Jakub Małecki Zwyczajny gigant

inspirowane legendą Pan Twardowski

Budzę się i przez chwilę niczego nie pamiętam. Przez chwilę jest mi prawie dobrze, prawie tak jak kiedyś, ale obracam się na plecy, oddycham raz, drugi, i już. Wszystko wraca. Opuszczam nogi na podłogę, rozmyte cyfry na wyświetlaczu radia wyostrzają się trochę, ale nie patrzę, podsuwam się tylko bliżej krawędzi łóżka, sapię ciężko, wstaję.

Jest dzień po moim końcu świata, a ja stoję oparta o ścianę i czekam, aż wszystko przestanie się kręcić. Później idę do kuchni, siadam na taborecie i patrzę za okno. Nie spodziewaliśmy się takiego końca, ani Janek, ani ja. Swego czasu zastanawialiśmy się, czy pod oknami wybudują nam wreszcie tę czteropasmówkę i czy w październiku będą grzyby, spodziewaliśmy się remontu w mieszkaniu nad nami i ostrej tym razem zimy, ale takiego końca świata to nigdy.

Poznaliśmy się na studiach, ja uprawiałam akrobatykę artystyczną, a on ten swój boks, wtedy już go chcieli w Polonii, mówili, że jak na lekkopółśrednią, to ma piekielnie mocne uderzenie.

Pamiętam, jak przychodził do mnie wtedy, zmordowany, siadał przy stole i opowiadał. O zbijaniu wagi. O bieganiu w trzech parach spodni i w zimowej kurtce. O pompkach w saunie i o żuciu rosyjskich rublówek, które zmuszały ślinianki do pracy. O Kuleju i o tym, jak mu żyć nie dawał z sierpami:

— Niżej do tych sierpów, Twardowski! Masz się wkręcić jak śruba! Niżej, niżej, niżej!

Pobraliśmy się rok po studiach, on już wtedy był gwiazdą, o mnie ciągle tylko mówili, że «się zapowiadam». Gdybym miała więcej czasu, to może, ale «zapowiadać się» nie było kiedy, bo tylko on, on, on, Twardowski.

Dwa lata po ślubie chcieliśmy mieć dziecko. Dziecka nie było, był tylko Twardowski i jego nadchodząca «walka stulecia» z Sugarem Rayem Leonardem. Janek miał już cały sztab trenerów, kolorowe dresy ze swoim nazwiskiem, głowę pełną samego siebie, więc gdzie tam ja, gdzie dziecko. W domu bywał coraz rzadziej. Bo biegi, bo sparingi, bo prasa. W wywiadach radiowych opowiadał, że zgotuje Leonardowi na ringu prawdziwe polskie piekło.

Dwa dni przed wylotem do Stanów wybrałam się na mój ostatni trening. Trening jak trening, rozgrzałyśmy się wszystkie, potem wykonywałyśmy kolejne figury. Ja na samej górze, Baśka i Nina pode mną, wszystko tak, jak już tysiące razy, ale tym razem inaczej. Nawet nie wiem, kiedy spadłam. Podobno Ninę złapał skurcz.

Uderzyłam plecami o podłogę, ale więcej nie pamiętam. Tylko że mi powietrze z płuc zabrało. Zamknęłam oczy, a kiedy je otworzyłam, nie miałam już czucia w nogach.

* * *

Janek wycofał się z «walki stulecia». W prasie grzmiało, szefowie związku wściekli, kary pieniężne nad głową. On siedział w szpitalu i było w nim coraz mniej Twardowskiego, a coraz więcej tego chłopaka, który mnie tak rozbawiał na studiach. Tylko powodów do śmiechu nie było. Złamany kręgosłup, paraliż do końca życia, kalectwo. Akrobatka sportowa na wózku inwalidzkim. Codziennie rano budziłam się i przez chwilę nie pamiętałam, co się stało. Potem wszystko nagle zwalało mi się na głowę, wszystko czerniało, rozpadało się.

Janek szalał.

Krzyczał na pielęgniarki, pisał do znajomych, od lekarzy domagał się kolejnych badań i terapii. Trzy razy odwiedzał prestiżową klinikę w Stanach, podobno dojścia załatwiał mu sam Sugar Leonard. Nic się nie udało.

Nigdy nie wrócił na ring. Słyszałam, jak prezesowi Polonii powiedział, że ma się pierdolić. Powtarzał mi, że mnie z tego wózka ściągnie, choćby nie wiem co. Biegał po mieście, po szpitalach, po urzędach. Namawiał, żądał, przekupywał, groził. Któregoś razu wrócił do domu pijany. Tak walnął drzwiami, że się obudziłam. Usiadł na brzegu łóżka, oczy wielkie, roztrzęsiony. Udawałam, że śpię.

— Jest nadzieja, Liduś — szepnął, bardziej do siebie niż do mnie. — Jeszcze wszystko będzie dobrze.

Kilka dni później przyszedł jakiś mężczyzna. Dozorca, wyjaśnił Janek. Długo rozmawiali. Po jego wyjściu Janek gotował rosół i podśpiewywał, tak jak dawniej, za czasów, kiedy chodziłam. Ludzie różnie reagują na stres i nieszczęście, tak mi mówili w szpitalu.

Jakiś czas później odwiedził nas listonosz. Twarz wydała mi się dziwnie znajoma, ale wtedy wiele rzeczy mi się wydawało. Posiedział trochę, wypił chyba ze trzy herbaty, potem Janek wyszedł z nim na zewnątrz, wrócił po godzinie. Kiedy spytałam, kto to był, odparł, że po prostu listonosz, straszny gaduła.



Zorientowałam się dopiero przy hydrauliku. Rudy, z wąsem, a jednak twarz taka sama. Wyglądał jak brat bliźniak tamtych dwóch, dozorcy i listonosza. Przyniósł jakieś dokumenty do podpisu. Janek zamknął drzwi do mojego pokoju i nie zwracał uwagi, kiedy krzyczałam, że co to ma być i że ja nie jestem jakiś przedmiot albo zwierzę, co je można w pokoju zamknąć, bo przeszkadza. Rozmawiali do późna, Janek dwa razy biegał do sklepu po wódkę. Kiedy go nie było, ten mężczyzna siedział bez ruchu, nie słyszałam, żeby odkładał szklankę albo kręcił się na trzeszczącej kanapie, nic. Tylko tak siedział, a ja prawie dusiłam się ze złości. Pili do rana. Zasnęłam zmęczona, zawiedziona, wściekła.

Obudziłam się przed południem i znowu czułam nogi.

* * *

Lekarze przedstawiali różne wyjaśnienia. Mówili o nietypowym złączeniu tkanek, przytaczali wyniki badań nad regeneracją rdzenia kręgowego, ktoś zasugerował nawet pozytywny wpływ psychiki, ale większość tylko drapała się po głowach i mruczała pod nosem. Janek wiedział swoje. Biegał po domu i powtarzał, że to cud. Kupił wino, kaczkę upiekł, chciał tańczyć.

Tańczyliśmy.

Przez kilka tygodni czułam się jak pijana. Spacery, przyjęcia, wystawy. Jazda na rowerze, dancing w Azetesie, wizyty przyjaciółek i duży artykuł w «Przekroju». Wypisany tłustymi literami tytuł brzmiał «Żona Jana Twardowskiego pokonuje paraliż!».

Pierwsze plotki zaczęły docierać do mnie po kilku miesiącach. Baśka, ta, z którą trenowałam, zadzwoniła któregoś razu, jakaś taka niepewna, poprosiła o spotkanie. Przy kawie i ciastku wydusiła z siebie, że Janek to teraz człowiek sukcesu, biznesmen. Czy nie mógłby im pożyczyć… nie chodzi o dużą kwotę… tak jej głupio… Nie wiedziałam, o co chodzi. Wyjaśniła, że jej mąż widział go w Marriotcie, przy stoliku z Kulczykiem. Uśmiałam się tak, że rozlałam kawę. Do domu wróciłam spacerem. Jankowi opowiedziałam wszystko przed snem. Rżał ze śmiechu.

Potem było to moje starcie z mamą. Przyjechała na święta: smażenie, gotowanie, plotki. Ugniatając ciasto na makaron, zapytała, po co Janek był w Berlinie. Odparłam, że nie wiem po co: wiem za to, że go tam nie było.

Opowiedziała więc, jak to jej sąsiad spotkał Janka na lotnisku Tegel. Janek gdzieś się spieszył. Garnitur, walizka, zadowolony. Nie rozmawiali, ale to na pewno był on. Powiedziałam wtedy matce, że jak jest tak głodna sensacji, to niech sobie ogląda «Ekspres Reporterów», a od Janka by się mogła wreszcie odczepić. Obrażona, wróciła do klusek, a ja do karpia. Dwie godziny później życzyłyśmy sobie nad opłatkiem zdrowia, uśmiechu i szczęścia.

Co jakiś czas docierały do mnie nowe rewelacje, ale zbyt dużo miałam na głowie, żeby się jeszcze ludzką zawiścią przejmować. Janek objął właśnie stanowisko prezesa Polskiego Związku Bokserskiego, a pół roku później powołano go na stanowisko ministra sportu. Życie nagle przyspieszyło: przeprowadzka do domu na Bielanach, odchudzanie, wyjścia, bankiety. Bywało, że częściej widywałam go w telewizji niż w domu. Przytył, wymłodniał i zaczął się lepiej ubierać.

Ściągał z zagranicy markowe garnitury, strzygł się u najlepszych warszawskich fryzjerów, a butów miał już więcej niż ja. W łóżku przypominał nienasyconego nastolatka. Kolacje na mieście, podróże do egzotycznych krajów i kwiaty bez okazji. Życie było dobre. A przynajmniej tak samą siebie przekonywałam.

* * *

Tego dnia, kiedy wszystko się zmieniło, oglądałam go w programie na żywo. Trwała dyskusja o zwiększeniu budżetu na badania kosmiczne, Janka ten temat rozpalał jak nic innego. Rozmawiał z czterema innymi gośćmi. Po przerwie reklamowej dołączył kolejny, a ja upuściłam na dywan filiżankę z herbatą. W studiu siedział człowiek, który odwiedzał Janka w czasie mojej choroby. Dozorca, listonosz, bankier. Czułam, jak krew odpływa mi z twarzy. Zrobiło mi się duszno.

Po raz pierwszy w życiu Janek wypadł kiepsko przed kamerą. Zacinał się, gubił słowa. Kilka razy wybuchał głośnym, nerwowym śmiechem. Do domu wrócił zaraz po nagraniu. Stanął w drzwiach i zanim zdążyłam o cokolwiek zapytać, oświadczył, że odchodzi.

Z początku nie rozumiałam. Skąd odchodzi? Z ministerstwa? Z polityki? Ze związku? Powiedziałam, że jeśli ma dość, to niech odchodzi, kariera to nie wszystko. Chciałam go przytulić, odsunął się, pokręcił głową. I w kółko, że odchodzi, że umowa, że musi, że przeprasza. Dopiero po kilku minutach zorientowałam się, że odchodzi ode mnie.

— Ale coś wymyślę, Lidka — powiedział, uciekając w stronę drzwi. — Wymyślę coś, przysięgam.

Wyszedł, nie oglądając się za siebie. Nie rozmawiałam z nim przez następne dziesięć lat.

* * *

Żyłam bez męża, ale nie bez Twardowskiego. W Polsce bez Twardowskiego żyć się wtedy nie dało. Gdziekolwiek się odwróciłam, on: Twardowski, Twardowski, Twardowski.

Rok po odejściu został premierem. Podobno sam opracował projekty kilku ustaw, najbardziej zaangażował się jednak w organizację polsko-amerykańskiej stacji kosmicznej na Księżycu. Podczas uroczystego otwarcia kosmodromu pod Poznaniem przecinał wstęgę razem z Mirosławem Hermaszewskim i Barackiem Obamą. Szeroki w barach, opalony, przewyższał obydwu o głowę. Siedziałam przed telewizorem i ryczałam, nie wiem czy bardziej z rozpaczy, czy z wściekłości.

W międzyczasie prowadził interesy. Zaczął produkować metale lekkie i na masową skalę handlował mikrokratownicami z niklowanych nanorurek. W Łomiankach postawił fabrykę części do rakiet kosmicznych. Zatrudniał tysiąc dwieście osób.

Pierwszy film biograficzny o życiu Janka zrealizował niejaki Alejandro González Iñárritu. Kręcony z ręki i przy naturalnym świetle, obraz przedstawiał Twardowskiego jako świętego szaleńca, który łamie bariery, bo nie wie, że istnieją. Recenzje były raczej pochlebne, film raczej niestrawny. Artystyczny bełkot, z którego niewiele zrozumiałam. Drugi film nakręcił Michael Bay i tym razem padł rekord światowego box office’u: Casual Giant zarobił więcej niż Avatar. Wtedy zaczęło się prawdziwe wariactwo. Janek brylował w amerykańskich programach śniadaniowych, odbierał doktoraty honoris causa, gościł w Białym Domu. Latał pomiędzy Warszawą a Los Angeles.

Choć magazyn «People» dwukrotnie ogłosił go najseksowniejszym mężczyzną na świecie, nigdy nie słyszałam, by miał jakąś kochankę. Nie widywano go z kobietami: na pokazy, imprezy i bankiety zawsze przychodził sam. Kiedy Stephen Colbert zapytał go w swoim programie o tę sferę jego życia, Janek z rozbrajającym uśmiechem stwierdził, że na głupoty obecnie nie ma czasu.

W to akurat mogłam uwierzyć. Twardowski był już wszędzie. Prasa, radio, telewizja, internet, wykłady, spotkania, posiedzenia, debaty. Śledziłam to wszystko i coraz częściej wydawało mi się, że Twardowskich jest przynajmniej kilku; że jeden by tego wszystkiego nie pociągnął.

Pierwszy habitat na Księżycu otwarto dwunastego kwietnia, w moje urodziny. Relację na żywo emitowały wszystkie stacje telewizyjne, a eksperci w studiach analizowali każdy gest kosmonautów. Ci sprawiali wrażenie pijanych ze szczęścia i z dumy. Odbijali się od szarej powierzchni jak kauczukowe piłeczki. Na pasku pełzło w kółko jedno zdanie: «Misja zakończona sukcesem». W serwisach informacyjnych przez tydzień nie mówiło się o niczym innym.

Niedługo później jako trzeci Polak w historii, po Wałęsie i Janie Pawle II, Janek zdobył tytuł człowieka roku przyznawany przez «Time». Z okładki spoglądał wariackim wzrokiem mężczyzny, który myśli: dopiero nabieram tempa.

W to też mogłam uwierzyć.

* * *

Wciąż czekałam, kiedy zadzwoni. Codziennie sprawdzałam skrzynkę, wypatrując e-maila, w końcu zaczęłam nawet dopytywać listonosza, czy nie przyniósł pocztówki. W nocy nie rozstawałam się z telefonem, przekonana, że tym razem na pewno zadzwoni.

Janek milczał.

Mówił do prezenterów, dziennikarzy i polityków, przemawiał do wyborców, telewidzów, czytelników, pisywał do redakcji, zarządów, prezydentów. Tylko nie do mnie, tylko nie do Lidii Twardowskiej, która czekała w naszym domu na Bielanach, wpatrzona w zachwaszczony ogród i wyblakły worek treningowy, powieszony kiedyś pod dachem na tarasie.

Któregoś dnia wyrzuciłam wszystko. Obudziłam się o czwartej nad ranem, włożyłam stary dres i ruszyłam do jego pokoju. Zapakowałam do plastikowych worków wszystkie uszyte na miarę garnitury, wszystkie buty o skórzanych podeszwach, wszystkie płaszcze, krawaty, poszetki i kapelusze. Znalazłam wszystkie rękawice bokserskie, bandaże, kask do sparingów i całe pudło ochraniaczy na zęby. Do osobnej torby wrzuciłam medale, puchary, dyplomy i zdjęcia z turniejów. Wszystko wyniosłam przed dom. Olbrzymia sterta tego, czym kiedyś był Jan Twardowski. Zapłaciłam pierwszym napotkanym pijakom za pozbycie się tych śmieci w cholerę. Domyślam się, że statuetki trafiły na złom.

Próbowałam się leczyć z Janka. Zapisałam się na kurs japońskiego i lekcje pianina, znajoma poleciła mi dobrego psychologa. Wynajęłam całe piętro w budynku przy Marszałkowskiej i otworzyłam tam szkołę tańca. Nina, przez którą dawno temu, w innym życiu, złamałam kręgosłup, została moją księgową. Klientów nie brakowało. Z roku na rok rachunek zysków i strat wyglądał coraz bardziej imponująco. Po pracy kupowałam czasem wino i w małym kantorku na zapleczu wspominałyśmy dawne czasy. Tematu Janka nie poruszyłyśmy ani razu.

Trudno było jednak nie wiedzieć, co u niego. Wszyscy to wiedzieli.

Kiedy ja uczyłam ludzi poruszać biodrami, on uruchamiał program budowy sieci studni w Afryce. Finansował go z pieniędzy zarobionych na filmie Baya i sprzedaży polskiej ropy z Zagłębia Karpackiego. Świat obiegło zdjęcie, na którym wspólnie z Dalajlamą pochyla się nad wychudzonym czarnoskórym chłopcem. W tle potężne maszyny drążą suchą ziemię. Podpis brzmiał: «Some people just want to make the world a better place».

Część zdobytej fortuny przeznaczał na poszukiwania nowych metod leczenia nowotworów. Opłacany przez niego międzynarodowy zespół naukowców zapowiadał rychłą rewolucję w walce z białaczką. W Krakowie otwarto nowoczesną, dwunastopiętrową klinikę imienia Jana Twardowskiego.

Najbardziej jednak zaangażował się w rozbudowę stacji kosmicznej na Księżycu. Projekt pochłaniał gigantyczne pieniądze i wzbudzał wiele kontrowersji. Dziennikarze, specjaliści i komentatorzy zasypywali Twardowskiego kolejnymi pytaniami.

— Czy nie uważa pan, że pieniądze utopione w tym pańskim widzimisię przydałyby się bardziej w walce z głodem?

— Czy po klęsce większości projektów badawczych prowadzonych na Międzynarodowej Stacji Kosmicznej naprawdę uważa pan, że kilka namiotów na Księżycu da nam odpowiedzi na jakiekolwiek istotne pytania?

— Dlaczego tak bardzo upiera się pan przy tym, żeby jak najszybciej ukończyć to przedsięwzięcie, skoro wie pan, jak fatalnie przedstawia się obecnie dług publiczny kraju?

— Ile prawdy jest w plotkach, że założył się pan o ten kosmodrom z Elonem Muskiem?

— Jaki, do cholery, ma pan w tym wszystkim interes?

Twardowski odpowiadał merytorycznie, stanowczo, uprzejmie i fachowo, czasem w ekscytacji, czasem ze zniecierpliwieniem, czasem śmiertelnie już znudzony. Nie ugiął się pod żadnym argumentem, nie pozostawił bez komentarza żadnego ze stawianych mu zarzutów. Słuchając go, człowiek nabierał wrażenia, że stacja kosmiczna na Księżycu to najważniejsze przedsięwzięcie w historii ludzkości. Ja zupełnie tego nie rozumiałam. Od dawna wiedziałam jednak, że decyzje Jana Twardowskiego niekoniecznie muszą mieć cokolwiek wspólnego z logiką.



Któregoś razu, w sobotę, zamówiłam do domu zakupy. Najczęściej nie chciało mi się przedzierać w korkach przez miasto, klikałam więc tylko «Ponów poprzednie zamówienie» na stronie supermarketu i kilka godzin później wszystko, czego potrzebowałam, podjeżdżało pod drzwi. Tym razem w jednej z papierowych toreb, pomiędzy kartonikiem kaszy gryczanej i butelką sojowego mleka, znalazłam niewielką kartkę z notesu. Znajome pismo układało się w trzy słowa: «Jeszcze trochę. Wytrzymaj».

Z początku się przestraszyłam, potem ucieszyłam, na koniec byłam wściekła. Trzy słowa, kartka wciśnięta między zakupy ze spożywczego, jakby nie mógł normalnie, prosto w oczy, albo chociaż przez telefon.

I o co w ogóle chodziło? Co miałam wytrzymać? Co miało znaczyć to całe «jeszcze trochę», wysłane po blisko dziewięciu latach ciszy?

Kartkę zgniotłam i wrzuciłam do śmietnika. Godzinę później wyciągnęłam ją stamtąd i rozprostowałam na blacie. Czytałam w kółko, wpatrując się w zawijasy liter. Pomyślałam, że dobrze byłoby wygładzić papier żelazkiem. Ruszyłam do sypialni i w połowie drogi zatrzymałam się, oparta o ścianę. Biegiem wróciłam do kuchni, podarłam notatkę na strzępy, a potem wrzuciłam do kominka i podpaliłam.

Przez resztę dnia siedziałam na kanapie, wpatrzona w wyłączony telewizor. Zakupy stały na blacie.

* * *

Od pewnego czasu spotykałam się z mężczyznami. Pierwszy był Michał, właściciel budynku, w którym prowadziłam szkołę tańca. Podczas rozmowy w windzie zaprosił mnie do teatru na Wujaszka Wanię. Spotykaliśmy się przez kilka miesięcy i w końcu samo zdechło. Jego miejsce szybko zajął Antoni, właściciel prężnie działającego biznesu, miłośnik jazzu i wina. Miał domek w Toskanii, gdzie przeżyłam naprawdę przyjemny tydzień. Spacery, słońce, książki. Aromatyczne kolacje, wino, długie rozmowy przy świecach. Po raz pierwszy od dawna oderwałam się trochę od swojej codzienności, od szkoły tańca, od faktur, od wielkiego i pustego domu. Antoni miał ciepłe usposobienie i był świetny w łóżku. Kiedy powiedział, że chce się ze mną ożenić, natychmiast go zostawiłam.

Potem był Fryderyk, którego poznałam u Niny. Starszy ode mnie o osiem lat, przystojny, zabawny. Pisarz. Znudziłam się nim właściwie już tego pierwszego wieczoru. Pojawiło się jeszcze dwóch, trzech, nie pamiętam. Nina powtarzała, że mam świetną figurę i że podobam się mężczyznom. Może, ale moim zdaniem wielu z nich chciało po prostu zobaczyć, jak to jest przelecieć byłą kobietę Twardowskiego. Szybko przestało mnie to bawić.

* * *

Sam Twardowski pojawił się zaś równie nagle, jak zniknął.

Zadzwonił do mnie dziesięć lat po tym, jak zostawił mnie bez żadnego wyjaśnienia. Była niedziela, późny wieczór. Zagrzebana pod kocem oglądałam na laptopie ostatni sezon The Affair.

Wyciągnęłam telefon z zagłębienia w kanapie. Nieznany numer. Odebrałam, gotowa powiedzieć, że nie, nie jestem zainteresowana żadną ofertą, do widzenia. Z głośnika nie dobiegł jednak uprzejmy głos niewolnika z call center. Najpierw chwila ciszy, potem tylko oddech. Wtedy już wiedziałam.

Wyprostowałam się, rękę zacisnęłam na kocu. Z całej siły przyciskałam telefon do ucha. Znajomy głos wypowiedział dwa słowa:

— To ja.

* * *

Mój mąż, były bokser, człowiek roku według magazynu «Time», polityk, biznesmen i filantrop, Jan Twardowski, poprosił o spotkanie.

Poprosił głosem innym niż ten, którego przez dziesięć lat słuchałam w radiu i telewizji, głosem pełnym emocji, głosem człowieka, nie giganta.

— Wszystko ci wyjaśnię, Lidka — dodał cicho, jakby sam był zły na siebie, że musi to powiedzieć. — Tylko się zgódź.

Nic nie mówiłam. Siedziałam z laptopem na kolanach, z ręką zaciśniętą na telefonie, drugą na fałdzie koca, z szumem w głowie, z walącym sercem, i milczałam. Chciałam mu powiedzieć, że jest idiotą, że mam swoje życie i nie zamierzam się z nim spotykać, nigdy. Chciałam skłamać, że mam kogoś, może nawet kogoś kocham. Przede wszystkim chciałam wykrzyczeć w słuchawkę, żeby się odpieprzył i zostawił mnie w spokoju.

Zanim zorientowałam się, co robię, powiedziałam, że chętnie się z nim spotkam.

Sama w domu, pół życia na karku, czerwieniłam się ze wstydu jak wtedy, kiedy w wieku szesnastu lat po raz pierwszy rozebrałam się przed chłopakiem. W brzuchu też podobnie mnie ściskało. Janek podziękował, powtórzył, że wszystko mi wytłumaczy, potem się rozłączył.

Przez resztę wieczoru wyrzucałam sobie, że się zgodziłam. W nocy, nie mogąc zasnąć, zastanawiałam się, jak Jan Twardowski zamierza wytłumaczyć mi te dziesięć lat.

* * *

Wybrałam restaurację, wybrałam sukienkę, wybrałam fryzjera, kosmetyczkę, szminkę, kolczyki, perfumy, bieliznę nawet, niech mnie diabli. Buty kupiłam w Witkacu, dwa tysiące osiemset złotych, choć moim zdaniem wyglądały zwyczajnie.

Powiedziałam tylko Ninie. Teatralnie złapała się za głowę, błagała, żebym nie szła, powtarzała, że on mi złamie serce. Że to już nie Janek, że to nie mój mąż, że to już wyłącznie Twardowski.

— On cię zniszczy, Lidka — mówiła podniesionym głosem, chodząc w tę i z powrotem po naszej sali do tańca. — Będziesz się z niego leczyć przez następne dziesięć lat.

— Tak, tak — powtarzałam, zamyślona. — Tak, tak, kochana. Masz rację.

Przyszłam pół godziny przed czasem i zamówiłam kieliszek czerwonego wina. Myślałam, że alkohol mnie uspokoi, nie uspokoił. Czekałam, wpatrzona we własne dłonie na białym obrusie. Dotarło do mnie, że wystroiłam się jak idiotka.

Pojawił się równo o czasie. Też wystrojony, choć jemu to pasowało. Jakby urodził się w tym stalowym garniturze, w tym płaszczu, z drogim zegarkiem na nadgarstku i bordową poszetką w kieszonce marynarki. Podaliśmy sobie ręce, jakbyśmy spotkali się na kolacji służbowej.

Ludzie przy sąsiednich stolikach bez skrępowania gapili się, śledząc każdy jego ruch. Ktoś robił zdjęcia telefonem.

Janek powiesił płaszcz, usiadł i od razu zaczął mówić. Rozumiałam co drugie słowo. Coś o umowie, o tym, że przeprasza, o warunkach, niebezpieczeństwie, że to wszystko dla mnie. Tak bardzo przepraszam, Lidka, Liduś, ty nawet nie wiesz, co ja musiałem przez te dziesięć lat, ile to mnie kosztowało, ale to wszystko dla ciebie. Przecież wstałaś wtedy, chodzisz, prawda? A mówili, że rdzeń przerwany, że się nie da, że to niemożliwe.

Potem opowiadał, że coś wymyślił. Wymyśliłem, Liduś, uda się, wszystko przygotowane, tylko się musisz zgodzić. Tylko musisz mi zaufać, ten jeden raz, o to tylko proszę. W końcu zapytał, czy mogłabym wyjechać. Daleko, dalej niż inni. Zostawić wszystko, zostawić to dotychczasowe życie. Wtedy nie wytrzymałam.

— Zamów coś, Janek, dobrze? — poprosiłam oschłym tonem. — Wodę, i najlepiej coś słodkiego. Jadłeś coś dzisiaj? I weź się w garść, do cholery. Nie przyszłam tu wysłuchiwać twoich bzdur. Tego mam dosyć w telewizji.

Pokiwał głową i wyciągnął rękę, jakby chciał mnie dotknąć, ale zaraz cofnął. Uśmiechnął się głupawo. Otworzył menu.

I wtedy zaczął się koniec świata.

* * *

Otworzył menu, a krew odpłynęła mu z twarzy. Blady, wpatrywał się w logo restauracji, a mięsiste usta, dwukrotnie uznane przez magazyn «People» za najseksowniejsze na świecie, poruszały się bezgłośnie.

— Rzym — szepnął, wskazując na nazwę lokalu. — To się nazywa «Rzym»?

— Ma świetną renomę. Kazałeś mi wybrać, Janek, o co ci chodzi? Po to mnie zaprosiłeś? Czy ty w ogóle jesteś trzeźwy?

Ale on już mnie nie słuchał. Gapił się w nazwę na karcie dań i szeptał do siebie:

— Tylko nie teraz, tylko nie teraz, tylko nie…

Kelner wyrósł jak spod ziemi. Patrzył na Janka oczyma dozorcy, hydraulika i listonosza. Uśmiechał się ustami człowieka, którego widziałam w programie telewizyjnym tego dnia, kiedy przestało istnieć moje małżeństwo.

Z rękoma założonymi za plecami, odwrócił się do mnie i oświadczył:

— Zechce mi pani wybaczyć. Muszę porwać pani męża.

Janek spróbował się podnieść i opadł z powrotem na krzesło.

— Moment, moment — odezwał się do kelnera. — Chwileczkę, ja nie jestem teraz gotowy… Przecież możemy chyba chwilkę jeszcze, bardzo proszę. Nigdzie nie ucieknę, do diabła! Dosłownie chwilkę, zaraz pójdziemy, ja tylko…

Kelner uśmiechnął się jeszcze szerzej. Kąciki ust sięgały mu już niemal uszu.

— Panie Twardowski — westchnął przesadnie. — Koniec wygłupów. I tak pan to przeciągnął ponad miarę. Zapraszam.

— Porozmawiajmy. — Janek gestem wskazał drzwi na zaplecze. Spojrzał na mnie i podniósł się powoli. — Lidka…

Kelner szarpnął go i popchnął przed sobą.

Rozmowy w restauracji ucichły. Wszyscy wbijali wzrok w Jana Twardowskiego. Ten zniknął za drzwiami, ale wcześniej odwrócił się do mnie i powiedział wyraźnie:

— Nie bój się, Lidka. Ja wrócę.

W tej samej chwili z ust kelnera wydobył się śmiech. Jakby rozrywać jakąś wielką płachtę metalu. Rysować gwoździem po szkle. Zakryłam uszy, inni również.

Janek i szaleniec przebrany za kelnera zaczęli się kłócić. Z zaplecza dobiegały krzyki, groźby, walenie garnkami. Janek powtarzał, że rozwiązuje umowę, że nic nikomu nie jest winien, rozmawiał z prawnikami. Potem szamotanina. Oparłam się o stolik, wstałam. Czekałam na środku sali, w środku sceny, o której następnego dnia napiszą wszystkie gazety, i przypominałam sobie słowa Niny. On cię zniszczy, Lidka. Będziesz się z niego leczyć przez następne dziesięć lat.

Zabrałam płaszcz i torebkę, a potem wyszłam z «Rzymu». Na ulicy zakręciło mi się w głowie. Przysiadłam na ławce, a z lokalu wyłonił się Janek. Kelner szedł tuż obok. Część gości wybiegła za nimi, inni obserwowali przez szybę.

Kelner wydawał mi się wyższy niż w środku. Musiał mieć ze dwa metry, a poruszał się jak zwierzę. Oczy takie, jakby chciał wszystkich pozabijać. Z każdego jego gestu biła ślepa furia.

Spojrzałam na Janka i oddech uwiązł mi w płucach. To już nie był Janek. Nie był to też Twardowski. Po raz pierwszy od bardzo dawna zobaczyłam mężczyznę, który podrywał mnie na korytarzach Azetesu. Tego, który godzinami szlifował technikę pod okiem bezlitosnego Kuleja, który biegał w trzech parach spodni i żuł rublówki, żeby się odwodnić przed walką.

Na ulicy, otoczony powiększającym się tłumem gapiów, stał człowiek, który przed «walką stulecia» zapowiadał, że w ringu zgotuje Sugarowi Leonardowi prawdziwe polskie piekło.

W tamtej chwili Janek nie załapałby się jednak do wagi lekkopółśredniej, w której występował przed laty. Wcześniej musiałam być zbyt zestresowana, żeby zwrócić na to uwagę, albo jego posturę maskował szyty na miarę garnitur, ale teraz szedł już bez marynarki, w jedwabnej koszuli z naderwanym rękawem. Zbudowany był potężnie, jak ciężarowiec albo zapaśnik. Kiedy stanął twarzą w twarz z kelnerem, prawie mu dorównywał wzrostem. Cień, który rzucał na chodnik, wyglądał, jakby palił wszystko pod sobą.

Zanim zdążyłam się zorientować, co robi, podniósł ręce do brody i skręcił się w biodrach.

Ugiął nogi, a w mojej głowie zahuczały słowa, które powtarzał w akademiku w naszym przeszłym życiu: «Niżej do tych sierpów, Twardowski! Masz się wkręcić jak śruba! Niżej, niżej, niżej!».

Obniżył się do głębokiego przysiadu, przekręcając tułów w lewo. Pod koszulą rysowały się kontury mięśni. Sierp tylko błysnął w powietrzu. Samego ciosu nie widziałam, zobaczyłam dopiero kelnera, rozciągniętego na ulicy kilka metrów dalej. Ręce i nogi drgały w konwulsjach. Byłam pewna, że nie żyje, a jednak podniósł głowę. Obrócił się na brzuch i powoli stanął na roztrzęsionych nogach.

Ludzie w tłumie wrzeszczeli. Spojrzałam w tamtą stronę, potem się odwróciłam. Ale Janka nie było już przed restauracją.

Janek biegł.

* * *

Godzinę później napisał do mnie wiadomość.

«lidk jawroce».

Próbowałam do niego zadzwonić, ale słyszałam tylko, że abonent jest chwilowo niedostępny. Chwilowo od dziesięciu lat.

Długo spacerowałam po mieście. Nina dzwoniła kilka razy, wstydziłam się odebrać. Wróciłam do domu zmęczona. Zrzuciłam ze stóp buty za dwa osiemset, sukienkę zgniotłam i cisnęłam przez pokój.

Nie mogłam zasnąć.

Kręciłam się w pościeli, potem po całym domu. Po raz pierwszy poczułam, że znikam, że prawie mnie już nie ma. Ogarnęła mnie pewność, że Janek jest gdzieś daleko, bardzo daleko, a skoro jego nie ma, to mnie nie ma także. Wiem, jakie to było głupie. Chciało mi się ryczeć.

W końcu usiadłam w salonie i włączyłam telewizor. W specjalnym wydaniu wiadomości podekscytowany prezenter relacjonował jakieś wstrząsające wydarzenia. Z początku nie słuchałam. Moją uwagę przykuł dopiero napis na pasku informacyjnym.

«Najbardziej zuchwała kradzież ostatnich lat. Podpoznański kosmodrom płonie».

Olbrzymi kompleks zbudowany za pieniądze mojego Janka zapadał się w pomarańczowej kuli ognia. Jakiś dziennikarz mówił, że dokonano włamania, ale nie można jeszcze stwierdzić, co tak naprawdę się stało. Jedno było pewne: w środku nocy cały Poznań usłyszał potężny huk, a na niebie pojawiła się smuga ognia. Miłośnicy teorii spiskowych przesyłali do studia niewyraźne zdjęcia przedstawiające rzekomo start rakiety kosmicznej.

Słuchałam tego wszystkiego przez godzinę, dwie, może dłużej. Zasnęłam w salonie, przy włączonym odbiorniku, utulona głosami prezenterów, dziennikarzy i ekspertów.

* * *

A teraz jest dzień po moim końcu świata: siedzę w kuchni i patrzę za okno. Telewizor wyłączony, telefon milczy, mnie już też właściwie nie ma. Wszystko zniknęło.

Nie ma mnie, nie czuję zimna, wychodzę na taras w piżamie. Jest kilka stopni powyżej zera, ostatnie liście na drzewach też się trzęsą. Nad dachami sąsiednich domów unosi się gigantyczny księżyc. Długo patrzę na niego, nieruchoma i nieistniejąca.

Powoli serce zaczyna tłoczyć krew po moim ciele, a płuca wypełniają się pierwszym oddechem. Czuję samą siebie, tylko trochę, ale coraz wyraźniej. Składam w całość bełkotliwe słowa z restauracji, treść notatki wrzuconej do zakupów i ostatni, krótki SMS. Nagle rozumiem.

Żyję, jednak żyję, końca świata nie było. Świat jeszcze może będzie.

Księżyc błyszczy na niebie, wyraźny i niezniszczalny. W sieci plam na jego bladej powierzchni dostrzegam rozbrajający uśmiech, ten sam, co na okładce «Time’a».


Загрузка...