Postura Powhatana robiła wrażenie, był silny jak na mężczyznę w jego wieku, lecz przy okropieństwach uwypuklających się na szyi, ramionach i udach Macklina mięśnie normalnego mężczyzny wyglądały żałośnie. Gordon przypomniał sobie pogrzebacz rozerwany przez wzmocnionego niczym cukierek toffi.

George Powhatan wciągał powietrze do płuc ciężkimi, drżącymi wdechami. Twarz miał zaczerwienioną. Mimo beznadziejności jego położenia, jakaś głęboko ukryta część jaźni Gordona była zaskoczona, gdy ujrzał na twarzy seniora tak wyraźne oznaki strachu.

“Wszystkie legendy muszą się opierać na kłamstwach — zrozumiał. Przesadzamy, a po chwili sami zaczynamy wierzyć we własne opowieści”.

Ślad spokoju pozostał jeszcze tylko w głosie Powhatana. Właściwie wydawał się on niemal obojętny.

— Jest coś, co, jak sądzę, powinien pan wziąć pod uwagę, generale — powiedział w przerwie między szybkimi oddechami.

— Później — warknął Macklin. — Później podyskutujemy o hodowli bydła i warzeniu piwa, seniorze. Najpierw udzielę panu lekcji bardziej przydatnych umiejętności.

Macklin runął naprzód szybko jak kot. Powhatan w ostatniej chwili odskoczył na bok. Gordona przeszył jednak dreszcz radości, gdy wyższy z walczących odwrócił się nagle i wymierzył kopniaka, który minął holnistę tylko o kilka cali.

Gordon poczuł nadzieję. Być może Powhatan miał wrodzony talent i szybkością — nawet w średnim wieku — niemal dorównywał Macklinowi. Jeśli tak było — biorąc też pod uwagę większy zasięg jego rąk — może mu się uda uniknąć straszliwego uścisku nieprzyjaciela…

Wzmocniony ponowił wypad. Złapał koszulę przeciwnika i rozerwał ją. Tym razem Powhatan umknął mu z jeszcze większym trudem. Zrzucił z siebie wyszywaną bluzę i uchylił się przed gradem uderzeń, z których każde mogłoby zabić wołu. Już prawie udało mu się zadać straszliwy cios kantem dłoni w nerki, gdy niższy mężczyzna przemknął obok niego. Holnista odwrócił się jednak z szybkością błyskawicy i złapał Powhatana za nadgarstek!

Ten, rzucając wyzwanie losowi, zbliżył się do przeciwnika i zdołał się uwolnić szarpnięciem do tyłu.

Wydawało się jednak, że Macklin oczekiwał tego manewru. Generał przetoczył się obok Powhatana, a gdy ten odwrócił się błyskawicznie, by podążyć za nim, wyciągnął szybko dłoń i złapał wyższego mężczyznę za drugą rękę. Uśmiechnął się, gdy Powhatan spróbował raz jeszcze się wyśliznąć, tym razem bez skutku.

Oddalony od przeciwnika na odległość wyciągniętego ramienia, człowiek z doliny Camas szarpał się i dyszał. Pomimo zimnego deszczu sprawiał wrażenie zgrzanego.

“To koniec” — pomyślał rozczarowany Gordon. Mimo swych dawnych sporów z Powhatanem, próbował wymyślić jakiś sposób, by mu pomóc. Rozglądał się w poszukiwaniu czegoś, czym mógłby rzucić we wzmocnionego potwora i odwrócić jego uwagę na chwilę wystarczającą, aby przeciwnik zdołał się wyrwać.

Wokół było jednak tylko błoto oraz kilka mokrych gałązek. Brakowało mu zresztą siły, by mógł choć odczołgać się z miejsca, gdzie go ciśnięto. Pozostawało mu leżeć bez ruchu i obserwując zakończenie, czekać na własną kolej.

— Teraz — oznajmił swemu nowemu jeńcowi Macklin. — Teraz może mi pan powiedzieć to, co ma pan do powiedzenia. Ale lepiej niech to będzie zabawne. Dopóki się uśmiecham, pan żyje.

Powhatan skrzywił twarz, gdy szarpnął się w rękach przeciwnika, sprawdzając jego żelazny uścisk. Nie przestawał ciężko dyszeć. Wyraz jego twarzy wydawał się teraz nieobecny, całkiem jakby senior był kompletnie zrezygnowany. Gdy wreszcie odpowiedział, jego głos brzmiał dziwnie rytmicznie.

— Nie chciałem tego. Mówiłem im, że nie mogę… za stary… opuścił mnie fart… — wypuścił z wysiłkiem powietrze i westchnął. — Błagałem je, żeby mnie nie zmuszały. I teraz, żeby skończyć z tym tutaj… — szare oczy zalśniły. — Ale to się nigdy nie kończy… chyba że śmiercią.

“Załamał się” — pomyślał Gordon. “Facet całkiem się rozkleił”. Nie chciał być świadkiem jego upokorzenia. “A ja opuściłem Denę, żeby odszukać tego sławnego bohatera…”

— To nie jest zabawne, seniorze — stwierdził zimnym tonem Macklin. — Proszę mnie nie nudzić, jeśli ceni pan chwile, które panu zostały.

Powhatan jednak sprawiał wrażenie roztargnionego, tak jakby naprawdę myślał o czymś innym, być może skupiał się na przypominaniu sobie czegoś, a rozmowę podtrzymywał tylko z uprzejmości.

— Po prostu… sądziłem, że powinien się pan dowiedzieć, iż wszystko zmieniło się trochę… gdy już opuścił pan program.

Macklin potrząsnął głową, ściągając brwi.

— O czym, u diabła, pan mówi?

Powhatan zamrugał powiekami. Po całym jego ciele przebiegł dreszcz. Macklin uśmiechnął się na ten widok.

— Chodzi mi o to… że nie chcieli zrezygnować z czegoś tak obiecującego, jak wzmacnianie… nie z tak błahego powodu, jak te niedociągnięcia, które wystąpiły pierwszym razem.

— Za bardzo się bali, by kontynuować eksperyment — warknął Macklin. — Bali się nas!

Powhatan zatrzepotał powiekami. Nie przestawał oddychać potężnymi, bezgłośnymi haustami.

Gordon wybałuszył oczy. Z tym facetem coś się działo. Oleiste kropelki potu zalśniły na jego barkach i piersi, nim zmył je gęsty, nierówno padający deszcz. Jego mięśnie zadrżały, całkiem jak w ataku kurczów.

Gordon zastanawiał się, czy Powhatan rozpadnie się na jego oczach.

Jego głos wydawał się odległy, jakby odurzony.

— …nowe wszczepy nie były tak wielkie ani tak potężne… miały raczej uzupełniać szkolenie w pewnych wschodnich sztukach… w biologicznym sprzężeniu zwrotnym…

Macklin odchylił głowę i roześmiał się głośno.

— Wzmocnieni neohippisi? Uch! Brawo, Powhatan! Świetny blef! To jest bomba!

Wydawało się jednak, że senior go nie słucha. Koncentrował się. Jego wargi poruszały się, całkiem jakby recytował coś, czego nauczył się na pamięć dawno temu.

Gordon wytrzeszczył oczy, mruganiem strząsnął z nich krople deszczu i wytrzeszczył je jeszcze bardziej. Wydało mu się, że na ramionach i barkach Powhatana zalśniły smugi krzyżujące się na szyi i klatce piersiowej. Drżenie wzmogło się, przechodząc w miarowy rytm, który sprawiał teraz wrażenie nie tyle chaotycznego co… celowego.

— Ten proces wymaga też mnóstwa powietrza — wyjaśnił George Powhatan tonem tak łagodnym, jakby to była zwyczajna rozmowa. Nadal oddychając głęboko, zaczął się prostować.

Macklin przestał się już śmiać. Gapił się teraz z niedowierzaniem.

Powhatan mówił dalej, nie zmieniając tonu.

— Jesteśmy zamknięci w podobnych klatkach… choć pan najwyraźniej ma do swojej upodobanie… Obu nas uwięził ostatni akt arogancji aroganckich czasów…

— Pan nie może…

— Doprawdy, generale. — Powhatan uśmiechnął się bez złości do trzymającego go mężczyzny. — Skąd ta zdziwiona mina… Z pewnością nie sądził pan, że pan i pańskie pokolenie byliście ostatnimi?

Macklin musiał nagle dojść do tego samego wniosku, co Gordon. Zrozumiał, że George Powhatan mówi tylko po to, by zyskać na czasie.

— Macklin! — krzyknął Gordon.

Holnista nie pozwolił jednak, by odwróciło to jego uwagę. Długi, przypominający maczetę nóż wysunął się z pochwy z szybkością błyskawicy. Zalśnił wilgotnym blaskiem w świetle lampy, gdy Macklin machnął nim w dół, ku unieruchomionej prawej ręce Powhatana.

Wciąż pochylony i nie przygotowany na atak, senior zareagował, uchylając się błyskawicznie. Nóż ześliznął się, pozostawiając jedynie drobną rysę. Powhatan złapał wolną dłonią nadgarstek przeciwnika.

Holnista krzyknął głośno, gdy zaczęli się ze sobą szamotać. Generał był silniejszy i sprawił, że ociekający wodą nóż zaczął się zbliżać do celu.

Powhatan postąpił nagle jeden krok i poruszył biodrami. Padł na plecy, przerzucając sobie Macklina nad głową. Generał wylądował na nogach, nie puszczając przeciwnika. Tym razem on z kolei szarpnął mocno. Kręcąc się wokół niczym dwa ramiona bąka, rzucali nawzajem sobą z coraz większym impetem, aż wreszcie zniknęli w otaczającej krąg światła ciemności. Rozległ się trzask. Potem następny. Dla Gordona brzmiało to tak, jakby słonie tratowały podszycie.

Krzywiąc twarz z bólu wywoływanego nawet najmniejszym ruchem, odczołgał się na tyle daleko od światła, by jego oczy zaczęły przyzwyczajać się do ciemności. Zatrzymał się pod zmoczonym deszczem żywotnikiem. Popatrzył w kierunku, w którym zniknęli, lecz był w stanie śledzić walkę jedynie dzięki hałasowi oraz pierzchaniu małych leśnych zwierzątek, uciekających ze szlaku zniszczenia.

Gdy dwie zmagające się ze sobą postacie ponownie wypadły na polanę, ich ubrania zwisały w strzępach, a ciała pokrywały tuziny czerwonych strużek, wypływających z dziesiątków skaleczeń i zadrapań. Nóż zniknął, lecz nawet bez broni obaj wojownicy budzili przerażenie. Na ich drodze nie ocalały żadne chaszcze czy nawet małe drzewka. Strefa spustoszenia podążała za nimi wszędzie tam, gdzie przetaczała się bitwa.

W walce nie było rytuału ani żadnej elegancji. Mniejsza, silniejsza postać nacierała wściekle, usiłując zewrzeć się z przeciwnikiem. Wyższy mężczyzna starał się trzymać na dystans. Wydawało się, że jego ciosy przeszywają ze świstem powietrze.

“Nie przesadzaj — powiedział sobie Gordon. To tylko ludzie i do tego starzy”.

Niemniej częścią jaźni czuł pokrewieństwo ze starożytnymi, którzy wierzyli w olbrzymów — w podobnych ludziom bogów — od których pojedynków wrzały morza i wypiętrzały się łańcuchy górskie. Gdy walczący ponownie zniknęli w mroku, Gordona nawiedziła fala abstrakcyjnego zaciekawienia, które pojawiało się w jego umyśle zawsze wtedy, kiedy najmniej się tego spodziewał. Z pełnym obiektywizmem zastanawiał się nad tym, że wzmacniania — podobnie jak wielu innych, nowo odkrytych mocy, użyto najpierw na potrzeby wojny. Tak jednak było zawsze, nim znaleziono inne zastosowania… chemia, samoloty, loty kosmiczne… Prawdziwe korzyści nadchodziły dopiero później.

Co by się stało, gdyby nie wybuchła wojna zagłady… gdyby ta technika połączyła się z szerzącymi się na całym świecie ideałami nowego odrodzenia i stała się dostępna dla wszystkich obywateli?

Co mogłaby wtedy osiągnąć ludzkość? “Czy cokolwiek byłoby poza naszym zasięgiem?”

Gordon oparł się o szorstki pień żywotnika i zdołał z trudem podźwignąć się na nogi. Chwiał się na nich niepewnie przez moment, po czym postawił ostrożnie jedną stopę przed drugą i zaczął kuśtykać krok za krokiem w kierunku, z którego dobiegały trzaski. Nawet nie myślał o ucieczce. Chciał być świadkiem tego, jak ostatni wielki cud dwudziestowiecznej nauki, w lesie ciemnego wieku, pod bębniącym deszczem i błyskawicami, odegra do końca swą partię.

Lampa rzucała ostre refleksy na stratowane krzaki jeżyn, lecz wkrótce znalazł się poza zasięgiem jej światła. Szedł kierując się hałasami do chwili, gdy wszystko nagle ucichło. Nie było już żadnych krzyków ani ciężkich wstrząsów, a tylko uderzenia piorunów i szum rzeki.

Jego oczy przyzwyczaiły się do ciemności. Osłaniając je dłonią przed deszczem, ujrzał wreszcie — na tle szarych chmur — dwie ostro zarysowane, czerwonawe sylwetki stojące na wzgórzu wznoszącym się nad rzeką. Jedna — skulona, przysadzista, o byczym karku — przypominała legendarnego minotaura. Druga była bardziej podobna do człowieka, ale jej długie włosy łopotały na wietrze niczym wystrzępiony sztandar. Zupełnie już nadzy, obaj wzmocnieni spoglądali na siebie, kołysząc się i dysząc pod niebem, w którym szalała burza.

Nagle, jakby na znak, zwarli się ze sobą po raz ostatni.

Uderzył grom. Oślepiające schody błyskawicy trafiły w górę na drugim brzegu rzeki, smagając hukiem konary leśnych drzew.

W tej właśnie chwili Gordon ujrzał rysującą się na tle zygzakowatej drabiny postać. W ramionach wyciągniętych nad głową trzymała swego przeciwnika. Oślepiająca jasność trwała wystarczająco długo, by Gordon ujrzał, jak stojący człowiek naprężył się, zgiął i cisnął tego drugiego w powietrze. Czarny kształt wznosił się w górę przez całą sekundę, nim elektryczny blask zniknął i ponownie nastała ciemność.

Odbicie tego obrazu w jego umyśle stopniowo zanikało. Gordon wiedział, że wirująca postać musiała spaść w dół, do kanionu i płynącego daleko w dole wzburzonego, lodowatego strumienia. W wyobraźni widział jednak, jak cień mknie prosto w górę, jakby odrzucono go od Ziemi.

Wiatr znosił potężne strugi deszczu na południe, w stronę wąskiego jaru. Gordon wymacał drogę do zwalonego pnia drzewa i usiadł na nim ciężko. Czekał tam po prostu, niezdolny nawet pomyśleć o poruszeniu się. Jego myśli kipiały tak samo, jak wezbrana, niosąca muł rzeka.

Wreszcie po lewej stronie rozległ się trzask łamanych gałązek. Z ciemności wyłonił się nagi człowiek, który podszedł do niego zmęczonym krokiem.

— Dena mówiła, że są tylko dwa typy mężczyzn, które się liczą — powiedział Gordon. — Zawsze uważałem to za zwariowaną ideę. Nie miałem pojęcia, że przed końcem rząd był tego samego zdania.

Tamten osunął się na rozdartą korę obok niego. Pod jego skórą falował i tętnił tysiąc maleńkich, pulsujących nitek. Krew sączyła się z setek zadrapań pokrywających całe ciało. Dyszał ciężko, wpatrując się w nicość.

— Przyjęli odmienną politykę, prawda? — zapytał Gordon. — Pod koniec odkryli na nowo mądrość.

Wiedział, że George Powhatan usłyszał go i zrozumiał. Nadal jednak nie odpowiadał.

Gordon uniósł się gniewem. Potrzebna mu była odpowiedź. Z jakiegoś głęboko ukrytego powodu musiał się dowiedzieć, czy Stanami Zjednoczonymi w ostatnich latach przed katastrofą rządzili mężczyźni i kobiety honoru.

— Powiedz mi, George! Mówiłeś, że zrezygnowali z wykorzystywania wojowników. Kogo jeszcze mieli? Czy szukali ich przeciwieństwa? Niechęci do władzy? Ludzi, którzy walczyli dobrze, ale niechętnie?

Przed oczyma miał obraz zdziwionego Johnny’ego Stevensa — zawsze palącego się do nauki — szczerze próbującego przeniknąć zagadkę wielkiego wodza, który odrzuca koronę na korzyść pługa. Nigdy właściwie nie wytłumaczył tego chłopakowi. A teraz było już za późno.

— No więc? Czy wskrzesili stary ideał? Czy celowo szukali żołnierzy, którzy uważali się przede wszystkim za obywateli? — Złapał Powhatana za drżące ramiona. — Niech cię cholera! Dlaczego nie powiedziałeś mi tego, kiedy przyjechałem aż z Corvallis, by cię błagać! Czy nie sądzisz, że kto jak kto, ale ja bym cię zrozumiał?

Senior doliny Camas miał zapadniętą twarz. Popatrzył Gordonowi w oczy przez bardzo krótką chwilę, po czym odwrócił z drżeniem wzrok.

— Możesz się założyć, że bym zrozumiał, Powhatan. Wiedziałem, co masz na myśli, kiedy powiedziałeś, że wielkie sprawy są nienasycone — zacisnął pięści. — Odbiorą ci wszystko, co kochasz, i będą żądać więcej. Ty to wiesz, ja to wiem… ten biedny głąb Cyncynat też zdawał sobie z tego sprawę, kiedy im powiedział, że mogą sobie zatrzymać swoją głupią koronę! Twój błąd polegał na uwierzeniu, że to może się kiedyś skończyć, Powhatan! — Gordon dźwignął się chwiejnie na nogi. Wykrzyczał swój gniew na rozmówcę. — Czy naprawdę sądziłeś, że możesz się kiedykolwiek uwolnić od odpowiedzialności?

Gdy Powhatan wreszcie się odezwał, Gordon musiał się schylić, żeby go usłyszeć przez dźwięk gromu.

— Miałem nadzieję… byłem taki pewien, że mogę…

— Taki pewien, że możesz powiedzieć “nie” wszystkim wielkim kłamstwom! — Gordon roześmiał się z goryczą i sarkazmem. — Powiedzieć “nie” honorowi, godności i ojczyźnie? Co ci kazało zmienić zdanie? Wyśmiałeś Cyklopa i obietnicę techniki. Ani Bóg, ani litość, ani “Odrodzone Stany Zjednoczone” cię nie wzruszyły! Powiedz mi, Powhatan, jaka moc okazała się w końcu tak silna, że kazała ci podążyć za Philem Bokuto aż do tego miejsca i odszukać mnie?

Siedząc z zaciśniętymi pięściami, najsilniejszy człowiek na świecie — jedyny relikt czasów, gdy żyli ludzie bliscy bogom — był podobny do małego chłopca, wyczerpanego i zawstydzonego.

— Masz rację — jęknął. — To nigdy się nie kończy. Wykonałem już swoją część, po tysiąckroć wykonałem! Chciałem tylko, by pozwolono mi zestarzeć się w spokoju. Czy to zbyt wiele? Powiedz mi? — W jego oczach widniał żal. — Ale to nigdy się nie kończy.

Powhatan podniósł wzrok. Po raz pierwszy spojrzał Gordonowi prosto w oczy.

— To były kobiety — stwierdził cicho, odpowiadając wreszcie na pytanie Gordona. — Od twojej wizyty i tych cholernych listów ciągle gadały, zadawały pytania. Potem nawet do mojej doliny dotarły wieści o tym szaleństwie na północy. Próbowałem… próbowałem im powiedzieć, że to, co zrobiły twoje Amazonki, to czyste wariactwo, ale one…

Głos Powhatana załamał się. Senior potrząsnął głową.

— Bokuto odjechał z hukiem zupełnie sam, żeby cię odnaleźć… a kiedy to się zdarzyło, patrzyły na mnie tak… Wciąż mnie dręczyły, dręczyły i dręczyły…

Jęknął i ukrył twarz w dłoniach.

— Słodki Boże na niebie, wybacz mi. Kobiety kazały mi to zrobić.

Gordon ze zdumienia zamrugał powiekami. Wśród bębniących kropli deszczu po szorstkiej, zgnębionej troskami twarzy ostatniego wzmocnionego popłynęły łzy. George Powhatan zadrżał i załkał rozdzierająco w głos.

Gordon osunął się na sękatą kłodę obok niego. Ciężar przepełnił go niczym zimowe roztopy pobliską rzekę Coquille. Po chwili jego wargi również zaczęły drżeć.

Uderzały błyskawice. Tuż obok szumiała rzeka. Obaj płakali razem w deszczu, lamentując tak, jak tylko mężczyźni potrafią lamentować nad sobą.

Загрузка...