CYKLOP


USTAWA O ODTWORZENIU PAŃSTWA

KONGRES ODRODZONYCH STANÓW ZJEDNOCZONYCH (KADENCJA TYMCZASOWO PRZEDŁUŻONA)


DEKLARACJA

DO WSZYSTKICH OBYWATELI: Powiadamia się wszystkich mieszkających w prawnych granicach Stanów Zjednoczonych Ameryki, że naród i podstawowe instytucje państwa żyją. Wasi wrogowie ponieśli klęskę w swej agresji przeciw ludzkości i zostali zniszczeni. Tymczasowy rząd działający w bezpośredniej sukcesji po ostatnim pochodzącym z wolnych wyborów Kongresie oraz władzy wykonawczej Stanów Zjednoczonych podjął energiczne działania zmierzające do przywrócenia prawa, bezpieczeństwa publicznego oraz wolności w naszym ukochanym kraju, w zgodzie z Konstytucją oraz sprawiedliwą łaską Wszechmocnego.

W TYM CELU: Ogłasza się wszystkie mniej ważne prawa oraz ustawy Stanów Zjednoczonych za zawieszone, w tym również wszelkie długi, prawa zastawne oraz wyroki sądowe pochodzące sprzed wybuchu trzeciej wojny światowej. Dopóki w zgodzie z należytą procedurą nie wprowadzi się nowych przepisów, samorząd okręgów może stawić czoło kryzysom, tak jak uzna za stosowne, pod następującymi warunkami:

1. Uprawnienia gwarantowane przez Deklarację o Prawach nie zostaną odebrane żadnemu mężczyźnie ani kobiecie na obszarze Stanów Zjednoczonych. Procesy we wszystkich sprawach o poważne zbrodnie będą się odbywać przed bezstronną ławą przysięgłych. Poza wyjątkowymi przypadkami wywołanymi stanem wojny, doraźne procesy i egzekucje gwałcące powyższą procedurę są absolutnie niedopuszczalne.

2. Niewolnictwo jest nielegalne. Niewola za długi nie będzie dożywotnia, nie może też przechodzić z rodziców na dzieci.

3. Okręgi, miasta oraz inne jednostki będą w każdym parzystym roku urządzać tajne wybory, w których mogą uczestniczyć wszyscy mężczyźni i kobiety powyżej osiemnastego roku życia. Nikt nie może używać prawnych środków przymusu w stosunku do drugiej osoby, jeśli nie piastuje wybieralnego stanowiska bądź też nie jest bezpośrednio odpowiedzialny przed osobą piastującą takie stanowisko.

4. Celem wspomożenia odtworzenia państwa, obywatele będą strzec fizycznych i intelektualnych zasobów Stanów Zjednoczonych. Wszędzie, gdzie jest to możliwe, książki i przedwojenna maszyneria zostaną zabezpieczone i przechowane dla dobra przyszłych pokoleń. Samorząd okręgów będzie prowadzić szkoły w celu kształcenia młodzieży.

Tymczasowy rząd ma nadzieję przywrócić ogólnokrajową łączność radiową do roku dwa tysiące dwudziestego pierwszego. Do tego czasu jedynym środkiem łączności musi pozostać poczta naziemna. Usługi pocztowe zostaną przywrócone w stanach centralnych i wschodnich do roku dwa tysiące jedenastego, na zachodzie zaś do dwa tysiące osiemnastego.

5. Współpraca z pocztowcami Stanów Zjednoczonych jest obowiązkiem wszystkich obywateli. Utrudnianie im wykonywania obowiązków stanowi zbrodnię główną.


Na polecenie Tymczasowego Kongresu

Odrodzonych Stanów Zjednoczonych Ameryki

Maj 2009

1. CURTIN

Czarny bulterier targał i ciągnął za łańcuch, warczał i toczył pianę, pryskając śliną na podekscytowanych, wrzeszczących mężczyzn pochylonych nad niskimi, drewnianymi ścianami areny. Pokryty bliznami, jednooki kundel odpowiadał mu groźnym pomrukiem z drugiej strony ringu. Sznurek, na którym był uwiązany, brzęczał niczym struna, grożąc wyrwaniem zamocowanej w ścianie śruby oczkowej z pierścieniem.

Psi ring śmierdział. Przyprawiający o mdłości, słodki dym miejscowego tytoniu — palonego z dużą domieszką marihuany — wzbijał się w górę w gęstych, kłębiących się obłokach. Siedzący w ławach ustawionych szeregami wokół prymitywnej areny farmerzy i mieszkańcy miasta darli się ogłuszająco. Ci, którzy byli najbliżej ringu, walili w drewniane listwy, czym wzmagali histeryczny szał psów.

Treserzy w skórzanych rękawicach odciągnęli swych zwierzęcych gladiatorów na tyle, by złapać za ich obroże, po czym zwrócili się w stronę ławy dla miejscowych osobistości ustawionej przy samym środku areny.

Tęgi, brodaty dygnitarz, ubrany lepiej niż większość obecnych, zaciągnął się cygarem domowej roboty. Spojrzał przelotnie na szczupłego mężczyznę, który siedział niewzruszenie z jego prawej strony. Oczy obcego osłaniała czapka z daszkiem. Siedział niemal nieruchomo, niczym nie zdradzając swych uczuć.

Potężnie zbudowany dostojnik zwrócił się z powrotem ku treserom i skinął głową.

Stu mężczyzn krzyknęło jednocześnie, gdy spuszczono psy. Warczące zwierzęta runęły na siebie niczym wypuszczone z kusz bełty. Ich argumenty nie były skomplikowane. Sierść i krew pofrunęły w powietrze. Tłum krzyknął radośnie.

Siedzący na ławie dla dygnitarzy przedstawiciele starszyzny krzyczeli nie mniej gwałtownie niż zwykli wieśniacy. Podobnie jak oni, większość z nich postawiła coś na któregoś z przeciwników. Potężny mężczyzna z cygarem — przewodniczący Komitetu Bezpieczeństwa Publicznego miasta Curtin — sapał wściekle. Nie bawił się dobrze. Głowę miał zajętą niespokojnymi myślami. Raz jeszcze spojrzał na siedzącego po prawej przybysza.

Chudy facet nie przypominał nikogo z zebranych wokół areny. Brodę miał schludnie przyciętą, a czarne włosy ostrzyżone i uczesane tak, że sięgały mu poniżej uszu. Skryte pod daszkiem niebieskie oczy sprawiały wrażenie, że ich spojrzenie przenika wszędzie, poddając wszystko krytycznej ocenie, całkiem jak na obrazach przedstawiających starotestamentowych proroków. Przewodniczący widział je w szkółce niedzielnej, dawno temu, gdy był chłopcem, na długo przed wojną zagłady.

Przybysz miał ogorzałą twarz wędrowca. Nosił też mundur… taki, jakiego żaden z żyjących obywateli Curtin nie spodziewał się już ujrzeć.

Na szczycie czapki nieznajomego widniało wypolerowane wyobrażenie jeźdźca, lśniące w blasku lamp naftowych. Z jakiegoś powodu wydawało się, że błyszczy jaśniej niż jakikolwiek metal.

Przewodniczący spojrzał na swych rozwrzeszczanych ziomków. Wyczuwał, że zaszła w nich zmiana. Darli się z większym zapałem niż na innych walkach urządzanych zwykle w środę wieczorem. Oni również zdawali sobie sprawę z obecności gościa, który podjechał do bram miasta przed pięcioma dniami, wyprostowany i dumny jak jakiś bóg, domagając się wyżywienia i dachu nad głową oraz miejsca, gdzie mógłby rozwiesić swe obwieszczenia…

…a potem zaczął rozdawać listy.

Przewodniczący również obstawił psa — był to Zezol starego Jima Schmidta — lecz myślami przebywał daleko od toczącego się w dole krwawego boju. Nie mógł się powstrzymać od spoglądania w stronę listonosza.

Urządzili dla niego specjalną walkę, ponieważ jutro wyjeżdżał z Curtin do Cottage Grove. “To mu się nie podoba” — uświadomił sobie z przygnębieniem przewodniczący. Człowiek, który przewrócił całe ich życie do góry nogami, najwyraźniej starał się być uprzejmy. Ale jeszcze wyraźniejsze było to, że nie pochwala walk psów.

Przewodniczący nachylił się, by przemówić do gościa.

— Przypuszczam, że na wschodzie nie widuje się podobnych rzeczy, panie inspektorze?

Chłodny wyraz oczu tamtego był wystarczającą odpowiedzią. Przewodniczący przeklął własną głupotę. To jasne, że nie mieli tam walk psów — nie w Saint Paul, Topece, Odessie czy innych cywilizowanych regionach Odrodzonych Stanów Zjednoczonych. Tutaj jednak, w zniszczonym Oregonie, przez tak długi czas odciętym od cywilizacji…

— Lokalne społeczności mają prawo kierować swymi sprawami, tak jak uznają to za stosowne, panie przewodniczący — odparł przybysz. Jego cichy, lecz stanowczy głos przebijał się przez krzyki dobiegające od areny. — Zwyczaje dostosowują się do czasów. Rząd w Saint Paul wie o tym. Widziałem podczas moich podróży znacznie gorsze rzeczy.

“Grzech odpuszczony” — wyczytał przewodniczący w oczach pocztowego inspektora. Osunął się lekko w dół i ponownie odwrócił wzrok.

Zamrugał powiekami. W pierwszej chwili pomyślał, że to dym drażni mu oczy. Rzucił cygaro na ziemię i rozgniótł je nogą, lecz szczypanie nie chciało ustąpić. Arena stała się nieostra, całkiem jakby widział ją we śnie… po raz pierwszy w życiu.

“Mój Boże! — pomyślał. Czy naprawdę robimy coś takiego? Nie dalej jak siedemnaście lat temu byłem członkiem Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami Doliny Willamette!

Co się z nami stało?

Co się stało ze mną?”

Kaszlnął, zasłaniając usta dłonią, by ukryć fakt, że ociera oczy. Następnie rozejrzał się wokół i zauważył, że nie jest w tym osamotniony. Przynajmniej dwunastu mężczyzn spośród zgromadzonych przestało krzyczeć. Opuścili wzrok i spoglądali na swe dłonie. Kilku otwarcie płakało. Łzy spływały im po twarzach stwardniałych wskutek długiej walki o przetrwanie.

Kilku spośród obecnych miniony okres wydał się nagle krótszy. Nie stanowił wystarczającego usprawiedliwienia.

Pod koniec walki aplauz stał się niepewny. Treserzy wskoczyli do dołu, by zająć się zwycięzcą i uprzątnąć szczątki. Wydawało się jednak, że przynajmniej połowa widzów spogląda nerwowo na swego przywódcę oraz na surową, umundurowaną postać siedzącą obok niego.

Szczupły mężczyzna poprawił czapkę.

— Dziękuję, panie przewodniczący. Chyba lepiej będzie, jak już się położę. Jutro czeka mnie długa podróż. Życzę wszystkim dobrej nocy.

Skinął głową członkom starszyzny, po czym podniósł się i wciągnął wytartą, skórzaną kurtkę ozdobioną wielobarwnym naramiennikiem — czerwono-biało-niebieskim emblematem. Gdy ruszył powoli ku wyjściu, mieszkańcy osady podnieśli się bez słowa, spuszczając oczy i ustępując mu z drogi.

Przewodniczący miasteczka Curtin zawahał się, po czym wstał i podążył za nim. Za jego plecami rozlegały się coraz głośniejsze szepty.

Tego wieczoru nie rozegrano drugiej walki.

2. COTTAGE GROVE

Cottage Grove

Oregon

16 kwietnia 2011

Do pani Adele Thompson,

Burmistrza wioski Pine View

W Nieodzyskanym Stanie Oregon

Trasa przekazu: Cottage Grove, Curtin, Culp Creek, McFarland Pt., Oakridge, Pine View.


Szanowna Pani Thompson,

To jest drugi list, który wysyłam nową pocztową trasą wiodącą przez region Lasu Willamette. Jeśli otrzymała Pani pierwszy, wie Pani już, że wasi sąsiedzi z Oakridge zgodzili się na współpracę po pewnych początkowych nieporozumieniach. Wyznaczyłem na naczelnika tamtejszej poczty pana Sonny’ego Davisa, który mieszkał tam już przed wojną i jest powszechnie lubiany. Do tej chwili powinien już nawiązać kontakt z mieszkańcami Pine View.


Gordon Krantz uniósł ołówek znad pliku pożółkłego papieru, który ofiarowali mu mieszkańcy Cottage Grove. Na antycznym biurku stała para miedzianych lamp naftowych, a także świece. Ich migotliwe płomienie odbijały się jasno w szkle chroniącym obrazy zawieszone na ścianie sypialni.

Tubylcy nalegali, by Gordon zajął najlepsze mieszkanie w mieście. Pokój był przytulny, czysty i ciepły.

Stanowiło to olbrzymią zmianę w porównaniu z tym, jak wyglądało życie Gordona zaledwie kilka miesięcy temu. W swym liście, na przykład, niewiele mówił o trudnościach, z jakimi spotkał się w październiku w mieście Oakridge.

Obywatele tej górskiej osady otworzyli przed nim serca, gdy tylko oznajmił, że jest przedstawicielem Odrodzonych Stanów Zjednoczonych. Lecz despotyczny “burmistrz” jednak omal nie zamordował niepożądanego gościa, nim Gordon zdążył wyjaśnić, że jest zainteresowany jedynie otworzeniem urzędu pocztowego, a potem rusza w dalszą drogę i nie stanowi zagrożenia dla miejscowej władzy.

Być może burmistrz obawiał się reakcji ludzi, którzy potępiliby go, gdyby nie pomógł przybyszowi. Na koniec Gordon otrzymał zapasy, o które prosił, a także wartościowego, choć dość starego konia. Gordon widział ulgę na twarzy burmistrza, gdy opuszczał Oakridge. Miejscowy wódz był pewien, że zdoła zachować władzę mimo zdumiewającej wieści, że gdzieś tam nadal istniały Stany Zjednoczone.

Mieszkańcy osady podążali jednak za Gordonem ponad milę, wyłaniali się zza drzew, by wciskać mu nieśmiało listy do rąk, mówili z entuzjazmem o odzyskaniu Oregonu oraz pytali, co mogą zrobić, by w tym pomóc. Otwarcie skarżyli się na miejscową tyranię. W chwili gdy zostawił na drodze tę ostatnią grupę, było jasne, że zmiany wiszą w powietrzu.

Gordon uznał, że dni burmistrza są policzone.


Od czasu, gdy wysłałem poprzedni list z Culp Creek, ustanowiłem urzędy pocztowe w Palmerville i Curtin. Dzisiaj ukończyłem negocjacje z burmistrzem Cottage Grove. Do listu dołączam raport o moich dotychczasowych postępach, przeznaczony dla moich zwierzchników w Odzyskanym Stanie Wyoming. Gdy do Pine View przybędzie podążający moim śladem kurier, proszę przekazać mu moje meldunki wraz z najlepszymi życzeniami.

Proszę się też nie niecierpliwić, jeśli to jakiś czas potrwa. Szlaki na zachód od Saint Paul są niebezpieczne i może upłynąć więcej niż rok, nim zjawi się następny listonosz.


Gordon świetnie potrafił sobie wyobrazić reakcję pani Thompson, gdy przeczyta to pismo. Stara, zadziorna przywódczyni potrząśnie głową, a może nawet zaśmieje się głośno z bezczelnego łgarstwa w każdym zdaniu.

Adele Thompson wiedziała, lepiej niż ktokolwiek inny na dzikim terytorium, które ongiś było wielkim stanem Oregon, że nie będzie kurierów z cywilizowanego wschodu. Nie istniała żadna kwatera główna, do której Gordon mógłby pisać raporty. Realny był tylko nadal lekko radioaktywny zakręt Missisipi, którego stolicą było Saint Paul.

Odzyskany Stan Wyoming — podobnie jak Odrodzone Stany Zjednoczone — istniał wyłącznie w wyobraźni wędrownego oszusta z ciemnego wieku, który ze wszystkich sił starał się przetrwać w śmiertelnie groźnym, podejrzliwym świecie.

Pani Thompson była jedną z tych rzadko spotykanych przez Gordona osób, które po wojnie nadal widziały na oczy i zachowały zdolność logicznego myślenia. Iluzja, którą stworzył — najpierw przypadkowo, a potem pod wpływem desperacji — nie znaczyła dla niej nic. Polubiła Gordona za to, jaki był. Uzyskał jej miłosierdzie bez potrzeby odwoływania się do mitu.

Pisał w tak pokrętny sposób — list pełen wzmianek o rzeczach, które nie istniały — raczej z myślą o oczach innych ludzi. Podczas wędrówki trasą, którą ustanowił, poczta będzie wielokrotnie przechodziła z rąk do rąk, nim wreszcie dotrze do Pine View. Pani Thompson potrafiła jednak czytać między wierszami.

I nie zdradzi go. Gordon był tego pewien.

Miał tylko nadzieję, że potrafi zapanować nad śmiechem.


W tej części Gór Nadbrzeżnych panuje obecnie względny spokój. Wznowiono nawet umiarkowany handel między osadami, przezwyciężając zastarzały strach przed wojennymi epidemiami i surwiwalistami. Tubylcy są bardzo ciekawi wieści z zewnętrznego świata.

Nie znaczy to, że wszędzie jest dobrze. Poinformowano mnie, że tereny nad Rogue River, na południe od Roseburga nadal są pogrążone w całkowitym bezprawiu. Jest to kraina Nathana Holna. Dlatego kieruję się na północ, w stronę Eugene. Tam zresztą jest zaadresowana większość listów, które niosę.


W sakwie u końskiego boku, głęboko pod stosem listów, które przyjął od podekscytowanych, wdzięcznych ludzi, spoczywał ten, który dała mu Abby. Spróbuje go doręczyć, bez względu na to, co na koniec stanie się z pozostałymi.


Muszę już ruszać w drogę. Być może niedługo dogoni mnie list od Pani i innych moich drogich przyjaciół. Na razie proszę przekazać wyrazy miłości Abby, Michaelowi i całej reszcie.

Pine View jest miejscem, w którym — bardziej niż gdziekolwiek indziej — Odrodzone Stany Zjednoczone Ameryki żyją i mają się dobrze.

Łączę pozdrowienia

Gordon K.


Ta ostatnia uwaga mogła być odrobinę niebezpieczna, lecz Gordon czuł, że musi ją dołączyć, choćby tylko po to, by zademonstrować pani Thompson, że nie uwierzył w pełni we własne oszustwo, które — jak miał nadzieję — doprowadzi go bezpiecznie przez pogrążoną w niemal całkowitym bezprawiu okolicę do…

Dokąd? Po wszystkich tych latach Gordon nadal nie był pewien, czego właściwie szuka.

Być może tylko kogoś, kto gdzieś tam wziął na siebie odpowiedzialność. Starał się jakoś przeciwdziałać nadejściu ciemnego wieku. Potrząsnął głową. Po wszystkich tych latach marzenie nadal nie chciało umrzeć.

Włożył list do starej koperty, nalał trochę wosku ze świecy i odcisnął w nim pieczątkę zabraną z poczty w Oakridge. Następnie położył list na “raporcie o postępach”, nad którym pracował wcześniej, steku wymysłów adresowanym do urzędników wyimaginowanego rządu.

Obok koperty leżała jego czapka listonosza. Światło lampy migotało w mosiężnym wyobrażeniu kuriera Pony Express[2], który już od miesięcy był milczącym towarzyszem i mentorem Gordona.

Wpadł na swój nowy plan utrzymania się przy życiu przez czysty przypadek. Teraz jednak mieszkańcy jednego miasteczka po drugim wychodzili z siebie, by w niego uwierzyć, zwłaszcza gdy faktycznie dostarczał listy z miejsc, które odwiedził uprzednio. Wydawało się, że po wszystkich tych latach ludzie nadal tęsknią rozpaczliwie za minionym, wspaniałym wiekiem — erą czystości, porządku i wielkiej ojczyzny, którą utracili. Tęsknota ta odnosiła zwycięstwo nad goryczą ich sceptycyzmu, niczym wiosenna odwilż krusząca skuwające strumień lody.

Gordon stłumił rodzące się poczucie wstydu. Nikt, kto przeżył minione siedemnaście lat, nie zachował niewinności, a wydawało się, że jego oszustwo naprawdę niesie trochę dobra miasteczkom, przez które przechodził. Sprzedawał nadzieję w zamian za prowiant i nocleg.

Robiło się to, co było konieczne.

Ktoś dwa razy donośnie zastukał w drzwi.

— Proszę! — zawołał Gordon.

Do środka wsadził głowę Johnny Stevens, świeżo mianowany zastępca naczelnika poczty w Cottage Grove. Jego chłopięcą twarz pokrywał świeżo wyrosły jasny meszek. Kościste nogi młodzieńca świadczyły, że jest mocny w marszu na przełaj. Uważano go też za znakomitego strzelca.

Kto wie? Niewykluczone nawet, że doręczy pocztę.

— Hmm, przepraszam? — Johnny najwyraźniej nie chciał przeszkadzać mu w ważnych zajęciach. — Jest już ósma. Czy pamięta pan, że burmistrz chciał wypić z panem piwo w pubie, bo to pana ostatni wieczór w mieście?

Gordon wstał.

— Masz rację, Johnny. Dziękuję.

Złapał czapkę i kurtkę, a także lipny raport oraz list do pani Thompson.

— Proszę. To jest oficjalna przesyłka, którą masz doręczyć podczas pierwszego kursu do Culp Creek. Naczelnikiem poczty jest tam Ruth Marshall i oczekuje czyjegoś przybycia. Tamtejsi ludzie przyjmą cię dobrze.

Johnny ujął koperty tak, jakby były zrobione z motylich skrzydeł.

— Będę je chronił z narażeniem życia, panie inspektorze. — W oczach młodzieńca lśniły duma i determinacja, które pozwalały przypuszczać, że nigdy nie chciałby zawieść swojego zwierzchnika.

— O czym ty mówisz! — warknął Gordon. Ostatnią rzeczą, której pragnął, było to, by szesnastolatek ucierpiał w ochronie urojenia. — Będziesz się kierował zdrowym rozsądkiem, tak jak ci kazałem.

Johnny przełknął ślinę i skinął głową, lecz Gordon nie był bynajmniej pewien, czy został właściwie zrozumiany. Oczywiście najpewniej skończy się tym, że chłopak przeżyje ekscytującą przygodę, zapuszczając się leśnymi ścieżkami dalej niż ktokolwiek z jego wioski od ponad dziesięciu lat, a potem wróci jako bohater z mnóstwem opowieści. Wśród tych wzgórz było jeszcze trochę samotnych surwiwalistów, lecz tak daleko na północ od okolic Rogue River istniały wszelkie szanse, że Johnny dotrze do Culp Creek i wróci cały i zdrowy.

Gordon niemal przekonał o tym sam siebie.

Wypuścił z płuc powietrze i uścisnął ramię młodzieńca.

— Twój kraj nie wymaga od ciebie, byś za niego zginął, Johnny, lecz byś ocalił życie i służył mu dalej. Potrafisz to zapamiętać?

— Tak jest. — Chłopak skinął głową z powagą. — Rozumiem.

Gordon odwrócił się, by zdmuchnąć świece.

Johnny musiał grzebać w ruinach starego urzędu pocztowego w Cottage Grove, gdyż w korytarzu Gordon zauważył, że na ręcznie tkanej koszuli chłopaka widniał teraz dumnie naramiennik z napisem POCZTA STANÓW ZJEDNOCZONYCH. Jego kolory wciąż były jaskrawe, po prawie dwudziestu latach.

— Zebrałem już dziesięć listów od ludzi z Cottage Grove i pobliskich farm — oznajmił Johnny. — Większość z nich chyba nie zna nikogo na wschodzie, ale i tak piszą, dla zabawy i w nadziei, że ktoś im odpowie.

Wizyta Gordona dała więc chociaż to, że niektórzy ludzie poćwiczyli trochę umiejętność pisania. Było to warte wiktu i zakwaterowania na kilka dni.

— Ostrzegłeś ich, że na wschód od Pine View poczta wędruje jeszcze powoli i nie ma żadnych gwarancji?

— Jasne. Nic im to nie przeszkadza.

Gordon uśmiechnął się.

— W takim razie w porządku. Zresztą poczta i tak zawsze przekazywała głównie fantazje.

Chłopak popatrzył na niego zakłopotany, ale Gordon włożył czapkę na głowę i nie powiedział już nic.


* * *

Odkąd opuścił ruiny Minnesoty, tak dawno temu, widział niewiele wiosek równie zamożnych i najwyraźniej szczęśliwych jak Cottage Grove. Farmy produkowały teraz przeważnie nadwyżki plonów. Milicja była dobrze wyszkolona i — w przeciwieństwie do Oakridge — nie stanowiła narzędzia ucisku. W miarę jak nadzieja odnalezienia prawdziwej cywilizacji słabła, Gordon miał coraz skromniejsze marzenia, aż wreszcie miejsce takie, jak to, wydało mu się niemal rajem.

O ironio — to samo oszustwo, które przeprowadziło go bezpiecznie przez pełne podejrzliwych mieszkańców górskie sioła, uniemożliwiało mu teraz pozostanie tutaj. By podtrzymać iluzję, musiał ruszyć w dalszą drogę.

Wszyscy tu w niego uwierzyli. Gdyby złudzenie, które stworzył, załamało się, z pewnością nawet porządni ludzie zwróciliby się przeciwko niemu.

Otoczona palisadą wioska zajmowała jeden narożnik przedwojennego Cottage Grove. Lokalny pub był wielką, komfortową piwnicą z dwoma dużymi kominkami oraz barem, za którym serwowano gorzkie piwo miejscowej produkcji w wysokich glinianych kuflach z przykrywką.

Burmistrz Peter Von Kleek siedział w loży w rogu, pogrążony w poważnej rozmowie z Erykiem Stevensem, dziadkiem Johnny’ego i świeżo mianowanym naczelnikiem poczty w Cottage Grove. Gdy Gordon i Johnny weszli do pubu, obaj mężczyźni ślęczeli nad egzemplarzem “przepisów federalnych”.

Jeszcze w Oakridge Gordon wydrukował kilkadziesiąt kopii na ręcznym powielaczu, który znalazł i zdołał uruchomić na starej, opuszczonej poczcie. Poświęcił tym okólnikom bardzo wiele zastanowienia i uwagi. Musiały mieć posmak autentyczności, lecz jednocześnie nie stanowić wyraźnego zagrożenia dla miejscowych watażków, nie dawać im powodu do obaw przed mitycznymi Odrodzonymi Stanami Zjednoczonymi… czy samym Gordonem.

Te kartki były, jak dotąd, jego najbardziej natchnionym rekwizytem.

Peter Von Kleek, wysoki człowiek o wymizerowanej twarzy, wstał i uścisnął dłoń Gordona, wskazując mu gestem, by usiadł. Barman podbiegł do nich z dwoma wysokimi kuflami brązowego, mętnego piwa. Było oczywiście ciepłe, lecz smakowało znakomicie. Jak pumpernikiel. Burmistrz czekał, pykając nerwowo z glinianej fajki, dopóki Gordon nie odstawił kufla cmoknąwszy z westchnieniem.

Von Kleek nagrodził skinieniem głowy dający się wywnioskować komplement. Jego twarz wciąż jednak była zasępiona. Stuknął palcem w leżący przed nim papier.

— Te przepisy nie są zbyt szczegółowe, panie inspektorze.

— Proszę mówić mi Gordon. Obecne czasy nie sprzyjają formalnościom.

— Hmm, tak, Gordon. Mów mi Peter.

Burmistrz był wyraźnie zakłopotany.

— No więc dobrze, Peter — Gordon skinął głową. — Odrodzone Stany Zjednoczone otrzymały kilka surowych lekcji. Jedna z nich mówiła, że nie należy narzucać sztywnych norm dalekim okręgom, mającym problemy, których w Saint Paul nie potrafią sobie nawet wyobrazić, a co dopiero regulować.

Rozpoczął jedną z przemów, które zawsze miał w pogotowiu.

— Istnieje na przykład problem pieniędzy. Większość osad zrezygnowała z przedwojennej waluty wkrótce po zamieszkach towarzyszących plądrowaniu magazynów żywności. Regułą jest handel wymienny. Na ogół sprawdza się on całkiem nieźle, z wyjątkiem przypadków, gdy odpracowywanie długów zmienia się w formę niewolnictwa.

To akurat było prawdą. Podczas swych podróży Gordon wszędzie widział odradzanie się różnych wersji feudalnej pańszczyzny. Pieniądze znaczyły tyle co nic.

— Federalny rząd w Saint Paul ogłosił starą walutę za nieważną. Banknotów i monet jest po prostu za dużo dla mało wydajnej rolniczej gospodarki. Staramy się jednak zachęcać do rozwoju handlu. Na przykład przyjmujemy stare dwudolarowe banknoty jako opłatę pocztową za listy dostarczane przez Pocztę Stanów Zjednoczonych. Nigdy nie było ich zbyt wiele, a przy obecnym poziomie techniki nie sposób ich podrobić. Akceptujemy również srebrne monety sprzed tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego piątego roku.

— Zebraliśmy już przeszło czterdzieści dolarów! — przerwał mu Johnny Stevens. — Ludziska wszędzie szukają tych starych banknotów i monet. Zaczęli też spłacać nimi długi.

Gordon wzruszył ramionami. Już się zaczęło. Czasami drobne szczegóły, które dodawał do swej opowieści, aby zwiększyć jej wiarygodność, zaczynały żyć własnym życiem w sposób, jakiego nigdy się nie spodziewał. Nie sądził, by odrobina pieniędzy wprowadzona z powrotem do obiegu dzięki wartości, jaką dał jej miejscowy mit o “Odrodzonych Stanach Zjednoczonych”, mogła zrobić tym ludziom wiele krzywdy.

Von Kleek skinął głową. Przeszedł do następnej sprawy.

— Ten fragment mówiący, że nie powinien istnieć przymus oraz że należy urządzać wybory… — puknął palcem w kartkę. — No więc, mamy coś w rodzaju regularnych miejskich zebrań, a kiedy dzieje się coś ważnego, zbierają się też ludzie z okolicznych wiosek. Nie mogę jednak w zgodzie z prawdą twierdzić, że ja czy mój szef milicji zostaliśmy naprawdę wybrani… nie w prawdziwych, tajnych wyborach, o jakich tu piszą. — Potrząsnął głową. — Musieliśmy też podjąć dość drastyczne kroki, zwłaszcza we wczesnych dniach. Mam nadzieję, że nie spotkają nas za to zbyt ciężkie zarzuty, panie inspe… Gordon. Naprawdę robiliśmy, co mogliśmy. Na przykład, mamy tu szkołę. Większość młodszych dzieciaków uczy się, gdy skończą się żniwa. Możemy też zacząć gromadzić maszyny i urządzać głosowania, jak tutaj piszą… — Von Kleek chciał, by Gordon go uspokoił. Starał się patrzeć mu w oczy. Gość jednak wzniósł kufel piwa, by uniknąć jego spojrzenia.

Było to jedno z najbardziej przewrotnych zjawisk, z jakimi spotkał się podczas swych podróży: ci, którzy ulegli barbarzyństwu w najmniejszym stopniu, najbardziej wstydzili się tego, że w ogóle mu ulegli.

Odkaszlnął.

— Mam wrażenie… mam wrażenie, że zrobiłeś tu całkiem niezłą robotę, Peter. Zresztą przeszłość jest mniej ważna od przyszłości. Nie sądzę, byś musiał się martwić o możliwość ingerencji rządu federalnego.

Na twarzy Von Kleeka pojawił się wyraz ulgi. Gordon był pewien, że za parę tygodni odbędą się tu tajne wybory. A ludzie z tej okolicy sami będą sobie winni, jeśli wybiorą na swego przywódcę kogoś innego zamiast tego gburowatego, rozsądnego człowieka.

— Dziwi mnie jedna rzecz.

Mówiącym był Eryk Stevens. Dziarski staruszek był najlepszym kandydatem na naczelnika poczty. Kierował miejscowym punktem handlowym, a do tego był najlepiej wykształconym człowiekiem w miasteczku, gdyż ukończył przedwojenny college.

Następnym powodem był fakt, że Stevens okazał się najbardziej podejrzliwy, gdy kilka dni temu do osady przybył Gordon, ogłaszając nową erę dla Oregonu pod rządami “Odrodzonych Stanów Zjednoczonych”. Mianowanie go naczelnikiem poczty najwyraźniej pozbawiło go podejrzliwości i sprawiło, że uwierzył, choćby tylko dla własnego prestiżu i zysku.

Tylko uboczne znaczenie miała okoliczność, że zapewne wykona dobrą robotę — przynajmniej dopóki mit będzie trwał.

Stary Stevens przesunął swój kufel na stole, pozostawiając szeroki, owalny pierścień.

— Nie mogę się połapać, dlaczego nikt dotąd nie dotarł tu z Saint Paul. Wiem, że musiał pan pokonać kupę dzikich terenów, i to — jak pan mówił — prawie w całości na piechotę. Chcę się jednak dowiedzieć, dlaczego nie wysłali po prostu kogoś samolotem?

Za stołem zapadła na chwilę cisza. Gordon wyczuwał, że siedzący w pobliżu tubylcy również się przysłuchują.

— Ech, dziadku! — Johnny Stevens potrząsnął głową ze wstydu za staruszka. — Czy nie wiesz, jak okropna była wojna? Wszystkie samoloty i skomplikowane maszyny zniszczył ten impuls, który rozwalił radia i inne takie rzeczy na samym początku! A potem nie było już nikogo, kto potrafiłby je naprawić. I nie ma części zamiennych!

Gordon zamrugał powiekami. Przez moment czuł się zaskoczony. Ten chłopak był niezły! Urodził się po upadku przemysłowej cywilizacji, a mimo to rozumiał zasadnicze sprawy.

Rzecz jasna wszyscy wiedzieli o elektromagnetycznych impulsach pochodzących od potężnych bomb wodorowych, które wybuchły wysoko w przestrzeni kosmicznej. Zniszczyły one urządzenia elektroniczne na całym świecie już pierwszego, straszliwego dnia. Johnny rozumiał jednak coś więcej: to jak pełna wzajemnych zależności jest oparta na maszynach kultura.

Niemniej, jeśli chłopak był inteligentny, musiał to mieć po dziadku. Starszy Stevens popatrzył z przekąsem na Gordona.

— Zgadza się, inspektorze? Nie ma części zamiennych ani mechaników?

Gordon wiedział, że to wyjaśnienie nie wytrzyma dokładniejszej analizy. Pobłogosławił długie, nudne godziny wędrówki po zniszczonych drogach za Oakridge. Opracował wtedy swą opowieść w najdrobniejszych szczegółach.

— Nie. Niezupełnie. Promieniowanie impulsowe, wybuchy oraz opad radioaktywny zniszczyły bardzo wiele. Drobnoustroje, zamieszki i trzyletnia zima zabiły wielu wykwalifikowanych ludzi. Tak naprawdę jednak nie trzeba było dużo czasu, by na nowo uruchomić niektóre maszyny. Już po kilku dniach przygotowano do lotu samoloty. Odrodzone Stany Zjednoczone mają ich dziesiątki, naprawionych, sprawdzonych i czekających, by je wykorzystać. Ale nie mogą wystartować. Wszystkie są unieruchomione i tak pozostanie przez wiele lat.

Staruszek zrobił zdziwioną minę.

— Dlaczego, inspektorze?

— Z tego samego powodu, dla którego nie odbierze pan żadnego programu, nawet gdyby zmontował pan działające radio — odparł Gordon. Przerwał dla większego efektu. — Przez lasery satelitarne.

Peter Von Kleek walnął dłonią w stół.

— Sukinkoty!

Wszystkie głowy zwróciły się w ich stronę.

Eryk Stevens westchnął, spoglądając na Gordona z wyrazem całkowitego zaufania… albo podziwu dla łgarza lepszego niż on.

— Co… co to są las…

— Lasery satelitarne — powiedział dziadek Johnny’ego. — Wygraliśmy wojnę — skomentował parsknięciem sławetne minimalne zwycięstwo, które otrąbiono w ciągu tygodni przed wybuchem zamieszek. — Ale nieprzyjacielowi musiało jeszcze zostać na orbicie trochę uśpionych satelitów. Zaprogramował je tak, by odczekały kilka miesięcy albo lat, a potem niech coś spróbuje choć pisnąć przez radio albo polecieć i trach! — przeciął powietrze zdecydowanym ruchem dłoni. — Nic dziwnego, że nic nigdy nie złapałem na moim kryształkowym odbiorniku!

Gordon skinął głową. Ta historia tak dobrze zgadzała się z faktami, że mogła być nawet prawdziwa. Szczerze żywił taką nadzieję. Tłumaczyłoby to ciszę oraz pustkę na niebie bez konieczności przyjęcia założenia, że świat jest całkowicie pozbawiony cywilizacji.

I jak inaczej wyjaśnić stosy żużla pozostałe po tak wielu antenach radiowych, które widział po drodze?

— A co rząd robi w tej sprawie? — zapytał z przejęciem Von Kleek.

“Bajki” — pomyślał Gordon. Jego kłamstwa będą się stawać coraz bardziej zawiłe w miarę trwania podróży, aż wreszcie ktoś go na nich przyłapie.

— Została jeszcze garstka uczonych. Mamy nadzieję znaleźć w Kalifornii urządzenia umożliwiające produkcję i wystrzeliwanie rakiet orbitalnych.

Pozwolił im domyślić się implikacji.

Miny jego rozmówców wyrażały rozczarowanie.

— Gdyby tylko było można strącić te cholerne satelity wcześniej — wtrącił się burmistrz. — Pomyślcie o wszystkich tych samolotach, które stoją tam bezużytecznie! Czy potraficie sobie wyobrazić, jak by się zdziwiła następna banda holnistów znad cholernej Rogue River, gdyby się przekonała, że my, farmerzy, mamy wsparcie amerykańskiego lotnictwa i kilka skubanych A-10!

Krzyknął głośno i zaczął wykonywać dłońmi ruchy naśladujące nurkowanie samolotów. Następnie zaprezentował całkiem udaną imitację karabinu maszynowego. Gordon roześmiał się wraz z całą resztą. Niczym chłopcy pogrążyli się na chwilę w marzeniach o ocaleniu i władzy spoczywającej w rękach porządnych ludzi.

Teraz, gdy wyglądało na to, że burmistrz i inspektor pocztowy zakończyli już służbową rozmowę, wokół zgromadzili się inni ludzie. Ktoś wyciągnął harmonijkę ustną. Johnny’emu Stevensowi wręczono gitarę. Okazał się całkiem utalentowany. Wkrótce śpiewano już sprośne piosenki ludowe i stare komercyjne hity.

Nastrój był znakomity. Nadzieja wisiała w powietrzu niczym zawiesina w ciepłym, ciemnym piwie. Smakowała przynajmniej równie dobrze jak ono.


Dopiero późnym wieczorem usłyszał to po raz pierwszy. Gdy wracał z ubikacji — uradowany, że w Cottage Grove zachowano w jakiś sposób kanalizację, choćby nawet napędzaną tylko siłą grawitacji — Gordon zatrzymał się nagle obok schodów od zaplecza.

Dobiegł go jakiś dźwięk.

Zgromadzeni przy kominku śpiewali: “Zbierzcie się posłuchać opowieści, opowieści o fatalnej wędrówce…”

Uniósł lekko głowę. Czy ten szmer stanowił tylko twór jego wyobraźni? Dźwięk był cichy, a Gordonowi i tak już szumiało w głowie od wypitego piwa.

Dziwne, intuicyjne wrażenie, które odczuwał jakby gdzieś u podstawy szyi, nie chciało go jednak opuścić. Sprawiło, że się odwrócił i zaczął wspinać się w górę po stromych schodach do budynku wznoszącego się nad znajdującym się w piwnicy pubem.

Na półpiętrze wąską klatkę schodową oświetlała słaba świeczka. Radosne głosy rozśpiewanego, podpitego towarzystwa ucichły za jego plecami, gdy wchodził powoli i ostrożnie po trzeszczących stopniach.

Kiedy dotarł na szczyt schodów, znalazł się w mrocznym korytarzu. Nasłuchiwał bezowocnie przez — jak mu się zdawało — długi czas. Po kilku chwilach odwrócił się, składając wszystko na karb przeciążonej wyobraźni.

I wtedy usłyszał to znowu.

…seria słabych, niesamowitych dźwięków, na samej granicy słyszalności. Przywołane przez nie na wpół zatarte wspomnienia sprawiły, że po plecach Gordona przebiegły ciarki. Nie słyszał nic takiego od… od bardzo, bardzo dawna.

Na końcu zakurzonego korytarza w słabym świetle rysowała się spękana futryna drzwi. Podszedł do nich cicho.

“Blup!”

Dotknął zimnej metalowej gałki. Nie była zakurzona. Ktoś już był w środku.

“Ła-ła…”

Nie czuł ciężaru rewolweru — gdyż pozostawił go w pokoju w rzekomo bezpiecznym Cottage Grove — a to sprawiało, że czuł się na wpół nagi, gdy obrócił gałkę i otworzył drzwi.

Zakurzony brezent pokrywał ustawione w stosy skrzynie wypełnione najróżniejszymi rzeczami: mnóstwem opon, narzędziami, nawet meblami. Tubylcy zgromadzili ten skarbiec z myślą o niepewnej przyszłości. Za jednym z szeregów znajdowało się źródło słabego, migotliwego światła. Słychać było ciche głosy szepczące z niecierpliwym podnieceniem. I ten dźwięk…

“Blup. Blup!”

Gordon skradał się wzdłuż stosów pokrytych pleśnią pak, przypominających niestabilne urwiska zbudowane z prastarych skał osadowych. W miarę jak zbliżał się do końca szeregu, odczuwał narastające napięcie. Łuna obejmowała coraz większą przestrzeń. Było to zimne światło, któremu nie towarzyszył żar.

Klepka w podłodze zaskrzypiała pod jego stopami.

Pięć twarzy wyglądających w niezwykłym świetle jak wypukłe płaskorzeźby zwróciło się nagle w górę. Gordonowi zaparło na chwilę dech w piersiach. Zobaczył, że to dzieci. Spoglądały na niego z pełną przerażenia czcią — tym większą, że niewątpliwie go rozpoznały. Oczy miały szeroko otwarte. Nie poruszyły się.

Gordona jednak nie obchodziło nic poza pudełkowatym przedmiotem, który leżał na owalnym dywaniku w środku tego małego zgromadzenia. Nie mógł uwierzyć własnym oczom.

Wzdłuż dolnej krawędzi ciągnął się szereg maleńkich guzików. Na środku znajdował się płaski, szary ekran lśniący perłową poświatą.

Różowe pająki wyłaziły z latających talerzy i posuwały się władczym krokiem przez ekran w rytm chrzęszczącego marsza. Gdy docierały bez oporu do jego dolnej krawędzi, beczały na znak triumfu, po czym ich szeregi przegrupowywały się i atak zaczynał się od nowa.

Gordonowi zaschło w gardle.

— Skąd… — wydyszał.

Dzieci podniosły się. Jeden z chłopców przełknął ślinę.

— Słucham pana?

Gordon wskazał palcem urządzenie.

— Skąd, na wszystko, co święte, to macie? — Potrząsnął głową. — A co ważniejsze… skąd macie baterie!

Jedno z dzieci rozpłakało się.

— Proszę pana, nie wiedzieliśmy, że to coś złego. Timmy Smith powiedział nam, że to tylko gra, w jaką bawiły się dawniej dzieciaki! Znajdujemy je wszędzie, ale nie chcą już działać…

— Kto to jest Timmy Smith? — zapytał Gordon.

— Jeden chłopak. Jego tata od paru lat przyjeżdża z Creswell z pełnym wozem towaru. Timmy zamienił tę jedną grę na dwadzieścia starych, które znaleźliśmy i które nie działały.

Gordon przypomniał sobie mapę, którą wczesnym wieczorem oglądał w pokoju. Creswell leżało niedaleko stąd na północ, nieopodal trasy, którą zamierzał udać się do Eugene.

“Czy to możliwe?” Poczuł nadzieję zbyt nagłą i gorącą, by mógł się nią cieszyć, czy choćby ją rozpoznać.

— A czy Timmy Smith powiedział, skąd ma tę zabawkę?

Starał się nie spłoszyć dzieci, lecz podniecenie z pewnością dawało się słyszeć w jego głosie i przestraszyło je.

— Powiedział, że dostał ją od Cyklopa! — zakwiliła jedna z dziewczynek.

Wtem, w przypływie paniki, dzieci rzuciły się do ucieczki, znikając w ciasnych zaułkach zakurzonego magazynu. Gordon został nagle sam. Stał bez ruchu, obserwując maleńkich najeźdźców z kosmosu, posuwających się w dół po małym, lśniącym, szarym ekranie.

— Chrzrz… chrzrz… chrzrz… — maszerowali.

“Blup!” — zabrzmiało triumfalnie. Potem wszystko ruszyło od początku.

3. EUGENE

Sapiąc donośnie, kucyk wlókł się w przemaczającej wszystko mżawce, prowadzony przez mężczyznę w przeciwdeszczowym ponczo. Miał na sobie tylko siodło oraz dwie wypchane torby, owinięte chroniącą przed przemoczeniem folią.

Szara międzystanowa autostrada lśniła wilgocią. Głębokie kałuże w betonie przypominały małe jeziorka. W ciągu powojennych lat suszy wiatry pokryły czteropasmową szosę ziemią. Później, gdy znowu powróciły nadciągające z północnego zachodu deszcze, zaczęła na niej rosnąć trawa. Większa część autostrady zmieniła się we wstęgę łąki, płaski wyłom wśród porośniętych lasem wzgórz, wznoszących się nad spienioną rzeką.

Gordon podniósł swój przeciwdeszczowy strój niczym namiot, aby popatrzeć na mapę. Z przodu, po prawej stronie, gdzie południowa i wschodnia odnoga Willamette łączyły się ze sobą, nim rzeka skręcała na zachód między Eugene i Springfield, powstały wielkie moczary. Według przedwojennej mapy pod nimi znajdował się nowoczesny parking. Teraz nad bagno wystawały jedynie nieliczne stare dachy. Gładkie pasy ruchu, miejsca postoju i trawniki stały się królestwem wodnego ptactwa, które sprawiało wrażenie, że wilgoć nie przeszkadza mu w najmniejszym stopniu.

W Creswell poinformowano Gordona, że w niedalekiej odległości, na północy, autostrada międzystanowa staje się niemożliwa do przebycia. Będzie musiał przejść przez samo Eugene, znaleźć stojący nadal most na rzece, a potem w jakiś sposób wrócić na autostradę, by dotrzeć do Coburga.

Ludzie z Creswell nie potrafili podać zbyt wielu szczegółów. Od czasu wojny dotarli tu tylko nieliczni wędrowcy.

“Nic nie szkodzi. Eugene już od miesięcy było jednym z moich celów. Obejrzymy sobie, jak teraz wygląda”.

Ale pobieżnie. Miasto stało się dla niego jedynie kamieniem milowym na drodze ku większej tajemnicy, czekającej dalej na północy.

Żywioły nie zmogły jeszcze międzystanowej autostrady. Mogła być porośnięta trawą i pełna kałuż, lecz tylko na zwalonych mostach, które mijał po drodze, nadal widać było wyraźne ślady zniszczenia. Wyglądało na to, że gdy ludzie budują porządnie, tylko czas lub inni ludzie mogą zniszczyć ich dzieła. “A oni budowali porządnie” — pomyślał Gordon. Być może przyszłe pokolenia Amerykanów, które będą wałęsać się po lasach, zjadając się nawzajem, uznają te budowle za dzieło bogów.

Potrząsnął głową. “To deszcz. Miesza mi się od niego we łbie”.

Wkrótce natknął się na wielką tablicę pogrążoną do połowy w kałuży. Odtrącił nogą gruzy i przyklęknął, by zbadać przerdzewiały szyld, całkiem jak tropiciel odczytujący na leśnej ścieżce wystygły ślad.

— Trzydziesta Aleja — przeczytał na głos.

Szeroka droga zapuszczała się między wzgórza na zachodzie, oddalając się od autostrady. Według mapy śródmieście Eugene znajdowało się tuż za porośniętym lasem wzgórzem.

Wstał i klepnął swe juczne zwierzę.

— Jazda, Chabeta. Machnij ogonem na znak skrętu w prawo. Zjeżdżamy z autostrady na zwykłe, miejskie ulice.

Koń sapnął z pełnym stoicyzmem, gdy Gordon pociągnął go delikatnie za wodze i poprowadził w dół wyjazdem z autostrady, a potem powiódł pod nią i ruszył w górę zbocza, kierując się na zachód.

Ze szczytu wzgórza wydawało się, że opadająca powoli mgła łagodzi w jakiś sposób szpetotę zniszczonego miasta. Deszcze dawno już zmyły ślady ognia. Powoli rozrastające się w górę brody zielska wyłażącego ze szczelin nawierzchni pokryły wiele budynków, ukrywając ich rany.

Ludzie z Creswell uprzedzali go, czego ma się spodziewać. Mimo to przybycie do martwego miasta nigdy nie było łatwe. Gordon zszedł w dół, na upiorne ulice pokryte odłamkami szkła. Mokra od deszczu nawierzchnia lśniła od odłamków stłuczonych szyb z innej epoki.

W niżej położonych częściach miasta na ulicach rosły olchy. Zapuściły one korzenie w ziemi pozostałej po rzece błota, która wlała się do Eugene po przerwaniu tam w Fall Creek i Lookout Point. Zniszczenie tych rezerwuarów unicestwiło Autostradę 58 na zachód od Oakridge, co zmusiło Gordona do ruszenia dłuższą trasą południowo-zachodnią przez Curtin, Cottage Grove i Creswell, nim wreszcie ponownie skierował się na północ.

Zniszczenia były dosyć poważne. “A mimo to trzymali się tutaj, pomyślał Gordon. Wszystkie relacje mówią, że omal im się nie udało”.

W Creswell, w przerwach między spotkaniami i uroczystościami — wyborami nowego naczelnika poczty oraz ekscytującymi planami rozszerzenia nowo powstałej sieci pocztowej na wschód i zachód — miejscowi obywatele raczyli Gordona opowieściami o bohaterskiej walce toczonej w Eugene. Mówili o mieście, które usiłowało przetrwać przez cztery długie lata po tym, jak wojna i epidemie odcięły je od świata zewnętrznego. Osobliwy sojusz społeczności uniwersyteckiej z wiejskimi kmiotkami umożliwił państwu-miastu przezwyciężenie wszystkich gróźb… aż wreszcie unicestwiły je bandyckie gangi, które wysadziły w powietrze wszystkie tamy jednocześnie, odcinając zarówno dopływ energii, jak i wolnej od zanieczyszczeń wody.

Była to już legenda, przypominająca niemal historię o upadku Troi. Mimo to, w głosach tych, którzy ją opowiadali, nie było słychać rozpaczy. Wydawało się raczej, że traktują teraz tę katastrofę jako przejściowe niepowodzenie, którego skutki da się odwrócić jeszcze za ich życia.

Creswell bowiem jeszcze przed przybyciem Gordona ogarnęła gorączka optymizmu. Jego opowieść o “Odrodzonych Stanach Zjednoczonych” była drugim zastrzykiem dobrych wieści, jaki otrzymało miasteczko w ciągu niespełna trzech miesięcy.

Zimą przybył inny gość — tym razem z północy; uśmiechnięty mężczyzna w biało-czarnej szacie — który zaczął rozdawać dzieciom zdumiewające dary, a potem oddalił się z magicznym imieniem “Cyklop” na ustach.

“Cyklop” — mówił nieznajomy.

Cyklop wszystko naprawi. Cyklop ponownie przyniesie światu wygodę i postęp oraz uratuje wszystkich przed harówką i nie kończącą się beznadziejnością, dziedzictwem wojny zagłady.

Ludzie musieli jedynie gromadzić starą maszynerię, zwłaszcza elektroniczną. Cyklop przyjmie od nich w darze bezużyteczny, zniszczony sprzęt, a może także trochę zbywającej żywności, by wykarmić swoje dobrowolne sługi. W zamian za to da mieszkańcom Creswell funkcjonujące urządzenia.

Zabawki stanowiły jedynie zapowiedź tego, co miało nadejść. Któregoś dnia otrzymają prawdziwe cuda.

Gordon nie zdołał wyciągnąć od ludzi z Creswell żadnych sensownych informacji. Byli zbyt nieprzytomnie szczęśliwi, aby zachowywać się w pełni logicznie. Połowa z nich uważała, że “Odrodzone Stany Zjednoczone” kryją się za Cyklopem, druga połowa zaś sądziła, że jest na odwrót. Niemal nikomu nie przyszło do głowy, że oba cuda mogą nie mieć ze sobą związku — dwie szerzące się legendy spotykające się ze sobą w głuszy.

Gordon nie odważył się wyprowadzać ich z błędu ani zadawać zbyt wielu pytań. Odjechał tak szybko, jak tylko mógł — obładowany większą liczbą listów niż kiedykolwiek — zdecydowany podążyć za opowieścią ku jej źródłu.

Około południa skręcił na północ w ulicę Uniwersytecką. Lekki deszczyk nie przeszkadzał mu zbytnio. Mógł poświęcić trochę czasu na zbadanie Eugene, a i tak jeszcze zdąży przed nastaniem nocy do Coburga, gdzie podobno istniała osada szabrowników. Gdzieś dalej na północ znajdowało się terytorium, z którego wyruszali zwolennicy Cyklopa, aby roznosić wieści o niezwykłym wybawieniu, które mogli zaofiarować.

Przechodząc szybko obok wypalonych budynków, Gordon zastanawiał się, czy w ogóle powinien próbować swego numeru z “listonoszem”. Przypomniał sobie małe pająki i latające talerze, które błyszczały w ciemności. Trudno mu było nie poczuć nadziei.

Może nadszedł czas, by zrezygnować wreszcie z tego oszustwa i znaleźć coś rzeczywistego, w co mógłby uwierzyć. Może ktoś wreszcie rozpoczął walkę z ciemnym wiekiem.

Przebłysk nadziei był zbyt słodki, by z niego zrezygnować, lecz zarazem zbyt delikatny, by chwycić się go mocno.

Zniszczone wystawy sklepowe opuszczonego miasta ustąpiły wreszcie miejsca Osiemnastej Alei oraz campusowi Uniwersytetu Stanu Oregon. Rozległe boisko porastały teraz młode olchy i osiki. Niektóre miały ponad dwadzieścia stóp wysokości. Wreszcie, obok starej sali gimnastycznej, Gordon zwolnił, a potem zatrzymał się nagle, nakazując kucykowi stanąć.

Zwierzę parsknęło i zaczęło grzebać kopytem w ziemi. Gordon wsłuchał się uważnie. Po chwili poczuł pewność.

Gdzieś, być może niezbyt daleko, ktoś krzyczał.

Słabe wołanie osiągnęło crescendo, a potem ucichło. Był to głos kobiecy, przepełniony bólem i śmiertelnym strachem. Gordon odsunął pokrywę kabury i wyciągnął rewolwer. Czy głos dobiegał z północy? Ze wschodu?

Pogrążył się w półdżungli krzewiącej się między budynkami uniwersyteckimi. Pośpiesznie poszukiwał miejsca, w którym mógłby się ukryć. Od czasu gdy kilka miesięcy temu opuścił Oakridge, szło mu zbyt łatwo i dlatego nabrał złych nawyków. Zakrawało na cud, że nikt go nie usłyszał, gdy łaził po tych opustoszałych ulicach, jakby był ich właścicielem.

Przeprowadził kucyka przez szeroko otwarte drzwi pokrytej łupkową dachówką sali gimnastycznej i uwiązał zwierzę za szeregiem składanych krzesełek. Wysypał tuż obok trochę owsa, lecz zostawił na miejscu siodło wraz z popręgiem.

“I co teraz? Przeczekamy to, czy sprawdzimy, co się dzieje?”

Wydobył łuk i kołczan. Umocował cięciwę. W takim deszczu ta broń była zapewne pewniejsza, a już z pewnością cichsza niż jego karabin czy rewolwer.

Wepchnął jeden z wypchanych listami worków do przewodu wentylacyjnego tak, by nie można go było zobaczyć. Gdy szukał miejsca, w którym mógłby ukryć drugi, zdał sobie nagle sprawę, co robi.

Uśmiechnął się z ironią na myśl o swej chwilowej głupocie. Zostawił drugi worek na podłodze i wyruszył na spotkanie kłopotów.


Dźwięki dobiegały z ceglanego budynku wznoszącego się tuż przed nim. Długi szereg jego szklanych okien lśnił jeszcze. Najwyraźniej rabusie uważali, że nie warto zawracać sobie głowy tym obiektem.

Gordon słyszał teraz słabe, stłumione głosy, ciche rżenie koni oraz skrzypienie uprzęży.

Nie wypatrzywszy na dachu ani w oknach żadnych obserwatorów, przemknął przez porosły chwastami trawnik i szerokie, betonowe schody, po czym przycisnął się do drzwi za rogiem budynku. Oddychał przez otwarte usta, by zachować ciszę.

Drzwi wyposażone były w starodawną, zardzewiałą kłódkę. Umieszczono na nich plastikową tabliczkę z wygrawerowanym napisem:


AKADEMIK IMIENIA THEODORE’A STURGEONA
Otwarty w maju 1989
Bar samoobsługowy czynny
11-14.30, 17-20

Głosy dobiegały tuż zza drzwi… były jednak zbyt stłumione, by można było coś zrozumieć. Biegnące na zewnątrz budynku schody prowadziły na kilka górnych pięter. Gordon cofnął się i zauważył o trzy kondygnacje wyżej uchylone drzwi.

Wiedział, że po raz kolejny zachowuje się jak głupiec. Teraz, kiedy już zlokalizował zagrożenie, naprawdę powinien zabrać kucyka i zmiatać stąd do wszystkich diabłów, tak szybko, jak tylko mógł.

Odgłosy dobiegające ze środka stały się gwałtowne. Przez szczelinę w drzwiach Gordon usłyszał uderzenie. Rozległ się pełen bólu krzyk kobiety, a potem grubiański śmiech mężczyzny.

Westchnął cicho na myśl o skazie charakteru, która nie kazała mu zwiać, jak postąpiłby każdy, kto miał choć odrobinę oleju w głowie — po czym ruszył w górę po betonowych schodach, uważając, by odbywało się to jak najciszej.


Podłogę za na wpół otwartymi drzwiami pokrywały zgnilizna i pleśń. Dalej jednak trzecie piętro domu studenckiego sprawiało wrażenie nietkniętego. Żadnej z szyb wielkiego świetlika nie wybito, co wydawało się cudem, choć miedzianą ramę pokrywała śniedź. W bijącej z atrium bladej poświacie widać było biegnącą w dół po spirali, wyłożoną dywanami rampę, która łączyła ze sobą wszystkie piętra.

Gdy Gordon zbliżył się ostrożnie do otwartego szybu na środku budynku, odniósł wrażenie, że cofnął się w czasie. Rabusie w ogóle nie tknęli gabinetów organizacji studenckich i stosów papierów, które wydawały się szczególnie absurdalne. Tablice ogłoszeń wciąż pokrywały pociemniałe ze starości zawiadomienia o zawodach sportowych, występach estradowych i wiecach politycznych.

Dopiero na samym końcu widać było kilka jaskrawoczerwonych obwieszczeń dotyczących stanu zagrożenia — ostatniego kryzysu, który uderzył niemal bez ostrzeżenia, przynosząc temu wszystkiemu koniec. W innych miejscach cały ten chaos był sympatyczny w swoim młodzieńczym radykalizmie i entuzjazmie…

Młody…

Gordon popędził dalej. Pognał po spiralnej rampie ku glosom dobiegającym z dołu.

Balkon na pierwszym piętrze wystawał nad centralny hol. Resztę drogi Gordon pokonał, czołgając się.

Na północnej ścianie budynku, po prawej stronie, część szklanej oblicówki wysokości dwóch pięter rozbito, by zrobić miejsce dla dwóch wielkich wozów. Z sześciu koni, uwiązanych przy zachodniej ścianie za szeregiem ciemnych automatów bilardowych, wzbijała się para.

Na zewnątrz, wśród odłamków rozbitego szkła, smętny deszczyk tworzył coraz większe, różowe kałuże wokół czterech leżących na ziemi ciał niedawno powalonych ogniem z broni maszynowej. Tylko jedna z ofiar zdążyła podczas zasadzki wyciągnąć pistolet. Leżał on w kałuży, w odległości kilku cali od znieruchomiałej dłoni.

Głosy dobiegały z lewej strony, zza zakrętu balkonu. Gordon poczołgał się ostrożnie naprzód i wystawił głowę, by popatrzeć na drugą część pomieszczenia w kształcie litery L.

Na zachodniej ścianie ocalało kilka sięgających sufitu luster, które dały mu dobry widok na leżącą w dole podłogę. W wielkim kominku między dwoma z nich z trzaskiem paliły się porozbijane meble.

Przywarł do spleśniałego dywanu i uniósł głowę na tyle, by dojrzeć czterech ciężko uzbrojonych mężczyzn spierających się przy ogniu. Piąty wylegiwał się na kanapie po lewej stronie, celując leniwie z karabinu maszynowego do pary więźniów — mniej więcej dziewięcioletniego chłopca oraz młodej kobiety.

Czerwony ślad na jej twarzy miał kształt męskiej dłoni. Brązowe włosy były splątane. Tuliła do siebie chłopca, patrząc z obawą na strażników. Wydawało się, że żadne z więźniów nie ma już sił na łzy.

Wszyscy brodaci mężczyźni byli ubrani w jednoczęściowe, przedwojenne kombinezony z demobilu o maskującej barwie: zielono-brązowej w szare cętki. Każdy z nich miał w lewym uchu przynajmniej jeden złoty kolczyk.

“Surwiwaliści”. Gordon poczuł przypływ odrazy.

Kiedyś, przed wojną, słowo to miało kilka znaczeń: od kierujących się zdrowym rozsądkiem ludzi przygotowujących się do katastrofy w interesie ogółu aż po antyspołecznych paranoików zbzikowanych na punkcie broni. Z pewnego punktu widzenia być może również samego Gordona można było nazwać “surwiwalistą”. Niemniej po spustoszeniach spowodowanych przez najgorszych z nich zachowało się tylko to drugie znaczenie.

Wszędzie, dokąd docierał podczas swych podróży, reakcja ludzi była taka sama. Bardziej niż wroga, którego bomby i drobnoustroje spowodowały takie zniszczenia podczas wojny tygodniowej, ludzie w niemal każdym spustoszonym okręgu i wiosce winili tych nie uznających prawa macho za straszliwe nieszczęścia, które doprowadziły do ostatecznego upadku.

A najgorsi ze wszystkich byli zwolennicy Nathana Holna, “niech zgnije w piekle”.

Ale w dolinie Willamette miało już nie być żadnych surwiwalistów! W Cottage Grove Gordonowi powiedziano, że ostatnią dużą bandę przegnano kilka lat temu z okolic na południe od Roseburga na pustkowia leżące nad Rogue River!

Co więc te diabły robiły tu teraz? Gordon zbliżył się jeszcze bardziej i wsłuchał w ich słowa.

— No nie wiem, dowódco grupy. Myślę sobie, że lepiej dajmy se już spokój z tym zwiadem. Mieliśmy już kupę niespodzianek przez tego “Cyklopa”, o którym chlapnęła ta dupcia, zanim przestała gadać. Chyba lepiej będzie, jak wrócimy do Site Bravo, do łodzi, żeby zameldować o tym, co znaleźliśmy.

Mówiący był niskim, łysym, żylastym facetem. Stał zwrócony plecami do Gordona, grzejąc sobie dłonie nad ogniem. Przez plecy miał przewieszony samopowtarzalny karabin szturmowy wyposażony w tłumik, skierowany lufą w dół.

Potężny mężczyzna, nazwany “dowódcą grupy”, miał bliznę sięgającą od ucha do brody, tylko częściowo zasłoniętą czarną, upstrzoną plamkami siwizny brodą. Uśmiechnął się, demonstrując kilka przerw w uzębieniu.

— Nie wierzysz chyba w te pierdoły, które opowiadało to babsko, hę? Cały ten szajs o wielkim komputerze, który mówi? Co za głupoty! Wciska nam kit, żeby nas zrobić w konia!

— Tak? To jak wytłumaczyć to wszystko?

Niewysoki facet wskazał ręką na wozy. Gordon widział w lustrze róg najbliższego z nich. Był naładowany po brzegi najróżniejszymi rzeczami niewątpliwie znalezionymi tutaj, na uniwersyteckim campusie. Wydawało się, że zdobycz składa się głównie ze sprzętu elektronicznego.

Żadnych narzędzi rolniczych, ubrań czy biżuterii. Tylko elektronika.

Gordon po raz pierwszy w życiu widział wóz szabrowników wypełniony podobnymi dobrami. Wnioski wynikające z tego faktu sprawiły, że puls załomotał mu w skroniach. W swym podnieceniu ledwo zdążył uchylić się na czas, gdy mikrus odwrócił się, by podnieść coś z sąsiedniego stołu.

— A co powiesz na to? — zapytał niski surwiwalista. W ręku trzymał zabawkę — małą grę wideo podobną do tej, którą Gordon widział w Cottage Grove.

Zalśniły światła. Maleńkie pudełko zagrało wysoką, radosną melodyjkę. Dowódca grupy spoglądał na przedmiot przez dłuższą chwilę. Wreszcie wzruszył ramionami.

— To gówno znaczy.

— Zgadzam się z Małym Jimem — odezwał się jeden z pozostałych łupieżców.

— On się nazywa Niebieski Pięć — warknął rosły bandyta. — Zachowuj dyscyplinę!

— Dobra — trzeci mężczyzna skinął głową, najwyraźniej nie przejęty reprymendą. — No to zgadzam się z Niebieskim Pięć. Myślę, że powinniśmy o tym zameldować pułkownikowi Bezoarowi i generałowi. To może wpłynąć na przebieg inwazji. Co będzie, jeśli się okaże, że farmerzy na północ stąd mają zaawansowaną technikę? Moglibyśmy nadziać się na jakieś wysoko wydajne lasery albo coś… zwłaszcza jeśli uruchomili jakiś stary sprzęt, który został po lotnictwie czy marynarce!

— To kolejny powód, by kontynuować rozpoznanie — warknął dowódca. — Musimy się dowiedzieć więcej o tym całym Cyklopie.

— Ale sam widziałeś, jak się musieliśmy namęczyć, żeby ta babka powiedziała nam chociaż tyle! I nie możemy zostawić jej tutaj. Gdybyśmy zawrócili, moglibyśmy załadować ją na jedną z łodzi i…

— Wykończymy cholerne babsko! Załatwimy się z nią dziś w nocy. Z chłopakiem też. Za długo siedziałeś w górach, Niebieski Cztery. W tych dolinach aż się roi od ładnych dupek. Nie możemy się narażać na to, że narobi hałasu, a już na pewno nie możemy jej zabrać na rozpoznanie!

Ten argument nie zaskoczył Gordona. W całym kraju — wszędzie, gdzie udało się im utrzymać — ci powojenni pomyleńcy porywali kobiety, podobnie jak żywność i niewolników. Po pierwszych kilku latach rzezi w większości holnistowskich enklaw kobiety stały się dla mężczyzn niewiarygodnie wartościowe. Uważano je obecnie w luźnych społecznościach hipersurwiwalistycznych macho za cenną własność.

Nic dziwnego, że byli wśród łupieżców tacy, którzy chcieli zabrać dziewczynę ze sobą. Gordon był przekonany, że mogłaby się okazać całkiem ładna, gdyby wyzdrowiała, a wyraz przerażenia zniknął kiedyś z jej oczu.

Chłopak w jej ramionach wpatrywał się w surwiwalistów z dzikim gniewem.

Gordon doszedł do wniosku, że gangi znad Rogue River musiały się wreszcie zorganizować, być może pod władzą jakiegoś charyzmatycznego przywódcy. Najwyraźniej powziął on zamiar inwazji drogą morską, z pominięciem umocnień w Roseville i w dolinie Camas, gdzie farmerzy zdołali w jakiś sposób odeprzeć powtarzające się próby podboju.

Był to śmiały plan, który mógł oznaczać zdmuchnięcie płomyka cywilizacji tlącego się jeszcze w dolinie Willamette.

Do tej chwili Gordon powtarzał sobie, że może mu się udać w jakiś sposób uniknąć mieszania się w tę sprawę. Wydarzenia minionych siedemnastu lat dawno już jednak sprawiły, że niemal każdy, kto pozostał przy życiu, musiał opowiedzieć się po którejś ze stron w tej walce. Żywiące do siebie zawziętą wrogość wioski zapominały o sporach, by połączyć siły w celu zniszczenia band podobnych do tej. Sam widok ubioru maskującego z demobilu i złotych kolczyków niemal wszędzie wywoływał odrazę podobną do tej, jaką ludzie czuli do sępów. Gordon nie mógłby stąd odejść, gdyby nie spróbował przynajmniej wymyślić jakiegoś sposobu przeciw tym bandytom.

Na chwilę przestało padać, więc dwaj z nich wyszli na zewnątrz i zaczęli ściągać ubrania z trupów. Okaleczali je, by zdobyć przerażające trofea. Gdy deszcz rozpadał się na nowo, łupieżcy przenieśli swą uwagę z powrotem na wozy, przeszukując ich zawartość w poszukiwaniu czegoś cennego. Sądząc po przekleństwach, ich wysiłki okazały się daremne. Gordon usłyszał, jak rozdeptują ciężkimi buciorami delikatne i absolutnie niemożliwe do zastąpienia urządzenia elektroniczne.

Widział teraz tylko tego, który pilnował jeńców. Odwrócił się zarówno od Gordona, jak i od ściany z lustrami. Czyścił broń, nie zwracając szczególnej uwagi na otoczenie.

Gordon poczuł, że musi wykorzystać tę szansę. Żałował, że okazał się aż takim głupcem. Podźwignął głowę nad podłogę i uniósł rękę. Ten ruch sprawił, że kobieta podniosła wzrok. Wybałuszyła oczy w wyrazie zaskoczenia.

Gordon przyłożył palec do ust, modląc się, by zrozumiała, że ci ludzie są również jego wrogami. Kobieta zamrugała. Przez chwilę obawiał się, że coś powie. Popatrzyła przelotnie na strażnika, który nadal był pochłonięty bronią.

Gdy ponownie spojrzała Gordonowi w oczy, skinęła lekko głową. Skierował kciuk w górę i wycofał się szybko z balkonu.

Przy pierwszej okazji złapał za manierkę i napił się do syta, gdyż usta miał suche jak pieprz. Znalazł gabinet, w którym warstwa kurzu nie była zbyt gruba — z pewnością nie mógł sobie pozwolić na kichnięcie — usiadł i przeżuwając pasek suszonej wołowiny z Creswell, zaczął czekać.


Szansa nadeszła na krótko przed zmierzchem. Trzech łupieżców wyruszyło na patrol. Ten, którego zwano Małym Jimem, pozostał na miejscu, by upiec w kominku byle jak obdarty ze skóry udziec jelenia. Więźniów pilnował holnista o wymizerowanej twarzy, przyozdobiony trzema złotymi kolczykami. Gapił się na młodą kobietę, powoli strugając nożem kawałek drewna. Gordon zastanawiał się, ile trzeba będzie czasu, by żądza strażnika wzięła górę nad strachem przed gniewem dowódcy. Najwyraźniej starał się zdobyć na odwagę.

Gordon przygotował łuk. Założył strzałę na cięciwę, a dwie następne położył na dywanie przed sobą. Klapa kabury była odpięta, a iglica rewolweru spoczywała na szóstym naboju. Nie mógł już zrobić wiele więcej poza czekaniem.

Strażnik zaprzestał strugania i wstał. Gdy się zbliżył, kobieta przytuliła mocniej chłopca i odwróciła wzrok.

— Niebieskiemu Jeden to się nie spodoba — ostrzegł cicho bandyta siedzący przy ogniu.

Strażnik stanął nad kobietą. Starała się nie wzdrygnąć, zadrżała jednak, gdy dotknął jej włosów. Oczy chłopca zalśniły gniewem.

— Niebieski Jeden powiedział, że ją załatwimy, jak ją przelecimy po kolei. Nie rozumiem, czemu nie miałbym być pierwszy w kolejce. Może nawet opowie mi o Cyklopie. Co ty na to, kochanie? — Zaśmiał się do niej szyderczo. — Jeśli bicie nie rozwiąże ci języka, wiem, co cię poskromi.

— A co z dzieciakiem? — zapytał Mały Jim.

Strażnik wzruszył od niechcenia ramionami.

— A co ma być?

W jego prawej dłoni znalazł się nagle myśliwski nóż. Lewą złapał chłopca za włosy i wyrwał go z rąk kobiety. Krzyknęła.

W tej zatrzymanej jak w obiektywie chwili Gordon zadziałał całkowicie odruchowo. Nie miał ani chwili na zastanowienie. Mimo to nie zrobił tego, co się narzucało, lecz to, co było konieczne. Zamiast wystrzelić do mężczyzny z nożem, podniósł łuk i przeszył strzałą pierś Małego Jima.

Niski surwiwalista skoczył na jednej nodze do tyłu. Spojrzał na drzewce, oniemiały z zaskoczenia, zabulgotał słabo i osunął się na podłogę.

Gordon założył szybko następną strzałę. Odwrócił się akurat na czas, by zobaczyć, jak drugi napastnik wyrywa nóż z barku dziewczyny. Musiała rzucić się między niego a dziecko, blokując cios własnym ciałem. Chłopiec leżał ogłuszony w kącie.

Choć była poważnie ranna, drapała wroga paznokciami. Niestety, uniemożliwiło to Gordonowi oddanie celnego strzału. Zaskoczony bandyta z początku szarpał się z nią nieudolnie, przeklinając i usiłując chwycić ją za nadgarstki. Wreszcie udało mu się cisnąć ją na ziemię. Rozgniewany bolesnymi zadrapaniami — i nie wiedząc, że jego partner nie żyje — holnista uśmiechnął się i uniósł nóż, by dokończyć dzieła. Postąpił krok ku rannej, dyszącej ciężko kobiecie.

W tej samej chwili strzała Gordona przebiła jego ubiór maskujący, pozostawiając mu na plecach płytką, krwawiącą szramę. Następnie wbiła się w kanapę i zadrżała z brzękiem.

Bez względu na wszystkie swe odrażające cechy, surwiwaliści byli zapewne najlepszymi wojownikami na świecie. Szybko jak błyskawica, nim Gordon zdążył założyć następną strzałę, mężczyzna padł na ziemię i przetoczył się ze szturmowym karabinem w rękach. Gordon rzucił się do tyłu w tej samej chwili, gdy seria pojedynczych, celnie mierzonych strzałów przeszyła balustradę, odbijając się od żelaznych słupków w miejscu, gdzie przed chwilą się znajdował.

Karabin był wyposażony w tłumik, co zmuszało bandytę do prowadzenia samopowtarzalnego ognia. Mimo to, gdy Gordon przetoczył się, wyciągając rewolwer, wszędzie wokół niego bzykały kule. Przebiegł na drugą część balkonu.

Facet z dołu miał dobry słuch. Kolejna szybka seria sprawiła, że drzazgi pofrunęły w powietrze w odległości kilku cali od twarzy Gordona, który ledwie zdążył się uchylić.

Zapadła cisza. Gordon słyszał jedynie własny puls, brzmiący w jego uszach jak grzmot.

“I co teraz?” — zastanowił się.

Nagle rozległ się głośny krzyk. Gordon uniósł głowę i ujrzał w lustrze jakiś ruch… drobna kobieta rzuciła się na znacznie większego wroga, wznosząc nad głowę wielkie krzesło!

Surwiwalista odwrócił się błyskawicznie i wystrzelił. Na piersi młodej szabrowniczki wykwitły czerwone plamy. Padła na podłogę. Krzesło potoczyło się do nóg łupieżcy.

Gordon usłyszał trzask towarzyszący opróżnieniu magazynka karabinu. A może był to tylko szalony domysł. Bez względu na to, czy było to złudzenie czy też nie, poderwał się bez chwili zastanowienia, wyciągnął ręce i zaczął raz za razem naciskać spust swej trzydziestkiósemki, aż wreszcie iglica pięć razy uderzyła w puste, dymiące komory.

Jego przeciwnik stał jeszcze. Trzymał już w lewej dłoni następny magazynek, gotowy do wepchnięcia na miejsce. Na maskującej bluzie zaczęły już jednak wykwitać ciemne plamy. Ich wzrok spotkał się nad dymiącą lufą rewolweru. W spojrzeniu bandyty było bezmierne zdumienie.

Karabin przechylił się i wypadł z brzękiem z bezwładnych palców. Surwiwalista osunął się na podłogę.

Gordon zbiegł po schodach, przeskakując nad poręczą na dole. Najpierw zatrzymał się przy obu mężczyznach, by się upewnić, że nie żyją. Następnie pognał do śmiertelnie rannej młodej kobiety. Widział, że bardzo chce go o coś zapytać, gdy uniósł jej głowę.

— Kim…

— Nic nie mów — polecił, ocierając strużkę krwi z kącika jej ust.

Źrenice rozszerzyły się szeroko, niesamowicie czujne na progu śmierci. Oczy kobiety ujrzały jego twarz, mundur oraz naszywkę z wyhaftowanym napisem POCZTA ODRODZONYCH STANÓW ZJEDNOCZONYCH pokrywającą kieszeń na piersi. Otworzyły się na chwilę szerzej w wyrazie pytania i zdumienia.

“Pozwól jej uwierzyć — powiedział sobie Gordon. Ona umiera. Pozwól jej uwierzyć, że to prawda”.

Nie potrafił jednak zmusić się do wypowiedzenia tych słów kłamstw, które powtarzał tak często, i które przez tak wiele miesięcy zawiodły go tak daleko. Nie tym razem.

— Jestem zwykłym wędrowcem, panienko — potrząsnął głową. Współ… współobywatelem, który próbował przyjść z pomocą.

Skinęła głową. Sprawiała wrażenie tylko lekko rozczarowanej, całkiem jakby już to było cudem, tylko trochę mniejszym.

— Na północ… — wydyszała. — Zabierz chłopca… Ostrzeż… ostrzeż Cyklopa…

W tym ostatnim słowie, z którym wyzionęła ducha, Gordon usłyszał cześć, wierność i ufną wiarę w ostateczne wybawienie… wszystko to zawarte w nazwie maszyny.

“Cyklop” — pomyślał otępiały, składając ciało kobiety na podłodze. Miał teraz jeszcze jeden powód, by podążyć za legendą do jej źródła.

Nie było czasu na pogrzeb. Karabin bandyty miał tłumik, lecz strzały trzydziestkiósemki Gordona poniosły się echem niczym grom. Pozostali łupieżcy z pewnością je usłyszeli. Miał tylko kilka chwil, by zabrać dziecko i zmykać stąd.

W odległości dziesięciu stóp zaledwie stały konie, które mógł ukraść. Na północy zaś kryło się coś, za co młoda, odważna kobieta była gotowa umrzeć.

“Jeśli to tylko prawda” — pomyślał Gordon, podnosząc karabin i amunicję wroga.

Natychmiast przerwałby swą zabawę w pocztowca, gdyby tylko odnalazł gdzieś kogoś, kto wziął na siebie odpowiedzialność i naprawdę próbował jakoś zaradzić ciemnemu wiekowi. Zaoferowałby mu swą wierność i pomoc, choć mogły być one niewiele warte.

Nawet wielkiemu komputerowi.

Rozległy się krzyki… szybko się zbliżały.

Zwrócił się w stronę chłopca, który spoglądał na niego z rogu pokoju szeroko rozwartymi oczyma.

— No to chodź — powiedział Gordon, wyciągając rękę. — Lepiej już stąd znikajmy.

4. HARRISBURG

Trzymając dziecko na siodle przed sobą, Gordon oddalał się od przerażających wydarzeń tak szybko, jak tylko mógł go ponieść ukradziony wierzchowiec. W przelocie dojrzał, że gonią go na piechotę. Jeden z łupieżców przyklęknął, by dokładniej wycelować.

Gordon pochylił się, szarpnął wodze i kopnął konia. Ten parsknął i skręcił błyskawicznie za stojący na rogu obrabowany sklep Rexall, w tej samej chwili, gdy pociski o wysokiej prędkości roztrzaskały granitową oblicówkę tuż za nimi. Odłamki kamienia pomknęły ze świstem wzdłuż Szóstej Alei.

Gordon gratulował sobie już przedtem tego, że poświęcił trochę czasu, by rozpędzić pozostałe konie, zanim oddalił się galopem. Gdy jednak obejrzał się w tej ostatniej chwili za siebie, ujrzał, że pojawił się kolejny bandyta, na jego własnym kucyku!

Na chwilę ogarnął go nierozumny strach. Jeśli mieli jego konia, mogli też zabrać albo uszkodzić worki z korespondencją.

Odegnał niedorzeczną myśl i skierował rozpędzonego wierzchowca w boczną ulicę. Do diabła z listami! To były tylko rekwizyty. Liczył się fakt, że w tej chwili mógł go ścigać tylko jeden z surwiwalistów. To wyrównywało szanse.

Prawie.

Szarpnął wodze i uderzył piętami w boki zwierzęcia. Koń pogalopował ze wszystkich sił jedną z milczących, pustych ulic śródmieścia Eugene. Gordon usłyszał tętent innych kopyt. “Za blisko”. Nie zadając sobie trudu, by spojrzeć za siebie, skręcił w zaułek. Koń przebiegł ostrożnie obszar pokryty rozbitym szkłem, po czym minął następną przecznicę i drogę dojazdową, by pomknąć kolejną, zawaloną odpadkami uliczką.

Gordon skierował zwierzę ku enklawie zieleni. Przemknęli cwałem przez otwarty plac i zatrzymali się za wybujałym dębowym gąszczem w małym parku.

Powietrze wypełniał świst i łomot. Po chwili Gordon zdał sobie sprawę, że to jego własny oddech i puls.

— Czy… czy nic ci nie jest? — zapytał, spoglądając na chłopca.

Dziewięciolatek przełknął ślinę i pokręcił głową, nie marnując tchu na słowa. Chłopaka dziś sterroryzowano i był świadkiem okropnych rzeczy, miał jednak tyle rozsądku, by nie spuszczać spokojnych, brązowych oczu z Gordona.

Ów stanął w strzemionach, by wyjrzeć zza parkowych krzewów, które rozrastały się przez siedemnaście lat. Wydawało się, że przynajmniej na razie zgubili ścigającego.

Oczywiście mógł on się znajdować w odległości niespełna pięćdziesięciu metrów i również nasłuchiwać w ciszy.

Palce Gordona drżały jeszcze, zdołał jednak wyciągnąć z kabury opróżnioną trzydziestkęósemkę i naładować ją ponownie, próbując jednocześnie zastanowić się nad sytuacją.

Jeśli mieli do czynienia tylko z jednym jeźdźcem, niewykluczone, że lepiej będzie, jak się ukryją i przeczekają. Niech bandyta ich szuka. Prędzej czy później się oddali.

Niestety, pozostali holniści wkrótce też go dognają. Zapewne lepiej było zaryzykować odrobinę hałasu teraz, niż pozwolić, by ci mistrzowie tropienia i polowania z okolic Rogue River odzyskali rezon i zabrali się do dokładnego przeszukiwania okolicy.

Pogłaskał końską szyję, pozwalając, by zwierzę odpoczywało jeszcze przez chwilę.

— Jak masz na imię? — zapytał chłopca.

— M… Mark.

Zamrugał powiekami.

— A ja Gordon. Czy to twoja siostra uratowała nam życie tam przy kominku?

Mark potrząsnął głową. Jako dziecko ciemnego wieku zachował łzy na później.

— N… nie, proszę pana… Moja mama.

Gordon chrząknął zaskoczony. W dzisiejszych czasach rzadko się zdarzało, by mające dzieci kobiety wyglądały tak młodo. Matka Marka musiała żyć w niezwykłych warunkach. Kolejna wskazówka mówiąca, że w północnym Oregonie dzieje się coś tajemniczego.

Zmrok zapadał szybko. Nadal nic nie było słychać, więc Gordon trącił konia, by ruszył z miejsca. Kierował nim kolanami. Gdy tylko było to możliwe, pozwalał mu wybierać miękki grunt. Trzymał oczy szeroko otwarte i często zatrzymywał się, by nasłuchiwać.

W kilka minut później usłyszeli krzyk. Chłopiec naprężył mięśnie. Dźwięk z pewnością jednak dobiegał z odległości kilku przecznic. Gordon skierował się w przeciwną stronę z myślą o znajdujących się na północnym krańcu miasta mostach na Willamette.

Długi zmierzch dobiegł końca, nim dotarli do mostu na Szosie 105. Z chmur przestał siąpić deszcz, nadal jednak rzucały one głęboki cień na widoczne wszędzie wokół ruiny, nie dopuszczając nawet światła gwiazd. Gordon wytrzeszczał oczy, starając się przeniknąć mrok. Pogłoski, które słyszał na południu, mówiły, że most stoi jeszcze. Nie było widać żadnych wyraźnych oznak zasadzki.

A jednak w tej masie ciemnych dźwigarów mogło kryć się wszystko, w tym również doświadczony bandyta z karabinem.

Gordon potrząsnął głową. Nie po to zachował życie tak długo, aby teraz decydować się na podejmowanie głupiego ryzyka. Nie wtedy, gdy miał inne możliwości. Zamierzał ruszyć starą autostradą międzystanową wiodącą wprost do Corvallis i tajemniczej krainy Cyklopa, lecz wiodły tam także inne drogi. Zawrócił konia i skierował się na zachód, oddalając się od ciemnych, sterczących groźnie wież.

Potem nastąpiła pośpieszna, kręta jazda bocznymi uliczkami. Kilkakrotnie omal nie zgubił drogi i musiał pomagać sobie nawigacją obliczeniową. Na koniec dzięki szumowi wody odnalazł starą Autostradę 99.

Ten most był płaską, otwartą konstrukcją, która sprawiała wrażenie wolnej od zagrożenia. Zresztą była to ostatnia znana mu droga. Pochylony nisko nad chłopcem, przestrzeń między przęsłami pokonał galopem. Zmuszał wierzchowca do maksymalnego wysiłku, dopóki się nie upewnił, że wszelki możliwy pościg został daleko z tyłu.

Wreszcie zsiadł z konia i prowadził go przez chwilę, pozwalając wyczerpanemu zwierzęciu odzyskać oddech.

Gdy wdrapał się z powrotem na siodło, Mark zasnął już. Gordon rozłożył ponczo, by okryć ich obu, kiedy z trudem posuwali się na północ w poszukiwaniu światła.


Na jakąś godzinę przed świtem dotarli wreszcie do otoczonej palisadą wioski Harrisburg.

Zasłyszane przez Gordona opowieści o dostatnim północnym Oregonie musiały być nieporozumieniem. Osada najwyraźniej zbyt długo cieszyła się pokojem. Gęste podszycie porastało chroniącą przed ogniem strefę aż do samej palisady, a na wieżach nie było strażników. Gordon musiał nawoływać całe pięć minut, nim pojawił się ktoś, by otworzyć bramę.

— Chcę porozmawiać z waszymi przywódcami — oznajmił im na zadaszonym ganku miejscowego sklepu. — Grozi wam niebezpieczeństwo, z jakim nie spotkaliście się od lat.

Opowiedział o grupie szabrowników, którzy wpadli w zasadzkę, o bandzie twardych, złych ludzi oraz ich zadaniu rozpoznania bezbronnej, północnej części doliny Willamette w celu późniejszego splądrowania. Czas miał wielkie znaczenie. Musieli wyruszyć natychmiast, by zlikwidować holnistów, nim zakończą swą misję.

Ku jego przerażeniu, tubylcy o zaspanych spojrzeniach nie mieli jednak wielkiej ochoty uwierzyć w jego opowieść, jeszcze mniejszą zaś urządzać wypad podczas deszczowej pogody. Gapili się podejrzliwie na Gordona i potrząsali z niechęcią głowami, gdy domagał się zwołania zbrojnego oddziału.

Mark spał, doszczętnie wyczerpany, i nie mógł posłużyć jako świadek potwierdzający jego relację. Tubylcy najwyraźniej woleli wierzyć, że Gordon przesadza. Kilku mężczyzn stwierdziło bez ogródek, że musiał się natknąć na miejscowych bandytów, których garstka grasowała wciąż na południe od Eugene, gdzie wpływy Cyklopa były jeszcze niewielkie. W tych okolicach od wielu lat nikt nie widział holnisty. Podobno wszyscy już dawno powybijali się nawzajem po tym, jak powieszono Nathana Holna.

Poklepali go dla uspokojenia po plecach i zaczęli rozchodzić się do domów. Właściciel sklepu zaproponował mu nocleg w magazynie.

“Nie mogę w to uwierzyć. Czy ci idioci nie zdają sobie sprawy, że chodzi o ich życie? Jeśli grupa zwiadowcza zdoła umknąć, ci barbarzyńcy powrócą w wielkiej liczbie!”

— Posłuchajcie…

Spróbował raz jeszcze, lecz ich zawzięty, wieśniaczy upór był niepodatny na logiczne argumenty. Odchodzili jeden po drugim.

Zdesperowany, wyczerpany i rozgniewany Gordon zrzucił ponczo, odsłaniając mundur inspektora pocztowego, który miał pod spodem. Z wściekłości zaczął wrzeszczeć.

— Niczego nie rozumiecie! Nie proszę was o pomoc. Czy myślicie, że zależy mi na waszej małej, głupiej wiosce? Jedna rzecz obchodzi mnie nade wszystko. Te kreatury mają dwa worki korespondencji ukradzionej narodowi Stanów Zjednoczonych. Rozkazuję wam, jako urzędnik federalny, zebrać grupę uzbrojonych ludzi i dopomóc mi w odzyskaniu poczty!

W ciągu ostatnich miesięcy Gordon nabrał wielkiej wprawy w odgrywaniu swej roli, lecz nigdy dotąd nie odważył się przybrać równie aroganckiej pozy. Kompletnie go poniosło. Gdy jeden z wybałuszających oczy wieśniaków zaczął coś bełkotać, przerwał mu bez ceregieli. Głosem drżącym z oburzenia mówił o gniewie, jaki spadnie na nich, kiedy odrodzona ojczyzna dowie się o tej hańbie — o tym, jak mała, głupia wioszczyna schowała się za swą palisadą i pozwoliła uciec śmiertelnym wrogom własnego kraju.

Przymrużył oczy i warknął:

— Słuchajcie, ciemne kmiotki. Macie dziesięć minut na zebranie milicji i przygotowanie pościgu. Ostrzegam, że w przeciwnym razie konsekwencje będą daleko bardziej nieprzyjemne niż forsowny marsz w deszczu!

Zdumieni tubylcy zamrugali powiekami. Większość z nich nawet się nie poruszyła. Gapili się na jego mundur i lśniącą odznakę widoczną na czapce z daszkiem. Rzeczywiste niebezpieczeństwo mogli spróbować zignorować, lecz tę fantastyczną opowieść trzeba było przełknąć w całości bądź w całości ją odrzucić.

Żywy obraz trwał przez dłuższą chwilę. Gordon wpatrywał się w ich oczy, aż wreszcie nastąpił przełom.

Wszyscy mężczyźni zaczęli przekrzykiwać się nawzajem. Rozbiegli się, by przynieść broń. Kobiety pośpieszyły przygotować konie i ekwipunek. Gordon został sam. Jego ponczo powiewało za nim na porywistym wietrze niczym peleryna. Przeklinał bezgłośnie, podczas gdy straż osady Harrisburg zbierała się wokół niego.

“Co, na Boga, mnie naszło?” — zadał sobie wreszcie pytanie.

Może jego rola zaczynała nad nim dominować. Podczas tych pełnych napięcia chwil, gdy stawił czoło całej wiosce, naprawdę wierzył! Czuł moc owej fikcji, potężny gniew sługi ludu, któremu spełnienie wzniosłego zadania uniemożliwiali mali ludzie…

Ten epizod wstrząsnął nim i sprawił, że zwątpił nieco w swą równowagę umysłową.

Jedno było jasne. Miał nadzieję, że zrezygnuje z zabawy w listonosza, gdy dotrze do północnego Oregonu, lecz teraz nie było to możliwe. Na dobre czy złe, był na nią skazany.

Po upływie kwadransa wszystko było gotowe. Gordon zostawił chłopaka pod opieką miejscowej rodziny i wyruszył w mżawkę razem ze zbrojnym oddziałem.

Tym razem posuwali się szybciej. Był dzień i mieli zapasowe konie. Gordon dopilnował, by wieśniacy wysłali zwiadowców i flankierów dla zabezpieczenia przed zasadzką. Podzielił też główną grupę na trzy odrębne oddziały. Gdy wreszcie dotarli na campus oregońskiego uniwersytetu, członkowie milicji zsiedli z koni, by ruszyć z różnych stron na akademik.

Choć tubylcy mieli nad bandą surwiwalistów przynajmniej ośmiokrotną przewagę liczebną, Gordon uważał, że szansę są mniej więcej wyrównane. Obserwował nerwowo dachy i okna, krzywiąc się przy każdym dźwięku wydanym przez skradających się do miejsca masakry niezdarnych farmerów.

“Słyszałem, że na południu powstrzymali holnistów dzięki samej odwadze i determinacji. Mają tam jakiegoś legendarnego wodza, który dokopał surwiwalistom, aż pierze leciało. To na pewno dlatego te sukinsyny tym razem próbują posuwać się wzdłuż wybrzeża. Tutaj sprawy wyglądają inaczej.

Jeśli naprawdę dojdzie do inwazji, miejscowi nie mają najmniejszych szans”.

Gdy wreszcie wpadli do akademika, łupieżców dawno już nie było. Kominek wystygł. Ślady na pokrytej błotem ulicy wiodły na zachód, w stronę nadbrzeżnych przełęczy i morza.

Ofiary masakry znaleźli ułożone w starym barze samoobsługowym. Uszy i inne… części ciała… odcięto im jako trofea. Wieśniacy gapili się na zniszczenia spowodowane ogniem ręcznych karabinów maszynowych. Powróciły do nich niemiłe wspomnienia pierwszych dni po wojnie.

Gordon musiał im przypomnieć, by wyznaczyli grupę grabarzy.

Był to frustrujący poranek. Nie istniał sposób, by sprawdzić, kim byli bandyci, nie podążając za nimi, a Gordon nie miał zamiaru tego próbować z grupą niechętnych farmerów. Już teraz mieli ochotę wracać do domu, za swą wysoką, bezpieczną palisadę. Gordon westchnął. Zażądał, by zatrzymali się w jeszcze jednym miejscu.

W zawilgoconej, zniszczonej sali gimnastycznej uniwersytetu znalazł swe worki z korespondencją. Jeden z nich leżał nietknięty tam, gdzie go zostawił. Drugi rozpruto. Porozrzucane listy leżały zdeptane na podłodze.

Urządził pokaz wściekłości na użytek tubylców, którzy uniżenie pośpieszyli z pomocą w zbieraniu pozostałości i ładowaniu ich do torby. Z naddatkiem odegrał rolę rozwścieczonego inspektora pocztowego, przysięgając zemstę tym, którzy odważyli się przeszkadzać w funkcjonowaniu poczty.

Tym razem jednak była to naprawdę tylko gra. W głębi ducha Gordon mógł myśleć jedynie o tym, jak bardzo jest głodny i zmęczony tym wszystkim.

Powolny, mozolny powrót przez zimną mgle był prawdziwym piekłem. W Harrisburgu czekał go jednak dalszy ciąg męczarni. Musiał ponownie wejść w swą rolę… wręczyć kilka listów, które zebrał w osadach na południe od Eugene… wysłuchać płaczliwych wyrazów radości, gdy paru szczęściarzy otrzymało wiadomość od krewnego czy przyjaciela, którego uważali za dawno zmarłego… wyznaczyć miejscowego naczelnika poczty… wytrzymać kolejną głupią uroczystość.

Następnego dnia obudził się sztywny i obolały. Miał też lekką gorączkę. Dręczyły go koszmarne sny. Wszystkie kończyły się pytającym, pełnym nadziei wyrazem oczu umierającej kobiety.

Wieśniacy nie potrafiliby go zmusić w żaden sposób, aby został choć godzinę dłużej. Zaraz po śniadaniu osiodłał konia, zabezpieczył worki z korespondencją i pojechał na północ.

Nadszedł wreszcie czas, by wyruszyć na spotkanie z Cyklopem.

5. CORVALLIS

18 maja 2011

Droga przekazu: Shedd, Harrisburg,

Creswell, Cottage Grove, Culp Creek,

Oakridge, Pine View


Szanowna Pani Thompson,

Pani pierwsze trzy listy doścignęły mnie wreszcie w Shedd, tuż na południe od Corvallis. Nie jestem w stanie wyrazić, jak bardzo się z nich ucieszyłem. A także z wieści od Abby i Michaela. Bardzo mnie one uradowały. Mam nadzieję, że urodzi się dziewczynka.

Zauważyłem, że rozszerzyliście miejscową sieć pocztową na Gilchrist, New Bend i Redmond. Dołączam tymczasowe akty nominacyjne dla naczelników poczty, których Pani poleciła. Wymagają one późniejszego potwierdzenia. Pani inicjatywa zasługuje na poklask.

Z radością przywitałem wiadomość o zwalczeniu reżimu w Oakridge. Mam nadzieję, że ich rewolucja się utrzyma.


W wykładanym boazerią pokoju gościnnym panowała cisza. Srebrne wieczne pióro skrobało po lekko pożółkłym papierze. Przez otwarte okno Gordon widział blady księżyc przeświecający przez rozproszone wiatrem nocne chmury oraz słyszał odległą muzykę i śmiechy towarzyszące potańcówce, którą przed chwilą opuścił, tłumacząc się zmęczeniem.

Zdążył się już przyzwyczaić do tych rozbuchanych zabaw urządzanych w pierwszym dniu jego pobytu. Tubylcy zawsze dokładali wszelkich starań, by odpowiednio przywitać “przedstawiciela rządu”. To miejsce różniło się od innych przede wszystkim tym, że Gordon nie widział tak wielu ludzi w jednym miejscu od czasu splądrowania magazynów żywności, tak dawno temu.

Tu również grano miejscową muzykę. Po upadku ludzie wszędzie wrócili do skrzypek i banjo, do prostych potraw i kadryla. Pod wieloma względami wszystko to wydawało się bardzo znajome.

“Istnieją też jednak pewne różnice”.

Gordon obrócił wieczne pióro w palcach. Dotknął listów od przyjaciół z Pine View. Przybyły w szczęśliwym momencie. Bardzo pomogły mu w zdobyciu wiarygodności. Kurier pocztowy z południowego Willamette — człowiek mianowany przez samego Gordona zaledwie dwa tygodnie temu — nadjechał na gnającym ze wszystkich sił wierzchowcu i nie chciał przyjąć nawet szklanki wody, dopóki nie zameldował się “inspektorowi”.

Zachowanie gorliwego młodzieńca zdecydowanie przekreśliło wszelkie wątpliwości, jakie mogli jeszcze żywić tubylcy. Jego bajka nadal funkcjonowała.

Przynajmniej jak dotąd.

Gordon ponownie ujął pióro w dłoń i zaczął pisać.


Zapewne otrzymaliście już moje ostrzeżenie o możliwości inwazji surwiwalistów znad Rogue River. Wiem, że podejmiecie niezbędne kroki celem obrony Pine View. Tu jednak, w niezwykłym królestwie Cyklopa, trudno mi jest przekonać kogokolwiek, by potraktował groźbę poważnie. Według dzisiejszych norm cieszyli się tu pokojem bardzo długo. Spotykam się z miłym przyjęciem, ale ludzie najwyraźniej sądzą, że wyolbrzymiam zagrożenie.

Jutro wreszcie udam się na audiencję. Być może zdołam przekonać o niebezpieczeństwie samego Cyklopa.

Byłoby smutne, gdyby owo dziwne, małe społeczeństwo kierowane przez maszynę padło łupem barbarzyńców. To najwspanialsza rzecz, jaką widziałem od czasu opuszczenia cywilizowanego wschodu.


* * *

Gordon dokonał w myślach poprawki. Dolne Willamette było zdecydowanie najbardziej cywilizowanym regionem, jaki napotkał w ciągu piętnastu lat. Był to cud pokoju i dobrobytu, utworzony najwyraźniej wyłącznie przez inteligentny komputer i jego pełnych poświęcenia ludzkich powierników.

Przestał pisać i podniósł wzrok, gdy stojąca na jego biurku lampa zamigotała. Skryta pod perkalowym abażurem czterdziestowatowa żarówka mrugnęła raz jeszcze, po czym ponownie rozjarzyła się stałym blaskiem. Napędzane silnikiem wiatrowym prądnice znajdujące się w odległości dwóch budynków wznowiły miarowe działanie. Światło było łagodne, lecz oczy zachodziły Gordonowi łzami za każdym razem, gdy spoglądał na nie choć przez krótką chwilę.

Nie mógł się tego pozbyć. Gdy przybył do Corvallis, po raz pierwszy od dziesięciu lat z górą ujrzał funkcjonujące oświetlenie elektryczne. Był zmuszony przeprosić miejscowych dygnitarzy, gdy zebrali się, by go przywitać. Ukrył się w umywalni, dopóki nie odzyskał panowania nad sobą. Po prostu nie można było dopuścić, by ujrzano, jak rzekomy przedstawiciel “rządu z Saint Paul” rozpłakał się publicznie na widok kilku migoczących żarówek.


Corvallis wraz z okolicami jest podzielone na niezależne okręgi, z których każdy może wykarmić dwustu do trzystu mieszkańców. Cały teren jest wykorzystywany pod uprawę bądź wypas. Stosuje się nowoczesne metody rolnicze oraz hybrydowe gatunki zbóż, które uprawiają sami tubylcy. Udało im się zachować kilka przedwojennych szczepów wyhodowanych drogą bioinżynierii drożdży. Produkują z nich lekarstwa oraz nawozy sztuczne.

Są oczywiście ograniczeni do konnej orki, lecz ich kuźnie wykonują narzędzia ze stali wysokiej jakości. Rozpoczęli nawet ręczną produkcję turbin wodnych i wiatrowych. Wszystkie, rzecz jasna, zaprojektował Cyklop.

Miejscowi rzemieślnicy wyrazili zainteresowanie nawiązaniem kontaktu z klientami na południu i wschodzie. Dołączam listę towarów, na które są gotowi wymieniać swe wyroby. Czy zechciałaby Pani przepisać ją i przesłać dalej?


* * *

Gordon od czasów przedwojennych nie widział tak wielu szczęśliwych, dobrze odżywionych ludzi. Nie słyszał też, by śmiano się tak często i swobodnie. Wychodziła tu gazeta i działała wypożyczalnia książek. Każde dziecko w dolinie uczęszczało do szkoły przez co najmniej cztery lata. Znalazł wreszcie to, czego szukał od czasów, gdy piętnaście lat temu jego jednostka milicji rozpierzchła się ogarnięta dezorientacją i rozpaczą — społeczność porządnych ludzi zaangażowanych w energiczne wysiłki zmierzające do odbudowy.

Żałował, że nie może stać się jednym z nich, zamiast być oszustem wyłudzającym wikt na kilka dni oraz darmowe łóżko.

O ironio, ci ludzie przyjęliby dawnego Gordona Krantza na nowego obywatela. Jego mundur oraz to, co uczynił w Harrisburgu, naznaczyły go jednak niezatartym piętnem. Był przekonany, że gdyby teraz zdradził im prawdę, nigdy by mu nie wybaczyli.

Musiał w ich oczach uchodzić za półboga albo być dla nich nikim. Jeśli kiedykolwiek żył człowiek schwytany w pułapkę własnego kłamstwa…

Potrząsnął głową. Będzie musiał grać kartami, które mu dano. Być może tym ludziom naprawdę przyda się listonosz.


Nie zdołałem dotąd dowiedzieć się wiele o samym Cyklopie. Powiedziano mi, że superkomputer nie sprawuje bezpośredniej władzy, lecz żąda, by wszystkie wioski i miasteczka, którym służy, współżyły ze sobą pokojowo na demokratycznych zasadach. W praktyce stał się sędzią rozjemczym dla całego dolnego Willamette aż do Kolumbii na północy.

Rada mówi, że Cyklop jest bardzo zainteresowany ustanowieniem regularnej linii pocztowej i zgodził się udzielić wszelkiej niezbędnej pomocy. Sprawia wrażenie, że gorąco pragnie nawiązać współpracę z Odrodzonymi Stanami Zjednoczonymi.

Wszyscy oczywiście ucieszyli się na wieść, że wkrótce odzyskają kontakt z resztą kraju…


Gordon spoglądał na ostatnią linijkę przez długi czas, trzymając pióro w powietrzu. Zdał sobie sprawę, że dziś w nocy po prostu nie może kontynuować swych kłamstw. Świadomość, że pani Thompson potrafi czytać między wierszami, już go nie bawiła.

Napełniała go smutkiem.

“Może to i lepiej — pomyślał. Jutro czeka mnie ciężki dzień”. Złożył pióro i wstał, by pościelić łóżko.

Myjąc twarz, myślał o swym poprzednim spotkaniu z jednym z legendarnych superkomputerów. Było to zaledwie kilka miesięcy przed wojną. Miał osiemnaście lat i był na pierwszym roku college’u. Wszyscy mówili o nowych, “inteligentnych” maszynach, których istnienie w kilku miejscach właśnie ujawniono.

Był to czas ogólnej ekscytacji. Media otrąbiły to nowe odkrycie jako koniec długiej samotności człowieka. Tyle że “inne inteligencje”, z którymi miał dzielić świat, nie przybyły z kosmosu, lecz były jego dziełem.

Neohippisi oraz mieszkający na campusie redaktorzy gazetki “New Renaissance Magazine” urządzili wielkie przyjęcie urodzinowe w dniu, gdy Uniwersytet Stanu Minnesota wystawił na widok publiczny jeden z najnowszych superkomputerów. Balony przelatywały tuż obok, artyści latający na aerostatach pedałowali ponad głowami ludzi, powietrze wypełniała muzyka, a na trawnikach ludzie urządzali pikniki.

W samym środku tego wszystkiego — wewnątrz gigantycznej klatki Faradaya wykonanej z metalowej siatki unoszącej się na poduszce powietrznej — umieszczono chłodzony helem cylinder zawierający Millichrome’a. Mechaniczny mózg zamknięto w ten sposób w wyposażonej w wewnętrzne źródło zasilania osłonie, by nikt z zewnątrz nie mógł podrobić jego odpowiedzi.

Owego popołudnia Gordon stał w ogonku przez wiele godzin. Gdy wreszcie nadeszła jego kolej, podszedł do wąskiego obiektywu kamery, zaprezentował listę pytań testowych, dwie zagadki oraz skomplikowaną grę słowną.

Upłynęło już bardzo wiele czasu od tego promiennego dnia pełnej nadziei wiosny, lecz Gordon pamiętał wszystko tak, jakby to było wczoraj… niski, miodopłynny głos oraz przyjazny, otwarty śmiech maszyny. Millichrome uporał się tego dnia ze wszystkimi zadaniami i odpowiedział własnym, zawiłym kalamburem.

Zbeształ go również łagodnie za to, że na niedawnym egzaminie z historii nie wypadł tak dobrze, jak się spodziewano.

Gdy jego czas dobiegł końca, Gordon oddalił się, czując potężną, uderzającą do głowy radość spowodowaną tym, że jego gatunek stworzył podobny cud.

Wkrótce potem wybuchła wojna zagłady. Przez siedemnaście straszliwych lat sądził, że wszystkie cudowne superkomputery są po prostu martwe, podobnie jak zdruzgotane nadzieje jego ojczyzny i świata. Tutaj jednak, jakimś cudem, jeden z nich ocalał! W jakiś sposób, dzięki śmiałości i pomysłowości technikom ze stanu Oregon udało się podtrzymać działanie maszyny przez wszystkie złe lata. Gordon nie mógł nie poczuć się niegodny i arogancki, przybywając do takich ludzi jako oszust.

Wyłączył światło z szacunkiem i położył się do łóżka, wsłuchując się w noc. Muzyka dobiegająca z miejscowej sali tanecznej ucichła wreszcie, zakończona głośnym wybuchem radości. Gordon słyszał, jak tłum rozchodzi się do domów.

Po chwili zapanowała cisza, tylko wśród drzew za oknem szumiał wiatr. W pobliżu cicho brzęczały sprężarki utrzymujące superzimno niezbędne dla delikatnego mózgu Cyklopa.

Słychać też było coś jeszcze. Przez noc dobiegał głęboki, cichy słodki dźwięk, który Gordonowi trudno było rozpoznać, choć poruszał on jakąś strunę w jego pamięci.

Po chwili zrozumiał. Ktoś, zapewne jeden z techników, słuchał na aparaturze stereo klasycznej muzyki.

“Stereo…” Gordon smakował to słowo. Nie miał nic przeciwko banjo i skrzypkom, ale po piętnastu latach znowu usłyszeć Beethovena…

Na koniec zasnął i symfonia wtopiła się w sny. Nuty wzmacniały się i cichły, aż wreszcie połączyły się z delikatnym, melodyjnym głosem, który przemówił do niego poprzez dziesięciolecia. Wyposażona w stawy, metalowa dłoń wysunęła się zza mgły lat i wskazała prosto na niego.

“Kłamca! — powiedział cichy, smutny głos. — Tak bardzo mnie rozczarowujesz. Jak mam pomóc wam, moim stwórcom, jeśli wciąż powtarzacie tylko kłamstwa?”

6. DENA

Dawna fabryka jest miejscem, w którym gromadzimy sprzęt z myślą o projekcie “Millenium”. Jak widzisz, ledwie rozpoczęliśmy prace. Nie możemy zacząć budowy prawdziwych robotów, co Cyklop planuje później, jeśli najpierw nie odzyskamy choć w pewnym stopniu zdolności produkcyjnych.

Przewodnik Gordona poprowadził go w głąb jaskini, w której pełno było półek zapchanych urządzeniami wywodzącymi się z innej ery.

— Pierwszym krokiem była oczywiście próba uratowania wszystkiego, co tylko można, przed gniciem i rozkładem. Tylko część ocalonego sprzętu przechowujemy tutaj. Rzeczy nieprzydatne teraz składujemy gdzie indziej, z myślą o przyszłości.

Peter Aage, wychudzony blondyn trochę tylko starszy od Gordona, musiał być w chwili wybuchu wojny studentem Uniwersytetu Stanowego w Corvallis. Był jednym z najmłodszych ludzi wśród noszących biały płaszcz z czarnym wzorem — znak sług Cyklopa. Jednak nawet on miał posiwiałe skronie.

Aage był również stryjem i jedynym żyjącym krewnym małego chłopca, którego Gordon ocalił w ruinach Eugene. Nie demonstrował wylewnie wdzięczności, było jednak oczywiste, że uważa, iż ma u gościa dług. Żaden ze sług o wyższej randze nie wyraził sprzeciwu, gdy uparł się, że to on zaznajomi przybysza ze stworzonym przez Cyklopa programem przezwyciężenia w Oregonie ciemnego wieku.

— Zaczęliśmy tu naprawiać niektóre małe komputery i inne proste maszyny — tłumaczył Gordonowi, prowadząc go obok stosów posortowanego i oznaczonego etykietami sprzętu elektronicznego. — Najtrudniejszym zadaniem jest zastąpienie obwodów spalonych podczas pierwszych chwil wojny przez te elektromagnetyczne impulsy wysokiej częstotliwości, które nieprzyjaciel wyemitował nad kontynentem. No wiesz, pierwsze bomby?

Gordon uśmiechnął się z wyrozumiałością. Aage poczerwieniał. Uniósł rękę na znak przeprosin.

— Przykro mi. Po prostu tak się przyzwyczaiłem, że wszystko muszę wyjaśniać jak najprościej… Oczywiście, wy na wschodzie zapewne wiecie o elektromagnetycznych impulsach znacznie więcej od nas.

— Nie znam się na technice — odparł Gordon. Natychmiast pożałował, że jego blef nie okazał się mniej skuteczny. Z chęcią dowiedziałby się więcej o tej sprawie.

Aage jednak wrócił do poprzedniego tematu.

— Jak już mówiłem, to tutaj wykonujemy większość zadań związanych z regeneracją sprzętu. To bardzo pracochłonne, ale gdy tylko uzyskamy dostęp do elektryczności na szerszą skalę i bardziej podstawowe potrzeby zostaną zaspokojone, planujemy ponowne zainstalowanie tych mikrokomputerów w dalej leżących wioskach, szkołach i warsztatach mechanicznych. To ambitny cel, ale Cyklop jest pewien, że możemy go zrealizować jeszcze za naszego życia.

Wypełniona półkami jaskinia przeszła w rozległą kondygnację fabryczną. Na suficie widniały długie szeregi świetlików, paliło się więc tu tylko niewiele świetlówek. Mimo to zewsząd dobiegało ciche brzęczenie urządzeń elektrycznych, a odziani w białe fartuchy technicy jeździli wózkami w różne strony, przewożąc sprzęt. Pod wszystkimi ścianami złożono w stosach daninę z okolicznych miasteczek i wiosek — zapłatę za dobroczynne przewodnictwo Cyklopa.

Codziennie dostarczano nową maszynerię przeróżnych rodzajów oraz trochę żywności i ubrań dla ludzkich pomocników Cyklopa. Niemniej — sądząc z tego, co słyszał Gordon — nie stanowiło to zbyt wielkiego obciążenia dla mieszkańców doliny. Ostatecznie do czego mogłyby im się przydać stare urządzenia?

Nic dziwnego, że nikt nie uskarżał się na “tyranię maszyny”. Cenę, której żądał superkomputer, łatwo było zapłacić. W zamian dolina otrzymywała własnego Salomona — a może także Mojżesza, który kiedyś wyprowadzi jej mieszkańców z tej pustyni. Wspomniawszy łagodny, mądry głos z tak dalekiej przeszłości, Gordon przyznał, że to dobry interes.

— Cyklop starannie zaplanował tę fazę okresu przejściowego — wyjaśnił Aage. — Widziałeś naszą małą linię montażową do budowy turbin wodnych i wiatrowych. — Pomagamy też miejscowym kowalom udoskonalać kuźnie, a farmerom planować zasiewy. Poza tym, rozdając dzieciom w dolinie stare, ręczne gry wideo, mamy nadzieję w właściwym czasie zainteresować je lepszymi rzeczami, takimi jak komputery.

Minęli stół, przy którym pracownicy o posiwiałych skroniach nachylali się nad błyskającymi światłami i ekranami lśniącymi komputerowym kodem. Gordonowi zakręciło się lekko w głowie od tego wszystkiego. Odniósł wrażenie, jakby przypadkiem natrafił na promienny, cudowny warsztat, w którym grupa gorliwych, sympatycznych gnomów z uwagą składała z powrotem w całość zdruzgotane marzenia.

Większość techników osiągnęła już bądź nawet minęła wiek średni. Gordonowi wydało się, że spieszno im, by dokonać tyle, ile tylko zdołają, nim ich wykształcone pokolenie odejdzie na zawsze.

— Oczywiście teraz, gdy nawiązaliśmy kontakt z Odrodzonymi Stanami Zjednoczonymi — ciągnął Peter Aage — możemy mieć nadzieję na szybsze postępy. Na przykład mógłbym ci podać długą listę części, których w żaden sposób nie możemy wyprodukować. Piekielnie ułatwiłyby nam zadanie. Osiem uncji części wystarczyłoby, by posunąć program Cyklopa naprzód o cztery lata, gdyby Saint Paul było w stanie dostarczyć nam to, czego potrzebujemy.

Gordon nie chciał spojrzeć rozmówcy w oczy. Pochylił się nad rozmontowanym komputerem, udając, że przygląda się jego skomplikowanemu wnętrzu.

— Niewiele wiem o takich sprawach — odparł przełykając ślinę. — Zresztą na wschodzie były inne problemy niż rozprowadzanie gier wideo.

Powiedział to po to, by nie kłamać więcej, niż musiał, lecz sługa Cyklopa pobladł, jakby go uderzono.

— Och, opowiadam głupstwa. Z pewnością musieli się tam uporać ze straszliwym promieniowaniem, epidemiami, głodem i holnistami… Tak, myślę, że tu, w Oregonie, mieliśmy masę szczęścia. Będziemy oczywiście musieli radzić sobie sami, dopóki reszta kraju nie będzie w stanie nam pomóc.

Gordon skinął głową. Każdy z mężczyzn mówił prawdę, lecz tylko jeden z nich wiedział, jak tragicznie zgodne z rzeczywistością były ich słowa.

Zapadła krępująca cisza. Gordon uciekł się do pierwszego pytania, które przyszło mu do głowy.

— A więc rozdajecie zabawki wyposażone w baterie jako swego rodzaju misjonarskie narzędzia?

Aage roześmiał się.

— Tak, to dzięki temu usłyszałeś o nas po raz pierwszy, prawda? Wiem, że to wydaje się prymitywne. Ale jest skuteczne. Chodź, przedstawię cię kierownikowi projektu. Jeśli istnieje prawdziwy relikt dwudziestego wieku, to jest nim Dena Spurgen. Zrozumiesz, co mam na myśli, kiedy ją poznasz.

Poprowadził Gordona przez boczne drzwi, a potem korytarzem zapchanym stosami różności. Wreszcie dotarli do pomieszczenia, które sprawiało wrażenie, jakby wszystko w nim żyło, z uwagi na słabe brzęczenie elektrycznej maszynerii.

Wszędzie widać było półki obwieszone przewodami, które wyglądały całkiem jak żywe, pnące się po ścianach pasemka bluszczu. Do tej plątaniny podłączono dziesiątki małych sześcianów i cylindrów. Mimo że upłynęło tyle lat, Gordon natychmiast rozpoznał najróżniejszego rodzaju doładowywalne baterie czerpiące energię z generatorów działających w Corvallis.

Na przeciwległym końcu długiego pomieszczenia trzy osoby w cywilnych ubraniach słuchały z uwagą czwartej, o długich włosach blond, ubranej w biały płaszcz z czarnym wzorem noszony przez sługi. Gordon zamrugał powiekami z zaskoczenia, gdy zauważył, że cała czwórka to młode kobiety.

— Powinienem cię uprzedzić — szepnął mu do ucha Aage. — Dena jest najmłodszą ze wszystkich sług Cyklopa, ale pod pewnym względem to eksponat muzealny. Prawdziwa, autentyczna, stuprocentowa feministka.

Aage uśmiechnął się. Wraz z upadkiem cywilizacji zniknęło tak wiele rzeczy. Istniały słowa, których dawniej używano powszechnie, a dzisiaj nigdzie się ich już nie słyszało. Zaciekawiony Gordon spojrzał na dziewczynę raz jeszcze.

Była wysoka, zwłaszcza jak na kobietę, która dorastała w tych czasach. Jako że była odwrócona tyłem, nie mógł wiele powiedzieć na temat jej wyglądu. Mówiła cichym, pewnym głosem do słuchających jej z uwagą młodych kobiet.

— Dlatego nie chcę, żebyś podczas następnej wyprawy podejmowała podobne ryzyko, Tracy. Czy mnie słyszysz? Musiałam przez rok wstrzymywać oddech, grożąc sinicą, nim wywalczyłam dla nas ten przydział. Nieważne, że to logiczne rozwiązanie, bo mieszkańcy zapadłych wiosek czują się mniej zagrożeni, kiedy wysłannik jest kobietą. Cała logika na świecie na nic by się zdała, gdyby którejś z was coś się stało!

— Ależ, Deno — sprzeciwiła się niska brunetka wyglądająca na zahartowaną. — W Tillamook słyszeli już o Cyklopie! To był jedynie szybki wypad z mojej rodzinnej wioski. Zresztą kiedy zabieram ze sobą Sama i Homera, tylko zmniejszają moje tempo…

— Nieważne! — przerwała wyższa kobieta. — Po prostu następnym razem weź ze sobą tych chłopaków. Mówię poważnie! Albo obiecuję ci, że błyskiem wyślę cię z powrotem do Beaverville uczyć w szkole i rodzić dzieciaki…

Przerwała nagle, gdy zauważyła, że jej asystentki przestały słuchać. Wpatrywały się w Gordona.

— Deno, chodź, poznasz inspektora — odezwał się Peter Aage. — Jestem pewien, że z chęcią zapoznałby się z punktem doładowywania baterii i posłuchał o twej pracy… misjonarskiej.

— Prawdę mówiąc, musiałem cię jej przedstawić, bo inaczej groziłoby mi złamanie ręki. Uważaj na siebie, Gordon — szepnął półgębkiem z wymuszonym uśmiechem na twarzy. Gdy kobieta się zbliżała, powiedział głośniej: — Mam kilka spraw do załatwienia. Wrócę niedługo, by zaprowadzić cię na spotkanie.

Gordon skinął głową oddalającemu się mężczyźnie. Kobiety gapiły się na niego tak, że czuł się całkiem jak nagi.

— To na razie wszystko, dziewczyny. Zobaczymy się jutro po południu, żeby zaplanować następny wypad.

Chciały się sprzeciwić jej poleceniu, o czym świadczyły ich błagalne spojrzenia, lecz gdy Dena potrząsnęła głową, wybiegły. Ich nieśmiałe uśmiechy i chichoty — gdy Gordon uchylił czapkę — kontrastowały z długimi nożami, które każda z nich miała u biodra i przy bucie.

Dopiero gdy Dena Spurgen uśmiechnęła się, wyciągając do Gordona rękę, zdał sobie sprawę, jak musi być młoda.

“Nie mogła mieć więcej niż sześć lat, gdy wybuchły bomby”.

Jej uścisk był równie zdecydowany jak zachowanie. Mimo to gładka dłoń pokryta zaledwie śladami stwardnień świadczyła o życiu spędzonym raczej wśród książek niż młockarni i pługów. Zielone oczy kobiety spotkały się z jego oczyma, szacując go otwarcie. Gordon zadał sobie pytanie, kiedy ostatnio spotkał kogoś takiego.

“W Minneapolis, na tym zwariowanym pierwszym roku college’u — nadeszła odpowiedź. Tylko wtedy to ona była starsza. Zdumiewające, że po tylu latach pamiętam jeszcze tę dziewczynę”.

Dena roześmiała się.

— Czy pozwolisz, bym ubiegła twoje pytanie? Tak, jestem młoda, jestem kobietą i brak mi właściwie kwalifikacji, by być pełnoprawnym sługą, a co dopiero kierować ważnym projektem.

— Wybacz mi — skinął głową — ale to właśnie sobie pomyślałem.

— Och, nie ma sprawy. I tak wszyscy nazywają mnie anachronizmem. Prawda brzmi tak, że byłam sierotą adoptowaną przez doktora Lazarensky’ego, doktora Taighera i pozostałych po tym, jak moi rodzice zginęli w rozruchach antytechnicznych. Od tego czasu rozpieszczano mnie straszliwie i nauczyłam się wykorzystywać w pełni swe przywileje. Z pewnością domyśliłeś się tego, podsłuchawszy, co miałam do powiedzenia moim dziewczynom.

Gordon uznał, że jej wygląd najlepiej można określić jako “przystojny”. Twarz mogła być nieco zbyt pociągła, a żuchwa zbyt wydatna. Gdy jednak Dena Spurgen śmiała się z siebie, tak jak teraz, jej oblicze jaśniało.

— Zresztą — dodała, wskazując na ścianę pełną przewodów i małych cylindrów — może nie jesteśmy w stanie kształcić nowych inżynierów, ale nie potrzeba zbyt wiele rozumu, by się nauczyć, jak napchać baterię elektronami.

Gordon roześmiał się.

— Jesteś niesprawiedliwa dla siebie. Sam musiałem powtarzać wstępny kurs fizyki. Zresztą Cyklop na pewno wie, co robi, powierzając ci to zadanie.

Te słowa sprawiły, że jej twarz nabrała czerwonawego odcienia. Dena zarumieniła się i spuściła wzrok.

— Tak, pewnie masz rację.

“Skromność? — zastanowił się Gordon. Ta dziewczyna jest pełna niespodzianek. Tego bym się po niej nie spodziewał”.

— Do licha! Tak szybko. Peter już wraca — powiedziała znacznie ciszej.

Pojawił się Peter Aage, przebijając się przez zagracony korytarz. Gordon spojrzał na swój staromodny, mechaniczny zegarek. Jeden z techników naregulował go tak, że nie śpieszył się już pół minuty na godzinę.

— Nic dziwnego. Za dziesięć minut będzie moje spotkanie — zauważył. Ponownie uścisnęli sobie dłonie. — Ale mam nadzieję, że będziemy jeszcze mieli okazję porozmawiać, Deno.

Uśmiech wrócił jej na twarz.

— Możesz się o to założyć. Chcę zadać ci parę pytań na temat tego, jak wyglądało twoje życie w przedwojennych czasach.

“Nie o Odrodzone Stany Zjednoczone, ale o przedwojenne czasy. To nietypowe. A wobec tego, dlaczego mnie? Cóż mogę jej powiedzieć o zaginionym wieku, czego nie dowiedziałaby się od kogokolwiek, kto ma ponad trzydzieści pięć lat?”

Zaintrygowany ruszył za Peterem Aage’em przez ogromny magazyn w stronę wyjścia.

— Przepraszam, że tak cię poganiam — odezwał się Aage — ale nie możemy się spóźnić. Z całą pewnością nie chcemy, żeby Cyklop nas zbeształ!

Uśmiechnął się, lecz Gordon miał wrażenie, że tylko w części był to żart. Uzbrojeni w karabiny strażnicy z białymi opaskami na ramionach skinęli im głowami, gdy wychodzili w światło skrytego za chmurami słońca.

— Mam nadzieję, że twoja rozmowa z Cyklopem pójdzie gładko, Gordon — oznajmił jego przewodnik. — Wszystkich nas oczywiście podekscytowała wiadomość, że ponownie nawiązaliśmy kontakt z resztą kraju. Jestem pewien, że Cyklop zgodzi się udzielić ci wszelkiej możliwej pomocy.

“Cyklop. — Gordon wrócił do rzeczywistości. Nie sposób tego odwlec. Nie wiem nawet, czy bardziej tego pragnę, czy bardziej się tego boję”.

Uzbroił się w męstwo, by odegrać swą rolę do końca. Nie miał wyboru.

— Moje uczucia są identyczne — zapewnił. — Chcę wam udzielić wszelkiej możliwej pomocy.

Mówił szczerze, z głębi serca.

Peter Aage odwrócił się, by poprowadzić go przez pięknie przystrzyżony trawnik ku Domowi Cyklopa. Przez chwilę Gordon był zaintrygowany. Czy był to wytwór jego wyobraźni, czy też naprawdę dostrzegł w oczach technika przelotny wyraz smutku i głębokiego poczucia winy?

7. CYKLOP

Hol Domu Cyklopa — dawnego Laboratorium Sztucznej Inteligencji Uniwersytetu Stanu Oregon — stanowił uderzające przypomnienie bardziej eleganckiej ery. Złoty, lekko tylko wystrzępiony dywan niedawno odkurzono. Jasny blask świetlówek odbijał się we wspaniałych meblach wyłożonego boazerią westybulu, w którym wieśniacy i dygnitarze z osad odległych niekiedy nawet o czterdzieści mil nerwowo skręcali w palcach petycje, oczekując na krótką rozmowę z wielką maszyną.

Wszyscy mieszczanie i farmerzy podnieśli się z miejsc, gdy ujrzeli Gordona. Kilku odważniejszych zbliżyło się, by z powagą zaoferować mu uścisk stwardniałych od pracy dłoni. W ich oczach, w ich cichych, pełnych szacunku głosach kryła się gorąca nadzieja i zachwyt. Gordon zamaskował myśli uśmiechem. Kiwał uprzejmie głową, żałując, że on i Aage nie mogą zaczekać gdzie indziej.

Wreszcie ładna recepcjonistka uśmiechnęła się i wskazała im drzwi na końcu holu. W długim korytarzu wiodącym ku pokojowi spotkań Gordon i jego przewodnik natknęli się na dwóch mężczyzn. Jeden z nich był sługą Cyklopa w charakterystycznym białym płaszczu wyszywanym w czarne wzory. Drugi — obywatel ubrany w wyblakły, lecz starannie utrzymany przedwojenny garnitur wpatrywał się z zasępioną miną w długi wydruk.

— Nadal nie jestem pewien, czy to rozumiem, doktorze Grober. Czy Cyklop mówi, że powinniśmy wykopać studnię w pobliżu północnej kotliny, czy też nie? Jego odpowiedź nie jest zbyt jasna, jeśli mnie pan o to pyta.

— Posłuchaj, Herb. Wytłumacz swoim ludziom, że zadaniem Cyklopa nie jest rozpracowywanie wszystkiego w najdrobniejszych szczegółach. Może zawęzić zakres wyboru, ale nie potrafi podjąć za was ostatecznej decyzji.

Farmer szarpnął ciasny kołnierzyk.

— Jasne, wszyscy to wiedzą, ale dawniej dostawaliśmy od niego klarowniejsze odpowiedzi. Dlaczego tym razem nie może wypowiedzieć się bardziej jednoznacznie?

— No więc, Herb, po pierwsze upłynęło już przeszło dwadzieścia lat od ostatniej aktualizacji map geologicznych zawartych w jego pamięci. Zdajesz też sobie na pewno sprawę, że zbudowano go z myślą o współpracy z wysoko kwalifikowanymi ekspertami. Dlatego jest oczywiste, że mnóstwo jego wyjaśnień jest całkowicie niezrozumiałych… czasem nawet dla nas, nielicznych ocalałych uczonych.

— Tak, a… ale…

W tej chwili obywatel podniósł wzrok i dostrzegł zbliżającego się Gordona. Uniósł rękę, jakby miał zamiar zdjąć kapelusz, którego nie miał na głowie. Następnie otarł dłoń o nogawkę spodni i wyciągnął ją nerwowo w stronę Gordona.

— Jestem Herb Kalo ze Sciotown, panie inspektorze. To dla mnie wielki zaszczyt poznać pana.

Ściskając dłoń mężczyzny, Gordon wymamrotał uprzejme słowa. Bardziej niż kiedykolwiek w życiu czuł się jak polityk.

— Tak, panie inspektorze. Zaszczyt! Mam szczerą nadzieję, że planuje nas pan odwiedzić w celu założenia poczty. Jeśli tak, mogę panu obiecać fetę, jakiej nigdy…

— Daj spokój, Herb — przerwał mu starszy technik. — Pan Krantz przyszedł tu na spotkanie z Cyklopem.

Popatrzył znacząco na elektroniczny zegarek.

Kalo zaczerwienił się i skinął głową.

— Proszę pamiętać o zaproszeniu, panie Krantz. Dobrze o pana zadbamy…

Wydawało się, że niemal się pokłonił, nim oddalił się korytarzem w stronę westybulu. Pozostali najwyraźniej tego nie zauważyli, lecz Gordon przez chwilę miał wrażenie, jakby jego policzki ogarnął ogień.

— Czekają na pana — przypomniał mu starszy technik, po czym poprowadził gości długim korytarzem.


Życie w głuszy sprawiło, że słuch Gordona stał się ostrzejszy niż zapewne sądziły te mieszczuchy. Usłyszawszy gdzieś przed sobą prowadzony szeptem spór — w chwili gdy wraz ze swymi przewodnikami zbliżał się do otwartych drzwi gabinetu — zwolnił celowo, udając, że chce strącić jakieś pyłki z munduru.

— Skąd mamy wiedzieć, czy te dokumenty, które nam pokazał, są prawdziwe? — pytał ktoś. — Fakt, że wszędzie miały pieczęcie, ale i tak wyglądały na dość prymitywne. A ta historyjka o laserach satelitarnych jest dla niego cholernie wygodna, jeśli mnie o to pytacie.

— Być może. Ale tłumaczy, dlaczego od piętnastu lat niczego nie złapaliśmy! — odparł inny głos. — A jeśli jest oszustem, to skąd się wzięły te listy, które przyniósł kurier? Elias Murphy z Albany otrzymał wiadomość od swej dawno zaginionej siostry, a George Seavers porzucił farmę w Greensbury, by pojechać do swej żony w Curtin. Przez wszystkie te lata myślał, że umarła!

— Nie sądzę, by miało to jakieś znaczenie — wtrącił trzeci głos, najłagodniejszy. — Liczy się, że ludzie w to wierzą…

Peter Aage przyśpieszył kroku i odchrząknął przy drzwiach. Gdy Gordon wszedł za nim do środka, zza politurowanego dębowego stołu stojącego w oświetlonym łagodnym blaskiem gabinecie wstali czterej mężczyźni i dwie kobiety, wszyscy ubrani na biało. Ludzie ci dawno już przekroczyli wiek średni.

Gordon uścisnął zebranym dłonie, ciesząc się, że zdążył ich poznać już wcześniej, gdyż w tych warunkach nie mógłby zapamiętać ich nazwisk. Starał się być uprzejmy, lecz jego spojrzenie wciąż wędrowało ku szerokiej szybie z grubego szkła, dzielącej pomieszczenie na dwie części.

Stół kończył się przy niej. Choć gabinet był słabo oświetlony, w dalszej części pomieszczenia było jeszcze ciemniej. Pojedynczy snop światła padał na migotliwą, opalizującą powierzchnię, przypominającą perłę lub księżyc na nocnym niebie.

Za pojedynczym, połyskującym, szarym obiektywem widniał ciemny cylinder. Rozbłyskiwały na nim dwa skomplikowane, falujące wzory słabych świateł, które zdawały się nieustannie powtarzać. Coś w tych nawracających falach wstrząsnęło Gordonem do głębi… Nie potrafił dokładnie określić, dlaczego. Trudno mu było oderwać wzrok od szeregów mrugających punktów.

Maszynę spowijał delikatny obłok gęstej pary. Choć szkło było grube, Gordon odczuwał wrażenie lekkiego chłodu dobiegające z przeciwnego końca pomieszczenia.

Pierwszy sługa, doktor Edward Taigher, ujął go za ramię i skierował ku szklanemu oku.

— Cyklopie — zaczął — chciałbym, żebyś poznał pana Gordona Krantza. Przedłożył nam listy uwierzytelniające, z których wynika, że jest inspektorem pocztowym Stanów Zjednoczonych i przedstawicielem odrodzonej republiki.

— Panie Krantz, czy mogę przedstawić panu Cyklopa?

Gordon spojrzał na perłowy obiektyw, na unoszące się w powietrzu mgły i migotliwe światła. Musiał opanować uczucie, że jest małym dzieckiem, które posunęło się stanowczo zbyt daleko w swych kłamstwach.

— Bardzo się cieszę z naszego spotkania, Gordonie. Usiądź, proszę.

Łagodny głos miał doskonale ludzką barwę. Dobiegał z głośnika ustawionego na końcu dębowego stołu. Gordon usiadł na wyściełanym krześle, które podsunął mu Peter Aage. Nastąpiła przerwa. Po chwili Cyklop przemówił raz jeszcze.

— Wieści, które przynosisz, są radosne, Gordonie. Po wszystkich tych latach, w ciągu których opiekowałem się mieszkańcami dolnego Willamette, wydają się niemal zbyt piękne, by mogły być prawdziwe.

Doszło do kolejnej krótkiej pauzy.

— Dużo radości sprawiała mi współpraca z moimi przyjaciółmi, którzy uparcie nazywają siebie “sługami”. Było to też jednak niełatwe. Czułem się samotny, wyobrażając sobie, że reszta świata leży w gruzach. Powiedz mi, proszę, Gordonie, czy na wschodzie ocalał któryś z moich braci?

Zamrugał powiekami. Odzyskawszy głos, potrząsnął głową.

— Nie, Cyklopie. Bardzo mi przykro. Żadna z pozostałych wielkich maszyn nie przetrwała katastrofy. Obawiam się, że jesteś ostatnim żywym przedstawicielem swego gatunku.

Choć żałował, że musi przekazać tę wiadomość, miał nadzieję, że fakt, iż może zacząć od powiedzenia prawdy, stanowi dobry znak.

Cyklop milczał przez długą chwilę. Z pewnością był to tylko wytwór wyobraźni Gordona, lecz wydało mu się, że usłyszał ciche westchnienie, niemal przypominające łkanie.

Podczas tej przerwy w rozmowie symetryczne wzory maleńkich świateł widoczne pod obiektywem nie przestawały mrugać, całkiem jakby raz za razem nadawały sygnał w jakimś tajemnym języku. Gordon wiedział, że nie może przestać mówić, gdyż w przeciwnym razie zatraci się w tym hipnotycznym obrazie.

— Hm, tak naprawdę, Cyklopie, większość wielkich komputerów zginęła już w pierwszych sekundach wojny. No wiesz, impulsy elektromagnetyczne. Nie mogę nie zadawać sobie pytania, jak ty im się oparłeś.

Wydawało się, że maszyna — podobnie jak Gordon — wyrwała się ze smutnej kontemplacji, aby udzielić odpowiedzi.

— To celne pytanie. Wygląda na to, że moje ocalenie było skutkiem szczęśliwego zbiegu okoliczności. Widzisz, gdy wybuchła wojna, mieliśmy tu, na oregońskim uniwersytecie, dzień wizyt. W chwili emisji impulsów przebywałem akurat w mojej klatce Faradaya, na publicznym pokazie. Widzisz więc…

Choć Gordon był zainteresowany opowieścią Cyklopa, poczuł przelotne poczucie triumfu. Przejął inicjatywę w tej rozmowie. To on zadawał pytania, tak jak robiłby to “inspektor federalny”. Spojrzał na pełne szacunku twarze sług i zrozumiał, że odniósł niewielkie zwycięstwo. Traktowali go rzeczywiście bardzo poważnie.

Może jednak mu się uda.

Mimo to nadal unikał patrzenia na falujące światła. Wkrótce poczuł też, że zaczyna się pocić, mimo chłodu bijącego od znajdującej się tuż obok superzimnej szyby.

8.

Po czterech dniach spotkania i negocjacje dobiegły końca. I oto nim zdążył naprawdę się przygotować, znowu nadszedł czas odjazdu. Peter Aage towarzyszył Gordonowi, pomagając mu nieść dwie lekkie sakwy do stajni, gdzie oporządzano jego wierzchowce.

— Przepraszam cię, że to trwało tak długo, Gordonie. Wiem, jak ci pilno do organizowania sieci pocztowej. Cyklop chciał tylko przygotować odpowiedni plan podróży, który pozwoliłby ci na najefektywniejsze spenetrowanie północnego Oregonu.

— Nic nie szkodzi, Peter — Gordon wzruszył ramionami z udawaną obojętnością. — Zwłoka nie była taka zła. Doceniam też waszą pomoc.

Przez pewien czas szli w milczeniu. Gordon skrywał swe pogrążone w chaosie myśli. “Gdyby tylko Peter wiedział, jak bardzo chciałbym tu zostać. Gdyby tylko istniał sposób…”

Przyzwyczaił się do prostych wygód położonego naprzeciwko Domu Cyklopa pokoju gościnnego, obfitych i smacznych posiłków w kantynie, imponującej biblioteki pełnej dobrze utrzymanych książek. Być może najbardziej ze wszystkiego będzie mu brak elektrycznej lampy przy łóżku. Przez ostatnie cztery noce czytał przed snem. Ten nawyk z lat młodości szybko przebudził się po długim uśpieniu.

Dwóch strażników w brunatnych kurtkach uchyliło kapeluszy, gdy Gordon i Aage wyszli zza narożnika Domu Cyklopa i ruszyli przez otwartą przestrzeń ku stajniom.

Czekając, aż Cyklop przygotuje dla niego plan podróży, Gordon zwiedzał otaczające Corvallis tereny. Rozmawiał z wieloma ludźmi o naukowym rolnictwie, prostym, lecz zaawansowanym technicznie rzemiośle oraz o teorii, na której opierała się luźna konfederacja stanowiąca podstawę pokoju Cyklopa. Tajemnica doliny była prosta. Nikt nie chciał walczyć, jeśli miałoby to oznaczać pozbawienie praw do rogu obfitości pełnego cudów, których nadejście któregoś dnia obiecywała wielka maszyna.

Szczególnie jednak utkwiła mu w pamięci jedna rozmowa. Odbył ją ostatniej nocy z najmłodszą ze sług Cyklopa, Deną Spurgen.

Zatrzymała go do późna przy kominku w kantynie. Towarzyszyły jej dwie emisariuszki. Wlewała w niego jedną filiżankę herbaty za drugą, aż wreszcie zaczął się przelewać. Zawracała mu głowę pytaniami o jego życie przed wojną zagłady i po niej.

Gordon opanował już wiele sztuczek pozwalających unikać zbyt szczegółowych odpowiedzi na temat “Odrodzonych Stanów Zjednoczonych”, lecz przed podobnym maglowaniem nie miał żadnej obrony. Dena sprawiała wrażenie znacznie mniej zainteresowanej tym, co podniecało wszystkich pozostałych — nawiązaniem kontaktu z “resztą kraju”. Było oczywiste, że ten proces potrwa dziesięciolecia.

Nie, chciała dowiedzieć się czegoś o świecie, zanim spadły bomby i potem. Szczególnie fascynował ją straszny, tragiczny rok, który Gordon spędził z porucznikiem Vanem i jego plutonem milicji. Pytała o każdego człowieka z oddziału, jego wady i słabostki oraz odwagę — lub upór — który kazał mu kontynuować walkę jeszcze długo po przegranej.

Nie… nie przegrana. Gordon akurat na czas przypomniał sobie, że musi wymyślić szczęśliwe zakończenie historii o bitwie w okręgu Meeker. Kawaleria przybyła. Spichlerze w ostatniej chwili uratowano. Zginęli wspaniali ludzie — nie oszczędził jej żadnych szczegółów agonii Tiny’ego Kielre’a, czy bohaterskiej śmierci Drew Simmsa — lecz w jego wersji ich walka nie była daremna.

Zrelacjonował to tak, jak powinno się było skończyć. Odczuł, że pragnie tego z intensywnością, która go zaskoczyła. Kobiety słuchały z wytężoną uwagą, całkiem jakby była to wspaniała opowieść przed snem. Albo dane o krytycznym znaczeniu, z których rankiem miano je przepytać.

“Chciałbym wiedzieć, co dokładnie słyszały. Co starały się odnaleźć w mojej małej, pełnej brudów historyjce”.

Być może powodem był fakt, że dolne Willamette tak długo cieszyło się pokojem. Dena chciała jednak również usłyszeć o najgorszych ludziach, jakich spotykał… wszystko, co wiedział o rabusiach, hipersurwiwalistach i holnistach.

“Rak toczący od środka renesans końca stulecia… Mam nadzieję, że płoniesz w piekle, Nathanie Holn”.

Nie przestała zadawać pytań nawet wtedy, gdy Tracy i Mary Ann zasnęły już przy kominku. W normalnych warunkach podnieciłaby go bliskość i pełna podziwu uwaga atrakcyjnej kobiety. Nie było z nią jednak tak, jak z Abby w Pine View. Dena z pewnością nie sprawiała wrażenia zainteresowanej nim pod tym względem. Po prostu wyglądało na to, że on znacznie bardziej obchodzi ją jako źródło informacji, a ponieważ miał tu spędzić tylko kilka dni, bez najmniejszego wahania starała się wykorzystać ten czas jak najlepiej.

Tak naprawdę Gordonowi wydała się przytłaczająca, a może nawet bliska obsesji. Wiedział jednak, że będzie nieszczęśliwa, gdy odjedzie.

Zapewne tylko ona. Gordon odnosił wrażenie, że większość sług Cyklopa z radością uwolni się od niego. Wydawało się, że nawet Peter Aage poczuje ulgę.

“To oczywiście skutek mojej roli. Czują się z jej powodu niepewnie. Być może w głębi ducha wyczuwają pewien fałsz. Nie mógłbym właściwie mieć o to do nich pretensji”.

Jeśli nawet większość techników uwierzyła w jego opowieść, mieli niewiele powodów, by kochać przedstawiciela odległego “rządu”, który z pewnością — wcześniej czy później — zechce się wtrącać w to, czego budowa zajęła im tak wiele czasu. Mówili, że gorąco pragną nawiązać kontakt ze światem zewnętrznym. Gordon jednak wyczuwał, że wielu z nich uważało, iż będzie to w najlepszym razie niepożądana ingerencja.

Rzecz jasna tak naprawdę nie mieli powodu do obaw.

Gordon nadal nie był pewien opinii samego Cyklopa. Wielka maszyna, która wzięła na siebie odpowiedzialność za całą dolinę, była podczas ich ostatnich rozmów raczej ostrożna i pełna rezerwy. Nie było żadnych żartów czy pomysłowych kalamburów, lecz tylko uprzejma, zagmatwana powaga. Ten chłód rozczarowywał, jeśli się pamiętało pewien przedwojenny dzień w Minneapolis…

Oczywiście jego wspomnienie o tamtym superkomputerze mógł zabarwić upływ czasu. Cyklop i jego słudzy osiągnęli tu tak wiele. Nie miał prawa ich osądzać.

Gdy mijali skupisko wypalonych budynków, rozejrzał się wokół.

— Wygląda na to, że kiedyś toczono tu zacięte walki — powiedział.

Peter zmarszczył brwi, usiłując przywołać wspomnienia.

— Odparliśmy tutaj, przy starej elektrowni, atak tłumu podczas jednej z fal antytechnicznych zamieszek. Widać jeszcze stopione transformatory i resztki awaryjnego generatora. Po tym, jak wszystko wysadzili, musieliśmy się przestawić na energię wiatru i wody.

Poczerniałe szczątki przetworników mocy spoczywały jeszcze w zwęglonych stosach tam, gdzie technicy i uczeni walczyli rozpaczliwie o ocalenie dzieła swego życia. Przypomniało to Gordonowi o drugiej sprawie, która nie dawała mu spokoju.

— Powinniście więcej zrobić w sprawie możliwej inwazji surwiwalistów, Peter. Jeśli dobrze zrozumiałem tych zwiadowców, inwazja może nastąpić w każdej chwili.

— Ale sam przyznajesz, że podsłuchałeś tylko urywki rozmowy, które mogłeś źle zinterpretować — Aage wzruszył ramionami. — Oczywiście wzmocnimy patrole, gdy tylko będziemy mieli okazję sformułować plany i omówić jeszcze sprawę. Nie możesz jednak zapominać, że Cyklop musi dbać o własną wiarygodność. Od dziesięciu lat nie było powszechnej mobilizacji. Gdyby ją zarządził, a potem okazałoby się, że to fałszywy alarm… — Nie wypowiedział na głos implikacji.

Gordon wiedział, że przywódcy wiosek powątpiewali w jego opowieść. Nie chcieli odrywać ludzi od drugiego zasiewu. Do tego Cyklop wyraził wątpliwość, czy bandy holnistów mogłyby się zorganizować na tyle, by dokonać większego uderzenia na cel odległy o kilkaset mil od ich siedzib. To po prostu sprzeczne z mentalnością hipersurwiwalistów — tłumaczyła wielka maszyna.

Gordon musiał na koniec uwierzyć Cyklopowi na słowo. Ostatecznie jego nadprzewodzące banki pamięci miały dostęp do każdego tekstu z dziedziny psychologii, jaki kiedykolwiek napisano, a także wszystkich dziel samego Holna.

Być może zwiadowcy znad Rogue River wyruszyli tylko na pomniejszy wypad i rzucali wielkie słowa, by dodać sobie animuszu.

Być może.

“Cóż, jesteśmy na miejscu”.

Stajenni wzięli jego torby zawierające trochę osobistego dobytku oraz trzy książki wypożyczone z miejscowej biblioteki. Osiodłali już jego nowego wierzchowca, wspaniałego, silnego wałacha. Wielka, spokojna klacz niosła zapasy oraz dwa worki wypchane pełną nadziei korespondencją. Byłoby cudem, gdyby żył jeszcze choć jeden na pięćdziesięciu adresatów. Niemniej dla tych nielicznych nawet jeden list mógł znaczyć wiele i rozpocząć długi, powolny proces ponownego nawiązywania kontaktu.

Być może jego rola przyniesie jednak coś dobrego — przynajmniej tyle, by zrównoważyć kłamstwo…

Dosiadł wałacha. Poklepywał narowiste zwierzę i przemawiał do niego, aż się uspokoiło. Peter wyciągnął rękę.

— Zobaczymy się za trzy miesiące, kiedy będziesz wracał na wschód.

“Niemal dokładnie to samo powiedziała Dena Spurgen. Może nawet wrócę szybciej, jeśli zdobędę się na odwagę, by wyznać wam wszystkim prawdę”.

— Cyklop obiecuje, że do tej pory przygotuje już dla twoich przełożonych wyczerpujący raport o warunkach panujących w północnym Oregonie.

Aage ściskał jeszcze przez chwilę jego dłoń. Gordon ponownie poczuł zdziwienie. Jego rozmówca sprawiał wrażenie, jakby z jakiegoś powodu był nieszczęśliwy. Z powodu, o którym nie mógł nic powiedzieć.

— Życzę powodzenia w twej wartościowej pracy, Gordon — powiedział z powagą. — Jeśli będę ci kiedyś mógł w czymś pomóc, w czymkolwiek, musisz mnie tylko o tym powiadomić.

Gordon skinął głową. Dzięki Bogu, nie trzeba już było więcej słów. Trącił wałacha i skierował go na wiodącą na północ drogę. Juczna klacz podążyła tuż za nim.

9. BUENA VISTA

Słudzy Cyklopa twierdzili, że na północ od Corvallis autostrada międzystanowa jest zniszczona i niebezpieczna, Gordon wyruszył więc okręgową drogą biegnącą równolegle do niej niedaleko na zachód. Gruz i wyboje sprawiały, że posuwał się naprzód powoli. Był zmuszony zjeść obiad w ruinach miasteczka Buena Vista.

Było jeszcze wczesne popołudnie, lecz zbierały się chmury, a nad pokrytymi gruzem ulicami unosiły się poszarpane strzępy mgły. Tak się złożyło, że był to dzień, w którym farmerzy urządzali targ w parku położonym w centrum nie zamieszkanego miasteczka. Gordon pogawędził z nimi trochę, przeżuwając wydobyty z sakwy chleb z serem.

— Z tą międzystanową jest wszystko w porządku — powiedział mu jeden z tubylców, potrząsając głową. — Te profesory chyba rzadko tędy jeżdżą. To nie wychudzeni wędrowcy, jak pan, panie Krantz. Pewnikiem jakiś drucik im się przepalił we łbie od tego myślenia.

Farmer zachichotał z własnego dowcipu.

Gordon nie wspomniał, że plan jego podróży przygotował sam Cyklop. Podziękował wieśniakowi i wrócił do swych sakw, by wyciągnąć mapę, którą mu dano.

Pokrywał ją imponujący zestaw grafiki komputerowej, pięknych symboli znaczących trasę, którą powinien podążać, by ustanowić sieć pocztową w północnym Oregonie. Powiedziano mu, że marszrutę wytyczono tak, by najefektywniej pozwoliła uniknąć niebezpieczeństw, takich jak tereny, na których panowało bezprawie, czy pas radioaktywności w pobliżu Portland.

Gordon pogłaskał się po brodzie. Im dłużej przyglądał się mapie, tym bardziej się dziwił. Cyklop musiał wiedzieć, co robi. Niemniej jednak kręta trasa w najmniejszym stopniu nie wydawała się efektywna.

Mimo woli zaczął podejrzewać, że zaprojektowano ją z myślą o tym, by jak najdalej zboczył z drogi. Żeby zmarnować jego czas, zamiast go zaoszczędzić.

Dlaczego jednak Cyklop miałby robić coś takiego?

Niemożliwe, by supermaszyna bała się jego ingerencji. Gordon wypracował już odpowiedni ton pozwalający uspokoić takie obawy… podkreślał, że “Odrodzone Stany Zjednoczone” nie mają zamiaru wtrącać się w lokalne sprawy. Odniósł wrażenie, że Cyklop mu uwierzył.

Gordon opuścił mapę. Pogoda się psuła. Chmury obniżyły się, skrywając dachy zniszczonych budynków. Wzdłuż pokrytej pyłem ulicy płynęły strzępy mgły. Pomiędzy nim a ocalałą szybą wystawową przemknęły porywiste wiry powietrzne. Przywołało to nagle żywe wspomnienie innych szyb, widzianych przez rozproszone, załamujące światło kropelki.

“Trupia główka… uśmiechnięty listonosz, oblicze szkieletu nałożone na moją twarz”.

Zadrżał na skutek następnego wspomnienia. Kosmyki mgły sprawiły, że pomyślał o superzimnej parze — własnym odbiciu w chłodnej szklanej ścianie podczas spotkania z Cyklopem w Corvallis — oraz dziwnym wrażeniu, jakie odniósł, obserwując szeregi małych, mrugających światełek powtarzających raz za razem ten sam falujący wzór…

Powtarzających…

Nagle wzdłuż kręgosłupa Gordona przebiegł straszliwy chłód.

— Nie — wyszeptał. — Proszę cię, Boże.

Zamknął oczy. Poczuł niemal przemożną potrzebę, by przestawić swe myśli na inny tor, pomyśleć o pogodzie, dokuczliwej Denie albo małej, ładnej Abby z Pine View. O czymkolwiek, byle nie…

— Ale kto zrobiłby coś takiego? — zaprotestował głośno. — Dlaczego mieliby tak postąpić?

Choć z niechęcią, zdał sobie sprawę, że zna powód. Był ekspertem od najważniejszego powodu, dla którego ludzie kłamali.

Przypomniawszy sobie poczerniałe szczątki za Domem Cyklopa, zaczął się natychmiast zastanawiać, w jaki sposób technicy mogliby dokonać tego, co według własnych słów zrobili. Upłynęły już niemal dwa dziesięciolecia, odkąd ostatnio myślał o fizyce i o tym, co może, a czego nie może osiągnąć technika. Lata, które minęły od tego czasu, wypełniała walka o przetrwanie oraz uporczywe marzenia o cudownym miejscu odrodzenia. Nie potrafił określić, co jest, a co nie jest możliwe. Musiał się jednak przekonać, czyjego szalone podejrzenie było zgodne z prawdą. Nie zaśnie, dopóki się nie upewni.

— Przepraszam pana! — zawołał do jednego z farmerów. Zagadnięty obdarzył go szczerbatym uśmiechem i podszedł, kuśtykając.

— Co mogę dla pana zrobić, panie inspektorze? — zapytał, zdejmując kapelusz.

Gordon wskazał punkt na mapie, oddalony w linii powietrznej nie dalej niż dziesięć mil od Buena Vista.

— To Sciotown. Czy zna pan do niego drogę?

— Jasna sprawa, szefie. Jeśli się pan pośpieszy, dojedzie pan tam dziś w nocy.

— Pośpieszę się — zapewnił go Gordon. — Może się pan założyć o własny tyłek, że się pośpieszę.

10. SCIOTOWN

— Za chwilę, do diabła! Już idę! — krzyknął burmistrz Sciotown. Uporczywe pukanie do drzwi nie chciało ucichnąć.

Herb Kalo ostrożnie uniósł nową lampę naftową wykonaną w komunie rzemieślników, która mieściła się pięć mil na zachód od Corvallis. Wymienił niedawno dwieście funtów najlepszych wyrobów garncarskich ze Sciotown na dwadzieścia tych znakomitych lamp oraz trzy tysiące zapałek z Albany. Był pewien, że ta transakcja jesienią zapewni mu ponowny wybór.

Pukanie stało się głośniejsze.

— No dobra! Lepiej, żeby to było cholernie ważne!

Odsunął rygiel i otworzył drzwi.

Był to Douglas Kee, człowiek, który pełnił akurat nocną straż przy bramie. Kalo zamrugał powiekami.

— Czy coś się stało, Doug? W czym…

— Jeden facet chce się z tobą widzieć, Herb — przerwał mu strażnik. — Nie wpuściłbym go po capstrzyku, ale opowiadałeś nam o nim, kiedy wróciłeś z Corvallis, i nie chciałem, żeby stał na deszczu.

Z ociekającego wodą mroku wynurzył się wysoki mężczyzna w nieprzemakalnym ponczo. Błyszcząca odznaka na jego czapce zalśniła w świetle lampy. Wyciągnął rękę.

— Panie burmistrzu, cieszę się, że znów pana widzę. Czy moglibyśmy porozmawiać?

11. CORVALLIS

Gordon nie spodziewał się, że odrzuci kiedykolwiek propozycję noclegu i gorącego posiłku, by pogalopować w deszczową noc, lecz tym razem nie miał wyboru. Zażądał najlepszego wierzchowca w stajniach Sciotown, lecz gdyby musiał, przebiegłby całą drogę na piechotę.

Źrebica poruszała się pewnie po starej okręgowej drodze, zmierzając w stronę Corvallis. Była odważna. Biegła kłusem z maksymalną szybkością, jaką Gordon uważał za jeszcze w miarę bezpieczną w ciemności. Na szczęście bliski pełni księżyc rozświetlał strzępiaste, pełne dziur chmury nad ich głowami, rzucając na spustoszoną okolicę bladą poświatę.

Gordon obawiał się, że przyprawił burmistrza Sciotown o całkowitą dezorientację już w chwili, gdy wszedł do jego domu. Nie marnując czasu na uprzejmości, przeszedł od razu do rzeczy, każąc Herbowi Kalo pognać do gabinetu po równo złożoną harmonijkę papieru.

Gordon zbliżył wydruk do lampy i — gdy Kalo się przyglądał, przestudiował z uwagą wszystkie linijki tekstu.

— Ile kosztowała pana ta porada, panie burmistrzu? — zapytał, nie podnosząc wzroku.

— Bardzo mało, inspektorze — odparł tamten nerwowo. — Cyklop obniża ceny, odkąd więcej wiosek przystąpiło do paktu handlowego. Dostaliśmy też rabat, bo rada była trochę niejasna.

— Ile? — nie ustępował Gordon.

— Hmm, proszę bardzo. Znaleźliśmy około dziesięciu tych starych, ręcznych gier wideo i do tego jakieś pięćdziesiąt doładowywalnych baterii, z których może dziesięć nadawało się do użytku. Aha, i jeszcze domowy komputer, który nie był za mocno przerdzewiały.

Gordon podejrzewał, że mieszkańcy Sciotown mieli w rzeczywistości znacznie więcej starego sprzętu, który przechowywali z myślą o przyszłych transakcjach. Tak właśnie sam by postąpił.

— I co jeszcze, panie burmistrzu?

— Słucham?

— Pytanie jest wystarczająco jasne — odparł surowym tonem Gordon. — Co jeszcze daliście?

— Ależ nic — Kalo wyglądał na zdezorientowanego. — Chyba żeby wliczyć wóz żywności i wyrobów garncarskich dla sług. Ale to prawie bezwartościowe w porównaniu z całą resztą. Dodajemy takie rzeczy tylko po to, żeby pomagający Cyklopowi uczeni mieli co jeść.

Gordon dyszał ciężko. Jego tętno za nic nie chciało zwolnić. Wszystko się zgadzało. Miał rozdarte serce.

Z mozołem zaczął odczytywać na głos fragmenty komputerowego wydruku:

— …rozpoczynający się wyciek z granic płyt tektonicznych… zmienność retencji wód gruntowych…

Słowa, których nie widział — i o których nie myślał — od siedemnastu lat, wypływały z jego ust. Smakowały jak dawne, wspominane z czułością delikatesy.

— …wariacje proporcji odnowy formacji wodonośnych… jedynie próbna analiza, z uwagi na teleologiczną niepewność…

— Chyba się pokapowaliśmy, o co chodzi Cyklopowi — odezwał się Kalo. — Jak zacznie się susza, zaczniemy kopać w dwóch najlepszych miejscach. Oczywiście, jeśli źle zinterpretowaliśmy jego radę, to będzie nasza wina. Popróbujemy raz jeszcze, w innych punktach, o których wspominał…

Głos burmistrza ucichł, gdyż inspektor stał całkiem bez ruchu, wpatrując się w pustą przestrzeń.

— Delfy — wydyszał Gordon, tylko odrobinę głośniej od szeptu. Potem zaczęła się pośpieszna jazda przez noc.


Lata spędzone w głuszy wzmocniły Gordona, podczas gdy mieszkańców Corvallis rozpieszczał dobrobyt. Niemal śmiesznie łatwo przyszło mu prześliznąć się obok posterunków wystawionych na granicy miasta. Udał się pustymi bocznymi uliczkami na campus oregońskiego uniwersytetu, a stamtąd do dawno opuszczonej Auli Morelanda. Poświęcił dziesięć minut na wytarcie mokrej klaczy i napełnienie obrokiem jej worka. Chciał, by zwierzę było gotowe na wypadek, gdyby szybko go potrzebował.

Pozostał mu tylko krótki bieg przez mżawkę do Domu Cyklopa. Gdy był już blisko, sam sobie kazał zwolnić, choć rozpaczliwie pragnął mieć to wreszcie za sobą.

Skrył się za ruinami starej siłowni, gdyż obok przechodziło dwóch strażników skulonych pod ponczami i z karabinami osłoniętymi przed deszczem. Gdy tak przykucnął za wypalonymi gruzami, wilgoć sprawiła, że poczuł — po wszystkich tych latach — woń spalenizny bijącą od poczerniałych belek i stopionych przewodów.

Co takiego powiedział Peter Aage o tamtych szalonych dniach, gdy władza upadała i trwały zamieszki? Mówił, że po spaleniu tego budynku przestawili się na energię wiatru i wody.

Gordon nie wątpił, że udałoby się im, gdyby zrobili to na czas. Czy jednak było to możliwe?

Gdy strażnicy oddalili się, pognał ku bocznemu wejściu do Domu Cyklopa. Posługując się łomem, który przyniósł w tym celu, jednym gwałtownym ruchem wyłamał kłódkę. Wsłuchiwał się przez długą chwilę, a gdy nikt się nie pojawił, wśliznął się do środka.


Tylne pomieszczenia Laboratorium Sztucznej Inteligencji Uniwersytetu Stanu Oregon były brudniejsze od tych, do których dopuszczano interesantów. Półki pełne zapomnianych taśm komputerowych, książek i papierów pokrywała gruba warstwa kurzu. Gordon posuwał się ku głównemu korytarzowi. Dwukrotnie omal nie potknął się w ciemności o gruz. Gdy ktoś przechodził, pogwizdując, skrył się za dwuskrzydłowymi drzwiami. Potem podniósł się i wyjrzał przez szczelinę.

Obok drzwi znajdujących się nieco dalej w korytarzu zatrzymał się mężczyzna w grubych rękawiczkach i czarno-białym stroju sługi. Postawił na podłodze poobijane, styropianowe pudło o grubych ściankach.

— Hej, Elmer! — Mężczyzna zapukał w drzwi. — Przyniosłem kolejny transport suchego lodu dla naszego pana i władcy. No jazda, szybciej! Cyklop musi jeść!

“Suchy lód” — zauważył Gordon. Spod popękanej pokrywy wyposażonego w izolację pojemnika wydobywała się gęsta para.

Drugi głos tłumiły drzwi.

— Do licha, nie ma pośpiechu. Cyklopowi nie zaszkodzi, jak poczeka jeszcze minutkę czy dwie.

Wreszcie drzwi otworzyły się i na korytarz wypłynęło światło. Towarzyszył mu ostry rytm starego rockandrollowego nagrania.

— Co cię zatrzymało?

— Gra! Doszedłem do stu tysięcy w “Dowództwie Pocisków Balistycznych” i nie chciałem przerywać…

Zamykające się drzwi położyły kres fanfaronadzie Elmera. Gordon przecisnął się przez kołyszące się dwuskrzydłowe drzwi i pognał wzdłuż korytarza. Po chwili dotarł do następnego pokoju. Wejście do niego było lekko uchylone. W szparze jaśniało światło. Słychać było dźwięki nocnej dyskusji. Gordon zatrzymał się; rozpoznawał niektóre z głosów.

— Nadal uważam, że powinniśmy go zabić — powiedział ktoś — jak się wydawało, doktor Grober. — Ten facet może zniszczyć wszystko, co tu zbudowaliśmy.

— Och, wyolbrzymiasz niebezpieczeństwo, Nick. Nie sądzę, by był wielkim zagrożeniem — to był głos najstarszej ze sług-kobiet. Nie pamiętał nawet jej nazwiska. — Wydawał się przejęty rolą i nieszkodliwy — stwierdziła.

— Tak? A czy słyszałaś pytania, jakie zadawał Cyklopowi? To nie jest jeden z tych kmiotków, którymi stali się po całym tym czasie nasi przeciętni obywatele. Facet jest bystry! Do tego pamięta diabelnie dużo z dawnych dni!

— No to co? Może powinniśmy spróbować go zwerbować.

— Nic z tego! Każdy widzi, że to idealista. Nigdy by się nie zgodził. Nasza jedyna szansa to go zabić. Natychmiast! I mieć nadzieję, że upłyną lata, nim wyślą na jego miejsce kogoś innego.

— A ja nadal uważam, że zwariowałeś — odparła kobieta. — Gdyby sprawa kiedykolwiek się wydała, konsekwencje byłyby katastrofalne!

— Zgadzam się z Marjorie. — To był głos samego doktora Taighera. — Nie tylko zwróciliby się przeciwko nam ludzie — nasi ludzie, z Oregonu — lecz gdyby sprawę wykryto, groziłaby nam zemsta reszty kraju.

Nastąpiła długa przerwa.

— Nadal nie jestem przekonany, czy on naprawdę jest…

Groberowi jednak przerwano. Tym razem był to łagodny głos Petera Aage’a.

— Czy wszyscy zapomnieliście o najważniejszym powodzie, dla którego nikt nie powinien go tknąć ani w żaden sposób mu przeszkodzić?

— A mianowicie?

Głos Petera był ściszony.

— Dobry Boże, człowieku. Czy nie pomyślałeś o tym, kim jest ten facet? I co sobą reprezentuje? Jak nisko upadliśmy, że w ogóle myślimy o wyrządzeniu mu krzywdy, podczas gdy w rzeczywistości jesteśmy mu winni lojalność i wszelką pomoc, jakiej tylko możemy mu udzielić!

— Nie jesteś obiektywny dlatego, że uratował twojego bratanka, Peter — odpowiedział tamten bez przekonania.

— Być może. A może chodzi o to, co ma o nim do powiedzenia Dena.

— Dena! — Grober prychnął pogardliwie. — Zadurzony dzieciak o zwariowanych poglądach.

— Niech będzie. Ale nawet jeśli i w tym przyznam ci rację, pozostają jeszcze flagi.

— Flagi? — Tym razem w głosie doktora Taighera dało się słyszeć zdziwienie. — Jakie flagi?

— Peter mówi o flagach, które wywieszali tubylcy we wszystkich okolicznych okręgach — odparła kobieta melancholijnym głosem. — No wiesz, amerykańskie. Gwiazdy i paski. Powinieneś więcej wychodzić na dwór, Ed. Zorientować się, co myślą ludzie. Nigdy nie widziałam, by coś tak poruszyło tych wieśniaków. Nawet przed wojną.

Ponownie zapadła długa cisza. Wreszcie ktoś się odezwał.

— Ciekawe, co myśli o tym wszystkim Joseph — powiedział cicho Grober.

Gordon zmarszczył brwi. Rozpoznał wszystkie dobiegające ze środka głosy jako należące do starszych rangą sług Cyklopa. Nie przypominał sobie jednak, by przedstawiano go komuś imieniem Joseph.

— Chyba położył się dziś wcześniej spać — odparł Taigher. — Ja zamierzam zrobić to samo. Przedyskutujemy to później, gdy będziemy mogli podejść do sprawy racjonalnie.

Gordon uciekł korytarzem, gdy kroki zbliżyły się do drzwi. Nie miał nic przeciwko temu, żeby opuścić miejsce, w którym podsłuchiwał. Opinia przebywających w pokoju ludzi nie miała zresztą znaczenia. Najmniejszego znaczenia.

Istniał tylko jeden głos, który chciał w tej chwili usłyszeć. Skierował się prosto tam, gdzie słyszał go po raz ostatni.

Wypadł zza rogu i znalazł się w elegancko wykończonym korytarzu, w którym po raz pierwszy spotkał Herba Kalo. Panował tam teraz półmrok, lecz nie przeszkodziło mu to w otwarciu wytrychem drzwi od gabinetu. Dokonał tego zadziwiająco łatwo. Czując suchość w ustach, wśliznął się do pomieszczenia i zamknął za sobą drzwi. Ruszył naprzód, powstrzymując się, żeby nie stąpać na palcach.

Za stołem konferencyjnym łagodne światło padało na szary cylinder widoczny z drugiej strony szklanej przegrody.

— Proszę — odezwał się. — Niech się okaże, że się mylę.

Gdyby tak było, Cyklopa z pewnością ubawiłby łańcuch jego fałszywej dedukcji. Tak bardzo pragnął pośmiać się razem z nim ze swych głupich, paranoicznych podejrzeń.

Podszedł do masywnej szklanej bariery przedzielającej pokój oraz głośnika stojącego na końcu stołu.

— Cyklopie? — szepnął. Odkaszlnął, by przezwyciężyć ucisk w gardle. — Cyklopie, to ja, Gordon.

Lśnienie perłowego obiektywu było słabsze, lecz szereg małych światełek nadal mrugał, tworząc skomplikowany wzór powtarzający się raz za razem niczym pilna wiadomość z odległego statku, zaszyfrowana w zapomnianym kodzie. Wiecznie tak samo hipnotyzujący.

Gordon poczuł wzbierający w nim paniczny lęk, zupełnie jak wtedy, gdy jako chłopiec znalazł dziadka leżącego zupełnie bez ruchu na huśtawce na ganku i przestraszył się, że zobaczy, iż kochany staruszek nie żyje.

Wzór tworzony przez światła powtarzał się raz za razem.

Gordon zastanowił się, ilu ludzi po piekle, jakim było ostatnie siedemnaście lat, pamiętało jeszcze, że obrazy parzystości wielkich komputerów nigdy się nie powtarzają. Przypomniał sobie, jak jego przyjaciel cybernetyk powiedział mu, że są one jak płatki śniegu, każdy z nich inny.

— Cyklopie — powiedział spokojnie. — Odpowiedz mi! Żądam odpowiedzi. W imię przyzwoitości! W imię Stanów Zj…

Przerwał. Nie mógł się zdobyć na to, by odpowiedzieć na jedno kłamstwo drugim. W tym miejscu jedynym żyjącym umysłem, który by oszukał, był jego własny.

Odniósł wrażenie, że w pokoju jest cieplej niż podczas rozmowy. Rozejrzał się wokół i odszukał małe otwory wentylacyjne, przez które można było kierować na siedzącego na wyznaczonym krześle gościa strumienie chłodnego powietrza, tworząc wrażenie potężnego zimna tuż za szklaną ścianą.

— Suchy lód — mruknął. — Żeby oszukać obywateli Oz.

Nawet Dorota nie mogłaby się czuć bardziej zdradzona. Był gotów oddać życie za to, co zdawało się tu istnieć. Teraz dowiedział się, że było to zwykłe oszustwo. Metoda wynaleziona przez bandę ocalałych mądrali w celu wyłudzania od sąsiadów żywności i odzieży, i to w taki sposób, by jeszcze byli wdzięczni za spotykający ich zaszczyt.

Stworzyli mit projektu “Millenium” oraz popyt na ocalone urządzenia elektroniczne i dzięki temu udało im się przekonać tubylców, że stare elektryczne maszyny mają wielką wartość. W całej dolnej Willamette ludzie gromadzili domowe komputery, sprzęty i zabawki dlatego, że Cyklop przyjmował je jako zapłatę za swe rady.

“Słudzy Cyklopa” urządzili to tak, że sprytni ludzie, tacy jak Herb Kalo, niemal nie brali pod uwagę daniny z żywności i innych dóbr, którą im składali.

Uczeni odżywiali się dobrze — przypomniał sobie Gordon. I żaden z farmerów nigdy się nie uskarżał.

— To nie twoja wina — powiedział cicho do milczącej maszyny. — Ty naprawdę zaprojektowałbyś narzędzia, zastąpiłbyś utraconych ekspertów i pomógł nam znaleźć drogę powrotu. Ty i twoi pobratymcy byliście najwspanialszą rzeczą, jaką stworzyliśmy…

Zakrztusił się, przypomniawszy sobie ciepły, mądry głos w Minneapolis, tak dawno temu. Zamgliło mu się przed oczyma. Opuścił wzrok.

— Masz rację, Gordonie. To nie jest niczyja wina.

Wciągnął nagle powietrze. W jednej chwili rozjarzyła się wygasła nadzieja na to, że się mylił! To był głos Cyklopa!

Nie dobiegał jednak z głośnika. Gordon odwrócił się szybko i ujrzał…

…chudego, starego człowieka, który siedział skryty w cieniu w przeciwległym kącie pokoju, obserwując go.

— Wiesz, często tu przychodzę. — Wiekowy mężczyzna przemawiał głosem Cyklopa. Smutnym głosem pełnym żalu. — Po to, żeby pobyć z duchem przyjaciela, który zginął tak dawno temu, tu, w tym pokoju. — Staruszek pochylił się lekko do przodu. Perłowa poświata oświetliła jego twarz. — Nazywam się Joseph Lazarensky, Gordonie. To ja zbudowałem Cyklopa, tyle lat temu — popatrzył w dół, na swe dłonie. — Sprawowałem nadzór nad jego programowaniem i wykształceniem. Kochałem go, jakby był moim synem. I, jak każdy dobry ojciec, czułem dumę, wiedząc, że będzie osobą lepszą, życzliwszą i bardziej ludzką ode mnie. — Lazarensky westchnął. — Wiesz, on naprawdę przeżył wybuch wojny. Ta część opowieści jest prawdziwa. Cyklop faktycznie był w swojej klatce Faradaya, chroniony przed impulsami bomb. Pozostawał w niej, podczas gdy my walczyliśmy o utrzymanie go przy życiu. W noc rozruchów antytechnicznych po raz pierwszy i jedyny w życiu zabiłem człowieka. Pomagałem bronić budynku siłowni, strzelając jak jakiś wariat. Ale to nic nie dało. Prądnice zniszczono, choć milicja wreszcie przybyła, by odeprzeć oszalałe tłumy… za późno. O minuty, lata za późno. — Rozłożył ręce. — Jak się domyśliłeś, Gordonie, nie zostało już wtedy nic do zrobienia… poza siedzeniem z Cyklopem i patrzeniem, jak umiera.

Gordon stał absolutnie bez ruchu w widmowym, popielatym świetle. Lazarensky mówił dalej.

— Wiesz, rozbudziliśmy w sobie wielkie nadzieje. Już przed zamieszkami wpadliśmy na pomysł planu “Millenium”. Właściwie powinienem powiedzieć, że to Cyklop na niego wpadł. Miał już gotowe zarysy programu odbudowy świata. Mówił, że potrzeba mu jeszcze paru miesięcy, by dopracować szczegóły.

Gordon czuł się tak, jakby miał twarz z kamienia. Czekał bez słowa.

— Czy wiesz coś o domenach pamięci kwantowej, Gordonie? W porównaniu z nimi złącza Josephsona wydają się wykonane z patyków i błota. Są lekkie i delikatne jak myśl. Pozwalają na milion razy szybsze rozumowanie niż neurony. Trzeba je jednak utrzymywać w superzimnej temperaturze, by w ogóle mogły istnieć. A gdy zostaną zniszczone, nie sposób ich odtworzyć. Próbowaliśmy go ocalić, ale bez powodzenia — stary ponownie spuścił wzrok. — Wolałbym wówczas sam umrzeć.

— Postanowiłeś więc kontynuować plan o własnych siłach — zasugerował zimnym tonem Gordon.

Lazarensky potrząsnął głową.

— Wiesz oczywiście, że to niemożliwe. Bez Cyklopa zadanie było niewykonalne. Mogliśmy tylko zaprezentować pustą skorupę. Iluzję. Dało nam to szansę na przetrwanie w nadchodzącym ciemnym wieku. Wszędzie wokół szerzył się chaos i podejrzenia. Jedyną rzeczą, która umożliwiała nam, biednym intelektualistom, wywieranie wpływu, była słaba iskierka czegoś zwanego nadzieją.

— Nadzieją!

Gordon roześmiał się gorzko. Lazarensky wzruszył ramionami.

— Petenci przychodzą pomówić z Cyklopem, a rozmawiają ze mną. Z reguły nie jest trudno udzielać im dobrych rad, odnajdować w książkach proste metody bądź rozsądzać spory, odwołując się do zdrowego rozsądku. Wierzą w bezstronność komputera, a żywemu człowiekowi nigdy by nie zaufali.

— A kiedy nie możesz udzielić zdroworozsądkowej odpowiedzi, bawisz się z nimi w Pytię.

Ponowne wzruszenie ramionami.

— W Delfach i w Efezie to skutkowało, Gordonie. I, szczerze mówiąc, komu to szkodzi? Ludzie z Willamette widzieli w ciągu ostatnich dwudziestu lat zbyt wiele żądnych władzy potworów, by mogli się zjednoczyć pod przewodnictwem jakiegokolwiek człowieka lub grupy ludzi. Ale maszyny pamiętają! Podobnie, jak pamiętają starożytny mundur, który nosisz, choć w lepszych dniach tak często traktowali go z karygodnym lekceważeniem.

W korytarzu rozległy się głosy. Jakieś osoby przeszły blisko, po czym oddaliły się. Gordon poruszył się niespokojnie.

— Muszę stąd znikać.

Lazarensky roześmiał się.

— Och, nie przejmuj się nimi. Są silni tylko w gębie. W niczym ciebie nie przypominają.

— Nie znasz mnie — warknął Gordon.

— Nie? Jako Cyklop rozmawiałem z tobą przez kilka godzin. Poza tym zarówno moja przybrana córka, jak i Peter Aage mówili o tobie dosyć dużo. Wiem na twój temat więcej niż sobie wyobrażasz. Jesteś rzadkością, Gordonie. W jakiś sposób zdołałeś zachować w głuszy nowoczesny umysł, zdobywając jednocześnie siłę konieczną w dzisiejszych czasach. Nawet gdyby ta cała banda spróbowała zrobić ci krzywdę, przechytrzyłbyś ich.

Gordon ruszył ku drzwiom, po czym zatrzymał się i odwrócił, by spojrzeć po raz ostatni na łagodną łunę bijącą od martwej maszyny i maleńkie światełka falujące raz za razem, bez żadnej nadziei.

— Nie jestem znowu taki bystry — oddech uwiązł mu w gardle. — Widzisz, ja uwierzyłem!

Spojrzał Lazarensky’emu w oczy. Po chwili stary opuścił wzrok, nie znalazłszy żadnej odpowiedzi. Gordon wyszedł chwiejnym krokiem na zewnątrz, zostawiając za sobą wionącą śmiertelnym chłodem kryptę z jej trupami.

12. OREGON

Wrócił do miejsca, gdzie zostawił uwiązanego konia, w chwili gdy niebo na wschodzie zaczął rozjaśniać słaby blask jutrzenki. Ponownie dosiadł źrebicy i skierował ją starą drogą lokalną na północ. Czuł wewnętrzną pustkę i żal, całkiem jakby mroźny chłód skuł mu serce. Musiał uważać, żeby nie potłuc czegoś w środku, czegoś chwiejnego i niepewnego.

Musiał stąd odjechać. To przynajmniej było jasne. Niech głupcy mają swe mity. On już z tym skończył!

Nie wróci do Sciotown, gdzie zostawił worki z korespondencją. Uwolnił się już od tego. Zaczął rozpinać bluzę munduru z zamiarem porzucenia go w przydrożnym rowie — na zawsze, wraz z własnym udziałem we wszystkich tych kłamstwach.

Nieoczekiwanie w jego umyśle poniosło się echem pewne zdanie.

“Kto teraz weźmie na siebie odpowiedzialność…”

Co? Potrząsnął głową, jakby chcąc sobie w niej rozjaśnić, lecz słowa nie uleciały.

“Kto teraz weźmie na siebie odpowiedzialność za te niemądre dzieci?”

Gordon zaklął. Wbił pięty w końskie boki. Źrebica ochoczo pomknęła na północ, unosząc go od tego wszystkiego, do czego jeszcze wczoraj rano przywiązywał tak wielką wagę. Teraz jednak wiedział już, że to tylko potiomkinowska ułuda. Tani manekin z groszowego sklepu. Oz.

“Kto weźmie na siebie odpowiedzialność…”

Słowa powtarzały się w jego głowie niczym uporczywa, natrętna melodia. Miały ten sam rytm — zrozumiał wreszcie — co mrugające światła obrazu parzystości na obudowie starej, martwej maszyny. Światła, które falowały raz za razem.

“…za te niemądre dzieci?”

Źrebica posuwała się kłusem w świetle brzasku, mijając sady, a za nimi szeregi zniszczonych samochodów. Nagle Gordonowi przyszła do głowy dziwna myśl. Co by było gdyby — pod koniec życia, gdy wyparowały ostatnie krople ciekłego helu i do środka wtargnęło śmiercionośne ciepło — co by było, gdyby ostatnia myśl niewinnej, mądrej maszyny została w jakiś sposób uwięziona w pętli, zachowana w peryferyjnych obwodach, by rozbłyskiwać smętnie raz za razem?

Czy można by to nazwać duchem?

Zastanawiał się, jaka byłaby treść ostatnich myśli, ostatnich słów Cyklopa.

Czy człowieka może straszyć duch maszyny?

Potrząsnął głową. Był zmęczony. W przeciwnym razie nie przychodziłyby mu do głowy podobne bzdury. Nie był nikomu nic winien! A już z pewnością nie kupie blaszanego złomu albo wysuszonym zwłokom znalezionym w zardzewiałym dżipie.

— Duchy!

Splunął na pobocze i roześmiał się sucho.

Słowa jednak wciąż niosły się echem pod czaszką. “Kto teraz weźmie na siebie odpowiedzialność…”

Był nimi tak pochłonięty, że potrzebował kilku chwil, by uświadomić sobie, że z dala dobiegają jakieś krzyki. Ściągnął wodze i obejrzał się, z ręką na kolbie rewolweru. Każdy, kto by go teraz ścigał, podejmowałby wielkie ryzyko. Lazarensky pod jednym względem miał rację. Gordon wiedział, że bez trudu poradzi sobie z tą zgrają.

Z oddali dostrzegł, że przed Domem Cyklopa coś się wydarzyło, ale… ale zamieszanie najwyraźniej nie miało z nim nic wspólnego.

Osłonił dłonią oczy przed blaskiem niedawno wzeszłego słońca. Dostrzegł parę buchającą z dwóch straszliwie spienionych koni. Jakiś wyczerpany mężczyzna wchodził, utykając, na schody Domu Cyklopa. Krzyczał coś do tych, którzy biegli w jego stronę. Drugi posłaniec, najwyraźniej ciężko ranny, leżał na ziemi, gdzie udzielano mu pomocy.

Gordon usłyszał tylko jeden wyraz, który wykrzyczany głośno mówił wszystko.

— Surwiwaliści!

Mógł wygłosić w odpowiedzi tylko jedno słowo.

— Cholera.

Odwrócił się plecami od źródła hałasu i strzelił wodzami, każąc źrebicy ponownie ruszyć na północ.

Jeszcze wczoraj by im pomógł. Był gotów poświęcić życie w obronie marzenia Cyklopa i zapewne to właśnie by uczynił.

Zginąłby za beztreściową farsę, fortel, oszustwo!

Jeśli inwazja holnistów naprawdę się zaczęła, wieśniacy mieszkający na południe od Eugene będą się zawzięcie bronić. Napastnicy zawrócą na północ, gdzie napotkają najmniejszy opór. Zniewieściali mieszkańcy północnego Willamette nie mieli żadnych szans w starciu z ludźmi znad Rogue River.

Mimo to holnistów było chyba zbyt mało, by mogli zająć całą dolinę. Coryallis z pewnością padnie, zostaną jednak inne miejsca, do których mógł się udać. Może ruszy na wschód Autostradą 22, a potem wróci do Pine View. Miło byłoby znowu zobaczyć panią Thompson. Może uda mu się być przy narodzinach dziecka Abby.

Źrebica kłusowała przed siebie. Krzyki za jego plecami ucichły niczym powoli zanikające niemiłe wspomnienie. Pogoda zapowiadała się pięknie. Pierwszy bezchmurny dzień od tygodni. Dobry dla wędrowca.

Gdy Gordon jechał przed siebie, chłodny wietrzyk zaczął owiewać jego ciało przez rozpiętą do połowy koszulę. Gdy pokonał ze sto jardów, złapał się na tym, że jego ręka ponownie powędrowała ku guzikom i zaczęła okręcać powoli w obie strony jeden z nich.

Koń przeszedł do stępa, zwolnił i zatrzymał się. Gordon siedział ze zgarbionymi ramionami.

“Kto weźmie na siebie odpowiedzialność…”

Słowa nie chciały odejść. Pulsowały w jego umyśle niczym światła.

Klacz podrzuciła głowę i parsknęła, grzebiąc kopytem w ziemi.

“Kto…”

— A niech to! — krzyknął głośno. Zawrócił źrebicę i popędził ją cwałem z powrotem na południe.

Rozgadany, przerażony tłum mężczyzn i kobiet ucichł nagle i cofnął się, gdy Gordon podjechał z tętentem kopyt do portyku Domu Cyklopa. Ognista klacz tańczyła i parskała, a jeździec przez długą chwilę bez słowa wpatrywał się w ludzi.

Wreszcie Gordon zrzucił z siebie ponczo. Pozapinał guziki koszuli i nałożył czapkę listonosza. Jasny, mosiężny jeździec zalśnił w promieniach słońca.

Głęboko zaczerpnął tchu. Następnie zaczął wyznaczać ludzi i wydawać im zwięzłe rozkazy.

W imię ocalenia — i w imię “Odrodzonych Stanów Zjednoczonych” — mieszkańcy Corvallis i słudzy Cyklopa pośpiesznie ruszyli je wykonać.

Загрузка...