Elżbieta Cherezińska Spójrz mi w oczy

inspirowane legendą Bazyliszek

— Spójrz mi w oczy, chłopcze, a dowiesz się, kim jesteś…

Głos szepczący w mroku mógł należeć do kobiety, mężczyzny, nawet starca. Mógł się sączyć z głośników albo płynąć z ust kogoś stojącego niedaleko. Serce chłopca zabiło głośno, głośniej niż szept, który do niego dobiegał. Poczuł woń własnego potu. Czy na pewno własnego? Druga doba zamknięcia, puszczały mu nerwy, nie panował nad zmysłami.

Był unieruchomiony jak w gipsowym opatrunku; mógł jedynie lekko zwrócić głowę w bok, nic więcej. Może przykuty? Nie czuł ciężaru łańcuchów, sztab, zasuw. Jedyne, co przychodziło mu do głowy na wytłumaczenie stanu, w jakim się znajdował, to że podano mu zastrzyk, po którym stracił czucie w ciele, w rękach i nogach. I ta świadomość dodawała mu otuchy, bo każdy środek musi w końcu przestać działać. Wystarczy poczekać.

Poza zmuszającym go do patrzenia szeptem nic nie zakłócało spokoju.


* * *

Pan Li był znużony.

Jego pobyt w Królestwie Polskim przeciągał się. Początkowo planował, że pozostanie w Warszawie tylko przez ciepłe miesiące letnie, ale okazało się, że królowa, nawet jeśli podejmuje decyzje samodzielnie, to i tak potrzebuje zatwierdzenia ich przez Radę, a tę zwoływano dopiero od połowy września. Na kilka pierwszych posiedzeń nie zaproszono go z przyczyn formalnych i mógł jedynie westchnąć filozoficznie, iż biurokracja Jagiellonów niemal dorównuje chińskiej z czasów dynastii Ming. Przyjemną stroną przeciągającego się pobytu było to, że miał dość czasu, by zwiedzić kraj nad Wisłą i zająć się swoją pasją, czyli wyszukiwaniem i skupowaniem unikatowych antyków i wyrafinowanych dzieł sztuki. Negatywną to, iż dopadł go polski listopad. Szarugi, chłodne mgły, dni bez cienia słońca. Deszcze siąpiące z nieba i odbierające wszelką chęć do życia. Ach, jakże mu brakowało gorąca!

Znalazł na pilocie opcję Lipcowe popołudnie nad Wisłą. Zatwierdził. Apartament wypełnił się złotym światłem, które kładło na policzkach ciepłe plamy, grzało plecy. Zapachniało sianem i mokrą trzciną, gdzieś u sufitu zakwilił ptak. Zabrzęczały owady. Pan Li podszedł do okna i spojrzał przez szybę. Złudzenie prysło, jakby ktoś dotknął go lodowatą, mokrą dłonią. W dole, w oddali, połyskiwała ciemna toń Wisły, zamazana wieczorną szarugą kolejnej ulewy.

Odwrócił się od okna z niechęcią. Zawołał na służącego:

— Yao!

Przeszył go ostry ból. Od skroni do skroni. Niemal go zemdliło. Uniósł rękę, by schłodzić rozpalone powieki. Powinien już zdjąć soczewki. Uspokoił oddech. Jeszcze chwila, godzina, dwie, pod warunkiem że służący nie będzie się tak guzdrał.

— Yao! — powtórzył ze zniecierpliwieniem.

Ból przeszedł. Pan Li dostrzegł na rękawie kontusza włos. Wziął go w dwa palce i uniósł pod światło. Jasny blond. Skrzywił się ze wstrętem. Podszedł do kominka i wrzucił go w ogień. W tej samej chwili do salonu wszedł sługa.

— Pan wołał? — Zgiął się w głębokim ukłonie.

— Nawet ty się spolszczyłeś, Yao! — rozbawił się nieoczekiwanie Li. — W Chinach nie zadawałbyś pytań.

Na okrągłą twarz służącego wybiegł rumieniec. Ukłonił się raz jeszcze, a potem poruszył nosem i kichnął. Bezradnie rozłożył ręce, rozglądając się po jasnym wnętrzu salonu.

— Mam uczulenie na siano, proszę pana — wymamrotał przepraszająco.

— To syntetyczna woń siana, nie może uczulać. — Li wzruszył ramionami.

— A syntetyczne światło lipcowego popołudnia grzeje? — zripostował służący. — Skoro może grzać, może i uczulać.

— Wytrzyj nos i pomóż mi się rozebrać. Jestem zmęczony.

— Tak jest. — Yao kiwnął głową i zaczął bezradnie przeszukiwać kieszenie.

— Na kredensie — podpowiedział mu Li.

Nim sługa odnalazł chusteczki, pan Li przez sypialnię przeszedł już do garderoby. Spojrzał na swe odbicie w lustrze. Karmazynowy żupan i szafranowy kontusz podkreślały jego wschodnie rysy. W pierwszych miesiącach pobytu w Królestwie Polskim zapuścił nawet wąsy, ale zgolił je natychmiast po tym, jak media okrzyknęły go «kwintesencją polskiego stylu». Takie nachalne rzucanie się w oczy napawało Li odrazą. Istotą piękna jest umiar.

— Yao, pospiesz się. Jest mi za gorąco w tych wszystkich ubraniach.

— Zamiast Lipcowego popołudnia trzeba było włączyć Sierpniowy wieczór. I po sianokosach by było — mamrotał Yao, odwiązując jedwabny pas kontuszowy pana.

— Nie zrzędź, włącz wiadomości.

Na ścianie ponad lustrem zamigotał obraz.

Panorama monumentalnego budynku Sądu Najwyższego, potem Zamek Królewski i sala obrad Sejmu Wielkiego.

Głos spikera: Z rozkazu królowej, Anny Jagiellonki XIII, sejm proceduje nad tak zwaną ustawą o bestiach.

Więzienne korytarze, z sykiem rozsuwają się drzwi. W głębi migoczą tylko linie laserowych krat.

— Kontusz odwiesić razem z pasem?

— Yao, doprowadzasz mnie do szału — dobrotliwie roześmiał się pan Li. — Jesteśmy tu od pięciu miesięcy, a pytasz o to każdego wieczoru. Tak, kontusz razem z pasem. To zestaw.

Głos spikera: Celem ustawy, która zajmuje się najgroźniejszymi przestępcami, jest dobranie kary śmierci adekwatnej do popełnionego przestępstwa.

Obraz: Za laserowymi liniami krat upiorne twarze przestępców.

– Że też to musi mieć tyle guzików! — Yao, klęcząc, rozpinał złote guzy żupana pana Li. — I że mój pan taki uparty, żeby w tym chodzić…

— Jestem w Polsce i będę się nosił po polsku. Z szacunku dla królowej.

— A jak pojedziemy na Madagaskar, to pan Li będzie paradował w spódnicy z palmowych liści?

— Interesuje mnie tylko stara Europa. Każ jutro przyjść krawcowi. Czas na ostatnie przymiarki stroju reprezentacyjnego. Poza tym zrobiło się tak zimno, że potrzebuję delię.

— A cóż to takiego? — sapnął z przestrachem Yao, wstając z kolan.

— Coś w rodzaju płaszcza. Chciałbym, by podbito go prawdziwymi skórami popielic. Nie martw się, delia nie ma guzików.

— A, to niech będzie. — Yao odetchnął i pomógł panu Li zdjąć żupan. — Ach, ile się tego nazbierało — jęknął zrzędliwie, odwieszając szatę pomiędzy co najmniej dwadzieścia innych, podobnych. — I co my z tym zrobimy, jak przyjdzie nam wracać do Chin?

Pan Li pieszczotliwie dotknął jedwabnych rękawów żupanów.

— Oddamy na aukcję charytatywną. — Uśmiechnął się i poruszył barkami, rozciągając mięśnie.

Głos spikera: Królewska Służba Powietrzna wydała komunikat, w którym stwierdza, iż ponownie naruszona została przestrzeń powietrzna nad Krakowem. Pełnomocnik Służby, książę Ostrogski, początkowo nie chciał odpowiedzieć na pytania dziennikarzy, ale przyparty do muru przez reporterów naszej stacji, przyznał, iż specjaliści dopuszczają możliwość, że obiektem, który wdarł się w przestrzeń powietrzną, jest smok. Czy to potomek dawnego smoka wawelskiego? Odpowiedzi na te i inne pytania możliwe będą po…

— Wezwij Tunga — głos pana zabrzmiał tak twardo, że Yao nawet jeśli chciał coś jeszcze powiedzieć, zaniechał i kłaniając się, opuścił garderobę.

Li odwrócił się od rzędów ubrań. Spojrzał w lustro. Stał nago na tle barwnych żupanów i kontuszy. Kontemplował swe odbicie. Harmonijne proporcje ramion i łydek. Świetna linia ud. Doskonała wypukłość piersi i brzucha. Odgarnął z czoła ciemne, lśniące włosy. Ból skroni wrócił na ułamek sekundy. Li syknął. Jedyne, czego w sobie nie znosił, to stopy.

Odwrócił się. Sięgnął do szafy po jedwabny szlafrok. Wychodząc z garderoby, cyfrowym kodem zablokował jej drzwi.

* * *

Lipcowe popołudnie nad Wisłą! — zaśmiał się jego asystent, Tung, zgadując hotelowy program od razu, gdy wszedł do salonu. — Nie przeszkadza ci, że nie można wyłączyć brzęczenia owadów? Gdybyś nie był takim tradycjonalistą i nie upierał się na apartament na Krzywym Kole, lecz wynajął jak ja piętro w Marriotcie, mógłbyś sobie włączyć, co zechcesz. — Tung odłożył elegancką skórzaną teczkę i wyjął z niej tablet. — Wiesz, co planuję, gdy wrócę od ciebie? Wieczór w Hongkongu! — Zaśmiał się, ukazując rząd równych, lśniących zębów. — Więc jak? Może popracujemy dzisiaj u mnie?

— Mam inny plan. — Li usiadł w skórzanym fotelu. — Kiedy będzie decyzja w naszej sprawie?

— Najdalej za tydzień. — Tung rozejrzał się po salonie. — Gdzie Yao schował koniak?

— Nie ma koniaku — uśmiechnął się Li. — Jest starka i wiśniówka. I czysta wódka.

— O nie… — jęknął Tung.

— Jesteśmy w Polsce i będziemy pili po polsku.

— Głowa mi na to nie pozwoli. Li, proszę o koniak…

— We Francji już byliśmy. — Pan Li był nieubłagany. — Nalej sobie kieliszek starki. I mów, jakie są rokowania w naszej sprawie.

— Dobre. — Tung upił łyk i mrugnął. — Wódka też! Anna Jagiellonka podjęła decyzję po waszym drugim spotkaniu. Ale chodzi o to, że musi uzyskać poparcie Królewskiej Rady ds. Dynastii, a tam mamy opozycję w osobie arcybiskupa krakowskiego Stanisława.

— Stanisława? — zdziwił się Li. — Jeszcze dzisiaj polecisz do Krakowa.

— Dzisiaj? Chciałem popracować w cieple Wieczoru w Hongkongu… — skrzywił się Tung.

— Mówiłem, że mam inne plany.

— Ale nie mówiłeś, że wobec mnie. — Tung przez chwilę był rozżalony.

— Zawieziesz coś arcybiskupowi. — Pan Li wstał i po chwili przyniósł sporą srebrną skrzynkę. Postawił ją na stole. — Powiesz, że znalazłem to przed przybyciem do Królestwa Polskiego, prowadząc poszukiwania rozrzuconych po świecie szczątków królewskich. I przekazuję w darze archidiecezji krakowskiej. Powinno wystarczyć.

— Co to takiego? — przyjrzał się skrzynce Tung. — Na cygarnicę za duże. Mogę rzucić okiem?

Li skinął głową z uśmiechem.

— Czaszka? — Asystent zamknął wieko równie szybko, jak otworzył.

— Owszem. Króla Bolesława Śmiałego. Bolizlaus Largus. Arcybiskup może z nią zrobić, co zechce. — Pan Li uśmiechnął się elegancko i od niechcenia przeciągnął dwoma palcami po szyi. — Przy okazji spotkasz się z kim trzeba i rozpytasz o domniemanego smoka. Interesuje mnie wszystko. Łuski, pazury…

— Z tego, co mi wiadomo, jeszcze go nawet nie zidentyfikowano, nie mówiąc o pochwyceniu.

— Chcę być pierwszy, rozumiesz, Tung? — Oczy pana Li zalśniły, tak jak za każdym razem, gdy w grę wchodził unikatowy artefakt. — Ale tylko jeżeli okaże się, że to rzeczywiście smok wawelski. Żaden inny mnie nie interesuje. W przypadku zakupu łusek lub pazurów dysponuj środkami zgromadzonymi na koncie A. Gdyby zaś w grę mogło wchodzić smocze jajo, możesz sięgnąć do mego osobistego skarbca, bo żadna cena nie będzie zbyt wygórowana.

— Rozumiem. — Tung dopił starkę i odstawił kieliszek. — Dam znać z Krakowa.

Gdy asystent wyszedł, Li przełączył Lipcowe popołudnie nad Wisłą na Bezksiężycową noc sierpniową. Zniknęło brzęczenie owadów i śpiew ptaków. W apartamencie przy Krzywym Kole zapadł mrok i zapanowała zupełna cisza. Pan Li bezszelestnie podszedł do okna. Z wysokości sto pierwszego piętra spojrzał na deszczową Warszawę, na ledwie połyskującą pod strugami deszczu Wisłę.

— Już kocham to miasto — wyszeptał, a jego oddech utworzył na szybie mgiełkę.

Zaciągnął rolety. W ciemności wyjął z oczu soczewki.

* * *

— Podaj do mnie! Gruby, podaj do mnie! — darł się Andrzej.

— Przyleję ci, a nie podam, półgłówku! — Tomek zręcznie wyminął Andrzeja, zrobił dwa ciężkie susy i oddał rzut za trzy punkty.

— Jest!!! — krzyk kilkunastu gardeł rozsadził salę gimnastyczną Szkoły Paziów i w tej samej chwili gwizdek trenera zakończył mecz.

— Biegiem do szatni! — Trener Boruta zawsze darł się na nich jak sierżant na rekrutów. — Za piętnaście minut w mundurach galowych drugiego stopnia przyjmujemy gościa wizytującego szkołę! Obecność obowiązkowa!

— Panie trenerze… — Tomek z trudem łapał oddech. — Melduję, że nie ma Aleksandra.

— Co? — Boruta wściekle walczył z zamkiem bluzy od dresu.

— Alka nie ma.

— Jak to nie ma? — Trener uniósł brwi.

— Od przedwczoraj. Wieczorem wyszedł z internatu i nie wrócił. — Tomek niepewnie zerknął w stronę biegnących do szatni chłopaków.

Andrzej, mijając go, syknął:

— Gruby kapuś…

— Spójrz mi w oczy — powiedział nauczyciel.

Nałęcz struchlał i spojrzał. Boruta był naprawdę zły.

— Cholera by to wzięła! — warknął.

Od nowego roku to on odpowiadał w Szkole Paziów za musztrę. Brak każdego z chłopców w szeregu widoczny był aż za bardzo, odkąd we wrześniu na zajęciach nie pojawiło się piętnastu uczniów. Sprawą zajęły się media, gdy wyszło na jaw, że chłopcy zaginęli podczas powrotu z obozu żeglarskiego. Wybuchł skandal. Z funkcji rektora szkoły zrezygnować musiał książę Wiśniowiecki, ale to ani o włos nie przybliżyło rozwikłania zagadki zniknięcia paziów. Media spekulowały, że uciekli z powodu nadmiernej dyscypliny obowiązującej w szkole, wśród winnych przewijało się i nazwisko trenera Boruty. Na szczęście ujawniono zapis z monitoringu lekcji i gdy okazało się, że prócz wulgaryzmów żadnej przemocy tam nie było, sprawa nieco przycichła. Chwilowo uwagę opinii publicznej zajęły spekulacje, co królowa odpowie na zagraniczne oferty małżeńskie. Korzystając z medialnej ciszy wokół Szkoły Paziów, nowy rektor prowadził własne śledztwo, policja swoje i dymisjonowany książę Wiśniowiecki kolejne, oczywiście tajne. Cóż z tego, ślad po chłopakach zaginął, a teraz jeszcze to! Alek Tarnowski, szlag by to trafił! Jeden z najlepszych uczniów, miejsce w oficjalnie towarzyszącym królowej korpusie kadetów miał już w zasadzie w garści.

Cholera, międlił w duchu wiadomość trener. Dzisiaj ta uroczystość. Alek jest naszym chorążym. Kim go zastąpię? Podniósł wzrok.

Chłopcy zniknęli w szatni. Przed nim stał tylko gruby, spocony Tomek Nałęcz.

— Zawołaj mi tu Andrzeja Górkę — powiedział Boruta głosem, z którego uleciała wszelka energia. Przestał się szarpać z zamkiem od dresu. Skrzydła jagiellońskiego orła na połach rozpiętej bluzy wyglądały jak przetrącony ptak rozcięty na pół.

* * *

W szatni wrzało. Z głośników leciał ochrypły rap:

Ładne oczy

masz

komu je

dasz

Gdy Tomek Nałęcz przekroczył próg, prócz rapu usłyszał wrzask. Odruchowo skulił ramiona, myśląc, że rzucą się na niego. Nie. Chłopaki darli się na Górkę.

— To twoja wina!

— Przez ciebie uciekł Alek!

— A może nie żyje, co? Co zrobisz, jeśli popełnił samobójstwo? Co?

— Odwalcie się! — warczał przyparty do szafki Górka. — Może zniknięcie piętnastu paziów to też moja sprawka, co? — Roześmiał się dziko i strzyknął śliną pod nogi nacierających na niego chłopaków.

— Zapewne nie — odezwał się spokojnie spod ściany starosta roku, Piotr Zborowski.

W szatni nagle umilkło. Wszyscy spojrzeli na braci Zborowskich, bo przy Piotrze stał jak zawsze Paweł. Nienaganni. Od pełnoletności i szlifów oficerskich dzielił ich już tylko miesiąc.

— Ale przespanie się z jego dziewczyną i wrzucenie jej rozebranych zdjęć do sieci to już twoja rzecz. — Paweł dokończył, co zaczął brat.

Zrobiło się gęsto, Górka chciał coś odszczeknąć, ale odezwał się gruby Nałęcz:

— Trener wzywa cię do siebie. Chce, byś zastąpił dzisiaj Alka.

Chłopaki zawarczały jak sfora psów. Bracia Zborowscy uciszyli ich jednym ruchem ręki.

— Nie my osądzimy, ale Bóg — powiedział Piotr.

— Jeśli masz coś wspólnego ze zniknięciem Alka, ręka ze sztandarem szkoły ci zadrży — dokończył Paweł.

* * *

Nie zadrżała, gdy szpaler paziów Jej Królewskiej Mości Anny Jagiellonki XIII wchodził marszowym krokiem do auli. Nie drgnęła, gdy orkiestra szkolna grała hymn Królestwa Polskiego. Jednak omal nie upuścił go, gdy zaczęła grać hymn Cesarstwa Chin na cześć gościa, pana Li, bo dźwięki, jakie wydawały z siebie puzony, były nieznośnie śmieszne. Ale Andrzej zobaczył z daleka jasne, uważne spojrzenie braci Zborowskich i utrzymał proporzec bez drgnienia. A potem rektor, Erazm Bogoria, kazał sztandar wyprowadzić i tyle było tego.

Górka szedł równo, wysoko unosząc kolana, naprężając łydki, stawiając kroki tak, by na marmurowej posadzce rozległo się charakterystyczne puk stalowej podkówki mundurowego buta. Prostował plecy dające oparcie sztandarowi, palce w białej rękawiczce zaciskał na drzewcu, cóż w tym trudnego? Oddał sztandar szatnemu, odwrócił się na pięcie i zwykłym krokiem wmaszerował do sali.

Złapał wzrok Zborowskich. Ich twarze nie wyrażały nic. Ani zdziwienia, ani potępienia. Rozmowa z gościem trwała w najlepsze.

— … tak, urzeka mnie wasza kultura. Polskiego uczyłem się od dawna, bo wbrew obiegowym opiniom ma wiele wspólnego z chińskim. Podobny stopień trudności.

— Nosi się pan jak polski szlachcic. To ujmujące. — Rektor Bogoria pokiwał głową. — Czy podczas pobytu w Szkocji zakładał pan kilt?

— Nie — roześmiał się swobodnie gość. — Szkocja mnie aż tak nie uwiodła.

— Królową mają brzydszą! — szepnął z drugiego rzędu któryś z pierwszorocznych.

Li musiał to usłyszeć, bo powiedział:

— Nie wypada krytykować koronowanych głów, ale zgodzę się z panem w całej rozciągłości. Królowa Anna Jagiellonka XIII jest kobietą wyjątkową.

— Dobrze, że nie odziedziczyła urody po Annie Jagiellonce I — zarechotali paziowie.

— Nie rozumiem. — Pan Li przekrzywił głowę.

— Se pan sprawdzi na Wiki — swobodnie przekrzyczał śmiech paziów kolejny pierwszak i w tej samej chwili zamarł pod spojrzeniem rektora.

— Czy to prawda — rektor Bogoria szybko chciał zmienić temat — że za własne fundusze planuje pan rekonstrukcję legendarnego «złotego okrętu Lestka Piasta»?

— Tak, moi specjaliści zaczęli już prace przygotowawcze. Wydało mi się niezwykłym, że w skandynawskich sagach wspomina się o takim statku. Wikingowie byli mistrzami wczesnośredniowiecznego szkutnictwa, jeżeli więc napisano z podziwem o «złotym okręcie», chciałbym, by Polacy mogli go zobaczyć.

— Czy będzie podobny do chińskich dżonek? — spytał Paweł Zborowski ponad głowami paziów.

Gość przyjrzał mu się uważnie.

— Spójrz mi w oczy, chłopcze — powiedział miękko.

Paweł i Piotr Zborowscy wyszli przed szereg i popatrzyli na pana Li.

— Czy wyglądam na jasnowidza? — spytał Li niemal wesoło.

— Nie — odpowiedzieli jednym głosem bracia.

— No właśnie! Nie mam pojęcia, jak będzie wyglądał złoty statek waszego Lestka Piasta. Ale mam wielką ochotę się dowiedzieć, dlatego zleciłem badania. I z radością zaproszę was do mego laboratorium, panowie!

— Ach! I o to miałem zapytać! — wdarł się w rozmowę rektor. — Czy to prawda, co donoszą media: że finansuje pan renowację najstarszych polskich zabytków?

— Ciii… — Pan Li przyłożył palec do ust i mrugnął do Zborowskich. — Niech nie wie lewica, co czyni prawica.

— A więc prawda! — zakrzyknął poczerwieniały z emocji rektor. — Muszę naprowadzić pana na trop początków mego herbu i rodu! Proszę sobie wyobrazić, że…

Erazm Bogoria chwycił pana Li pod ramię i ruszył z nim w stronę szkolnej kaplicy.

— Kurde — szepnął z podziwem gruby Nałęcz. — Chińczyk nosi kontusz, jakby się w nim urodził, lepiej niż marszałek królowej… — Tomek zamilkł, bo odchodzący pod ramię z rektorem pan Li odwrócił się i spojrzał.

Nie na niego. Na Andrzeja Górkę i braci Zborowskich. No jasne, kto by patrzył na grubasa.

— On nie jest jasnowidzem — powiedział cicho Paweł.

— Ale ma coś z wzrokiem. Wydaje mi się, że to astygmatyzm — dokończył Piotr.

Górka puścił uwagi szkolnych świętych mimo uszu i puścił do pana Li oko.

* * *

Alek Tarnowski mógł poruszać głową, niczym więcej. Reszty swego ciała nie czuł. Ciemność, która go okalała, próbował rozłożyć na czynniki pierwsze. Co z tego, skoro przed oczy ciągle przychodziły mu rozebrane zdjęcia Antoniny? Jej przymknięte oczy, rozmazany makijaż, jakby dłońmi tarła powieki. Zmierzwione włosy. Zgnieciona suknia Akademii Królewskich Panien Dworu. Cholera!

Górka. Pieprzony Andrzej Górka. To on rozesłał zdjęcia Tośki. Alka paliło po równo pożądanie, wściekłość i wstyd. Ogłosili narzeczeństwo z Antoniną Walewską, ale on sam nie widział jej takiej nigdy.

Znał ją wściekłą, gdy spóźniał się na spotkania, znał złą, kiedy nieporadnie odpowiadał na SMS-y. I rozczarowaną, kiedy zamiast munduru galowego włożył na randkę dres reprezentacji. Znał jej zapach po treningu szermierki, po lekcji tańca, uścisk dłoni, pocałunek w policzek. Wszystkie odcienie jej źrenic, gdy pędzili rowerami wzdłuż Wisły. Ale tego, co zobaczył na zdjęciu, nigdy nie doświadczył.

Na indukcyjnym zegarze zmieniła się godzina. Środa, 9 listopada, 23:00.

Powtórzył datę w myślach, bo wiedział, że po wyznaczeniu pełnej godziny światło zegara zniknie. Za chwilę być może usłyszy głos. Podjął decyzję, że tym razem nie zamknie oczu, jak dwukrotnie przedtem. Że spojrzy w mrok głosu, który mówi do niego jedno i to samo zdanie. Nie stchórzy. W końcu jest chorążym Szkoły Paziów Jej Królewskiej Mości!

Jest?

A może już był?

* * *

Chodził rozdrażniony od okna do okna. Pytań o początek nie zadawał; na to nie miał wpływu. Natura zna dziwniejsze przypadki. Pytał o siebie, interesował się sobą w sposób obsesyjny. Nie: «Czy jestem najdoskonalszą istotą na świecie?», raczej: «Czy moje piękno nawet przy pewnej niedoskonałości jest w stanie zapanować nad ludzkimi duszami?». Lub: «Czy moja niedoskonałość jest częścią piękna?». I wreszcie: «Czy jako ojciec będę idealnym wcieleniem człowieczeństwa? Wcieleniem, które przekroczy granice przestarzałych dylematów. Czy ktoś wreszcie jako pierwszy zakrzyknie: nie będę miał innych bogów przed tobą?!». I samoistnie ugną się kolana narodów, i jeden po drugim klękną, odkrywając w zachwycie jego imię.

Przystanął w pół kroku, bo poczuł woń swego potu i przyspieszone szybkim krokiem tętno. Pot jest wstrętny. Prymitywna wydzielina gruczołów łojowych. Pamiątka po zwierzęcej przeszłości człowieka. Po tym wszystkim, o czym akurat on szczególnie chciał zapomnieć.

Gwałtownie uniósł głowę, bo znów nawiedziła go ta myśl, ostra niczym szpada, pociągająca jak to, czego nikt się nie spodziewa.

— Gdybym sam siebie zabił z miłości do siebie? — wyszeptał cicho. — Pan życia i śmierci panujący nad sobą w sposób doskonale piękny? Któż inny potrafiłby końcowi nadać sens absolutny, jeśli nie ja sam, ja, który znam początek i koniec? Wymyśliłbym tę śmierć od pierwszej do ostatniej chwili, idealną.

Nieoczekiwanie roześmiał się na dźwięk swych słów. Odpowiedział sam sobie, tonem całkowicie trzeźwym:

— Narzędzie zawsze nosisz pod ręką. Nie spiesz się. Piękniejsze od doznania śmierci jest dawanie śmierci piękna.

Zacisnął palce na twardym kształcie w kieszeni spodni. Wypuścił powietrze. Otaczał go mrok. Ciemność absolutna.

* * *

Służący Yao pomagał krawcowi w przymiarce nowego kontusza pana Li. Gniewnie patrzył na pięćdziesiąt dwa guziczki ze złota. Ale przyznać musiał, iż jego pan, w reprezentacyjnym stroju polskim, wygląda doskonale.

— Figura stworzona do kontusza. — Krawiec pokręcił głową i przyklęknął przed panem Li. — To rozcięcie z tyłu ułatwiało kiedyś wsiadanie na konia, materiał pięknie rozkładał się po obu bokach — szepnął, ustalając szpilkami długość szaty. — A dzisiaj sprawdza się przy wsiadaniu do sportowych aut i na motocykle. Ot, dojrzała siła tradycji!

— Yao, czas wiadomości — przypomniał grzecznie pan Li, przeglądając się w lustrze.

Głos spikerki: Episkopat Polski ogłosił, iż planowane od dawna nawiedzenie Królestwa Polskiego przez Archanioła Michała nastąpi jeszcze w tym roku. «Nagle dał się słyszeć szum z nieba» — to zaczerpnięty z Dziejów Apostolskich roboczy tytuł wizyty. Czyżby przyspieszone odwiedziny słynnego smokobójcy, wodza niebieskich zastępów, miały coś wspólnego z wydarzeniami w Krakowie? Reporterzy Królewskiej Agencji Informacyjnej będą państwa informować o szczegółach. Nasze kamery nie opuszczą ani jednego kroku niezwykłego gościa.

— A co z delią dla jaśnie pana? Amarant, karmazyn czy granat? — Krawiec pomagał Yao zdjąć sfastrygowany dołem kontusz z ramion pana Li. — Wiedząc o pana planach — ukłonił się nieśmiało — o pana wielkich… wielkich… planach… — głos krawca nagle zaczął się łamać, mężczyzna nerwowo przełknął ślinę i spojrzał na pana Li niemal z czcią — … pozwoliłem sobie już, na pana rozmiar, doskonały rozmiar, przygotować podszycie z popielic.

Głos spikera: Z ostatniej chwili! Dzisiejszej nocy Sejm Wielki uchwalił ustawę, zwaną dawniej «prawem bestii». Od dzisiaj w Królestwie Polskim najgroźniejsi przestępcy będą karani dokładnie w ten sam sposób, w jaki dokonywali zbrodni. Królowa Anna Jagiellonka XIII, komentując podjęcie uchwały, powiedziała…

Słysząc imię królowej, Pan Li odwrócił się szybko i spojrzał w ekran.

Obraz: Królowa ubrana w suknię do konnej jazdy, przed budynkiem Sejmu Wielkiego, lekko zbiega po czerwonym dywanie. Bracia Zborowscy w mundurach paziów pomagają jej wsiąść do czarnej limuzyny. Automatycznie odsuwa się szyba samochodowego okna. Królowa mówi poważnie w stronę reporterów «Oko za oko». Szyba zasuwa się. Tłum zgromadzony wokół limuzyny skanduje. Rzuca kwiaty pod koła królewskiego samochodu.

— Granat — odpowiada pan Li, patrząc znów uważnie na swe odbicie w lustrze. — I z tradycyjnym rozcięciem na szablę.

Odwraca się do krawca.

— Czy zdąży pan uszyć mi czapkę aksamitną z czaplim piórem?

Krawiec przestępuje z nogi na nogę.

— Zdążę, proszę jaśnie pana — odpowiada z namysłem.

— Na pewno? Spójrz mi w oczy…

* * *

W szatni paziów panował zgiełk. Ekran ponad rzędami szafek pulsował zielonym, ostrym światłem teledysku. Tomek Nałęcz, w samych spodenkach, wymachując ręcznikiem, wyginał się na wszystkie strony zaskakująco zręcznie jak na jego tuszę. Chłopaki śpiewały, on ryczał najgłośniej:

– Ładne oczy! Masz! Ko-mu je dasz!

Bracia Zborowscy, gibcy jak węże, tańczyli, ruszając biodrami, jakby byli swym lustrzanym odbiciem. Tańczyli i śpiewali wszyscy, prócz Andrzeja Górki, wciśniętego w kąt szatni. Górka grał w strzelankę.

— Zróbcie orła! — wydarł się nagle Nałęcz, wyrzucając pod sufit ręcznik. I po chwili już cała szatnia skandowała:

— Zrób-cie or-ła! Zrób-cie or-ła!

Bracia Zborowscy nie dali się dłużej prosić. Stanęli jeden za drugim na szeroko rozstawionych nogach i rozłożyli ramiona. Bliźnięta idealne. Jeden w drugiego równi, jakby wyskoczyli z drukarki 3D, nie różniło ich ani pół centymetra. Wydawali się jednym Zborowskim, nie dwoma.

Odwrócili głowy w prawo, unosząc je jednocześnie w górę tak, że ich nosy zdawały się zakrzywionymi ptasimi dziobami. I zaczęli poruszać ramionami, Paweł pierwszy, Piotr o jedną sekwencję później. Mogliby być hinduskimi tancerzami bogini Kali, ale byli braćmi Zborowskimi, wcieleniem poruszającego skrzydłami jagiellońskiego orła.

Gwizdek trenera zakończył zabawę w jednej chwili. Boruta, pan i władca sali gimnastycznej, jednym pstryknięciem zmienił kanał, muzyka zamilkła, usłyszeli sygnał Królewskiej Agencji Informacyjnej.

— No, panowie! Za chwilę dowiemy się, kto będzie mężem królowej. Górka, posuń się. — Trener usiadł obok Andrzeja. — To wasza wielka chwila, co? Paziowie na coś takiego czekają latami! Śluby i pogrzeby, to najlepsze ceremonie królewskie! Galowe mundury od rana do nocy, ha!

— Psze pana, ale mąż królowej nie musi być królem, co?

— Nie musi. — Boruta wyjął z kieszeni pomięty batonik proteinowy, przegryzł i dokończył z pełnymi ustami — może dostać tytuł, bo ja wiem? Na przykład księcia warszawskiego. Jak obstawiacie? Ja myślę, że Jagiellonka weźmie Habsburga. Kto ma izotonik?

Andrzej Górka wyjął spod ławki butelkę niebieskiego płynu i podał trenerowi.

— Nie chciałbym Habsburga na polskim tronie — spokojnie powiedział Paweł.

— Uważaj, Zborowski — zarechotał trener — bo ktoś kiedyś o tobie powie, że jesteś polskim faszystą, a wiesz, co za to grozi! No dobra, zamknąć pyski, zaczyna się. Gruby, wyskakuj z batonika, moje się skończyły.

Obraz: Biało-czerwona Sala Rady Zamku Królewskiego w Warszawie. Na ścianach arrasy. Trzej mężczyźni w czarnych togach.

Głos spikera: Rozpoczyna się konferencja prasowa królewskiej Rady ds. Dynastii, poprowadzi ją marszałek dworu, książę Branicki.

Branicki: Rada, po przeanalizowaniu ofert małżeńskich złożonych nam przez najlepsze europejskie i azjatyckie dwory oraz po zapoznaniu się z rekomendacją królowej, postanowiła przychylić się do propozycji Anny Jagiellonki. Tym samym odrzucamy ofertę Burbonów…

— Jest! — wrzasnął trener, jakby reprezentacja strzeliła gola. — Weźmie Habsburga! Wygram całą stawkę! O rany, to mnie bardziej kręci niż gra w «Oczko»!

— Jeszcze może postawić na Chińczyka — spokojnie wszedł mu w zdanie Paweł.

— I kto to mówi? — Trener splunął, nie zważając na miejsce, w którym się znajdują. — Mój ulubiony prawak? Uważaj, Zborowski, bo albo ja zgarnę pulę za Habsburga, albo ty, paziu królowej, będziesz się uczył kłaniać przed skośnookim.

Branicki: Zważywszy na wyśmienite relacje, jakie łączą Królestwo Polskie z Cesarstwem Chin…

— Kłaniam się tylko przed Bogiem i królową, trenerze — odpowiedział Paweł, ale potem zacisnął szczęki z całych sił i wpatrywał się już w ekran.

Branicki: … uznaliśmy, iż nie istnieje potrzeba wzmacniania ich węzłem dynastycznym.

— Bogu dzięki! — krzyknęli Piotr i Paweł jednocześnie.

Trener zarechotał i oblizał się obleśnie.

— No to Habsburg! Chłopaki, zaproszę was dziś na pizzę! Mam za co stawiać! Pula moja! Zborowskich nie zabieramy, bo pójdą pewnie z pielgrzymką do Częstochowy, błagać, żeby się Habsburg wycofał przed ślubem!

— Cicho! — wrzasnął gruby Nałęcz. — Cicho! Co on mówi?

— Ja? — Boruta poklepał się po brzuchu.

— Niech pan posłucha, trenerze, co mówi marszałek Branicki — wyszeptał drżącym głosem Tomek.

Branicki: Propozycja Habsburgów była godna i z geopolitycznego punktu widzenia wydawała się najsłuszniejsza, zresztą Jagiellonów z Habsburgami łączą wiekowe więzy. Jednak to właśnie skłoniło królową i Radę ds. Dynastii do powtórnego rozważenia tej kwestii. Genetyka pozostaje tutaj bezwzględna. Tak bliskie powiązania obu rodów panujących, co miało już miejsce w przeszłości, dają zbyt duże zagrożenie wadą genetyczną, która może wystąpić u spodziewanego potomstwa. Nadto wzmacnianie Habsburgów nieuniknionym wpływem na naszym dworze uznaliśmy za niepotrzebne w obecnej sytuacji politycznej.

— No i wygrana poszła się grzać! — Nauczyciel syknął przez zęby.

Branicki: Anna Jagiellonka XIII nie chce się wiązać węzłem małżeńskim i życzenie królowej musi być przez obywateli Królestwa uszanowane…

— Znalazła się dziewica! Cholera, takie ciało na zmarnowanie! — zajęczał Boruta.

— Trenerze! — głos braci Zborowskich zabrzmiał niemal jak pogróżka. — Mówi pan o królowej!

Branicki: … aby zapewnić ciągłość dynastii i dać Królestwu następcę tronu, a jednocześnie poprzez mariaże dynastyczne nie narażać suwerenności Królestwa, Anna Jagiellonka zdecydowała się na innowacyjną metodę in vitro, zwaną «Przywróceniem». Opracowana i opatentowana przez chińskiego uczonego, pana Li, metoda pozwala na pobranie materiału genetycznego z kości osób nieżyjących i następnie, w toku prac laboratoryjnych, na bazie wyabstrahowanego z nich DNA, wyhodowanie żywego plemnika. Metoda ta, jakkolwiek innowacyjna, w chwili obecnej uważana jest za całkowicie bezpieczną. Warto przypomnieć, że w ten sposób królowa Wielkiej Brytanii, Anna Hanowerska, restytuowała trzy lata temu dynastię Tudorów. Do skorzystania z «Przywrócenia» przyznała się także królowa Francji, Antonina XXII, jednak w jej przypadku tajemnicą pozostało, od kogo pochodził materiał genetyczny. Dwór francuski jedynie nieoficjalnie sugerował, że pobrano go od Napoleona Bonapartego. W przypadku królowej Anny Jagiellonki zastosowanie «Przywrócenia» będzie miało szczególną doniosłość, decyzją królowej bowiem, z radością popartą przez Radę, którą reprezentuję, DNA ojca zostanie pobrane z kości jednego z naszych pierwszych królów. Tym samym dwie nasze dynastie królewskie połączą się w osobie następcy tronu, którego urodzi królowa. Piastowie i Jagiellonowie dokonają tego, co nie było im dane w XIV wieku! A Królestwem Polskim władać zacznie król noszący w sobie wszystkie najlepsze cechy przodków. Przepraszam, poniosło mnie, ale sami państwo rozumieją doniosłość tej dziejowej chwili. Poprawię się: król lub królowa, bo płeć dziecka nie zostanie zdefiniowana na etapie zapłodnienia. To pozostawiamy naturze.

Chłopcy popatrzyli po sobie niepewnie. Boruta podniósł się z ławki z wyrazem zaskoczenia na twarzy i skierował w milczeniu do wyjścia. Królewska Agencja Informacyjna nadawała dalej.

Obraz: Zgiełk pytań dziennikarzy, błyski fleszy. Najazd kamery na budynek Zamku Królewskiego. Tłumy zgromadzone na dziedzińcu wiwatują. Panorama Warszawy.

Dziennikarka z mikrofonem Królewskiej Agencji Informacyjnej: Jak udało nam się dowiedzieć od marszałka Branickiego, konferencja prasowa z udziałem pana Li i królowej odbędzie się jeszcze w tym tygodniu. Na dzisiaj w sali balowej Zamku Królewskiego zaplanowano przyjęcie, którego gościem będzie chiński uczony. Pan Li, który przebywa w Królestwie Polskim od pięciu miesięcy, dał się już poznać jako wybitny znawca i pasjonat historii Polski, a także hojny mecenas. Przede wszystkim jednak zaskarbił sobie sympatię mediów i obywateli Królestwa niezwykłą, wręcz ujmującą skromnością i unikaniem sensacji związanych z własną osobą. Sylwetkę pana Li przedstawimy w specjalnym wydaniu Wiadomości.

Obraz: Zdjęcia pana Li. Li w szarym jedwabnym żupanie i wysokich butach do konnej jazdy na wykopaliskach archeologicznych w Gnieźnie. Li w białym kombinezonie i maseczce na twarzy w laboratorium, przed nim rozłożone ludzkie poczerniałe kości; w głębi laboratorium widać starannie ustawione srebrne XV-wieczne kielichy mszalne, krucyfiksy. Li w eleganckim kontuszu na spacerze w Łazienkach kupuje watę cukrową i rozdaje ją dzieciom. Li w stroju krakowskim uczy się tańczyć z grupą koła gospodyń wiejskich. Li w auli Szkoły Paziów z rektorem Erazmem Bogorią pod ramię, odwraca się i patrzy prosto w oczy braci Zborowskich.

W szatni został już tylko Andrzej Górka, nieodrywający wzroku od komórki. Obok rzucone na podłogę podeptane ręczniki. Zgnieciona butelka po izotoniku, papierki po batonach. Na szafce Zborowskich nienagannie powieszono bluzy od dresu reprezentacji. Zapięte pod szyję. Jedna obok drugiej, dwa orły jagiellońskie dumnie rozpinają skrzydła.

Andrzej odłożył telefon, uniósł głowę, spojrzał na ekran na ścianie. Podszedł, zatrzymał kadr. Cofnął. Na stop-klatkach przyjrzał się panu Li idącemu pod ramię z rektorem, odwracającemu głowę, patrzącemu na Zborowskich. Zatrzymał obraz. Powiększył. Widać tylko skośne oczy pana Li. Powiększył jeszcze bardziej. W źrenicy pana Li odbita czyjaś sylwetka.

— O cholera! — Skronie przeszywa mu ból. — To ja? — Mruga, nie mogąc uwierzyć w to, co zobaczył.

Ekran na ścianie zniknął. W szatni zapadła cisza, raziło tylko jasne światło lamp.

Andrzej otrząsnął się, chwycił bluzę, torbę. Wybiegając z szatni, zatrzymał się na sekundę, odwrócił. Spojrzał na ścianę, na której przed chwilą oglądał transmisję. I uśmiechnął się, puszczając oko do pustej ściany.

* * *

Przed Zamkiem Królewskim tłumy ludzi. Atmosfera rodzinnego, radosnego pikniku. Na scenie koncert. Mieszkańcy Warszawy tańczą, świętują. Raz po raz wznoszą toasty, zwracając się w stronę rozjarzonych światłami okien zamku. Kamery stacji telewizyjnych, reporterzy.

We wnętrzu sali balowej rozbrzmiewała cicha muzyka nieco tłumiona przez szmer rozmów. Około pięćdziesięciu gości zasiadło przy elegancko zastawionych stołach. Mężczyźni w kontuszach, kobiety w lśniących klejnotach. Przy stole głównym Anna Jagiellonka XIII. Trzydziestoletnia seksowna kobieta w purpurowej sukni. Choć na co dzień królowa chętnie nosiła renesansowe stroje włoskie, z bufiastymi rękawami i mocno odsłoniętym dekoltem, na uroczystości oficjalne zawsze zakładała barokową suknię polską. Mocno dopasowaną, pod samą szyję. Spod zdobionej złotym ornamentem purpurowej materii sukni wystawała śnieżnobiała koronka koszuli. Purpura i biel.

Na piersi królowej migotał rodowy klejnot, należący do Anny Jagiellonki I naszyjnik z wysadzanym drogimi kamieniami monogramem «A» i podwieszoną pod nim dużą perłą. W krótkich włosach monarchini diadem. Po jej lewej ręce usiadł marszałek dworu Branicki. Po prawej pan Li. Za krzesłem królowej bracia Zborowscy, usługujący pani podczas uczty. W głębi pod lustrzaną ścianą dziewczęta, sześć dwórek z Królewskiej Akademii Panien Dworu. Między nimi blada Antonina Walewska.

— Pełny sukces, królowo! Obywatele Królestwa są zachwyceni twoim pomysłem! Wiwatują na cześć połączenia królewskich dynastii. — Marszałek Branicki wypił o kieliszek wina za dużo, jego oczy błyszczały i na policzki wystąpiły mu ciemne rumieńce. Pochylił się ku królowej zdecydowanie za bardzo.

— Jesteśmy panu niezwykle wdzięczni. — Anna z gracją zwróciła się do pana Li, odsuwając od marszałka. — Proszę nam opowiedzieć coś o sobie.

— Li to w cesarstwie najpopularniejsze nazwisko. Jak w Polsce Kowalski — nieśmiało uśmiechnął się pan Li. — We mnie nie ma nic nadzwyczajnego. Ot, skromny genetyk, badacz ludzkich kości. Pasjonat przeszłości.

Królowa skinęła głową jednemu ze Zborowskich, by dolał jej wina. Zręcznie zawirowała purpurowym trunkiem, okręcając kieliszek.

— W pana skromności tkwi jakiś haczyk. — Zaśmiała się, patrząc w oczy gościa. — Muszę pana rozgryźć, panie Li, w końcu zostanie pan, w sensie symbolicznym, ojcem chrzestnym odnowionej dynastii.

— Nie jestem katolikiem, ale symbolizm mnie pociąga. — Pan Li także się uśmiechnął, ale bardzo dyskretnie.

— Mówiono mi — podjęła królowa — że założycielem rodu Li był mityczny cesarz Zhuanxu.

— Tak, jest taka legenda — skinął głową Li.

— Ponoć Zhuanxu był ojcem wielu potworów, poza dynastycznym potomstwem, rzecz jasna. — Królowa spojrzała zalotnie i upiła łyk wina. Klejnot z monogramem «A» zamigotał na jej piersi światłem rubinów.

— Legendy lubują się w potwornościach, a ta o Zhuanxu ma ponad pięć tysięcy lat.

— Słyszałam także, że ów cesarz miał rzadką wadę genetyczną, którą przekazał swemu potomstwu. Piąty palec u stopy zagięty do jej wnętrza. — Królowa przekrzywiła głowę i wesoło przyjrzała się panu Li. Zagięła przy tym mały palec dłoni, ten, na którym nosiła swój ulubiony, skromny klejnot. Prosty pierścień Zygmunta Starego z diamentem.

— Któż z nas jest bez wad? — Chińczyk roześmiał się i pokornie rozłożył dłonie. — Nazwisko Li nosi miliard ludzi, gdyby legenda była prawdziwa, mielibyśmy spory odsetek niepełnosprawnych.

Anna Jagiellonka gwałtownie odstawiła kieliszek. Kryształ zadźwięczał, zderzając się z brzegiem talerza. Królowa nagle spoważniała, zdawała się tego nie słyszeć. Zapatrzyła się przed siebie.

— Zakrzywiony palec — powtórzyła w zamyśleniu, patrząc w światło złotych kandelabrów. Roześmiała się nieoczekiwanie. — Jak u smoka, prawda?

— Albo jakiegoś bazyliszka! — wdarł się w rozmowę już nieźle podpity marszałek. — Królowo, dziennikarze czekają. Błagają, byś wyszła do nich na chwilę. Wystarczą dwa, trzy zdania. Jakże wszystkich porusza połączenie królewskich dynastii…!

— Pan wybaczy. — Anna skłoniła się czarująco do pana Li. — Obowiązki.

Piotr Zborowski odsunął krzesło królowej.

Wszyscy przy stole wstali, gdy ona wstała, i usiedli, gdy tylko opuściła salę.

Na zewnątrz makijażystka zręcznie przypudrowała policzki królowej, rozjarzyły się światła kamer.

— Najjaśniejsza pani, całą Polskę ekscytuje dzisiaj myśl, od którego z Piastów pobrany zostanie materiał genetyczny, krótko mówiąc, który z dawnych królów zostanie ojcem przyszłego następcy tronu… — Dziennikarce zadrżał głos, gdy wymawiała słowo «ojciec». W jej oczach zalśniły łzy wzruszenia.

— Ujawnimy to po udanym zabiegu — spokojnie odpowiedziała królowa. — A jeżeli pytają mnie państwo o osobiste preferencje, to mogę jedynie powiedzieć, że większe emocje budzi we mnie Kazimierz Wielki niż jego ojciec, Łokietek.

Przez tłum przebiegł śmiech. Marszałek Branicki dał znać, że królowa nie ma więcej czasu. Kamery jednak nie zgasły, chcąc śledzić odejście monarchini. Anna Jagiellonka pożegnała dziennikarzy i w asyście braci Zborowskich ruszyła znów do sali.

— Królowo! — zawołał za nią operator kamery. — A imię następcy tronu?

Nie zatrzymując się, Anna odwróciła głowę i rzuciła z uśmiechem:

— Dynastycznym imieniem Piastów był Bolesław!

— A jeśli będzie dziewczynka? — niemal histerycznie zapiszczała dziennikarka.

— Może Świętosława? Na pamiątkę królowej czterech tronów! — odpowiedziała Anna i zniknęła za drzwiami sali balowej.

Dziennikarka odwróciła się do kamery i skomentowała z wypiekami na twarzy:

— Sami państwo słyszeli! Dzięki niezwykłej decyzji królowej Anny Jagiellonki XIII Królestwo Polskie czeka nieprawdopodobny rozkwit. Świętosława Mieszkówna, siostra Bolesława Chrobrego, legendarna pani czterech królestw, lub Bolesław po pierwszym królu! Te imiona, planowane dla królewskiego dziecka, wyznaczać będą perspektywy naszej dynastii!

* * *

Andrzej Górka nie był najlepszym programistą w Szkole Paziów. Alek Tarnowski był od niego lepszy. Tyle że Tarnowski zmarnował ostatnie miesiące na randki z Walewską, a Górka w tym czasie napisał trzy naprawdę niezłe aplikacje na smartfona. Teraz miał szanse przetestować w boju dwie z nich. Rozkodował już alarm strzegący apartamentu przy Krzywym Kole. Miał dziesięć sekund na znalezienie hasła otwierającego drzwi. Aplikacja opierała się na analizie językowej wzorców rozpoznawalnych przez telefon.

— Cztery sylaby — wymamrotał, odczytując wskazówki programu deszyfrującego. — Jedna jest nazwiskiem.

Wystukał «Li» i uruchomił aplikację. Na ekranie zamigotała grafika z pięciowalcową maszyną do «jednorękiego bandyty». Wyciszył dźwięk dokładnie w tej chwili, w której zabrzmieć miały oklaski.

— O rany… — jęknął i przesylabizował — «Ba-zy-Li-szek».

Poczuł zimny skurcz w okolicy żołądka, ale na odwrót było za późno. W tej samej chwili drzwi apartamentu rozsunęły się z przyjemnym sykiem.

Wszedł. Nie włączał światła. Wiedział, że służący pana Li ma wychodne i pije w chińskiej knajpce dwie ulice dalej, bo Yao raz po raz wrzucał na fejsa swoje zdjęcia z podpisem «Yao w Warszawie». Na każdym kolejnym był coraz bardziej uśmiechnięty i rozmazany. Andrzej wiedział też, że pan Li będzie do późnej nocy na przyjęciu u królowej; ale nie miał pewności, czy w jakiś sposób nie kontrolują apartamentu na odległość. Zasunął za sobą drzwi.

Wewnątrz było zupełnie ciemno, pachniało świeżym sianem. Andrzej poruszał się po omacku. Minął coś, co musiało być salonem. Zderzył się z zamkniętymi drzwiami do prywatnych pokoi. Raz jeszcze przypomniał sobie podejrzany w sieci rozkład pomieszczeń. Ruszył ku temu, które według projektu było największe: w którym miał nadzieję znaleźć laboratorium pana Li. Drzwi ustąpiły po tym samym kodzie co wejściowe. Zrobił kilka kroków i wpadł na coś twardego.

— Cholera… — zaklął.

— Górka? — usłyszał z głębi pomieszczenia szept.

— Alek Tarnowski? — odpowiedział cicho. Zastanawiał się, gdzie tu może być włącznik światła.

— Tak. Przyszedłeś po mnie? Sumienie cię ruszyło? — napastliwie wyszeptał Alek.

— Nie, stary. To znaczy sumienie owszem, ale nie wiedziałem, że cię tutaj znajdę. Przyszedłem rozkminić tajemnicę pana Li.

— Jesteś naiwny, Górka. Zanim ty rozkminisz Chińczyka, on załatwi ciebie, tak jak mnie…

W panelu przy drzwiach zapaliły się dwie zielone lampki. W mroku jarzyły się niczym oczy bestii.

— Schowaj się — z przerażeniem szepnął Tarnowski. — On tu idzie. Najpierw pójdzie do laboratorium za ścianą, potem, kto wie, może wejdzie do nas. Schowaj się! I nie patrz mu w oczy, pamiętaj…! Wybaczam ci Tośkę, Andrzej.

Górka po omacku rzucił się na podłogę i podczołgał do czegoś, co zdawało mu się ścianą. Pod palcami wyczuł tekturę. Kartony? Wsunął się pod nie, zostawiając sobie szczelinę na oczy.

Przytłumiony, dochodzący zza cienkiej ściany głos pana Li:

— Zapraszam do mojego laboratorium!

— Przyszliśmy jedynie pana odprowadzić, jak życzyła sobie królowa.

To głos Zborowskiego, pomyślał gorączkowo Andrzej i wyjrzał przez szczelinę. W pomieszczeniu nadal było całkowicie ciemno. Musieli być w laboratorium obok, jak mówił Alek.

— Zatem nie chcecie zobaczyć projektu rekonstrukcji statku Lestka Piasta? — dobiegł go głos pana Li.

— Dziękujemy, jest późno.

— Musimy wracać do internatu.

Urywany gardłowy śmiech pana Li.

— Tym bardziej zapraszam! — kpiąco odpowiedział Li.

Dźwięk otwieranych drzwi i snop światła wdarł się w oczy Górki. Andrzej odruchowo zacisnął powieki. Zamienił się w słuch.

— … bo połowa waszego internatu jest właśnie tu!

Ostry dźwięk blokady drzwi wdarł się w uszy zaciskającego powieki Górki.

Usłyszał szept Pawła:

— Co to jest?

I głos Piotra:

— Terakotowa armia?

Odpowiedział im śmiech pana Li:

— Brawo! Naprawdę jesteście nadzwyczajni.

* * *

Bracia Zborowscy nie wierzyli własnym oczom. W pomieszczeniu wielkości boiska do piłki ręcznej jeden przy drugim stały kamienne posągi. Rozpoznali piętnastu paziów zaginionych we wrześniu i Alka Tarnowskiego. Wszyscy w dresach reprezentacji królowej. Za nimi inni kamienni chłopcy, których twarzy nie znali.

— Zamurowało was? Prawda, jakie to słowo ma teraz bogate znaczenie? — ironicznie spytał pan Li. — Patrzycie na niebo! Niebiańska armia cesarza Li! Nie, wcale nie drwię, wiem, jacy jesteście religijni, spójrzcie więc na czyściec! — Li wskazał im ręką dwuszereg pod ścianą.

Piotr i Paweł przeżegnali się jednocześnie.

— Kamienne larwy, nieprzeobrażone ostatecznie. Wciąż jednak daję im szansę. Zawsze można coś w swym życiu naprawić, prawda? O, widzę, że Tarnowski odpokutował dzisiaj swe słabości, bo jeszcze wczoraj jego głowa była ludzka. Swoją drogą potworny widok, posąg z prawdziwą ludzką twarzą.

Zborowscy ze zgrozą patrzyli na istoty pod ścianą. Pół kamienne, pół ludzkie. Niektóre miały wciąż żywe brzuchy, które poruszały się ponad idealnie wyrzeźbionymi kamiennymi nogami; albo dłonie usiłujące zacisnąć się w pięści na gładkich kamiennych nadgarstkach. U jednego z chłopaków marmurowy nos skamieniał na wciąż żyjącej, posiniałej twarzy.



— Moja siła zamienia w kamień wszystko to, co w człowieku dobre i prawe. Piękne. To, co małostkowe, ułomne, wy powiedzielibyście pewnie «grzeszne» — uśmiechnął się do nich lekko — zostaje żywe i obumiera wolno. Próbowałem przekroczyć te ograniczenia, ale byłem bezsilny. To jednak moc tysiącletniej tradycji. Czasami, gdy larwa zrozumie swą małość i przerobi ją na dobro, kamienieje sama. Spójrzcie na tego, co przemienił się dzisiaj, najlepszy przykład. No, panowie Zborowscy, za chwilę wasz czas! Spojrzycie mi w oczy i przekonacie się, ile naprawdę jesteście warci. Zważę wasze uczynki jednym spojrzeniem.

— Pan Li — żachnął się Paweł. — Co za banalny kryptonim bazyliszka! Jak wszyscy daliśmy się nabrać!

— Jest pan wybrykiem natury — zadziwiająco spokojnie powiedział Piotr.

— Potworem poczętym wbrew niej — dodał bliźniak. — Jak w legendzie, wyklutym pewnie z koguciego jaja!

— Oj, oj, jacy zasadniczy! — zaśmiał się Li. — Czy widzicie ogon, koguci łeb i tę całą resztę? Można to ująć inaczej, bardziej współcześnie, mówiąc, że jestem…

— Supermenem? — roześmiał mu się w twarz Paweł. — Jest pan wybrykiem natury i wynaturza pan wszystko, czego się tknie.

— Przeciwnie. Moją domeną jest doskonałość. Pigmalion chciał wyrzeźbić idealny kamień i tchnąć w niego życie, ja biorę życie i zamieniam w idealny kamień. To nie podlega dyskusji.

Pan Li przyłożył dłonie do oczu. Bracia Zborowscy drgnęli, jakby chcieli rzucić się na niego, ale potem spojrzeli na siebie. Dotarło do nich, że nie mają szans. Podjęli decyzję. Stanęli jeden za drugim, Piotr za Pawłem. Unieśli głowy w prawo, rozłożyli ramiona. Pan Li wyjął z oczu soczewki i wyszeptał:

— Spójrzcie mi w oczy, a razem dowiemy się, kim jesteście! Moje spojrzenie zatrzyma na wieki wszystko, co w was najlepsze. Pomogę wam wejść do wieczności!

Nim skończył mówić, stał przed nim posąg bliźniaczych chłopców zamienionych w jednego kamiennego orła.

Pan Li patrzył na swe dzieło w zachwycie. Oddychał ciężko. Armia terakotowych chłopców. Sięgnął po złote pudełko. Wyjął soczewki i włożył na powrót do oczu. Zamrugał. Ruszył w stronę drzwi.

— To był męczący dzień — wyszeptał, gasząc światło.

* * *

Palce Andrzeja Górki drżały, gdy wpisywał na klawiaturze telefonu «remedium na bazyliszka».

Bał się, że Li w jakiś sposób wyczuje jego obecność pod stosem bezładnie stojących kartonów. Sieć w odpowiedzi wypluła same głupoty. «Pianie koguta», «oddech łasicy». Lustro, wiadomo, lustro. Ale co zrobić, żeby chłopaki ożyły? Czy śmierć Li odda im życie? Andrzej był przerażony, pocił się i smród tego potu mógł go zdradzić, gdyby Li wrócił do swego kamiennego garnizonu.

Opanuj się, głupku, przemówił do swego rozsądku. Gdyby Li ponadzmysłowo wyczuwał obecność, to wykapowałby cię, gdy ukamienował Zborowskich.

Uspokoił oddech. Odczekał do drugiej w nocy i ostrożnie wyszedł spod kartonów.

— Jesteś tu? — szepnął słabo ktoś spod okna. — Pomóż mi, proszę…

— Czyściec, ciszej…! — syknął w mrok, ale podszedł. — Czego chcesz?

— Podrap mnie po czole, błagam… Dziękuję, dziękuję. Na tej krótkiej ścianie na wprost masz wejście do laboratorium tego sukinsyna. Musisz tylko wystukać «bazyliszek», wiem, dziesiątki razy patrzyłem, jak to robi. Może tam będzie dodatkowe wyjście na zewnątrz? Nie zostawisz nas, prawda?

— Nie, no pewnie, że nie. Podrapać cię jeszcze? Ej, co z tobą?

Górka poczuł, że w miejscu czoła, które jeszcze przed chwilą było spocone i ciepłe, jest już kamień.

— O, do diabła! Na dobre uczynki mi się zebrało. Spadam, zanim będę mieć na sumieniu kolejnych.

Andrzej otrząsnął się i wystukał hasło. Światło zapaliło się samo, gdy przekroczył próg laboratorium.

Rozejrzał się po pomieszczeniu. Sterylna biel, lampy na podczerwień, potężne ekrany komputerów i dwie drukarki 3D. Szafa pełna jakichś staroci. Krzyże, kielichy mszalne, na wpół odczyszczone patery. Sporo biżuterii, zwłaszcza męskich pierścieni i łańcuchów. Trochę starej broni. Osobno kilka ksiąg zamkniętych w przezroczystych kapsułach. Andrzej nerwowo pokręcił się wokół. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że nawet nie wie, czego szuka. Drzwi na zewnątrz nie było nigdzie, niepotrzebnie się łudził. W tej samej chwili na srebrzystym pojemniku pod ścianą mrugnęła lampka w panelu sterowania. Cichy syk i cisza. Górka podszedł do pojemnika. Na wyświetlaczu pojawiła się cyfra «–196».

— Minus sto dziewięćdziesiąt sześć? Ciekły azot?

Nie zastanawiając się, otworzył zawór. Uniosły się kłęby pary. W ostatniej chwili przypomniał sobie o rękawicach. Same wpadły mu w oczy, starannie złożone na półce przy pojemniku. Pod parującą cieczą dostrzegł uchwyt i pociągnął go. W ręku trzymał obręcz, w której tkwiło sześć podpisanych ampułek. Poczuł, że zaschło mu w gardle, gdy odczytywał:

— Bolizlaus I, Misco II, Bolizlaus Largus, Premizlonis, Wladislaus, Kazimirus… Ja pierdzielę.

Miał w ręku przygotowany do «Przywrócenia» materiał genetyczny Chrobrego, jego syna Mieszka II, Bolesława Śmiałego, Przemysła, Łokietka i Kazimierza Wielkiego. Gdyby Zborowscy to zobaczyli… Andrzej przypomniał sobie skamieniałych braci i poczuł się głupio. Odetchnął, nakazał sobie wziąć się w garść. Wepchał całość na powrót w azot, żeby nie zniszczyć próbek.

Gdy wsadzał obręcz z powrotem do pojemnika, poczuł opór. Wewnątrz znajdowała się druga obręcz, znacznie mniejsza. Wiedziony ciekawością, wyciągnął i ją. Tkwiła w niej tylko jedna ampułka, identyczna z pozostałymi.

— Co to jest…? — Zęby Górki zgrzytnęły z zimna i z wściekłości.

Na ampułce widniał znak: 顓頊.

Dotarło do niego w jednej chwili, że ma przed sobą dowód na zdradę stanu. Na zamierzoną zagładę dynastii. Zjeżyły mu się włosy na karku.

Wyciągnął wszystkie ampułki jeszcze raz na blat, zdjął rękawice i zrobił zdjęcie. Gdy klikał «Wyślij», drzwi laboratorium otworzyły się z wężowym sykiem.

* * *

Dźwiękoszczelny gabinet posiedzeń Tajnej Rady Królewskiej mieścił się w podziemiach zamku. Szklana klatka, jak akwarium o kuloodpornych ścianach z systemem zakłócającym podsłuchy. Minusem najbezpieczniejszego pomieszczenia w Królestwie był zaduch. Z racji na łatwość podłączania obcych urządzeń do systemu klimatyzacyjnego, nie stosowano go.

W środku znajdowali się hetman wielki, minister wojny, minister spraw wewnętrznych, szef gwardii królewskiej, Elżbieta Batory — rzeczniczka prasowa królowej w randze ministra — i Anna Jagiellonka. Wszyscy siedzieli w podkoszulkach, a i tak ledwie dało się wytrzymać. Z krótkich, sterczących włosów królowej kapał pot.

— Specjaliści badają materiał zabezpieczony w laboratorium pana Li. Niestety, to trochę potrwa — sprawozdawał minister spraw wewnętrznych. — Napotkali poważny problem badawczy. DNA oznaczone chińskim symbolem wykazuje cechy nieznane laborantom.

Anna Jagiellonka uderzyła pięścią w stół.

— Bo to był potwór! Rozumiecie? Potwór!

Jej blada, pozbawiona makijażu twarz wyrażała wściekłość i bezradność.

– Żył jak człowiek, zachowywał się jak człowiek — niepewnie odezwała się rzeczniczka. — Opinia publiczna go uwielbiała. Jak mamy powiedzieć ludziom, że Li to jakiś bazyliszek?

– Że bazyliszek to pół biedy! — warknęła królowa. — Że wszystkich nas wyprowadził w pole, to problem! Całkowita kompromitacja dynastii. Ludzie mi tego nie darują i będę musiała abdykować.

— Ten skandal da się zatuszować. Dla dobra racji stanu — uspokoił hetman wielki koronny. — Li trzymamy w celi dla bestii. W tej samej, co siedział Max Smoczy Język, ten świr, który wydzierał dziewczynom… no, wszyscy pamiętamy co. Siedzi w tytanowym hełmie na głowie, więc ani służba więzienna, ani osadzeni nie mają pojęcia, kim jest. Media nic jeszcze nie zwęszyły, na razie ekscytują się imieniem następcy tronu.

— Na jutro zapowiedziano konferencję prasową królowej i pana Li — przypomniała rzeczniczka. — Jeśli się nie odbędzie, zaczną pytać.

— Na konferencji wystąpię sama. — Jagiellonka otarła pot kroplący się na czole.

— Ale co będzie, gdy zaczną pytać o szczegóły, ciążę i…

— A kto powiedział, że dziecka nie będzie? — Królowa odchyliła się na krześle. — Będzie, ale nie z ampułek bazyliszka. I nie z in vitro. — Przekręciła na małym palcu prosty, męski pierścień Zygmunta Starego. — Skończyłam z tym. To cholerna loteria. Zrobię to metodą naturalną. W Królestwie mamy wystarczająco dużo młodych ludzi z dobrych rodów. Ale, oczywiście, ogłośmy in vitro.

— Królowa ma rację — odezwał się minister spraw zagranicznych. — Mamy w ręku skarb, czyli wiedzę. Wiemy, że Li zapłodnił królową Francji i Wielkiej Brytanii. I należy przypuszczać, iż użył własnego, potwornego nasienia.

— Zaraz, zaraz — przerwała rzeczniczka. — Jeśli ta story jest prawdziwa…

— Elżbieto Batory! — zdyscyplinowała ją królowa. — Jesteś na kontrakcie w Polsce. Jak jeszcze raz odezwiesz się po angielsku…

— Wiem! Najjaśniejsza pani ujawni, ile naprawdę mam lat. Przepraszam. Jeśli legenda mówi prawdę, to bazyliszek musi powstać z jaja rodzaju męskiego. To wbrew naturze, ale…

— Ale nie mamy pojęcia, co Li tak naprawdę produkował w czasie swoich eksperymentów — dokończył hetman. — Mógł dokonywać zmian w DNA już po pobraniu królewskich komórek jajowych.

— Jest coś jeszcze — odezwał się szef królewskiej gwardii. — Moje służby już sprawdziły, że w czasie pobytu Li w Królestwie Szkocji, Wielkiej Brytanii i Francji również zarejestrowano zaginięcia chłopców z rodów szlacheckich. Szacunki mówią o liczbach od kilkunastu do kilkuset.

— Zatem potwór stworzył terakotowe gwardie w kilku królestwach. — Jagiellonka zastukała nieumalowanym paznokciem w blat stołu. — Wody! — Chwyciła za szklankę i wypiła duszkiem. Nie otarła ust. — Przygotowywał się do przejęcia władzy nad, jak to sam mówił, piękną starą Europą? Cholerny świr! Boże, jak mamy przywrócić do życia tych chłopców? To moi paziowie, synowie najlepszych rodzin… — Skryła twarz w dłoniach.

— Królowo — nieśmiało odezwała się rzeczniczka — według legend po śmierci bazyliszka jego ofiary wracały do życia.

W dźwiękoszczelnym gabinecie zapanowała cisza. Dygnitarze królowej analizowali wagę starej opowieści. Ona sama odezwała się po chwili:

— Jak się nazywa ten grubasek, który przekazał wiadomość gwardii?

— Tomek Nałęcz. Syn kasztelana poznańskiego.

— Ojca awansować na wojewodę. Chłopcu przykazać milczenie.

— Gdybyś ty się z nim spotkała, królowo… — zaczął minister spraw wewnętrznych. — Młody milczałby aż po grób.

— Spotkam się. Tak jak i z każdym z tych młodych ludzi, którzy ponieśli ofiarę dla Królestwa. — Anna Jagiellonka przygryzła wargi i miała wyraz twarzy kobiety, która podjęła decyzję.

* * *

W zakładzie dla najcięższych przestępców pojawiła się przebrana za strażniczkę więzienną. Nawet komendant placówki nie rozpoznał w niej królowej, bo gdy szła korytarzem, klepnął ją w pośladek i zarechotał obleśnie. Nie oddała. Spuściła głowę i zapamiętała jego nazwisko. «Twardowski», powtórzyła w myślach.

Do celi Li weszła w środku nocy, gdy komendant i jego zastępcy oglądali już Ligę Światową albo spali z żonami we własnych łóżkach. Za laserową kratą i podwójnymi drzwiami stali jej gwardziści w mundurach straży więziennej. Rozkazała wyłączyć podsłuch celi.



Siedział na pryczy. W granatowym ubraniu wyglądał równie elegancko jak w kontuszu. Jego głowę obejmował tytanowy hełm-maska. Z otworem na usta, nos, uszy. Bez wizjera.

— Anna Jagiellonka do bazyliszka — powiedziała cicho, gdy drzwi za jej plecami zasunęły się.

— Jestem zaszczycony. Czy mogę ucałować dłoń królowej?

— Nie.

— Czemu zawdzięczam wizytę? — spytał w końcu Li, bo ona nie mówiła nic.

— Jak przywrócić życie chłopcom?

— To proste. Nie znasz legend, Najjaśniejsza Pani? Wystarczy mnie zabić.

– Łżesz. Nie można cię ukamienować całkowicie. Jesteś ułomny, Li.

Drgnął.

— Nie mów tak, królowo.

— Jesteś ułomny i dlatego tak pragnąłeś uwielbienia innych.

— Nic o mnie nie wiesz, pani — wyszeptał.

— Wiem wystarczająco wiele. Choćby to, że masz potworne stopy, jak twój przodek, Zhuanxu.

Li nie odpowiedział, ale jego nogi w szarych tenisówkach poruszyły się nieznacznie.

— No to macie kłopot — usiłował nadać swemu głosowi ton beztroski.

— Nie. Nie «wy macie kłopot», ale «my mamy kłopot», Li. Będziesz cierpiał w nieskończoność. Królestwo stać na to, by zapewnić ci dozór przez setki lat. Skamieniały, z tymi brzydkimi, koślawymi stopami. Będziesz wegetował w lochu, wiedząc, że nigdy nie uwolnisz się z ziemskiej powłoki. Choć wiesz co? W sumie to myślę o tym, czy by nie wystawić cię na widok publiczny.

Pan Li drgnął. Jagiellonka kontynuowała:

— Publiczne egzekucje mają wielką przyszłość. Śmierć na oczach milionów widzów. Wiesz, jakie pieniądze stacje proponują za transmisje? W twoim wypadku zysk jest zwielokrotniony, bo egzekucja to jedno, a wystawienie kamiennej larwy z koślawymi stopami na pośmiewisko to drugie. No, ustalmy szczegóły. Na potrzeby medialne, egzekucji dokonamy w narodowym stroju chińskim.

— Nie! — krzyknął Li. — Nie pozwolę upokorzyć się publicznie!

— Ach, pomyśl. Wycieczki szkolne, uniwersytety trzeciego wieku, wycieczki zagraniczne. Twoja legenda rosłaby w siłę.

— Legenda?! Nie żartuj ze mnie! — wrzasnął.

— Nie spoufalaj się — spokojnie i zimno powiedziała Jagiellonka. — Może nie pamiętasz, ale nie oddałam ci swojej komórki jajowej. Nie jesteśmy na «ty». Mówisz do koronowanej głowy.

— Przepraszam — wymamrotał i zamilkł.

Dała mu czas.

— Królowa rozszyfrowała mnie — odezwał się po chwili pokornie. — Mogę znieść ból, śmierć, ale nie upokorzenie mej miłości własnej. Tak, mam stopy jak Zhuanxu. — Pochylił głowę w tytanowym hełmie jeszcze niżej. — Jedyną skazę doskonałej urody. Gdyby nie to, popełniłbym rytualne samobójstwo, przeobrażając siebie w doskonałą wieczność, już dawno temu.

— Wiem — rzeczowo stwierdziła Anna Jagiellonka. — Służba więzienna znalazła w kieszeni twych spodni lusterko. Ale wiem też, że potrzeba niewiele, żeby zniwelować te niedoskonałości. Jednego dobrego uczynku. Powiedz, jak odzyskać chłopców. Nie stracisz na tym.

— Skąd pewność, że to zadziała? — żachnął się Li.

— Ryzyko poniesiemy wszyscy. — Jagiellonka wstała. — Jak widzisz, staram się być sprawiedliwą władczynią.

Gdy wyszła z celi, gdy poczuła za plecami chłodny metal drzwi, nerwy jej puściły. Schowała twarz w dłoniach, a w jej głowie pulsowała tylko jedna myśl: czy to się uda? Pod palcami czuła pot na skroniach, lęk ściskał jej gardło. Ale była królową, a to znaczyło, że wątpić mogła tylko przez pięć sekund. Wzięła głęboki oddech i połączyła się z Elżbietą Batory.

— Zamów mundury oficerskie dla wszystkich skamieniałych paziów. Tak. A dla braci Zborowskich złote epolety.

Rozłączyła rozmowę i z czułością dotknęła pierścienia Zygmunta Starego na swym małym palcu.

* * *

Nazajutrz, po tajnym, przyspieszonym posiedzeniu sądu wojskowego, zapadł wyrok i przygotowano egzekucję.

Więźnia w tytanowym hełmie-masce wyprowadzono z celi i powiedziono w odległy korytarz, na którego końcu stała Anna Jagiellonka XIII w stroju oficjalnym, szef gwardii królewskiej, minister spraw wewnętrznych i cała reszta Tajnej Rady, z ubraną w czarny seksowny kostium Elżbietą Batory na czele. Gwardziści zatrzymali więźnia dziesięć kroków przed nimi.

— Panie Li — oznajmił hetman. — W Królestwie Polskim włada królowa, ale rządzi prawo. Pański przypadek reguluje ustawa, zwana dawniej «prawem bestii», której królowa nadała nazwę «Oko za oko». Od tego prawa nie ma odstępstwa… — zawiesił na chwilę głos, spojrzał na Jagiellonkę, a widząc, iż skinęła głową, kontynuował — … ale królowa postanowiła, w tym szczególnym przypadku, dać panu szansę stanowienia o sobie.

Li uniósł głowę w tytanowej masce i poruszył nią niepewnie.

— Proszę uruchomić procedurę rozszczelnienia hełmu — wydała rozkaz królowa.

Więzień sprawiał wrażenie nagle spanikowanego. Dowódca gwardii wystukał kod na pilocie i zameldował:

— Za piętnaście minut można będzie zdjąć hełm.

— To jest mój dar dla ciebie, Li — oznajmiła Anna Jagiellonka. — Będziesz mógł to zrobić sam, tak jak marzyłeś.

Więzień skinął głową i odrzekł:

— Jestem gotów. — A potem pochylił się do ucha królowej i szepnął coś, co usłyszała tylko monarchini.

Elżbieta Batory otworzyła drzwi.

— Witaj w gabinecie luster, panie Li — powiedziała.

Wtedy zadrżał.

— Spójrz sobie w oczy, bazyliszku — szepnęła królowa. — I przekonaj się, kim jesteś naprawdę.

Загрузка...