Wśród pyłu i krwi — gdy nozdrza wypełnia ostra woń strachu — człowieka często nawiedzają dziwne skojarzenia. Choć Gordon spędził połowę życia w głuszy — z czego większość zajęła mu walka o przetrwanie — wciąż dziwiło go to, jak zapomniane dawno przeżycia budziły się na nowo w jego umyśle w samym środku walki na śmierć i życie.
Dysząc w suchym jak pieprz gąszczu — czołgając się desperacko, by znaleźć schronienie — doświadczył nagle wspomnienia tak wyrazistego, jak pokryte pyłem kamienie przed jego nosem. Wizja kontrastowała ostro z otaczającą go rzeczywistością: deszczowe popołudnie w ciepłej, bezpiecznej bibliotece uniwersyteckiej dawno temu, zaginiony świat pełen książek, muzyki i beztroskich, filozoficznych dywagacji.
“Słowa na stronicy”.
Pełznąc przez mocne, nieustępliwe paprocie, niemal widział litery, czarne na białym tle. Choć nie przypominał sobie nazwiska mało znanego autora, słowa powróciły do niego z absolutną jasnością.
“Pomijając śmierć, nie istnieje nic takiego jak «całkowita» klęska… Żadna katastrofa nie jest tak niszczycielska, by zdeterminowana osoba nie mogła ocalić czegoś z popiołów — ryzykując wszystko, co jej pozostało…
Na świecie nie ma nic groźniejszego niż zdesperowany człowiek”.
Gordon żałował, że dawno nieżyjący pisarz nie znajduje się obok niego, narażony na to samo niebezpieczeństwo. Zastanowił się, jakich pokrzepiających frazesów doszukałby się w tej katastrofie.
Podrapany i pokaleczony wskutek desperackiej ucieczki w gąszcz, czołgał się tak cicho, jak tylko mógł. Zastygał w bezruchu i zaciskał powieki, gdy tylko wydawało się, że unoszący się w powietrzu pył może go sprowokować do kichnięcia. Była to powolna, bolesna wędrówka. Nie był nawet pewien, dokąd zmierza.
Kilka minut temu był tak bezpieczny i dobrze zaopatrzony, jak rzadko który samotny wędrowiec. Teraz pozostało mu niewiele więcej niż rozdarta koszula, wypłowiałe dżinsy i mokasyny, które zwykł wkładać, gdy rozbijał obóz. Ponadto ciernie szarpały to wszystko na strzępy.
Po każdym nowym draśnięciu jego ramiona i plecy ogarniał gobelin palącego bólu. W tej okropnej, suchej jak pieprz dżungli nie można jednak było zrobić nic innego, jak czołgać się naprzód i modlić się, by ta kręta trasa nie zaprowadziła go z powrotem w ręce wrogów — ludzi, którzy właściwie już go zabili.
Gdy myślał, że piekielne zielsko nigdy się nie skończy, pojawiła się przed nim otwarta przestrzeń. Gąszcz przecinała wąska rozpadlina. W dole widniało skalne rumowisko. Gordon wygramolił się wreszcie z ciernistych zarośli, przetoczył na plecy i wbił wzrok w zamglone niebo, zadowolony choćby i z tego, że powietrza nie paskudzi już kompostowa woń suchego rozkładu.
“Witajcie w Oregonie — pomyślał z goryczą. A myślałem, że w Idaho było kiepsko”.
Uniósł rękę i spróbował otrzeć sobie pył z oczu.
“A może po prostu robię się już za stary na takie rzeczy?”
Ostatecznie przekroczył już trzydziestkę, średnią długość życia wędrowca w postkatastroficznej epoce.
“O Boże, chciałbym wrócić do domu”.
Nie miał na myśli Minneapolis. Preria była w dzisiejszych czasach piekłem. Przez ponad dziesięć lat usiłował stamtąd uciec. Nie, dom był dla Gordona czymś więcej niż jakimś konkretnym miejscem.
“Hamburger, gorąca kąpiel, muzyka, merbromina… — zimne piwo…”
Gdy jego ciężki oddech uspokoił się, na pierwszy plan wysunęły się inne dźwięki — aż nazbyt wyraźne odgłosy radosnego plądrowania. Dobiegały z odległości jakichś stu stóp w dół zbocza. Śmiech rozlegał się, gdy zachwyceni rabusie grzebali w jego ekwipunku.
“…kilku życzliwych gliniarzy w sąsiedztwie” — dodał Gordon, nie przestając wyliczać powabów dawno minionego świata.
Bandyci zaskoczyli go, kiedy późnym popołudniem popijał herbatę z czarnego bzu przy ognisku. Od pierwszej chwili, gdy zobaczył, jak gnają wzdłuż szlaku wprost na niego, zrozumiał, że tym mężczyznom o zawziętych twarzach równie łatwo będzie go zabić, jak na niego spojrzeć.
Nie czekał, aż zdecydują, którą z tych rzeczy zrobić. Lunął wrzątkiem w twarz pierwszego z brodatych rozbójników, po czym skoczył prosto w pobliskie cierniste krzewy. W ślad za nim huknęły dwa strzały i na tym się skończyło. Zapewne jego zwłoki nie były dla złodziei warte niemożliwej do zastąpienia kuli. I tak już zdobyli jego zapasy.
“A przynajmniej tak sądzą”.
Gordon uśmiechnął się gorzko. Nim usiadł ostrożnie, opierając się o skalną grzędę, upewnił się, że nie można go dostrzec z leżącego w dole zbocza. Oczyścił podróżny pas z gałązek i pociągnął z wypełnionej do połowy manierki długi, rozpaczliwie mu potrzebny łyk.
“Dzięki ci, paranojo” — pomyślał. Od czasu wojny zagłady ani razu nie pozwolił, by pas znalazł się dalej niż trzy stopy od jego boku. Była to jedyna rzecz, którą zdążył złapać, nim dał nura w chaszcze.
Gdy wyciągał z kabury rewolwer kalibru trzydzieści osiem, lśnienie ciemnoszarego metalu było widoczne nawet przez cienką warstwę kurzu. Dmuchnął na tępo zakończoną broń i dokładnie sprawdził jej działanie. Cichy trzask zaświadczył delikatnie, lecz dobitnie o mistrzowskim wykonaniu i śmiercionośnej precyzji wywodzących się z innej epoki. Stary świat był biegły nawet w sztuce zabijania.
“Zwłaszcza w sztuce zabijania” — poprawił się w myślach Gordon.
Z leżącego poniżej zbocza dobiegał ochrypły śmiech.
Z reguły podczas wędrówki ładował broń tylko czterema pociskami. Teraz wyciągnął z torby u pasa jeszcze dwa bezcenne naboje i wsadził je do pustych komór leżących poniżej iglicy i za nią. “Bezpieczne obchodzenie się z bronią” nie było już istotną kwestią, zwłaszcza że i tak spodziewał się, iż umrze dziś wieczorem.
“Szesnaście lat pogoni za snem — pomyślał. Najpierw długa, bezowocna walka z upadkiem… potem wysiłki mające na celu przetrwanie trzyletniej zimy… a wreszcie ponad dziesięć lat wędrówek z miejsca na miejsce, wymykania się zarazie i głodowi, walk z przeklętymi holnistami i sforami dzikich psów… pół życia spędzone na odgrywaniu roli wędrownego minstrela z ciemnego wieku, występów w zamian za posiłek, by przeżyć jeszcze jeden dzień, podczas gdy szukałem… jakiegoś miejsca…”
Gordon potrząsnął głową. Znał swe marzenia bardzo dobrze. Były to głupie fantazje, na które nie było miejsca we współczesnym świecie.
“…jakiegoś miejsca, gdzie ktoś wziął na siebie odpowiedzialność…”
Odpędził od siebie tę myśl. Bez względu na to, czego szukał, jego długa pielgrzymka najwyraźniej dobiegła kresu tutaj, w suchych, zimnych górach kraju, który ongiś był wschodnim Oregonem.
Sądząc po dobiegających z dołu dźwiękach, bandyci już się pakowali, gotowi oddalić się ze swymi łupami. Gęste połacie wysuszonych pnączy zasłaniały Gordonowi widok na to, co działo się poniżej, za sosnami ponderosa. Wkrótce jednak pojawił się krzepki mężczyzna w wypłowiałym, myśliwskim płaszczu w szkocką kratę, oddalający się od jego obozu w kierunku północno-wschodnim, szlakiem opadającym w dół zbocza.
Jego strój potwierdził to, co Gordon niejasno zapamiętał z pierwszych chwil ataku. Na szczęście napastnicy nie nosili maskujących ubiorów z demobilu… znaku holnistowskich surwiwalistów.
“To na pewno tylko zwykli, przeciętni bandyci, niech ich piekło pochłonie”.
W takim przypadku istniał cień szansy, że plan przebłyskujący w jego umyśle może coś dać.
Być może.
Pierwszy z bandytów owiązał sobie wokół pasa zdatną na każdą pogodę kurtkę Gordona. W prawej ręce trzymał powtarzalną strzelbę, którą wędrowiec przyniósł ze sobą aż z Montany.
— Chodźcie! — krzyknął brodaty rabuś. — Dość już świętowania. Zgarnijcie to wszystko i w drogę!
“Herszt” — uznał Gordon.
Następny mężczyzna, niższy i odziany w bardziej wyświechtane łachy, pojawił się szybkim krokiem w polu widzenia. Niósł płócienny plecak i sponiewieraną strzelbę.
— Chłopie, co za łup! Trzeba by to uczcić. Jak już zataszczymy wszystko na miejsce, to dasz nam tyle bimbru, ile zechcemy, co, Jas? — Niższy z rozbójników podskoczył niczym podekscytowany ptak. — Chłopie, Sheba i dziewczyny chyba pękną, kiedy usłyszą o tym małym króliku, którego zagoniliśmy w kępę głogu. Nigdy nie widziałem, żeby coś tak szybko zwiewało!
Zachichotał.
Gordon zmarszczył brwi, usłyszawszy obelgę dodaną do poniesionych szkód. — Niemal wszędzie, gdzie dotarł, wyglądało to tak samo — postkatastroficzna nieczułość, do której nigdy się nie przyzwyczaił, nawet po tych wszystkich latach. Spoglądając jednym okiem zza kępy traw porastających brzeg rozpadliny, zaczerpnął głęboko tchu i krzyknął:
— Nie liczyłbym jeszcze na popijawę, bracie niedźwiedziu!
Adrenalina sprawiła, że jego głos zabrzmiał bardziej piskliwie niż tego chciał. Nie mógł jednak nic na to poradzić.
Rosły mężczyzna padł niezgrabnie na ziemię, usiłując skryć się za najbliższym drzewem. Chudy rabuś gapił się jednak na zbocze.
— Co… Kto tam jest?
Gordon poczuł niewielką ulgę. Zachowanie tych sukinsynów potwierdzało, że nie byli prawdziwymi surwiwalistami. Z pewnością nie holnistami. W przeciwnym razie już by nie żył.
Pozostali bandyci — Gordon naliczył w sumie pięciu — pognali wzdłuż szlaku, dźwigając łupy.
— Padnij! — wrzasnął do nich wódz ze swej kryjówki.
Chudzielec najwyraźniej zdał sobie sprawę, że jest całkiem odsłonięty i pośpiesznie dołączył do swych kompanów skrytych w podszyciu. Byli tam wszyscy oprócz jednego bandyty — faceta o pożółkłej twarzy i upstrzonych siwizną czarnych bokobrodach, w tyrolskim kapeluszu na głowie. Zamiast się ukryć, przesunął się nieco do przodu, przeżuwając sosnową igłę i wpatrując się z uwagą w gąszcz.
— A po co? — zapytał ze spokojem. — Ten biedaczyna miał na sobie niewiele więcej niż bieliznę, kiedy na niego skoczyliśmy. Mamy jego strzelbę. Sprawdźmy, czego chce.
Gordon trzymał głowę nisko, nie mógł jednak nie zwrócić uwagi na leniwy, afektowany, przeciągły ton, jakim mężczyzna przemawiał. Jako jedyny z bandytów był gładko ogolony. Nawet z tej odległości Gordon dostrzegał, że jego ubranie było czystsze i staranniej utrzymane.
Gdy herszt warknął coś pod nosem, zblazowany bandyta wzruszył ramionami i bez pośpiechu skrył się za rozwidloną sosną. Schowany zaledwie odrobinę, zawołał w kierunku wzgórza:
— Jest pan tam, panie króliku? Bardzo żałuję, że nie zaczekał pan, żeby zaprosić nas na herbatę. Pamiętając jednak o tym, jak Jas i Mały Wally zwykli traktować gości, nie mogę chyba mieć do pana pretensji, że dał pan drapaka.
Gordon nie mógł uwierzyć, że ma ochotę odpowiedzieć temu głąbowi żartem na żart.
— Tak właśnie wtedy sobie pomyślałem! — zawołał. — Dziękuję, że rozumie pan mój brak gościnności. Swoją drogą, z kim mam przyjemność?
Wysoki osobnik uśmiechnął się szeroko.
— Z kim mam… Ach, kształcony! Cóż za radość. Upłynęło tak wiele czasu, odkąd rozmawiałem z inteligentnym człowiekiem — zdjął tyrolski kapelusz i ukłonił się. — Jestem Roger Everett Septien, w swoim czasie makler Giełdy Pacyficznej, a teraz bandyta, który pana obrabował. A co do moich kolegów…
Zarośla zaszeleściły. Septien nastawił uszu. Wreszcie wzruszył ramionami.
— Niestety! — zawołał do Gordona. — W normalnej sytuacji skusiłaby mnie okazja do porządnej konwersacji. Jestem pewien, że brakuje jej panu tak samo jak mnie. Tak się jednak niefortunnie składa, że przywódca naszego małego bractwa rzezimieszków nalega, bym się dowiedział, czego pan chce, i zakończył sprawę. Proszę więc wygłosić swój tekst, panie króliku. Zamieniamy się w słuch.
Gordon potrząsnął głową. Ten gość najwyraźniej uważał się za dowcipnego, choć jego humor był czwartego gatunku, nawet według powojennych standardów.
— Zauważyłem, że pańscy koledzy nie zabrali całego mojego ekwipunku. Czy przypadkowo nie postanowiliście wziąć sobie tylko tyle, ile potrzebujecie, a mi zostawić chociaż tyle, bym mógł przeżyć?
Z niżej położonych chaszczy dobiegł cienki chichot. Potem dołączyły do niego inne końskie rżenia. Roger Septien popatrzył w lewo i w prawo, po czym uniósł ręce. Jego przesadne westchnienie zdawało się sugerować, że przynajmniej on docenia ironię zawartą w pytaniu Gordona.
— Niestety — powtórzył. — Przypominam sobie, że wspomniałem o podobnej możliwości mym współbraciom. Na przykład naszym kobietom mogłyby się na coś przydać pańskie aluminiowe tyczki do namiotu i stelaż plecaka, sugerowałem jednak, byśmy zostawili nylonowy śpiwór i sam namiot, które są dla nas bezużyteczne. Hmm, w pewnym sensie to właśnie zrobiliśmy. Niemniej nie sądzę, by poczynione przez Wally’ego… hm, zmiany spotkały się z pańską aprobatą.
W krzakach znów rozległ się piskliwy chichot. Gordon podupadł nieco na duchu.
— A co z moimi butami? Wszyscy wyglądacie na porządnie obutych. Czy zresztą pasowałyby na któregoś z was? Nie moglibyście ich zostawić? I kurtki z rękawicami?
Septien kaszlnął.
— Hmm, tak. To podstawowe pozycje, prawda? Pomijając oczywiście strzelbę, która nie podlega negocjacjom.
Gordon splunął. “No jasne, ty idioto. Tylko niepoprawny gaduła powtarza oczywiste rzeczy”.
Ponownie dał się słyszeć stłumiony przez listowie głos herszta bandytów. Raz jeszcze rozległy się chichoty. Z grymasem bólu na twarzy były makler, westchnąwszy, powiedział:
— Mój przywódca pyta, co oferuje pan w zamian. Wiem oczywiście, że nie ma pan nic, muszę jednak zapytać.
Szczerze mówiąc, Gordon miał kilka rzeczy, których mogliby pragnąć: na przykład wbudowany w pas kompas oraz scyzoryk o wielu ostrzach. Jakie jednak miał szansę na zorganizowanie wymiany tak, by wyjść z niej z życiem? Nie trzeba było telepatii, by odgadnąć, że te sukinsyny bawią się ze swą ofiarą.
Przepełnił go okrutny gniew, zwłaszcza z powodu fałszywego współczucia okazywanego przez Septiena. W ciągu lat, które nastąpiły po upadku, spotykał się już z tym połączeniem okrutnej pogardy i uprzejmego zachowania u ludzi ongiś wykształconych. Jego zdaniem takie typki były o wiele gorsze od tych, którzy po prostu przystosowali się do barbarzyńskich czasów.
— Niech pan posłucha! — krzyknął. — Na nic wam te cholerne buty! Nie potrzebujecie też właściwie mojej kurtki, szczoteczki do zębów czy notesu. Ta okolica jest czysta, więc po co wam mój licznik Geigera? Nie jestem aż tak głupi, by wierzyć, że odzyskam strzelbę, ale bez niektórych z tamtych rzeczy zginę, niech was cholera!
Jego przekleństwo poniosło się echem wzdłuż długiego, górskiego zbocza, pozostawiając za sobą pełną napięcia ciszę. Nagle krzaki zaszeleściły i wyprostował się rosły herszt bandytów. Splunął pogardliwie w stronę ukrytej ofiary i strzelił palcami na pozostałych.
— Teraz wiem, że nie ma broni — oznajmił. Jego gęste brwi zwęziły się. Wskazał ręką mniej więcej w kierunku Gordona. — Uciekaj, mały króliku. Uciekaj, bo obedrzemy cię ze skóry i zjemy na kolację!
Dźwignął powtarzalną strzelbę Gordona, odwrócił się plecami i oddalił ścieżką, powoli i obojętnie. Pozostali podążyli za nim ze śmiechem.
Roger Septien pożegnał górski stok ironicznym wzruszeniem ramion, po czym zgarnął swoją część łupów i ruszył za kompanami. Zniknęli za zakrętem wąskiej górskiej ścieżki, lecz jeszcze przez wiele minut Gordon słyszał cichnący w oddali dźwięk czyjegoś radosnego pogwizdywania.
“Ty imbecylu!” Choć jego szansę były kiepskie, zmarnował je całkowicie, apelując do ich rozsądku i miłosierdzia. W epoce kłów i pazurów nikt tego nie robił, chyba że był bezsilny. Wahanie bandytów zniknęło natychmiast, gdy jak głupiec poprosił ich o uczciwe traktowanie.
Oczywiście mógłby wystrzelić ze swej trzydziestkiósemki i zmarnować cenną kulę, by dowieść, że nie jest całkowicie niegroźny. W ten sposób zmusiłby ich, by ponownie zaczęli traktować go poważnie…
“Dlaczego więc tego nie zrobiłem? Czy za bardzo się bałem? Zapewne — przyznał. Najprawdopodobniej umrę dziś w nocy z zimna, ale nastąpi to za wiele godzin, wystarczająco dużo, by w tej chwili było to tylko abstrakcyjne zagrożenie, mniej przerażające i bezpośrednie niż pięciu bezlitosnych, uzbrojonych facetów”.
Walnął pięścią w otwartą dłoń.
“Och, przestań, Gordon. Możesz zrobić sobie psychoanalizę wieczorem, kiedy będziesz zamarzał na śmierć. Wszystko sprowadza się do tego, że okazałeś się konkursowym durniem i to zapewne oznacza twój koniec”.
Podniósł się sztywno i zaczął skradać się ostrożnie w dół zbocza. Choć nie był jeszcze w pełni gotów przyznać się do tego przed sobą samym, czuł narastającą pewność, że istnieje tylko jedno rozwiązanie, tylko jedno mało prawdopodobne, lecz jedynie możliwe wyjście z tej katastrofy.
Gdy tylko wydostał się spośród chaszczy, pokuśtykał do sączącego się strumyka, by obmyć twarz i najgorsze skaleczenia. Odgarnął z oczu przepocone kosmyki brązowych włosów. Zadrapania bolały go jak diabli, lecz żadne z nich nie wyglądało na tyle groźnie, by skłonić go do wydobycia cienkiej tubki cennej jodyny, którą miał w torbie u pasa.
Napełnił na nowo manierkę i zamyślił się.
Oprócz rewolweru i postrzępionych łachów, scyzoryka i kompasu, w torbie krył się miniaturowy zestaw wędkarski, który mógł się przydać, jeśli Gordon zdoła pokonać góry i dotrzeć do zlewiska jakiejś porządnej rzeki.
A także, oczywiście, dziesięć zapasowych naboi do jego trzydziestkiósemki, małego błogosławionego reliktu cywilizacji przemysłowej.
Na początku, w czasie zamieszek i wielkiego głodu, wydawało się, że jedyną rzeczą, której zapasy są nieograniczone, jest amunicja. Gdyby tylko Ameryka z przełomu stuleci magazynowała i rozprowadzała żywność choć w połowie tak sprawnie, jak jej obywatele gromadzili stosy nabojów…
Ostre kamienie wbijały się w obolałą, lewą stopę Gordona, gdy pobiegł ostrożnie w kierunku swego niedawnego obozowiska. Było oczywiste, że w tych na wpół podartych mokasynach daleko nie zajdzie. Porozdzierane ubranie nie pomoże mu w mroźne, jesienne noce w górach, podobnie jak jego prośby nie wzruszyły twardych serc bandytów.
Na małej polance, na której rozbił obóz nie dalej niż jakąś godzinę temu, nie było nikogo, lecz spustoszenia, jakie tam zastał, przerosły jego najgorsze obawy.
Namiot zamienił się w stos nylonowych strzępów. Śpiwór stał się małą zaspą rozsypanego gęsiego puchu. Jedyną rzeczą, jaką Gordon znalazł nie uszkodzoną, był smukły łuk, który wystrugał ze ściętego, młodego drzewka, oraz szereg eksperymentalnych cięciw z wnętrzności dzikich zwierząt.
“Pewnie myśleli, że to laska”. W szesnaście lat po tym, jak spłonęła ostatnia fabryka, bandyci, którzy na niego napadli, w ogóle nie dostrzegli potencjalnej wartości, jakiej mogły nabrać łuk i cięciwy w chwili, gdy wreszcie skończy się amunicja.
Posłużył się łukiem, by pogrzebać w stosie resztek w poszukiwaniu czegoś więcej, co dałoby się uratować.
“Nie mogę w to uwierzyć. Zabrali mój dziennik! Ten mądrala Septien pewnie nie może się doczekać chwili, gdy zasiądzie, by nad nim ślęczeć podczas śnieżycy, chichocząc nad opisami moich przygód i moją naiwnością, podczas gdy pumy i myszołowy będą obgryzać do czysta moje kości”.
Całe jedzenie oczywiście zniknęło. Suszone mięso, torba łupanych ziaren, które dano mu w małej wiosce w Idaho w zamian za kilka piosenek i opowieści, oraz mały zapas cukru lodowatego, który znalazł w mechanicznych wnętrznościach ograbionego automatu sprzedającego.
“Może to i lepiej z tym cukrem” — pomyślał Gordon, wygrzebawszy z piasku podeptaną, zniszczoną szczoteczkę do zębów.
Dlaczego, u diabła, musieli to zrobić?
W późnym okresie trzyletniej zimy — gdy niedobitki jego plutonu milicji usiłowały w imieniu rządu, od którego od miesięcy nikt nie otrzymał żadnych wiadomości, strzec jeszcze silosów z soją w Wayne w stanie Minnesota — pięciu jego towarzyszy zmarło z powodu ostrych zakażeń jamy ustnej. Były to straszliwe, pozbawione chwały zgony. Nikt nie miał pewności, czy odpowiedzialny był jeden z użytych podczas wojny drobnoustrojów czy też zimno, głód i niemal całkowity brak nowoczesnej higieny. Gordon wiedział tylko, że widmo zębów gnijących w czaszce było jego osobistą fobią.
“Sukinsyny” — pomyślał, odrzucając szczoteczkę na bok.
Kopnął resztki po raz ostatni. Nie znalazł nic, co kazałoby mu zmienić zdanie.
“Grasz na zwłokę. Jazda. Zrób to”.
Ruszył naprzód odrobinę sztywnym krokiem. Wkrótce jednak podążał już ścieżką tak szybko i cicho, jak tylko potrafił, ścigając bandytów przez suchy jak pieprz las.
Ich krzepki herszt zapowiedział, że go zjedzą, jeśli natkną się na niego raz jeszcze. Kanibalizm był tuż po wojnie pospolity i ci górale mogli zasmakować w “długiej świni”. Mimo to musiał ich przekonać, że trzeba się liczyć z człowiekiem, który nie ma nic do stracenia.
Po przejściu około pół mili poznał dobrze ich ślady: dwa tropy o miękkich zarysach charakterystycznych dla jeleniej skóry oraz trzy pozostawione przez przedwojenne, wibramowe podeszwy. Posuwali się naprzód bez pośpiechu. Mógłby bez kłopotu po prostu dogonić swych wrogów.
Jego plan nie polegał jednak na tym. Gordon usiłował sobie przypomnieć swą poranną wędrówkę tą samą trasą w przeciwnym kierunku.
“Ta ścieżka schodzi w dół, wijąc się na północ po wschodnim zboczu góry, a potem zawraca z powrotem na południowy wschód, ku leżącej w dole pustynnej dolinie.
Co się jednak zdarzy, jeśli pójdę skrótem nad głównym szlakiem i powędruję zboczem? Może mi się uda ich złapać, gdy będzie jeszcze jasno… kiedy będą nadal triumfować, nie spodziewając się niczego.
Jeśli faktycznie jest tam skrót…”
Dróżka wiła się spokojnie w dół, na północny wschód, ku wydłużającym się cieniom, w kierunku pustyń wschodniego Oregonu oraz Idaho. Musiał przejść poniżej wystawionych przez bandytów posterunków wczoraj albo dziś rano. Śledzili go bez pośpiechu, czekając, aż rozbije obóz. Ich kryjówka z pewnością znajdowała się gdzieś w bok od szlaku.
Nawet utykając, Gordon potrafił poruszać się bezgłośnie i szybko. Była to jedyna przewaga mokasynów nad butami. Wkrótce usłyszał gdzieś w przedzie i w dole niewyraźne odgłosy.
Grupa łupieżców. Mężczyźni śmiali się, sypali żartami. Ich głosy sprawiały mu ból.
Nie w tym nawet rzecz, że śmiali się z niego. Nieczułe okrucieństwo było częścią obecnego życia, a jeśli Gordon nie potrafił się z tym pogodzić, to przynajmniej rozumiał, że jest dwudziestowiecznym reliktem w dzisiejszym bestialskim świecie.
Te dźwięki przypomniały mu jednak inny śmiech i żarty ludzi, którzy kiedyś dzielili z nim niebezpieczeństwo.
“Drew Simms — piegowaty słuchacz kursu wstępnego medycyny, wiecznie gamoniowato uśmiechnięty, morderczo skuteczny gracz w szachy i pokera. Holniści załatwili go, gdy zdobyli Wayne i spalili silosy…
Tiny Kielre — dwukrotnie uratował mi życie. Gdy leżał na łożu śmierci, trawiony wojenną świnką, chciał tylko, bym czytał mu bajki…”
Był też porucznik Van, pół-Wietnamczyk, dowódca ich plutonu. Dopiero gdy było już za późno, Gordon dowiedział się, że obcinał własne racje żywnościowe, by oddać je swym ludziom. Na koniec poprosił, aby pochowano go spowitego w amerykańską flagę.
Tak długo już był samotny. Tęsknił za towarzystwem takich mężczyzn niemal równie mocno, jak za przyjaźnią kobiet.
Obserwując chaszcze po lewej stronie szlaku, dotarł do polany, która zdawała się zapowiadać pochyłą skarpę — być może skrót — wiodącą na północ po stromym stoku góry. Suche jak pieprz krzewy trzaskały, gdy zboczył ze ścieżki i zaczął sam sobie torować drogę. Miał wrażenie, że pamięta znakomite miejsce na zasadzkę: serpentynę biegnącą pod wysoką, kamienną bramą w kształcie podkowy. Snajper mógłby ukryć się tuż nad tą skalną wyniosłością i grzać z bliska do każdego, kto wędrował ścieżką.
“Jeśli tylko zdołam dotrzeć tam przed nimi…”
Mógł przyszpilić ich z zaskoczenia i zmusić do negocjacji. Fakt, że nie miał nic do stracenia, stwarzał mu pewne możliwości. Każdy zdrowy na umyśle bandyta wolałby ocalić życie, by następnego dnia obrabować kogoś innego. Musiał wierzyć, że zechcą się rozstać z butami, kurtką i częścią żywności, by nie ryzykować utraty jednego czy dwóch spośród siebie.
Miał nadzieję, że nie będzie zmuszony nikogo zabić.
“Och, dorośnij wreszcie!” Jego najgorszym wrogiem w ciągu najbliższych kilku godzin będą archaiczne skrupuły. “Choć ten jeden raz bądź bezlitosny”.
Głosy dobiegające ze szlaku ucichły, gdy szedł na przełaj stokiem góry. Kilkakrotnie musiał omijać wyszczerbione żleby bądź połacie szorstkich, brzydkich, kolczastych krzewów. Skupił się na jak najszybszym dotarciu do swej skalnej zasadzki.
“Czy zaszedłem już wystarczająco daleko?”
Maszerował nieustępliwie naprzód. Według jego niedoskonałej pamięci zakręt, o który mu chodziło, znajdował się za długim łukiem szlaku wiodącym na północ po wschodnim stoku góry.
Wąska ścieżyna, wydeptana przez zwierzęta, pozwoliła mu przemknąć przez sosnowy gąszcz. Gordon zatrzymywał się często, by spojrzeć na kompas. Stanął przed dylematem. By mieć szansę na doścignięcie swych wrogów, musiał trzymać się wyżej od nich. Jeśli jednak będzie biegł zbyt wysoko, może nieświadomie minąć swój cel.
A zmierzch był już niedaleko.
Stadko dzikich indyków rozpierzchło się, gdy wpadł na małą polankę. Rzecz jasna, zmniejszona gęstość zaludnienia miała zapewne coś wspólnego z powrotem dzikich zwierząt, był to jednak tylko jeszcze jeden znak świadczący o tym, że dotarł do krainy bogatszej w wodę niż wysuszone tereny Idaho. Łuk mógł któregoś dnia okazać się użyteczny, o ile Gordon pożyje wystarczająco długo, by nauczyć się z niego strzelać.
Skręcił w dół zbocza. Zaczynał się niepokoić. Z pewnością główny szlak był już daleko pod nim, o ile do tego czasu nie zmienił kilkakrotnie kierunku. Możliwe, że zapędził się zbytnio na północ.
Wreszcie zdał sobie sprawę, że wydeptana przez zwierzynę ścieżka skręca nieubłaganie na zachód. Wydawało się też, że znowu zaczyna prowadzić w górę, ku czemuś, co wyglądało na następną górską przełęcz, spowitą w późnopopołudniową mgłę.
Zatrzymał się na chwilę, by odzyskać dech w piersiach oraz określić swe położenie. Być może był to kolejny wąwóz wiodący przez zimne, na wpół wyschłe Góry Kaskadowe aż do doliny Willamette, a potem do Oceanu Spokojnego. Nie miał już mapy, wiedział jednak, że co najwyżej parę tygodni marszu w tamtym kierunku powinno doprowadzić go do wody, schronienia, strumieni pełnych ryb, zwierzyny, a może nawet…
Może nawet jakichś ludzi starających się przywrócić w świecie trochę porządku. Blask słońca podświetlający skraj wysokich chmur przypominał świetlistą aureolę. Przywodził na myśl niemal zapomnianą łunę miejskich świateł, obietnicę, która gnała go wciąż naprzód ze środkowego zachodu, każąc mu szukać. Marzenie, które — choć wiedział, że jest czcze — po prostu nie chciało go opuścić.
Gordon potrząsnął głową. W górach na pewno czekał go śnieg, pumy i głód. Nie mógł zrezygnować ze swego planu, jeśli chciał żyć.
Choć z determinacją próbował skręcić w dół, wąskie, wydeptane przez zwierzynę ścieżki wciąż wiodły go na północny zachód. Zakręt z pewnością był już za nim. Gęste, suche podszycie zmusiło go jednak do zagłębienia się w nowy wąwóz.
Mało brakowało, by sfrustrowany Gordon nie usłyszał dźwięku. Nagle jednak zatrzymał się i zaczął nasłuchiwać.
Czy to były głosy?
Tuż przed nim, wśród lasu, otwierał się wiodący w górę stromy parów. Gordon pędził w jego stronę, dopóki nie dostrzegł zarysów góry, a także innych szczytów łańcucha, spowitych gęstą mgłą. Wysoko na zachodnich zboczach nabierała ona koloru bursztynu, tam zaś, gdzie nie docierały już promienie słońca, ciemniejącego fioletu.
Wydawało się, że dźwięki dobiegają z dołu, z kierunku wschodniego. Rzeczywiście, były to głosy. Gordon przeszukał wzrokiem stok górski i wypatrzył wijącą się jak wąż linię szlaku. W oddali błysnęło przelotnie coś kolorowego, co posuwało się powoli do góry przez las.
Bandyci! Dlaczego jednak ponownie ruszyli pod górę? To niemożliwe, chyba że…
Chyba że Gordon był już daleko na północ od trasy, którą wędrował wczoraj. Musiał minąć miejsce zasadzki i znaleźć się nad ścieżką. Rozbójnicy posuwali się jej odgałęzieniem, którego wczoraj nie zauważył. Wiodło ono do wąwozu, w którym się znajdował, a nie do tego, w którym wpadł w pułapkę.
Tędy z pewnością wiodła droga do ich bazy!
Spojrzał na górę. Tak jest, na zachód, na występie nieopodal rzadziej uczęszczanej przełęczy dostrzegał miejsce, gdzie mogła się kryć mała kotlinka. Łatwo byłoby jej bronić. a bardzo trudno odkryć przypadkowo.
Gordon uśmiechnął się z zawziętością. On również zawrócił na zachód. Szansa na zasadzkę umknęła, jeśli jednak się pośpieszy, może dotrzeć do kryjówki bandytów przed nimi. Niewykluczone, że będzie miał kilka minut, by ukraść to, czego potrzebował: żywność, ubranie i coś, w czym mógłby nieść łupy.
A jeśli schronienie nie będzie opuszczone?
Cóż, może mu się uda wziąć ich kobiety jako zakładniczki, by spróbować dobić targu.
“To bez porównania lepszy pomysł. Tak jak trzymanie w rękach bomby zegarowej jest lepsze od biegania z nitrogliceryną”.
Szczerze mówiąc, wszystkie możliwe rozwiązania wydawały mu się nie do przyjęcia.
Zaczął biec. Gnając wąską ścieżką wydeptaną przez zwierzynę, uchylał się przed konarami i omijał wyschnięte pniaki. Wkrótce ogarnął go dziwny entuzjazm. Nie miał wyjścia. Jego zwykłe wątpliwości nie mogły mu już stanąć na przeszkodzie. Był niemal na haju od wydzielanej przed walką adrenaliny. Jego kroki wydłużyły się. Małe krzewy przemykały mu przed oczyma, tworząc zamazaną plamę. Wyciągnął nogi, by przeskoczyć nad zwalonym, zbutwiałym pniem, dokonał tego z łatwością…
Przy lądowaniu jego lewą nogę przeszył ostry ból. Coś wbiło się w stopę przez cienką podeszwę mokasyna. Runął twarzą w żwir koryta wyschniętego strumienia.
Przetoczył się na plecy, ściskając kurczowo zranione miejsce. Załzawionymi, przymglonymi z bólu oczyma dostrzegł, że potknął się o grubą, tworzącą pętlę stalową linę, niewątpliwie pozostałość po jakimś starodawnym, przedwojennym wyrębie lasu. I znowu, choć w nodze czuł dotkliwy, pulsujący ból, jego naskórkowe myśli były niedorzecznie racjonalne.
“Osiemnaście lat od ostatniego szczepienia przeciw tężcowi. Cudownie”.
Ale nie, nie skaleczył się, ale tylko potknął. Było to jednak wystarczająco nieprzyjemne. Złapał się za udo i zacisnął usta, starając się przetrzymać straszliwe kurcze.
Wreszcie ustały. Gordon doczołgał się do zwalonego drzewa, po czym z wielką ostrożnością dźwignął się i usiadł. Posykiwał przez zaciśnięte zęby, gdy fale bólu ustępowały powoli.
Słyszał, jak grupa bandytów przechodzi zboczem niedaleko pod nim, pozbawiając go zdobytej przewagi, która była jego jedyną szansą.
“I tyle zostało ze wspaniałych planów dotarcia do kryjówki przed nimi”. Wsłuchiwał się w głosy, dopóki nie umilkły w oddali.
Wreszcie spróbował się podnieść, używając łuku jako laski. Powoli wsparł się całym ciężarem na lewej nodze i przekonał się, że może na niej stanąć, choć nadal drżała z bólu.
“Dziesięć lat temu po takim upadku zerwałbym się na nogi i pobiegłbym dalej bez chwili zastanowienia. Pogódź się z tym. Jesteś przeżytkiem, Gordon. Zużyłeś się. W dzisiejszych czasach mieć trzydzieści cztery lata i być samotnym znaczy tyle, co być gotowym na śmierć”.
Nie mógł już zastawić zasadzki ani nawet ścigać bandytów. Nie tak wysoko w górę, ku widocznej na stoku przełęczy. Próby wytropienia ich w bezksiężycową noc nie miałyby sensu.
Przeszedł kilka kroków. Pulsujący ból uspokajał się powoli. Wkrótce mógł już iść, nie wspierając się zbyt mocno na prowizorycznej lasce.
Świetnie, ale dokąd? Może powinien wykorzystać resztkę dnia, by znaleźć jakąś jaskinię albo stos sosnowych igieł, cokolwiek, co dałoby mu szansę na przeżycie nocy.
Chłód wzmagał się. Gordon obserwował cienie wspinające się coraz wyżej nad pustynne dno doliny. Łączyły się ze sobą, pogrążając w mroku stoki niedalekich gór. Coraz czerwieńsze słońce opuszczało ostrożnie promienie przez szczeliny w łańcuchu śnieżnych turni wznoszących się po lewej stronie.
Spojrzał na północ. Nie potrafił jeszcze znaleźć w sobie energii potrzebnej, by się ruszyć. Wtem dostrzegł nagły rozbłysk światła, ostry refleks na tle falistego, zielonego lasu, porastającego przeciwległy stok tego wąskiego wąwozu. Wciąż oszczędzając obolałą stopę, Gordon postąpił kilka kroków naprzód. Zmarszczył czoło.
Pożary lasów, które spustoszyły tak wielkie połacie suchych Gór Kaskadowych, oszczędziły gęsty bór pokrywający tamtą część stoku. Niemniej znajdowało się tam coś, co odbijało światło słoneczne niczym lustro. Ukształtowanie pobliskich wzgórz sugerowało, że można to dostrzec jedynie z miejsca, w którym stał, i to tylko późnym popołudniem.
A więc jego domysły były błędne. Schronienie bandytów nie znajdowało się w odległej kotlinie w górze wąwozu, lecz znacznie bliżej. Zdradził mu to jedynie szczęśliwy traf.
“A więc dajesz mi teraz znaki? Teraz? — oskarżył świat. Całkiem jakbym nie miał pod dostatkiem kłopotów, rzucasz mi brzytwy, których mogę się chwycić?”
Nadzieja była jak nałóg. Gnała go na zachód przez pół życia. W parę chwil po tym, jak omal się poddał, zaczął tworzyć zarysy nowego planu.
Czy mógł podjąć próbę obrabowania chaty pełnej uzbrojonych mężczyzn? Wyobraził sobie, jak otwiera kopniakiem drzwi, bandyci wybałuszają oczy ze zdumienia, a on wszystkich terroryzuje trzymanym w jednej ręce rewolwerem, drugą zaś ich wiąże!
Dlaczego by nie? Niewykluczone, że się spili, a on był wystarczająco zdesperowany, by tego spróbować. Czy mógłby wziąć zakładników? Do diabła, nawet mleczna koza byłaby dla nich cenniejsza niż jego buty! Za schwytaną kobietę powinien otrzymać w zamian więcej.
Ten pomysł wywołał cierpki smak w jego ustach. Po pierwsze, powodzenie planu zależało od tego, czy herszt bandytów zachowa się rozsądnie. Czy ten sukinsyn dostrzeże sekretną moc ukrytą w zdesperowanym człowieku i pozwoli odejść z tym, czego mu potrzeba?
Gordon widywał już, jak ludzie powodowani dumą robili głupie rzeczy. Zdarzało się tak w większości przypadków.
“Jeśli dojdzie do pościgu, jestem ugotowany. W tej chwili nie zdołałbym prześcignąć nawet borsuka”.
Popatrzył na widoczne po drugiej stronie wąwozu odbicie i doszedł do wniosku, że w ostatecznym rozrachunku ma bardzo ograniczony wybór.
Początkowo posuwał się powoli. Noga nadal go bolała. Mniej więcej co sto stóp musiał się zatrzymywać, by sprawdzić, czy na krzyżujących się i rozwidlających ścieżkach nie widać śladów nieprzyjaciela. Złapał się też na tym, że przygląda się cieniom w poszukiwaniu ewentualnych zasadzek. Zabronił tego sobie. Ci faceci nie byli holnistami. W gruncie rzeczy sprawiali wrażenie leniwych. Przypuszczał, że ich warty będą blisko domu, jeśli w ogóle jakieś wystawiali.
Gdy światło osłabło, przestał dostrzegać ślady odciśnięte w żwirowatej glebie. Wiedział jednak, dokąd idzie. Nie widział już połyskującego odbicia, ale parów rysujący się na przeciwległej skarpie górskiego siodła tworzył ciemną, porośniętą na brzegach drzewami literę “V”. Gordon wybrał najwygodniejszą ścieżkę i popędził naprzód.
Ciemność zapadała szybko. Od zamglonych górskich zboczy wiał silny wiatr, zimny i wilgotny. Gordon pokuśtykał wzdłuż koryta wyschniętego strumienia. Wspinając się serpentynami, wspierał się na swej lasce. Nagle, gdy sądził, że jest już nie dalej jak ćwierć mili od celu, ścieżka zniknęła.
Uniósł ręce, by osłonić twarz, i spróbował ruszyć bezgłośnie przez suche podszycie. Zwalczył groźne, uporczywe pragnienie kichnięcia, wywołane unoszącym się w powietrzu pyłem.
Zimna, nocna mgła spływała w dół górskich stoków. Wkrótce grunt lśnił już od słabo połyskującego szronu. Mimo to Gordon dygotał nie tyle z zimna, co z podenerwowania. Wiedział, że jest coraz bliżej. Tak czy owak, czekało go spotkanie ze śmiercią.
W młodości czytał o bohaterach, historycznych i literackich. Niemal każdy z nich, gdy nadchodził moment działania, potrafił jakoś odsunąć na bok swe osobiste problemy — niepokój, dezorientację czy trwogę — przynajmniej na czas trwania zagrożenia. Umysł Gordona nie funkcjonował jednak w ten sposób. Wypełniał się tylko wizjami coraz to nowych komplikacji, wirem żalów.
Nie w tym rzecz, że miał wątpliwości, co należy zrobić. Według wszelkich przyjętych przez niego norm był to słuszny uczynek. Konieczny dla ocalenia życia. Poza tym, jeśli i tak miał umrzeć, mógł przynajmniej uczynić góry nieco bezpieczniejszym miejscem dla następnego wędrowca, zabierając ze sobą kilku z tych sukinsynów.
Mimo to im bliżej była chwila konfrontacji, tym wyraziściej zdawał sobie sprawę, że nie pragnie, by jego dharma osiągnęła podobny stan. Właściwie nie chciał zabić żadnego z tych facetów.
Zawsze tak było, nawet wtedy, gdy wraz z małym plutonem porucznika Vana usiłował pomóc w utrzymaniu pokoju w resztce państwa, które już umarło.
Potem zaś wybrał życie minstrela, wędrownego aktora i robotnika — częściowo po to, by ciągle pozostawać w ruchu, poszukując istniejącego gdzieś światła.
Niektóre z ocalałych powojennych społeczności były otwarte dla obcych. Kobiety oczywiście zawsze były mile widziane, ale niekiedy przyjmowano też mężczyzn. Często jednak krył się w tym jakiś haczyk. Nierzadko nowy mężczyzna musiał zabić kogoś w pojedynku, by mieć prawo zasiadać za wspólnym stołem, bądź też przynieść skalp członka wrogiego klanu, aby dowieść swej dzielności. Na równinach i w Górach Skalistych została już tylko garstka prawdziwych holnistów. Jednakże wiele ocalałych placówek, które napotkał, wymagało rytuałów, w których nie zamierzał brać udziału.
Mimo to stał teraz tutaj, licząc kule, a jakaś część jego jaźni rozważała chłodno, czy jeśli będzie strzelał celnie, wystarczy ich na wszystkich bandytów.
Drogę zagrodziły mu znowu rzadkie zarośla jeżynowe. Niedostatek owoców nadrabiały obfitością cierni. Tym razem Gordon ruszył brzegiem gąszczu, ostrożnie torując sobie drogę w coraz głębszej ciemności. Jego poczucie kierunku — udoskonalone przez czternaście lat wędrówki — funkcjonowało automatycznie. Poruszał się bezgłośnie i uważnie, nie porzucając toku własnych myśli.
Ogólnie rzecz biorąc, było zdumiewające, że człowiek taki jak on przeżył aż tak długo. Wszyscy, których znał lub podziwiał jako chłopiec, byli martwi, podobnie jak żywione przez nich nadzieje. Wygodny świat, stworzony dla takich jak on marzycieli, rozpadł się, gdy Gordon miał zaledwie osiemnaście lat. Już dawno zdał sobie sprawę, że jego uporczywy optymizm musi być formą histerycznego obłędu.
“Do diabła, w dzisiejszych czasach wszyscy mają świra. Tak — odpowiedział sam sobie. Ale paranoja i depresja mają teraz wartość przystosowawczą. Idealizm jest po prostu głupi”.
Zatrzymał się obok małej, barwnej plamki. Rozgarnął ciernie i ujrzał w odległości około jarda pojedynczą kępę czarnych jagód, najwyraźniej przeoczoną przez miejscowego baribala. Mgła wzmocniła zmysł węchu Gordona. Wyczuwał w powietrzu słabą woń jesiennej stęchlizny.
Nie zważając na ostre kolce, wyciągnął rękę i zerwał garść kleistych owoców. Ich cierpka słodycz miała w jego ustach dzikość samego życia.
Mrok zapadł już niemal zupełny. Przez ciemne chmury przeświecały nieliczne, blade gwiazdy. Zimny wiatr szarpał rozdartą koszulę Gordona, przypominając mu, że czas już, by wykonał swoją robotę, nim dłonie zgrabieją mu tak, że nie będzie w stanie nacisnąć spustu.
Omijając ostatni odcinek gąszczu, otarł lepkie dłonie o spodnie. Nagle, w odległości około stu stóp, dostrzegł błysk dużej, szklanej szyby, lśniącej w słabej poświacie nieba.
Zanurkował z powrotem za cierniste krzewy. Wyciągnął rewolwer i przytrzymał prawy nadgarstek lewą dłonią, czekając, aż oddech mu się uspokoi. Następnie sprawdził działanie broni. Trzasnęła cicho, jakby z delikatnym, mechanicznym samozadowoleniem. Czuł w kieszeni na piersi ciężar zapasowej amunicji.
W gąszczu niebezpiecznie było poruszać się szybko lub gwałtownie. Gordon naparł na krzaki, które ustąpiły lekko. Nie przejął się kilkoma następnymi zadrapaniami. Zamknął oczy i zaczął medytować w poszukiwaniu spokoju i — tak jest — przebaczenia.
Owiał go powiew chłodnej mgły. “Nie — westchnął. Nie ma innego wyjścia”. Uniósł broń i odwrócił się.
Budynek wyglądał dość osobliwie. Choćby dlatego, że odległa tafla szkła była ciemna.
Było to dziwne, lecz jeszcze bardziej niezwykła była cisza. Gordon oczekiwał, że bandyci rozpalą ogień i będą głośno świętować.
Zrobiło się już niemal tak ciemno, że nie mógł dostrzec własnej dłoni. Ze wszystkich stron otaczały go drzewa, majaczące w mroku niczym potężne trolle. Słabo widoczna szyba rysowała się na tle jakiejś czarnej konstrukcji. Kłębiące się chmury odbijały się w niej srebrzystym blaskiem. Pomiędzy Gordonem a jego celem unosiły się cienkie strzępy mgły, które zamazywały obraz i sprawiały, że wszystko migotało.
Ruszył powoli naprzód. Prawie całą uwagę skupiał na tym, po czym szedł. To nie był odpowiedni moment, by nadepnąć na suchą gałązkę albo przebić sobie stopę ostrym kamieniem, teraz, gdy powłóczył nogami w ciemności.
Podniósł wzrok i raz jeszcze nawiedziło go niesamowite wrażenie. Z budynkiem, który widział przed sobą, coś było nie w porządku. Gordon dostrzegał niemal wyłącznie jego zarys za połyskującym słabo szkłem. Z jakiegoś powodu budowla wyglądała dziwnie. Przypominała pudełko. Wydawało się, że większość jej górnej części zajmuje okno. To, co znajdowało się poniżej, przywodziło na myśl raczej metal niż pomalowane drewno. Na rogach…
Mgła zgęstniała. Gordon zdał sobie sprawę, że jego ocena odległości była błędna. Sądził, że patrzy na dom bądź wielką chatę. Gdy się zbliżył, zrozumiał, że konstrukcja jest w rzeczywistości znacznie mniej oddalona niż mu się zdawało. Jej kształt był znajomy, całkiem jakby…
Nadepnął stopą na gałązkę. Rozległ się głośny trzask! Przykucnął, wpatrując się w mrok z rozpaczliwym natężeniem, przekraczającym możliwości wzroku. Wydało mu się, że gorączkowa moc, napędzana przerażeniem, trysnęła mu z oczu i zażądała, by opary rozstąpiły się, odsłaniając widok.
Sucha mgła nagle przed nim opadła, całkiem jakby go usłuchała. Gdy źrenice Gordona się rozszerzyły, zobaczył, że znajduje się w odległości niespełna dwóch metrów od okna… odbicia własnej twarzy o wybałuszonych oczach i potarganych włosach, i ujrzał, nałożoną na swe oblicze, pustooką, kościotrupią, śmiertelną maskę — skrytą pod kapturem czaszkę, uśmiechającą się na znak powitania.
Skulił się, zahipnotyzowany. Wzdłuż kręgosłupa przemknął dreszcz zgrozy. Nie był w stanie użyć broni, ani wydobyć z krtani żadnych dźwięków. Mgła zawirowała wokół niego. Wytężał słuch, by usłyszeć coś, co by dowiodło, że naprawdę ogarnął go obłęd. Ze wszystkich sił pragnął, by trupia głowa okazała się omamem.
Biedny Gordon!
Grobowa wizja nakładała się na jego odbicie. Wydawało się, że lśni, pozdrawiając go. Przez wszystkie te straszliwe lata Śmierć — właścicielka świata — ani razu nie ukazała się mu jako widmo. Otępiały Gordon nie potrafił zrobić nic innego, jak usłuchać polecenia wywodzącej się z Elsynoru postaci. Czekał, niezdolny oderwać wzroku ani nawet się poruszyć. Czaszka i jego twarz… jego twarz i czaszka… Schwytała go ona bez walki, a teraz wydawało się, że wystarczy jej uśmiech.
Na koniec przyszło mu z pomocą coś tak prozaicznego, jak małpi odruch.
Bez względu na to jak hipnotyzujący czy przerażający, żaden niezmienny obraz nie może bez końca przykuwać ludzkiej uwagi. Nie wtedy, kiedy nic się najwyraźniej nie dzieje, nic nie zmienia. W chwili gdy zawiodły go odwaga i wykształcenie, gdy jego system nerwowy odmówił posłuszeństwa — władzę wreszcie przejęła nuda.
Wypuścił z płuc powietrze. Usłyszał, jak gwiżdże mu między zębami. Poczuł, że jego oczy bez rozkazu świadomości odwracają się od oblicza Śmierci.
Do części jego jaźni dotarło, że okno jest wprawione w drzwi. Tuż przed nim była klamka. Po lewej stronie drugie okno. Po prawej… po prawej była maska.
Maska…
Maska dżipa.
Maska porzuconego, zardzewiałego dżipa spoczywającego w płytkiej koleinie leśnego parowu…
Zamrugał powiekami i spojrzał na przód skorodowanego wehikułu z dawnymi znakami rządu Stanów Zjednoczonych oraz szkielet nieszczęsnego, martwego urzędnika państwowego, który leżał wewnątrz z czaszką przyciśniętą do szyby po stronie pasażera, zwróconą przodem w stronę Gordona.
Jego ulga i zawstydzenie były tak wielkie, że zdławione westchnienie, jakie z siebie wydał, wydawało się niemal ektoplazmatyczne. Gordon stanął na nogi. Było to tak, jakby wyprostował się z pozycji płodowej. Narodził się.
— Oj. O jejku — powiedział po to tylko, by usłyszeć własny głos. Zatoczył szeroki krąg wokół pojazdu, poruszając rękami i nogami. Wpatrywał się obsesyjnie w martwego pasażera. Wracał do rzeczywistości. Oddychał głęboko. Jego puls uspokoił się, a szum w uszach stopniowo cichł.
Wreszcie usiadł na leśnej ściółce, opierając się plecami o chłodne drzwi po lewej stronie dżipa. Drżał. Musiał użyć obu rąk, by zabezpieczyć rewolwer i schować go do kabury. Następnie wydobył manierkę i pociągnął powoli kilka potężnych łyków. Żałował, że nie ma czegoś mocniejszego, lecz w tej chwili woda miała smak tak słodki, jak samo życie.
Zapadła już głęboka noc. Chłód przeszywał do szpiku kości. Mimo to Gordon przez kilka chwil odwlekał oczywistą decyzję. Nie miał już szans na odnalezienie kryjówki bandytów. Zbyt długo podążał fałszywym tropem przez pogrążoną w atramentowym mroku głuszę. Samochód zapewniał przynajmniej jakieś schronienie, lepsze niż cokolwiek innego w okolicy.
Podniósł się i dotknął dłonią klamki, przypominając sobie ruch, który ongiś był drugą naturą dla dwustu milionów jego rodaków. Ruch ten po chwili oporu zmusił klamkę do ustąpienia. Drzwi skrzypnęły głośno, gdy pociągnął ze wszystkich sił i otworzył je. Wśliznął się na pokryte spękanym winylem siedzenie i zbadał wnętrze pojazdu.
Był to jeden z tych dżipów, w których kierowca siedział po prawej stronie. W zamierzchłych czasach, przed wojną zagłady, używała ich poczta. Martwy listonosz — to co z niego zostało — leżał skulony na drugim siedzeniu. Gordon starał się na razie nie patrzeć na szkielet.
Skrzynia pojazdu była niemal całkowicie wypełniona brezentowymi workami. Zapach starego papieru wypełniał małą kabinę przynajmniej równie intensywnie, jak słaby już odór zmumifikowanych szczątków.
Z pełnym nadziei okrzykiem Gordon złapał za metalową manierkę leżącą obok dźwigni zmiany biegów. Plusnęło! By utrzymać w sobie płyn przez szesnaście lub więcej lat, musiała być szczelnie zamknięta. Z przekleństwem na ustach kręcił i podważał zakrętkę. Uderzył nią o drzwi, po czym zaatakował ponownie.
Frustracja sprawiła, że oczy zaszły mu łzami, wreszcie jednak poczuł, że zakrętka ustępuje. Wkrótce ucieszyły go powolne, oporne obroty, a potem uderzający do głowy, zapamiętany z dawnych czasów aromat whisky.
“Może jednak byłem grzecznym chłopcem. Może Bóg rzeczywiście istnieje”.
Pociągnął łyk. Kaszlnął, gdy rozgrzewający ogień spłynął mu w dół przełyku. Jeszcze dwa małe hausty i opadł na fotel. Jego oddech brzmiał niemal jak westchnienie.
Nie był jeszcze gotowy do zdjęcia kurtki zwisającej z wąskich ramion szkieletu. Złapał za worki — oznaczone napisami POCZTA STANÓW ZJEDNOCZONYCH i okrył się nimi ze wszystkich stron. Pozostawił drzwi lekko uchylone, by wpuścić do środka świeże, górskie powietrze, po czym zakopał się z manierką w dłoni pod workami jak pod kocami.
Wreszcie spojrzał na swego gospodarza, kontemplując ozdobione amerykańską flagą naramienniki kurtki martwego urzędnika państwowego. Odkręcił manierkę. Tym razem wzniósł ją ku strojowi z kapturem.
— Może pan wierzyć lub nie, panie listonoszu, ale zawsze uważałem, że wykonujecie dobrą i uczciwą robotę. Och, dla wielu byliście chłopcami do bicia, ja jednak wiem, jak ciężka to była praca. Byłem z was dumny, nawet jeszcze przed wojną. Ale to, panie pocztowcu… — uniósł manierkę — …to więcej niż mógłbym się kiedykolwiek spodziewać! Uważam, że moje podatki zostały dobrze wykorzystane.
Wypił łyk na cześć listonosza. Kaszlnął lekko, lecz poczucie ciepła sprawiło mu radość.
Usadowił się głębiej między workami pełnymi listów. Popatrzył na skórzaną kurtkę, żebra rysujące się pod jej połami, ramiona zwisające swobodnie pod dziwnym kątem. Leżąc nieruchomo, Gordon poczuł głęboki smutek — coś w rodzaju tęsknoty za domem. Dżip, symboliczny, wierny doręczyciel, naramiennik z flagą… wszystko to przywoływało wspomnienie komfortu, niewinności, współpracy, łatwego życia, które pozwalało milionom ludzi odetchnąć, uśmiechać się lub spierać, kiedy chcieli, okazywać sobie tolerancję i mieć nadzieję, że z upływem czasu staną się lepsi.
Gordon był dzisiaj gotów zabić i zginąć w walce. Teraz cieszył się, że do tego nie doszło. Nazwali go “panem królikiem” i zostawili na pewną śmierć. Jego przywilejem jednak było — choć oni nawet o tym nie wiedzieli — nazwać bandytów “rodakami” i darować im życie.
Gordon pozwolił, by nadszedł sen. Z radością przywitał powrót optymizmu, nawet jeśli był on głupim anachronizmem. Leżał spowity w osłonę własnego honoru i spędził resztę nocy, śniąc o światach równoległych.
Połamane konary i osmaloną korę prastarego drzewa pokrywały śnieg i sadza. Nie było martwe, jeszcze nie do końca. Tu i ówdzie usiłowały wyrosnąć maleńkie, zielone pędy, lecz nie odnosiły sukcesu. Kres był już blisko.
Wtem zamajaczył jakiś cień, na powietrznych prądach wzniosła się jakaś istota latająca, stare, ranne stworzenie, równie bliskie śmierci jak drzewo.
Gubiąc lotki, zaczęło mozolnie budować gniazdo — miejsce śmierci. Wygrzebywało spośród sterczących z ziemi martwych drzew patyk za patykiem, piętrząc fragmenty coraz wyżej, aż wreszcie stało się jasne, że bynajmniej nie jest to gniazdo.
Był to stos.
Zakrwawione, umierające stworzenie zasiadło na jego szczycie i zaczęło nucić jękliwie. Jego cicha muzyka nie przypominała żadnej słyszanej do tej pory. Pojawiła się łuna, która wkrótce otoczyła ptaka wspaniałym, fioletowym blaskiem. Buchnęły błękitne płomienie.
Drzewo najwyraźniej zareagowało. Zwróciło ku żarowi sędziwe, uschnięte konary, niczym starzec pragnący ogrzać dłonie. Śnieg drgnął i spadł z nich, a zielone plamy rozrosły się i zaczęły wypełniać powietrze wonią odnowy.
To nie stworzenie na stosie narodziło się na nowo. Nawet we śnie zaskoczyło to Gordona. Płomienie pochłonęły wielkiego ptaka, pozostawiając jedynie kości.
Drzewo jednak ożyło, a z jego kwitnących gałęzi wyłoniły się jakieś przedmioty, które wzbiły się do lotu.
Wytrzeszczył ze zdumienia oczy, gdy dostrzegł, że to balony, samoloty i rakiety. Marzenia.
Odleciały we wszystkich kierunkach, a powietrze wypełniło się nadzieją.
Na masce dżipa wylądował z głuchym łoskotem wroniec amerykański poszukujący sójek błękitnych, które mógłby przegnać. Zaskrzeczał — jeden raz, by oznaczyć swe terytorium, a drugi dla przyjemności — po czym zaczął grzebać dziobem w grubej warstwie detrytusu.
Stukanie obudziło Gordona. Podniósł zaspane oczy i dostrzegł przez brudne okno ptaka o szarych skrzydłach. Potrzebował kilku chwil, by przypomnieć sobie, gdzie się znajduje. Szklana, przednia szyba, kierownica, woń metalu i papieru, wszystko to wydało mu się kontynuacją jednego z najbardziej wyrazistych snów, jakie nawiedziły go nocą — wizji dawnych, przedwojennych dni. Siedział oszołomiony przez pewien czas, badając dokładnie swe uczucia, podczas gdy senne obrazy blakły i oddalały się z jego świadomości.
Potarł oczy. Po chwili zaczął rozważać swą sytuację.
Jeśli nocą nie pozostawił, zmierzając do tej kotliny, śladu godnego słonia, nie powinno mu grozić absolutnie nic. Fakt, że whisky przeleżała tu nietknięta szesnaście lat, dowodził niezbicie, że bandyci byli leniwymi łowcami. Mieli miejsca, gdzie zwykli tropić zwierzynę bądź czekać na nią w zasadzce, i nigdy im się nie chciało zbadać własnej góry.
Gordon czuł lekki ciężar w głowie. Gdy zaczęła się wojna, miał osiemnaście lat. Był to jego pierwszy rok w college’u. Od tego czasu nie miał wiele okazji, by przyzwyczaić się do czterdziestoprocentowego alkoholu. Whisky w połączeniu z wczorajszą serią urazów oraz przypływów adrenaliny sprawiła, że czuł niesmak w ustach i szczypanie pod powiekami.
Żałował utraconych wygód równie mocno jak poprzednio. Dziś rano nie będzie herbaty. Nie będzie wilgotnego ręcznika ani suszonej dziczyzny na śniadanie. Nie będzie mycia zębów.
Mimo to Gordon usiłował podejść do tego w sposób filozoficzny. Ostatecznie ocalił życie. Przypuszczał, że nadejdą chwile, gdy każdy z ukradzionych przedmiotów będzie tym, którego “brak mu najbardziej”.
Jeśli będzie miał choć trochę szczęścia, licznik Geigera nie znajdzie się na tej liście. Promieniowanie było jednym z najważniejszych powodów, dla których od opuszczenia Dakoty wędrował nieustannie na zachód. Zmęczyło go już, że dokądkolwiek się udał, zawsze był niewolnikiem swego cennego licznika, wiecznie żył w strachu, że mu go ukradną lub że nawali. Pogłoski mówiły, że zachodnie wybrzeże ominął najgorszy opad radioaktywny. Bardziej podobno ucierpiało od epidemii przyniesionych z wiatrem z Azji.
Tak to było z tą dziwną wojną. Niekonsekwentna i chaotyczna, zatrzymała się na długo przed paroksyzmem, który wszyscy przewidywali. Przypominała raczej serię strzałów z dubeltówki: jedną katastrofę na średnią skalę po drugiej. Każda z osobna mogła być do przeżycia.
Początkowa “technowojna” na morzu i w kosmosie mogłaby nie być tak straszliwa, gdyby ograniczyła się do tych terytoriów i nie rozszerzyła na kontynenty.
Choroby nie były tak groźne, jak na wschodniej półkuli, gdzie biologiczna broń nieprzyjaciela wymknęła się spod kontroli wśród jego własnej ludności. Zapewne nie zabiłyby w Ameryce tak wielu ludzi, gdyby strefy opadu radioaktywnego nie zgromadziły tłumów uchodźców, niszcząc przy okazji kruchą sieć placówek medycznych.
Głód również mógłby nie być tak okropny, gdyby przerażeni ludzie nie blokowali dróg oraz torów kolejowych, by uchronić się przed zarazkami.
Jeśli zaś chodzi o budzącą od dawna grozę broń atomową, zdążono wykorzystać jedynie maleńki fragment światowego arsenału nuklearnego, nim Słowiańskie Odrodzenie załamało się od wewnątrz i ogłoszono nieoczekiwane zwycięstwo. Te kilkadziesiąt bomb wystarczyło, by wywołać trzyletnią zimę, lecz nie stuletnią noc, która mogłaby zgotować człowiekowi los dinozaurów. Przez kilka tygodni wydawało się, że cud niezwykłej powściągliwości ocalił planetę.
Tak się wydawało. I w rzeczy samej, nawet ta kombinacja — garstka bomb, trochę drobnoustrojów i trzy lata wyjątkowo kiepskich zbiorów — nie wystarczyłaby, aby zniszczyć potężne państwo, a wraz z nim cały świat.
Istniała jednak inna choroba, rak atakujący od wewnątrz.
“Bądź potępiony na wieki, Nathanie Holn” — pomyślał Gordon. Na całym pogrążonym w mroku kontynencie powszechnie wygłaszano tę klątwę.
Odsunął na bok worki z korespondencją. Nie zważając na poranny chłód, otworzył wiszącą u lewego boku torbę i wyciągnął z niej małą paczuszkę owiniętą w aluminiową folię, powleczoną warstwą stopionego wosku.
Jeśli kiedykolwiek miał do czynienia z nagłą sytuacją, to właśnie teraz. Będzie potrzebował energii, by przeżyć ten dzień. Tuzin kostek wołowego bulionu to było wszystko. co miał. Będzie mu to musiało wystarczyć.
Popiwszy gorzkosłoną kostkę łykiem wody z manierki. Gordon otworzył kopniakiem lewe drzwi dżipa. Kilka worków wysypało się na oszronioną ziemię. Zwrócił się w prawo i spojrzał na opatulony szkielet, który w milczeniu dzielił z nim noc.
— Panie listonoszu, urządzę panu pogrzeb tak przyzwoity, jak to tylko możliwe gołymi rękoma. Wiem, że nie jest to wystarczająca zapłata za to, co mi pan dał, niemniej to wszystko, co mogę zaoferować.
Sięgnął ręką nad wąskim barkiem kościotrupa i otworzył drzwi po stronie kierowcy.
Gdy wysiadł i ruszył ostrożnie na drugą stronę dżipa, jego mokasyny ślizgały się na pokrytym lodem gruncie.
“Dobrze chociaż, że nocą nie padał śnieg. Tu w górach jest tak sucho, że grunt powinien niedługo odtajać na tyle, by dało się w nim kopać”.
Zardzewiałe prawe drzwi skrzypnęły, gdy za nie pociągnął. Złapanie osuwającego się do przodu szkieletu w opróżniony worek na listy okazało się trudnym zadaniem. Gordonowi udało się jednak jakoś ułożyć owinięte w ubranie kości na leśnej ściółce.
Zdumiało go, jak dobrze są zachowane. W suchym klimacie szczątki pocztowca osiągnęły stan bliski mumifikacji, co dało owadom czas na zrobienie porządku i usunięcie brudów. Wyglądało na to, że choć upłynęło tak wiele lat, reszta dżipa jest wolna od pleśni.
W pierwszej kolejności sprawdził strój listonosza.
“To dziwne. Dlaczego nosił pod kurtką wełnianą koszulę?”
Strój ów, ongiś barwny, lecz teraz wyblakły i poplamiony, był do niczego, lecz skórzana kurtka stanowiła cudowne znalezisko. Jeśli nie będzie za mała, niezmiernie zwiększy jego szansę.
Obuwie wyglądało na stare i spękane, lecz mogło nadawać się do użytku. Gordon wytrząsnął ostrożnie makabryczne, suche szczątki i położył buty obok swych stóp.
“Może trochę za duże”. Wszystko jednak było lepsze od rozpadających się mokasynów.
Wsunął kości do worka, tak delikatnie, jak tylko potrafił. Zdziwił się, jak łatwo mu to przyszło. Wszelkie przesądy wypaliły się w nim nocą. Pozostał jedynie łagodny szacunek oraz pełna ironii wdzięczność dla poprzedniego właściciela wszystkich tych rzeczy. Strzepnął ubranie, wstrzymując oddech z uwagi na pył, po czym powiesił je na gałęzi sosny, by się przewietrzyło. Wrócił do dżipa.
“Aha — pomyślał. Tajemnica koszuli jest rozwiązana”. Tuż obok miejsca, w którym spał, leżała niebieska bluza mundurowa o długich rękawach z naszywkami Poczty Stanów Zjednoczonych na ramionach. Mimo upływu lat wyglądała niemal jak nowa. “Jedna dla wygody, a druga na użytek szefa”.
Już jako chłopiec Gordon wiedział, że listonosze tak robią. Jeden z nich w parne, letnie popołudnia doręczał pocztę w jaskrawych, hawajskich koszulach. Zawsze z wdzięcznością przyjmował szklankę zimnej lemoniady. Gordon żałował, że nie pamięta jego nazwiska.
Drżąc od porannego chłodu, wsunął się w mundurową bluzę. Była tylko odrobinę za duża.
— Może dorosnę, by ją wypełnić — wymamrotał do siebie nieprzekonujący żart. W wieku trzydziestu czterech lat ważył zapewne mniej niż wtedy, gdy miał siedemnaście.
W schowku znajdowała się spękana mapa Oregonu. Zastąpi mu tę, którą utracił. Nagle z głośnym krzykiem Gordon złapał za małą, jasną, plastykową kostkę. Scyntylator! — Niewielkie urządzenie było znacznie lepsze niż licznik Geigera. Skryty w jego wnętrzu kryształ będzie emitował słabiutkie błyski, gdy tylko uderzy w niego promieniowanie gamma. Nie potrzebował nawet prądu! Gordon skrył przedmiot w dłoniach i podniósł do oka. Zobaczył kilka oddzielonych znacznymi odstępami czasu rozbłysków wywołanych promieniami kosmicznymi. Poza tym sześcian był spokojny.
“Po co było przedwojennemu pocztowcowi coś takiego?” — zastanawiał się leniwie Gordon, chowając scyntylator w kieszeni spodni.
Ukryta w schowku latarka była rzecz jasna do niczego. Alarmowe race zamieniły się w pokruszoną masę.
Torba, oczywiście. Na podłodze pod siedzeniem kierowcy leżał wielki, skórzany worek listonosza. Był suchy i spękany, lecz gdy pociągnął za rzemienie, nie zerwały się, a klapy nadal mogły stanowić zabezpieczenie przed wilgocią.
Absolutnie nie mógł zastąpić jego utraconego plecaka firmy Kelty, był jednak znacznie lepszy niż nic. Kiedy otworzył główną przegródkę, wypadły z niej pakiety starej korespondencji, które rozsypały się po ziemi, gdy popękały kruche gumki. Gordon podniósł kilka leżących najbliżej listów.
— Od burmistrza Bend do dziekana Wydziału Medycyny Uniwersytetu Stanu Oregon w Eugene — Gordon odczytał adres z taką intonacją, jakby grał Poloniusza. Przerzucił jeszcze kilka kopert. Adresy na nich brzmiały górnolotnie i archaicznie.
— Doktor Franklin Davis z miasteczka Gilchrist przesyła — ze słowem PILNE wypisanym wyraźnie drukowanymi literami na kopercie — dość obszerny list do dyrektora Regionalnego Urzędu Dystrybucji Artykułów Medycznych… niewątpliwie domagając się priorytetu dla swych potrzeb.
Ironiczny uśmieszek na twarzy Gordona przerodził się w zasępioną minę, gdy tak przerzucał jeden list za drugim. Coś tutaj nie grało.
Spodziewał się, że rozśmieszy go widok reklam i korespondencji osobistej. W torbie nie znalazł jednak ani jednej przesyłki reklamowej. A choć prywatnych listów było sporo, większość kopert wyglądała, jakby pochodziły z urzędowych papeterii.
Cóż, i tak nie miał czasu bawić się w podglądacza. Zabrał jakiś tuzin listów dla rozrywki. Mógł też na ich odwrocie pisać swój nowy dziennik.
Starał się nie myśleć o utracie starego — szesnaście lat maleńkich bazgrołów, niewątpliwie studiowanych teraz uważnie przez bandytę, który ongiś był maklerem. Gordon był pewien, że ów przeczyta je i zachowa — podobnie jak miniaturowe tomiki wierszy, które zostały w plecaku — chyba że źle ocenił osobowość Rogera Septiena.
Któregoś dnia je odzyska.
Co w ogóle robił tu dżip Poczty Stanów Zjednoczonych? I co spowodowało śmierć listonosza? Część odpowiedzi na te pytania znalazł z tyłu pojazdu — otwory po kulach w szybie tylnej klapy skupione gęsto u góry po prawej stronie.
Spojrzał na sosnę. Tak jest, koszula i kurtka miały po dwie dziury w okolicy górnej części klatki piersiowej.
Próba porwania pojazdu bądź rabunku nie mogła zdarzyć się przed wojną. Listonoszy niemal nigdy nie atakowano, nawet podczas zamieszek towarzyszących kryzysowi późnych lat osiemdziesiątych, poprzedzającemu “złoty wiek”, który nastąpił w latach dziewięćdziesiątych. Poza tym zaginionego doręczyciela szukano by tak długo, aż by go odnaleziono.
Znaczyło to, że napad nastąpił po wojnie tygodniowej. Dlaczego jednak listonosz jechał sam przez tę okolicę po tym, jak Stany Zjednoczone praktycznie przestały istnieć? Jak długo po wojnie się to wydarzyło?
Z pewnością odjechał z miejsca zasadzki, szukając mało znanych dróg i szlaków, by umknąć napastnikom. Może nie wiedział, jak ciężko jest ranny albo po prostu wpadł w panikę.
Gordon podejrzewał jednak, że istniał inny powód, dla którego listonosz postanowił przedzierać się przez gąszcze jeżyn, aby skryć się w głębokim lesie.
— Chronił swój ładunek — wyszeptał. — Zestawił możliwość, że straci przytomność na drodze z szansą na znalezienie pomocy… i postanowił ocalić przesyłki zamiast starać się ratować życie.
Był to więc autentyczny powojenny listonosz. Bohater migotliwego zmierzchu cywilizacji. Gordon pomyślał o napisanej w dawnych czasach odzie do pracowników poczty… “Ani deszcz, ani grad…” Zadumał się nad faktem, że niektórzy tak mocno usiłowali podtrzymać światło.
To tłumaczyło urzędowe listy oraz brak reklamówek. Gordon nie zdawał sobie sprawy, że pozory normalności utrzymały się tak długo. Oczywiście siedemnastoletni rekrut służący w milicji nie miał zbyt wielu szans, by zobaczyć coś normalnego. Rządy motłochu i powszechne grabieże centrów dystrybucji dostarczały uzbrojonym przedstawicielom władzy zajęcia i przerzedzały ich szeregi, aż wreszcie milicję pochłonęły rozruchy, celem stłumienia których ją wysłano. Jeśli w ciągu tych miesięcy grozy byli gdzieś mężczyźni i kobiety, którzy zachowywali się w sposób godny ludzi, Gordon nie był tego świadkiem.
Historia odważnego listonosza przygnębiła go tylko. Opowieść o walce z chaosem toczonej przez burmistrzów, uniwersyteckich profesorów i listonoszy miała w sobie posmak pytania: “co by było, gdyby”, które było dla niego zbyt bolesne, by mógł się nad nim zastanawiać przez dłuższy czas.
Tylna klapa otworzyła się opornie, po kilku próbach wyważenia. Odsunąwszy na bok worki z korespondencją, Gordon znalazł kapelusz listonosza wraz z zaśniedziałą odznaką, pusty koszyk oraz cenne okulary słoneczne leżące w gęstym kurzu, w zagłębieniu obok tylnego koła.
Mała łopatka, która miała ułatwiać uwalnianie dżipa z kolein, posłuży teraz do pochowania swego dawnego właściciela.
Wreszcie, tuż za pękniętym pod naciskiem kilku ciężkich worków siedzeniem kierowcy, Gordon znalazł roztrzaskaną gitarę. Kula dużego kalibru złamała jej gryf. Obok niej, w sporej, pożółkłej torbie plastykowej, znalazł około funta suszonych ziół wydzielających mocny, piżmowy odór. Wspomnienia Gordona nie zatarły się jeszcze do tego stopnia, by nie rozpoznał woni marihuany.
Wyobrażał sobie dotąd listonosza jako łysiejącego faceta w średnim wieku o konserwatywnych poglądach. Teraz stworzył jego obraz na nowo. Uznał, że zmarły był bardziej podobny do niego: żylasty, brodaty, z wyrazem nieustannego zdumienia na twarzy, jakby miał zamiar zaraz powiedzieć: “Do licha!”
Może był to neohippis — przedstawiciel odłamu pokoleniowego, który zaledwie zaczął rozkwitać, gdy zdmuchnęła go wojna, wraz z wszelkimi powodami do optymizmu. Neohippis, który zginął w obronie rządowej poczty. Gordona nie zdziwiłoby to w najmniejszym stopniu. Miał przyjaciół w ruchu. Choć mogli być trochę dziwni, szczerze wierzyli w głoszone przez siebie idee.
Wyszarpnął struny z gitary. Po raz pierwszy tego ranka nawiedziło go lekkie poczucie winy.
Listonosz nie był nawet uzbrojony! Gordon przypomniał sobie, że czytał gdzieś, iż Poczta Stanów Zjednoczonych podczas wojny domowej w latach sześćdziesiątych dziewiętnastego wieku w ciągu trzech lat doręczała przesyłki przez linię frontu. Być może ten człowiek wierzył, że jego rodacy uszanują ową tradycję.
Ameryka czasów po chaosie nie miała żadnej tradycji poza walką o przetrwanie. Podczas swych wędrówek Gordon przekonał się jednak, że w niektórych izolowanych osadach witano go miło, w sposób podobny jak w średniowieczu przyjmowano minstreli. Gdzie indziej jednak panowały dzikie odmiany paranoi. Nawet w tych rzadkich przypadkach, gdy spotykał się z przyjazną reakcją, gdy przyzwoici ludzie byli skłonni z radością przywitać obcego, po krótkim czasie ruszał zawsze w dalszą drogę. Za każdym razem znowu zaczynał śnić o obracających się kołach i maszynach latających w powietrzu.
Zbliżało się już południe. Zebrał tu wystarczająco wiele łupów, by jego szanse na ocalenie życia były większe, jeśli uniknie konfrontacji z bandytami. Znaczyło to, że im szybciej znajdzie się za przełęczą i dotrze do przyzwoitego zlewiska rzecznego, tym lepiej dla niego.
W tej chwili nic nie przydałoby mu się nawet w połowie tak, jak położony gdzieś poza zasięgiem bandy strumień, w którym mógłby nałapać pstrągów, by wypełnić sobie brzuch.
Miał tu do wykonania jeszcze jedno zadanie. Uniósł łopatę.
“Głód czy nie, jesteś to dłużny temu facetowi”.
Rozejrzał się wokół w poszukiwaniu ocienionego miejsca, gdzie ziemia byłaby miękka, łatwa do kopania. Powinno też być dobrze widoczne.
— “…mówił mi zdradziecko: Nie bój się, póki las Birnam nie przyjdzie pod mury twego Dunzynanu. Otóż zbliża się jakiś las do Dunzynanu! Dalej, do broni! do broni! i naprzód! Jestli to prawda, nie mam czego czekać, na nic mi zostać, na nic mi uciekać!”
Gordon chwycił kurczowo swój drewniany miecz, wykonany z deski i kawałka cynowanej blachy. Skinął na niewidzialnego adiutanta.
— “Zbrzydło mi słońce; rad bym, żeby cała budowa świata w proch się rozleciała. Uderzcie w dzwony! Dmij wichrze! wrzej, toni! Mamli umierać, umrę z mieczem w dłoni![1]”
Gordon rozprostował ramiona, machnął mieczem i wyprowadził Makbeta ze sceny ku jego przeznaczeniu.
Gdy wyszedł z kręgu światła łojowych lampek, odwrócił się, by rzucić przelotne spojrzenie na widzów. Byli zachwyceni jego poprzednimi numerami, ale ta okaleczona, jednoosobowa wersja Makbeta mogła być dla nich trudna do strawienia.
W chwilę po jego wyjściu rozległ się jednak entuzjastyczny aplauz. Wodzirejem była pani Adele Thompson, przywódczyni tej małej społeczności. Dorośli gwizdali i tupali nogami. Młodsi obywatele klaskali niezręcznie. Ci, którzy mieli mniej niż dwadzieścia lat, obserwowali starszych i uderzali nieudolnie dłonią w dłoń, całkiem jakby po raz pierwszy brali udział w tym niezwykłym rytuale.
Najwyraźniej spodobała im się jego skrócona wersja prastarej tragedii. Gordon poczuł ulgę. Szczerze mówiąc, niektóre części uprościł nie w celu zmniejszenia ich długości, lecz dlatego, że nie pamiętał oryginału w całości. Ostatni raz widział egzemplarz tej sztuki prawie dziesięć lat temu, a do tego był on na wpół spalony i niekompletny.
Niemniej ostatnie wersy jego monologu były kanoniczne. Tego kawałka o “wichrze i toni” nie zapomni nigdy.
Uśmiechnięty Gordon wrócił ukłonić się widowni ze sceny — pokrytego deskami podjazdu w garażu, który ongiś należał do jedynej stacji benzynowej w maleńkiej wiosce Pine View.
Głód i samotność skłoniły go wreszcie do poszukania gościnności w górskiej wiosce. Otaczała ją mocna palisada z drewnianych kłód. Ryzyko opłaciło się bardziej niż przypuszczał. Znaczna większość mających prawo głosu dorosłych mieszkańców zaakceptowała wstępnie propozycję wymiany serii jego występów na posiłki i prowiant. Teraz wyglądało na to, że targu dobito.
— Brawo! Znakomicie!
Pani Thompson stała w pierwszym szeregu, klaszcząc z entuzjazmem. Siwowłosa i koścista, lecz nadal krzepka, odwróciła się, by zachęcić ponad czterdziestu pozostałych widzów, w tym również małe dzieci, do okazania wyrazów uznania. Gordon wykonał szeroki gest jedną ręką i ukłonił się głębiej niż poprzednio.
Oczywiście jego występ to było wielkie nic. Jednak Gordon był zapewne jedyną osobą w promieniu stu mil, która miała w college’u teatr jako przedmiot dodatkowy. W Ameryce znowu żyli “wieśniacy” i, podobnie jak jego poprzednicy w zawodzie minstrela, Gordon nauczył się opierać swe występy na mało subtelnych efektach.
Ukłoniwszy się po raz ostatni na chwilę przed tym, nim aplauz zaczął cichnąć, zeskoczył ze sceny i zaczął zdejmować sklecony naprędce kostium. Wytyczył zdecydowane granice: żadnych bisów. Towarem był teatr i chciał, aby odczuwali jego głód, dopóki nie nadejdzie czas, by odejść.
— Wspaniałe. Po prostu cudowne! — stwierdziła pani Thompson, gdy podszedł do mieszkańców wioski, którzy gromadzili się teraz przy stole bufetowym ustawionym pod tylną ścianą. Starsze dzieci utworzyły krąg wokół Gordona, wpatrując się w niego z zachwytem.
Pine View było stosunkowo zamożną osadą w porównaniu z wieloma przymierającymi głodem wioskami na równinach i w górach. W niektórych miejscach nie było między ludźmi dużych różnic wieku, dlatego że trzyletnia zima spowodowała śmierć wielu dzieci. Tu jednak widział trochę nastolatków i nieco starszych osób, a nawet garstkę staruszków, którzy z pewnością w chwili nadejścia zagłady przekroczyli już wiek średni.
Musieli starać się ocalić wszystkich. Zdarzało się to stosunkowo rzadko, ale tu i ówdzie spotykał się z czymś podobnym.
Ślady owych lat widoczne były wszędzie. Twarze pokryte dziobami pozostałymi po chorobach bądź strawione znużeniem i wojną. Dwie kobiety i jeden mężczyzna mieli amputowane kończyny. Inny mężczyzna spoglądał na niego jednym zdrowym okiem, drugie zaś pokrywała mu mętna zaćma.
Gordon był przyzwyczajony do podobnych rzeczy. Przynajmniej na naskórkowym poziomie. Z wdzięcznością skinął głową swej gospodyni.
— Dziękuję, pani Thompson. Doceniam słowa uznania płynące z ust spostrzegawczego krytyka. Cieszę się, że podobało się pani przedstawienie.
— Nie, mówię poważnie — upierała się przywódczyni klanu, całkiem jakby Gordon był niepotrzebnie skromny. — Od lat nie byłam tak zachwycona. Od tego Makbeta na końcu ciarki przeszły mi po grzbiecie! Żałuję, że nie obejrzałam go w telewizji, kiedy miałam okazję. Nie wiedziałam, że to takie dobre! I ta podnosząca na duchu mowa, którą wygłosił pan przedtem, ta Abrahama Lincolna… Hmm, wie pan, na początku próbowaliśmy założyć tutaj szkołę, ale po prostu się nie udało. Potrzebowaliśmy wszystkich rąk do pracy, nawet dzieci. Teraz jednak, hmm, ta mowa dała mi do myślenia. Zachowaliśmy trochę starych książek. Może teraz nadszedł czas, by spróbować raz jeszcze.
Gordon skinął uprzejmie głową. Widywał już przedtem ten syndrom. Była to najlepsza z około tuzina typów reakcji, z jakimi spotkał się w ciągu tych lat, lecz również jedna z najsmutniejszych. Zawsze czuł się jak szarlatan, gdy jego przedstawienia na powrót przywoływały wielkie, dawno pogrzebane nadzieje u garstki przyzwoitych, starszych ludzi, którzy pamiętali lepsze dni… nadzieje, które — zgodnie z jego wiedzą — zawsze załamywały się w ciągu kilku tygodni bądź miesięcy.
Było to tak, jakby nasiona cywilizacji potrzebowały czegoś więcej niż dobra wola i marzenia starzejących się absolwentów szkoły średniej. Gordon często zastanawiał się, czy odpowiedni symbol — odpowiednia idea — mogłaby przynieść powodzenie. Wiedział jednak, że jego małe przedstawienia, bez względu na to, jak dobrze są przyjmowane, nie są tym właściwym środkiem. Mogły one niekiedy — choć raczej rzadko — dać czemuś początek, lecz entuzjazm tubylców zawsze szybko opadał. Gordon nie był wędrownym mesjaszem. Legendy, które miał do zaoferowania, nie były paliwem potrzebnym do przezwyciężenia inercji czasów ciemności.
“Świat wciąż się obraca. Wkrótce odejdą ostatni przedstawiciele starszego pokolenia. Kontynentem zawładną rozproszone plemiona. Może za tysiąc lat przygoda zacznie się od nowa. Tymczasem…”
Gordonowi udało się uniknąć wysłuchiwania dalszych, tragicznie nieprawdopodobnych planów pani Thompson. Z tłumu wydobyła się mała, siwowłosa, czarnoskóra kobieta o twardych mięśniach i wysuszonej skórze. Złapała Gordona za ramię w przyjaznym, lecz mocnym jak imadło uścisku.
— Posłuchaj, Adele — zwróciła się do matriarchini klanu. — Pan Krantz nie miał nic w ustach od południa. Myślę, że jeśli chcemy, by miał siłę wystąpić jutro wieczorem, powinniśmy dać mu coś do jedzenia. Mam rację?
Uścisnęła jego prawe ramię. Najwyraźniej uznała, że jest niedożywiony. Dobiegający go aromat jedzenia sprawiał, że nie miał najmniejszej ochoty zmieniać tego wrażenia.
Pani Thompson obrzuciła starszą kobietę cierpliwym, pobłażliwym spojrzeniem.
— Oczywiście, Patrycjo — odparła. — Porozmawiam o tym z panem później, panie Krantz, kiedy pani Howlett utuczy już pana trochę.
Jej uśmiech i błyszczące oczy pełne były inteligentnej ironii. Gordon skorygował swą ocenę Adele Thompson. Z pewnością nie była naiwna.
Pani Howlett poprowadziła go przez tłum. Uśmiechał się i kiwał głową, gdy ludzie wyciągali ręce, by dotknąć jego rękawa. Każdy ruch gościa śledzono z wybałuszonymi oczyma.
“Głód musiał zrobić ze mnie lepszego aktora. Nigdy nie spotkałem się z taką reakcją widzów. Chciałbym wiedzieć, co dokładnie wywołało u nich aż takie emocje”.
Jedną z osób obserwujących go zza długiego stołu bufetowego była młoda, niewiele wyższa od pani Howlett kobieta o głębokich, migdałowych oczach i włosach tak czarnych, że Gordon nie przypominał sobie, by kiedykolwiek widział podobne. Dwukrotnie odwróciła się, by trzepnąć delikatnie w rączkę któreś z dzieci, dobierające się do jedzenia przed czcigodnym gościem. I za pierwszym, i za drugim razem dziewczyna szybko skierowała wzrok z powrotem na przybysza i uśmiechnęła się.
Stojący obok niej wysoki, tęgi, młody mężczyzna pogłaskał rudawą brodę i obrzucił Gordona dziwnym spojrzeniem. Wydawało się, że jego oczy wypełnia jakaś rozpaczliwa rezygnacja. Gość miał tylko chwilę na przyjrzenie się tym dwojgu, nim pani Howlett zatrzymała się wraz z nim przed ładną brunetką.
— Abby — powiedziała — zbierzmy po trochę wszystkiego na talerzu dla pana Krantza. Potem będzie mógł się zdecydować, co chce na dokładkę. Ja piekłam placek z jagodami, panie Krantz.
Oszołomiony Gordon zanotował sobie w pamięci, by wziąć dwa kawałki placka. Trudno mu jednak było skupić się na dyplomacji. Od lat jego oczy ani nos nie natrafiły na nic w tym rodzaju. Wonie odciągnęły jego uwagę od niepokojących spojrzeń i dotykających go dłoni.
Był tam duży, pieczony na rożnie, nadziewany indyk. Kolejne danie stanowiły gotowane ziemniaki w wielkiej, parującej misie, pomieszane z maczanym w piwie suszonym mięsem, marchewką i cebulą. Gordon wypatrzył też jabłecznik oraz otwartą baryłkę suszonych płatków jabłkowych. “Muszę wyłudzić ich trochę, nim odejdę”.
Dał sobie spokój z dalszym remanentem. Wyciągnął ochoczo talerz. Abby wzięła naczynie w ręce, nie spuszczając wzroku z gościa.
Wielki, rudy facet o zasępionej minie wymamrotał nagle coś niezrozumiałego. Wyciągnął obie ręce, by uścisnąć w nich prawą dłoń Gordona. Ten wzdrygnął się, lecz małomówny tubylec nie wypuścił go, dopóki nie odwzajemnił uścisku i nie potrząsnął mocno jego dłonią.
Mężczyzna mruknął coś, zbyt cicho, by można go było zrozumieć, skinął głową i uwolnił rękę Gordona. Następnie nachylił się, by pocałować szybko brunetkę i oddalił się sztywnym krokiem ze wzrokiem wbitym w podłogę.
Gordon zamrugał powiekami. “Czy coś przeoczyłem?” Miał wrażenie, że przed chwilą doszło do jakiegoś wydarzenia, którego w ogóle nie zrozumiał.
— To był Michael, mąż Abby — wyjaśniła pani Howlett. — Musi iść zmienić Edwarda przy linii sideł. Chciał jednak najpierw obejrzeć pana przedstawienie. Kiedy był mały, uwielbiał telewizję…
Para buchająca z talerza dotarła do jego twarzy. Gordonowi zakręciło się w głowie z głodu. Abby zaczerwieniła się i uśmiechnęła, gdy jej podziękował. Pani Howlett zaciągnęła go do stosu starych opon i kazała tam usiąść.
— Będzie pan mógł porozmawiać z Abby później — ciągnęła. — Teraz proszę się najeść. Smacznego.
Gordona nie trzeba było zachęcać. Zabrał się do jedzenia. Ludzie przyglądali mu się z ciekawością, a pani Howlett nie przestawała trajkotać.
— Smaczne, prawda? Niech pan sobie siedzi, je i nie zwraca na nas uwagi. A kiedy już pan się naje i będzie mógł znowu rozmawiać, wszyscy chcielibyśmy jeszcze raz usłyszeć, w jaki sposób został pan listonoszem.
Gordon popatrzył na otaczające go, pełne entuzjazmu twarze. Pociągnął pośpiesznie łyk piwa, by popić zbyt gorące ziemniaki.
— Jestem zwykłym wędrowcem — odparł z na wpół wypełnionymi ustami, unosząc z talerza indyczą nogę. — Nie ma nic szczególnie ciekawego w tym, jak znalazłem torbę i mundur.
Nie obchodziło go, czy się na niego gapią, dotykają go, czy gadają różne rzeczy, dopóki pozwalali mu jeść!
Pani Howlett przyglądała się mu przez parę chwil. Nagle, niezdolna się powstrzymać, znowu zaczęła mówić:
— Wie pan, kiedy byłam małą dziewczynką, dawaliśmy listonoszowi mleko i ciasteczka. Przed Nowym Rokiem ojciec zawsze zostawiał dla niego na płocie szklaneczkę whisky. Tata zawsze mówił nam ten wiersz. No wie pan: “Przez deszcz, przez błoto, przez wojnę i zarazę, przez bandytów i najczarniejszą noc…”
Gordon zakrztusił się, gdy kolejny kęs nagle poszedł niewłaściwą drogą. Kaszlnął i podniósł wzrok, by się przekonać, czy kobieta mówiła serio. W jego mózgu rozbłysło światełko, które pragnęło zatańczyć z radości, wywołanej przypadkowo wspaniałą pomyłką w recytacji starszej pani. To bomba.
Iskierka zgasła jednak szybko, gdy zatopił zęby w pysznym, pieczonym indyku. Brak mu było motywacji, by spróbować się domyślić, do czego kobieta zmierza.
— Nasz listonosz zawsze dla nas śpiewał!
Człowiekiem, który się odezwał, był ciemnowłosy olbrzym, z brodą usianą pasemkami siwizny. Jego wygląd pozostawał w kontraście ze słowami. Wydawało się, że oczy zaszły mu mgłą, gdy pogrążył się we wspomnieniach.
— W soboty, kiedy nie chodziliśmy do szkoły, czasem słyszeliśmy go już wtedy, gdy był jeszcze o przecznicę od nas. Był czarny, znacznie czarniejszy niż pani Howlett czy Jim Horton. To ten tam. Chłopie, ale on miał głos! Pewnie właśnie dlatego dali mu tę robotę. Zbierałem monety. Zamawiałem je przez pocztę. Zawsze dzwonił do drzwi, żeby wręczyć mi je osobiście. Własnoręcznie. — Mówił przyciszonym głosem, przepojonym kosmiczną czcią.
— Kiedy ja byłam mała, nasz listonosz tylko gwizdał — odezwała się kobieta w średnim wieku o pooranej głębokimi bruzdami twarzy. Sprawiała wrażenie lekko tym rozczarowanej. — Ale był bardzo sympatyczny. Później, kiedy już dorosłam, wróciłam kiedyś do domu z pracy i dowiedziałam się, że listonosz uratował życie jednemu z moich sąsiadów. Usłyszał, że się dusi i robił mu sztuczne oddychanie, zanim przyjechała karetka.
W kręgu słuchaczy rozległo się zbiorowe westchnienie, całkiem jakby mowa była o heroicznych wyczynach jednej osoby, jakiegoś starożytnego bohatera. Dzieci słuchały w milczeniu, wytrzeszczając coraz szerzej oczy, w miarę jak opowieści stawały się bardziej naciągane. Tak przynajmniej sądziła drobna część jaźni Gordona, która nadal ich słuchała. Niektóre brzmiały po prostu zbyt nieprawdopodobnie, by można było w nie uwierzyć.
Pani Howlett dotknęła jego kolana.
— Niech pan nam jeszcze raz opowie, w jaki sposób został pan listonoszem.
Gordon wzruszył ramionami z lekką desperacją.
— Po prostu znalazłem jego rzeczy! — odparł wymijająco, mając usta wypełnione jedzeniem. Zachwycała go różnorodność smaków. To, jak wszyscy obecni kręcili się wokół niego, przyprawiało go niemal o panikę. Nie miał nic przeciwko temu, jeśli dorośli mieszkańcy wioski chcieli nadawać romantyczną barwę swym wspomnieniom o ludziach, których ongiś w najlepszym razie uważali za przedstawicieli niższej klasy urzędników państwowych. Najwyraźniej jego dzisiejszy występ kojarzył się im z drobnymi przykładami ekstrawertycznych zachowań, które obserwowali u okolicznych listonoszy w czasach, gdy byli dziećmi. To również było w porządku. Mogli sobie myśleć, na co tylko mieli cholerną ochotę, dopóki nie będą mu przeszkadzać w jedzeniu!
— Ach… — Kilku wieśniaków popatrzyło na siebie z mądrymi minami i pokiwało głowami, całkiem jakby udzielona przez niego odpowiedź miała jakieś głębokie znaczenie. Gordon usłyszał, jak powtarzają jego słowa tym, którzy stali na zewnętrznych granicach kręgu.
— Znalazł rzeczy listonosza… więc oczywiście został…
Jego odpowiedź najwyraźniej zadowoliła ich z jakiegoś powodu, gdyż tłum rozrzedził się. Wieśniacy ustawili się grzecznie w kolejkę za bufetem. Dopiero później, po zastanowieniu, Gordon zrozumiał znaczenie tego, co wydarzyło się w świetle łojowych lampek za zabitymi deskami oknami, podczas gdy napychał się niemal do rozpuku dobrym jedzeniem.
…przekonaliśmy się, że nasza klinika dysponuje obfitym zapasem różnych środków dezynfekcyjnych oraz przeciwbólowych. Słyszeliśmy, że w Bend oraz w ośrodkach dla przesiedleńców na północy odczuwa się ich brak. Jesteśmy skłonni zamienić pewną ich liczbę — wraz z dejonizującymi kolumnami żywicznymi, których całą ciężarówkę tu porzucono, na tysiąc opakowań tetracykliny, mogącej uchronić nas przed dżumą, która pojawiła się na wschodzie. Być może zadowolimy się aktywną kulturą drożdży produkujących balomycynę, jeśli ktoś z was mógłby się tu zjawić, by nas nauczyć, jak się z nią obchodzić.
Potrzebujemy też rozpaczliwie…
Burmistrz Gilchrist musiał być człowiekiem obdarzonym silną wolą, jeśli przekonał miejscowy komitet stanu wyjątkowego, by zgodził się na podobną wymianę. Chomikowanie — bez względu na to jak nielogiczne i samolubne — było jedną z głównych przyczyn upadku. Gordona zdumiało, że w ciągu pierwszych dwóch lat chaosu istnieli jeszcze ludzie mający tak wiele zdrowego rozsądku.
Potarł oczy. Czytanie przy blasku dwóch świec domowej roboty było niełatwym zadaniem. Przekonał się jednak, że trudno mu zasnąć na miękkim materacu, lecz niech go diabli, jeśli będzie spał na podłodze po tak długim okresie marzeń o podobnym łóżku w takim właśnie pokoju!
Przedtem czuł się odrobinę niedobrze. Całe to jedzenie i piwo domowej roboty omal nie sprawiło, że przekroczyłby linię dzielącą obłąkane szczęście od okrutnych męczarni. Chwiał się na niej przez kilka godzin zabawy, którą pamiętał jak przez mgłę, aż wreszcie skierował się chwiejnym krokiem do pokoju, który dla niego przygotowali.
Na nocnym stoliku czekała szczoteczka do zębów. W izbie była też żeliwna wanna wypełniona gorącą wodą. I mydło! Podczas kąpieli żołądek mu się uspokoił, a skóra stała się czysta i ciepła.
Gordon uśmiechnął się, gdy zobaczył, że mundur listonosza wyprano i wyprasowano. Leżał na pobliskim krześle. Dziury i rozdarcia, które z grubsza załatał, były teraz porządnie zszyte.
Nie mógł mieć pretensji do mieszkańców tej maleńkiej wioski o to, że zapomnieli o jego ostatnim nie zaspokojonym pragnieniu… o czymś, bez czego obywał się tak długo, że wolał o tym nie myśleć. Wystarczy. To był prawie raj.
Gdy leżał pogrążony w sytym otumanieniu w starej, lecz czystej pościeli, czekając leniwie na nadejście snu, pogrążył się w lekturze korespondencji między dwoma od dawna nieżyjącymi ludźmi.
Burmistrz Gilchrist kontynuował:
Mamy niesłychane trudności z miejscowymi gangami “surwiwalistów”. Na szczęście stanowiący tę plagę egocentrycy są z reguły zbyt paranoidalni, by łączyć się w grupy. Podejrzewam, że sprawiają sobie nawzajem nie mniej kłopotu niż nam. Mimo to zaczynają być poważnym problemem.
Do naszego wysłannika regularnie strzelają dobrze uzbrojeni ludzie w maskujących ubiorach z demobilu. Niewątpliwie ci idioci sądzą, że jest “rosyjskim sługusem”, albo coś równie bzdurnego.
Zaczęli łowy na olbrzymią skalę. Zabijają wszystko, co żyje w lesie. Ćwiartują zwierzynę i konserwują mięso w typowy dla siebie nieudolny sposób. Nasi myśliwi wracają z polowań oburzeni podobnym marnotrawstwem. Często strzela się do nich bez najmniejszej prowokacji.
Wiem, że proszę o bardzo wiele, ale czy moglibyście zwolnić choć jeden pluton od zadań związanych z tłumieniem zamieszek wśród uchodźców i wysłać go tutaj, by pomóc nam wyprzeć tych samolubnych, chomikujących, awanturniczych łobuzów z ich małych, starannie zgromadzonych arsenałów? Może jednostka armii amerykańskiej, albo i dwie, przekona ich, że wygraliśmy wojnę i teraz musimy ze sobą współpracować…
Gordon odłożył list.
A więc tutaj również tak to wyglądało. Przysłowiową “ostatnią kroplą” była plaga “surwiwalistów” — zwłaszcza wyznawców najwyższego kapłana gwałtownej anarchii, Nathana Holna.
Jednym z zadań, jakie Gordon wykonywał w milicji, była pomoc w likwidacji niektórych z takich małych gangów miejskich rzezimieszków i zwariowanych miłośników broni. Liczba ufortyfikowanych jaskiń i chat znalezionych przez jego jednostkę — na prerii oraz wysepkach na jeziorze — była zdumiewająca. Wszystkie zbudowano w atmosferze paranoi towarzyszącej trudnym dziesięcioleciom, które poprzedzały wybuch wojny.
“Ironia kryje się w tym, że udało się nam odwrócić ten trend! Kryzys się skończył. Ludzie wrócili do roboty i współpracy. Pomijając garstkę maniaków, wszystko wskazywało na to, że nadchodzi odrodzenie, dla Ameryki i dla świata.
Zapomnieliśmy jednak, ile szkód może wyrządzić garstka maniaków, Ameryce i światu”.
Rzecz jasna, gdy faktycznie nastąpił upadek, miniaturowe fortece, tak wysoko cenione przez samotnych surwiwalistów, nie pozostały długo ich własnością. Większość maleńkich bastionów przechodziła w ciągu pierwszych kilku miesięcy z rąk do rąk tuzin albo i więcej razy. Stanowiły bardzo kuszący cel. Walki szalały na całym obszarze równin do czasu, gdy wszystkie kolektory słoneczne zostały rozbite, wszystkie wiatraki zniszczone, a wszystkie zapasy cennych lekarstw rozproszone w nie kończących się poszukiwaniach twardych narkotyków.
Na koniec przetrwały tylko rancza i wioski. Te z nich, w których w odpowiednich proporcjach połączyły się bezwzględność, wewnętrzna spoistość i zdrowy rozsądek. W chwili gdy wszystkie jednostki gwardii zginęły na posterunkach bądź też roztopiły się w wędrownych bandach walczących ze sobą surwiwalistów, tylko bardzo nieliczni spośród pierwotnej populacji uzbrojonych i obwarowanych pustelników pozostali przy życiu.
Gordon ponownie spojrzał na stempel pocztowy na liście.
“Prawie dwa lata po wojnie. — Potrząsnął głową. Nie miałem pojęcia, że ktokolwiek utrzymał się tak długo”.
Ta myśl sprawiła mu ból niczym stara rana w jego wnętrzu. Wszystko, co sugerowało, że ostatnie szesnaście lat było możliwe do uniknięcia, sprawiało po prostu zbyt wiele bólu, by o tym myśleć.
Rozległ się jakiś słaby dźwięk. Gordon podniósł wzrok, zastanawiając się, czy to wytwór jego wyobraźni. Wtem, tylko odrobinę głośniej, lecz bardzo delikatnie, ktoś po raz drugi zapukał do drzwi jego pokoju.
— Proszę! — zawołał.
Drzwi otworzyły się mniej więcej do połowy. Abby, drobna dziewczyna o lekko azjatyckim zarysie oczu, uśmiechnęła się nieśmiało. Gordon złożył list i schował go do koperty. Odwzajemnił jej uśmiech.
— Cześć, Abby. O co chodzi?
— Przy… przyszłam zapytać, czy potrzeba ci czegoś jeszcze — zapytała odrobinę za szybko. — Miałeś przyjemną kąpiel?
— Przyjemną? — Gordon westchnął. Złapał się na tym, że zaczął przemawiać z szorstkim, wiejskim akcentem Makdufa. — Tak, dziewczynko. A zwłaszcza ucieszyła mnie szczoteczka do zębów. To był prawdziwy dar niebios.
— Mówiłeś, że straciłeś swoją — spojrzała na podłogę. — Przypomniałam im, że w magazynie mamy przynajmniej pięć albo sześć nie używanych. Cieszę się, że jesteś zadowolony.
— To był twój pomysł? — Ukłonił się. — W takim razie naprawdę jestem twoim dłużnikiem.
Abby podniosła wzrok i uśmiechnęła się.
— Czy to, co właśnie czytałeś, to list? Mogłabym go zobaczyć? Nigdy jeszcze nie widziałam listu.
Gordon roześmiał się.
— Och, z pewnością nie jesteś aż tak młoda! A przed wojną?
Zaczerwieniła się w odpowiedzi na jego śmiech.
— Miałam tylko cztery lata, kiedy wybuchła. Była taka przerażająca i chaotyczna, że… że naprawdę nie pamiętam dużo z tego, co było przedtem.
Gordon zamrugał powiekami. Czy naprawdę upłynęło już tyle czasu? Tak. Szesnaście lat wystarczało, by na świecie pojawiły się piękne kobiety nie znające nic poza ciemnym wiekiem. “Zdumiewające” — pomyślał.
— Proszę bardzo.
Przysunął krzesło do łóżka. Uśmiechnęła się, podeszła bliżej i usiadła obok niego. Gordon sięgnął do worka i wyciągnął następną kopertę, kruchą i pożółkłą. Rozłożył ostrożnie list i wręczył go jej.
Abby spoglądała na niego tak uważnie, że uznał, iż chce przeczytać cały. Skupiła się. Zmarszczyła czoło tak bardzo, że jej cienkie brwi niemal złączyły się ze sobą. Wreszcie jednak oddała mu kartki.
— Chyba jednak nie umiem czytać za dobrze. To znaczy, potrafię przeczytać etykiety na konserwach i takie rzeczy. Ale nigdy nie nabrałam wprawy z ręcznym pismem i… zdaniami.
Ucichła. Sprawiała wrażenie zawstydzonej, lecz w ogóle nie okazywała strachu, ale jedynie pełnię zaufania, całkiem jakby był jej spowiednikiem.
Uśmiechnął się.
— Nie szkodzi. Powiem ci, co w nim napisano.
Uniósł list do światła. Abby usiadła na krawędzi łóżka, obok jego kolan. Wbiła wzrok w stronice.
— Napisał go niejaki John Briggs z Fort Rock w stanie Oregon do swego byłego pracodawcy w Klamath Falls… Sądząc po nagłówku z tokarką i konikiem na kijku, ten Briggs był emerytowanym mechanikiem albo cieślą lub kimś w tym rodzaju. Hmmm.
Gordon skupił się na ledwie czytelnym piśmie.
— Wygląda na to, że pan Briggs był bardzo równym facetem. Proponuje, że zaopiekuje się dziećmi swego byłego szefa, dopóki kryzys się nie skończy. Pisze też, że ma dobry warsztat mechaniczny, własne źródło mocy i wielki zapas metalu. Chce się dowiedzieć, czy adresat listu nie chce zamówić żadnych części, zwłaszcza takich, których brakuje…
Gordon zająknął się. Nadal był tak otępiały wskutek nieumiarkowania przy stole, że dopiero teraz dotarło do niego, iż na jego łóżku siedzi piękna kobieta. Zagłębienie, które zrobiła w materacu, sprawiło, że jego ciało pochyliło się ku niej. Kaszlnął pośpiesznie i wrócił do przeglądania listu.
— Briggs pisze coś o poziomach zasilania z rezerwuaru Fort Rock… Telefony nie działały, ale, co dziwne, łączył się jeszcze z Eugene przez swoją sieć komputerową…
Abby popatrzyła na niego. Najwyraźniej wiele z rzeczy, które opowiadał na temat listu, mógłby równie dobrze mówić w obcym języku. “Warsztat mechaniczny” i “sieć komputerowa” wydawały się jej zapewne starożytnymi, magicznymi słowami mocy.
— Dlaczego nie przyniosłeś żadnych listów do nas, do Pine View? — zapytała nagle.
Gordon zamrugał powiekami na jej nieoczekiwane pytanie. Nie była głupią dziewczyną. Takie rzeczy się wyczuwało. Dlaczego więc wszystko, co powiedział po przybyciu tutaj i później na przyjęciu, zrozumiała w całkowicie błędny sposób? Nadal uważała, że jest listonoszem. Podobnie sądzili niemal wszyscy mieszkańcy tej niewielkiej osady, poza maleńką garstką.
Od kogo, jej zdaniem, mogliby otrzymać listy?
Zapewne nie zdawała sobie sprawy, że te, które miał ze sobą, wysłali od dawna nieżyjący już mężczyźni i kobiety do innych, również nieżyjących mężczyzn i kobiet, i że zabrał je dla… własnych celów.
Mit, który spontanicznie narodził się w Pine View, przygnębił Gordona. Był to kolejny znak degeneracji cywilizowanych umysłów. Wielu z tych ludzi skończyło ongiś szkołę średnią lub nawet college. Zastanowił się, czy nie powiedzieć jej prawdy, tak brutalnie i szczerze, jak tylko zdoła, by raz na zawsze skończyć z tą fantazją. Zaczął mówić.
— Nie ma dla was żadnych listów, ponieważ…
Przerwał. Ponownie zdał sobie sprawę z jej bliskości, zapachu oraz łagodnych krzywizn jej ciała. A także jej zaufania.
Westchnął i odwrócił wzrok.
— Nie ma dla was żadnych listów, ponieważ przychodzę ze wschodu, z Idaho, a tam nikt nie zna mieszkańców Pine View. Stąd udam się na wybrzeże. Możliwe nawet, że ocalały tam jakieś większe miasta. Może…
— Może ktoś stamtąd napisze do nas, jeśli my pierwsi wyślemy do nich listy! — Oczy Abby zalśniły. — A jeśli będziesz wracał tędy do Idaho, będziesz mógł przekazać nam ich listy i może znowu zagrać dla nas, jak dzisiaj. Damy ci tyle piwa i ciasta, że pękniesz! — Podskoczyła lekko na brzegu łóżka. — Do tego czasu nauczę się lepiej czytać. Obiecuję!
Gordon potrząsnął głową. Uśmiechnął się. Nie miał prawa niweczyć podobnych marzeń.
— Możliwe, Abby. Możliwe. Ale, wiesz co, może będziesz mogła nauczyć się w prostszy sposób. Pani Thompson zaproponowała, że podda pod głosowanie, by pozwolono mi tu zostać przez pewien czas. Oficjalnie pewnie byłbym nauczycielem, ale musiałbym też dowieść, że jestem nie gorszym myśliwym i rolnikiem od innych. Mógłbym udzielać lekcji strzelania z łuku…
Przerwał. Abby rozdziawiła szeroko usta ze zdziwienia. Energicznie potrząsnęła głową.
— Nic nie słyszałeś! Przegłosowali to, kiedy poszedłeś się wykąpać. Pani Thompson powinna się wstydzić, że próbowała w ten sposób przekupić kogoś, kto ma do wykonania tak ważną pracę!
Usiadł nagle. Nie wierzył własnym uszom.
— Co powiedziałaś?
Żywił nadzieje, że zostanie w Pine View przynajmniej przez porę chłodów, albo nawet rok czy więcej. Kto wie? Być może opuściłaby go żądza wędrówki i mógłby wreszcie odnaleźć dom.
Jego płynące z nasycenia odrętwienie prysło. Gordon z wysiłkiem powstrzymał gniew. Utracił szansę przez dziecinne fantazje tych ludzi!
Abby zauważyła jego poruszenie. Kontynuowała pośpiesznie.
— To nie był jedyny powód, oczywiście. Poruszono też ten problem, że nie ma dla ciebie żadnej kobiety. A potem… — ściszyła wyraźnie głos. — A potem pani Howlett przyszło do głowy, że doskonale nadawałbyś się do tego, by pomóc mnie i Michaelowi wreszcie mieć dziecko…
Gordon zamrugał powiekami.
— Hm — powiedział, wyrażając to, co nagle stało się jedyną zawartością jego umysłu.
— Próbujemy już pięć lat — wyjaśniła. — Bardzo chcemy mieć dzieci. Ale pan Horton myśli, że Michael nie może, dlatego że chorował naprawdę ciężko na świnkę, kiedy miał dwanaście lat. Pamiętasz naprawdę ciężką świnkę, prawda?
Gordon skinął głową, wspominając zmarłych przyjaciół. Wywoływana przez tę chorobę bezpłodność wszędzie, dokąd dotarł, była przyczyną niezwykłych układów towarzyskich.
Mimo to…
Abby szybko mówiła dalej:
— Byłyby problemy, gdybyśmy poprosili któregoś z naszych mężczyzn, żeby… żeby je spłodził. To znaczy, kiedy żyje się z ludźmi tak blisko, trzeba patrzeć na mężczyzn innych niż twój mąż tak, jakby nie byli naprawdę mężczyznami przynajmniej nie pod tym względem. Nie, nie myślę, żeby mi się to podobało. Mogłyby być kłopoty. — Zaczerwieniła się. — Poza tym, powiem ci coś, jeśli obiecasz, że dochowasz tajemnicy. Nie myślę, by któryś z naszych mężczyzn był w stanie dać Michaelowi takiego syna, na jakiego zasługuje. No wiesz, on jest naprawdę bardzo bystry. Z nas młodych on jeden umie porządnie czytać…
Strumień niezwykłej logiki płynął zbyt szybko, by Gordon mógł w pełni za nim nadążyć. Część jego jaźni zauważyła beznamiętnie, że wszystko to w rzeczywistości jest skomplikowanym i subtelnym sposobem używanym przez plemię celem rozwiązania trudnego problemu społecznego. Niemniej owa część — ostatni dwudziestowieczny intelektualista — wciąż była lekko pijana, a reszta jego osobowości zaczynała tymczasem zdawać sobie sprawę, do czego zmierza Abby.
— Ty jesteś inny — uśmiechnęła się do niego. — To znaczy, nawet Michael zauważył to już na początku. Nie jest zbyt uszczęśliwiony, ale myśli sobie, że będziesz tędy przechodził mniej więcej raz na rok, a to da radę wytrzymać. Lepsze to niż gdyby nigdy nie miał mieć dzieci.
Gordon kaszlnął.
— Jesteś pewna, że tak sądzi?
— O tak. Jak sądzisz, czemu pani Howlett przedstawiła nas sobie w taki dziwny sposób? Chciała nawiązać do sprawy, nie mówiąc nic głośno. Pani Thompson nie podoba się to zbytnio, ale myślę, że to dlatego, że chciała, byś został.
Gordon poczuł suchość w ustach.
— A jakie są twoje odczucia w tej sprawie?
Wyraz jej twarzy był wystarczającą odpowiedzią. Popatrzyła na niego tak, jakby był jakimś wędrownym prorokiem albo przynajmniej bohaterem z czytanek.
— Będę zaszczycona, jeśli powiesz “tak” — odparła cicho i spuściła wzrok.
— I będziesz mogła patrzeć na mnie jak na mężczyznę “pod tym względem?”
Uśmiechnęła się. Odpowiedziała mu, wczołgując się na niego i przyciskając mocno usta do jego ust.
Gdy wysuwała się z ubrania, Gordon odwrócił się, by zdmuchnąć świece stojące na stoliku przy łóżku. Obok nich leżała szara czapka listonosza. Jej mosiężna odznaka rzucała liczne odbicia w migotliwych płomieniach. Postać jeźdźca, przed brzuchatymi workami pochylonego do przodu na końskim grzbiecie, zdawała się galopować w ich blasku.
“To kolejny dług, który zaciągnąłem u ciebie, panie listonoszu”.
Poczuł gładką skórę Abby przesuwającą się wzdłuż jego boku. Dłoń dziewczyny wsunęła się w jego dłoń, gdy zaczerpnął głęboko tchu i zdmuchnął świece.
Przez dziesięć dni życie Gordona układało się według nowego wzorca. Całkiem jakby chciał nadrobić znużenie wywołane sześcioma miesiącami wędrówki, codziennie spał do późna. Gdy się budził, Abby już nie było. Wraz z nią znikały nocne sny.
Mimo to gdy przeciągał się i otwierał oczy, wyczuwał jeszcze w pościeli ciepło i zapach jej ciała. Blask słońca wpadający przez wychodzące na wschód okno zdawał się czymś nowym, sprawiał, że w jego sercu panowała wiosna zamiast wczesnej jesieni.
W ciągu dnia widywał ją rzadko. Do południa mył się i pomagał w pracach gospodarskich: rąbał i układał w stosy drewno na wioskowe zapasy bądź kopał głęboki dół pod nowy wychodek. Kiedy większość mieszkańców gromadziła się na główny posiłek dnia, Abby kończyła doglądanie zwierząt, ale czas obiadu spędzała z młodszymi dziećmi, by zwolnić starego, jednonogiego pana Lothesa, który pilnował ich, gdy pracowały. Dzieciaki śmiały się, kiedy żartowała z nimi, wyskubując wełnę pokrywającą ich ubrania po poranku spędzonym na gręplowaniu motków, które miano tkać zimą, i pilnując, by szare pasemka nie dostały się do ich jedzenia.
Niemal nie spoglądała na Gordona, lecz jej przelotny uśmiech mu wystarczał. Wiedział, że poza tymi kilkoma dniami nie ma do niej żadnych praw, lecz mimo to spojrzenie wymienione w świetle dnia mówiło mu, że wszystko to była prawda, a nie tylko sen.
Po południu konferował z panią Thompson i resztą starszych wioski, pomagając im radzić sobie z księgami inwentarzowymi i innymi od dawna zaniedbanymi reliktami minionej epoki. Od czasu do czasu udzielał lekcji czytania i strzelania z łuku.
Pewnego dnia on i pani Thompson wymienili między sobą wiadomości z zakresu polowej medycyny, gdy opatrywali obrażenia spowodowane pazurami “tygrysa”, jak tubylcy nazywali nową odmianę pum — krzyżówkę z lampartami, które uciekły z zoo podczas powojennego chaosu. Traper zaskoczył bestię nad jej łupem, lecz na szczęście odrzuciła go tylko łapą w krzaki i pozwoliła mu uciec. Gordon i wioskowa matriarchini byli pewni, że rana się zagoi.
Wieczorami całe Pine View zbierało się w wielkim garażu, gdzie Gordon recytował opowiadania Twaina, Saylesa i Keillora. Dyrygował chóralnym śpiewem starych piosenek ludowych oraz czule wspominanych komercyjnych hitów. Grał też główną rolę w zabawie we wspomnienia z dawnych czasów. Potem nadchodził czas na teatr.
Ubrany w strzępy materiału i folię, był Johnem Paulem Jonesem rzucającym wyzwanie z pokładu statku Bonne Homme Richard. Był Antonem Perceveralem badającym niebezpieczeństwa odległego świata oraz głębie własnych możliwości w towarzystwie obłąkanego robota. Był też doktorem Hudsonem przedzierającym się przez okropności kenijskiego konfliktu, by nieść pomoc ofiarom wojny biologicznej.
Z początku Gordon zawsze czuł się nieswojo, gdy nakładał tandetny kostium i łaził po prowizorycznej scenie, wymachując ramionami i wykrzykując teksty, które słabo pamiętał bądź wręcz improwizował. Aktorstwo jako zawód nigdy mu się szczególnie nie podobało, nawet przed wielką wojną. Pozwoliło mu jednak przemierzyć pół kontynentu. Był w tym dobry. Czuł zachwycone spojrzenia widzów, ich głód cudów i okruchów świata spoza tej ciasnej doliny. Entuzjazm audytorium pobudzał go do wysiłku. Pokryci dziobami i poranieni — zgarbieni od mordęgi, do której rokrocznie byli zmuszani po to tylko, by przeżyć — podnosili ku niemu spojrzenia. Najgłębsza potrzeba widniała w oczach zmąconych wiekiem, wołanie o pomoc w tym, czego nie potrafili już dokonać sami — pamiętaniu.
Skryty pod maską swych ról, przekazywał im urywki i fragmenty zaginionego romantyzmu. W chwili gdy wybrzmiewały ostatnie słowa jego monologu, on również był w stanie zapomnieć o współczesności, przynajmniej na moment.
Każdej nocy, gdy udawał się na spoczynek, przychodziła do niego Abby. Siadała na chwile na brzegu łóżka i opowiadała o swoim życiu, o stadach, dzieciach z wioski i Michaelu. Przynosiła mu książki, by pytać go o ich treść. Wypytywała go też o jego młodość — o życie ucznia w cudownych dniach przed wojną zagłady.
A potem uśmiechała się i wślizgiwała pod kołdrę obok niego, podczas gdy on pochylał się, by zająć się świecą.
Dziesiątego poranka nie wymknęła się o pierwszym brzasku, lecz obudziła Gordona pocałunkiem.
— Hm, dzień dobry — odezwał się. Wyciągnął ku niej ręce, lecz Abby odsunęła się. Zebrała swe ubranie, muskając piersiami włosy na jego płaskim brzuchu.
— Powinnam pozwolić ci spać — oznajmiła. — Ale chciałam cię o coś zapytać.
W rękach trzymała zwiniętą suknię.
— Mmm? O co?
Gordon złożył sobie poduszkę za głową, by się na niej wygodniej oprzeć.
— Dzisiaj odejdziesz, prawda? — zapytała.
— Tak — skinął z powagą głową. — Tak chyba będzie najlepiej. Chciałbym zostać dłużej, ale skoro to niemożliwe, lepiej wyruszę dalej na zachód.
— Wiem — przytaknęła poważnie. — Wszyscy bardzo żałujemy, że odchodzisz. Ale… no, spotkam się dziś wieczór z Michaelem na linii sideł. Okropnie za nim tęsknię — dotknęła jego policzka. — To ci nie przeszkadza, prawda? To znaczy, było mi z tobą cudownie, ale on jest moim mężem i…
Uśmiechnął się i nakrył jej dłoń ręką. Ku swemu zdumieniu miał bardzo niewiele trudności z własnymi uczuciami. Czuł wobec Michaela raczej zawiść niż zazdrość. Rozpaczliwa logika wiążąca się z ich pragnieniem posiadania dzieci oraz widoczna miłość, jaką darzyli się nawzajem, sprawiały, że patrząc wstecz, cała sytuacja wydawała się oczywista, łącznie z koniecznością ostatecznego rozstania. Miał tylko nadzieję, że wyświadczył im przysługę, o którą prosili, gdyż — wbrew ich fantazjom — było mało prawdopodobne, by jeszcze kiedyś tędy przechodził.
— Mam coś dla ciebie — oznajmiła. Sięgnęła ręką pod łóżko i wydobyła stamtąd mały, srebrzysty przedmiot na łańcuszku oraz owiniętą w papier paczuszkę.
— To gwizdek. Pani Howlett mówi, że powinieneś go mieć.
Zawiesiła mu łańcuszek na szyi. Poprawiała go, dopóki efekt jej nie zadowolił.
— Pomogła mi też napisać ten list — Abby wzięła w rękę paczuszkę. — Znalazłam kilka znaczków w szufladzie na stacji benzynowej, ale nie chciały się trzymać. Wzięłam zamiast nich trochę pieniędzy. Mam czternaście dolarów. Czy to wystarczy?
Pokazała mu zwitek wyblakłych banknotów.
Gordon nie mógł się nie uśmiechnąć. Wczoraj zwróciło się do niego na osobności pięciu czy sześciu innych mieszkańców wioski. Przyjął od nich małe koperty i podobne opłaty za doręczenie przesyłki, zachowując minę tak poważną, jak tylko zdołał. Mógł wykorzystać okazję i zażądać od nich czegoś, co by mu się przydało, ale mieszkańcy dali mu już zapas suszonego mięsa i suszonych jabłek na cały miesiąc, a także dwadzieścia prostych strzał do jego łuku. Nie potrzebował nic więcej i nie czuł ochoty, aby wyłudzać od nich cokolwiek.
Niektórzy ze starszych obywateli mieli krewnych w Eugene, Portland albo miastach w dolinie Willamette. Udawał się w tamtym kierunku, zabrał więc ich listy. Kilka było adresowanych do ludzi, którzy mieszkali w Oakridge i Blue River. Te schował głęboko, w najbezpieczniejszej części worka. Pozostałe mógłby równie dobrze wrzucić do Jeziora Kraterowego, gdyż i tak nie miało z nich być żadnego pożytku, zachował jednak pozory.
Z powagą odliczył kilka banknotów, po czym oddał Abby resztę bezwartościowej gotówki.
— A do kogo napisałaś? — zapytał, biorąc list do ręki. Poczuł się tak, jakby odgrywał rolę świętego Mikołaja. Złapał się na tym, że sprawia mu to przyjemność.
— Do uniwersytetu. No wiesz, w Eugene. Zadałam im kupę pytań, na przykład: Czy przyjmują już znowu studentów? I czy przyjmują małżeństwa? — Abby zaczerwieniła się. — Wiem, że musiałabym naprawdę popracować nad czytaniem. I może nie odbudowali się jeszcze na tyle, żeby przyjmować dużo studentów. Ale Michael jest już taki mądry… a kiedy otrzymamy od nich odpowiedź, może sytuacja się poprawi.
— Kiedy otrzymacie odpowiedź… — Gordon potrząsnął głową.
Abby skinęła głową.
— Na pewno będę już wtedy czytała znacznie lepiej. Pani Thompson obiecuje, że mi pomoże. A jej mąż zgodził się zimą otworzyć szkołę. Będę pomagała uczyć młodsze dzieci. Mam nadzieję, że może uda mi się wykształcić na nauczycielkę. Myślisz, że to głupie?
Gordon ponownie potrząsnął głową. Sądził, że nic już nie jest go w stanie zaskoczyć, to jednak go poruszyło. Mimo że Abby wyobrażała sobie sytuację na świecie w całkowicie nieadekwatny sposób, jej nadzieja wzbudziła w nim sympatię. Złapał się na tym, że dzieli jej marzenia. Ostatecznie pragnienia nikomu nie zaszkodzą, prawda?
— Właściwie — ciągnęła konfidencjonalnym szeptem, miętosząc w dłoniach suknię — napisałam ten list głównie dlatego, że chciałabym z kimś korespondować. Tak to się nazywa, prawda? Mam nadzieję, że może ktoś w Eugene napisze do mnie. W ten sposób i my otrzymalibyśmy listy. Bardzo bym chciała dostać list. Jest coś jeszcze… — spuściła wzrok — …to da ci powód, żeby tu wrócić, może za rok… poza tym, że może chciałbyś zobaczyć dziecko. — Podniosła wzrok. Na policzkach zrobiły jej się dołeczki. — Wzięłam ten pomysł z twojej sztuki o Sherlocku Holmesie. To właśnie jest “ukryty motyw”, prawda?
Była tak zachwycona własną pomysłowością i tak gorąco pragnęła jego aprobaty. Gordon poczuł potężny, niemal bolesny przypływ czułości. Do oczu napłynęły mu łzy. Wyciągnął ręce i wziął ją w objęcia. Uściskał ją mocno i ukołysał powoli. Zamknął oczy na rzeczywistość. Wraz z jej słodkim zapachem wciągnął w płuca światło i optymizm, o których sądził, że zniknęły już ze świata.
— Cóż, tu właśnie zawrócę — pani Thompson uścisnęła Gordonowi dłoń. — Na tej drodze powinno być w miarę spokojnie, dopóki nie dotrzesz do Jeziora Davisa. Ostatni samotni surwiwaliści w tej okolicy wytępili się nawzajem parę lat temu. Na twoim miejscu byłabym jednak ostrożna.
Powietrze było chłodne, gdyż jesień była już w pełni. Gordon zapiął zamek starej kurtki listonosza i poprawił skórzaną torbę. Postarzała kobieta o wyprostowanych plecach wręczyła mu przedwojenną mapę samochodową.
— Kazałam Jimmiemu Hortonowi zaznaczyć miejsca, o których wiemy, że powstały tam samotne gospodarstwa rolne. Nie radziłabym niepokoić ich właścicieli, chyba żebyś musiał. To z reguły podejrzliwe typy. Lubią najpierw strzelać. Handlujemy tylko z najbliższymi, i to od niedawna.
Gordon skinął głową. Złożył ostrożnie mapę i wsunął ją do torby. Czuł się wypoczęty i gotowy. Nie przypominał sobie, by w ostatnich latach jakąś przystań opuszczał z takim żalem jak Pine View. Gdy jednak pogodził się już z myślą, że musi odejść, zaczął odczuwać narastające pragnienie wyruszenia w drogę, by przekonać się, co się wydarzyło w innych częściach Oregonu.
W ciągu lat, które upłynęły od chwili, gdy opuścił gruzy Minnesoty, napotykał coraz częściej oznaki zdziczenia ogarniającego ten ciemny wiek. Teraz jednak znalazł się w nowym zlewisku rzecznym. Ongiś był to piękny stan z wieloma zakładami przemysłu lekkiego, z wydajnymi farmami oraz o wysokim poziomie kultury. Być może po prostu zaraził się entuzjazmem Abby, ale — logicznie rzecz biorąc — dolina Willamette była miejscem, w którym należało szukać cywilizacji, o ile ta w ogóle gdzieś jeszcze istniała.
Ponownie ujął dłoń starszej pani.
— Pani Thompson, nie jestem pewien, czy będę mógł kiedykolwiek wynagrodzić wam to, co zrobiliście dla mnie.
Potrząsnęła głową. Jej twarz była intensywnie opalona i pomarszczona tak mocno, że Gordon był pewien, iż kobieta musi mieć więcej niż pięćdziesiąt lat, do których się przyznawała.
— Nie, Gordon, odpracowałeś swój wikt. Chciałabym, żebyś mógł zostać i pomóc mi w uruchomieniu szkoły, teraz jednak widzę, że może nie będzie nam tak trudno zrobić to samym. — Popatrzyła w dal, nad swą małą doliną. — Wiesz, przez te ostatnie kilka lat, gdy zaczęły rodzić się plony i wróciła zwierzyna, żyliśmy w swego rodzaju oszołomieniu. Najlepszym dowodem, jak bardzo wszystko podupadło, jest to, że banda dorosłych mężczyzn i kobiet, którzy kiedyś mieli pracę, czytali gazety — którzy sami wypełniali kwestionariusze podatkowe, u licha — zaczyna traktować biednego, zmaltretowanego wędrownego aktora tak, jakby był czymś w rodzaju wielkanocnego zajączka. — Ponownie spojrzała na niego. — Nawet Jim Horton dał ci parę listów do doręczenia, prawda?
Gordon poczuł na twarzy gorąco. Przez chwilę był zbyt zawstydzony, by spojrzeć na kobietę. Nagle wybuchnął niepohamowanym śmiechem. Otarł sobie oczy, czując ulgę, że zdjęto z jego barków ten wytwór grupowej wyobraźni.
Pani Thompson również zachichotała.
— Och, myślę, że to było nieszkodliwe. A nawet więcej. Posłużyłeś jako… no wiesz, takie stare, samochodowe słowo… chyba katalizator. Wyobraź sobie, że dzieci już teraz przeszukują ruiny w promieniu wielu mil stąd — w przerwie między pracą na gospodarstwie a kolacją — i przynoszą mi każdą książkę, jaką znajdą. Bez żadnych trudności będę mogła uczynić ze szkoły przywilej. Wyobraź sobie: zakaz przychodzenia na lekcje jako kara! Mam nadzieję, że Bobbie i ja damy sobie z tym radę.
— Życzę pani szczęścia, pani Thompson — odparł szczerze Gordon. — Boże, dobrze byłoby gdzieś na całym tym pustkowiu ujrzeć światło.
— Masz rację, synu. To byłoby błogosławieństwo.
Pani Thompson westchnęła.
— Radziłabym ci, żebyś odczekał rok, ale potem wrócił. Jesteś porządnym człowiekiem… dobrze potraktowałeś moich ludzi. Umiesz też zachować dyskrecję w pewnych sprawach, takich jak ta z Abby i Michaelem. — Zmarszczyła na moment brwi. — Sądzę, że rozumiem, co się wydarzyło. Tak pewnie będzie najlepiej. Trzeba się przystosować. Tak czy inaczej, jak już mówiłam, zawsze będziesz tu mile widziany.
Pani Thompson odwróciła się, postąpiła dwa kroki i zatrzymała nagle. Na wpół odwróciła się, by znowu spojrzeć na Gordona. Przez chwilę na jej twarzy widać było cień dezorientacji i ciekawości.
— Nie jesteś przecież prawdziwym listonoszem? — zapytała nagle.
Gordon uśmiechnął się. Włożył na głowę czapkę z jej jaskrawym, mosiężnym emblematem.
— Przekona się pani, gdy wracając, przyniosę parę listów.
Skinęła głową, po czym ruszyła przed siebie zniszczoną, asfaltową szosą. Gordon spoglądał za nią, dopóki nie minęła pierwszego zakrętu. Następnie zwrócił się na zachód i rozpoczął długi marsz w dół, ku Pacyfikowi.
Barykady dawno już porzucono. Stojąca na wschodnim krańcu Oakridge zapora przegradzająca Autostradę 58 zwietrzała i zawaliła się, tworząc rumowisko betonowych odłamków i powykręcanej, zardzewiałej stali. W samym mieście panowała cisza. Przynajmniej w tej jego części dawno już chyba nikt nie mieszkał.
Gordon spojrzał w dół, na główną ulicę, odczytując jej historię. Stoczono tu dwie, a może nawet trzy walne bitwy. W środku wielkiego kręgu zniszczenia ujrzał wystawę sklepową z pochyłym szyldem, na którym przeczytał: KLINIKA NAGŁYCH PRZYPADKÓW.
W trzech nietkniętych szybach najwyższego piętra hotelu odbijało się poranne słońce. Gdzie indziej jednak, nawet w pobliżu miejsc, gdzie okna sklepów zabito deskami, na pokrytej wybrzuszeniami nawierzchni widziało się pryzmatyczny połysk odłamków szkła.
Co prawda Gordon nie oczekiwał wiele, ale część uczuć, które zabrał ze sobą z Pine View, wzbudziła w nim nadzieję odnalezienia następnych wysp pokoju, zwłaszcza teraz, gdy znalazł się na żyznym zlewisku doliny Willamette. Choć Oakridge nie było zbyt żywym miastem, może znajdzie w nim coś, co skłoni go do optymizmu. Na przykład mogły tu pozostać ślady po poszukiwaniach surowców. Jeśli w Oregonie istniała przemysłowa cywilizacja, miasta takie jak to powinny zostać ograbione ze wszystkiego, co nadawało się do użytku.
W odległości zaledwie dwudziestu jardów od punktu, w którym się znajdował, Gordon dostrzegł jednak ruiny stacji benzynowej. Duża szafka z narzędziami mechanicznymi leżała przewrócona na bok. Cały zapas kluczy, kombinerek oraz zapasowych przewodów wysypał się na poplamioną olejem podłogę. Cały rząd nigdy nie używanych opon nadal wisiał wysoko na hakach nad podjazdem stacji obsługi.
Gordon zrozumiał, że Oakridge jest miastem najgorszym z możliwych, przynajmniej z jego punktu widzenia. Przedmioty przydatne w cywilizacji posługującej się maszynami walały się wszędzie pod ręką, nietknięte i niszczejące… co świadczyło, że nigdzie w pobliżu nie ma żadnego, władającego techniką społeczeństwa. Jednocześnie Gordon będzie musiał grzebać w resztkach pozostawionych przez pięćdziesiąt poprzednich fal rabusiów, by znaleźć cokolwiek użytecznego dla takiego jak on samotnego wędrowca.
“Cóż — westchnął. Robiłem to już przedtem”.
Jeszcze w Boise, gdy przeszukiwał ruiny śródmieścia, odkrył, że szabrownicy, którzy zjawili się przed nim, przeoczyli mały skarb złożony z puszek z żywnością ukrytych na poddaszu za sklepem z butami… łupy jakiegoś chomika, zupełnie nietknięte. Takimi rzeczami rządziły pewne reguły, które w ciągu lat rozszyfrował. Miał własne metody prowadzenia poszukiwań.
Ześliznął się z barykady po stronie lasu i skrył w nadmiernie wybujałej roślinności. Posuwał się zygzakiem, z uwagi na mało prawdopodobną możliwość, że ktoś go obserwuje. W miejscu, w którym dostrzegał trzy wyraźne punkty orientacyjne, porzucił skórzaną torbę i czapkę pod pokrytym jaskrawym, jesiennym listowiem żywotnikiem. Zdjął ciemnobrązową kurtkę listonosza i położył ją na wierzchu, po czym naścinał gałązek krzewów, by okryć nimi swój skarb.
Był gotów na wszystko, by uniknąć konfliktu z podejrzliwymi tubylcami, lecz tylko głupiec nie zabrałby ze sobą broni. Istniały dwa typy walki, do których mogło dojść w podobnej sytuacji. W pierwszym z nich lepszy mógł się okazać bezgłośny łuk, w drugim zaś warto byłoby poświęcić cenne, niemożliwe do zastąpienia naboje do jego trzydziestkiósemki. Gordon sprawdził działanie rewolweru i schował go z powrotem do kabury. Wziął też ze sobą łuk wraz ze strzałami i płócienny worek na łupy.
W pierwszych kilku domach, na peryferiach, rabusie z początkowej fali byli raczej entuzjastyczni niż dokładni. Ślady zniszczeń, które pozostawiali, często zniechęcały tych, którzy zjawiali się później, dzięki czemu w środku mogły się uchować użyteczne przedmioty. Gordon przekonał się o tym już wiele razy.
Tym razem jednak przeszukawszy czwarty dom, musiał przyznać, że na potwierdzenie swej teorii zebrał raczej marną kolekcję. Jego worek zawierał parę butów, niemal bezużytecznych z uwagi na pleśń, szkło powiększające oraz dwie szpulki nici. Zaglądał do wszystkich zwykłych i niektórych niekonwencjonalnych schowków używanych przez lubiących chomikować, lecz nie znalazł żadnego pożywienia.
Suszone mięso z Pine View nie skończyło się jeszcze, ale zapasy wyczerpywały się szybciej, niż by tego chciał. Nauczył się lepiej strzelać z łuku i dwa dni temu upolował małego indyka. Mimo to, jeśli nie będzie miał więcej szczęścia w poszukiwaniach, możliwe, że będzie musiał na razie zrezygnować z planów wędrówki do doliny Willamette i zabrać się do wznoszenia zimowego obozu myśliwskiego.
Tym, czego chciał naprawdę, była jednak następna przystań, taka jak Pine View. Ostatnio los był dla niego łaskawy, ale nadmiar szczęścia wzbudzał u Gordona podejrzliwość.
Ruszył ku piątemu domowi.
Łoże z baldachimem stało w piętrowym budynku, który ongiś należał do dobrze prosperującego lekarza. Podobnie jak resztę domu, sypialnię ogołocono z wszystkiego niemal poza meblami. Niemniej gdy Gordon przykucnął nad grubym dywanem, pomyślał, że niewykluczone, iż znalazł coś, co poprzedni rabusie przeoczyli.
Dywan wydawał się przesunięty. Łóżko stało na nim, lecz tylko jedną parą nóg. Druga spoczywała na nagiej podłodze z twardego drewna. Albo właściciel niestarannie ułożył wielki, owalny dywan, albo…
Gordon odstawił swe rzeczy i złapał za brzeg dywanu.
“Uch. Jest ciężki”.
Zaczął zwijać go w stronę łoża.
“Tak jest!” W podłodze widoczny był kwadrat obrysowany cienką szczeliną. Noga łóżka przytrzymywała dywan nad jednym z dwóch mosiężnych zawiasów. Klapa w podłodze.
Popchnął mocno słupek baldachimu. Noga podskoczyła w górę i z hukiem spadła na podłogę. Gordon napierał na nią jeszcze dwa razy. Dom wypełniły głuche hałasy.
Za czwartą próbą słupek złamał się na dwoje. Gordon omal nie nadział się na jego ostrą końcówkę. Upadł na materac. Baldachim runął za nim. Stare łoże zawaliło się z hukiem. Gordon zaklął, szarpiąc się z duszącym go całunem. Kichnął gwałtownie, wzbijając w powietrze chmurę kurzu.
Wreszcie, odzyskawszy odrobinę rozsądku, zdołał wypełznąć spod starej, spleśniałej tkaniny. Wyszedł chwiejnym krokiem z pokoju, nie przestając parskać i kichać. Atak powoli mijał. Złapał się za poręcz na piętrze, mrużąc powieki w tym dręczącym, bliskim orgazmu stanie, który poprzedza potężne kichnięcie. Jego uszy wypełniły szumy brzmiące niemal jak głosy.
“Następnym razem usłyszysz kościelne dzwony” — powiedział sobie.
Wreszcie nadeszło ostatnie kichnięcie, głośne aaaa…psik!
Gordon otarł oczy i wrócił do sypialni. Klapa w podłodze była całkowicie odsłonięta. Pokrywała ją nowa warstwa kurzu. Musiał podważać krawędź tajemnych drzwi. Wreszcie uniosły się z przeraźliwym piskiem zardzewiałych zawiasów.
Po raz kolejny wydało mu się, że jakiś dźwięk pochodził spoza domu. Gdy jednak zamarł bez ruchu i wsłuchał się uważnie, nie usłyszał nic. Pochylił się niecierpliwie i odsunął na bok pajęczyny, by zajrzeć do wnętrza. Znajdowała się tam wielka, metalowa skrzynia. Rozejrzał się wokół w nadziei na więcej. Ostatecznie rzeczy, które przedwojenny lekarz mógł trzymać w zamkniętym kufrze — pieniądze i dokumenty — byłyby dla niego warte mniej niż konserwy zgromadzone podczas szaleństwa wojennego chomikowania. Nie było tu jednak nic poza skrzynią. Gordon wyciągnął ją, sapiąc, na zewnątrz.
“Dobrze. Jest ciężka. Miejmy tylko nadzieję, że to nie złoto czy inny podobny szajs”. Zawiasy i mały zamek były zardzewiałe. Uniósł rękojeść noża, by zamek roztrzaskać. Nagle zatrzymał się.
Tym razem nie mógł się mylić. Głosy były blisko, zbyt blisko.
— Chyba to było w tym domu! — zawołał ktoś w zarośniętym chwastami ogrodzie na zewnątrz. Stopy zaszeleściły w zeschłych liściach. Na drewnianej werandzie rozległy się kroki.
Gordon schował nóż do pochwy i złapał swój ekwipunek. Zostawił kufer przy łóżku i wypadł z pokoju, kierując się ku schodom.
Nie były to najlepsze okoliczności na spotkanie z innymi ludźmi. W Boise oraz innych górskich ruinach istniał swego rodzaju kodeks — szabrownicy z pobliskich rancz mogli próbować szczęścia w otwartym mieście, a choć grupy i indywidualni poszukiwacze zachowywali ostrożność, rzadko napadali na siebie nawzajem. Tylko jedno mogło zjednoczyć ich wszystkich — pogłoska, że ktoś gdzieś widział holnistę. Poza tym praktycznie nie wchodzili sobie w drogę.
W innych miejscach obowiązywał jednak podział na terytoria, którego respektowanie bezwzględnie wymuszano. Możliwe, że znalazł się na terenie jakiegoś klanu. Tak czy inaczej, wskazane byłoby szybko się oddalić.
Mimo to popatrzył ze złością na kufer. “Jest mój, do cholery!”
Na dole rozległy się ciężkie kroki. Było już za późno, by zamknąć klapę czy ukryć ciężki kufer ze skarbami. Gordon zaklął bezgłośnie i przemknął tak cicho, jak tylko mógł, przez górne półpiętro ku wąskiej drabinie wiodącej na poddasze.
Najwyższa kondygnacja była prostym strychem o pochyłych ścianach. Gordon już wcześniej przeszukał zgromadzone tam bezużyteczne pamiątki. Teraz chodziło mu jedynie o kryjówkę. Trzymał się blisko ścian, by nie skrzypnęły pod nim deski podłogi. Wybrał skrzynkę stojącą przy małym, szczytowym oknie i schował tam swój worek oraz kołczan. Napiął szybko łuk.
Czy przeszukają dom? Jeśli tak, pancerny kufer z pewnością przyciągnie ich uwagę.
Czy w takim przypadku potraktują go jako dar i zostawią mu część zawartości? Spotykał się z podobnym zachowaniem w miejscach, gdzie funkcjonował prymitywny kodeks honorowy.
Mógł z łatwością trafić każdego, kto wszedłby na strych, wydawało się jednak wątpliwe, by miało mu to wiele pomóc. Osaczono go w drewnianym budynku. Nawet w samym środku ciemnego wieku tubylcy z pewnością nie zapomnieli sztuki rozniecania ognia.
Słychać było teraz przynajmniej trzy pary ciężkich butów. Przybysze szybko weszli po schodach, głucho dudniąc. Zachowując ostrożność, wpadli na półpiętro, a potem na piętro. Gdy wszyscy byli już na górze, Gordon usłyszał krzyk.
— Hej, Karl, popatrz na to!
— Co? Złapałeś parę dzieciaków na zabawie w doktora w starym łóż… kurwa!
Rozległ się głośny łoskot, po którym nastąpiło uderzanie metalu o metal.
— Kurwa!
Gordon potrząsnął głową. Karl miał ograniczone, lecz pełne ekspresji słownictwo.
Usłyszał odgłos szurania nogami i znowu łoskot, któremu towarzyszyły następne niecenzuralne okrzyki. Wreszcie głośno odezwał się trzeci osobnik.
— Miło ze strony tego faceta, że to dla nas znalazł. Szkoda, że nie możemy mu podziękować. Powinniśmy go poznać, żebyśmy nie zaczęli od razu strzelać, kiedy wejdziemy sobie w drogę.
Jeśli to była przynęta, Gordon nie dał się złapać. Czekał.
— Zasłużył przynajmniej na ostrzeżenie — powiedział jeszcze głośniej pierwszy typ. — Mamy w Oakridge zasadę “najpierw strzelać”. Lepiej niech stąd zmyka, nim ktoś zrobi w nim dziurę większą niż odstęp między uszami surwiwalisty.
Gordon skinął głową. Potraktował to ostrzeżenie poważnie.
Odgłos kroków oddalił się. Poniósł się echem po schodach, a potem po drewnianej werandzie.
Przez okno nad frontowym wejściem Gordon dostrzegł trzech mężczyzn, którzy wyszli z domu i skierowali się w stronę otaczającego go gaju świerków kanadyjskich. Mieli strzelby oraz wypchane płócienne worki. Gdy zniknęli w lesie, pognał ku innym oknom, lecz nie dostrzegł już żadnego poruszenia. Żadnego znaku, by ktoś zawrócił ku domowi z przeciwnej strony.
Były trzy pary stóp. Nie miał co do tego wątpliwości. Trzy głosy. Nie wydawało się zresztą prawdopodobne, by zaczaił się na niego tylko jeden człowiek. Jednakże Gordon zachował ostrożność, wychodząc z ukrycia. Położył się przy otwartej klapie wiodącej na strych, kładąc łuk, torbę i kołczan obok siebie, po czym zaczął się czołgać, aż jego głowa i ramiona znalazły się nad otworem, trochę powyżej poziomu podłogi. Wyciągnął rewolwer, trzymając go przed sobą. Następnie pozwolił, by grawitacja ściągnęła nagle w dół jego głowę i tułów w sposób, którego ewentualny napastnik nie mógł się raczej spodziewać. Gdy krew napłynęła mu do głowy, Gordon był gotowy oddać sześć szybkich strzałów do wszystkiego, co by się poruszyło.
Nie dostrzegł nic. W korytarzu na piętrze nie było nikogo.
Ani na chwilę nie spuszczając wzroku z sieni, sięgnął po płócienny worek, po czym rzucił go z łoskotem na półpiętro.
Hałas nie ujawnił żadnej zasadzki.
Gordon zebrał swój ekwipunek i zszedł pochylony na niższe piętro. Przemknął szybko przez korytarz, jak strzelec biorący udział w walce.
Kufer leżał przy łóżku, otwarty i pusty. Obok niego na podłodze walały się papiery. Tak jak się tego spodziewał, były wśród nich takie kurioza, jak akcje, zbiór znaczków oraz tytuł własności tego domu.
Niektóre ze śmieci były jednak inne.
Na rozdartym, kartonowym opakowaniu, z którego niedawno ściągnięto celofan, widniał barwny obrazek przedstawiający dwóch uszczęśliwionych turystów w czółnie z ich nową, składaną strzelbą. Gordon spojrzał na broń wymalowaną na pudełku i stłumił zdławiony krzyk. Niewątpliwie był tam też zapas amunicji.
“Cholerni złodzieje” — pomyślał z goryczą.
Resztki innych opakowań doprowadziły go niemal do szału. EMPIRYNA Z KODEINĄ, ERYTROMYCYNA, MULTIWITAMINA, MORFINA… etykiety i kartoniki leżały porozrzucane wokół, lecz buteleczki zabrano.
Gdyby rozegrał to ostrożnie… schował wszystko gdzieś i wymieniał tylko w małych ilościach… mógłby się za te leki wkupić do niemal każdej wioski. Niewykluczone nawet, że przyjęto by go na próbę do jednej z bogatych osad ranczerskich z Wyoming!
Przypomniał sobie dobrego doktora, którego klinika w ruinach Butte stanowiła sanktuarium chronione przez wszystkie okoliczne wioski i klany. Pomyślał o tym, czego mógłby dokonać ów święty człowiek z tymi lekami.
Oczy zamroczyła mu wściekłość, gdy ujrzał puste, kartonowe opakowanie, na którego etykiecie widniał napis… PROSZEK DO ZĘBÓW…
“Mój proszek do zębów!”
Policzył do dziesięciu. To nie wystarczyło. Spróbował kontrolowanego oddechu. Osiągnął tylko tyle, że skupił się na swym gniewie. Stał bez ruchu z pochylonymi ramionami. Czuł, że brak mu sił, by odpowiedzieć na tę kolejną niesprawiedliwość świata.
“Wszystko w porządku — powiedział sobie. Żyję. I jeśli zdołam dotrzeć do mojego plecaka, zapewne pozostanę przy życiu. O zęby gnijące mi w czaszce będę się mógł martwić w przyszłym roku, o ile pociągnę tak długo”.
Zebrał swój ekwipunek i wznowił ostrożny odwrót z owego domu fałszywych nadziei.
Człowiek, który spędził wiele czasu samotnie w głuszy, ma pod jednym względem istotną przewagę nad bardzo dobrym nawet myśliwym — pod warunkiem, że ten drugi wraca jednak na większość nocy do domu, do przyjaciół i towarzyszy. Różnicę stanowi swego rodzaju pokrewieństwo ze zwierzętami i z samym pustkowiem. Gordona zaniepokoiło właśnie coś niemożliwego do zdefiniowania. Wyczuł, że coś jest nie w porządku, zanim jeszcze potrafił to określić. Owo wrażenie nie chciało go opuścić. Tą samą drogą, którą przyszedł, skierował się z powrotem ku wschodniemu krańcowi miasta, gdzie ukrył swój ekwipunek. Teraz jednak zatrzymał się i zastanowił. Czy przesadzał? Nie był Jeremiaszem Johnsonem i nie potrafił odczytywać leśnych dźwięków i zapachów tak jak nazw ulic w mieście. Mimo to rozglądał się wokół w poszukiwaniu czegoś, co tłumaczyłoby jego niepokój.
Las składał się głównie ze świerków kanadyjskich oraz klonów wielkolistnych, a na wszystkich niemal dawnych polanach pieniły się jak chwasty młode olchy. Bardzo różnił się od suchych borów, przez które Gordon przechodził po wschodniej stronie Gór Kaskadowych, gdzie obrabowano go pod rzadko rosnącymi sosnami ponderosa. Tutaj unosiła się woń życia silniejsza niż napotkana przez niego gdziekolwiek w czasach po trzyletniej zimie.
Nie słyszał odgłosów zwierząt, dopóki się poruszał. Gdy jednak zamarł bez ruchu, ptaki ponownie wypełniły ten fragment lasu świergotem oraz odgłosem krzątaniny. Szaropióre wrońce amerykańskie przelatywały w małych grupach z jednego miejsca na drugie, tocząc z mniejszymi sójkami partyzancką wojnę o najlepsze z maleńkich, bogatych w owady polanek. Drobniejsze ptaszki przeskakiwały z gałęzi na gałąź, ćwierkając i szukając pożywienia.
Ptaki tej wielkości nie kochały zbytnio człowieka, lecz również nie zadawały sobie szczególnego trudu, by go unikać, jeśli zachowywał się cicho.
“To dlaczego jestem niespokojny jak kot?”
Po jego lewej stronie, w pobliżu jednego z wszechobecnych jeżynowych gąszczy, w odległości około dwudziestu jardów trzasnęła krótko gałązka. Gordon odwrócił się błyskawicznie, lecz to również były ptaki.
Wróć. Ptak. Przedrzeźniacz.
Pofrunął w górę między konarami i wylądował na stosie gałązek. Gordon pomyślał, że z pewnością ma tam gniazdo. Ptak stanął na gałązkach niczym mały królewicz, wyniosły i dumny, po czym zaskrzeczał i ponownie pomknął w stronę chaszczy. Gdy znikał Gordonowi z oczu, rozległ się znowu cichy trzask. Po chwili przedrzeźniacz pojawił się raz jeszcze.
Gordon leniwie pogrzebał łukiem w gliniastej glebie, uchylając jednocześnie klapę kabury. Ze wszystkich sił starał się zachować niezmiennie nonszalancki wyraz twarzy. Pogwizdywał przez suche ze strachu wargi, idąc powoli naprzód. Nie zbliżał się do gąszczu ani nie oddalał od niego, lecz kierował się ku wysokiej jodle.
Coś kryjącego się za owymi zaroślami wywołało u przedrzeźniacza reakcję obrony gniazda. To coś bardzo starało się ignorować jego nękające ataki, zachowując milczenie.
Ostrzeżony, Gordon rozpoznał myśliwską zasadzkę. Posuwał się niespiesznie naprzód, okazując przesadną beztroskę. Gdy tylko jednak znalazł się za jodłą, wyciągnął rewolwer i pobiegł pochylony w las, starając się, by pień drzewa pozostawał pomiędzy nim a gąszczem krzaków jeżyn.
Jodła osłaniała go tylko przez chwilę. Zaskoczenie chroniło go odrobinę dłużej. Potem rozległy się trzy głośne strzały, każdy z broni innego kalibru. Ich huk uginał się na kratownicy drzew. Gordon pomknął sprintem ku zwalonej kłodzie leżącej na małym wzniesieniu. Gdy rzucił się za butwiejący pień, zagrzmiały trzy kolejne eksplozje. Upadł na ziemię po drugiej stronie. Rozległ się ostry, suchy dźwięk, któremu towarzyszył przeszywający ból w prawym ramieniu.
Na moment ogarnęła go ślepa panika, gdy rękę, w której trzymał rewolwer, przeszył kurcz. Jeśli ją sobie złamał…
Mankiet jego bluzy z rządowego przydziału nasiąkał krwią. Strach wzmagał ból. Wreszcie Gordon podciągnął rękaw i ujrzał długą, płytką szramę, z której zwisały drzazgi. To łuk się złamał. Nadział się na niego padając.
Odrzucił połamany łuk i poczołgał się na rękach i kolanach wąskim parowem wiodącym w prawo. Trzymał głowę nisko, by wykorzystać osłonę, jaką zapewniało koryto strumienia oraz podszycie. Za nim rozległy się wesołe pokrzykiwania ścigających, dobiegające zza maleńkiego pagórka.
Następne minuty były zamazaną plamą smagających go gałęzi i nagłych zygzaków. Gdy wpadł do wąskiego strumienia, odwrócił się nagle i pobiegł pod prąd.
Ścigani ludzie często uciekają z prądem — przypomniał sobie, pędząc pod górę. Miał nadzieję, że jego wrogowie wiedzą o tym drobiazgu. Przeskakiwał z kamienia na kamień, starając się nie strącać błota do wody. Wreszcie dał susa z powrotem do lasu.
Słyszał za sobą krzyki. Jego własne kroki wydawały się wystarczająco głośne, by obudzić śpiące niedźwiedzie. Dwukrotnie krył się za głazami bądź stertami liści, by odzyskać dech w piersiach, rozważyć sytuację i poćwiczyć milczenie.
Wreszcie krzyki ucichły w oddali. Gordon westchnął, oparł się o wielki dąb i wyciągnął z torby u pasa apteczkę. Rana będzie w porządku. Nie było powodu do obaw, że wypolerowane drewno łuku spowoduje infekcję. Bolało jak diabli, lecz rozdarcie przebiegało daleko od ważniejszych naczyń i ścięgien. Obwiązał ranę jałowym bandażem i po prostu zignorował ból. Wstał i rozejrzał się wokół.
Ku swemu zaskoczeniu natychmiast rozpoznał dwa punkty orientacyjne… wysoko umieszczony, rozbity szyld motelu w Oakridge widoczny nad wierzchołkami drzew oraz zastawkę dla bydła po drugiej stronie zniszczonej, asfaltowej szosy wiodącej na wschód.
Odszukał szybko miejsce, gdzie ukrył swoje rzeczy. Wyglądały dokładnie tak jak wtedy, gdy je zostawił. Najwyraźniej los nie był aż tak niedelikatny, by zadać mu następny cios już teraz. Gordon wiedział, że nie zwykł on postępować w ten sposób. Zawsze pozwalał zachować jeszcze przez chwilę nadzieję, przeciągał sprawę, nim załatwił cię na dobre.
Ścigany zmienił się teraz w ścigającego. Zachowując ostrożność, Gordon odszukał zasadzkę wśród jeżyn, a także poirytowanego przedrzeźniacza. Tak jak się tego spodziewał, zasadzka była już opuszczona. Zakradł się na drugą stronę chaszczy, by spojrzeć na sytuację z punktu widzenia swych wrogów, po czym siedział przez kilka minut, patrząc i zastanawiając się, gdy tymczasem popołudnie skłaniało się ku wieczorowi.
Mieli go na widelcu, to było pewne. Patrząc z tego miejsca, trudno było zrozumieć, jak mogli chybić, jeśli wystrzeliło do niego trzech mężczyzn.
Czyżby aż tak ich zaskoczyła jego nagła próba ucieczki? Musieli mieć samopowtarzalną broń, a mimo to Gordon pamiętał tylko sześć strzałów. Albo bardzo skąpili amunicji, albo…
Podszedł do rosnącej po drugiej stronie polany jodły. Na wysokości dziesięciu stóp korę szpeciły dwie świeże blizny.
“Dziesięć stóp. Nie mogli być aż tak kiepskimi strzelcami”.
Tak jest. Wszystko się zgadzało. Ani przez chwilę nie mieli zamiaru go zabić. Celowo mierzyli wysoko, by go nastraszyć i przegnać stąd. Nic dziwnego, że ścigający ani na moment nie zbliżyli się na tyle, aby go schwytać.
Gordon skrzywił wargi. O ironio, łatwiej mu było teraz nienawidzić napastników. Bezmyślną złośliwość nauczył się już akceptować i godzić się z nią, jak z paskudną pogodą i dzikimi zwierzętami. Wielu byłych Amerykanów stało się obecnie niewiele lepszymi od barbarzyńców.
Tego rodzaju okazaną z premedytacją pogardę musiał jednak potraktować jako osobistą zniewagę. Ci ludzie rozumieli, co to znaczy miłosierdzie, a mimo to obrabowali go, zranili i sterroryzowali.
Przypomniał sobie Rogera Septiena, który szydził z niego, stojąc na suchym jak kość górskim stoku. Te sukinsyny nie były ani trochę lepsze.
Odnalazł ich ślad w odległości stu jardów na zachód od zasadzki. Odciski butów były wyraźne i nie zatarte… niemal aroganckie w swej otwartości.
Nie śpieszył się, ale ani przez chwilę nie pomyślał o zawróceniu.
Zbliżał się już zmierzch, gdy Gordon wreszcie dostrzegł palisadę wokół nowego Oakridge. Otwartą przestrzeń, która ongiś była parkiem miejskim, okalał wysoki, drewniany płot. Dobiegały zza niego ciche porykiwania bydła. Zarżał koń. Gordon czuł woń siana oraz intensywny odór zwierząt gospodarskich.
W pobliżu jeszcze wyższa palisada otaczała trzy kwartały dawnego południowo-zachodniego krańca miasta Oakridge. Środek osady zajmował długi na połowę przecznicy szereg piętrowych budynków. Gordon dostrzegał nad palisadą ich dachy, a także wieżę ciśnień z bocianim gniazdem na szczycie. Widział zarys postaci wartownika wpatrującego się w dal nad ciemniejącym lasem.
Wydawało się, że to kwitnąca osada, być może najzamożniejsza, jaką napotkał od chwili, gdy opuścił Idaho.
Wycięto drzewa, by utworzyć wokół otaczającej wioskę palisady zabezpieczającą przed ogniem przestrzeń, było to jednak jakiś czas temu. Oczyszczone pole zarosło podszycie sięgające połowy człowieka.
“Cóż, w okolicy z pewnością nie ma już zbyt wielu surwiwalistów — pomyślał Gordon. W przeciwnym razie byliby znacznie bardziej ostrożni. Przekonajmy się, jak wygląda główne wejście”.
Podążył skrajem otwartej przestrzeni ku południowemu krańcowi wioski. Usłyszawszy głosy, skrył się za zasłoną podszycia.
Wielka, drewniana brama otworzyła się. Dwaj uzbrojeni mężczyźni wyszli niespiesznie na zewnątrz, rozejrzeli się wokół i pomachali rękoma do kogoś ukrytego wewnątrz. Rozległ się krzyk i trzaśniecie lejcami. Pojawił się wóz zaprzężony w parę pociągowych koni. Zatrzymał się. Woźnica odwrócił się, by przemówić do obu strażników.
— Powiedz burmistrzowi, że jestem wdzięczny za pożyczkę, Jeff. Wiem, że moje gospodarstwo wpadło w głęboki dołek. Ale w przyszłym roku po żniwach ją spłacimy. Na mur. Już teraz jest właścicielem części farmy, więc to powinna być dla niego dobra inwestycja.
Jeden ze strażników skinął głową.
— No jasne, Sonny. Ale uważaj po drodze, dobra? Paru chłopaków zauważyło dziś samotnika na wschodnim krańcu starego miasta. Trochę strzelano.
Farmer wciągnął głośno powietrze.
— Czy ktoś jest ranny? Jesteś pewien, że to był tylko samotnik?
— Aha. Całkiem pewien. Bob mówił, że wiał jak królik.
Serce Gordona zabiło szybciej. Obelgi osiągnęły punkt przekraczający niemal jego wytrzymałość. Wsadził lewą rękę pod koszulę i poczuł zawieszony na łańcuszku gwizdek, który dała mu Abby. Pocieszyło go trochę to przypomnienie przyzwoitości.
— Ten facet wyrządził burmistrzowi prawdziwą przysługę — ciągnął pierwszy strażnik. — Zanim przegonili go chłopaki Boba, znalazł skrytkę pełną prochów. Burmistrz da je dziś w nocy na przyjęciu niektórym z posiadaczy, żeby zobaczyć, jak podziałają. Kurczę, żałuję, że nie obracam się w tym towarzystwie.
— Ja też — zgodził się młodszy wartownik. — Hej, Sonny, myślisz, że burmistrz mógłby zapłacić ci część premii w prochach, jeśli dostarczysz w tym roku kontyngent? Mógłbyś urządzić prawdziwe przyjęcie!
Sonny uśmiechnął się nieśmiało i wzruszył ramionami. Nagle z jakiegoś powodu opuścił głowę. Starszy strażnik popatrzył na niego z pytaniem w oczach.
— Co się stało? — zapytał.
Sonny potrząsnął głową. Gdy odpowiedział, Gordon niemal nie dosłyszał jego słów.
— Nie pragniemy już zbyt wiele, prawda, Gary?
Gary zmarszczył brwi.
— O co ci chodzi? — zapytał.
— O to, że chcemy być tacy, jak fagasy burmistrza, a nie chcemy mieć burmistrza, który nie miałby fagasów!
— Nie…
— Sally i ja mieliśmy przed zagładą trzy dziewczynki i dwóch chłopców, Gary.
— Pamiętam, Sonny, ale…
— Hal i Peter umarli w czasie wojny, ale uważałem, że ja i Sally naprawdę mieliśmy szczęście, że wszystkie trzy dziewczynki dorosły. Szczęście!
— Sonny, to nie twoja wina. To był po prostu pech.
— Pech? — Farmer żachnął się. — Jedna zginęła zgwałcona, kiedy przechodzili tędy ci rozbójnicy. Peggy umarła przy porodzie, a moja mała Susan… ma siwe włosy, Gary. Wygląda jak siostra Sally!
Zapadła przeciągająca się cisza. Starszy strażnik położył dłoń na ramieniu farmera.
— Przyniosę jutro dzbanek, Sonny. Obiecuję. Pogadamy o dawnych czasach, tak jak kiedyś.
Farmer skinął głową, nie podnosząc wzroku.
— Wio! — krzyknął i strzelił lejcami.
Przez długą chwilę wartownik spoglądał w ślad za skrzypiącym wozem, przeżuwając źdźbło trawy. Wreszcie zwrócił się ku swemu młodszemu towarzyszowi.
— Jimmy, czy opowiadałem ci kiedyś o Portland? Sonny i ja jeździliśmy tam przed wojną. Kiedy byłem dzieciakiem, mieli tam burmistrza, który pozował do…
Minęli bramę, oddalając się poza zasięg słuchu Gordona.
W innej sytuacji mógłby przez długie godziny zastanawiać się nad tym, co ta krótka rozmowa mówiła o strukturze społecznej Oakridge i jego okolic. Wynikało z niej, że długi wieśniacy spłacali plonami. Był to klasyczny przykład wczesnego stadium dzierżawy będącej odmianą poddaństwa. Czytał o podobnych rzeczach podczas kursu historii na pierwszym roku college’u, dawno temu i w innym świecie. Były to charakterystyczne cechy feudalizmu.
W tej chwili jednak Gordon nie miał czasu na filozofię czy socjologię. Roznosiły go emocje. Oburzenie wywołane tym, co wydarzyło się dzisiaj, było niczym w porównaniu z gniewem, jaki poczuł, gdy usłyszał, co zamierzano zrobić ze znalezionymi przez niego lekami. Kiedy pomyślał, co mógłby z podobnymi medykamentami osiągnąć ów lekarz z Wyoming… od większości owych substancji tym ciemnym dzikusom nawet nie zakręci się we łbie!
Gordon miał dosyć. Poczuł pulsujący ból w obandażowanym prawym ramieniu.
“Założę się, że bez większych trudności potrafiłbym wdrapać się na tę palisadę, znaleźć chatę, w której mają magazyn, i odzyskać to, co znalazłem… a także coś na dodatek, jako zadośćuczynienie za obelgi, ból i złamany łuk”.
Ta wizja nie przyniosła mu jednak wystarczającej satysfakcji. Zaczął ją upiększać. Wyobraził sobie, że wpada na “przyjęcie” burmistrza i wykańcza wszystkich tych żądnych władzy sukinsynów, którzy tworzyli sobie karłowate imperium w tym zakątku ogarniętego wiekiem ciemności świata. Wyobraził sobie, że zdobywa władzę, władzę, która pozwoli mu czynić dobro… zmusić tych kmiotków do zrobienia użytku z wiedzy przekazanej im w młodości, nim wykształcone pokolenie zniknęło na zawsze ze świata.
“Dlaczego, och, dlaczego nikt nigdzie nie chce wziąć na siebie odpowiedzialności za przywrócenie porządku? Pomógłbym w tym. Poświęciłbym całe życie podobnemu przywódcy.
Wydaje się jednak, że wszystkie wielkie marzenia zniknęły. Wszyscy porządni ludzie — tacy jak porucznik Van i Drew Simms zginęli w ich obronie. Z pewnością jestem jedyny pozostały przy życiu, który jeszcze w nie wierzy”.
Rezygnacja nie wchodziła oczywiście w grę. Połączenie dumy, uporu i zwykłej, wywodzącej się z gruczołów furii przykuło go do wybranego kursu. W tym miejscu stoczy bój i kropka.
“Może gdzieś istnieje milicja — idealistów, w niebie albo w piekle. Pewnie wkrótce się przekonam”.
Na szczęście hormony walki pozostawiły w jego mózgu trochę miejsca na wybór taktyki. Gdy zbliżał się zmierzch, Gordon zastanawiał się nad tym, co musi zrobić.
Cofnął się z powrotem w cień. Otarł się o konar, który strącił mu czapkę z głowy. Gordon złapał ją, zanim spadła na ziemię. Miał już włożyć ją z powrotem, lecz zatrzymał się nagle i przyjrzał się jej jeszcze raz.
W oczy zaświeciło mu wypolerowane wyobrażenie jeźdźca, mosiężna postać, za którą widniała wstążka z łacińską dewizą. Popatrzył na światła migoczące w błyszczącym emblemacie i uśmiechnął się nieznacznie.
Byłoby to zuchwałością — być może większą niż próba sforsowania płotu po ciemku. W tym pomyśle była jednak pewna przyjemna symetria, która spodobała się Gordonowi. Był zapewne ostatnim pozostałym przy życiu człowiekiem, który wybrałby bardziej niebezpieczny kurs z czysto estetycznych powodów. Cieszył się z tego. Jeśli nawet jego plan się nie powiedzie, i tak będzie to spektakularne.
Potrzebny będzie krótki wypad do ruin starego Oakridge — leżących po drugiej stronie powojennej wioski — w celu odnalezienia budynku, który z pewnością będzie jednym z najmniej ograbionych w mieście. Włożył czapkę na głowę i ruszył naprzód, by wykorzystać resztki światła.
W godzinę później Gordon minął ostatnie wypalone budowle starego miasta i ruszył dziarskim krokiem po pełnym dziur asfalcie, wracając w zapadającym mroku tą samą trasą, którą tu dotarł. Nadłożywszy znacznie drogi przez las, dotarł wreszcie do szosy, którą jechał wcześniej Sonny, położonej na południe od otaczającej wioskę palisady. Podszedł śmiało do szerokiej bramy. Jego przewodnikiem była wisząca nad nią pojedyncza latarnia.
Strażnik okazał karygodną niedbałość. Gordon zbliżył się na odległość trzydziestu stóp i nikt go nie zatrzymał. Dostrzegł skrytego w cieniu wartownika, stojącego na pomoście tuż nad samym końcem palisady, lecz ten idiota patrzył w przeciwną stronę.
Gordon zaczerpnął głęboko tchu, uniósł do warg gwizdek Abby i zagwizdał głośno trzy razy. Przenikliwe dźwięki rozbrzmiały w lesie i między budynkami niczym krzyk spadającego na zdobycz drapieżnego ptaka. Na pomoście rozległ się odgłos pośpiesznych kroków. Nad bramą pojawiło się trzech mężczyzn ze strzelbami i lampami naftowymi w rękach. Spojrzeli w dół na Gordona w zapadającym półmroku.
— Kim jesteś? Czego chcesz?
— Muszę porozmawiać z kimś, kto tu sprawuje władzę — odparł. — To sprawa urzędowa. Żądam, by wpuszczono mnie do miasta Oakridge!
To z pewnością zakłóciło ich ustaloną procedurę. Zapadła długa, pełna oszołomienia cisza. Strażnicy zamrugali powiekami, spoglądając najpierw na niego, a potem na siebie nawzajem. Wreszcie jeden z nich oddalił się biegiem, podczas gdy ten, który przemówił pierwszy, odkaszlnął.
— Hm, znowu przyszedłeś? Czy to gorączka? Jesteś chory?
Gordon potrząsnął głową.
— Nie jestem chory, tylko zmęczony i głodny. A także zły, że do mnie strzelano. Ale te sprawy mogą zaczekać. Najpierw muszę wykonać obowiązek, który mnie tu sprowadza.
Tym razem głos głównego strażnika załamał się ze zdumienia i zakłopotania.
— Wy… wykonać obowiązek… O czym, u diabła, gadasz, człowieku?
Na pomoście ponownie poniosły się echem pośpieszne kroki. Pojawiło się jeszcze kilku mężczyzn, a za nimi grupa kobiet i dzieci, które zaczęły ustawiać się w szereg po obu stronach. Najwyraźniej w Oakridge nie przestrzegano zbyt mocno dyscypliny. Miejscowy tyran i jego fagasi od dawna rządzili wszystkim, jak chcieli.
Gordon powtórzył to, co powiedział — powoli i zdecydowanie, wykorzystując ton, którego używał w swojej najlepszej roli Poloniusza.
— Żądam rozmowy z waszymi zwierzchnikami. Nadużywacie mojej cierpliwości, każąc mi tutaj czekać. Z pewnością wspomnę o tym w swym raporcie. A teraz sprowadźcie tu kogoś, kto ma prawo otworzyć tę bramę!
Tłum stawał się coraz gęstszy, aż wreszcie nad palisadą stał już nieprzerwany las sylwetek. Wszyscy gapili się w dół na Gordona, gdy po prawej stronie na pomoście pojawiła się grupa postaci niosących lampy. Stojący tam gapie rozstąpili się, by przybysze mogli przejść.
— Posłuchaj, samotniku — odezwał się szef strażników. — Sam się prosisz o kulę. Żadne “urzędowe sprawy” nie łączą nas z nikim poza tą doliną, od czasu jak zerwaliśmy stosunki z tymi komuchami w Blakeville, kupę lat temu. Możesz się założyć o własny tyłek, że nie będę zawracał głowy burmistrzowi z powodu jakiegoś pomylonego…
Mężczyzna odwrócił się, zaskoczony, gdy do bramy zbliżyła się grupa dygnitarzy.
— Panie burmistrzu… Przepraszam za ten raban, ale…
— I tak byłem niedaleko. Usłyszałem zgiełk. Co tu się dzieje?
Strażnik wskazał ręką w dół.
— Tam stoi facet, który opowiada takie banialuki, jakich nie słyszałem od wariackich czasów. Na pewno to chory albo jeden z tych świrów, którzy kiedyś przechodzili tą trasą.
— Zajmę się tym.
W gęstniejącej ciemności znad balustrady wychyliła się nowa postać.
— Jestem burmistrzem Oakridge — oznajmił mężczyzna. — Nie uznajemy tutaj dobroczynności, ale jeśli jesteś tym facetem, który znalazł dziś po południu te wszystkie dobra, a potem łaskawie odstąpił je moim chłopakom, muszę przyznać, że mamy u ciebie dług. Każę opuścić z bramy porządny, ciepły posiłek. I koc. Możesz spać przy drodze. Ale jutro musisz się zmyć. Nie chcemy tu żadnych chorób. A sądząc z tego, co mówią moi strażnicy, na pewno jesteś obłąkany.
Gordon uśmiechnął się.
— Jestem pod wrażeniem pańskiej hojności, panie burmistrzu. Niemniej zbyt daleko już zawędrowałem, wykonując swe oficjalne obowiązki, bym miał teraz zawrócić. Na początek niech mi pan powie, czy w Oakridge jest funkcjonujące radio albo telegraf światłowodowy?
Cisza wywołana jego nieoczekiwanym pytaniem była długa i głęboka. Gordon potrafił sobie wyobrazić zaskoczenie burmistrza. Wreszcie miejscowy kacyk odpowiedział:
— Nie mamy radia już od dziesięciu lat. Od tego czasu nic nie działa. Dlaczego pytasz? Co to ma wspólnego z…
— Wielka szkoda. Oczywiście po wojnie fale eteru ogarnął chaos — improwizował Gordon — …no wie pan, cała ta radioaktywność. Miałem nadzieję, że mogę spróbować wykorzystać wasz nadajnik, aby przekazać meldunek moim zwierzchnikom.
Wygłosił swój tekst zdecydowanym tonem. Tym razem reakcją nie było milczenie, lecz fala zdumionych szeptów, która przebiegła wzdłuż pomostu. Gordon przypuszczał, że zebrała się na nim większość ludności Oakridge. Miał nadzieję, że palisada jest solidnie zbudowana. Nie leżało w jego planach wkroczenie do miasta jak Jozue. Chodziło mu o całkiem inną legendę.
— Przynieś tu lampę! — rozkazał burmistrz. — Nie tę, idioto! Tę z reflektorem. A teraz oświetl tego faceta. Chcę mu się przyjrzeć!
Przyniesiono masywną lampę. Rozległ się stukot i na Gordona padło światło. Oczekiwał tego i nie zasłonił oczu ani ich nie zmrużył. Przesunął skórzaną torbę i odwrócił się tak, by jego strój był lepiej widoczny. Czapeczka listonosza z lśniącym daszkiem spoczywała na jego głowie na bakier.
Pomruk tłumu stał się głośniejszy.
— Panie burmistrzu! — zawołał. — Moja cierpliwość ma swe granice. Już teraz będę musiał zamienić z panem słówko na temat zachowania pańskich chłopaków dziś po południu. Proszę mnie nie zmuszać do wykorzystywania moich uprawnień w sposób, który dla nas obu będzie nieprzyjemny. Stoi pan na progu utraty przywileju łączności z resztą kraju.
Burmistrz przestąpił szybko z nogi na nogę.
— Łączności? Kraju? Co to za brednie? Jest tylko komuna w Blakeville, te zadzierające nosa dupki w Culp Creek i szatan wie co za dzikusy dalej. Kim, u diabła, jesteś?
Gordon dotknął swej czapki.
— Gordon Krantz z Poczty Stanów Zjednoczonych. Jestem kurierem, któremu polecono ustanowić szlak pocztowy w Idaho i dolnym Oregonie, a także głównym inspektorem federalnym w tym regionie.
I pomyśleć, że czuł się zawstydzony, gdy w Pine View udawał świętego Mikołaja! Nie pomyślał o tym “inspektorze federalnym”, dopóki słowa same nie padły z jego ust. Czy było to natchnienie, czy zuchwałość?
“Cóż, to jeden diabeł, czy zawiśnie się na dużym haku, czy na małym” — pomyślał.
Tłum ogarnęło poruszenie. Gordon kilkakrotnie usłyszał słowa “z daleka” i “inspektor”, a zwłaszcza “listonosz”. Gdy burmistrz krzykiem nakazał spokój, głosy ucichły powoli, przechodząc w pełne skupienia milczenie.
— A więc jesteś listonoszem. — Uśmiech był pełen sarkazmu. — Masz nas za kompletnych idiotów, Krantz? Piękny mundurek czyni z ciebie przedstawiciela rządu? Jakiego rządu? Jakie dowody możesz nam przedstawić? Udowodnij nam, że nie jesteś wariatem oszalałym od gorączki popromiennej!
Gordon wyciągnął papiery, które przygotował zaledwie przed godziną, używając stempla znalezionego w ruinach budynku poczty w Oakridge.
— Mam tutaj listy uwierzytelniające…
Przerwano mu natychmiast.
— Schowaj swoje papiery, szajbusie. Nie pozwolimy ci się zbliżyć, żebyś nie zaraził nas gorączką!
Burmistrz wyprostował się i zamachał ręką w powietrzu, zwracając się do swych poddanych.
— Wszyscy pamiętacie, jak w latach chaosu pojawiali się wariaci i szalbierze podający się za prawie wszystkich, od Antychrysta do świnki Porky? No więc, jest jeden fakt, na którym możemy polegać. Pomyleńcy przychodzą i odchodzą, ale jest tylko jeden “rząd”…ten, który mamy tutaj! — Ponownie zwrócił się do Gordona. — Masz szczęście, że nie jest już tak, jak za czasów zarazy, szajbusie. Wtedy taki przypadek jak twój wyleczono by natychmiast… przez kremację!
Gordon zaklął bezgłośnie. Miejscowy tyran był wygadany. Z pewnością niełatwo będzie go podejść. Jeśli nawet nie zechcą spojrzeć na sfałszowane przez niego “listy uwierzytelniające”, będzie to znaczyło, że wycieczka do starego miasta, którą odbył po południu, na nic się nie przydała. Został mu tylko jeden as. Uśmiechnął się do tłumu, lecz w głębi ducha sam chciałby trzymać za siebie kciuki dla zażegnania złego przywołanego tym kłamstwem.
Z bocznej kieszeni skórzanej torby wyciągnął niewielki plik papierów. Udał, że go przerzuca. Zmrużył powieki, spoglądając na adresy, które znał na pamięć.
— Czy jest tutaj… Donald Smith?! — zawołał do mieszkańców miasta.
Ludzie spojrzeli po sobie. Rozległy się stłumione rozmowy. Dezorientacja gapiów była wyraźnie widoczna, nawet w zapadającym mroku. Wreszcie ktoś zawołał:
— Zginął rok po wojnie! W ostatniej bitwie o magazyny.
W głosie mówiącego słychać było drżenie. Dobrze. Zaskoczenie nie było jedyną emocją, która tu działała. Niemniej Gordon potrzebował czegoś znacznie lepszego. Burmistrz nadal gapił się na niego, gdy jednak zorientuje się, co próbuje zrobić przybysz, będą kłopoty.
— No tak! — zawołał Gordon. — Będę oczywiście musiał to potwierdzić.
Zanim ktokolwiek zdołał się odezwać, wrócił do pośpiesznego przerzucania trzymanego w ręku pliku.
— Czy mieszka tu pan Franklin Thompson lub jego żona? Albo syn czy córka?
Tym razem w fali stłumionych szeptów zabrzmiała niemal nabożna nuta.
— Nie żyją! — odparła jakaś kobieta. — Chłopak żył jeszcze rok temu. Pracował w gospodarstwie Jascowisca. Jego rodzice byli w Portland w chwili wybuchu.
“Cholera!” Gordonowi zostało już tylko jedno nazwisko. Bardzo fajnie było trafiać do ich serc dzięki wiedzy, ale potrzebny mu był ktoś żywy!
— W porządku! — zawołał. — Potwierdzimy to. I na koniec, czy jest tu Grace Horton? Panna Grace Horton?
— Nie ma tu żadnej Grace Horton! — wrzasnął burmistrz. W jego głosie ponownie zabrzmiały pewność siebie i sarkazm. — Znam wszystkich na moim terytorium. Przybyłem tu dziesięć lat temu i od tego czasu nie było tu żadnej Grace Horton, ty oszuście! Czy nie widzicie, co on zrobił? Znalazł w mieście starą książkę telefoniczną i przepisał z niej parę nazwisk, żeby nam zaimponować — potrząsnął pięścią w stronę Gordona. — Koleżko, orzekam, że zakłócasz spokój i stanowisz zagrożenie dla zdrowia publicznego! Masz pięć sekund, by się oddalić, zanim każę moim ludziom strzelać!
Gordon wypuścił z trudem powietrze. Nie miał już wyboru. Mógł się przynajmniej wycofać, nie tracąc nic poza odrobiną dumy.
“Nieźle to rozegrałeś, ale wiedziałeś, że szansę powodzenia są nikłe. Przynajmniej napędziłeś temu sukinsynowi trochę strachu”.
Nadeszła pora, by odejść, lecz ku swemu zaskoczeniu Gordon przekonał się, że jego ciało nie chce się odwrócić. Stopy wrosły mu w ziemię. Cała chęć ucieczki wyparowała. Rozsądna część jego osobowości przeraziła się, gdy rozprostował ramiona, żeby poddać burmistrza próbie.
— Atak na pocztowego kuriera jest jednym z nielicznych federalnych przestępstw, których ścigania tymczasowy kongres nie zawiesił na czas odbudowy, panie burmistrzu. Stany Zjednoczone zawsze chroniły swych pocztowców. — Spojrzał chłodno w oślepiający blask lampy. — Zawsze! — podkreślił. Przez chwilę czuł dreszcz. Naprawdę był kurierem, przynajmniej w duchu. Stanowił anachronizm przez ciemny wiek z jakiegoś powodu przeoczony w czasie systematycznego ścierania idealizmu z powierzchni Ziemi. Popatrzył prosto w kierunku mrocznej sylwetki burmistrza. W milczeniu zapytał go, czy odważy się zabić to, co zostało z ich wspólnej ojczyzny.
Przez kilka sekund cisza stawała się coraz głębsza. Wreszcie burmistrz uniósł rękę.
— Raz! — Liczył powoli, być może po to, by dać Gordonowi czas na ucieczkę, a być może dla sadystycznego efektu. — Dwa!
Gra była przegrana. Gordon wiedział, że powinien natychmiast się oddalić. Mimo to jego ciało nie chciało się odwrócić.
— Trzy!
“Tak ginie ostatni idealista” — pomyślał. Fakt, że przeżył te szesnaście lat, był przypadkiem, niedopatrzeniem natury, które zaraz miało zostać naprawione. Na koniec cały jego z trudem zdobyty pragmatyzm przegrał z… gestem.
Na pomoście doszło do jakiegoś poruszenia. Ktoś stojący daleko po lewej stronie przepychał się do przodu.
Strażnicy unieśli strzelby. Gordon odniósł wrażenie, że kilku z nich zrobiło to z wahaniem. Z niechęcią. Nie miało mu to jednak pomóc.
Burmistrz przeciągał odliczanie. Być może upór Gordona sprawiał, że odwaga zaczęła go opuszczać. Uniesiona pięść upadła.
— Panie burmistrzu! — przerwał mu drżący głos kobiecy, nienaturalnie cienki ze strachu. Wyciągnęła ręce, by złapać łapę kacyka. — P… proszę… Ja…
Przywódca odtrącił jej dłonie.
— Zjeżdżaj, babo. Spływaj stąd.
Wątła postać cofnęła się przed strażnikami, krzyknęła jednak wyraźnie:
— Ja, ja jestem Grace Horton!
— Co?
Burmistrz nie był jedynym, który odwrócił się, by wlepić w nią wzrok.
— To moje p… panieńskie nazwisko. Wyszłam za mąż w rok po drugiej klęsce głodu. To było jeszcze przed przybyciem pana i pańskich ludzi…
Tłum zareagował hałaśliwie.
— Durnie! — krzyknął burmistrz. — Mówię wam, że przepisał jej nazwisko z książki telefonicznej!
Gordon uśmiechnął się. Uniósł plik, który trzymał w ręku, a drugą dłonią dotknął czapki.
— Dobry wieczór, panno Horton. Mamy piękną noc, prawda? Swoją drogą, tak się składa, że mam tu dla pani list od pana Jima Hortona z Pine View… Wręczył mi go dwanaście dni temu…
Wydawało się, że wszyscy stojący na pomoście ludzie zaczęli mówić jednocześnie. Zapanowało wielkie poruszenie. Rozległy się podekscytowane okrzyki. Gordon otoczył ucho dłonią, by usłyszeć zdumioną kobietę. Zawołał podniesionym głosem:
— Tak, proszę pani! Sprawiał wrażenie całkiem zdrowego. Obawiam się, że to wszystko, co mam tym razem. Niemniej z przyjemnością zaniosę pani bratu odpowiedź, kiedy będę wracał, po zakończeniu objazdu doliny. — Ruszył naprzód, w stronę światła. — Jest jeszcze jedna sprawa, proszę pani. Panu Hortonowi zabrakło pieniędzy na opłacenie przesyłki, muszę więc poprosić panią o dziesięć dolarów… opłaty pocztowej.
Tłum ryknął.
Burmistrz w blasku oślepiającej lampy obracał się w lewo i w prawo, wymachując ramionami i krzycząc. Nie słyszano jednak nic z tego, co mówił. Otwarto bramę i ludzie wypadli tłumnie w noc. Gordona otoczyła gęsta ciżba podnieconych mężczyzn, kobiet i dzieci o rozgorączkowanych twarzach. Niektórzy z nich utykali. Inni mieli na twarzach sine blizny albo charczeli z typowym dla gruźlików wysiłkiem. Mimo to w tej chwili ból życia wydawał się niczym w porównaniu z blaskiem zbudzonej nagle wiary.
W samym środku tego wszystkiego Gordon zachował zimną krew. Ruszył powoli ku bramie. Uśmiechał się i kiwał głową, zwłaszcza do tych, którzy wyciągali ręce i dotykali jego łokcia albo szerokiej krzywizny wypchanej, skórzanej torby. Młodzież przyglądała mu się z przesadnym zachwytem. Po wielu starszych twarzach spływały łzy.
Trząsł się jeszcze cały na skutek wypływu adrenaliny, lecz stłumił brutalnie słabiutki rozbłysk sumienia… dotknięcie wstydu wywołanego kłamstwem.
“Do diabła z tym. To nie moja wina, że chcą wierzyć w dobre wróżki. Ja wreszcie dorosłem. Chcę tylko tego, co należy do mnie! Prostacy”.
Mimo to uśmiechał się do wszystkich wokół, gdy dotykały go dłonie i płynęła ku niemu miłość. Omyła go ona niczym rwący potok i poniosła na fali rozpaczliwej, niespotykanej nadziei do miasta Oakridge.