CZĘŚĆ 3

Własnymi rejami wykopałam grób i pochowałam w nim pięcioro moich dzieci. Nie płakałam. Nikt nie bił w dzwony. Nadszedł koniec świata.

Agniola di Tura

Siena, 1347

24.

Przez następne dwa dni Dunworthy dzwonił kolejno do techników z listy Fincha, próbował skontaktować się ze wszystkimi agencjami turystycznymi oraz licencjonowanymi przewodnikami organizującymi wyjazdy wędkarskie do Szkocji, a także szykował na przyjęcie pacjentów kolejny oddział. W tym czasie zachorowało kolejnych piętnaście osób, między innymi panna Taylor, która straciła przytomność zaledwie na czterdzieści dziewięć uderzeń przed końcem utworu.

— Puściła linę i padła jak nieżywa — relacjonował Finch. — Naturalnie dzwon nadal się poruszał, a razem z nim lina, która owinęła mi się dokoła szyi i niewiele brakowało, by mnie udusiła. Co prawda panna Taylor szybko odzyskała przytomność i chciała dalej uderzać w dzwon, ale, rzecz jasna, było już po jej wejściu. Wydaje mi się, że powinien pan z nią porozmawiać, ponieważ jest ogromnie przygnębiona. Bez przerwy powtarza, że nigdy sobie nie wybaczy, że sprawiła nam taki zawód. W ogóle nie dociera do niej moja argumentacja, że to nie jej wina, bo czasem sprawy wymykają się spod kontroli i nic już nie można poradzić. Chyba mam rację, prawda, proszę pana?

— Prawda — odparł Dunworthy.

Nie udało mu się skontaktować z żadnym technikiem, nie wspominając już o ściągnięciu kogokolwiek do Oxfordu, nie zdołał też zlokalizować Basingame’a. Wspólnie z Finchem obdzwonił wszystkie hotele, zajazdy, gospody oraz wypożyczalnie łodzi w Szkocji. William zdobył zestawienie wydatków Basingame’a obciążających jego uniwersyteckie konto, lecz nie znaleźli tam niczego, co mogłoby służyć jako wskazówka. Ostatnich zakupów dziekan dokonał piętnastego grudnia.

Telefony działały coraz gorzej. O połączeniu wizyjnym nawet nie było co marzyć, komputerowy głos zaś, informujący o przeciążeniu sieci, odzywał się niekiedy po wybraniu zaledwie dwóch cyfr.

Troska o Kivrin towarzyszyła mu przez cały czas niczym ogromny ciężar. Wystukiwał numery, czekał na przyjazd karetek, wysłuchiwał narzekań pani Gaddson, ale jednocześnie ani na chwilę nie przestał myśleć o dziewczynie. Andrews nie dał znaku życia; albo w ogóle nie zadzwonił, albo nie zdołał uzyskać połączenia. Badri ciągle mamrotał o śmierci, a dyżurujące przy nim pielęgniarki cierpliwie notowały jego majaczenia. W krótkich chwilach wytchnienia Dunworthy wciąż na nowo analizował słowa technika, próbując znaleźć w nich jakąś wskazówkę. Najczęściej powtarzały się słowa „czarna”, „laboratorium” oraz „Europa”.

Sieć telefoniczna była chyba bliska całkowitego paraliżu, ponieważ komputer włączał się już po pierwszej cyfrze, coraz częściej zaś w ogóle nie odzywał się sygnał. Dał na chwilę spokój telefonowi i skoncentrował się na tabelach ilustrujących wzajemne kontakty pacjentów. William sobie tylko wiadomymi metodami uzyskał dostęp do poufnych danych zdrowotnych pacjentów pierwszego kontaktu; Dunworthy szukał w nich wzmianek dotyczących napromieniowania oraz wizyt u stomatologa. W pewnej chwili serce zabiło mu żywiej, stwierdził bowiem, iż jeden z chorych miał robione prześwietlenie szczęki, ale zaraz potem znowu ogarnęło go przygnębienie, ponieważ okazało się, iż było to dwudziestego czwartego grudnia, a więc już po wybuchu epidemii.

Poszedł do szpitala wypytać tych chorych, którzy nie gorączkowali, czy trzymają w domu jakieś zwierzaki albo czy może niedawno polowali na kaczki. Wszystkie korytarze, a nawet główny hall, były zastawione łóżkami na kółkach. Początkowo zamierzał skorzystać z windy, ale kolejka oczekujących była tak długa, że zrezygnował i wszedł na piętro po schodach.

W drzwiach oddziału spotkał jasnowłosą pielęgniarkę, którą po raz pierwszy ujrzał w ramionach Williama.

— Przykro mi, ale nie może pan wejść — powiedziała, zatrzymując go ruchem ręki ukrytej w aseptycznej rękawiczce.

Badri nie żyje, przemknęło mu przez głowę.

— Czy pan Chaudhuri… czuje się gorzej? — zapytał.

— Wręcz przeciwnie, ale skończyły nam się jednorazowe kombinezony. Jutro ma dotrzeć awaryjna dostawa z Londynu. Personel radzi sobie jak może, ale chwilowo nie wolno nam wpuszczać nikogo obcego. — Wyjęła z kieszeni zmiętą kartkę. — Zapisałam jego słowa — oznajmiła, wręczając mu ją. — Niestety, większość nie ma żadnego sensu. Najczęściej powtarza pańskie nazwisko i imię jakiejś dziewczyny… Kivrin, zgadza się?

Skinął głową, po czym rozłożył kartkę.

— Oprócz tego bełkocze coś, czego prawie nie można zrozumieć.

Okazało się, że zapisywała fonetycznie słowa Badriego, a kiedy natrafiała na jakiś zrozumiały wyraz, podkreślała go dwa razy. Podkreśleń nie było wiele: „nie mogę”, „szczury”, „martwię się”.

W niedzielę rano w łóżkach leżała już połowa internowanych, druga połowa zaś starała się nimi opiekować. Chorych było tak wielu, że Dunworthy i Finch przestali umieszczać ich w wydzielonych oddziałach — tym bardziej że skończyły się rozkładane łóżka. Każdy zostawał na swoim posłaniu, chyba że mieszkał w sali położonej na uboczu: wtedy przenoszono go wraz z łóżkiem do pomieszczenia, gdzie leżało więcej chorych. Czyniono to przede wszystkim z myślą o pielęgniarkach i pielęgniarzach, by oszczędzić im bieganiny po całym college’u.

Dzwonniczki padały jedna po drugiej; Dunworthy dopilnował, by wszystkie umieszczono w starej bibliotece. Panna Taylor, która jeszcze mogła chodzić, uparła się, że koniecznie musi je odwiedzić.

— Przynajmniej tyle mogę dla nich zrobić — wysapała, dotarłszy do połowy korytarza. — Po tym, jak wystawiłam je do wiatru…

Nie protestowała jednak, kiedy William zaprowadził ją z powrotem do pokoju, położył na pneumatycznym materacu i przykrył kocem.

— Duch jest wprawdzie ochoczy, ale ciało mdłe — zauważył Dunworthy.

Sam także czuł się nie najlepiej: coraz bardziej dawało o sobie znać zmęczenie i niewyspanie, najbardziej dokuczliwe było jednak poczucie klęski. Wreszcie, między parzeniem herbaty a opróżnianiem basenów, kiedy już prawie stracił nadzieję, zdołał dodzwonić się do jednego z techników z Magdalen College. Niestety, szybko został ściągnięty z powrotem na ziemię.

— Córka jest w szpitalu — poinformowała go matka dziewczyny. Miała zmęczoną, zatroskaną twarz.

— Kiedy zachorowała?

— W pierwszy dzień Świąt.

Ponownie zaświtał mu promyk nadziei. Może to od niej zaczęła się epidemia?

— Jakie objawy miała pani córka? Bóle głowy? Gorączka? Trudności z koncentracją?

— Bolał ją brzuch. Lekarz stwierdził zapalenie wyrostka robaczkowego.

W poniedziałek rano chorowało już trzy czwarte internowanych. Zgodnie z przewidywaniami Fincha, skończyła się czysta pościel i maski, a także, co było znacznie gorsze, leki obniżające temperaturę, antybiotyki oraz aspiryna.

— Próbowałem dodzwonić się do kliniki, żeby przysłali nam, co mogą, ale nie było sygnału — oznajmił, wręczając zwierzchnikowi długą listę.

Dunworthy’emu nie pozostało nic innego, jak wyruszyć do szpitala na piechotę. Przed głównym wejściem do budynku panował niesłychany ścisk: karetki i taksówki co chwila przywoziły kolejnych chorych, między samochodami zaś kręcili się demonstranci. PREMIER SKAZAŁ NAS NA ŚMIERĆ — głosił jeden z transparentów. Kiedy Dunworthy wreszcie zdołał dopchać się do drzwi, z kliniki wybiegł Colin — jak zwykle przemoczony, z czerwonym nosem i w rozpiętej kurtce.

— Telefony nie działają. Sieć nie wytrzymała przeciążenia. Robię teraz za posłańca. — Wyciągnął zza pazuchy plik wymiętych papierów. — Może pan też chce komuś przekazać wiadomość?

Tak, pomyślał Dunworthy. Andrewsowi. Basingame’owi. Kivrin.

— Nie — powiedział.

Chłopiec wepchnął wilgotne kartki do kieszeni.

— W takim razie lecę. Jeśli szuka pan mojej babci, to ostatnio widziałem ją w izbie przyjęć. Właśnie przywieźli pięć osób, całą rodzinę. Najmłodsze dziecko już nie żyło.

Pognał jak szalony, lawirując między samochodami.

Dunworthy z trudem dotarł do izby przyjęć i pokazał swoją listę dyżurnemu, który skierował go do działu zaopatrzenia. We wszystkich korytarzach wzdłuż obu ścian stały łóżka, tak że zostało jedynie wąskie przejście środkiem. Nad jednym z pacjentów pochylała się potężnie zbudowana pielęgniarka w różowym fartuchu i masce na twarzy, i czytała mu coś z książki w twardej czarnej oprawie.

— „Pan ześle na ciebie wszelkie zarazy…”

Zbyt późno rozpoznał panią Gaddson, ale na szczęście była tak pochłonięta lekturą, że nie zwróciła na niego uwagi.

— „…aż nie zostanie po tobie żaden ślad na ziemi”.

Pan ześle na ciebie wszelkie zarazy… Natychmiast przypomniał sobie słowa Badriego: „Wszystko przez szczury” — mówił technik. „Umarło pół Europy”.

To niemożliwe, żeby Kivrin trafiła w czasy Czarnej Śmierci, myślał, skręcając w korytarz prowadzący do działu zaopatrzenia. Andrews powiedział, że największy zarejestrowany poślizg wyniósł pięć lat, a w roku 1325 nawet w Chinach nikt jeszcze nie słyszał o zarazie. Co prawda Andrews wspomniał, iż przeskok doszedłby do skutku także w razie wystąpienia znacznego poślizgu albo błędnego obliczenia współrzędnych, ale przecież Badri twierdzi, że sprawdził obliczenia Puchalskiego i nie znalazł w nich żadnego błędu.

Otworzył drzwi z napisem: DZIAŁ ZAOPATRZENIA. Za jedynym biurkiem stojącym w obszernym pomieszczeniu z metalowymi regałami nie było nikogo, więc nacisnął przycisk dzwonka.

Badri kilkakrotnie powtarzał, że wyliczenia przeprowadzone przez praktykanta są prawidłowe, ale jednocześnie jego palce wędrowały niespokojnie po nie istniejącej klawiaturze, a kiedy gorączka przybierała na sile, technik mamrotał pod nosem: „To niemożliwe… Coś jest nie w porządku…”

Dopiero po drugim dzwonku spomiędzy regałów wyłoniła się zasuszona, siwa jak gołąbek, pielęgniarka. Z pewnością miała co najmniej dziewięćdziesiąt lat i zapewne wezwano ją do szpitala wyłącznie w związku z awaryjną sytuacją spowodowaną przez epidemię. Jej pożółkły ze starości, ale nienagannie czysty i świeżo wykrochmalony fartuch skrzypiał przy każdym ruchu niczym średniowieczna zbroja.

— Ma pan potwierdzenie zapotrzebowania? — zapytała, zerknąwszy na listę.

— Nie.

Oddała mu listę, a wraz z nią trzystronicowy formularz.

— Każde zamówienie musi zostać potwierdzone przez siostrę oddziałową.

— Ale my nie mamy siostry oddziałowej! — odparł, z trudem opanowując wzburzenie. — Nie mamy nawet oddziału, tylko pięćdziesięciu chorych i żadnych zapasów!

— W takim razie potrzebny będzie podpis lekarza prowadzącego.

— Lekarz prowadzący zajmuje się chorymi w szpitalu, a nie podpisywaniem jakichś papierzysk! Przecież mamy epidemię!

— Wiem o tym — odparła lodowatym tonem. — Niestety, nie będę mogła panu nic wydać, dopóki nie uzyska pan podpisu siostry oddziałowej albo lekarza prowadzącego.

Poskrzypując i szeleszcząc znikła między metalowymi regałami.

Wrócił do izby przyjęć, ale Mary już tam nie było. Skierowano go na oddział zakaźny, lecz tam również jej nie znalazł. Przemknęła mu myśl, by podrobić jej podpis, ale chciał się z nią spotkać, porozmawiać, opowiedzieć o fiasku swoich starań. Nie udało mu się znaleźć żadnego technika, nie udało mu się ominąć zakazu Gilchrista i otworzyć sieci, teraz zaś, na domiar wszystkiego, nie może dostać nawet jednej tabletki aspiryny. A jest już trzeci stycznia.

Wreszcie dopadł ją w laboratorium. Rozmawiała przez telefon, co samo w sobie stanowiło dobry znak, choć zamiast obrazu jej rozmówcy ekran wypełniało coś w rodzaju gęstej śnieżycy. Mary nie patrzyła zresztą na ekran, tylko na monitor komputera, gdzie widniał jakiś kolorowy, skomplikowany wykres.

— Co się właściwie stało? Przecież obiecaliście, że dostaniemy je dwa dni temu.

Nastąpiła krótka przerwa, podczas której, jak należało się domyślać, osoba ukryta za zasłoną z płatków śniegu próbowała się usprawiedliwić.

— Co to znaczy: „Została załatwiona odmownie”? — zapytała ze zdumieniem. — Ja mam tu tysiąc ludzi chorych na grypę, a w każdej chwili może zachorować następny tysiąc!

Słuchając odpowiedzi nacisnęła kilka klawiszy; na ekranie monitora pojawił się inny wykres.

— Więc proszę spróbować jeszcze raz! — wykrzyknęła. — Potrzebuję tego zaraz, natychmiast! Nie rozumiecie, że tutaj umierają ludzie? Muszę to mieć najpóźniej do… Halo? Halo, jest pan tam?

Ekran telefonu ściemniał. Mary zastukała w klawisze, dopiero teraz zauważyła Dunworthy’ego i dała mu znak, żeby wszedł do środka.

— Halo, jest pan tam jeszcze? — Rzuciła słuchawkę. — Ładne rzeczy: telefony działają jak chcą i kiedy chcą, połowa personelu rozłożyła się na grypę, a próbna partia szczepionki nie może do nas dotrzeć, bo jakiś kretyn zatrzymał przesyłkę na granicy kwarantanny! — Opadła na fotel i przesunęła rękami po twarzy. — Przepraszam — powiedziała wreszcie znacznie spokojniejszym tonem. — Wszystko przez te nerwy. Dzisiaj mieliśmy już trzy zgony: dwoje dorosłych i sześciomiesięczne niemowlę.

Zarówno gałązka jemioły przypięta do kieszonki fartucha, jak i sam fartuch sprawiały wrażenie mocno sfatygowanych, Mary zaś wyglądała tak, jakby była ciężko chora. Ciekawe od jak dawna nie zmrużyła oka, przemknęło mu przez głowę. Mocno wątpił, czy potrafiłaby udzielić mu odpowiedzi, gdyby ją o to zapytał.

Potarła oczy kciukiem i palcem wskazującym prawej ręki.

— Bardzo trudno jest pogodzić się z myślą, że nic nie można zrobić — powiedziała.

— To prawda.

Spojrzała na niego z takim wyrazem twarzy, jakby dopiero teraz zdała sobie sprawę z jego obecności.

— Chciałeś czegoś, James?

Nie spała od kilku dni, nie mogła liczyć na pomoc, niedawno zmarło troje pacjentów, w tym półroczne dziecko. Miała za dużo zmartwień, żeby dodatkowo niepokoić się o Kivrin.

— Nie — odparł, podsuwając jej formularz. — Wystarczy twój podpis.

Podpisała nie patrząc, co to jest.

— Dziś rano poszłam do Gilchrista.

Wpatrywał się w nią, zbyt zaskoczony i poruszony, żeby wykrztusić choć słowo.

— Postanowiłam spróbować, czy uda mi się go przekonać, żeby otworzył sieć. Wyjaśniłam mu, że nie ma potrzeby czekać, aż nabierze odporności cała populacja, ponieważ wystarczy uodpornić tylko pewną jej część, by ryzyko rozprzestrzenienia się choroby spadło do minimum.

— Domyślam się, że twoje argumenty nie trafiły mu do przekonania?

— Niestety masz rację. Gilchrist jest pewien, że wirus przedostał się z przeszłości. — Westchnęła głęboko. — Przeprowadził nawet symulacje komputerowe, z których wynikło, że jednym z myksowirusów typu A, grasujących w Anglii w latach 1318-1319, był nasz H9N2. — Z jej piersi ponownie wyrwało się donośne westchnienie. — Kategorycznie odmówił otwarcia laboratorium aż do chwili, kiedy wszyscy nabiorą pełnej odporności, a władze zniosą kwarantannę.

— Kiedy to może nastąpić? — zapytał na wszelki wypadek, choć był niemal pewien, że zna odpowiedź.

— Kwarantanna musi obowiązywać jeszcze przez siedem dni po nabraniu pełnej odporności przez ludzi przebywających nadanym terenie albo czternaście dni po zarejestrowaniu ostatniego przypadku zachorowania.

Czternaście dni. Dwa tygodnie bez żadnych zachorowań.

— Ile czasu trzeba na całkowite uodpornienie?

— Niewiele, naturalnie pod warunkiem, że otrzymamy wystarczającą liczbę szczepionek. W przypadku Wielkiej Epidemii trwało to zaledwie osiemnaście dni.

Koniec stycznia, pomyślał. A jeśli szczepionki nie wystarczy dla wszystkich?

— Za długo… — powiedział cicho.

— Wiem. Właśnie dlatego trzeba jak najprędzej zidentyfikować źródło choroby. — Spojrzała na ekran monitora. — Odpowiedź jest gdzieś tam, w tych wykresach, ale wciąż nie możemy jej znaleźć. — Stuknęła w klawisz i obraz uległ zmianie. — Przeprowadzałam analizy pod wszelkimi możliwymi kątami, szukałam studentów weterynarii, miłośników zwierząt, mieszkańców wsi… To, co widzisz, to grono znajomych i znajomych znajomych DeBretta; niestety, żadna z tych osób nie miała bliskiego kontaktu z drobiem, naturalnie jeśli nie brać pod uwagę gęsi, które prawie wszyscy jedli podczas świąt.

Wywołała listę kontaktów pierwotnych; na szczycie w dalszym ciągu figurowało nazwisko Badriego. Wpatrywała się w nią przez długą chwilę, nieobecna duchem, zupełnie jak Montoya przy swoich wykopaliskach.

— Najważniejszą umiejętnością, jaką powinien posiąść każdy lekarz, jest zdolność okazania samemu sobie pobłażliwości i serca po stracie pacjenta.

Nie wiedział, czy Mary ma na myśli Kivrin, czy Badriego.

— Mimo wszystko otworzę sieć — powiedział.

— Oby ci się udało.

Jego zdaniem, odpowiedzi wcale nie należało szukać wśród setek albo nawet tysięcy nazwisk, lecz u Badriego, do którego w dalszym ciągu prowadziły wszystkie tropy. Właśnie on, Badri Chaudhuri, był pacjentem zerowym, i to on na cztery do sześciu dni przed przeskokiem jako pierwszy zetknął się z uśpionym wirusem.

Wrócił na piętro, by odwiedzić chorego. Przy biurku przed drzwiami pokoju, który zajmował technik, siedział młody, wyraźnie speszony chłopak.

— Gdzie jest… — Dunworthy nie dokończył pytania, ponieważ nagle uświadomił sobie, że nawet nie zna imienia pielęgniarki.

Chłopak domyślił się jednak, o kogo mu chodzi.

— Zachorowała — wyjaśnił. — Wczoraj po południu. To już dwudziesta pielęgniarka, która się zaraziła. Zabrakło im ludzi, więc ściągnęli studentów trzech ostatnich lat medycyny. Ja co prawda jestem dopiero na pierwszym roku, ale przeszedłem już podstawowe szkolenie pielęgniarskie.

Wczoraj po południu. A więc przez całą dobę nikt nie dyżurował przy Badrim, nikt nie zapisywał jego słów.

— Zapamiętał pan może, co mówił chory, kiedy był pan przy nim? — zapytał bez większej nadziei. Mój Boże, student pierwszego roku! — Jakieś zdania albo przynajmniej słowa, które dało się zrozumieć?

— Pan Dunworthy, prawda? — Chłopak wręczył mu jednorazowy kombinezon. — Eloise powiedziała mi, że pan będzie o to pytał.

Dunworthy w rekordowym tempie i bez najmniejszych problemów założył kombinezon. Różnił się trochę od tych, których używał do tej pory, ponieważ był śnieżnobiały, a wzdłuż umieszczonego na plecach zapięcia biegł rząd czarnych krzyżyków.

— Powtarzała kilka razy, że to bardzo ważne.

Chłopak wprowadził Dunworthy’ego do izolatki, zerknął na wskaźniki, po czym spojrzał na Badriego. Ten przynajmniej zauważa pacjenta, pomyślał Dunworthy.

Technik leżał z rękami na kocu, skubiąc go niespokojnie palcami, które bardzo przypominały palce kościotrupa z ilustracji w książce Colina. Jego głęboko zapadnięte oczy były otwarte i wpatrzone w jakiś odległy punkt. Nie poruszył nimi, kiedy Dunworthy i pielęgniarz weszli do pokoju.

— Czytałem o tym w podręcznikach, ale nigdy do tej pory nie widziałem na własne oczy — powiedział chłopak. — To typowe zachowanie w ostatnich stadiach chorób dających powikłania w układzie oddechowym. — Podszedł do komputera, wystukał coś na klawiaturze, po czym wskazał ekran w lewym górnym rogu. — Wszystko zanotowałem.

Rzeczywiście wszystko, łącznie z niezrozumiałym bełkotem. Większość słów zapisał fonetycznie, myślnikami oznaczył pauzy, (sic) wstawił po wyrazach, których znaczenie lub brzmienie mogło budzić wątpliwości.

— Większość pochodzi z wczorajszego dnia — wyjaśnił, a następnie przesunął kursor w dolną część ekranu. — Dzisiaj też mówił, ale niewiele.

Dunworthy usiadł na składanym krzesełku i wziął Badriego za rękę. Nawet przez rękawiczkę poczuł, że jest lodowato zimna. Zerknął na wskazania termometru; gorączka ustąpiła, a wraz z nią sinogranatowe zabarwienie skóry. Twarz Badriego miała teraz barwę popiołu.

— Badri, słyszy mnie pan? To ja, Dunworthy. Muszę panu zadać kilka pytań.

Żadnej reakcji. Lodowata dłoń spoczywała nieruchomo pod ręką Dunworthy’ego, druga natomiast w dalszym ciągu niecierpliwie szarpała koc.

— Doktor Ahrens przypuszcza, że mógł się pan zarazić od jakiegoś zwierzęcia, na przykład od dzikiej kaczki albo gęsi.

Pielęgniarz z zainteresowaniem spojrzał na Dunworthy’ego, po czym przeniósł wzrok z powrotem na technika, jakby liczył na to, że ów ponownie zaprezentuje jakieś typowe, opisane w podręcznikach, zachowanie.

— Pamięta pan, czy w tygodniu poprzedzającym przeskok zetknął się pan z kaczką, gęsią lub jakimś innym ptakiem?

Badri poruszył palcami. Dunworthy zmarszczył brwi i cofnął rękę, podejrzewając, iż chory chce dać mu jakiś znak, ale uwolniona ręka zaczęła wykonywać identyczne ruchy jak ta, która poruszała się do tej pory.

Nagle ogarnął go wstyd, że torturuje człowieka, który nawet nie zdaje sobie sprawy z jego obecności, a być może balansuje na granicy między życiem a śmiercią.

Delikatnie poklepał Badriego po przedramieniu.

— Niech pan odpoczywa — powiedział cicho. — Proszę odpoczywać i nabierać sił.

— Wątpię, czy pana słyszy — zauważył pielęgniarz. — W tym stadium zazwyczaj traci się kontakt ze światem.

— Wiem — odparł Dunworthy, lecz mimo to pozostał przy łóżku.

Chłopak podłączył kolejną kroplówkę, przyjrzał się jej podejrzliwie, poprawił coś, cofnął się o krok, znowu coś poprawił, potem zmierzył Dunworthy’ego uważnym spojrzeniem, przesunął stojak o dwa centymetry i wreszcie wyszedł z pokoju. Dunworthy siedział nieruchomo, obserwując rozbiegane ręce chorego. Poruszały się bez przerwy, jakby próbowały coś złapać, przytrzymać… Od czasu do czasu Badri mamrotał coś pod nosem, ale czynił to tak cicho i niewyraźnie, że nic nie dało się zrozumieć. Po pewnym czasie ruchy rąk stały się znacznie wolniejsze; Dunworthy nie miał pojęcia, czy to dobry znak, czy zły.

— Cmentarz — powiedział Badri głośno i wyraźnie.

— Nie — odparł Dunworthy. — Nie.

Posiedział jeszcze trochę, trzymając Badriego za rękę, ale chory stawał się coraz bardziej niespokojny, więc wreszcie Dunworthy podniósł się z krzesła.

— Niech pan spróbuje odpocząć — powiedział, poklepał technika po ramieniu i wyszedł z pokoju.

Pielęgniarz siedział przy biurku, pogrążony w lekturze „Podręcznika opieki nad chorym”.

— Proszę zawiadomić mnie, kiedy…

Uświadomił sobie, że nie zdoła dokończyć tego zdania.

— Proszę mnie zawiadomić, dobrze?

— Oczywiście, proszę pana — odparł chłopak. — Gdzie można pana znaleźć?

Dunworthy sięgnął do kieszeni po kartkę, żeby zapisać swój adres i numer telefonu, lecz wyjął przygotowaną przez Fincha listę. Zupełnie o niej zapomniał.

— W college’u Balliol — powiedział. — Najlepiej przyślijcie posłańca.

Zszedł na dół, do działu zaopatrzenia.

— Nie wypełnił pan formularza — zaskrzeczała zasuszona wiedźma.

— Ale jest podpisany, jak pani widzi — odparł. — Pani najlepiej będzie wiedziała, jak go wypełnić.

Wręczył jej listę, pielęgniarka zaś szybko przebiegła po niej spojrzeniem i pokręciła z dezaprobatą głową.

— Nie mamy leków przeciwgorączkowych ani masek. Ani syntamycyny. — Podała mu fiolkę z aspiryną. — To wszystko, co mogę panu zaproponować.

W fiolce było około dwudziestu tabletek. Wsadził ją do kieszeni, wyszedł ze szpitala i ruszył High Street w kierunku apteki. Tam także zebrali się demonstranci, choć było ich znacznie mniej niż przed wejściem do kliniki. Mieli też inne transparenty. TO NIEMORALNE! — głosiły napisy. LEKI POWINNY BYĆ ZA DARMO!

W aptece nie mieli już masek, natomiast leki przeciwgorączkowe oraz aspiryna były przeraźliwie drogie, niemniej jednak wykupił cały zapas.

Cały wieczór zajęło mu rozdzielanie lekarstw wśród najciężej chorych i studiowanie informacji dotyczących Badriego. Dziesiątego grudnia technik prowadził przeskok w XIX wiek na Węgry, ale nikt nie wiedział, w jakie konkretnie miejsce — nawet William, z zapałem podrywający te spośród internowanych dziewcząt, które nie uległy wirusowi i teraz opiekowały się chorymi. Telefony znowu przestały działać.

Nie działały także nazajutrz rano, kiedy Dunworthy usiłował zadzwonić do szpitala, by zapytać o stan zdrowia Badriego. Po kilku nieudanych próbach odłożył z trzaskiem słuchawkę i dosłownie sekundę później rozległ się dzwonek telefonu.

Zakłócenia na linii były tak duże, że Dunworthy dopiero po chwili rozpoznał głos Andrewsa.

— Przepraszam, że to trwało tak długo, ale…

Reszta utonęła w szumach i trzaskach.

— Prawie pana nie słyszę!

— Mówię, że nie mogłem się dodzwonić! Te przeklęte telefony… — Znowu szum. — Sprawdziłem paramatery i zlokalizowałem…

Trzaski.

— Jaki był maksymalny poślizg?! — wrzasnął Dunworthy do mikrofonu.

Zakłócenia niespodziewanie ucichły.

— Sześć dni. To znaczy, w przypadku precyzyjnej lokalizacji przestrzennej, bo w promieniu pięćdziesięciu kilometrów od planowanego miejsca przeskoku maksymalny poślizg wynosi aż pięć lat, ale…

Szum wybuchł z siłą morskiego przyboju, a kiedy ucichł, połączenie było już przerwane.

Dunworthy powoli odłożył słuchawkę. Właściwie powinien czuć się podniesiony na duchu, lecz chwilowo nie był zdolny do żadnych uczuć. Gilchrist nie miał najmniejszego zamiaru otworzyć sieci szóstego stycznia, czyli w dniu, na który wyznaczono powrót Kivrin. Otrząsnąwszy się z zamyślenia, sięgnął po słuchawkę, by zatelefonować do Szkockiego Biura Turystyki, lecz nie zdążył, ponieważ telefon zadzwonił ponownie.

— Tu Dunworthy, słucham?

Wpatrywał się z oczekiwaniem w ekran, lecz widać tam było tylko wirujące płatki śniegu.

— Kto? — zaskrzeczał kobiecy głos. — Przepraszam, próbuję dodzwonić się do…

Resztę zagłuszyły przeraźliwe trzaski. Zaraz potem w słuchawce zapadła cisza, a ekran zgasł.

Zaczekał kilka minut, ale nikt już nie dzwonił, więc przeszedł na drugą stronę dziedzińca. Dzwon z Wieży Magdalen wybijał właśnie pełną godzinę; w tych okolicznościach i przy padającym nieustannie deszczu brzmiał niczym dzwon pogrzebowy. Panna Piantini najwyraźniej też usłyszała jego dźwięki, ponieważ wyszła na dwór w nocnej koszuli, stanęła w największej kałuży i próbowała dyrygować wyimaginowanym zespołem.

— Środkowy głos ciągle opóźnia wejścia! — poskarżyła się Dunworthy’emu usiłującemu zaprowadzić ją z powrotem do budynku.

Pojawił się Finch.

— To te dzwony, proszę pana — powiedział z zafrasowaną miną, ujmując kobietę pod drugie ramię. — Wciąż ją niepokoją. Byłoby dobrze, gdyby dali sobie spokój z tym dzwonieniem.

Panna Piantini wyszarpnęła rękę i odepchnęła Dunworthy’ego.

— Dzwonnik nie powinien na krok odstępować swego instrumentu! — oświadczyła stanowczym tonem.

— Oczywiście — zgodził się Finch. — Ma pani całkowitą rację.

Uczepiwszy się jej ramienia, jakby to był sznur od dzwonu, nie bez trudu zaprowadził ją z powrotem do starej biblioteki.

W korytarzu dogonił ich Colin. Był siny z zimna, miał rozpiętą kurtkę, a szalik, który otrzymał w prezencie od babki, powiewał bezużytecznie we wszystkie strony. Chłopiec wręczył Dunworthy’emu karteczkę z wiadomością.

— To od pielęgniarza pana Badriego — oznajmił, po czym wytrząsnął na dłoń kolorowego cukierka i wepchnął go do ust.

Kartka była dokładnie przemoczona, podobnie jak kurtka Colina, pospiesznie skreślone litery zaś rozmazane, niemniej jednak wiadomość dała się jakoś odczytać. „Badri chce się z panem widzieć”. Z pierwszego wyrazu ocalało jedynie „B”.

— Czy mówił, jak on się czuje?

— Nie. Dał mi tylko tę kartkę. Natomiast babcia powiedziała, że musi pan dostać jeszcze jeden zastrzyk wzmacniający odporność. Podobno są jakieś opóźnienia w produkcji szczepionki.

Dunworthy pomógł Finchowi położyć pannę Piantini do łóżka (nie było to wcale łatwe i wymagało niemal zapaśniczych umiejętności), po czym co sił w nogach pognał do kliniki. Przed drzwiami pokoju Badriego siedziała otyła pielęgniarka, której jeszcze nigdy tam nie widział; na jego widok pospiesznie zdjęła opuchnięte stopy z biurka i podniosła się z krzesła.

— Pan Dunworthy, prawda? — Nie czekała na potwierdzenie. — Doktor Ahrens prosiła, żeby pan natychmiast do niej przyszedł.

Powiedziała to tak łagodnym, niemal współczującym tonem, że natychmiast pomyślał o najgorszym.

— Chodzi o Badriego, zgadza się? — Na pewno chce mi oszczędzić widoku nieboszczyka. Doszła do wniosku, że będzie lepiej, jeśli dowiem się wszystkiego od Mary. — Kiedy umarł?

Spojrzała na niego ze zdziwieniem.

— Umarł? Wręcz przeciwnie, czuje się znacznie lepiej. Nie dostał pan wiadomości od chłopaka, który miał dyżur przede mną? Pan Chaudhuri próbuje sam siadać w łóżku.

— Siadać? — powtórzył z niedowierzaniem, zastanawiając się, czy pielęgniarka nie bredzi w gorączce.

— Naturalnie jest jeszcze bardzo osłabiony, ale temperatura prawie wróciła do normy. Najpierw powinien pan jednak zobaczyć się z doktor Ahrens. Czeka na pana w izbie przyjęć. Podobno chodzi o jakąś ważną sprawę.

Zerknął na drzwi izolatki.

— Proszę mu powiedzieć, że przyjdę natychmiast, jak tylko będę mógł.

W drzwiach oddziału zderzył się z Colinem, który, sądząc po jego przyspieszonym oddechu, chyba dopiero co wbiegł na górę po schodach.

— Co ty tu robisz? — zdziwił się Dunworthy. — Był do mnie jakiś telefon?

— Przysyła mnie babcia Mary. Mam dopilnować, żeby zgłosił się pan na zastrzyk.

— Teraz nie mogę — odparł i nie oglądając się ruszył przed siebie szybkim krokiem. Colin musiał biec, żeby nie zostać z tyłu.

— Nic nie szkodzi, przyjdzie pan później. Powiedziała, że nie mogę wypuścić pana z kliniki, dopóki nie dostanie pan tego zastrzyku.

Zjechali na dół windą. Kiedy tylko rozsunęły się metalowe drzwi, ujrzeli czekającą na nich Mary.

— Mamy kolejny przypadek — oznajmiła ponurym tonem. — To Montoya. — Skręciła w stronę izby przyjęć. — Właśnie wiozą ją z Witney.

— Montoya? — zdumiał się Dunworthy. — To niemożliwe! Przecież była poza kwarantanną, zupełnie sama…

— Wygląda na to, że jednak nie sama.

— Ale mówiła, że… Jesteś pewna, że to wirus? Pracowała w deszczu i chłodzie, więc może po prostu zaziębiła się albo złapała zwyczajną, łagodną grypę?

Mary pokręciła głową.

— Wstępne badanie przeprowadzone w karetce wykazało obecność naszego wirusa. — Zatrzymała się przy recepcji. — Są już? — zapytała dyżurnego.

— Właśnie przekroczyli granicę.

Podeszła do szklanych drzwi i wyjrzała na zewnątrz, jakby mu nie ufała.

— Zadzwoniła dziś rano. Sprawiała wrażenie zupełnie zdezorientowanej. Zawiadomiłam najbliższy szpital, żeby wysłali karetkę, ale odmówili, twierdząc, że od wczoraj obszar wykopalisk także został objęty kwarantanną. Dopiero niedawno udało mi się przekonać tych tępogłowych biurokratów ze sztabu kryzysowego, żeby pozwolili mi posłać jeden z naszych ambulansów. — Ponownie wyjrzała na ulicę. — Kiedy tam wróciła?

Dunworthy wytężył pamięć. W pierwszy dzień Świąt zadzwoniła do niego z pytaniem, czy Basingame woli łososie, czy pstrągi, a potem zatelefonowała jeszcze raz i powiedziała „Nieważne”, ponieważ zdecydowała się podrobić podpis dziekana.

— W pierwszy dzień Świąt… A może w drugi? Nie, raczej dwudziestego siódmego. Jestem pewien, że od tamtej pory z nikim się nie kontaktowała.

— Skąd wiesz?

— Skarżyła mi się przez telefon, że ledwo radzi sobie z pracą, bo jest zupełnie sama. Prosiła mnie, bym spróbował zorganizować jej jakąś pomoc.

— Kiedy to było?

Zmarszczył brwi.

— Dwa… Nie, trzy dni temu.

Kiedy w ogóle nie kładziesz się spać, wszystkie dni wydają się takie same, przemknęło mu przez głowę.

— Może potem, już po rozmowie z tobą, udało jej się znaleźć pomoc na farmie?

— Zimą nikogo tam nie ma.

— Jeśli dobrze sobie przypominam, Montoya zagania do pracy każdego, kogo dopadnie. Może złapała jakiegoś przechodnia?

— Tam nie ma przechodniów. Z tego, co mówiła, wynika, że stanowisko znajduje się w szczerym polu.

— Tak czy inaczej, musiała mieć z kimś kontakt. Przebywała tam siedem dni, a przecież okres inkubacji wynosi zaledwie dwanaście do czterdziestu ośmiu godzin.

— Przyjechała karetka! — wykrzyknął Colin.

Mary pchnęła drzwi i wybiegła na podjazd. Dunworthy i Colin nie zwlekając podążyli za nią. Dwaj sanitariusze właśnie wystawiali nosze z samochodu. Dunworthy rozpoznał jednego z nich; ten sam mężczyzna znajdował się w zespole, który przyjechał po Badriego do laboratorium.

Colin pochylił się nad noszami i z zainteresowaniem przyglądał się Montoi, która leżała nieruchomo z zamkniętymi oczami. Jej twarz miała to samo, intensywnie czerwone zabarwienie, jak twarz panny Breen. Chłopiec nachylił się jeszcze niżej, a wtedy Amerykanka niespodziewanie zakasłała mu prosto w twarz.

Dunworthy złapał Colina za kołnierz i szarpnął mocno.

— Zmykaj stąd! Chcesz się zarazić? A w ogóle, dlaczego nie używasz maski?

— Bo zabrakło.

— Nie powinieneś się tu kręcić. Biegnij prosto do Balliol i…

— Nie mogę. Babcia kazała mi dopilnować, żeby zgłosił się pan na zastrzyk.

Dunworthy zaprowadził chłopca do głównego hallu.

— Więc siedź tutaj — powiedział, wpychając go w fotel — i nie zbliżaj się do pacjentów.

— Tylko niech pan nie próbuje mi uciec! — powiedział Colin ostrzegawczym tonem, po czym rozsiadł się wygodnie, wyjął z kieszeni gumę do żucia, rozpakował ją i wepchnął do ust.

Dunworthy wrócił do Montoi. Tym razem to Mary pochylała się nad noszami.

— Lupe, musimy zadać ci kilka pytań. Kiedy zachorowałaś?

— Dziś rano — odparła Montoya zachrypniętym głosem. Dunworthy nagle uświadomił sobie, że to chyba ona była tą kobietą, która dodzwoniła się pomyłkowo pod jego numer. — Wczoraj wieczorem okropnie bolała mnie głowa. — Dotknęła czoła brudną ręką. — Myślałam, że to od wytężania wzroku.

— Kto był z tobą na stanowisku?

— Nikt — powiedziała z nutą zdziwienia w głosie.

— A dostawcy? Ktoś przecież musiał przywozić ci żywność, napoje…

Spróbowała pokręcić głową, ale chyba wywołało to kolejny atak bólu, ponieważ skrzywiła się i znieruchomiała.

— Wszystko zabrałam ze sobą.

— I nikt nie pomagał ci w pracy?

— Nikt. Prosiłam pana Dunworthy’ego, żeby kogoś znalazł, ale nic z tego nie wyszło. — Spojrzała na niego z wyrzutem. — Może jednak przyślą mi kogoś? — zapytała. — W przeciwnym razie nigdy tego nie znajdą.

— Czego? — spytał odruchowo, choć przyszło mu do głowy, że Montoya majaczy i nie można przykładać zbyt wielkiej wagi do jej słów.

— Prawie całe stanowisko jest już pod wodą.

— Czego nie znajdą? — powtórzył pytanie.

— Rejestratora Kivrin.

Znowu ujrzał przed sobą ekran telefonu, a na nim Montoyę stojącą po kolana w błocie i wygrzebującą z pudełka małe brązowe kamyki. To nie były kamyki, tylko kości. Oglądała je dokładnie, szczególnie dużo uwagi poświęcając ostrym krawędziom, szukając rysy w miejscu, gdzie ukryto rejestrator.

— Ciągle pada, a ja nie przeszukałam jeszcze wszystkich grobów — dodała Montoya. — Muszą tam szybko kogoś posłać, bo inaczej nic z tego nie będzie.

— Grobów? Jakich grobów? — Mary spojrzała na niego ze zdziwieniem. — O czym ona mówi?

— Przekopywała średniowieczny cmentarz w poszukiwaniu grobu Kivrin — powiedział z goryczą. — Szukała rejestratora, który wszczepiono dziewczynie.

Jednak Mary myślała już o czymś innym.

— Muszę natychmiast zobaczyć zestawienie kontaktów Badriego — powiedziała do dyżurnego, po czym zwróciła się ponownie do Dunworthy’ego. — Badri też pracował przy wykopaliskach, prawda?

— Owszem.

— Kiedy?

— Osiemnastego i dziewiętnastego.

— Właśnie na cmentarzu?

— Tak. To znaczy, w kościele. Otwierali grobowiec jakiegoś rycerza.

— Grobowiec — powtórzyła Mary z takim wyrazem twarzy, jakby to słowo stanowiło odpowiedź na wszystkie pytania. — Z którego roku pochodzi ten grobowiec?

— Z 1318 — odparła Montoya.

— Czy w tym tygodniu też przy nim pracowałaś?

Amerykanka spróbowała skinąć głową, lecz musiała zrezygnować z tego zamiaru.

— Okropnie kręci mi się w głowie, kiedy nią poruszam — wyjaśniła przepraszającym tonem. — Tak, bo musiałam szybko zabezpieczyć szkielet. Woda zaczęła przedostawać się do środka.

— Kiedy dokładnie to robiłaś?

Montoya zmarszczyła brwi.

— Nie jestem pewna… Chyba na dzień przed dzwonami.

— Trzydziestego pierwszego — przetłumaczył Dunworthy, a następnie pochylił się nad chorą. — A potem?

Zaprzeczyła ruchem oczu.

— Mam już zestawienie — zameldował dyżurny.

Mary podeszła do biurka, wystukała coś na klawiaturze, spojrzała na ekran, nacisnęła jeszcze kilka klawiszy.

— O co chodzi? — zapytał Dunworthy, lecz nie uzyskał odpowiedzi.

— Jakie warunki panują na cmentarzu?

— Warunki? — zdziwił się. — Przede wszystkim, pełno tam błota. Poprzykrywała, co się dało, ale i tak woda wciska się wszystkimi szczelinami.

— Ciepło?

— Tak, nawet parno. Włączyła dmuchawy, żeby osuszyć przynajmniej część terenu. Dlaczego pytasz?

Przesunęła palcem po ekranie, jakby szukała czegoś wśród nazwisk i dat.

— Wirusy są nadzwyczaj wytrzymałymi organizmami — powiedziała nie wiadomo, do niego czy do siebie. — Mogą przeleżeć w uśpieniu wiele lat, a potem wrócić do życia. Żywe wirusy znajdowano nawet w egipskich grobowcach. — Nagle zatrzymała palec i popukała w ekran. — Tak myślałam: Badri zachorował równo cztery dni po tym, jak pracował przy wykopaliskach. — Odwróciła się do dyżurnego. — Trzeba natychmiast wysłać tam dobrze wyposażony zespół i pobrać próbki, z czego się da. Zawiadomcie Ministerstwo Zdrowia, że znaleźliśmy źródło wirusa.

Przez minutę lub dwie pisała szybko na klawiaturze, od czasu do czasu spoglądając na ekran monitora, po czym odchyliła się do tyłu razem z krzesłem.

— Do tej pory mieliśmy czterech pacjentów „pierwszego rzutu”, którzy nie kontaktowali się bezpośrednio z Badrim.

Wszyscy byli przy wykopaliskach kilka dni przed zachorowaniem: dwaj trzy dni wcześniej, a dwaj cztery.

— Więc wirus jest tam, na cmentarzu? — zapytał z niedowierzaniem Dunworthy.

— Zgadza się. — Obdarzyła go niewesołym uśmiechem. — Wygląda na to, że Gilchrist mimo wszystko miał rację. Wirus istotnie dotarł do nas z przeszłości.

— Kivrin też pracowała przy wykopaliskach — powiedział bezbarwnym tonem.

Tym razem to Mary spojrzała na niego z niedowierzaniem.

— Kiedy?

— W niedzielę po południu. Dziewiętnastego.

— Jesteś pewien?

— Sama mi o tym powiedziała. Grzebała gołymi rękami w ziemi, żeby wyglądały bardziej autentycznie.

— Boże… — szepnęła. — Jeśli to było cztery dni przed przeskokiem, to nie miała jeszcze wzmocnionego układu odpornościowego. Wirus mógł ją zaatakować, a jeśli choroba ujawniła się dopiero po przeskoku…

Dunworthy chwycił ją za ramię, nie pozwalając dokończyć zdania.

— To niemożliwe! Sieć nie otworzyłaby się, gdyby Kivrin była chora, bo mogłaby zarazić kogoś w średniowieczu!

— Nikt by się nie zaraził — stwierdziła spokojnie, lecz stanowczo, Mary. — Jeżeli rycerz rzeczywiście umarł w roku 1318, i jeżeli wirus przetrwał właśnie w jego grobowcu, to wynika z tego, że tamci ludzie mieli już z nim kontakt, więc byli uodpornieni. — Uwolniła się z uchwytu Dunworthy’ego i podeszła do Montoi. — Czy Kivrin pracowała przy grobowcu?

— Nie wiem — odparła Amerykanka. — Nie było mnie tam wtedy. Miałam spotkanie z Gilchristem.

— A kto może wiedzieć? Kto, oprócz niej, był na stanowisku?

— Nikt. Wszyscy rozjechali się do domów na ferie.

— Więc skąd wiedziała, co i gdzie ma robić?

— Każdy, kto kończy pracę, zostawia kartkę z krótką informacją dla tego, kto przyjdzie po nim.

— A kto był tam przed nią? Na przykład rano?

— Badri! — wykrzyknął Dunworthy, po czym odwrócił się na pięcie i co sił w nogach pognał na piętro.

Otyła pielęgniarka nadal trzymała opuchnięte stopy na biurku, ale Dunworthy zjawił się tak nagle, że nie zdążyła wykonać najmniejszego ruchu.

— Tam nie wolno wchodzić bez kombinezonu! — zawołała za nim, lecz on nie słuchał. Nacisnął klamkę i wpadł jak burza do izolatki.

Badri leżał oparty wysoko na poduszkach. Był bardzo blady, jakby ustępująca gorączka zabrała ze sobą cały pigment z jego skóry, ale kiedy Dunworthy wtargnął do pokoju, technik odwrócił głowę i skierował na niego zupełnie przytomne spojrzenie.

— Czy Kivrin pracowała przy grobowcu rycerza? — zapytał Dunworthy bez żadnych wstępów.

— Kivrin…

Technik nie dokończył, ponieważ drzwi otworzyły się gwałtownie i do pokoju wpadła rozwścieczona pielęgniarka.

— Panie Dunworthy, tutaj nie wolno…

— W niedzielę — podpowiedział Badriemu, ignorując kobietę. — Zostawił jej pan kartkę z informacją, co ma robić. Czy napisał jej pan, żeby zajęła się grobowcem rycerza?

— Panie Dunworthy, naraża się pan na poważne niebezpieczeństwo…

Weszła Mary.

— Nie powinieneś wchodzić tu bez kombinezonu — zwróciła mu uwagę, zakładając sterylne rękawiczki.

— Próbowałam mu o tym powiedzieć, pani doktor, ale on przebiegł obok mnie jak szalony, wpadł tutaj i…

— Czy zostawił pan jej kartkę z informacją, że powinna zająć się grobowcem? — powtórzył Dunworthy.

Badri ledwo dostrzegalnie skinął głową. Dunworthy odwrócił się do Mary.

— Miała kontakt z wirusem — stwierdził. — W niedzielę, cztery dni przed przeskokiem.

— Boże…

— O co chodzi? — zapytał Badri, próbując usiąść. — Co się stało? Gdzie jest Kivrin? — Przenosił wzrok z Dunworthy’ego na lekarkę i z powrotem. — Wyciągnęliście ją, prawda? Jak tylko zrozumieliście, co się stało? Wyciągnęliście ją, czy nie?

— A co miało się stać? — zdumiała się Mary. — Co pan ma na myśli?

— Musicie ją stamtąd wyciągnąć — wyszeptał Badri. — Kivrin nie jest w 1320, tylko w 1348.

25.

To niemożliwe — stwierdził stanowczo Dunworthy. — W 1348? — wykrztusiła Mary. — Przecież wtedy szalała Czarna Śmierć!

Właśnie, pomyślał Dunworthy. Dlatego Kivrin nie może być w 1348, Andrews powiedział, że nawet w przypadku pięćdziesięciokilometrowego przesunięcia przestrzennego maksymalny poślizg mógł wynieść najwyżej pięć lat, a sam Badri twierdził, że w obliczeniach Puchalskiego nie znalazł żadnego błędu.

— W 1348? — powtórzyła Mary z niedowierzaniem, po czym zerknęła na ekrany aparatów, do których podłączono Badriego, jakby miała nadzieję, że technik bredzi w gorączce. — Jest pan pewien?

Chory ponownie skinął głową.

— Zorientowałem się, że coś jest nie w porządku, jak tylko obliczyłem rozmiary poślizgu…

W jego głosie słychać było zdziwienie prawie dorównujące temu, jakie okazywała Mary.

— Poślizg był za mały, żeby znieść ją aż do 1348! — przerwał mu Dunworthy. — Poprosiłem Andrewsa, żeby jeszcze raz obliczył parametry. Wyszło mu, że maksymalny poślizg mógł wynieść pięć lat.

Badri pokręcił głową.

— Nie chodzi o poślizg. To znaczy, chodzi właśnie o to, że był za mały. Minimalny poślizg przy przeskoku w tak odległą przeszłość powinien wynieść czterdzieści osiem godzin, a tam były zaledwie cztery godziny.

Za mały poślizg. Nie za duży, tylko za mały. Pytałem Andrewsa o maksymalny poślizg, ale nie przyszło mi do głowy, żeby poprosić go o obliczenie minimalnego, pomyślał Dunworthy.

— Nie mam pojęcia, jak do tego doszło — ciągnął Badri. — Okropnie bolała mnie głowa. Bolała mnie od chwili, kiedy wszedłem do laboratorium i zacząłem wprowadzać współrzędne do sieci.

— To wirus — powiedziała Mary bezbarwnym głosem. Sprawiała wrażenie zdruzgotanej straszliwą wiadomością. — Ból głowy i kłopoty z koncentracją są pierwszymi objawami choroby. — Opadła na składane krzesełko stojące przy łóżku. — Mój Boże! 1348…

1348. Wciąż jeszcze nie mógł w to uwierzyć. Przez cały czas, kiedy martwił się, czy Kivrin nie zaraziła się grypą i czy trafiła we właściwe miejsce, ona była w roku 1348. W roku, w którym zaraza dotarła do Oxfordu. Dokładnie w Boże Narodzenie.

— Jak tylko zobaczyłem, że poślizg był taki mały, zorientowałem się, że coś jest nie w porządku. Natychmiast zacząłem sprawdzać współrzędne…

— Mówił pan, że są w porządku! — przerwał mu Dunworthy oskarżycielskim tonem.

— Puchalski jest dopiero na pierwszym roku. Nie prowadził jeszcze żadnego przeskoku, nawet z automatyczną sondą, nie wspominając już o człowieku. Na domiar złego, Gilchrist nie miał zielonego pojęcia, jak zabrać się do rzeczy. Usiłowałem panu o tym powiedzieć… Nie było jej na miejscu przeskoku? — Spojrzał z niepokojem na Dunworthy’ego. — Dlaczego natychmiast nie ściągnęliście jej z powrotem?

— O niczym nie wiedzieliśmy — wyszeptała Mary. Siedziała na krzesełku z opuszczoną głową i zwisającymi bezwładnie ramionami. — Nie mogliśmy się niczego od pana dowiedzieć. Bredził pan w gorączce.

— Zaraza zabiła pięćdziesiąt milionów ludzi — powiedział wolno i wyraźnie Dunworthy. — Wymordowała pół ówczesnej Europy.

— James!

— Próbowałem was ostrzec. Właśnie dlatego przyszedłem po pana do pubu. Żebyśmy wyciągnęli ją stamtąd, zanim opuści miejsce przeskoku.

Próbował ich ostrzec. Wybiegł z laboratorium bez płaszcza, nie zważając na deszcz szedł, zataczając się i potykając, w kierunku pubu, przepychał się między ludźmi, potykał o ich parasole i torby z zakupami, a kiedy dotarł na miejsce, drżąc z zimna i szczękając zębami, nie mógł sobie przypomnieć, po co przyszedł. Wiedział tylko tyle, że wydarzyło się coś niedobrego.

„Próbowałem was ostrzec”. Zrobił to. „Wymordowała pól Europy” — powiedział. A także: „Wszystko przez te szczury”. Pytał: „Który mamy rok?” Starał się jak mógł, ale był bardzo chory.

— Skoro poślizg nie ma tu nic do rzeczy, błąd musi znajdować się w obliczeniach — stwierdził Dunworthy, zaciskając ręce na krawędzi łóżka.

Badri cofnąłby się, gdyby mógł, ale nie był w stanie tego uczynić.

— Powiedział pan, że obliczenia Puchalskiego są prawidłowe.

— James! — syknęła Mary.

— Tylko tam mogli coś spieprzyć! — wrzasnął na nią. — Każdy inny błąd zostałby wychwycony przez sieć i nie doszłoby do przeskoku. — Wycelował w technika palec. — Powiedział pan, że dwa razy sprawdzał obliczenia Puchalskiego i nie znalazł w nich żadnej pomyłki!

— Nie znalazłem — przyznał Badri — ale wciąż nie miałem do nich zaufania. Obawiałem się, że mógł popełnić błąd w równaniach korelacyjnych, ale żeby to stwierdzić, trzeba ułożyć je wszystkie od nowa. — Przełknął z wysiłkiem ślinę. — Zrobiłem to. Wprowadziłem je do komputera z samego rana w dzień przeskoku.

Z samego rana. Kiedy już bolała go głowa, kiedy miał wysoką temperaturę i trudności z koncentracją. Dunworthy przypomniał go sobie, stukającego w klawiaturę i wpatrującego się w ekran ze zmarszczonymi brwiami. Robił to na moich oczach, pomyślał. Stałem bezczynnie i gapiłem się na niego, podczas gdy on wysyłał Kivrin prosto w objęcia Czarnej Śmierci.

— Naprawdę nie mam pojęcia, jak to się stało — wymamrotał technik. — Przypuszczalnie…

— Zaraza zabijała całe wioski — wycedził Dunworthy, przeszywając go spojrzeniem. — Umierało tak wielu ludzi, że nie było komu ich grzebać.

— Zostaw go w spokoju, James — wtrąciła się Mary. — To nie jego wina. Był chory.

— Chory — powtórzył z goryczą. — Kivrin też jest chora. Miała kontakt z wirusem, a teraz znajduje się w 1348 roku.

— James…

Nie chciał tego dłużej słuchać. Odwrócił się, gwałtownym szarpnięciem otworzył drzwi i wypadł na korytarz.

Colin klęczał na krześle, balansując w taki sposób, by tylne nogi trwały w miarę nieruchomo kilka centymetrów nad podłogi.

— A, tu pan się schował! — wykrzyknął triumfalnie.

Dunworthy minął go bez słowa.

— Dokąd pan idzie? — zawołał Colin. Stracił równowagę, przez chwilę walczył o jej odzyskanie, ale w końcu skapitulował i tylne nogi krzesła opadły z donośnym stukotem na podłogę. — Babcia powiedziała, żebym nie wypuszczał pana z kliniki, dopóki nie zgłosi się pan na zastrzyk! — Zerwał się z krzesła i popędził za Dunworthym. — A w ogóle, to czemu nie ma pan kombinezonu?

Dunworthy pchnął uchylne drzwi, ale Colin był już tak blisko, że przemknął między szklanymi skrzydłami, zanim te zdążyły się zamknąć.

— Babcia urwie panu głowę, jeśli…

— Nie mam czasu na zastrzyki — oświadczył Dunworthy. — Ona jest w 1348 roku.

Chłopiec wytrzeszczył oczy.

— Babcia Mary?

Dunworthy szedł szybko korytarzem.

— Kivrin? — Colin dogonił go dopiero po kilku metrach. — Niemożliwe! Przecież właśnie wtedy szalała ta cała Czarna Śmierć, prawda?

Dunworthy wypadł na schody i ruszył w dół, przeskakując po dwa stopnie.

— Nic nie rozumiem — oświadczył Colin, biegnąc za nim. — Skąd się tam wzięła? Przecież miała być w 1320!

Zmierzali już w stronę aparatów telefonicznych zainstalowanych w głębi głównego hallu kliniki. Dunworthy grzebał po kieszeniach w poszukiwaniu kalendarza, który otrzymał w prezencie od Colina.

— Jak ją pan stamtąd wyciągnie? Przecież laboratorium jest nieczynne!

Wreszcie znalazł kalendarzyk, otworzył go i zaczął pospiesznie przerzucać kartki. Gdzieś z tyłu powinien być zapisany numer Andrewsa.

— Pan Gilchrist na pewno pana nie wpuści. Zamknął laboratorium na klucz i zainstalował alarm. Jak pan tam wejdzie?

Numer Andrewsa znajdował się na ostatniej stronie. Dunworthy wziął słuchawkę do ręki.

— A nawet jeśli pana wpuści, to kto poprowadzi przeskok? Pan Chaudhuri?

— Andrews — odparł lakonicznie Dunworthy, wystukując numer.

— Zdawało mi się, że on nie pali się do przyjazdu.

Dunworthy przyłożył słuchawkę do ucha.

— Nie zostawię jej tam.

— Tu numer 24837 — odezwał się kobiecy głos. — Firma Braci Shepherdów.

Jeszcze raz spojrzał na numer w kalendarzyku.

— Chciałem rozmawiać z panem Ronaldem Andrewsem. Jaki to numer?

— 24837 — powtórzyła kobieta ze zniecierpliwieniem. — Nikt taki tutaj nie pracuje.

Dunworthy rzucił z rozmachem słuchawkę.

— Przeklęte telefony! — parsknął, po czym jeszcze raz wystukał numer.

— A nawet jeśli Andrews zgodzi się przyjechać, w jaki sposób zamierza ją pan odszukać? — pytał dalej Colin, wspinając się na palce i próbując zajrzeć mu przez ramię. — Przecież nie będzie jej tam, gdzie miała być. Termin powrotu wypada dopiero za trzy dni.

Dunworthy niecierpliwie wsłuchiwał się w sygnał, zastanawiając się jednocześnie, co zrobiła Kivrin, kiedy przekonała się, dokąd i kiedy trafiła. Przypuszczalnie czym prędzej wróciła na miejsce przeskoku… Naturalnie pod warunkiem, że była w stanie to uczynić. Że nie zachorowała ani nie została oskarżona o sprowadzenie zarazy do Skendgate.

— Tu 24837 — odezwał się ten sam głos co poprzednio. — Firma Braci Shepherdów.

— Jaki to numer? — wrzasnął rozwścieczony Dunworthy.

— 24837! — odparła niewiele ciszej kobieta.

— To niemożliwe, bo właśnie tam próbuję się dodzwonić!

— Wcale nie. — Colin wyciągnął rękę i wskazał palcem nabazgrany w pośpiechu numer Andrewsa. — Pomylił się pan. — Odebrał mu słuchawkę. — Chyba będzie lepiej, jeśli ja to zrobię.

Wystukał numer, po czym oddał słuchawkę.

Sygnał był zupełnie inny, znacznie cichszy. Myśli Dunworthy’ego ponownie wróciły do Kivrin. Dżuma nie pojawiła się wszędzie dokładnie w tym samym czasie. Do Oxfordu dotarła w Święta, ale nie wiadomo, kiedy zawitała do Skendgate.

Nikt się nie zgłaszał. Dunworthy odruchowo liczył sygnały: dziesięć… jedenaście… Nie mógł sobie przypomnieć, którędy posuwała się zaraza. Dotarła z Francji, najbardziej prawdopodobne było więc, że szła ze wschodu na zachód, Skendgate zaś znajdowało się na zachód od Oxfordu. Może więc dotarła do wioski nieco później, już po Bożym Narodzeniu?

— Gdzie jest książka? — zapytał Colina.

— Jaka książka? Chodzi panu o kalendarz? Trzyma go pan w ręku.

— Książka, którą dostałeś ode mnie na Gwiazdkę. Dlaczego nie masz jej przy sobie?

— Miałbym ją wszędzie nosić? — zdumiał się chłopiec. — Przecież ona waży ze trzy kilogramy, jeśli nie więcej!

Po dwudziestym sygnale Dunworthy odwiesił słuchawkę i szybkim krokiem skierował się do wyjścia.

— Mimo wszystko wolałbym, żebyś zawsze miał ją pod ręką. Nie wiesz, że dokoła szaleje epidemia?

— Czy… Czy pan się dobrze czuje, panie Dunworthy?

— Nie gadaj, tylko biegnij po nią.

— Teraz?

— Idź do Balliol i przynieś ją najprędzej jak będziesz mógł. Muszę wiedzieć, kiedy dżuma zaatakowała Oxfordshire. Nie miasto, tylko wsie. I z którego kierunku nadeszła.

— A pan dokąd idzie? — zapytał Colin, biegnąc obok niego.

— Do Gilchrista. Zmusić go, żeby otworzył laboratorium.

— Jeśli zamknął je z powodu grypy, tym bardziej nie otworzy go, kiedy dowie się, że chodzi o dżumę.

Dunworthy otworzył drzwi i wyszedł na dwór. Wciąż lało jak z cebra. Przypominający stadko zmokniętych kur zwolennicy wystąpienia z Unii Europejskiej zbili się w ciasną gromadkę na zadaszonym podjeździe. Na widok Colina i Dunworthy’ego jeden z demonstrantów ruszył w ich kierunku, wymachując ulotką.

Chłopiec miał rację. Nawet jeśli Gilchrist dowie się prawdy, z pewnością nie zmieni zdania. W dalszym ciągu będzie przekonany, że wirus przedostał się przez sieć, jego upór zaś tylko się nasili, ponieważ z pewnością natychmiast dojdzie do wniosku, iż po otwarciu laboratorium, w ten sam sposób jak grypa, rozprzestrzeni się także dżuma.

— Daj mi jakąś kartkę — zażądał, sięgając po długopis.

— Kartkę? Po co?

Dunworthy wyrwał demonstrantowi ulotkę i zaczął coś pospiesznie bazgrać na jej odwrocie.

— To zgoda Basingame’a na otwarcie sieci — wycedził przez zaciśnięte zęby.

Colin wybałuszył oczy.

— Na ulotce? On w to nigdy nie uwierzy, proszę pana.

— Więc daj mi jakiś papier, do diabła! Chłopiec cofnął się o krok.

— Dobrze. Oczywiście. Zaraz przyniosę — powiedział uspokajającym tonem. — Tylko proszę nigdzie się stąd nie ruszać, zgoda?

Wrócił zaledwie po kilkunastu sekundach z kilkoma kartkami papieru kserograficznego. Dunworthy wyrwał mu je z ręki, błyskawicznie skreślił kilka zdań, u dołu zaś umieścił podpis Basingame’a.

— A teraz goń po książkę. Spotkamy się w Brasenose.

— Zaraz, tylko przyniosę panu płaszcz.

— Szkoda czasu.

Złożył kartkę we czworo i wepchnął do kieszeni marynarki.

— Przecież pada! Może chociaż weźmie pan taksówkę?

— Nie jeżdżą.

Ruszył ulicą zalewaną strumieniami deszczu.

— Babcia mnie zabije! — zawołał za nim chłopiec. — Nie zgłosił się pan na zastrzyk!

Dość szybko doszedł do wniosku, że powinien jednak wezwać którąś z kursujących jeszcze taksówek, nawet jeśli oznaczałoby to kilkunastominutową zwłokę. Deszcz, nie dość, że ulewny, dodatkowo okazał się także lodowato zimny. Wszystko wskazywało na to, iż za godzinę lub dwie zamieni się w mokry, zmarznięty śnieg. Kiedy Dunworthy dotarł do college’u Brasenose, był zupełnie przemoczony i potwornie zziębnięty.

Deszcz spełnił jednak także pozytywną funkcję, ponieważ wypłoszył demonstrantów sprzed bramy college’u. O ich niedawnej obecności świadczyło jedynie kilka porzuconych ulotek. W samej bramie czekała na niego niespodzianka w postaci zamkniętej kraty. Zamknięte było także małe okienko portierni.

— Otwierać! — zawołał Dunworthy i szarpnął kratę. — Natychmiast otwierać!

W okienku pojawiła się twarz portiera. Ujrzawszy Dunworthy’ego, staruszek najpierw przestraszył się, a potem nastroszył wojowniczo brwi.

— College jest objęty kwarantanną — oświadczył. — Nikt nie może tu wchodzić.

— Proszę natychmiast otworzyć bramę!

— Przykro mi, ale nie mogę tego zrobić — odparł portier. — Pan Gilchrist wydał polecenie, żeby nikogo nie wpuszczać aż do chwili, kiedy uda się ustalić pochodzenie wirusa.

— Właśnie to ustaliliśmy — poinformował go Dunworthy. — Proszę otworzyć.

Portier zamknął okienko, minutę później zaś pojawił się po drugiej stronie kraty.

— Czy był w bombkach choinkowych? — zapytał z przejęciem. — Ludzie mówili, że…

— Nie — przerwał mu Dunworthy. — Proszę wpuścić mnie do środka.

— Naprawdę nie wiem, czy mogę to zrobić… — odparł staruszek, drapiąc się po głowie. — Pan Gilchrist…

— Pan Gilchrist nie ma tu już nic do powiedzenia.

Wyciągnął z kieszeni papier i podał portierowi, który rozłożył go i wpatrzył się w niego, mrużąc krótkowzroczne oczy.

— Pan Gilchrist nie pełni już obowiązków dziekana — oświadczył Dunworthy na wypadek, gdyby staruszek miał kłopoty z odczytaniem niewyraźnego pisma. — Pan Basingame przekazał mi kontrolę nad przeskokiem. Proszę otwierać.

— Pan Basingame… — wymamrotał portier, wpatrując się w rozmazany podpis. — Idę po klucze.

Zniknął w budynku, zabierając ze sobą papier. Dunworthy postawił kołnierz marynarki, wbił ręce w kieszenie i niecierpliwie przestępował z nogi na nogę. Chyba jeszcze nigdy w życiu nie było mu tak zimno.

Do tej pory martwił się, czy Kivrin nie będzie musiała spać w chłodzie na gołej ziemi, a tymczasem okazało się, że dziewczyna znalazła się w samym środku holocaustu, kiedy ludzie zamarzali na śmierć, ponieważ nikt nie był w stanie narąbać drewna, a zwierzęta zdychały na pastwiskach, ponieważ nie ocalał nikt, kto mógłby przyprowadzić je do domu. Osiemdziesiąt tysięcy ofiar w Sienie, trzysta tysięcy w Rzymie, ponad sto tysięcy we Florencji. Pół Europy.

Zjawił się wreszcie portier z pękiem kluczy i pobrzękując nimi podszedł do kraty.

— Już otwieram, proszę pana.

Kiedy tylko zorientowała się, że jest w roku 1348, z pewnością natychmiast wróciła na miejsce przeskoku, myślał, czekając aż staruszek odszuka właściwy klucz. Czeka tam przez cały czas na otwarcie sieci, niepokojąc się, dlaczego nikt jeszcze nie odkrył pomyłki.

Jeżeli się zorientowała. Przecież nie miała żadnych podstaw, by podejrzewać, że coś poszło nie tak jak powinno. Badri uprzedził ją, iż maksymalny poślizg może wynieść kilka dni, więc po przybyciu na miejsce z pewnością sprawdziła datę, aby ustalić, ile czasu pozostało do Świąt oraz do ponownego otwarcia sieci, ale nie miała najmniejszego powodu, by pytać o rok. Była święcie przekonana, że jest w 1320, podczas gdy dokoła szalała już zaraza.

Wreszcie szczęknął zamek i krata uchyliła się na tyle, by Dunworthy mógł wślizgnąć się do środka.

— Proszę zabrać ze sobą klucze — zwrócił się do portiera. — Muszę wejść do laboratorium.

— Za chwileczkę — odparł staruszek. — Klucz do laboratorium został w szafce.

Ponownie zniknął w portierni. W bramie było chyba jeszcze zimniej niż na zewnątrz, ponieważ wytworzył się silny przeciąg. Dunworthy skulił się najbardziej jak mógł, wbił ręce głębiej w kieszenie marynarki i przycisnął ramiona do ciała, by choć na chwilę zapanować nad coraz gwałtowniejszymi dreszczami.

Jak ostatni głupiec zadręczał się jakimiś rzezimieszkami i złodziejami, a ona tymczasem była w 1348 roku, kiedy na ulicach walały się sterty trupów, ci zaś, co przeżyli, palili na stosach Żydów i obcych, obwiniając ich o sprowadzenie zarazy. Tak bardzo martwił się, że Gilchrist mógł czegoś nie dopilnować, że zaraził niepokojem Badriego, który, chory i zdezorientowany, powtórzył obliczenia i wprowadził wyniki do komputera.

Błędne wyniki.

Nagle uświadomił sobie, że to niemożliwe, by portier tak długo szukał klucza do laboratorium. Na pewno zadzwonił do Gilchrista, żeby go ostrzec! — przemknęło mu przez głowę. Ruszył w kierunku portierni, lecz nim zdążył zrobić dwa kroki, drzwi otworzyły się i pojawił się w nich staruszek z kluczem w jednej ręce a parasolem w drugiej. Otworzywszy parasol zaproponował Dunworthy’emu osłonę przed deszczem.

— I tak jestem już mokry. Pospieszmy się.

Wyszedł pierwszy na dziedziniec i skierował się w stronę prawego skrzydła gmachu.

Znalazłszy się przed drzwiami laboratorium zdarł z nich żółtą taśmę z ostrzegawczym napisem, podczas gdy portier, przekładając parasol z ręki do ręki, grzebał po kieszeniach w poszukiwaniu klucza do urządzenia alarmowego.

Dunworthy co chwila zerkał w kierunku okien mieszkania Gilchrista. Znajdowało się zaraz za zakrętem korytarza, w związku z czym z okien można było dostrzec wejście do laboratorium; w gabinecie płonęło światło, ale nikt się nie poruszał.

Portier wreszcie znalazł klucz, a raczej magnetyczną kartę kodową, wyłączył alarm, po czym, dla odmiany, zaczął szukać klucza do drzwi.

— Szczerze mówiąc, nie jestem pewien, czy dobrze robię nie pytając o zgodę pana Gilchrista…

— Panie Dunworthy!

Spojrzeli w kierunku bramy. Przez dziedziniec biegł co sił w nogach Colin, naturalnie w rozpiętej kurtce, a dodatkowo bez szalika na szyi. Miał go pod pachą; dopiero po chwili Dunworthy domyślił się, że chłopiec owinął szalikiem książkę, by choć częściowo uchronić ją przed zmoknięciem.

— W niektórych… częściach… hrabstwa… pojawiła się… dopiero w marcu! — wysapał Colin, robiąc przerwy między wyrazami dla nabrania oddechu. — Przepraszam… że tak dyszę… ale biegłem… całą drogę.

— W których konkretnie? — zapytał Dunworthy.

Chłopiec wręczył mu książkę, po czym, wciąż ciężko sapiąc, zgiął się w pół i oparł ręce na kolanach.

— Tego… nie napisali.

Dunworthy rozwinął szalik i spojrzał na książkę (Colin nawet nie pofatygował się, by ją zamknąć, kartki były więc mokre i pomarszczone), a do tego okulary miał tak zachlapane, że prawie nic przez nie nie widział.

— Najpierw pojawiła się w Melcombe, a stamtąd ruszyła na północ do Bath i na wschód — powiedział chłopiec, odpocząwszy po biegu. — Do Oxfordu dotarła w Boże Narodzenie, a do Londynu w październiku następnego roku, ale podobno niektóre części Oxfordshire oszczędziła aż do późnej wiosny. Były wsie, gdzie ludzie zaczęli umierać dopiero w lipcu.

Dunworthy wciąż wpatrywał się w mokre kartki, choć nie był w stanie odczytać ani słowa.

— To niezbyt konkretne informacje — zauważył.

— Zgadza się, ale wiemy przynajmniej tyle, że nie wszędzie zaraza dotarła w Święta. Kto wie, może Kivrin trafiła do jednej z tych wsi, które ocalały aż do lipca?

Dunworthy strząsnął z kartek krople wody i zamknął książkę.

— Zaraza szła z Bath na wschód — powiedział cicho. — Skendgate leży nieco na południe od drogi z Bath do Oxfordu.

Portier wreszcie znalazł właściwy klucz i włożył go do zamka.

— Zadzwoniłem jeszcze raz do Andrewsa, ale nikt się nie zgłaszał — poinformował go chłopiec.

Portier przekręcił klucz i wyjął go z zamka.

— Myśli pan, że uda się otworzyć sieć bez pomocy technika? — zapytał Colin.

Portier odwrócił się gwałtownie w ich stronę.

— Otworzyć sieć? Zrozumiałem, że chodzi panu o dostęp do komputera, bo potrzebuje pan jakichś danych. Pan Gilchrist z pewnością nie pozwoli otworzyć sieci bez zgody pana Basingame’a.

Wyjął z kieszeni kartkę z podrobionym podpisem dziekana i przyjrzał się jej podejrzliwie.

— Pan Basingame nie ma tu nic do rzeczy — oświadczył Dunworthy. — Wystarczy, że ja wyrażam zgodę.

Nacisnął klamkę, otworzył drzwi, po czym wszedł do laboratorium. Portier chciał ruszyć za nim, lecz przeszkodził mu w tym otwarty parasol; Colin błyskawicznie wykorzystał sytuację i dał nura za Dunworthym.

Gilchrist chyba wyłączył ogrzewanie, bo w laboratorium było prawie tak zimno jak na zewnątrz, niemniej jednak mokre okulary Dunworthy’ego od razu zaszły parą. Natychmiast zdjął je i zaczął bezskutecznie wycierać połą przemoczonej marynarki.

— Proszę. — Colin wręczył mu kawałek suchego, miękkiego papieru. — To papier toaletowy. Zbieram go, gdzie się da, dla pana Fincha… Zdaje się, że trudno będzie ją znaleźć, nawet jeśli trafimy dokładnie w to samo miejsce, a przecież sam pan mówił, że z tym też mogą być kłopoty.

— Mamy dokładne współrzędne — odparł Dunworthy, wycierając szkła papierem toaletowym. Założywszy je na nos stwierdził, że co prawda są suche, ale za to potwornie zamazane.

— Obawiam się, że muszę prosić pana o opuszczenie laboratorium — oświadczył portier, który wreszcie zdołał złożyć parasol. — Nie mogę pozwolić, żeby bez zgody pana Gilchrista…

Przerwał w pół zdania.

— O kurczę! — mruknął Colin. — To pan Gilchrist.

— Co to wszystko ma znaczyć? — zapytał Gilchrist. — Co pan tu robi?

— Zamierzam sprowadzić Kivrin — odparł Dunworthy.

— Z czyjego polecenia, jeśli można wiedzieć? Ta sieć stanowi własność college’u Brasenose, pan zaś wtargnął tu bez zezwolenia. — Skierował przeszywające spojrzenie na starego portiera. — Przecież powiedziałem panu jasno i wyraźnie, że pan Dunworthy nie ma wstępu na teren college’u!

— Ale… Ale on ma zgodę pana Basingame’a — wyjąkał staruszek, zasłaniając się kartką niczym tarczą.

Gilchrist wyrwał mu ją z ręki.

— Basingame’a? — Rzucił okiem na niewyraźne pismo. — Przecież to nie jest jego podpis! — wykrzyknął z wściekłością. — Ładne rzeczy, panie Dunworthy: włamanie, a do tego fałszerstwo! Bezzwłocznie zawiadomię stosowne władze, a kiedy wróci pan Basingame, nie omieszkam poinformować go o pańskim…

Dunworthy zrobił krok w jego stronę.

— A ja nie omieszkam poinformować go o tym, że jego zastępca pominął ważne czynności podczas przygotowywania przeskoku, przez co naraził na szwank zdrowie, a może i życie człowieka, a następnie, po stwierdzeniu błędu w obliczeniach, zamknął laboratorium, uniemożliwiając w ten sposób podjęcie akcji ratunkowej. — Gwałtownym gestem wskazał konsoletę. — Wie pan, co mówią współrzędne, których nie mogliśmy odczytać przez dziesięć dni z powodu głupoty paru imbecyli nie mających pojęcia o podróżach w czasie? Wie pan, co z nich wynika? Ze Kivrin nie jest w roku 1320, tylko 1348, w samym środku Czarnej Śmierci! — machnął ręką w kierunku monitorów. — I jest tam od dwóch tygodni. Przez pańską głupotę. Przez pańskie…

Zabrakło mu tchu w piersi.

— Nie ma pan prawa mówić do mnie w ten sposób! — stwierdził Gilchrist wyniosłym tonem. — Ani przebywać w tym laboratorium. Żądam, aby pan stąd natychmiast wyszedł!

Dunworthy nie odpowiedział, tylko postąpił krok w kierunku konsolety.

— Wezwać strażników — polecił Gilchrist portierowi. — Niech ich stąd wyrzucą.

Z bliska okazało się, że główny ekran jest nie tyle pusty, co ciemny, podobnie jak ekrany pomocnicze oraz światełka na konsolecie. Główny przełącznik znajdował się w pozycji WYŁĄCZONE.

— Wyłączył pan zasilanie — stwierdził Dunworthy z nienaturalnym spokojem. Jego głos niewiele różnił się od głosu Badriego. — Wyłączył pan całą sieć.

— Oczywiście. I całe szczęście, że to zrobiłem. Jakiś wewnętrzny głos podszepnął mi, że jest pan zdolny do najbardziej szalonych czynów.

Dunworthy zachwiał się lekko.

— Wyłączył pan sieć… — powtórzył.

— Dobrze pan się czuje? — zapytał Colin.

— Znając pana podejrzewałem, że nie zawaha się pan nawet przed popełnieniem przestępstwa — stwierdził z satysfakcją Gilchrist. — W związku z tym wyłączyłem zasilanie, by nie dopuścić do nieszczęścia. Wygląda na to, że przeczucie mnie nie myliło.

Dunworthy wielokrotnie słyszał o ludziach „rażonych jak gromem” jakąś niedobrą wiadomością. Kiedy Badri powiedział mu, że Kivrin jest w 1348, odniósł wrażenie, jakby ktoś zdzielił go pałką w głowę, ale teraz, gdy zdał sobie w pełni sprawę, co zrobił Gilchrist, poczuł się tak, jakby runął na asfalt ze szczytu Wieży Carfax.

— Zamknął pan sieć… — wyszeptał. — Straciliśmy współrzędne…

— Straciliśmy współrzędne? Bzdura! Z pewnością są przecież jakieś zapisy pomocnicze, czy coś w tym rodzaju. Jak tylko włączymy zasilanie…

— Czy to znaczy, że teraz nie wiemy, gdzie jest Kivrin? — zapytał Colin.

— Tak — odparł Dunworthy.

Uderzę głową w konsoletę, jak Badri, pomyślał padając, ale tak się nie stało. Nogi ugięły się pod nim jak od wielkiego wysiłku, a potem, niczym zemdlona kochanka, osunął się w ramiona zdumionego Gilchrista.

— Wiedziałem, że tak będzie — usłyszał jeszcze głos Colina. — Wszystko przez to, że nie zgłosił się pan na zastrzyk. Babcia Mary obedrze mnie ze skóry.

26.

To niemożliwe — stwierdziła stanowczo Kivrin. — To nie może być 1348 rok.

W głębi duszy musiała jednak przyznać, że to jest możliwe — ba, mało tego: dopiero teraz wiele tajemnic się wyjaśniło i zaczęło układać się w sensowną całość. Śmierć kapelana lady Imeyne. Brak służących. Niechęć Eliwys, by posłać Gawyna do Oxfordu w celu ustalenia tożsamości Kivrin. „W Oxfordzie panuje choroba” — powiedziała lady Yvolde. Czarna Śmierć zaatakowała Oxford w Boże Narodzenie 1348 roku.

— Jak to możliwe? Jak to możliwe? — zapytała powtórnie głosem, który wymknął jej się spod kontroli. — Przecież miałam trafić w 1320. W 1320, nie 1348! Pan Dunworthy powtarzał mi, że powinnam zrezygnować, że ci z sekcji średniowiecza nie wiedzą co robią, ale nie wierzę, żeby posłali mnie w zupełnie inny rok! — Umilkła na chwilę, po czym wykrzyknęła z przerażeniem: — Uciekajcie stąd, szybko! To Czarna Śmierć!

Spoglądali na nią z takim zdumieniem, że zaczęła się zastanawiać, czy translator nadąża z tłumaczeniem jej słów, czy też słyszą ją mówiącą po angielsku.

— To Czarna Śmierć! — powtórzyła. — Sina choroba!

— Mylicie się… — zaprotestowała nieśmiało Eliwys, lecz Kivrin nie pozwoliła jej dokończyć.

— Lady Eliwys, zejdźcie z lady Imeyne i ojcem Roche do izby.

— Mylicie się — powtórzyła, niemniej jednak posłusznie ujęła teściową pod ramię i poprowadziła w kierunku drzwi. Lady Imeyne trzymała przygotowany kompres z takim nabożeństwem, jakby to był jej relikwiarz. Maisry wybiegła za nimi z pokoju, przyciskając ręce do uszu.

— Ty także idź, ojcze — powiedziała Kivrin do ojca Roche’a. — Ja zostanę przy chorym.

— Aaaa… — jęknął pisarz.

Kapłan odruchowo spojrzał na niego, a zobaczywszy, że chory próbuje się podnieść, natychmiast ruszył w jego stronę. Kivrin w ostatniej chwili zdążyła złapać go za rękaw.

— Nie zbliżaj się do niego, ojcze! — Zastąpiła mu drogę. — Ta choroba jest zakaźna… — Modliła się, żeby translator zdołał jakoś przetłumaczyć to określenie. — Przenosi się z człowieka na człowieka za pośrednictwem pcheł i… — Zawahała się, nie wiedząc, jak opisać zakażenie kropelkowe. — I poprzez wyziewy ciała. To bardzo groźna choroba. Zabija niemal wszystkich, którzy się z nią zetkną.

Wpatrywała się w niego z napięciem. Czy zrozumie? Czy w ogóle może zrozumieć? W XIV wieku nikt jeszcze nie słyszał o istnieniu bakterii, nikt nie miał pojęcia w jaki sposób rozprzestrzeniają się choroby. Ludzie wierzyli, że Czarna Śmierć jest karą wymierzoną przez Boga. Sądzili, że przenoszą ją mgła, wiatr i czarna magia.

— Ojcze… — wycharczał pisarz.

Ojciec Roche spróbował ominąć ją, by dostać się do chorego, lecz Kivrin ponownie zastąpiła mu drogę.

— Przecież nie możemy zostawić go na pastwę losu — powiedział.

Oni właśnie to zrobili, pomyślała. Uciekli, zostawiając go na pastwę losu. Rodzice porzucali własne dzieci, medycy z daleka omijali chorych, księża uciekali, byle dalej od wiernych.

Schyliła się i podniosła z podłogi pasek płótna, który lady Imeyne oddarła przygotowując kompres.

— Musisz zasłonić sobie tym nos i usta.

Przez chwilę przyglądał się ze zmarszczonymi brwiami, po czym złożył go na pół i przyłożył do ust.

— Nie tak. Zawiąż go.

Znalazła jeszcze jeden i obwiązała sobie dokoła głowy.

Ojciec Roche uczynił to samo, choć trochę mniej sprawnie, po czym delikatnie odsunął ją na bok, pochylił się nad chorym i położył rękę na jego odsłoniętej piersi.

— Ojcze…

Spojrzał na nią pytająco.

— Nie dotykaj go częściej, niż naprawdę musisz.

Z zapartym tchem przyglądała się badaniu. Bała się, że chory lada chwila pchnie kapłana albo uczepi się go kurczowo, on jednak leżał spokojnie, prawie bez ruchu. Z dymienicy sączyła się krew wymieszana z zielonkawą ropą.

Delikatnie pociągnęła kapłana za rękaw.

— Tego nie wolno dotykać pod żadnym pozorem. Widocznie wrzód pękł, kiedy szarpał się z Rosemundą.

Ostrożnie wytarła krew szmatką, po czym opatrzyła ranę kawałkiem płótna, zawiązując węzeł na barku. Chory nawet się nie skrzywił ani nie próbował nic powiedzieć; kiedy wyprostowała się i spojrzała na niego, przekonała się, że leży nieruchomo, wpatrzony przed siebie nie widzącym spojrzeniem.

— Czy on nie żyje? — zapytała.

— Nie — odparł ojciec Roche, ponownie kładąc mu rękę na piersi. Przyjrzawszy się dokładniej dostrzegła, że pisarz jednak oddycha. — Muszę przynieść oleje święte — dodał kapłan.

Nie, pomyślała Kivrin, czując, jak ogarniają niemożliwa do opanowania panika. Nie odchodź! A jeśli on umrze? Albo rzuci się na mnie?

— Nie obawiaj się — powiedział ksiądz. — Wkrótce wrócę.

Wyszedł, zostawiając otwarte drzwi. Podeszła do nich, by je zamknąć, i usłyszała dobiegające z dołu głosy — jego i Eliwys. Powinna poprosić go, by z nikim nie rozmawiał.

— Ja chcę do Kivrin! — wykrzyknęła Agnes, po czym zaczęła rozpaczliwie szlochać.

Rosemunda odpowiedziała coś gniewnym tonem, próbując przekrzyczeć zawodzącą siostrę.

— Zaczekaj, o wszystkim jej powiem! — odparła Agnes.

Kivrin pospiesznie zamknęła drzwi i zasunęła rygiel.

Nikt tu nie może przyjść. Ani Agnes, ani Rosemunda… Po prostu nikt. Nie wolno jej dopuścić, by narażali się na kontakt z chorobą. Na Czarną Śmierć nie było lekarstwa. Ocaleją tylko wtedy, jeśli się nie zarażą. Usiłowała przypomnieć sobie wszystko, co czytała o dżumie. Sama wyszukiwała wiadomości w książkach, a oprócz tego sporo dowiedziała się od doktor Ahrens.

Istniały dwa… nie, trzy podstawowe rodzaje choroby. Pierwszy rozprzestrzeniał się po organizmie razem z krwią i zabijał ofiarę w ciągu kilku godzin. Drugi rodzaj, dżumę dymieniczą, przenosiły pchły żerujące na szczurach; charakterystyczny objaw stanowił obrzęk węzłów chłonnych pod pachami i w pachwinach. Trzeci rodzaj atakował płuca; chory kasłał i wymiotował krwią, zarażenie zaś następowało drogą kropelkową. Nie ulegało wątpliwości, że pisarz zachorował na dżumę dymieniczą, ta zaś nie była aż tak bardzo zaraźliwa. Przebywanie w pobliżu chorego nie musiało mieć fatalnych skutków; żeby doszło do zarażenia, zdrowa osoba musiała zostać ukąszona przez pchłę, która wcześniej napiła się krwi chorego.

Przypomniała sobie, jak pisarz runął na Rosemundę, zwalając ją z nóg. A jeśli wtedy się zaraziła? Niemożliwe. Nie zaraziła się. Przecież na to nie ma lekarstwa.

Pisarz poruszył się niespokojnie na posłaniu.

— Pić… — wyszeptał, na próżno usiłując zwilżyć wargi opuchniętym językiem.

Przyniosła mu kubek wody. Wypił łapczywie kilka łyków, po czym zakrztusił się, opryskując ją od stóp do głów.

Cofnęła się raptownie i zdarła z twarzy mokre płótno. Uspokój się, powtarzała sobie w duchu, wycierając mokre plamy na rękawach i piersi. To dżuma dymienicza. W ten sposób na pewno się nie zarazisz. W ogóle się nie zarazisz, bo zostałaś zaszczepiona. Ale została zaszczepiona także przeciwko innym chorobom, dostała też zastrzyki wzmacniające układ immunologiczny organizmu, więc nie powinna na nic zachorować, a jednak zachorowała.

Tak samo, jak nie powinna znaleźć się w roku 1348.

— Co się stało? — szepnęła.

Poślizg nie wchodził w grę. Co prawda pan Dunworthy bardzo się martwił, że nie przeprowadzono komputerowych symulacji, ale nawet w najgorszym wypadku pomyłka mogła wynieść kilka tygodni, nie lat. Widocznie coś stało się z siecią.

Pan Dunworthy twierdził też, że pan Gilchrist zupełnie nie zna się na tym, co robi. Chyba miał rację. Ktoś popełnił błąd, w wyniku którego zamiast w roku 1320 znalazła się w 1348, ale dlaczego natychmiast nie ściągnęli jej z powrotem? Nawet jeśli pan Gilchrist nie zorientował się, że coś poszło nie tak jak należy, to przecież był jeszcze pan Dunworthy. Tak długo przekonywał ją, by zrezygnowała z przeskoku… Dlaczego od razu nie otworzył powtórnie sieci?

Ponieważ mnie już tam nie było, odpowiedziała sama sobie na pytanie. Potrzebowali co najmniej dwóch godzin, żeby mnie zlokalizować, a kiedy to zrobili, ja już łaziłam po lesie. Ale przecież nie zamknęliby od razu sieci, tylko zaczekaliby na nią! Pan Dunworthy z pewnością nie zostawiłby jej na pastwę losu!

Podbiegła do drzwi i odsunęła rygiel. Musi czym prędzej odszukać Gawyna i zmusić go, żeby wskazał jej miejsce przeskoku.

Pisarz z wysiłkiem uniósł się na łokciu i przełożył jedną nogę przez krawędź łóżka, jakby zamierzał pójść za nią.

— Pomóż mi… — wycharczał.

— Nie mogę ci pomóc! — odparła gniewnie. — Ja nie jestem stąd. Znalazłam się tu przypadkiem. Muszę poszukać Gawyna.

Zaraz jednak uświadomiła sobie, że go tu nie ma, że pojechał do Courcy z sir Bloetem i wysłannikiem biskupa. Z wysłannikiem biskupa, któremu było tak spieszno, że mało nie stratował Agnes.

Zasunęła z powrotem rygiel i odwróciła się do chorego.

— Czy tamci też byli chorzy? — zapytała. — Czy tamci też zarazili się dżumą? — Przypomniała sobie ziemistą cerę kościelnego dostojnika, przypomniała sobie, jak zadrżał z zimna i otulił się szczelniej wspaniałym płaszczem. Zarazi ich wszystkich: sir Bloeta, jego jędzowatą siostrę, rozszczebiotane dziewczęta. I Gawyna. — Od początku wiedziałeś, że jesteś chory, prawda? Wiedziałeś o tym, zanim zsiadłeś z konia?

Wyciągnął do niej ręce jak dziecko.

— Pomóż mi… — wyszeptał, po czym opadł bezwładnie na wznak, mało co nie zsuwając się z łóżka.

— Nie zasługujesz na to, żeby ci pomagać. Sprowadziłeś tu zarazę.

Rozległo się pukanie do drzwi.

— Kto tam? — zapytała gniewnie.

— To ja, ojciec Roche.

Poczuła ogromną ulgę, ale nie ruszyła się z miejsca. Wciąż spoglądała na pisarza leżącego na wznak na krawędzi łóżka. Miał rozchylone wargi, a opuchnięty język wypełniał mu całe usta.

— Wpuśćcie mnie — poprosił ojciec Roche. — Muszę wysłuchać jego spowiedzi.

Jego spowiedzi.

— Nie — odparła stanowczo.

Zastukał powtórnie, nieco mocniej.

— Nie mogę cię wpuścić, ojcze — powiedziała Kivrin. — Ta choroba jest zaraźliwa.

— Ten nieszczęśnik stoi w obliczu śmierci — tłumaczył jej cierpliwie kapłan. — Musi uzyskać rozgrzeszenie, żeby dostać się do nieba.

On i tak nie dostanie się do nieba, pomyślała. Sprowadził tutaj zarazę.

Pisarz otworzył oczy. Były podkrążone i nabiegłe krwią. Oddychał bardzo ciężko, właściwie rzęził. On umiera, przemknęło jej przez głowę.

— Katherine! — odezwał się zza drzwi ojciec Roche.

Umiera zupełnie sam, daleko od domu. Tak jak ja zaledwie kilka dni temu, pomyślała. Ona także przyniosła ze sobą chorobę, a jeśli nikt się od niej nie zaraził, należało zawdzięczać to wyłącznie szczęśliwemu zbiegowi okoliczności. Wszyscy jej pomagali: Eliwys, Imeyne, ojciec Roche… Naraziła ich na śmiertelne niebezpieczeństwo, a jednak opiekowali się nią jak mogli. Ojciec Roche trzymał ją za rękę. Udzielił jej ostatniego namaszczenia.

Delikatnie ułożyła chorego wygodniej na łóżku, po czym podeszła do drzwi i odsunęła rygiel.

— Możesz udzielić mu ostatniego namaszczenia, ojcze, ale pod warunkiem, że najpierw porozmawiasz ze mną.

Ojciec Roche założył ornat, zdjął natomiast maskę. Wiatyk i oleje święte przyniósł w niewielkiej skrzyneczce. Postawił ją na skrzyni przy łóżku, po czym przyjrzał się choremu, który oddychał z coraz większym trudem.

— Muszę wysłuchać jego spowiedzi.

— Nie! — syknęła Kivrin. — Najpierw wysłuchasz, co ja mam ci do powiedzenia. — Wzięła głęboki oddech. — Pisarz ma dżumę dymieniczą. To straszliwa choroba. Umierają prawie wszyscy, którzy się nią zarażą. — Mówiła powoli, wsłuchując się w tłumaczenie. — Przenoszą ją pchły żyjące na szczurach, można też zachorować oddychając tym samym powietrzem, co chorzy, dotykając ich ubrań i pościeli.

Umilkła, wpatrując się z napięciem w kapłana. Modliła się w duchu, żeby pojął, żeby zrozumiał. Stał nieruchomo, z wyrazem skupienia na twarzy.

— To okropna choroba — powtórzyła. — Dużo gorsza niż dur albo cholera. Zabiła już setki tysięcy ludzi we Włoszech i Francji. W wielu miejscach nie został nikt, kto mógłby pochować zmarłych.

Na jego twarzy nie drgnął ani jeden mięsień.

— Przypomnieliście sobie, kim jesteście i skąd przybywacie.

Z całą pewnością nie było to pytanie.

On myśli, że uciekałam przed zarazą i zabłądziłam w lesie, gdzie znalazł mnie Gawyn. Jeśli przyznam mu rację, uzna, że to ja sprowadziłam chorobę… Jednak w spojrzeniu, jakim ją mierzył, nie było pogardy ani potępienia. Poza tym, musiała uczynić wszystko co w jej mocy, żeby zrozumiał.

— Tak.

Czekała na jego reakcję.

— Co musimy robić? — zapytał po długiej chwili.

— Przede wszystkim nie wolno nikogo wpuszczać do tego pokoju, ty zaś, ojcze, musisz przekonać lady Eliwys i lady Imeyne, żeby pozamykały drzwi i nie pozwoliły nikomu wchodzić ani wychodzić z domu. To samo dotyczy mieszkańców wsi. Jeśli zobaczą martwego szczura, niech omijają go z daleka. Trzeba zakończyć zabawy i tańce na błoniu. Nikomu nie wolno zbliżać się do dworu, zabudowań gospodarczych i kościoła. W miarę możliwości należy unikać kontaktu z ludźmi.

Kaplan skinął głową.

— Powiem lady Eliwys, żeby zakazała dziewczynkom wychodzić na dwór, a wieśniakom, że mają siedzieć w domach.

Z gardła pisarza wydobył się donośny charkot. Oboje odwrócili się i spojrzeli na chorego.

— Czy nie ma żadnego sposobu, by pomóc tym, których już zmogła ta… dżuma? — spytał, wymawiając z wahaniem nowe dla niego słowo.

Próbowała sobie przypomnieć, jakie środki zaradcze stosowano na terenach objętych chorobą. Niektórzy wdychali zapach suszonych kwiatów, inni pili ziołowe nalewki, jeszcze inni przystawiali pijawki… Niestety, żadna z tych metod nie okazała się skuteczna. Doktor Ahrens twierdziła, że zadziałać mogłyby wyłącznie silne antybiotyki, na przykład takie jak tetracyklina i streptomycyna, te zaś wynaleziono dopiero w dwudziestym wieku.

— Musimy dawać mu dużo pić i pilnować, żeby był ciepło okryty — powiedziała.

Ojciec Roche przez dłuższą chwilę spoglądał współczująco na chorego.

— Bóg z pewnością pomoże mu wrócić do zdrowia.

Obawiam się, że nie, pomyślała Kivrin. Nie zrobił tego. Pozwolił, by umarło pół Europy.

— Bóg nic nie poradzi przeciwko Czarnej Śmierci.

Skinął głową, jakby wcale go to nie zaskoczyło, i wyjął ze skrzyneczki fiolkę ze świętym olejem.

— Musisz założyć maskę, ojcze. — Przyklękła, podniosła z podłogi ostatni pasek płótna pozostawiony przez lady Imeyne, założyła mu go na twarz i zawiązała z tyłu głowy. — Musisz zawsze mieć ją na twarzy, kiedy będziesz zbliżał się do niego — dodała.

— Czy to Bóg zesłał na nas tę chorobę? — zapytał Roche.

— Nie.

— A więc to dzieło Szatana?

Kusiło ją, by odpowiedzieć twierdząco. Większość ludzi wierzyła, iż Czarna Śmierć była dziełem Szatana, dlatego gorliwie szukano jego wysłanników: torturowano Żydów i trędowatych, kamienowano stare kobiety, palono na stosach młode dziewczyny.

— Nikt jej nie zesłał — odparła. — To choroba, taka jak wiele innych, tyle że znacznie bardziej niebezpieczna. Bóg może pomógłby nam, gdyby mógł, ale…

Właśnie: ale co? Ale nas nie słyszy? Ukrył się? Nie istnieje?

— …nie jest w stanie tego uczynić — dokończyła trochę niezręcznie.

— Więc musimy działać w Jego imieniu?

— Właśnie.

Kapłan ukląkł przy łóżku, przez kilka chwil modlił się z pochyloną głową, a następnie podniósł wzrok na dziewczynę i powiedział:

— Od początku wiedziałem, że Pan przysłał was w dobrej sprawie.

Ona także uklękła i złożyła ręce do modlitwy.

— Mittere digneris sanctum Angelum…

Ześlij nam Swego świętego anioła, by strzegł i chronił wszystkich, którzy zgromadzili się w tym domu.

— I nie pozwól, żeby ojciec Roche zachorował — szepnęła Kivrin do rejestratora. — Ani Rosemunda. Niech pisarz umrze, zanim choroba dotrze do płuc.

Kapłan recytował modlitwy tym samym spokojnym głosem, którego brzmienie przynosiło jej tak wielką ulgę, kiedy była chora. Miała nadzieję, że taką samą ulgę odczuwa pisarz, ale trudno było stwierdzić, czy tak jest w istocie. Z powodu osłabienia nie mógł się nawet wyspowiadać, a kiedy ojciec Roche delikatnie namaścił mu dłonie i czoło, drgnął gwałtownie, jakby zamierzał znowu poderwać się z łóżka. Na odkrytych ramionach pojawiły się liczne zasinienia; to pękały podskórne naczynia krwionośne.

Ojciec Roche przerwał modlitwę, odwrócił się od chorego i spojrzał na Kivrin.

— Czy to są już dni ostatnie? — zapytał. — Czy zbliża się koniec świata zapowiedziany przez wysłanników Boga?

Tak, pomyślała.

— Nie — odparła, kręcąc głową. — To nie koniec świata, tylko po prostu bardzo złe czasy. Okropne czasy. Na szczęście nie wszyscy umrą, a potem nadejdą inne czasy, znacznie lepsze, wspaniałe: renesans, muzyka, wielkie odkrycia… Zostaną wynalezione nowe lekarstwa i ludzie nie będą już musieli umierać na ospę lub zapalenie płuc. Wszyscy też będą mogli najeść się do syta, a domy staną się ciepłe nawet zimą. — Pomyślała o Oxfordzie przygotowującym się do Świąt. — Wszędzie rozjarzy się mnóstwo świateł, zagrają dzwony, którymi nikt nie będzie musiał poruszać…

Jej głos podziałał kojąco na pisarza. Oddychał znacznie spokojniej, a po chwili zapadł w drzemkę.

— Nie stój przy nim, ojcze. — Odprowadziła go pod okno i podsunęła mu miskę. — Za każdym razem, jak od niego odejdziesz, musisz umyć ręce. — W misce było mało wody, ale nic na to nie mogła poradzić. — Trzeba myć po nim także naczynia i łyżki. Trzeba też spalić jego ubranie oraz bandaże. Choroba ukryła się w nich i może łatwo przenieść się na kogoś innego.

Wytarł ręce w sutannę, po czym zszedł na dół, by przekazać Eliwys, jakie środki należy podjąć. Wrócił ze sporym kawałkiem czystego płótna i miską wody. Kivrin podarła płótno na pasy, a następnie obwiązała sobie jeden z nich dokoła głowy, tak by zasłaniał jej nos i usta.

Wody nie starczyło na długo, ponieważ pisarz dość szybko obudził się z drzemki i co chwila prosił pić. Kivrin dawała mu kubek za kubkiem, starając się nie dopuszczać ojca Roche’a w pobliże chorego.

Wreszcie kapłan poszedł do kościoła, by zadzwonić na nieszpór. Zanim dziewczyna zamknęła drzwi, nasłuchiwała przez jakiś czas dobiegających z dołu odgłosów, ale w izbie i na schodach panowała całkowita cisza. Albo wszyscy poszli spać… albo są chorzy, pomyślała, widząc przed sobą Imeyne pochyloną nad pisarzem, Agnes stojącą przy łóżku, Rosemundę usiłującą wydostać się spod jego bezwładnego ciała.

Zasunęła rygiel, wróciła na środek pokoju i zaczęła przechadzać się nerwowo od ściany do ściany. Już za późno, myślała, bezwiednie splatając i rozplatając dłonie. Ile trwa okres inkubacji? Dwa tygodnie? Nie, tyle czasu trzeba na całkowite uodpornienie organizmu po szczepieniu. A więc ile? Trzy dni? Dwa? Nie mogła sobie przypomnieć. Nie wiedziała też, od jak dawna chory zarażał wszystkich dokoła. Kto siedział obok niego podczas uczty? Z kim rozmawiał? Nie obserwowała go wówczas, ponieważ całą uwagę skupiła na Gawynie. Jedyny obraz, jaki wrył się jej głęboko w pamięć, przedstawiał pijanego pisarza obmacującego Maisry.

Odsunęła rygiel i uchyliła drzwi.

— Maisry!

Nikt nie odpowiedział, ale to jeszcze o niczym nie świadczyło. Służąca przypuszczalnie zasnęła albo ukryła się w jakimś kącie, a poza tym duchowny zachorował na dżumę dymieniczą, którą roznosiły pchły żyjące na szczurach. Istniała spora szansa, że jednak nikogo nie zaraził; niemniej jednak, zaraz po powrocie ojca Roche’a, zostawiła kapłana przy chorym, sama zaś zeszła na dół, by przynieść gorących węgli oraz upewnić się, że wszyscy czują się dobrze.

Imeyne, Rosemunda i Eliwys siedziały przy palenisku. Stara kobieta była pogrążona w modlitwie, dwie młodsze natomiast zajmowały się szyciem. Agnes bawiła się drewnianym wózkiem, przemawiając do niego czule, Maisry zasnęła na jednej z ław przy stole. Nawet we śnie z jej twarzy nie zniknął posępny grymas.

Agnes przejechała wózkiem po stopie lady Imeyne, ta zaś spojrzała z góry na małą i powiedziała:

— Jeśli nie potrafisz się bawić, jak na grzeczną dziewczynkę przystało, możesz zaraz pójść do kąta!

Beztroska Agnes, gwałtowność reakcji starej kobiety oraz uśmiech, jaki przemknął przez twarz Rosemundy, pozwoliły Kivrin wyzbyć się obaw. Wszystko wyglądało tak, jak zawsze… A raczej wyglądałoby, gdyby nie kilka niepokojących szczegółów, które w pierwszej chwili łatwo mogły pozostać nie zauważone.

Zamiast szyć, Eliwys cięła płótno na długie pasy, co chwila spoglądając w kierunku drzwi, podobnie jak lady Imeyne, która poświęcała modlitwie znacznie mniej uwagi niż zwykle. Także Rosemunda, zwijająca płócienne bandaże, często zerkała to na drzwi, to na matkę. Nagle Eliwys poderwała się z miejsca i szybkim krokiem wyszła do sieni. Widocznie ktoś przyjechał, pomyślała Kivrin, ale zaledwie kilka sekund później Eliwys wróciła do izby i z powrotem usiadła przy ogniu.

Kivrin schodziła po schodach najciszej jak potrafiła, lecz jeden z drewnianych stopni skrzypnął pod jej stopą, Agnes odwróciła główkę, zobaczyła ją, rzuciła wózek i popędziła w jej stronę.

— Kivrin!

Chciała się do niej przytulić, lecz dziewczyna wyciągnęła rękę w ostrzegawczym geście.

— Ostrożnie! Te węgle są bardzo gorące.

Naturalnie skłamała, bo gdyby były gorące, nie schodziłaby przecież po nowe, niemniej jednak Agnes zatrzymała się, a następnie cofnęła o krok.

— Dlaczego masz maskę na twarzy? — zapytała. — Opowiesz mi jakąś historię?

Eliwys podniosła się z ławki, Imeyne zaś spojrzała badawczo na Kivrin.

— Jak miewa się chory? — zapytała Eliwys.

Najbliższą prawdy odpowiedzią byłoby: „Bardzo cierpi”, ale zdecydowała się na łagodniejszą wersję.

— Gorączka trochę spadła. Musicie trzymać się z dala ode mnie. Choroba może być w moim ubraniu.

Teraz nawet lady Imeyne wstała z ławki, zacisnęła palce na relikwiarzu, po czym, wraz z Eliwys, cofnęła się dwa kroki od paleniska.

Płonęły tam jeszcze resztki wigilijnego polana. Kivrin chwyciła przez spódnicę metalowe przykrycie, zdjęła je z kosza i wysypała szare, stygnące węgle na skraj paleniska. Jeden z nich odbił się od polana, przeskoczył jak żywy przez kamienną krawędź i potoczył się po podłodze.

Agnes roześmiała się radośnie, wszyscy zaś odprowadzili go wzrokiem aż do chwili, kiedy znieruchomiał pod ławą. Wszyscy, z wyjątkiem Eliwys, która ponownie spojrzała w kierunku drzwi.

— Czy Gawyn wrócił już z końmi? — zapytała Kivrin, ale natychmiast pożałowała swojej ciekawości. Odpowiedź mogła przecież wyczytać z niespokojnej twarzy Eliwys, a tak tylko ściągnęła na siebie kolejne, nieprzychylne spojrzenie lady Imeyne.

— Nie — odparła Eliwys, nie odwracając głowy. — Czy myślicie, że tamci też zachorowali?

— Nie wiem — skłamała, mając przed oczami poszarzałą twarz dostojnika.

— Robi się coraz zimniej — zauważyła Rosemunda. — Może Gawyn postanowił zostać na noc?

Nikt jej nie odpowiedział. Kivrin uklękła przy palenisku i zaczęła grzebać w nim ciężkim pogrzebaczem, przysuwając żarzące się węgle do krawędzi. Przez jakiś czas usiłowała wepchnąć je bezpośrednio do żelaznego kosza, ale po kilku nieudanych próbach zrezygnowała, nagarnęła je na pokrywę i dopiero stamtąd przesypała do kosza.

— To ty sprowadziłaś na nas to nieszczęście — stwierdziła Imeyne lodowatym tonem.

Serce Kivrin ścisnęło się ze strachu. Szybko podniosła głowę, ale Imeyne nie patrzyła na nią, tylko na Eliwys.

— To za twoje grzechy musimy wszyscy cierpieć.

Eliwys powoli odwróciła się w stronę teściowej. Kivrin spodziewała się ujrzeć na jej twarzy wyraz gniewu, zdumienia, może nawet nienawiści, ale nic takiego nie zobaczyła. Żona lorda Guillaume’a spoglądała na starą kobietę z całkowitą obojętnością, jakby jej myśli zaprzątało coś zupełnie innego.

— Pan zawsze karze cudzołożnice i nie oszczędza ich domów — ciągnęła lady Imeyne. — Teraz ukarał ciebie. — Pochyliła głowę i przycisnęła relikwiarz do czoła. — To twoje grzechy sprawiły, że Bóg zesłał na nas zarazę.

— Nie ja posłałam Gawyna do biskupa — odparła młodsza kobieta zupełnie spokojnym głosem. — To wyście byli niezadowoleni z usług ojca Roche’a. To wy sprowadziliście tutaj tych ludzi, a z nimi zarazę.

Odwróciła się na pięcie i zniknęła w sieni.

Imeyne długą chwilę stała bez ruchu z pochyloną głową, jakby ktoś uderzył ją w twarz, po czym wróciła na ławę, uklękła i, wpatrując się w płomienie, zaczęła przesuwać między palcami łańcuszek, na którym był zawieszony relikwiarz.

— Opowiesz mi teraz historię? — dopominała się Agnes.

Imeyne oparła łokcie na ławie i przycisnęła dłonie do czoła.

— Tę o nieposłusznej dziewczynce!

— Jutro — odparła Kivrin. — Jutro opowiem ci, co tylko zechcesz.

Wróciwszy z kocem na górę przekonała się, że chory znowu gorączkuje. Miotał się na łóżku, wykrzykując fragmenty mszy żałobnej, jakby to były przekleństwa. Często prosił o wodę; najpierw ojciec Roche, a potem Kivrin, musieli pójść po nią do studni.

Kivrin skradała się na palcach z wiadrem w jednej ręce a świecą w drugiej, modląc się w duchu, żeby Agnes jej nie zobaczyła, ale na szczęście wszyscy już spali — z wyjątkiem Imeyne. Wciąż klęczała przy ławie, pogrążona w modlitwie. Już nie była skulona, lecz sztywno wyprostowana, a jej prosty grzbiet i hardo podniesiona głowa zdawały się powtarzać wciąż to samo oskarżenie: To ty sprowadziłaś na nas to nieszczęście.

Kivrin bezszelestnie wymknęła się na dziedziniec. Gdzieś daleko dzwoniły dwa dzwony — nie wiadomo, czy wzywały wiernych na spóźniony nieszpór, czy ogłaszały o pogrzebie. Przy studni stało wiadro do połowy wypełnione wodą, ale wylała ją na ziemię i nabrała świeżej. Następnie zostawiła wiadro przed drzwiami kuchni i weszła do środka, by wziąć coś do jedzenia. Rozłożyła na stole kawał grubego płótna, którym przykrywano potrawy niosąc je do dworu, naładowała chleba i zimnego mięsa, związała razem wszystkie cztery rogi, przerzuciła sobie tłumok przez ramię, po czym zaniosła wiadro i prowiant na piętro. Jedli siedząc na podłodze przy żelaznym koszu wypełnionym rozżarzonymi węglami. Już po pierwszym kęsie poczuła, jak wracają jej nadwątlone siły.

Pisarz także miał się chyba trochę lepiej, ponieważ zasnął na kilkanaście minut, po czym nagle zaczął się obficie pocić. Wytarła mu całe ciało szorstkim płótnem, on zaś westchnął głęboko, jakby poczuł ogromną ulgę, i ponowię zasnął. Kiedy obudził się jakiś czas później, miał znacznie niższą temperaturę. Kivrin i ojciec Roche postawili na skrzyni oliwną lampkę, po czym na zmianę czuwali przy chorym; ten, kto nie miał dyżuru, odpoczywał na kamiennym siedzisku przy oknie. Było tam za zimno, żeby zasnąć, ale Kivrin zdołała się parę razy zdrzemnąć. Za każdym razem, kiedy budziła się z płytkiej drzemki, zastawała pisarza w lepszym stanie.

Wiedziała z podręczników historii medycyny, że przecięcie dymienic dawało niekiedy zbawienne rezultaty. Z węzła chłonnego pod pachą przestała sączyć się ropa wymieszana z krwią, chory zaś oddychał znacznie lżej i spokojniej niż kilka godzin temu. Może jednak nie był skazany na śmierć?

Niektórzy historycy utrzymywali, jakoby w rzeczywistości Czarna Śmierć nie zabrała aż tylu ludzi jak wynikało z lektury przekazów. Zdaniem pana Gilchrista, liczby podawane w ówczesnych statystykach były znacznie przesadzone, co wynikało z zabobonnego strachu przed chorobą oraz braku wykształcenia. Niemożliwe, żeby dżuma uśmierciła dokładnie połowę mieszkańców każdej osady, wioski i miasteczka; z pewnością były wsie, w których zachorowało tylko parę osób, a także takie, gdzie nikt nie padł ofiarą zarazy.

Zdołała odizolować chorego od domowników, jak tylko zorientowała się, co mu dolega. Nawet ojciec Roche nie zbliżał się do niego zbyt często. Podjęła wszelkie możliwe środki ostrożności a w dodatku, przynajmniej na razie, choroba nie zaatakowała płuc. Może to wystarczy. Może nie będzie więcej ofiar… Jeśli zdoła przekonać ojca Roche’a, że trzeba odciąć wieś od świata, nie wpuszczać obcych i powstrzymać ludzi przed wyprawami do sąsiednich wiosek, może zaraza przejdzie bokiem. Przecież zdarzały się takie przypadki. Nie wiadomo jakim cudem ocalało sporo wsi, a w niektórych zakątkach Szkocji w ogóle nie słyszano o zarazie.

Chyba jednak zasnęła, bo kiedy otworzyła oczy, zrobiło się już prawie całkiem jasno. Była w pokoju sama z chorym. Spojrzała na łóżko. Pisarz leżał nieruchomo na wznak, wpatrując się w sufit szeroko otwartymi oczami. On umarł! — przemknęła jej przez głowę paniczna myśl. Umarł w nocy, a ojciec Roche poszedł wykopać mu grób! Jednak zaraz potem dostrzegła lekkie poruszenia jego piersi. Podeszła i zbadała puls; był bardzo szybki, ale jednocześnie tak słaby, że z trudem zdołała go wyczuć.

Od strony kościoła dobiegło bicie dzwonu. Jutrznia. Naciągnęła maskę na twarz i pochyliła się nad chorym.

— Ojcze… — szepnęła, lecz duchowny chyba jej nie słyszał.

Położyła rękę na jego czole. Gorączka chyba znowu nieco spadła, lecz skóra była nienormalnie sucha i cienka, krwawe wybroczyny zaś na ramionach i nogach wyraźnie ściemniały. Ogniście czerwony, niemal szkarłatny język wystawał częściowo spomiędzy rozchylonych warg.

Pomimo maski poczuła ohydny smród. Czym prędzej wspięła się na kamienne siedzisko i usunęła z okna nawoskowane płótno. Świeże, zimne powietrze miało cudowny zapach. Kivrin stała wychylona do połowy przez okno, z rozkoszą napełniając nim płuca.

Na dziedzińcu nie było nikogo, ale po kilku chwilach, kiedy mróz zaczął szczypać ją w policzki, otworzyły się drzwi kuchni i pojawił się w nich ojciec Roche niosąc przed sobą miskę z czymś parującym. Ruszył w kierunku dworu, ale zanim dotarł do drzwi, z domu wyszła Eliwys i odezwała się do niego. Odpowiedział dopiero wtedy, kiedy się nieco zbliżył, najpierw jednak postawił misę na ziemi i zasłonił maską twarz. Kivrin stwierdziła z satysfakcją, że kapłan stara się wypełniać jej zalecenia. Zamienili kilka zdań, po czym ojciec Roche wszedł do domu, Eliwys zaś skierowała się ku studni.

Wciąż stojąc na kamiennym siedzisku, Kivrin rozejrzała się w poszukiwaniu czegoś, czym mogłaby nagonić nieco świeżego powietrza. Najlepiej do tego celu nadawało się grube płótno przyniesione z kuchni; zeskoczyła na podłogę, chwyciła płachtę i ponownie wspięła się do okna.

Eliwys właśnie wyciągała ze studni wiadro z wodą. Była odwrócona plecami do bramy, nie mogła więc zobaczyć, że na dziedziniec wszedł Gawyn, prowadząc konia za cugle.

Ujrzawszy kobietę zatrzymał się tak gwałtownie, że idący tuż za nim Gringolet uderzył go łbem w plecy i parsknął zirytowany. Na twarzy Gawyna malował się ten sam wyraz co zwykle: nadziei przemieszanej z pożądaniem i czułością. Kivrin ogarnęła złość, ale zaraz wytłumaczyła sobie, że przecież on o niczym nie wie, że dopiero wrócił z Courcy. Złość ustąpiła miejsca współczuciu, kiedy uświadomiła sobie, co za chwilę powie mu Eliwys.

Kobieta wyciągnęła wiadro, tak, że jego górna krawędź zrównała się z cembrowiną, Gawyn zaś zrobił jeszcze kilka kroków naprzód, po czym znowu stanął jak wryty.

A jednak wie, pomyślała Kivrin. Wie o wszystkim. Widocznie wysłannik biskupa rozchorował się jeszcze w drodze albo zaraz po przybyciu do Courcy, on zaś przyjechał tu czym prędzej, żeby ich ostrzec. Dopiero teraz zorientowała się, że nie przyprowadził koni. A więc mnich także… Tamci dwaj zachorowali, reszta zaś uciekła, zostawiając ich na łaskę losu.

Eliwys usiłowała postawić ciężkie wiadro na cembrowinie, ale bez powodzenia.

Zrobiłby dla niej wszystko, myślała dalej Kivrin. Poszedłby za nią na koniec świata, uwolniłby ją z rąk najokrutniejszych zbójców, ale choćby nie wiadomo jak bardzo się starał, przed tym nie zdoła jej ocalić.

Gringolet, któremu spieszno było do stajni, potrząsnął niecierpliwie łbem. Gawyn chwycił go mocniej za cugle i poklepał uspokajająco, ale było już za późno: Eliwys usłyszała hałas, odwróciła się gwałtownie, przez sekundę lub dwie stała jak sparaliżowana, po czym wypuściła sznur z rąk. Wiadro z donośnym pluskiem wpadło do wody, ona zaś rzuciła się Gawynowi w ramiona.

Przerażona Kivrin aż zasłoniła usta ręką.

Rozległo się delikatne pukanie do drzwi. Zeskoczyła z siedziska, podbiegła do drzwi i uchyliła je ostrożnie. Na podeście stała Agnes.

— Opowiesz mi tę historię? — zapytała cienkim głosikiem. Wyglądała tak nędznie, że dziewczynie aż ścisnęło się serce.

Nikt nie zadał sobie trudu, by ją uczesać, toteż zmierzwione włosy sterczały spod czepka w różne strony. Nie trzeba też było wielkiej przenikliwości, aby domyślić się, że mała spała przy palenisku; rękaw sukienki, rękę oraz cały policzek miała wymazane sadzami.

Niewiele brakowało, by Kivrin odruchowo wytarła jej buzię, ale powstrzymała się w ostatniej chwili.

— Nie możesz tu wchodzić — powiedziała, jeszcze bardziej przymykając drzwi, tak że została tylko wąska szpara. — Zarazisz się chorobą.

— Nie mam się z kim bawić! — poskarżyła się Agnes. — Matka dokądś sobie poszła, a Rosemunda śpi i śpi!

— Matka poszła tylko po wodę — odparła Kivrin. — A co z babką?

— Modli się.

Dziewczynka wyciągnęła rączkę, by złapać ją za skraj sukni, ale Kivrin cofnęła się gwałtownie.

— Nie dotykaj mnie!

Usta Agnes wygięły się z podkówkę.

— Dlaczego gniewasz się na mnie?

— Wcale się nie gniewam — powiedziała znacznie łagodniejszym tonem. — Po prostu nie możesz tu wchodzić, i tyle. Pisarz jest bardzo chory. Każdy kto tu wejdzie… — Wszelkie próby wyjaśnienia mechanizmu przenoszenia chorób zakaźnych były z góry skazane na niepowodzenie, a poza tym nie miała na to czasu. — Każdy, kto tu wejdzie, też może zachorować.

— Czy on umrze? — zapytała Agnes, próbując zajrzeć do pokoju.

— Obawiam się, że tak.

— A ty?

— Nie. — Ze zdziwieniem uświadomiła sobie, że przestała się bać. — Idź już. Rosemunda na pewno wkrótce się obudzi. Poproś ją, żeby coś ci opowiedziała.

— A ojciec Roche? Czy on umrze?

— Nie, maleńka. Tymczasem pobaw się swoim wózkiem.

— Ale opowiesz mi historię, jak tylko pisarz umrze?

— Tak. Idź już, proszę.

Po trzech krokach Agnes zatrzymała się i odwróciła.

— My wszyscy też umrzemy?

— Na pewno nie.

Zrobię wszystko co w mojej mocy, żeby nikt nie umarł, pomyślała Kivrin, zatrzasnęła drzwi i oparła się o nie plecami.

Pisarz wciąż leżał bez ruchu. Jego organizm nie reagował prawie na żadne bodźce zewnętrzne, koncentrując się na walce z wewnętrznym przeciwnikiem, którego nigdy do tej pory nie spotkał i przeciwko któremu nie potrafił się skutecznie bronić.

Ponownie rozległo się pukanie do drzwi.

— Idź na dół, Agnes! — zawołała Kivrin.

Okazało się jednak, że to ojciec Roche. Przyniósł miskę z bulionem oraz wiadro wypełnione rozżarzonymi węglami. Wręczył miskę Kivrin, wsypał węgle do żelaznego kosza, po czym ukląkł i zaczął na nie dmuchać.

Ostrożnie powąchała zawartość miski; była już zaledwie lekko ciepła i obrzydliwie cuchnęła. Ciekawe, co to takiego, przemknęło jej przez głowę. Najciekawsze, że działa, bo mnie przecież spędziło gorączkę.

Ojciec Roche wyjął jej miskę z rąk, po czym, przy jej pomocy, spróbował nakarmić chorego, ale opuchnięty język wypełniał prawie całe usta pisarza, i większa część zawartości każdej łyżki spływała mu po brodzie i szyi na poduszkę.

Ktoś znowu zastukał do drzwi.

— Odejdź, Agnes! — zawołała Kivrin, nawet nie starając się ukryć zniecierpliwienia. — Mówiłam ci, że nie powinnaś tu przychodzić!

— Ale matka kazała mi pójść po ciebie i powiedzieć, żebyś zaraz zeszła na dół.

Ojciec Roche zerwał się na nogi i ruszył do drzwi.

— Czy lady Imeyne jest chora?

— Nie. Rosemunda.

Serce Kivrin skurczyło się boleśnie.

Ojciec Roche otworzył drzwi, lecz Agnes nie próbowała wejść do pokoju. Stała na podeście, wpatrując się w jego zasłoniętą maską twarz.

— Rosemunda zachorowała? — zapytał z niepokojem.

— Upadła.

Kivrin przemknęła obok nich i zbiegła po schodach. W głównej izbie ujrzała lady Imeyne pochyloną nad Rosemunda siedzącą na ławie przy palenisku.

— Co się stało?

— Upadłam — odparła dziewczynka ze zdziwieniem. — Uderzyłam się w łokieć.

Lady Imeyne wymamrotała coś niewyraźnie.

— Słucham? — zapytała Kivrin, ale natychmiast uświadomiła sobie, że stara kobieta po prostu modli się półgłosem.

Rozejrzała się po izbie w poszukiwaniu Eliwys, lecz nigdzie jej nie dostrzegła. Maisry kuliła się bojaźliwie przy stołowej nodze i Kivrin zaświtała niedorzeczna myśl, że Rosemunda potknęła się o służącą.

— Potknęłaś się o coś?

— Nie. — W głosie dziewczynki wciąż było słychać zdziwienie. — Boli mnie głowa.

— Uderzyłaś się w nią?

— Nie. — Podciągnęła rękaw. — Tylko w łokieć.

Kivrin podciągnęła rękaw jeszcze wyżej i obejrzała łokieć. Znalazła spore zadrapanie, ale nigdzie nie dostrzegła śladu krwi. Zaniepokoiło ją, że dziewczynka wciąż trzyma ramię wykrzywione pod dziwnym kątem. Chyba nie złamała ręki?

— Boli cię tutaj? — zapytała, delikatnie poruszając przedramieniem.

— Nie.

Ostrożnie spróbowała przekręcić je nieco w stawie łokciowym.

— A teraz?

— Też nie.

— Możesz poruszać palcami?

Rosemunda kilka razy zgięła i wyprostowała wszystkie palce. Kivrin zmarszczyła brwi. Może to zwichnięcie? Ale wtedy dziewczynka na pewno miałaby kłopoty z poruszaniem palcami.

— Lady Imeyne, czy zechcielibyście sprowadzić ojca Roche’a?

— On na pewno nic tu nie pomoże — odparła wyniośle stara kobieta, niemniej jednak skierowała się ku schodom.

— Nie martw się — powiedziała Kivrin do Rosemundy. — Myślę, że to nic groźnego.

Dziewczynka spróbowała opuścić ramię, syknęła z bólu i szybko uniosła je do poprzedniej pozycji. Zbladła jak ściana a nad jej górną wargą wystąpiły krople potu.

Wygląda na to, że jednak coś sobie złamała, pomyślała Kivrin. Wyciągnęła ręce, by ponownie zbadać uszkodzony łokieć; Rosemunda cofnęła się gwałtownie i, zanim Kivrin zdążyła zareagować, spadła z ławy na kamienną posadzkę.

Tym razem na pewno uderzyła się w głowę. Bolące ramię leżało przerzucone nad głową dziewczynki; Kivrin przeskoczyła przez ławę, ulękła na podłodze i dotknęła go ostrożnie; Rosemunda poruszyła powiekami, lecz nie otworzyła oczu.

— Rosemundo! Rosemundo, słyszysz mnie?

Żadnej reakcji.

Kivrin rozejrzała się rozpaczliwie dokoła, ale lady Imeyne nie było już ani w izbie, ani na schodach. Zamierzała pobiec po nią na górę, lecz właśnie wtedy Rosemunda otworzyła oczy.

— Nie zostawiajcie mnie samej… — wyszeptała.

— Muszę sprowadzić pomoc.

Dziewczynka lekko pokręciła głową.

— Ojcze Roche! — zawołała Kivrin, choć doskonale zdawała sobie sprawę, że nie usłyszy jej przez grube drzwi. Niespodziewanie do izby wbiegła z sieni Eliwys.

— Co się stało? — zapytała, z trudem łapiąc oddech. — Czy to sina choroba?

— Nie — odparła Kivrin. — Potknęła się i upadła.

Dotknęła ręki dziewczynki. Była gorąca. Rosemunda ponownie zamknęła oczy. Oddychała spokojnie i powoli, jakby była pogrążona we śnie.

Kivrin podciągnęła rękaw sukienki aż do barku, po czym odchyliła ramię, by obejrzeć pachę. Rosemunda szarpnęła się gwałtownie, lecz nie zdołała uwolnić się z uchwytu.

Dymienica nie dorównywała wielkością tej pod pachą pisarza, ale była równie czerwona i twarda. Nie, pomyślała rozpaczliwie Kivrin. Tylko nie to. Rosemunda jęknęła, wciąż nie otwierając oczu i ponownie spróbowała uwolnić ramię.

— Co się stało? — zawołała Agnes ze schodów. — Czy Rosemunda też zachorowała?

Nie mogę do tego dopuścić! Muszę jak najprędzej sprowadzić pomoc! Myśli przemykały przez głowę Kivrin z prędkością błyskawic. Wszyscy, nawet Agnes, mieli już kontakt z chorobą. Są zgubieni. Nikt ani nic nie zdoła ich uratować. Leki, które mogłyby ocalić im życie, zostaną wynalezione dopiero za sześćset lat.

— To twoje grzechy ściągnęły na nas to nieszczęście — wycedziła lady Imeyne.

Kivrin podniosła głowę. Eliwys wpatrywała się w starą kobietę pustym spojrzeniem, jakby jej nie słyszała.

— Twoje, a także Gawyna — dodała Imeyne.

— Gawyn… — szepnęła Kivrin.

Gawyn wskaże jej miejsce przeskoku. Na pewno czekają tam na nią. Zapyta doktor Ahrens, co trzeba robić. I pana Dunworthy’ego. Doktor Ahrens da jej szczepionki i streptomycynę.

— Gdzie Gawyn? — zapytała głośno.

— Pojechał — odparła Eliwys.

— Pojechał? Dokąd? Muszę z nim porozmawiać. Trzeba zorganizować pomoc!

— Nie ma dla nas pomocy — stwierdziła ponuro lady Imeyne, po czym uklękła obok Rosemundy i złożyła ręce do modlitwy. — To kara Boża.

Kivrin poderwała się na nogi.

— Dokąd pojechał? Muszę wiedzieć!

— Do Bath — powiedziała Eliwys. — Po mojego męża.


ZAPIS Z KSIĘGI SADU OSTATECZNEGO
(070114–070526)

Chociaż mam pełne ręce roboty, postanowiłam opowiedzieć w skrócie o wszystkim. Pan Gilchrist mówił mi, że w niedługim czasie ma zamiar uzyskać relacje naocznych świadków z okresu panowania Czarnej Śmierci; cóż, nie musi czekać. Oto taka relacja.

Pierwszą ofiarą dżumy padł pisarz towarzyszący wysłannikowi biskupa. Nie mam pojęcia, czy był chory już wtedy, kiedy tutaj przyjechał, czy zachorował później; podejrzewam jednak, że był chory i właśnie dlatego zamiast jechać prosto do Oxfordu zjawili się w domu lorda Guillaume’a. Zamierzali zostawić go tutaj, żeby nie zawiózł choroby do miasta. Rano w Boże Narodzenie nie mógł już wstać z łóżka, co najprawdopodobniej oznacza, że dzień wcześniej pozarażał wszystkich, z którymi się stykał.

Drugą osobą, u której wystąpiły objawy dżumy, jest starsza córka lorda Guillaume’a, Rosemunda. Zachorowała… Dwudziestego szóstego grudnia? Chyba tak. Pomału tracę rachubę czasu. Naturalnie nie jestem specjalistką, ale wydaje mi się, że oboje mają klasyczną dżumę dymieniczą, ze znacznie powiększonymi, czerwonymi i twardymi węzłami chłonnymi pod pachami. Pisarzowi pękł jeden z nich, natomiast dymienica pod pachą Rosemundy ciągle rośnie, choć jest już wielkości orzecha włoskiego. Skóra dokoła niej też jest mocno czerwona, prawie sina. Oboje mają wysoką temperaturę i od czasu do czasu majaczą w gorączce.

Z pomocą ojca Roche’a ułożyłam ich w pokoju Rosemundy na piętrze. Nakazałam wszystkim nie ruszać się na krok z domu i unikać kontaktów ze sobą, ale boję się, że jest już za późno. Przecież w przygotowaniach do uczty pomagały kobiety ze wsi, parobcy uczestniczyli w zabawie na błoniu, cała rodzina zaś przebywała w towarzystwie pisarza a także mnicha i biskupiego wysłannika, którzy, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, także byli nosicielami choroby.

Niestety nie mam pojęcia, czy dżuma jest zaraźliwa przed wystąpieniem wyraźnych objawów ani ile wynosi okres inkubacji. Na szczęście (jeśli w ogóle można mówić o jakimś szczęściu), zarówno pisarz, jak i Rosemunda, zachorowali na dżumę dymieniczą.

Jestem tak przerażona, że nie potrafię zebrać myśli. Co prawda chwilami odzyskuję pewność siebie i wydaje mi się, że jednak jakoś dam sobie radę, ale zaraz potem paniczny strach ogarnia mnie niczym morska fala i muszę mocno chwycić się krawędzi łóżka, bo gdybym tego nie zrobiła, z pewnością zerwałabym się na równe nogi i uciekła z tego pokoju, domu, z wioski, byle dalej stąd!

Co prawda zaszczepiono mnie przeciwko dżumie, ale to jeszcze o niczym nie świadczy, bo dostałam także zastrzyki wzmacniające układ odpornościowy organizmu, a jednak zachorowałam na grypę, czy cokolwiek to było. Za każdym razem, kiedy dotykam pisarza, dostaję gęsiej skórki ze strachu. Ojciec Roche wciąż zapomina o masce, więc obawiam się, że on też zachoruje. Boję się również, że zachoruje Agnes, że Rosemunda umrze, że ktoś z wieśniaków będzie miał dżumę płucną i pozaraża wszystkich dokoła, że Gawyn nie wróci i nie znajdę miejsca przeskoku, i nie będę tam o wyznaczonej porze…


(przerwa)

Chyba trochę się uspokoiłam. To bardzo pomaga, kiedy można się przed kimś wyżalić, bez względu na to, czy ten ktoś słyszy mnie, czy nie.

Rosemunda jest młoda i silna, a zaraza przecież nie zabiła wszystkich. W niektórych wioskach nie umarł ani jeden człowiek.

27.

Zanieśli Rosemundę do jej pokoju i położyli na prowizorycznym posłaniu z futer nakrytych lnianym prześcieradłem. Ojciec Roche poszedł do stajni, by przynieść futra, które służyły Kivrin i dziewczynkom jako przykrycie.

Kivrin obawiała się, że Rosemunda przestraszy się pisarza — z ciemnymi plamami na skórze i groteskowo wielkim językiem wyglądał dość przerażająco — ale ona ledwo na niego spojrzała, po czym ściągnęła buty i kaftan, i z ulgą położyła się na wąskim posłaniu. Kivrin tymczasowo przykryła ją cienką narzutką ze skórek króliczych.

— Czy będę krzyczała i rzucała się na ludzi, jak on? — zapytała dziewczynka.

— Na pewno nie — odparła Kivrin. Spróbowała się uśmiechnąć, ale chyba nie najlepiej jej to wyszło. — Leż spokojnie i odpoczywaj. Boli cię coś?

— Tak, brzuch. — Przycisnęła rękę do żołądka. — I głowa. Sir Bloet opowiadał, że ludzie, którzy mają gorączkę, tańczą jak szaleni, aż w końcu krew wypływa im z ust i umierają. Wiem, że mówił to tylko po to, żeby mnie przestraszyć, ale… Gdzie Agnes?

— Na strychu, razem z waszą matką.

Kivrin nakazała Eliwys, by zabrała Agnes oraz Imeyne, i zamknęła się z nimi na stryszku. Kobieta zrobiła to bez słowa protestu, nie pytając, co stanie się z Rosemundą.

— Wkrótce przyjedzie mój ojciec…

— Nic nie mów, tylko leż i odpoczywaj.

— Babka powiada, że to grzech śmiertelny uciekać przed mężem, ale ja nic nie mogę na to poradzić. Sir Bloet dotyka mnie w nieprzystojny sposób i opowiada okropne historie.

Mam nadzieję, że umrze w męczarniach, pomyślała Kivrin. Mam nadzieję, że już zdążył się zarazić.

— Ojciec będzie tu lada chwila…

— Spróbuj zasnąć, Rosemundo.

— Gdyby był tu sir Bloet, nie odważyłby się teraz mnie dotknąć. — Zamknęła oczy. — To on bałby się mnie, nie ja jego.

Zjawił się ojciec Roche z naręczem futer, po czym znowu zszedł na dół. Kivrin starannie otuliła dziewczynkę, a następnie przykryła pisarza narzutką z króliczych skórek. Leżał spokojnie, ale oddychał z wyraźnym trudem, od czasu do czasu zaś jego piersią wstrząsał słaby kaszel. Usta miał otwarte, dzięki czemu widać było, że tylną część opuchniętego języka pokrywa biały nalot.

Nie mogę pozwolić, żeby to samo spotkało Rosemundę, myślała Kivrin. Przecież ona ma dopiero dwanaście lat! Muszę coś wymyślić. Cokolwiek. Dżuma jest chorobą bakteryjną, więc streptomycyna albo sulfonamidy poradziłyby sobie z nią bez trudu; problem polega tylko na tym, że są nieosiągalne, a ja wciąż nie wiem, gdzie jest miejsce przeskoku.

Gawyn pojechał do Bath. Oczywiście, że pojechał. Przecież Eliwys wybiegła mu naprzeciw, rzuciła mu się w ramiona, więc zrobiłby dla niej wszystko, spełniłby każdą jej prośbę.

Nawet gdyby poprosiła go, żeby sprowadził jej męża.

Ile czasu może zająć Gawynowi droga do Bath i z powrotem? Odległość wynosiła siedemdziesiąt kilometrów. Gdyby nie oszczędzał konia, zdążyłby dotrzeć na miejsce w ciągu półtorej doby. W sumie trzy dni, a i to pod warunkiem, że nie natrafi na żadne przeszkody, że szybko odnajdzie lorda Guillaume’a, że nie zachoruje. Co prawda doktor Ahrens twierdziła, że osoby zarażone dżumą umierały w cztery do pięciu dni po wystąpieniu pierwszych objawów, ale Kivrin nie wydawało się prawdopodobne, żeby pisarz zdołał tak długo utrzymać się przy życiu. Znowu miał wysoką temperaturę.

Robiąc miejsce na posłanie Rosemundy wepchnęła pod łóżko skrzynkę lady Imeyne. Teraz wyciągnęła ją na środek pokoju i zaczęła uważnie przeglądać jej zawartość. Były tam najróżniejsze suszone zioła i tajemnicze sproszkowane substancje. Wszędzie, gdzie docierała zaraza, ludzie próbowali ratować się stosując dobrze znane, sprawdzone metody leczenia; niestety nie dawały one żadnego efektu. Może płesznik, jako namiastka antybiotyku… Niestety, w żadnym z lnianych woreczków, w których były przechowywane suszone zioła, nie znalazła charakterystycznych różowych i fioletowych płatków.

Kiedy tylko zjawił się ojciec Roche, posłała go nad strumień po cienkie gałązki wierzby, po czym zalała je wrzątkiem w miseczce.

— Co to jest? — zapytał jakiś czas później kapłan, skosztowawszy łyk naparu. — Bardzo gorzkie.

— Aspiryna — odparła Kivrin. — Przynajmniej mam taką nadzieję…

Ojciec Roche zdołał zmusić pisarza do przełknięcia kilku łyżek; nie wiadomo, czy należało zawdzięczać to dobroczynnemu działaniu naparu, czy jakiejś innej przyczynie, ale nie ulegało wątpliwości, że chory ma znacznie mniejszą gorączkę. Niestety, stan Rosemundy pogarszał się z godziny na godzinę, temperatura rosła, aż wreszcie, mimo kilku warstw futer, którymi była otulona, dziewczynka drżała jak w febrze. Kiedy ojciec Roche poszedł zadzwonić na nieszpór, jej skóra była już tak gorąca, że prawie parzyła.

Kivrin zgarnęła futra i usiłowała obmyć ramiona oraz nogi dziewczynki chłodną wodą, lecz Rosemunda broniła się gwałtownie.

— Nie uchodzi, panie, żebyście mnie dotykali — wymamrotała, szczękając zębami. — Kiedy tylko zjawi się mój ojciec, zaraz mu o wszystkim opowiem.

Ojciec Roche nie wracał. Kivrin ponownie otuliła Rosemundę futrami i zapaliła oliwne lampki, zachodząc w głowę, co mogło go zatrzymać w kościele.

W niepewnym blasku chwiejnych, dymiących płomyków dziewczynka wyglądała jeszcze gorzej. Niemal bez przerwy mamrotała coś pod nosem, wołała Agnes, a w pewnej chwili zapytała z niepokojem:

— Gdzie on jest? Przecież powinien już tutaj być!

Właśnie, pomyślała Kivrin. Dzwon przestał uderzać co najmniej pół godziny temu. Widocznie ojciec Roche poszedł do kuchni, powtarzała sobie, próbując się uspokoić. Albo do Eliwys, żeby powiedzieć jej jak się miewa Rosemunda. Na pewno nie zachorował. Mimo to wspięła się na kamienne siedzisko i wyjrzała przez okno. Na dworze robiło się coraz zimniej, a ciemne niebo zasnuło się chmurami. Na opustoszałym dziedzińcu panowała martwa cisza.

Otworzyły się drzwi i do pokoju wszedł ojciec Roche.

— Gdzie byłeś, ojcze? — zapytała z uśmiechem, zeskakując na podłogę. — Myślałam…

Przerwała w pół zdania.

Kapłan miał na sobie ornat, do piersi zaś przyciskał fiolkę ze świętym olejem i wiatyk. Odruchowo spojrzała na Rosemundę. Nie, przemknęła jej przez głowę rozpaczliwa myśl. Nie!

— Odwiedziłem Ulfa Powroźnika i wysłuchałem jego spowiedzi.

Dzięki Bogu! — westchnęła w duchu. A więc nie chodzi o Rosemundę! Jednak zaraz potem dotarło do niej pełne znaczenie jego słów. Był u Ulfa Powroźnika. Zaraza dotarła do wsi.

— Jesteś pewien, ojcze? Widziałeś oznaki choroby?

— Tak.

— Ile osób mieszka w jego chacie?

— Żona i dwaj synowie — odparł bezbarwnym tonem. — Kazałem jej nosić maskę, chłopców zaś wysłałem po wierzbowe witki.

— To dobrze.

Nie było w tym nic dobrego. Chociaż… Powroźnik miał dżumę dymieniczą, nie płucną, więc mimo wszystko istniała nadzieja, że nie zarazi rodziny. Ale ilu ludzi zaraził przedtem, a przede wszystkim, od kogo sam się zaraził? Przecież z pewnością nie zetknął się z pisarzem. Może od któregoś ze służących?

— Czy ktoś jeszcze jest chory?

— Nie.

Fakt, że kapłan nie wiedział o innych przypadkach zachorowań, o niczym nie świadczył. Przecież wieśniacy posyłali po księdza dopiero wtedy, kiedy należało wyspowiadać umierającego. Kto wie, czy we wsi nie ma jeszcze trzech albo czterech chorych. Albo dziesięciu.

Usiadła pod oknem, by zastanowić się, co począć. Nic, przemknęło jej przez głowę. Nic nie możesz zrobić. Zaraza przeskakiwała ze wsi do wsi, z miasta do miasta, zabijając całe rodziny, nie szczędząc nikogo. Wymordowała pół Europy.

— Nie! — wrzasnęła przeraźliwie Rosemunda, usiłując zerwać się z posłania.

Kivrin i Roche rzucili się, by ją powstrzymać, ale dziewczynka sama opadła z powrotem na legowisko. Próbowali ją przykryć, lecz ona natychmiast odgarniała futra na bok.

— Agnes, ty niedobre dziecko… Zaraz powiem matce… — mamrotała niewyraźnie. — Wypuść mnie. Wypuść mnie natychmiast, słyszysz?

Z każdą chwilą robiło się coraz zimniej. Ojciec Roche dorzucił węgli do piecyka, Kivrin zaś wspięła się na kamienne siedzisko i zasłoniła okno nawoskowanym płótnem, lecz niewiele to pomogło. Skulili się razem przy piecyku i oboje niemal jednocześnie zapadli w niespokojną drzemkę, a kiedy się obudzili, trzęśli się niemal tak samo jak Rosemunda.

Pisarz nie drżał, ale narzekał na przejmujący chłód. Mówił powoli i niewyraźnie, jakby był pijany. Ręce i stopy miał lodowato zimne, pozbawione czucia.

— Powinni się rozgrzać — powiedział Roche. — Musimy znieść ich na dół, do izby.

On wciąż nic nie rozumie, pomyślała Kivrin ze smutkiem. Jeśli w ogóle istniała jeszcze jakakolwiek szansa, to po to, by ją wykorzystać, należało odizolować pacjentów i nie dopuścić do rozprzestrzenienia się choroby. Wiele wskazywało jednak na to, że choroba już się rozprzestrzeniła.

Spróbowała wyobrazić sobie jak się teraz czuje Ulf Powroźnik i co oddałby za kilka chwil spędzonych przy prawdziwym ogniu. Jeśli paleniska we wszystkich chatach wyglądały tak jak w tej, w której schroniła się podczas pierwszej, nieudanej wyprawy do lasu, to mogła mu tylko współczuć. Taki nędzny ogień nie ogrzałby nawet zziębniętego kota.

Koty także umierały podczas epidemii, pomyślała nie wiadomo czemu i spojrzała na Rosemundę. Ciałem dziewczynki wstrząsnął kolejny dreszcz. Już teraz, zaledwie po kilku godzinach, sprawiała wrażenie chudszej, prawie wynędzniałej.

— Życie z nich uchodzi… — szepnął ojciec Roche.

Westchnęła głęboko.

— Wiem. — Zaczęła zbierać porozrzucane futra i prześcieradła. — Ojcze, każ Maisry rozesłać słomę na podłodze.

Pisarz zdołał zejść o własnych siłach, choć ojciec Roche i Kivrin musieli podtrzymywać go z obu stron, ale Rosemundę trzeba było znieść po schodach. Eliwys i Maisry rozłożyły już słomę na podłodze w głębi izby. Agnes spała na ławie, Imeyne natomiast klęczała w tym samym miejscu co poprzedniego wieczoru, z rękami złożonymi do modlitwy.

Położyli Rosemundę obok pisarza, matka zaś przykryła ją futrem.

— Gdzie mój ojciec? — zapytała dziewczynka donośnym, chrapliwym głosem. — Dlaczego jeszcze nie przyszedł?

Agnes poruszyła się we śnie. Gdyby się obudziła, ciekawość z pewnością okazałaby się silniejsza od wszelkich zakazów i mała natychmiast zjawiłaby się przy chorych, aby im się przyjrzeć. Muszę trzymać ją od nich z daleka, pomyślała Kivrin. Ale w jaki sposób? Spojrzała na belki pod sufitem; niestety, były za wysoko, żeby dało się umocować do nich jakąś zasłonę. Po chwili namysłu przyciągnęła najbliższą ławę, położyła ją na boku, następnie zaś chwyciła za drugą, by zbudować coś w rodzaju barykady. Ojciec Roche i Eliwys pospieszyli jej z pomocą. Na koniec wspólnymi siłami zdjęli z kozłów ciężki blat i oparli go ukosem o piramidę z ław.

Zaraz potem Eliwys usiadła obok Rosemundy. Twarz pogrążonej we śnie dziewczynki oświetlał czerwony blask bijący z paleniska.

— Musicie założyć maskę — powiedziała Kivrin.

Eliwys skinęła głową, lecz nie ruszyła się z miejsca. Po chwili, bardzo powoli, jakby z wahaniem, wyciągnęła rękę i odgarnęła córce włosy z czoła.

— Była ulubienicą mego męża… — szepnęła.

Rosemunda spała nieprzerwanie aż do przedpołudnia. Kivrin odsunęła wypalone wigilijne polano, dołożyła kilka sporych kawałków drewna, po czym odsłoniła zziębnięte stopy pisarza, żeby jak najszybciej poczuł ożywcze ciepło.

Kiedy Czarna Śmierć zbierała w Rzymie obfite żniwo, papieski lekarz kazał swemu podopiecznemu siedzieć w pokoju między dwoma otwartymi paleniskami. Papież nie zachorował — niektórzy historycy twierdzili, iż dzięki temu, że żar płomieni zabił groźne bakterie. W rzeczywistości znacznie większe znaczenie miał zapewne fakt, iż Ojciec święty był starannie odizolowany od swej zarażonej trzódki, niemniej jednak z pewnością nie zaszkodziło spróbować. Wszystkiego warto spróbować, pomyślała Kivrin, patrząc na śpiącą Rosemundę, i dołożyła jeszcze kilka kawałków drewna.

Chociaż było już dawno po wschodzie słońca, ojciec Roche poszedł do kościoła zadzwonić na jutrznię. Dźwięk dzwonu obudził Agnes. Usiadła, ziewnęła rozdzierająco, po czym zobaczyła barykadę z ławek i natychmiast pobiegła w tamtą stronę.

— Kto poprzewracał ławy? — zapytała z przejęciem.

— Nie wolno ci przekraczać tego ogrodzenia — powiedziała Kivrin, trzymając się możliwie daleko od dziewczynki. — Musisz zostać tam, gdzie twoja babka.

Agnes wspięła się na ławę tworzącą podstawę piramidy, chwyciła się sterczącej drewnianej nogi i zapuściła żurawia nad krawędzią blatu.

— Widzę Rosemundę! — wykrzyknęła. — Czy ona umarła?

— Jest bardzo chora — powiedziała Kivrin surowym tonem. — Nie wolno ci się tu zbliżać, rozumiesz? Idź pobawić się wózkiem.

— Ja chcę do Rosemundy! — oświadczyła stanowczo mała, przekładając nogę na drugą stronę barykady.

— Ani się waż! — krzyknęła Kivrin. — Natychmiast wracaj do babki!

Agnes znieruchomiała, zaskoczona wybuchem gniewu opiekunki, po czym zalała się łzami.

— Ja chcę do Rosemundy! — szlochała rozpaczliwie, niemniej jednak cofnęła się, zlazła na podłogę, wróciła do Imeyne i, okrutnie nadąsana, usiadła obok niej.

Wrócił ojciec Roche.

— Starszy syn Ulfa jest chory — oznajmił. — Widziałem go. On też ma te… guzy.

Przed południem dowiedzieli się o dwóch kolejnych przypadkach, po południu zaś o jednym. Wśród chorych była także żona rządcy. Wszyscy, oprócz niej, mieli wyraźne dymienice pod pachami.

Kiedy Kivrin i ojciec Roche weszli do izby, akurat karmiła piersią najmłodsze dziecko. Jej szczupła twarz o wyrazistych rysach wydawała się jeszcze bardziej mizerna niż zazwyczaj, ale kobieta nie kasłała ani nie miała torsji; Kivrin w głębi duszy żywiła nadzieję, że dymienice po prostu nie zdążyły się jeszcze pojawić.

— Noście wszyscy maski — nakazała rządcy. — Starajcie się trzymać od niej z daleka. Dziecko niech pije mleko od krowy.

Miała poważne wątpliwości, czy te środki ostrożności dadzą pożądany skutek. Sześcioro dzieci i dwoje dorosłych w dwóch izbach… Oby tylko to nie była dżuma płucna, modliła się w duchu. Oby nikt się nie zaraził.

Całe szczęście, że przynajmniej Agnes jest bezpieczna… Od chwili, kiedy dziewczynka dostała od niej ostrą reprymendę, nie próbowała zbliżyć się do barykady. Przez pewien czas siedziała nadąsana w kącie, wodząc za Kivrin spojrzeniem pełnym wyrzutu (w innych okolicznościach z pewnością wyglądałaby bardzo zabawnie), a kiedy wreszcie doszła do wniosku, że w wystarczający sposób dała wyraz swemu oburzeniu, przyniosła ze strychu ukochany, czerwonozłocisty wózek i zaczęła się nim cichutko bawić.

Rosemunda obudziła się, poprosiła schrypniętym głosem o wodę, a zaspokoiwszy pragnienie natychmiast zasnęła. Ponieważ pisarz także zapadł w drzemkę — może to było tylko złudzenie, ale chyba oddychał lżej i ciszej — Kivrin mogła wreszcie usiąść na skraju posłania Rosemundy i trochę odpocząć.

Właściwie powinna pomóc ojcu Roche’owi zająć się dziećmi rządcy albo przynajmniej dopilnować, żeby założył maskę i mył ręce po każdym kontakcie z chorymi, ale ogarnęło ją tak wielkie znużenie, że nie mogła ruszyć się z miejsca. Położę się na minutkę, pomyślała. Może coś sensownego przyjdzie mi do głowy?

— Chcę do Blackiego! — powiedziała głośno Agnes.

Kivrin gwałtownie podniosła głowę, wyrwana ze stanu, który jeszcze nie był snem, ale niewiele brakowało.

Agnes stała po drugiej stronie barykady w czerwonym czepku i szubce z kapturem nasuniętym na głowę.

— Obiecałaś, że zaprowadzisz mnie na grób mojego pieska.

— Cicho bądź, bo obudzisz siostrę!

Dziewczynka rozpłakała się, ale zamiast zawodzić donośnie, jak czyniła zawsze, kiedy chciała postawić na swoim, szlochała cichutko z pochyloną głową. Ona też nie może już więcej wytrzymać, pomyślała Kivrin. Przez cały dzień nikt się nią nie zajmował, nie mogła zbliżyć się do mnie i Rosemundy, wszyscy byli zajęci… Biedactwo.

— Obiecałaś! — powtórzyła Agnes.

— Teraz nie mogę zaprowadzić cię na grób twojego szczeniaka, ale jeśli chcesz, opowiem ci historię. — Przyłożyła palec do ust. — Ale pamiętaj, że musimy być bardzo cicho. Nie wolno nam ich obudzić.

Wskazała ruchem głowy pogrążonych we śnie Rosemundę i pisarza.

Agnes wytarła nos rękawem.

— Opowiesz mi o tej dziewczynce, co nie słuchała ojca? — zapytała scenicznym szeptem.

— Tak.

— Czy mój wózek też może posłuchać?

— Oczywiście.

Mała co sił w nogach pobiegła w drugi koniec izby, chwyciła zabawkę, wróciła, po czym bez namysłu zaczęła wspinać się na barykadę.

— Nie wolno ci tu wchodzić! — przypomniała jej Kivrin. — Musisz usiąść na podłodze po swojej stronie, a ja usiądę po mojej.

— Nie będę cię słyszeć!

— Na pewno będziesz, tylko nie hałasuj.

Agnes z ociąganiem zeszła na podłogę, przycupnęła tak blisko piramidy z ławek, jak się dało, a następnie postawiła wózek na kamiennej posadzce i pogroziła mu palcem.

— Pamiętaj, że masz być cicho!

Kivrin wstała, sprawdziła, jak czują się jej pacjenci, po czym wróciła na miejsce i oparła się o jedną z ław, czując, jak ponownie ogarniają niemożliwe do przezwyciężenia zmęczenie.

— Kiedyś, dawno temu… — ponagliła ją Agnes.

— Kiedyś, dawno temu, daleko stąd, przy wielkim lesie mieszkała mała dziewczynka…

— Ojciec zakazał jej chodzić do tego lasu, ale ona była niegrzeczna i wcale, ale to wcale go nie słuchała!

Skinęła głową, choć mała nie mogła tego zobaczyć.

— Właśnie. Wcale go nie słuchała. Pewnego dnia założyła płaszczyk…

— Cały czerwony, z kapturem — wtrąciła Agnes. — I poszła do lasu, chociaż ojciec ciągle powtarzał jej, żeby tego nie robiła.

Chociaż mówił jej, żeby tego nie robiła… „Nic mi nie będzie, panie Dunworthy. Dam sobie radę”.

— Nie powinna tego robić, prawda? — zapytała Agnes donośnym szeptem.

— Oczywiście, ale ona bardzo chciała zobaczyć, co jest w lesie. Poza tym zamierzała zajrzeć tam na krótką chwilkę i zaraz wrócić.

— I tak nie powinna tego robić! — stwierdziła stanowczo dziewczynka. — Ja na pewno nie poszłabym sama do lasu. Tam jest okropnie ciemno.

— W lesie było ciemno, zewsząd dobiegały przerażające odgłosy…

— Wilki!

Kivrin usłyszała jakiś szmer po drugiej stronie barykady; domyśliła się, że Agnes skuliła się jeszcze bardziej i przysunęła do przeszkody, by znaleźć się jak najbliżej opiekunki. Przypuszczalnie już od jakiegoś czasu tuliła do piersi drewniany wózek.

— Nie podoba mi się tutaj, pomyślała dziewczynka i zawróciła do domu, ale nie mogła znaleźć ścieżki, którą przyszła. Nagle zrobiło się zupełnie ciemno, a chwilę potem coś wyskoczyło zza drzewa!

— Wilk! — pisnęła Agnes.

— Nie, to był niedźwiedź. Zatrzymał się, popatrzył na dziewczynkę, po czym zapytał: „Co robisz w moim lesie?”

— Dziewczynka chyba bardzo się przestraszyła… — szepnęła Agnes.

— O, tak. „Proszę, nie zjadaj mnie, panie Niedźwiedziu!” — powiedziała. „Zabłądziłam i nie mogę znaleźć drogi do domu”. Niedźwiedź, chociaż wyglądał bardzo groźnie, miał miękkie serce, więc odparł: „Dobrze, pomogę ci wydostać się z lasu”. „Ale jak?” — zdziwiła się dziewczynka. „Przecież jest całkiem ciemno”. A niedźwiedź na to: „Poprosimy o pomoc sowę. Ona widzi w ciemności”.

Opowieść rozwijała się sama, Kivrin zaś stwierdziła ze zdziwieniem, że nie tylko czuje się trochę podniesiona na duchu, ale także czeka z zainteresowaniem na to, co będzie dalej. Po pewnym czasie Agnes przestała jej przerywać, kilka minut później zaś Kivrin, nie przestając mówić, wstała i ostrożnie zajrzała na drugą stronę barykady.

— „Czy wiesz jak wyjść z lasu? — zapytał niedźwiedź kruka. Oczywiście — odparł kruk. — Musicie iść…”

Mała spała z główką opartą o ustawiony ukosem blat, przyciskając wózek do piersi. Kivrin pomyślała, że powinna ją czymś przykryć, ale po namyśle postanowiła tego nie robić. We wszystkich futrach i prześcieradłach z pewnością roiło się od bakterii. Spojrzała na lady Imeyne, która wciąż modliła się w kącie z twarzą zwróconą do ściany.

— Lady Imeyne… — zawołała półgłosem, ale stara kobieta albo jej nie usłyszała, albo nie uznała za stosowne przerwać modlitwy.

Kivrin dorzuciła do ognia, po czym wróciła na miejsce, usiadła przy piramidzie z ławek, odchyliła głowę do tyłu i oparła o jedną z nich.

— „Oczywiście, że wiem, jak wyjść z lasu” — powiedział kruk — wyszeptała tak cicho, że sama z trudem usłyszała własne słowa. — „Zaraz wam pokażę”. Wzbił się nad wierzchołki drzew, ale poleciał tak szybko i wysoko, że wkrótce stracili go z oczu…

Chyba zasnęła, bo kiedy ponownie otworzyła oczy, ogień dogasał w palenisku, ją zaś okropnie bolał kark. Obie dziewczynki jeszcze spały, lecz pisarz już się obudził. Powiedział coś do niej, jednak nie zdołała zrozumieć ani słowa. Biały nalot pokrywał już cały jego język, natomiast oddech cuchnął tak, że musiała odwrócić głowę. Z wielkiego, niemal czarnego wrzodu pod pachą sączyła się gęsta ciemna ciecz o woni gnijącego mięsa. Kivrin zmieniła bandaż — musiała mocno zacisnąć zęby, ponieważ czuła, że zbiera jej się na wymioty — wyniosła zużyty opatrunek do sieni, po czym starannie opłukała ręce lodowatą wodą ze studni, głęboko wdychając rześkie mroźne powietrze.

Kiedy wracała do domu, dołączył do niej ojciec Roche, który właśnie nadszedł od strony wsi.

— Ulric, syn Hala — powiedział głosem wypranym z emocji. — I najstarszy syn rządcy, Walthef.

Był tak wycieńczony, że nawet nie doszedł do paleniska, by się ogrzać, tylko opadł bez sił na ławę stojącą najbliżej drzwi.

— Jesteś zmęczony, ojcze. Powinieneś położyć się i odpocząć.

Imeyne z wysiłkiem dźwignęła się na nogi, po czym, utykając nieco, ruszyła w ich kierunku.

— Nie mogę — odparł kapłan. — Przyszedłem tylko po nóż, żeby naciąć wierzbowych witek.

Mimo to dowlókł się do ognia, usiadł ciężko i zapatrzył się w płomienie.

— To ty sprowadziłeś na nas chorobę! — zaskrzeczała lady Imeyne.

Kivrin odwróciła się gwałtownie. Stara kobieta stała na środku izby, wpatrując się w księdza przeszywającym spojrzeniem. Wokół złożonych rąk miała owinięty łańcuszek, na którym kołysał się srebrny relikwiarz.

— Twoje grzechy ściągnęły na nas karę Bożą. — Przeniosła wzrok na dziewczynę. — Modlitwę do świętego Marcina odmówił w dzień świętego Euzebiusza. Chodzi w brudnej sutannie. — Przypuszczalnie w taki sam sposób wyliczała przewinienia kapłana siostrze sir Bloeta. — Zdmuchuje świece, a kiedy gasi je palcami, jak należy, robi to tak niezdarnie, że urywa knoty.

Biedaczka stara się zabić w sobie poczucie winy, pomyślała Kivrin, obserwując kobietę. Wysłała Gawyna do biskupa z prośbą o nowego kapelana. Zdradziła miejsce ich pobytu. Nie jest w stanie pogodzić się z myślą, że znacząco przyczyniła się do nieszczęścia. Mimo to nie potrafiła współczuć staruszce. Nie masz prawa oskarżać ojca Roche’a, odparła w duchu na jej zarzuty. Robi wszystko co w jego mocy, żeby pomóc chorym, a ty w tym czasie klęczysz w kącie i mamroczesz swoje modlitwy.

— To nie Bóg zesłał na nas zarazę — odparła lodowatym tonem. — Dżuma jest zwykłą chorobą, jedną z wielu, choć groźniejszą od większości z nich.

Jej słowa nie wywarły na Imeyne najmniejszego wrażenia.

— Pomylił się w wyznaniu wiary. Świece, które były przeznaczone na ołtarz, ustawił na tęczy…

Powoli wycofała się z powrotem do kąta i uklękła z wyraźnym trudem, Kivrin natomiast podeszła do kapłana.

— Nie można nikogo winić za to, co się stało — powiedziała. W dalszym ciągu wpatrywał się w ogień.

— Musieliśmy popełnić jakiś straszny grzech, skoro Bóg postanowił ukarać nas w taki sposób… — wyszeptał.

— Nie popełniliśmy grzechu, ojcze. Nikt nas za nic nie karze.

— Dominus! — ryknął nagle pisarz, raptownie siadając na posłaniu. Chciał chyba wykrzyknąć coś jeszcze, ale nie zdołał, ponieważ jego piersią wstrząsnął potworny kaszel. Odgłos był okropny, zupełnie jakby chory próbował wypluć płuca. Hałas obudził Rosemundę, która zaczęła cichutko pojękiwać.

Może i to nie jest kara, pomyślała Kivrin, ale nawet gdyby ktoś bardzo się starał, nie zdołałby wymyślić dotkliwszej.

Sen ani trochę nie pomógł Rosemundzie. Miała wysoką gorączkę i głęboko zapadnięte, szkliste oczy. Na każdy, nawet najmniejszy szmer reagowała gwałtownym ruchem głowy.

Ta choroba ją zabija, uświadomiła sobie Kivrin. Muszę coś zrobić, i to prędko.

Zaczekała na powrót ojca Roche’a, po czym przyniosła z pokoiku na piętrze szkatułkę lady Imeyne. Stara kobieta obserwowała uważnie jej poczynania, ale kiedy Kivrin postawiła przed nią szkatułkę i poprosiła o wyjaśnienie jak działają poszczególne specyfiki, Imeyne zamknęła oczy i pochyliła głowę w modlitewnym skupieniu.

Mimo to dziewczyna zdołała rozpoznać niektóre zioła. Na szczęście doktor Ahrens zmusiła ją, by opanowała podstawowe informacje z dziedziny zielarstwa, dzięki czemu wśród ususzonych lub sproszkowanych korzeni, liści i kwiatów znalazła żywokost, miodunkę plamistą oraz wrotycz pospolity. Jeden z lnianych woreczków zawierał siarczek rtęci, którego nikt przy zdrowych zmysłach nie dałby nawet śmiertelnemu wrogowi, inny zaś nieco naparstnicy o niemal równie zgubnym działaniu.

Zagotowała wody i zrobiła napar ze wszystkich ziół, które udało się jej rozpoznać. W izbie rozszedł się wspaniały zapach, przywodzący na myśl pełną kwiatów łąkę skąpaną w promieniach słońca; ziołowa herbatka była znacznie smaczniejsza od naparu z wierzby, ale, niestety, okazała się równie mało skuteczna. O zmroku pisarz kasłał już prawie bez przerwy, natomiast na tułowiu i ramionach Rosemundy pojawiły się czerwone plamy. Dymienica osiągnęła wielkość kurzego jaja i była twarda jak kamień. Kiedy Kivrin dotknęła jej delikatnie, dziewczynka krzyknęła z bólu.

XIV-wieczni medycy okładali powiększone węzły chłonne najróżniejszymi kompresami lub przecinali je, uwalniając zgromadzoną w nich ropę. Upuszczali także ludziom krew i truli ich arszenikiem, dodała natychmiast w myślach. Co prawda sama była świadkiem, jak po pęknięciu dymienicy stan pisarza poprawił się na jakiś czas; należało jednak liczyć się z ryzykiem rozprzestrzenienia infekcji albo, co byłoby jeszcze gorsze, wprowadzenia jej do krwiobiegu chorego.

Zagrzała nieco wody i przygotowała kilka okładów, lecz choć były zaledwie ciepłe, Rosemunda zaczęła przeraźliwie krzyczeć, kiedy tylko zetknęły się z jej skórą. Kivrin pospiesznie przyniosła zimnej wody, lecz efekt był dokładnie taki sam. Nie jestem w stanie im pomóc, myślała z rozpaczą, ocierając pot z czoła dziecka. Nic a nic.

Muszę jak najprędzej odszukać miejsce przeskoku. Pamiętała jednak, że las ciągnął się kilometrami, rosły w nim setki dębów i można było natrafić na dziesiątki niemal identycznych polanek. Sama nigdy nie zdoła dotrzeć do właściwej, a poza tym, przecież nie może zostawić Rosemundy.

Może Gawyn niedługo wróci? Przecież podczas zarazy zamykano bramy niektórych miast. Może nie dostanie się do Bath albo spotka po drodze ludzi, którzy stamtąd uciekli, i dowie się od nich o śmierci swego pana? Wracaj jak najprędzej, błagała go w myślach. Pospiesz się. Zostało mi niewiele czasu.

Jeszcze raz przejrzała szkatułkę Imeyne, ostrożnie kosztując zawartości niektórych woreczków. Żółty proszek okazał się siarką. Średniowieczni lekarze często palili ją w pomieszczeniach, w których przebywali chorzy, w nadziei, że cuchnące opary zabiją chorobę. Mieli sporo racji, bo Kivrin wyczytała w podręczniku historii medycyny, że pewne związki siarki mają właściwości bakteriobójcze. Co prawda nie pamiętała, które, niemniej jednak metoda ta wydawała się znacznie bezpieczniejsza od przecinania dymienic.

Na próbę wrzuciła szczyptę proszku do ognia. W górę buchnął kłąb gryzącego dymu, po izbie zaś rozszedł się ohydny smród zepsutych jaj. Pisarz zaniósł się jeszcze donośniejszym kaszlem, a chwilę później to samo uczyniła Imeyne, kiedy odór dotarł do jej kąta.

Kivrin przypuszczała, że nieprzyjemny zapach zniknie po kilku minutach, ale dym uparcie wisiał w powietrzu niczym żółtawa mgła. Maisry nie wytrzymała wreszcie i uciekła na dwór, Eliwys zaś zabrała Imeyne i Agnes na strych, gdzie smród nie dawał się tak bardzo we znaki.

Kivrin otworzyła na oścież drzwi, po czym przez kilka minut zawzięcie wymachiwała wielką płachtą. Powietrze z wolna stawało się bardziej przejrzyste, choć wciąż jeszcze czuła w płucach każdy oddech. Pisarz ani na chwilę nie przestał kasłać, Rosemunda natomiast leżała bez ruchu z zamkniętymi oczami. Kiedy Kivrin wzięła ją za przegub, by zbadać puls, wyczuła go tylko z najwyższym trudem.

— Naprawdę nie wiem, co robić! — wyszeptała z rozpaczą, trzymając dziewczynkę za rękę. — Próbowałam już wszystkiego!

Wszedł ojciec Roche, kaszląc i trąc załzawione oczy.

— To tylko siarka — poinformowała go. — Rosemunda chyba czuje się gorzej.

Dotknął czoła dziecka, po czym odwrócił się i bez słowa wyszedł z izby. Uznała to za dobry znak. Przecież nie zostawiłby Rosemundy, gdyby jej stan był naprawdę poważny.

Wrócił po kilku minutach, z wiatykiem i świętymi olejami.

— Co się stało? — zapytała z niepokojem Kivrin. — Czy żona rządcy…

Zawiesiła głos, wpatrując się w niego szeroko otwartymi oczami, ale kapłan pokręcił głową.

— Nie.

Spoglądał ponad jej głową na Rosemundę.

Kivrin poderwała się na równe nogi i zagrodziła mu drogę do dziecka.

— Nie pozwolę ci — wykrztusiła przez ściśnięte gardło. — Nie możesz tego zrobić!

— Powinna umrzeć pogodzona z Bogiem — odparł łagodnym tonem, wciąż wpatrując się w dziewczynkę.

— Ona nie umiera!

Podążyła wzrokiem za jego spojrzeniem i aż zaniemówiła z przerażenia. Rosemunda wyglądała jak nieżywa; leżała bez ruchu, z rozchylonymi ustami i otwartymi oczami wpatrzonymi w sufit, choć najeżało wątpić, czy cokolwiek widzi. Jej cienka jak pergamin skóra przybrała okropny, żółtoszary odcień. To niemożliwe! — przemknęła Kivrin przez głowę paniczna myśl. Muszę coś zrobić, żeby do tego nie dopuścić. Przecież ona ma dopiero dwanaście lat!

Ojciec Roche postąpił krok naprzód, Rosemunda zaś uniosła rękę, wyciągnęła ją ku niemu w błagalnym geście, a następnie pozwoliła jej bezwładnie opaść.

— Trzeba otworzyć wrzód z ropą — powiedziała Kivrin, zaskakując tym samą siebie. — Może dzięki temu choroba opuści jej ciało.

Spodziewała się sprzeciwu, żądania, by najpierw dziewczynka spróbowała się wyspowiadać, ale ojciec Roche bez słowa postawił kielich i fiolkę na kamiennej posadzce, a następnie poszedł do kuchni po nóż.

— Tylko żeby był ostry! — zawołała za nim. — I przynieście też wino!

Ponownie postawiła na ogniu gar z wodą. Kiedy kapłan przyniósł nóż, starannie umyła ostrze świeżą wodą z wiadra, zeskrobała, na ile się dało, rdzę oraz zaschnięty brud, potem owinęła rękojeść jakąś szmatą, przez kilka minut rozgrzewała ostrze w płomieniach, na koniec zaś polała je winem i opłukała we wrzątku.

Wspólnymi siłami ułożyli Rosemundę przy palenisku w taki sposób, aby jak najwięcej światła padało na pole operacyjne. Ojciec Roche ukląkł przy głowie dziewczynki, Kivrin natomiast delikatnie obnażyła jej ramię i bark. Kapłan ostrożnie podniósł ramię dziecka i unieruchomił je w silnym uścisku. Powiększony węzeł chłonny widać było jak na dłoni.

Osiągnął już wielkość jabłka, skóra dokoła niego była ogniście czerwona. Środkowa część dymienicy dorównywała twardością ziemniakowi, ale bliżej krawędzi była miękka, wręcz galaretowata.

Kivrin wytarła ją delikatnie czystą szmatką nasączoną winem. Odniosła wrażenie, że dotyka kamienia ukrytego płytko pod skórą. Nie miała pojęcia, czy nóż zdoła przebić skórę — chyba że z boku, tam gdzie guz nie był tak twardy.

Podniosła nóż… i zawahała się, ponieważ nagle ogarnął ją lęk, że uszkodzi tętnicę, że doprowadzi do rozprzestrzenienia infekcji, że tylko pogorszy sytuację.

— Ona nie czuje już bólu — powiedział łagodnie ojciec Roche.

Kivrin spojrzała w dół, na Rosemundę. Dziewczynka nie poruszyła się nawet wtedy, kiedy manewrowali jej ramieniem i obmywali nabrzmiałą dymienicę. Szeroko otwartymi oczami wpatrywała się w ich twarze, lecz zamiast nich widziała chyba coś nieporównanie bardziej przerażającego. Nie zdołam jej zaszkodzić, pomyślała Kivrin. Nawet jeśli ją zabiję. Jej w żaden sposób nie można już zaszkodzić.

— Przytrzymaj ramię, ojcze.

Roche chwycił za przegub i przedramię, i z całej siły przycisnął je do podłogi. Nawet wtedy dziewczynka nie zaprotestowała ani nie próbowała się wyrwać.

Dwa szybkie cięcia. Jak najprędzej, żeby ograniczyć ból do minimum.

Wstrzymała oddech i przyłożyła ostrze do opuchlizny.

Rosemunda wyprężyła się raptownie, jakby pod wpływem wstrząsu elektrycznego, a jej szczupła, obciągnięta wysuszoną skórą ręka zacisnęła się w pięść.

— Co robicie? — wychrypiała. — Poskarżę się ojcu!

Kivrin pospiesznie cofnęła nóż, ojciec Roche zaś z najwyższym trudem unieruchomił ramię dziewczynki. Rozpaczliwie, ale bez powodzenia, usiłowała odepchnąć go drugą ręką.

— Jestem córką lorda Guillaume D’Iverie! — wykrzykiwała. — Nie wolno wam traktować mnie w taki sposób!

Niewiele brakowało a zawadziłaby ręką o nóż. Kivrin wycofała się szybko i zerwała na nogi, starając się niczego nim nie dotknąć. Korzystając z tego, że zadyszana dziewczynka na chwilę przestała się szamotać, ojciec Roche chwycił jej drugą rękę i unieruchomił w swych silnych dłoniach. Rosemunda natychmiast zaczęła wierzgać nogami. Nikomu nie wyrządziła krzywdy, ale zdołała przewrócić kielich i wylać resztkę wina.

— Musimy ją związać — zadecydowała Kivrin.

Nagle uświadomiła sobie, że stoi z uniesionym nożem, jak morderczyni. Pospiesznie zawinęła go w kawałek czystego płótna, po czym zabrała się do darcia na pasy szmat, których sporo walało się na podłodze.

Ojciec Roche związał Rosemundzie ręce, Kivrin zaś skrępowała jej nogi w kostkach i uwiązała do jednej z przewróconych ław. Rosemunda nie broniła się, ale kiedy kapłan odsunął na bok jej koszulę, spojrzała mu prosto w oczy i powiedziała:

— Ja ciebie znam! To ty napadłeś w lesie na lady Katherine!

Ojciec Roche ponownie oparł się całym ciężarem ciała na ramionach dziewczynki, Kivrin zaś wzięła głęboki wdech i rozcięła skórę.

Krew trysnęła obfitym strumieniem. Mój Boże, trafiłam na tętnicę! — przemknęła jej przez głowę rozpaczliwa myśl. Oboje z ojcem Roche’em rzucili się po przygotowane opatrunki, ale ona była pierwsza; chwyciła cały stos i przycisnęła do rany. Błyskawicznie przesiąkły krwią, a kiedy odrzuciła je na bok, zobaczyła, jak z niewielkiej rany tryska cienki, lecz silny strumień. Próbowała zatamować krwotok gołymi rękami, ale bez powodzenia. Nagle z gardła Rosemundy wydobył się cichy, żałosny odgłos, podobny do skamlenia Blackiego, po czym dziewczynka przestała się szamotać i opadła bezwładnie na posłanie.

Zabiłam ją, pomyślała Kivrin.

— Nie mogę powstrzymać krwotoku! — syknęła do kapłana, lecz po chwili stwierdziła, że to nieprawda. Krwotok ustał.

Na wszelki wypadek policzyła do stu, a potem jeszcze do dwustu, po czym ostrożnie cofnęła ręce. Krew sączyła się leniwie, razem z nią zaś z rany wydobywała się szarożółta ropa. Ojciec Roche pochylił się, by ją wytrzeć, lecz Kivrin powstrzymała go ruchem ręki.

— Nie dotykaj tego, ojcze. Tam roi się od bakterii.

Sama zebrała ropę jednym z bandaży. Natychmiast wypłynęła kolejna porcja, potem zaś wodnista surowica.

— To chyba wszystko — mruknęła. — W każdym razie, tak mi się wydaje. Podaj mi wino, ojcze, jeśli jeszcze trochę zostało.

Rozejrzała się w poszukiwaniu jakiejś czystej szmatki, ale nigdzie nie mogła jej dojrzeć. Zużyli wszystkie, usiłując opanować krwotok. Rada nie rada, ostrożnie przechyliła kamionkową butelkę i wylała nieco wina na ranę. Rosemunda nawet nie drgnęła. Miała popielatoszarą twarz, jakby zupełnie się wykrwawiła. Istotnie, straciła mnóstwo krwi. A ja nie mogę zrobić jej transfuzji, pomyślała Kivrin. Co tam transfuzja; nie mam nawet czystej szmaty!

Ojciec Roche zdjął więzy z rąk dziewczynki i delikatnie ujął ją za przegub.

— Jej serce uderza znacznie mocniej.

— Potrzeba więcej czystego płótna — powiedziała Kivrin, a następnie wybuchnęła płaczem.

— Mój ojciec każe was za to powiesić… — wyszeptała Rosemunda.


ZAPIS Z KSIĘGI SĄDU OSTATECZNEGO
(071145–071862)

Rosemunda jest nieprzytomna. Wczoraj wieczorem rozcięłam jej dymienicę pod pachą, ale chyba tylko pogorszyłam sytuację. Utraciła mnóstwo krwi, a teraz jest śmiertelnie blada i ma tak słaby puls, że prawie nie mogę go wyczuć.

Pisarz też wygląda znacznie gorzej. Podskórne wylewy pojawiają się w coraz to nowych miejscach i wszystko wskazuje na to, że zbliża się koniec. Co prawda doktor Ahrens twierdziła, że dżuma zabija w ciągu czterech do pięciu dni, ale nie wydaje mi się prawdopodobne, by ten biedak przetrwał aż tak długo.

Lady Eliwys, lady Imeyne oraz Agnes czują się dobrze, choć lady Imeyne zachowuje się jak szalona, usiłując za wszelką cenę znaleźć kogoś, na kogo mogłaby zrzucić całą winę. Dziś rano natarła Maisry uszu i powiedziała, że Bóg pokarał nas za jej głupotę i lenistwo.

Maisry rzeczywiście jest leniwa i głupia. Boję się zostawiać Agnes pod jej opieką. Kiedy posłałam ją po wodę potrzebną do przemycia rany Rosemundy, przepadła na pół godziny, po czym wróciła z pustymi rękami.

Mimo to, nic jej nie powiedziałam, bo nie chciałam, żeby lady Imeyne znowu ją uderzyła, a poza tym zdaję sobie sprawę, iż już niebawem przyjdzie kolej na mnie i to ja zostanę oskarżona o sprowadzenie zarazy. Zauważyłam spojrzenie, jakim obrzuciła mnie, gdy wychodziłam po wodę, której zapomniała przynieść służąca, i bez trudu odczytałam jej myśli: za dużo wiem o chorobie, za wiele pamiętam jak na osobę, która utraciła pamięć, byłam chora, ale wyzdrowiałam, teraz zaś chorują wszyscy dokoła mnie…

Boję się, że jeśli zacznie mnie oskarżać, nadszarpnie zaufanie, jakim darzy mnie lady Eliwys, a wtedy zdemontują barykadę z ławek, uklękną wszystkie wokół paleniska i będą się modlić o ratunek.

W jaki sposób powinnam bronić się przed zarzutami? Czy mam powiedzieć: Słuchajcie, przybywam z przyszłości, gdzie potrafimy sobie radzić ze wszystkimi chorobami, łącznie z dżumą, tyle że jedynym lekarstwem jest streptomycyna, a ja nie wiem, jak wrócić do moich czasów, żeby ją zdobyć?

Gawyna wciąż nie ma. Eliwys nie posiada się z niepokoju. Kiedy ojciec Roche szedł zadzwonić na nieszpór, odprowadziła go do bramy i stała tam bardzo długo, wpatrzona w ciemność. Wątpię, czy przyszło jej do głowy, że mógł zarazić się jeszcze przed wyruszeniem w podróż; przecież towarzyszył wysłannikowi biskupa w drodze do Courcy, a ten prawie na pewno zaraził się od swego pisarza.


(przerwa)

Ulf Powroźnik jest bliski śmierci, zachorowała też jego żona i jeden z synów. Nie zauważyłam powiększonych węzłów chłonnych, ale kobieta ma coś w rodzaju grubej wysypki na wewnętrznej stronie uda. Muszę bez przerwy przypominać ojcu Roche’owi, żeby nosił maskę i nie dotykał pacjentów częściej niż to jest konieczne.

Twórcy filmów historycznych, których akcja toczy się w epoce Czarnej Śmierci, pokazywali ludzi podobnych do stada przerażonych zwierząt — uciekali w popłochu, pozostawiali chorych i umierających bez opieki, nie grzebali zmarłych. Ich zdaniem pierwsi uciekali księża. To nieprawda.

Oczywiście wszyscy są przerażeni, niemniej jednak każdy stara się jak może, a ojciec Roche jest po prostu cudowny. Przez cały czas, kiedy badałam żonę Ulfa, siedział przy niej i trzymał ją za rękę, i nie wzdraga się przed wykonywaniem najcięższych, najbardziej nieprzyjemnych robót. W dodatku nigdy nie zobaczyłam na jego twarzy grymasu lęku. Naprawdę nie wiem, skąd czerpie tę nadludzką odwagę.

Jak zwykle odmawia godzinki i nieszpory, opowiada Bogu o Rosemundzie i pozostałych chorych, skrupulatnie zdaje relację z tego, kogo i czym staramy się leczyć, zupełnie jakby On mógł go słyszeć. Zupełnie tak, jak ja mówię teraz do pana, panie Dunworthy.

Czasem myślę sobie, że być może Bóg jednak istnieje, tylko jest od nas odgrodzony barierą jeszcze trudniejszą do pokonania niż otchłań czasu. I chociaż nas słyszy, nie jest w stanie pospieszyć nam z pomocą.


(przerwa)

Nie widzimy zarazy, ale doskonale ją słyszymy. W każdej wsi po pogrzebie biją w dzwon: dziewięć uderzeń dla mężczyzny, trzy dla kobiety, jedno dla dziecka, a potem godzina bezustannego dzwonienia. Dziś rano w Esthcote były dwa pogrzeby, a w Osney dzwon nie milknie od wczoraj. Ucichł natomiast dzwon na południowym zachodzie — ten, który usłyszałam jako pierwszy zaraz po przeskoku. Nie wiem, czy oznacza to, że zaraza już stamtąd odeszła, czy raczej, że we wsi nie pozostał nikt żywy.


(przerwa)

Nie pozwól, żeby umarła Rosemunda. Nie pozwól, żeby umarła Agnes. Przyślij z powrotem Gawyna.

28.

W nocy zachorował chłopiec, który uciekł przed Kivrin, kiedy ta podjęła pierwszą, nieudaną wyprawę do lasu. O świcie matka czekała na ojca Roche’a przed kościołem. Chłopak miał dymienicę na szyi, nie pod pachą; ksiądz i matka przytrzymali dziecko na posłaniu, Kivrin zaś przecięła twardą, niemal fioletową skórę.

Zrobiła to z silnymi wewnętrznymi oporami, ponieważ chłopiec i tak był już bardzo wycieńczony z powodu szkorbutu, ona zaś nie miała pojęcia, czy w pobliżu nie przebiegają jakieś ważne nerwy albo tętnice. Poza tym, po identycznym zabiegu Rosemunda wcale nie czuła się lepiej, choć ojciec Roche zaklinał się, że jej puls stał się znacznie silniejszy. Dziewczynka była tak blada, jakby w jej ciele nie pozostała ani kropla krwi, i leżała zupełnie bez ruchu. Chłopiec nie wyglądał na kogoś, kto może sobie pozwolić na utratę znacznej ilości krwi.

Jednak, ku jej zdziwieniu, krwotok był bardzo mały, policzki chłopca zaś zaróżowiły się jeszcze zanim skończyła cięcie.

— Dajcie mu herbaty z owoców dzikiej róży — poleciła. Naturalnie zdawała sobie sprawę, że dzika róża nie jest skutecznym lekarstwem na dżumę, ale odrobina witaminy C z pewnością nie mogła mu zaszkodzić. — I naparu z wierzbowej kory.

Przytrzymała ostrze noża nad płomieniem. Ognisko rozpalone na środku chaty, a raczej szałasu, było równie nędzne jak tamtego dnia, kiedy usiłowała się przy nim ogrzać. Nie mogła jednak powiedzieć kobiecie, żeby poszła po drewno, bo w ten sposób naraziłaby kogoś na zarażenie.

— Przyniosę wam trochę opału — oświadczyła, lecz natychmiast przyszło jej do głowy, że niełatwo będzie jej zrealizować obietnicę.

Po świątecznej uczcie zostało jeszcze sporo jedzenia, ale inne zapasy kurczyły się w zastraszającym tempie. Próbując ogrzać izbę zużyli większą część narąbanego drewna, nie było zaś kogo poprosić, by pociął na mniejsze kawałki potężne kloce ułożone w stos przy ścianie kuchni; powroźnik zachorował, rządca natomiast opiekował się żoną i synem.

Zebrała naręcze szczap, dołożyła trochę kory na podpałkę i wyruszyła z powrotem do chaty. Najchętniej przeniosłaby chłopca do dworu, ale Eliwys chyba nie dałaby rady pielęgnować jeszcze jednego pacjenta; sama wyglądała tak, jakby miała lada chwila zemdleć z osłabienia.

Całą noc przesiedziała przy córce, pojąc ją wywarem z wierzbowej kory i zmieniając opatrunki na ranie. Ponieważ zabrakło czystego płótna, podarła na pasy swój największy czepiec. Co kilka minut podnosiła się z miejsca, szła do drzwi i wyglądała na zewnątrz, jakby usłyszała czyjeś kroki; przez chwilę stała w progu, nasłuchując, po czym wracała za barykadę z ławek. Z rozpuszczonymi, sięgającymi ramion włosami, sprawiała wrażenie niewiele starszej od Rosemundy.

Kivrin rzuciła drewno na klepisko obok pustej klatki. Szczur przypuszczalnie został zabity; czy sąd uznałby go za współwinnego nieszczęścia, jakie spadło na tych ludzi? — przemknęło dziewczynie przez głowę.

— Bóg nie zapomina o nas w trudnych chwilach — powiedziała kobieta, uklękła przy ogniu i zaczęła ostrożnie dokładać drewno.

Kivrin ponownie obejrzała chłopca. Z rany sączyła się bezbarwna przezroczysta ciecz, co stanowiło dobry znak; Rosemunda po zabiegu krwawiła całą noc, potem zaś dymienica zaczęła rosnąć od nowa. Kivrin doskonale zdawała sobie sprawę, że nie może przeciąć jej raz jeszcze. Utrata kolejnej porcji krwi z pewnością zabiłaby dziewczynkę.

Ruszyła z powrotem do dworu, zastanawiając się, czy zmienić Eliwys, by ta wreszcie przespała się choć trochę, czy raczej spróbować narąbać drewna. Kiedy mijała dom rządcy, spotkała ojca Roche’a, który poprosił ją, by weszła do środka. Zachorowało kolejnych dwoje dzieci.

Byli to najmłodsi chłopcy. Nie ulegało wątpliwości, że obaj mają dżumę płucną. Kasłali niemal bez przerwy, ich matka zaś wymiotowała wodnistym śluzem. „Bóg nie zapomina o nas w trudnych chwilach”. Rzeczywiście.

Kiedy wreszcie Kivrin dotarła do dworu i weszła do izby, natychmiast poczuła wciąż jeszcze wyraźny smród siarki. W żółtawym świetle ramiona pisarza wydawały się niemal czarne. Ogień był równie nędzny jak w chacie ubogiej kobiety. Kivrin przyniosła resztkę porąbanego drewna, a następnie powiedziała Eliwys, żeby położyła się spać, bo teraz ona zajmie się Rosemundą.

Eliwys pokręciła głową.

— Nie trzeba — odparła, po czym dodała szeptem: — Mija już trzeci dzień, odkąd jest w drodze…

Do Bath było siedemdziesiąt kilometrów: półtorej doby jazdy konno i tyle samo z powrotem, naturalnie pod warunkiem, że udało mu się zdobyć wypoczętego wierzchowca. Gawyn mógł zjawić się lada chwila — jeśli od razu odszukał lorda Guillaume’a, jeśli bezzwłocznie wyruszyli w drogę powrotną…

Jeśli w ogóle wróci, pomyślała Kivrin.

Eliwys ponownie zerknęła w kierunku drzwi, jakby usłyszała czyjeś kroki, ale w izbie słychać było jedynie głosik Agnes przemawiającej czule do drewnianego wózeczka. Otuliła go chustką jak kocem i kołysała w ramionach.

— On też ma siną chorobę — poinformowała z powagą opiekunkę.

Kivrin spędziła resztę dnia wykonując różne prace domowe: przyniosła wodę, ugotowała coś w rodzaju zupy, wielokrotnie opróżniała nocniki. Na dziedziniec przyszła krowa rządcy z wymionami wezbranymi mlekiem; najwyraźniej, mimo zaleceń Kivrin, niemowlę nadal było karmione piersią. Wychudzona krowina tak długo łaziła za nią i trącała ją pyskiem, że wreszcie Kivrin dała za wygraną i wydoiła nieszczęsne zwierzę. W przerwie między odwiedzinami w domu rządcy i u chorego chłopca, ojciec Roche narąbał nieco drewna; niestety nie porozbijał go na drobne szczapy, musiała więc taszczyć do domu grube, ciężkie pniaki.

O zmierzchu zjawił się rządca z informacją, że zachorowała młodsza córka. To już ósmy przypadek, pomyślała Kivrin, a przecież wioska liczy zaledwie czterdziestu mieszkańców. Według przekazów historycznych, na dżumę zmarło od jednej trzeciej do połowy stanu ludności Europy, ale pan Gilchrist twierdził, że te dane są mocno przesadzone. Jedna trzecia oznaczałaby trzynaście przypadków, czyli zaledwie o pięć więcej niż do tej pory. Połowa to dwanaścioro kolejnych chorych; niewiele, zważywszy na fakt, że wszystkie dzieci rządcy, a także on sam, mieli już kontakt z chorobą.

Popatrzyła na nich ze smutkiem: na ciemnowłosą jak ojciec dziewczynkę o krępej sylwetce, szczupłego chłopca o pociągłej twarzy odziedziczonej po matce, maleńkie niemowlę. Wszyscy zachorujecie i prawie na pewno umrzecie, pomyślała. Ale może dzięki temu ocaleje ktoś inny.

Nie czuła żadnych emocji, do jej oczu nie napłynęły łzy, nie ścisnęło się serce — nawet wtedy, kiedy niemowlę rozpłakało się głośno, a najstarsza dziewczynka wzięła je na kolana i dała mu do ssania brudny palec. Trzynaście, modliła się w duchu. Może dwadzieścia. Ale nie więcej.

Nie współczuła także pisarzowi, choć stało się jasne, że nie dotrwa do świtu. Usta i język miał pokryte brązowym śluzem, kasłał bezustannie, spluwając wodnistą śliną wymieszaną z krwią. Pielęgnowała go nie myśląc o tym, co robi.

Wszystko przez brak snu, przemknęło jej przez głowę. To dlatego wszyscy jesteśmy tacy otępiali. Skuliła się przy ogniu i próbowała zasnąć, ale bezskutecznie. Była tak wyczerpana fizycznie i psychicznie, że nie mogła zmrużyć oczu. Jeszcze ośmioro, powtarzała sobie bez przerwy, rachując w myślach. Matka. Żona powroźnika. Jej dzieci.

Jeszcze czworo.

Oby tylko nie Agnes. Ani Eliwys. Ani ojciec Roche.

O świcie ojciec Roche znalazł kucharkę leżącą w śniegu przed jej chatą. Prawie zamarzła i bardzo kasłała, spluwając samą krwią.

Dziewięć.

Kucharka była wdową, nie miała żadnych krewnych, więc przynieśli ją do dworu i ułożyli w głównej izbie obok pisarza, który nie wiadomo dlaczego wciąż żył. Podskórne krwotoki wystąpiły już na całym jego ciele; ramiona i nogi miał zupełnie czarne, tułów zaś fioletowosiny. Czarną szczecinę, która wyrosła na jego policzkach i brodzie, łatwo można było uznać za jeden z objawów choroby.

Rosemunda leżała bez ruchu, blada i milcząca, zawieszona między życiem i śmiercią. Eliwys obsługiwała ją tak ostrożnie i delikatnie, jakby bała się, że każdy gwałtowniejszy ruch albo donośny odgłos wepchnie jej córkę w ramiona śmierci. Kivrin podświadomie zaczęła zachowywać się tak samo, chodząc na palcach i odzywając się tylko szeptem, Agnes natomiast, która doskonale wyczuwała narastające napięcie, zupełnie się rozkleiła. Marudziła prawie bez przerwy, wspinała się na barykadę, domagała się, by zaprowadzić ją do pieska albo do kucyka, chciała jeść i pić, prosiła o dokończenie opowieści o niegrzecznej dziewczynce, która zgubiła się w lesie.

— I co było dalej? — pytała po raz setny płaczliwym tonem. Kivrin musiała zacisnąć zęby, żeby nie krzyknąć na małą, by wreszcie dała jej spokój. — Zjadły ją wilki?

— Nie wiem — odpowiedziała ze zniecierpliwieniem. — Idź do babki.

Agnes obrzuciła niechętnym spojrzeniem lady Imeyne, która wciąż klęczała w kącie, odwrócona do nich plecami. Spędziła tam całą noc.

— Ona nie chce się ze mną bawić.

— Więc pobaw się z Maisry.

Posłuchała, ale po pięciu minutach tak bardzo dała się we znaki służącej, że ta zaczęła przed nią uciekać, Agnes zaś wróciła z płaczem, twierdząc, iż Maisry ją uszczypnęła.

— Wcale jej się nie dziwię — powiedziała Kivrin i posłała obie na strych.

Poszła sprawdzić, co z chłopcem. Okazało się, że jego stan uległ znacznej poprawie. Kiedy wróciła, zastała Maisry skuloną w fotelu i pogrążoną we śnie.

— Gdzie Agnes?

Eliwys potoczyła dokoła półprzytomnym spojrzeniem.

— Nie wiem. Była na strychu.

— Maisry! — Kivrin podeszła do fotela. — Maisry, obudź się! Gdzie jest Agnes?

Służąca zamrugała, wpatrując się w nią z otwartymi ustami.

— Nie powinnaś zostawiać jej bez opieki.

Kivrin wspięła się na strych, ale nie znalazła tam dziewczynki, więc zajrzała do pokoju na piętrze. Bez rezultatu.

Podczas jej nieobecności w izbie Maisry wstała z fotela i teraz z przerażoną miną kuliła się przy ścianie.

— Gdzie ona jest? — zapytała Kivrin ostrym tonem. Maisry w obronnym geście podniosła rękę do ucha.

— Masz rację. Wytargam cię za uszy, jeśli natychmiast nie powiesz, gdzie podziała się Agnes.

Służąca ukryła twarz w dłoniach.

— Gdzie ona jest?! — Kivrin szarpnęła ją za ramię. — Przecież miałaś jej pilnować! Mów natychmiast, co się z nią stało!

Z gardła przerażonej dziewczyny wydobyło się zwierzęce skamlenie.

— Przestań! — Pchnęła służącą w stronę drzwi. — Pokaż mi, dokąd poszła!

Do izby wszedł ojciec Roche.

— Co się stało? — zapytał.

— Musimy znaleźć Agnes. Tutaj jej nie ma, więc może poszła do wsi.

Pokręcił głową.

— Nie widziałem jej, a właśnie stamtąd wracam. Myślę, że jest gdzieś w pobliżu.

— Stajnia! — wykrzyknęła z ulgą Kivrin. — Chciała odwiedzić kucyka.

Jednak dziewczynki nie było w stajni.

— Agnes! — Z ciemnego, cuchnącego nawozem wnętrza nie dochodził żaden odgłos. — Agnes, odezwij się!

Dopiero teraz kucyk zarżał żałośnie, usiłując wydostać się z boksu. Przypuszczalnie od dawna nie dostał jeść. Został w stajni zupełnie sam, ponieważ zniknęły także psy, które miały tu specjalną zagrodę.

Kivrin szła powoli, zaglądając do każdego boksu, za żłoby, sprawdzając wszystkie miejsca, w których mogła ukryć się mała dziewczynka. Albo zasnąć.

Na pewno jest w stodole! Kivrin wyszła ze stajni, lecz musiała na chwilę przystanąć i zamknąć oczy, oślepiło ją bowiem jaskrawe światło. Kiedy uniosła powieki, zobaczyła ojca Roche’a, który właśnie wyszedł z kuchni.

— Znalazłeś ją, ojcze? — zapytała, ale nie uzyskała odpowiedzi. Kapłan spoglądał w kierunku bramy, zdając się czegoś nasłuchiwać. Ona także wytężyła słuch, lecz niczego nie usłyszała.

— Co się stało? Słyszysz jej płacz?

— Słyszę mego Pana! — wykrzyknął i rzucił się ku bramie.

O nie! — pomyślała Kivrin, biegnąc za nim. Tylko nie ojciec Roche!

— Ojcze…

Umilkła, nie kończąc zdania, ponieważ teraz ona także usłyszała tętent końskich kopyt. Wierzchowiec najwyraźniej pędził galopem z ogromną prędkością, ponieważ łoskot kopyt uderzających w zmarzniętą ziemię narastał z każdą chwilą. Ojciec Roche miał na myśli pana tego dworu, nie Pana Boga! — uświadomiła sobie z ulgą. Jest pewien, że lord Guillaume wreszcie wrócił z Bath.

Nagle, nie wiadomo skąd ani dlaczego, przyszła jej do głowy szaleńcza myśl: to pan Dunworthy!

Potrzebujemy streptomycyny i środków odkażających, a Rosemunda musi jak najprędzej trafić do szpitala, gdzie zrobią jej transfuzję.

Kapłan chwycił oburącz ciężki bal i wysunął go z żelaznych obejm.

I szczepionka! Będzie potrzebna szczepionka. Najlepiej doustna. Gdzie jest Agnes? Musi ją znaleźć i jak najprędzej zabrać stąd w bezpieczne miejsce.

Brama otworzyła się ze skrzypieniem.

Dopiero ten odgłos sprawił, że na Kivrin spłynęło opamiętanie.

— Nie! — krzyknęła rozpaczliwie, ale było już za późno. Rozpędzony koń był tuż, tuż.

— Nie może tu wjechać! — zawołała, rozglądając się za czymś, co mogłoby ostrzec jeźdźca. — Zarazi się chorobą!

Kątem oka dostrzegła drewnianą łopatę opartą o ścianę chlewika — tę samą, którą posłużyła się przy pochówku Blackiego. Niewiele myśląc rzuciła się w tamtą stronę.

— Zatrzymaj go przed bramą! — zawołała w stronę ojca Roche’a, ten zaś posłusznie rozłożył ramiona, usiłując powstrzymać rozpędzonego wierzchowca, ale nie zdążył i koń wpadł na dziedziniec.

— Gawyn! — wykrzyknął kapłan, ponieważ czarny rumak na pierwszy rzut oka przypominał Gringoleta, ale dosiadał go chłopak z pewnością niewiele starszy od Rosemundy. Jego twarz i ubranie pokrywała warstwa zaschniętego błota. Koń także był zabłocony, z pyska kapała mu piana, boki zaś miał mokre od potu. Chłopiec sprawiał wrażenie kompletnie wyczerpanego. Przez chwilę siedział na grzbiecie wierzchowca, przechylony mocno do przodu, i oddychał ciężko, a potem wykonał ruch, jakby zamierzał zeskoczyć na ziemię.

— Nie możesz się tu zatrzymać — powiedziała Kivrin powoli i wyraźnie, żeby translator na pewno poradził sobie z tłumaczeniem. — We wsi jest zaraza.

Wysunęła przed siebie łopatę, jakby to była włócznia.

Chłopiec zdążył już wysunąć stopę ze strzemienia, ale zawahał się, po czym opadł na siodło.

— Sina choroba — dodała na wszelki wypadek; całkiem niepotrzebnie, bo właśnie skinął głową.

— Ona jest wszędzie. — Sięgnął do sakwy. — Przywożę wam wiadomość.

Podał ojcu Roche’owi coś w rodzaju skórzanego portfela, kapłan zaś zbliżył się o krok i wyciągnął rękę.

— Nie! — wykrzyknęła rozpaczliwie, po czym machnęła łopatą. — Rzuć to na ziemię. Nie wolno ci nas dotykać.

Chłopiec wyjął z portfela rulon ciasno zwiniętego pergaminu i cisnął go na bruk dziedzińca, tuż obok stóp księdza. Ojciec Roche natychmiast schylił się, podniósł rulon i zaczął go rozwijać.

— Co to za wiadomość? — zapytał chłopca.

Oczywiście, pomyślała Kivrin. Przecież on nie umie czytać.

— Nie wiem. Pismo jest od biskupa Bath. Dostałem polecenie, żeby dostarczyć je do wszystkich parafii.

— Pozwolisz, ojcze, że ja je przeczytam? — zaproponowała Kivrin.

— Może jest tam jakaś wiadomość od naszego pana — powiedział ojciec Roche z nadzieją. — Może skorzystał z okazji, aby zawiadomić nas, że wróci nieco później…

— Kto wie — odparła, wyjmując mu zwój z ręki, ale w głębi duszy doskonale wiedziała, że chodzi o coś zupełnie innego.

Pergamin był pokryty odręcznym pismem, tak ozdobnym, że z trudem dało się odczytać poszczególne litery, ale to nie miało znaczenia. Znała treść tego dokumentu. Wystarczył jeden rzut oka, by stwierdzić, że już go czytała.

W bibliotece.

Postawiła łopatę na ziemi, oparła ją sobie o pierś i przeczytała list na głos, tłumacząc łacinę na angielski:

— „Morowe powietrze, którego padliśmy ofiarą, rozprzestrzeniając się po kraju sprawiło, że wiele parafii, a nawet całych diecezji, zostało bez duszpasterzy, zdarza się więc wcale nierzadko, iż ludzie umierają bez spowiedzi, nie pogodziwszy się z Bogiem…”

Przerwała na chwilę i zerknęła ukradkiem na ojca Roche’a. Nie tutaj, pomyślała. Nie pozwolę, żeby tutaj wydarzyło się coś takiego.

— „Ponieważ nie ma księży, którzy…”

Znała treść listu na pamięć. Nie musiała nawet patrzeć na czarne litery, ponieważ wystarczyło, aby przymknęła powieki, a bez trudu mogła je odtworzyć — mocno wyblakłe, choć nadal wyraźne — takie, jakie przetrwały do dwudziestego pierwszego wieku w uniwersyteckiej bibliotece. Księża albo poumierali razem z wiernymi, albo uciekali dokąd ich oczy poniosą, zostawiając swoje trzódki na pastwę losu. Uważała, że list był nadęty i arogancki. „Ludzie padali jak muchy” — powiedziała do pana Dunworthy’ego — „a tymczasem biskup myślał tylko o tym, by zadośćuczynić kościelnej tradycji”.

Teraz jednak, czytając go na dziedzińcu dworu lorda Guillaume’a, odniosła wrażenie, iż słowa biskupa przesycone są bólem i rozpaczą.

— „…jeśli śmierć zajrzy im w oczy, a nie będzie w pobliżu kapłana, który mógłby wysłuchać ich spowiedzi, niech wyznają sobie nawzajem wszystkie grzechy. Zachęcamy was, byście to czynili, w imię Pana naszego Jezusa Chrystusa”.

Skończyła czytać, lecz ani posłaniec, ani ojciec Roche nie odezwali się ani słowem. Ciekawe, czy biedak wiedział, co zawiera pismo, które kazano mu zawieźć do wszystkich parafii w diecezji, pomyślała, a następnie zwinęła pergamin i oddała go chłopcu.

— Od trzech dni jestem w drodze — poskarżył się, chowając pismo do sakwy. — Czy nie mógłbym choć trochę odpocząć?

Kivrin zrobiło się żal chłopca, ale nie chciała niepotrzebnie narażać go na niebezpieczeństwo.

— To zbyt wielkie ryzyko. Damy ci jedzenie i trochę owsa dla konia.

Ojciec Roche natychmiast ruszył w kierunku kuchni, Kivrin zaś nagle przypomniała sobie o Agnes.

— Widziałeś może na drodze małą dziewczynkę w czerwonej szubce i czepku?

— Chyba nie — odparł posłaniec. — Ale na drogach teraz aż tłoczno od ludzi. Wszyscy uciekają przed morowym powietrzem.

Ojciec Roche pojawił się z płóciennym woreczkiem wypełnionym żywnością. Kivrin ruszyła w stronę stajni, by przynieść nieco owsa dla konia, w związku z czym nie zauważyła Eliwys biegnącej od strony dworu. Kiedy ją zobaczyła, było już za późno.

— Nie! — wykrzyknęła rozpaczliwie, ale Eliwys przemknęła obok niej jak strzała i chwyciła rumaka za uzdę.

— Skąd przyjeżdżasz? — zapytała, drugą ręką szarpiąc chłopca za połę kaftana. — Widziałeś się z Gawynem, zaufanym człowiekiem mego męża?

Chłopak sprawiał wrażenie lekko wystraszonego.

— Przybywam z Bath, z posłaniem od biskupa — powiedział. Musiał mocno ściągnąć wodze, ponieważ koń szarpał niespokojnie łbem, próbując uwolnić się z uchwytu kobiety.

— Z jakim posłaniem? Czy to wiadomość od Gawyna?

— Nie znam tego człowieka.

Kivrin postanowiła odwrócić jej uwagę.

— Lady Eliwys…

Jednak Eliwys nie dawała za wygraną.

— Gawyn ma czarnego ogiera ze srebrnymi sznureczkami wplecionymi w grzywę. Pojechał do Bath, by odszukać mego męża, który występuje jako świadek przed sądem.

— Nikt teraz nie jedzie do Bath. Kto żyw ucieka z miasta, byle dalej od choroby.

Eliwys zachwiała się nagle i gdyby nie trzymała się kurczowo uzdy, przypuszczalnie osunęłaby się na ziemię.

— Nie ma sądu, nie obowiązują żadne prawa — ciągnął chłopiec. — Martwi leżą na ulicach, a kto choćby na nich spojrzy, też wkrótce umiera. Niektórzy twierdzą, że to koniec świata.

Kobieta cofnęła się o krok, potrząsnęła głową jak po silnym uderzeniu, po czym skierowała pełne nadziei spojrzenie na Kivrin i księdza.

— A więc z pewnością wkrótce tu będą! — Ponownie spojrzała na posłańca. — Jesteś pewien, że nie spotkałeś ich po drodze? Gawyn ma czarnego ogiera…

— Widziałem wiele czarnych ogierów.

Usiłował ruszyć koniem w kierunku ojca Roche’a, lecz Eliwys nie ustąpiła mu z drogi.

Widząc, co się dzieje, ksiądz rzucił mu worek z jedzeniem; chłopak złapał go w locie, po czym zawrócił wierzchowca, mało nie przewracając Eliwys, która wciąż stała bez ruchu jak sparaliżowana.

Kivrin złapała za uzdę.

— Nie wracaj do biskupa.

Szarpnął wodze. Z każdą chwilą sprawiał wrażenie coraz bardziej wystraszonego, ale sądząc po jego minie, Kivrin budziła w nim znacznie większy lęk niż Eliwys.

— Jedź na północ — powiedziała z naciskiem. — Zaraza jeszcze tam nie dotarła.

Cofnął rumaka, uderzył go wodzami i ruszył galopem ku bramie.

— Trzymaj się z dala od uczęszczanych dróg! — zawołała za nim. — I z nikim nie rozmawiaj!

Przemknął przez bramę, a chwilę potem zniknął im z oczu. Eliwys wciąż stała jak posąg.

— Chodźmy — zwróciła się do niej Kivrin. — Musimy poszukać Agnes.

— Widocznie mój mąż i Gawyn pojechali najpierw do Courcy, żeby ostrzec sir Bloeta — powiedziała bezbarwnym tonem, po czym nie stawiając oporu pozwoliła zaprowadzić się do domu.

Kivrin posadziła ją przy ogniu, a następnie zajrzała do stodoły, lecz zamiast Agnes znalazła swój płaszcz, który przeleżał tam od Wigilii. Narzuciwszy go na ramiona sprawdziła jeszcze na stryszku, potem zaś przeszukała gorzelnię. W tym samym czasie ojciec Roche zaglądał po kolei do pozostałych pomieszczeń, ale bez rezultatu. Podczas rozmowy z posłańcem zerwał się zimny wiatr, który przyniósł wyraźny zapach śniegu.

— Może jest w domu? — zastanawiał się na głos ojciec Roche. — Sprawdziliście za fotelem?

Ponownie przeszukała izbę, stryszek oraz pokój na piętrze. Maisry leżała tam, gdzie Kivrin ją zostawiła, kwiląc cichutko; z trudem zapanowała nad pokusą, by podejść do nieudolnej służącej i z całej siły kopnąć ją w bok. Zamiast tego zapytała lady Imeyne, w dalszym ciągu klęczącą w kącie, kiedy ostatnio widziała Agnes.

Stara kobieta w dalszym ciągu modliła się, poruszając bezgłośnie ustami i nie zwracając na nią najmniejszej uwagi.

Rozjuszona Kivrin bezceremonialnie potrząsnęła nią za ramię.

— Widzieliście ją, czy nie?

Dopiero teraz Imeyne odwróciła się i wlepiła w nią spojrzenie błyszczących oczu.

— To ona jest winna! — syknęła.

— Agnes?! — wykrzyknęła z oburzeniem Kivrin. — Co wy wygadujecie? Jak może być czemukolwiek winna?

Stara kobieta pokręciła głową i przeniosła wzrok na Maisry.

— Bóg każe nas za opieszałość tej dziewki.

Kivrin z najwyższym trudem zmusiła się do zachowania spokoju.

— Agnes zniknęła, a wkrótce zacznie się ściemniać. Musimy odszukać ją przed zapadnięciem zmroku. Wiecie może, dokąd poszła?

— To kara boska… — wyszeptała lady Imeyne, a następnie odwróciła się z powrotem twarzą do ściany.

Istotnie robiło się coraz ciemniej, na domiar złego wiatr z każdą chwilą przybierał na sile. Kivrin wybiegła z dworu, przemknęła między zabudowaniami gospodarczymi i wyszła na błonie.

Sceneria przypominała tę, jaką ujrzała owego dnia, gdy po raz pierwszy wyruszyła na poszukiwanie miejsca przeskoku. Różnica polegała tylko na tym, że nigdzie, jak okiem sięgnąć, nie było żywego ducha. Miała wrażenie, iż wiatr chwyta ją za ubranie niewidzialnymi pazurami, czyniąc wszystko, by zatrzymać ją w miejscu. Wraz z jego podmuchami gdzieś z daleka, z północnego wschodu, dobiegało dostojne, żałobne bicie dzwonu.

Właśnie: Agnes była przecież zafascynowana dzwonami. Kivrin wsunęła się do dzwonnicy i choć wystarczył jeden rzut oka, aby stwierdzić, że w środku jest pusto, kilka razy zawołała dziewczynkę, po czym wyszła na zewnątrz i bezradnie rozejrzała dokoła, zastanawiając się, gdzie jeszcze mogłaby sprawdzić.

Na pewno nie w chatach. Cmentarz? Po co Agnes miałaby przychodzić na cmentarz? Oczywiście: żeby odwiedzić pieska. Kivrin nie powiedziała jej, że pochowała szczeniaka na skraju lasu, było więc całkiem logiczne, iż mała będzie szukać mogiły na cmentarzu. Co prawda między przysypanymi śniegiem nagrobkami nic się nie poruszało, niemniej jednak Kivrin weszła na teren przykościelnego cmentarza.

Niemal natychmiast zauważyła ślady maleńkich bucików prowadzące od grobu do grobu, potem zaś kierujące się ku północnej ścianie kościoła. Jej wzrok powędrował w stronę wzgórza i majaczącej na szczycie wyniosłości ściany lasu. A jeśli mała postanowiła pospieszyć z pomocą dziewczynce, która nie posłuchała ojca i zabłądziła w lesie?

Pobiegła co sił w nogach, ale na szczęście po drugiej stronie budowli przekonała się, że ślady zakręcają i prowadzą do wejścia do świątyni. Kivrin pchnęła drzwi. W kościele było prawie zupełnie ciemno i znacznie zimniej niż na dworze.

— Agnes?

Nikt nie odpowiedział, ale od strony ołtarza dobiegł ledwo uchwytny szelest, jakby przestraszony szczur pospiesznie umknął w jakiś zakamarek.

— Agnes!

Zajrzała za grobowiec, za filary.

— Agnes, jesteś tam?

— To ty, Kivrin? — zapytał cichy, drżący głosik.

— Agnes! — Pobiegła w jego kierunku. — Gdzie jesteś, maleńka? Znalazła ją u stóp posągu św. Katarzyny, skuloną wśród niedopalonych ogarków. Dziewczynka tuliła się do kamiennych szat świętej, drżąc z zimna i wpatrując się w ciemność szeroko otwartymi, mokrymi od łez oczami. Te łzy, które już zdążyły popłynąć, zostawiły wyraźne ślady na umorusanych, zaczerwienionych policzkach.

— Kivrin! — wykrzyknęła, po czym rzuciła się jej w ramiona.

— Co tu robisz? — zapytała Kivrin na poły z gniewem na poły z ulgą, i przytuliła ją mocno. — Wszędzie cię szukaliśmy!

Mała przycisnęła główkę do jej piersi.

— Schowałam się — wyznała szeptem. — Chciałam pokazać wózeczkowi grób mojego pieska, ale nie mogłam go znaleźć, a potem potknęłam się i przewróciłam, i wołałam cię, ale ty nie przyszłaś.

Otarła nos rękawem.

— Nie miałam pojęcia, że tu jesteś, kochanie — powiedziała Kivrin, gładząc dziecko po włosach. — Przed kim się schowałaś?

— Przed zbójem!

Kivrin zmarszczyła brwi.

— Przed jakim zbójem?

Ciężkie drzwi kościoła otworzyły się powoli. Agnes tak mocno zacisnęła ramiona wokół szyi Kivrin, że ta z trudem mogła złapać oddech.

— To on! — pisnęła z przerażeniem dziewczynka. — Zbój! Idzie po mnie!

— Tu jestem, ojcze! — zawołała Kivrin. — Znalazłam ją. — Drzwi zamknęły się, w świątyni zaś rozległy się ciężkie męskie kroki. — Uspokój się, to tylko ojciec Roche — powiedziała do Agnes. — On też cię szukał. Nie wiedzieliśmy, co się z tobą stało.

Uchwyt trochę zelżał.

— Maisry powiedziała, że przyjdzie okrutny zbój i zabierze mnie do lasu.

Mocno zadyszany ojciec Roche wyłonił się z mroku. Dziewczynka ponownie przytuliła się mocno do Kivrin.

— Czy ona jest chora? — zapytał z niepokojem.

— Chyba nie, ale na pewno zmarzła. Okryj ją moim płaszczem, ojcze.

Ksiądz nieporadnie zdjął płaszcz z ramion Kivrin i otulił nim dziewczynkę.

— Schowałam się przed zbójem — poinformowała go Agnes.

— Przed jakim zbójem?

— Przed tym, który nastraszył Kivrin w kościele. Maisry powiedziała, że jeśli ten zbój mnie złapie, umrę na siną chorobę.

— Nie bój się, tu nie ma żadnych zbójów — próbowała ją uspokoić Kivrin, myśląc jednocześnie: Niech no tylko dopadnę Maisry, to porachuję jej wszystkie kości.

Wyprostowała się, wciąż trzymając Agnes w objęciach. Mała znowu zacisnęła mocniej ramiona wokół jej szyi. Tymczasem ojciec Roche dotarł do bocznych drzwi i otworzył je na oścież. Do mrocznego wnętrza świątyni wdarła się smuga niebieskawego, przyćmionego światła.

— Powiedziała mi, że złapał mojego pieska — dodała Agnes, szczękając zębami. — Mnie nie znalazł, bo dobrze się schowałam.

Kivrin przypomniała sobie martwego szczeniaka i zrobiło jej się słabo z niepokoju. Nie, przemknęło jej przez głowę, kiedy szybkim krokiem zmierzała w kierunku dworu. To niemożliwe. Mała drży dlatego, że zbyt długo przebywała w lodowatym kościele, a policzki ma gorące wyłącznie od płaczu.

Zapytała dziewczynkę, czy boli ją głowa.

Agnes tylko poruszyła główką, lecz nie sposób było stwierdzić, czy miało to być skinięcie, czy potrząśnięcie. Na pewno wszystko jest w porządku, powtarzała Kivrin w duchu, ale na wszelki wypadek jeszcze przyspieszyła kroku. Ojciec Roche podążał jak cień tuż za nią.

— Nie poszłam do lasu — oświadczyła niespodziewanie Agnes, kiedy dotarli do domu. — Tamta dziewczynka poszła i potem nie mogła wrócić. Prawda?

— Tak — powiedziała Kivrin, sadzając ją na ławie przy ogniu. — Ale wszystko skończyło się szczęśliwie. Ojciec znalazł ją i zaprowadził do domu, a potem żyli długo i szczęśliwie.

Zdjęła małej czepek.

— I już nigdy nie chodziła sama do lasu — uzupełniła Agnes.

— Nigdy. — Kivrin ściągnęła jej przemoczone buciki, po czym rozpostarła płaszcz na podłodze tuż przy palenisku. — A teraz musisz się położyć. Zaraz przyniosę ci gorącą zupkę.

Dziewczynka posłusznie ułożyła się na posłaniu, Kivrin zaś otuliła ją najlepiej jak mogła i poszła po zupę. Okazało się jednak, że Agnes nie jest głodna, a kilka minut później spała już głębokim snem.

— Przeziębiła się, nic więcej — powtarzała Kivrin Eliwys i ojcu Roche’owi. — Zbyt długo była na dworze. To na pewno tylko zwykłe przeziębienie.

Niemniej jednak, kiedy tylko ojciec Roche poszedł odmówić nieszpór, starannie obejrzała małą, szczególną uwagę poświęcając pachom, pachwinom oraz szyi. Fakt, że nigdzie nie znalazła ani śladu zmian, podziałał na nią uspokajająco.

Ojciec Roche wrócił zbyt szybko, a poza tym nie zadzwonił na nieszpór, więc chyba zrezygnował z odmówienia modlitwy. Przyniósł za to mocno sfatygowaną kołdrę, przypuszczalnie ze swojego posłania, złożył ją starannie, umościł na podłodze i przeniósł na nią pogrążone we śnie dziecko.

Tymczasem rozdzwoniły się inne dzwony: w Oxfordzie, Godstow, a także ten z południowego zachodu. Milczały natomiast bliźniacze dzwony z Courcy. Kivrin spojrzała z niepokojem na Eliwys, lecz ta chyba niczego nie słyszała; siedziała nieruchoma jak posąg, z twarzą zwróconą w kierunku sieni.

Dzwony z Courcy odezwały się dopiero wtedy, kiedy umilkły wszystkie pozostałe, lecz uderzały wolniej niż zwykle, ich dźwięk zaś wydawał się dziwnie stłumiony.

— Czyżby ktoś tam umarł? — zapytała ojca Roche’a.

— Nie — odparł, wpatrując się w Agnes. — Dzisiaj jest święto.

Święto… Zupełnie straciła rachubę czasu. Wysłannik biskupa odjechał rankiem w Boże Narodzenie, po południu okazało się, że pisarz ma dżumę, potem zaś wszystko połączyło się w jeden, potwornie długi, koszmarny dzień. Teraz dopiero się zorientowała, że minęły już cztery dni.

Pragnęła zjawić się w XIV wieku akurat w okolicy Bożego Narodzenia, ponieważ wypadało wtedy tyle świąt, że łatwo można było ustalić datę, a to miało ogromne znaczenie ze względu na konieczność stawienia się w miejscu przeskoku dokładnie tego dnia, na który został wyznaczony termin powrotu. Tymczasem Gawyn pojechał do Bath po pomoc, wysłannik biskupa zabrał wszystkie konie, ona zaś wciąż nie wiedziała, gdzie jest miejsce przeskoku.

Eliwys podniosła się z ławy i przez chwilę nasłuchiwała z wyrazem skupienia na twarzy.

— Czy to dzwony z Courcy? — zapytała wreszcie kapłana.

— Tak, ale nie macie się czego obawiać. Dziś jest Dzień Młodzianków.

Obchodzony na pamiątkę rzezi niewiniątek, pomyślała Kivrin, spoglądając na Agnes. Dziewczynka spała jak kamień i przestała drżeć, choć wciąż miała gorące czoło i policzki.

Po drugiej stronie barykady rozległ się jakiś hałas. Okazało się, że kucharka usiłowała podnieść się z posłania, ale straciła równowagę, klapnęła na nie z rozmachem, teraz zaś wodziła dokoła nieprzytomnym wzrokiem.

— Muszę wracać do domu… — wychrypiała.

Kivrin zdołała jakoś uspokoić kucharkę, ale kiedy chciała przynieść kobiecie wody, okazało się, że wiadro jest puste, chwyciła je więc i ruszyła do drzwi.

— Powiedz Kivrin, żeby do mnie przyszła — odezwała się głośno i wyraźnie Agnes, siadając na posłaniu.

Kivrin odstawiła wiadro, po czym uklękła przy dziewczynce.

— Jestem tutaj, maleńka.

Agnes obrzuciła ją nieprzyjaznym spojrzeniem, a jej twarz pociemniała ze złości.

— Jeśli Kivrin mnie nie obroni, zbój zabierze mnie do lasu — oświadczyła. — Musi tu przyjść, i to prędko!


ZAPIS Z KSIĘGI SĄDU OSTATECZNEGO
(073453–074912)

Przegapiłam dzień powrotu. Opiekując się Rosemundą straciłam rachubę czasu, potem szukałam Agnes, a zresztą i tak nie mam pojęcia, gdzie jest miejsce przeskoku.

Na pewno okropnie się pan zdenerwował, panie Dunworthy. Myśli pan, że wpadłam w ręce morderców i bandytów; w pewnym sensie ma pan rację. Teraz dopadli Agnes.

Ma wysoką temperaturę, lecz ani jednej dymienicy, nie wymiotuje też ani nie kaszle. Tylko gorączka. Nie poznaje mnie i bez przerwy powtarza moje imię. Próbowaliśmy zmniejszyć gorączkę okładając małą zimnymi kompresami, ale efekty były niewielkie.


(przerwa)

Zachorowała lady Imeyne. Ojciec Roche znalazł ją dziś rano na podłodze w kącie izby. Przypuszczalnie przeleżała tam całą noc. Od dwóch dni nie kładła się spać, tylko klęczała odwrócona twarzą do ściany i modliła się o ocalenie dla siebie oraz innych bogobojnych, przyzwoitych ludzi.

Jej modlitwy nie zostały wysłuchane. Ma dżumę płucną. Okropnie kaszle, a od czasu do czasu wymiotuje śluzem zmieszanym z krwią.

Nie pozwoliła się nikomu dotknąć.

— To wszystko jej wina — powiedziała do ojca Roche’a, wskazując na mnie. — Spójrz na jej włosy i ubranie. Żadna przyzwoita niewiasta nie pokazałaby się w takim stroju.

Mam na sobie jakieś portki i chłopięcy kaftan, który znalazłam na strychu. Musiałam zdjąć suknię, kiedy zwymiotowała na nią lady Imeyne, koszulę zaś podarłam na bandaże.

Ojciec Roche usiłował napoić starą kobietę naparem z wierzbowej kory, ale wypluła wszystko na podłogę.

— Skłamała mówiąc, że napadnięto ją w lesie — wycedziła, przeszywając mnie nienawistnym spojrzeniem. — Została tu przysłana, żeby nas zabić.

Ojciec Roche otarł z jej ust i podbródka ślinę wymieszaną z krwią.

— To choroba sprawia, że mówicie takie rzeczy — odparł łagodnym tonem.

— Przysłano ją, żeby nas otruła — twierdziła uparcie Imeyne. — Otruła już dzieci mego syna, a teraz próbuje zrobić to samo ze mną, ale nie uda jej się, bo nie będę nic jadła ani piła!

— Cii… Nie wolno źle mówić o tych, którzy starają się pomóc.

Gwałtownie potrząsnęła głową.

— Ona chce nas wszystkich zabić! Musicie czym prędzej spalić ją na stosie. To służebnica Szatana!

Po raz pierwszy, odkąd go poznałam, stracił panowanie nad sobą. Przez chwilę wyglądał niemal jak rzezimieszek, za którego wzięłam go w chorobie.

— Gadacie bzdury! — parsknął z wściekłością. — Sam Bóg w Swej niezmierzonej dobroci przysłał ją tutaj, by niosła nam pomoc w nieszczęściu!

Jakżebym chciała, żeby tak właśnie było, żebym mogła im pomóc. Niestety, nie mogę. Agnes wciąż wzywa mnie na pomoc, Rosemunda leży nie dając znaku życia, pisarz sczerniał jak kawałek drewna rzucony w ogień, a ja wiem, że nic nie jestem w stanie zrobić. Zupełnie nic.


(przerwa)

Choruje już cała rodzina rządcy. Dymienicę ma tylko najmłodszy syn, Lefric; kazałam go tu przynieść i przecięłam opuchliznę. Pozostałych musiałam zostawić na łasce losu. Wszyscy mają dżumę płucną.


(przerwa)

Umarło niemowlę.


(przerwa)

Odezwały się dzwony w Courcy. Dziewięć uderzeń. Kto umarł? Wysłannik biskupa? Tłusty mnich? A może sir Bloet? Mam nadzieję, że to on.


(przerwa)

Okropny dzień. Po południu umarli żona rządcy oraz chłopiec, który uciekł na mój widok tego dnia, kiedy szukałam miejsca przeskoku. Rządca poszedł wykopać groby, choć ziemia jest tak zmarznięta, że nie mam pojęcia, jak zamierza to zrobić. Rosemunda i Lefric czują się znacznie gorzej, szczególnie ona; prawie nie może przełykać, a puls ma słaby i nieregularny. W porównaniu z nią Agnes jest w całkiem niezłym stanie, choć nadal gorączkuje. Ojciec Roche nie poszedł do kościoła, tylko odmówił nieszpór w izbie, a potem powiedział:

— Dobry Jezu, wiem, że pomagasz nam jak możesz, lecz mimo to nie dajemy sobie rady z okrutną zarazą. Twoja święta służebnica Katarzyna twierdzi, że to zwykła choroba, ale czy tak jest naprawdę? Nie przenosi się przecież z człowieka na człowieka, tylko jest wszędzie jednocześnie!

Ma rację.


(przerwa)

Umarł Ulf Powroźnik.

I Sibbie, córka rządcy.

Joan, jego druga córka.

Kucharka. (Nawet nie wiem, jak miała na imię.)

I Walthef, najstarszy syn rządcy.


(przerwa)

Choruje albo już umarło ponad pięćdziesiąt procent mieszkańców wsi. Ocal chociaż Eliwys. I ojca Roche’a.

29.

Wzywał pomocy, ale nikt się nie zjawił, więc doszedł do wniosku, że wszyscy pomarli i został tylko on, zupełnie sam, jak ten mnich John Clyn z zakonu braci mniejszych. „Czekając na przyjście śmierci…” Szukał przycisku, żeby wezwać pielęgniarkę, lecz nie mógł go znaleźć. Na szafce przy łóżku stał ręczny dzwonek; sięgnął po niego i nawet zdołał zacisnąć palce na uchwycie, ale kiedy spróbował przyciągnąć go bliżej, dzwonek wyślizgnął mu się z ręki i spadł na podłogę. Rozległo się donośne, przerażające brzęknięcie, podkład dźwiękowy z koszmarnego snu, ale nawet wtedy nikt się nim nie zainteresował.

Kiedy obudził się po raz drugi, dzwonek stał znowu na szafce, z czego wynikało, że ktoś jednak tutaj zagląda. Leżał bez ruchu, wpatrując się z natężeniem w sufit i zastanawiając się jak długo spał. Przypuszczalnie bardzo długo, choć chwilowo nie sposób było stwierdzić nic na pewno. Do pokoju sączyło się dzienne, lekko przyćmione światło, ale sprzęty nie rzucały cienia, więc równie dobrze mogło być późne popołudnie jak wczesny ranek. W zasięgu wzroku nie miał żadnego zegara, nie czuł się zaś jeszcze na siłach, by odwrócić się i spojrzeć na aparaturę ustawioną za łóżkiem. Widział tylko górną część okna, ale i to wystarczyło, by stwierdzić, że niebo jest zachmurzone i pada deszcz. Padało też wtedy, kiedy szedł do Brasenose; może więc wciąż jest to samo popołudnie? Może tylko zasłabł i ocknął się wkrótce po tym, jak przywieziono go do szpitala na obserwację?

— „Wam uczynię to samo” — powiedział ktoś tuż obok.

Odruchowo sięgnął do kieszeni po okulary, ale nie znalazłani kieszeni, ani okularów.

— „Sprowadzę na was strach, suchoty i malarię”.

To pani Gaddson siedziała na krześle przy łóżku i czytała Biblię. Była bez białego fartucha i nie miała maski na twarzy.

— „A kiedy, zrozpaczeni i przerażeni, zgromadzicie się w miastach, na próżno szukając ratunku, ześlę na was zarazę”.

— Jaki mamy dziś dzień? — zapytał.

Przerwała, spojrzała na niego ze zdziwieniem, po czym jakby nigdy nic wróciła do lektury:

— „I zostaniecie wszyscy wydani na pastwę nieprzyjaciół waszych”.

Chyba jednak nie minęło zbyt wiele czasu, bo kiedy ostatnio szedł do Badriego, widział ją czytającą pacjentom fragmenty Pisma Świętego. Możliwe nawet, że wciąż jest to samo popołudnie i lada chwila zjawi się Mary, by wyrzucić ją z pokoju.

— Może pan przełykać? — zapytała pielęgniarka, pojawiając się w jego polu widzenia. Była to ta sama wiekowa osoba, z którą zetknął się w dziale zaopatrzenia. — Pora na lekarstwo. Może pan przełykać?

Otworzył usta, a ona położyła mu kapsułkę na języku, po czym nachyliła się i uniosła mu głowę, aby łatwiej było mu napić się z plastikowej szklanki. Wykrochmalony fartuch szeleścił przy każdym ruchu.

— Połknął pan?

Co prawda kapsułka utknęła mu w połowie przełyku, niemniej jednak skinął głową. Wysiłek okazał się tak wielki, że aż zrobiło mu się ciemno przed oczami.

— Znakomicie. W takim razie to nie będzie już nam potrzebne.

Odkleiła mu coś od przedramienia.

— Która godzina? — zapytał, starając się nie zakrztusić lekarstwem.

— Na pewno właściwa, żeby trochę odpocząć — odparła, mrużąc oczy dalekowidza i spoglądając na monitory nad jego głową.

— A jaki dzień? — wyszeptał, lecz pielęgniarki już przy nim nie było. — Jaki mamy dziś dzień? — zapytał panią Gaddson, ale ona także zniknęła.

Z każdą chwilą coraz bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że minęło niewiele czasu. Wciąż miał gorączkę i bolała go głowa, co zazwyczaj oznaczało wczesne stadium grypy. Być może zachorował zaledwie kilka godzin temu. Być może stracił zaledwie godzinę lub dwie, obudził się zaś zaraz po tym, jak umieszczono go w izolatce, zanim ktokolwiek zdążył podłączyć dzwonek alarmowy albo dać mu środek obniżający temperaturę.

— Pora na lekarstwo — powiedziała pielęgniarka.

Tym razem była to ładna blondynka, która wypytywała go o Williama Gaddsona.

— Dopiero co brałem.

— To było wczoraj. No, szybciutko. Szkoda czasu.

Student pierwszego roku medycyny, który pełnił dyżur przed pokojem Badriego, powiedział mu, że dziewczyna zachorowała.

— Myślałem, że pani jest chora…

— Bo byłam, ale wyzdrowiałam. Pan też wkrótce wyzdrowieje.

Delikatnie uniosła mu głowę, położyła pastylkę na językui podała wodę do popicia.

— Którego dziś mamy?

— Jedenasty stycznia — odparła po krótkim zastanowieniu. — Trudno się zorientować, bo pod koniec wszystko stanęło na głowie. Zrobiło się takie zamieszanie, jakiego w życiu nie widziałam. Prawie cały personel rozłożył się na grypę, a ci, co nie zachorowali, pracowali dwadzieścia cztery godziny na dobę. Chyba straciłam rachubę czasu.

Wystukała coś na klawiaturze, po czym ze zmarszczonymi brwiami spojrzała na ekran.

W głębi duszy wiedział, co się stało, jeszcze zanim ją zapytał. Ba, zanim wyciągnął rękę do dzwonka. Gorączka sprawiła, że wszystkie wypełnione majaczeniami dnie i noce zlały się w jedno popołudnie, ale tym razem ciało dowiodło swej wyższości nad umysłem, ponieważ w kościach, mięśniach i skórze zachowało się wspomnienie minionych godzin. Właśnie dlatego podświadomie spodziewał się najgorszych wiadomości.

Minął termin powrotu Kivrin.

Nie było żadnego terminu, pomyślał z goryczą. Gilchrist wyłączył sieć. Nawet gdybym nie zachorował, nic by to nie zmieniło. Laboratorium było zamknięte, sieć nieczynna, nic nie można zrobić.

Jedenasty stycznia… Jak długo Kivrin czekała w miejscu przeskoku? Dzień? Dwa? Trzy? Czy potem zaczęła podejrzewać, że pomyliła datę albo miejsce? Czy spędziła pod rząd kilka nocy przy drodze z Bath do Oxfordu, kuląc się z zimna, ponieważ nie rozpaliła ognia z obawy, że w ten sposób zwróci na siebie uwagę zbójców, dzikich zwierząt albo wieśniaków uciekających przed zarazą? Kiedy uświadomiła sobie wreszcie, że nikt się po nią nie zjawi?

— Ma pan jakieś życzenia? — zapytała pielęgniarka, poprawiając kroplówkę.

— Czy może pani dać mi coś na sen?

— Oczywiście.

— To dobrze — odparł z wdzięcznością i zamknął oczy.

Obudziwszy się nie wiedział, czy przespał kilka godzin, dzień czy cały rok. Pokój wyglądał tak samo, skrawek nieba za oknem i tylko zamiast pani Gaddson przy łóżku siedział Colin pogrążony w lekturze książki, którą dostał od niego na Gwiazdkę. Chłopiec poruszał miarowo szczęką. Ciekawe, czy wciąż żuje tę samą gumę, przemknęło Dunworthy’emu przez głowę.

— O kurczę! — Colin zatrzasnął z hukiem książkę. — Ta okropna pielęgniarka pozwoliła mi wejść tutaj pod warunkiem, że pana nie obudzę. Nie obudziłem pana, prawda? Powie jej pan, że sam się pan obudził? — Wyjął gumę z ust, obejrzał pobieżnie i wetknął do kieszeni. — Widział ją pan? Wygląda tak, jakby urodziła się w średniowieczu. Jest chyba jeszcze gorsza niż pani Gaddson.

Dunworthy przyglądał mu się uważnie. Chłopiec miał na sobie nową zieloną kurtkę, przy której szary wełniany szalik owinięty niedbale wokół szyi sprawiał jeszcze bardziej ponure wrażenie, niż można było sobie wyobrazić. Colin także wyglądał znacznie poważniej, jakby bardzo wydoroślał w ciągu tych kilkunastu dni.

Chłopiec zmarszczył brwi.

— To ja, Colin. Poznaje mnie pan?

— Oczywiście. Dlaczego nie masz maski na twarzy?

Colin uśmiechnął się szeroko.

— Bo nie muszę. Nikogo pan już nie zarazi, nawet gdyby pan chciał. Dać panu okulary?

Dunworthy ostrożnie skinął głową.

— Poprzednio, kiedy pan się budził, w ogóle mnie pan nie poznawał. — Otworzył szufladę nocnej szafki, przez chwilę grzebał zawzięcie, aż wreszcie znalazł okulary i wręczył je Dunworthy’emu. — Naprawdę było z panem niewesoło. Myślałem już, że kopnie pan w kalendarz. Wydawało się panu, że jestem Kivrin.

— Który dziś dzień?

— Dwunasty — odparł chłopiec ze zniecierpliwieniem. — Przecież pytał pan już dzisiaj rano. Nie pamięta pan?

Dunworthy założył okulary.

— Nie.

— W ogóle nic pan nie pamięta?

Pamiętam, że zawiodłem Kivrin, pomyślał. I że zostawiłem ją w samym środku Czarnej Śmierci.

Colin przysunął się z fotelem i położył książkę na krawędzi łóżka.

— Pielęgniarka mówiła mi, że przez tę gorączkę może pan nic nie pamiętać. — W jego głosie dało się jednak słyszeć lekką pretensję, jakby mimo wszystko uważał, iż Dunworthy ponosi część odpowiedzialności za taki stan rzeczy. — Nie chciała mnie tu wpuścić ani powiedzieć jak się pan czuje. Moim zdaniem to nie w porządku. Człowiek siedzi jak głupi w poczekalni, a oni tylko powtarzają w kółko, że nic nie możesz pomóc i żebyś poszedł do domu, a kiedy zapytasz o coś, mówią: „Lekarz zaraz przyjdzie i wszystko wyjaśni”, ale on oczywiście nie przychodzi. Traktują cię jak dziecko, a przecież kiedyś i tak wszystkiego się dowiesz, prawda? Wie pan, co ta jędza zrobiła dziś rano? Po prostu wyrzuciła mnie za drzwi! I wie pan, co powiedziała? „Pan Dunworthy jest poważnie chory i nie można go niepokoić”. Tak jakbym nie miał nic lepszego do roboty, tylko pana niepokoić!

Mówił to wszystko z oburzeniem, ale jednocześnie sprawiał wrażenie wycieńczonego zarówno fizycznie jak i emocjonalnie. To zrozumiałe, pomyślał Dunworthy. Godzinami włóczył się po korytarzach, przesiadywał w poczekalni, nagabywał kogo się da. Nic dziwnego, że wydoroślał.

— A pani Gaddson powiedziała mi przed chwilą, że mogę panu przekazywać wyłącznie dobre wiadomości, bo złe na pewno pana zabiją, i to będzie naturalnie moja wina.

— Widzę, że pani Gaddson niestrudzenie stara się podtrzymywać nas na duchu — zauważył z uśmiechem Dunworthy. — Zapewne nie ma żadnych nadziei na to, żeby zachorowała?

Colin wybałuszył oczy.

— Zachorowała? A jakim cudem? Przecież epidemia już się skończyła. W przyszłym tygodniu mają odwołać kwarantannę.

Oznaczało to, iż monity Mary odniosły jednak skutek i dostarczono leki zwalczające tę odmianę wirusa, a także szczepionkę. Ciekawe, czy dotarły w porę, żeby uratować Badriego… Nagle przyszło mu do głowy, iż być może to właśnie była ta zła wiadomość, o której myślała pani Gaddson. Gdyby ktoś zapytał go o zdanie, to najgorszą wiadomość już mu przekazano: minęła ustalona data powrotu Kivrin i dziewczyna została w średniowieczu.

— W takim razie czekam na dobre wieści — powiedział.

— Od dwóch dni nikt nie zachorował, a wczoraj dotarł transport z zaopatrzeniem, więc wreszcie jemy jak ludzie.

— Widzę, że dostarczono też nowe ubrania.

Colin zerknął z roztargnieniem na rękaw kurtki.

— Ach, to… Dostałem ją od matki na Gwiazdkę. Przysłała prezenty po… — Umilkł, wzruszył ramionami, po czym dokończył: — W paczce były też filmy do przeglądarki i maski do nalepiania na twarz.

Ciekawe, czy wysłała to wszystko dopiero wtedy, kiedy dowiedziała się z telewizji, że epidemia ma się ku końcowi, pomyślał Dunworthy. I co Mary miała do powiedzenia na ten temat.

Colin podniósł się z fotela.

— Proszę spojrzeć: zapina się automatycznie. Wystarczy dotknąć guzika, o, tak… Teraz nie będzie pan musiał powtarzać mi bez przerwy, żebym zapiął kurtkę.

Głośny szelest oznajmił, że do pokoju weszła wiekowa pielęgniarka.

— Więc jednak obudził pana? — zaskrzeczała, mierząc chłopca nieprzychylnym spojrzeniem.

— A nie mówiłem? — mruknął Colin pod nosem, głośno zaś powiedział: — Wcale nie, siostro. Siedziałem cicho jak mysz pod miotłą. Prawda, panie Dunworthy?

— Nie obudził mnie i wcale mi nie przeszkadza — oświadczył, uprzedzając kolejne pytanie pielęgniarki. — Przekazuje mi wyłącznie dobre wiadomości.

— Nie powinien pan słuchać żadnych wiadomości, wszystko jedno, dobrych czy złych, tylko odpoczywać — poinformowała go surowym tonem, po czym zawiesiła na stojaku kolejną kroplówkę z przezroczystą cieczą. — Jest pan zbyt poważnie chory, żeby przyjmować gości.

Delikatnie, ale stanowczo, zaczęła popychać Colina w kierunku drzwi.

— Skoro tak bardzo troszczycie się o pacjentów, to czemu wpuszczacie tu panią Gaddson i pozwalacie, żeby czytała im Biblię? — zaprotestował chłopiec. — Wybiera takie fragmenty, że każdego wpędziłaby do grobu! — Zaparł się w drzwiach. — Przyjdę jutro, panie Dunworthy. Przynieść coś panu?

— Dziękuję, nie trzeba. Co z Badrim?

Odruchowo zacisnął ręce na krawędziach łóżka, przygotowując się na najgorsze.

— Wszystko w porządku. Już prawie wyzdrowiał, ale miał lekki nawrót, choć i tak czuje się całkiem nieźle. Koniecznie chce się z panem zobaczyć.

Zamierzał odpowiedzieć, że nie widzi potrzeby, że sobie tego nie życzy, ale nie zdążył, ponieważ pielęgniarka wypchnęła Colina na korytarz i wyszła z izolatki, zamykając za sobą drzwi.

„To nie jest wina Badriego” — powiedziała Mary. Oczywiście miała rację. Przecież trudności z koncentracją stanowiły jeden z wczesnych objawów każdej grypy. Przypomniał sobie, jak nie był w stanie wystukać numeru Andrewsa oraz jak myliła się panna Piantini, opóźniając wejścia, zmieniając rytm i mrucząc co chwila pod nosem, że bardzo jej przykro.

— Mnie też jest przykro — powiedział do sufitu.

Istotnie, to nie Badri ponosił odpowiedzialność za to, co się stało, tylko on. Tak bardzo się niepokoił, czy niedoświadczony praktykant prawidłowo przeprowadził obliczenia, że w końcu zaraził technika swymi obawami i skłonił do ponownego wyliczenia współrzędnych.

Colin zostawił książkę na łóżku. Dunworthy przyciągnął ją bliżej (okazała się zdumiewająco ciężka), oparł na podstawce z zawiniętej kołdry, po czym zaczął powoli przewracać strony, aż wreszcie znalazł to, czego szukał.

Czarna Śmierć dotarła do Oxfordu w Boże Narodzenie. Natychmiast zamknięto Uniwersytet, znaczna część ludności uciekła zaś do okolicznych wsi, zanosząc tam zarazę. Ci, którzy nie chcieli albo nie mogli opuścić miasta, umierali setkami, aż wreszcie „nie pozostał nikt, kto mógłby zająć się konającymi albo pochować zmarłych”. Nieliczni, którzy pozostali przy życiu, zabarykadowali się w kilku college’ach, szukając wśród zdrowych kogoś, kogo mogliby obarczyć winą za sprowadzenie nieszczęścia.

Nawet nie zauważył kiedy zasnął; obudził się dopiero wtedy, kiedy ktoś zdjął mu okulary z nosa. Otworzywszy oczy ujrzał jasnowłosą przyjaciółkę Williama.

— Przepraszam — powiedziała z uśmiechem, chowając okulary do szuflady. — Nie chciałam pana obudzić.

— Nie szkodzi. Czy to prawda, że jest już po epidemii?

— Tak — odparła, spoglądając na wskaźniki nad jego głową. — Dosłownie w ostatniej chwili udało się ustalić pochodzenie wirusa i dostarczyć leki oraz szczepionkę. Gdyby nie to, byłoby naprawdę nieciekawie, bo według obliczeń sekcji prawdopodobieństwa wskaźnik zachorowań miał sięgnąć 85 procent, natomiast śmiertelność mogła wynieść nawet 32 procent. Jeśli dodatkowo wziąć pod uwagę, że kończyły się zapasy żywności, a połowa personelu medycznego leżała w szpitalu… Skończyło się na 19 procentach zgonów, ale kilkanaście osób wciąż znajduje się w stanie krytycznym. — Ujęła go delikatnie za przegub. — Trochę spadła panu temperatura. Miał pan naprawdę sporo szczęścia. Leki, które nam przysłano, nie działały równie skutecznie na wszystkich zarażonych. Doktor Ahrens…

Umilkła w pół zdania, Dunworthy zaś pomyślał z zaciekawieniem, co takiego mogła powiedzieć Mary.

— Miał pan dużo szczęścia — powtórzyła dziewczyna. — A teraz proszę spróbować zasnąć.

Zasnął bez najmniejszego trudu, a kiedy ponownie się obudził, ujrzał nad sobą gotową do ataku panią Gaddson z Biblią w dłoniach.

— „Sprowadzi na was wszystkie plagi egipskie” — zacytowała, kiedy tylko zobaczyła, że otworzył oczy. — „A także wszystkie choroby i zarazy, aż obrócicie się w proch”.

— „I zostaniecie wydani w ręce nieprzyjaciół waszych…” — wymamrotał.

— Słucham?

— Nic, nic.

Udało mu się jednak zbić ją z pantałyku. Przez dłuższą chwilę wertowała Pismo Święte w poszukiwaniu bardziej wstrząsających fragmentów, po czym znowu zaczęła czytać:

— „…i dlatego Pan zesłał na świat swego jednorodzonego Syna…”

Z pewnością nigdy by go nie przysłał, gdyby wiedział co się stanie, pomyślał Dunworthy. Gdyby wiedział o Herodzie, rzezi niewiniątek i Ogrodzie Oliwnym.

— Proszę przeczytać mi fragment Ewangelii według św. Mateusza — powiedział. — Rozdział 26, wiersz 39. Pani Gaddson posłała mu niechętne spojrzenie, niemniej jednak posłusznie przerzuciła kartki opasłej księgi.

— „I odszedłszy nieco dalej, upadł na twarz i modlił się tymi słowami:»Ojcze mój, jeśli to możliwe, niech Mnie ominie ten kielich!«”

Bóg nie miał pojęcia, co się dzieje z Jego synem, myślał Dunworthy, słuchając słów Pisma Świętego. Zesłał swego jednorodzonego syna na świat, ale ktoś popełnił błąd przy obliczaniu parametrów, ktoś inny wyłączył sieć, więc Bóg nie mógł pospieszyć synowi z pomocą. Źli ludzie aresztowali go, włożyli mu na głowę cierniową koronę, a potem przybili do krzyża.

— Rozdział 27, wiersz 46.

Zacisnęła usta i przewróciła kolejną kartkę.

— Nie wydaje mi się, żeby w obecnej sytuacji akurat te fragmenty…

— Proszę czytać.

— „Około godziny dziewiątej Jezus zawołał donośnym głosem:»Eli, Eli, lema sabachthani?«, to znaczy:»Boże mój, Boże mój, czemuś Mnie opuścił«?”

Kivrin nie wiedziała, co się stało. Z pewnością przypuszczała, że zjawiła się w niewłaściwym miejscu albo o niewłaściwym czasie, że pomyliła datę, że wydarzyła się jakaś awaria… Że wszyscy ją opuścili.

— Ma pan jakieś specjalne życzenia? — zapytała pani Gaddson.

— Nie.

Pospiesznie wróciła do Starego Testamentu.

— „Będą padać od głodu, miecza i chorób…” — przeczytała z wyraźnym zadowoleniem. — „Ci zaś, co znajdą się daleko, umrą od zarazy”.

O dziwo, jednak udało mu się zasnąć, a obudziwszy się stwierdził z ulgą, że są jeszcze inne pory dnia niż nie kończące się, wciąż takie samo popołudnie. Deszcz ciągle padał, ale tym razem sprzęty rzucały wyraźne cienie, dzwony zaś wybijały godzinę czwartą. Jasnowłosa pielęgniarka zaprowadziła go do łazienki. Książka znikła; uznał, że widocznie Colin przyszedł w odwiedziny, ale nie chciał go budzić, więc tylko zabrał swoją własność, lecz kiedy dziewczyna otworzyła nocną szafkę, by wyjąć jego kapcie, ujrzał książkę leżącą na półce. Poprosił pielęgniarkę o podniesienie zagłówka, a po powrocie z łazienki założył okulary i wrócił do przerwanej lektury.

Zaraza rozprzestrzeniała się tak błyskawicznie i zbierała tak obfite żniwo, że ludzie widzieli w niej coś więcej niż zwyczajną, choć bardzo groźną, chorobę. Oskarżali trędowatych, stare kobiety oraz upośledzonych umysłowo o zatruwanie studni i rzucanie uroków. Każdy nieznajomy, każdy przybysz z odległych stron natychmiast stawał się podejrzany. W hrabstwie Sussex ukamienowano dwóch Bogu ducha winnych podróżnych, w Yorkshire natomiast spalono na stosie młodą kobietę.

— A więc tutaj jest! — wykrzyknął Colin, wchodząc do pokoju. — Bałem się, że ją gdzieś zgubiłem.

Miał na sobie nową zieloną kurtkę i, jak zwykle, był zupełnie przemoczony.

— Zaniosłem pannie Taylor skrzynki z dzwonkami do kościoła reformowanego. Leje jak z cebra.

Dunworthy poczuł ogromną ulgę, a jednocześnie ogarnął go wstyd, że wcześniej nie zapytał o zdrowie żadnej spośród osób zakwaterowanych w Balliol.

— A więc ona też wyzdrowiała?

Colin dotknął guzika i kurtka rozpięła się samoczynnie, rozpryskując dokoła wodę.

— Aha. Piętnastego grają tam jakiś koncert.

Pochylił się nad łóżkiem, ale Dunworthy pospiesznie zamknął książkę i wręczył ją chłopcu.

— A reszta zespołu? Co z panną Piantini?

— Jest jeszcze w szpitalu. Tak zeszczuplała, że na pewno by pan jej nie poznał. — Otworzył książkę. — Czytał pan o Czarnej Śmierci, prawda?

— Owszem. Mam nadzieję, że pan Finch jest cały i zdrowy?

— Jak najbardziej. Zastępuje pannę Piantini. Ostatnio bardzo się zdenerwował, bo w transporcie nie było papieru toaletowego, a podobno zużyliśmy już prawie cały zapas. Okropnie pokłócił się o to z panią Gaddson. — Chłopiec zamknął książkę i położył ja na łóżku. — Co będzie z tą pana studentką?

— Nie mam pojęcia — przyznał Dunworthy.

— Jest jakiś sposób, żeby ją stamtąd wyciągnąć?

— Obawiam się, że nie.

— Ta Czarna Śmierć to paskudna sprawa — stwierdził Colin. — Umarło tylu ludzi, że nikt ich nie grzebał. Podobno trupy walały się na ulicach.

— Nic na to nie poradzę. W chwili, kiedy Gilchrist wyłączył sieć, utraciliśmy połączenie z punktem czasoprzestrzeni, w którym się znalazła.

— Wiem, ale może jednak da się coś wymyślić?

— Niestety nie.

— Ale…

— Chyba porozmawiam z lekarzem prowadzącym, żeby ograniczył liczbę gości, którym wolno pana odwiedzać — oświadczyła wiekowa pielęgniarka, chwytając chłopca za kołnierz kurtki i ciągnąc go do drzwi.

— Proszę zacząć od pani Gaddson! — zawołał za nią Dunworthy. — A w ogóle, to chcę jak najprędzej porozmawiać z Mary!

Zamiast Mary zjawiła się Montoya. Sądząc po opłakanym stanie, w jakim znajdowało się jej ubranie, buty, a nawet włosy, dopiero co przerwała pracę przy wykopaliskach. Towarzyszący jej Colin również był cały utytłany w błocie.

— Musieliśmy zaczekać, aż ta jędza sobie pójdzie! — oznajmił konfidencjonalnym szeptem.

Montoya ogromnie schudła. Ręce zaciśnięte na poręczy łóżka przypominały szpony drapieżnego ptaka, zegarek zaś wisiał smętnie na przegubie.

— Jak pan się czuje?

— Lepiej — skłamał, spoglądając na jej ręce. Były przeraźliwie brudne, za paznokciami znajdowały się tony błota. — A pani?

— Też.

Z pewnością zaraz po wypisaniu ze szpitala wróciła na stanowisko, by kontynuować poszukiwania rejestratora, teraz zaś przyjechała prosto tutaj.

— Ona nie żyje, prawda? — zapytał.

Zacisnęła palce jeszcze mocniej, po czym puściła poręcz.

— Tak.

A więc mimo wszystko Kivrin trafiła we właściwe miejsce. Przesunięcie przestrzenne wyniosło najwyżej kilometr lub dwa, a może tylko kilkanaście metrów; w każdym razie zdołała odnaleźć drogę łączącą Bath z Oxfordem, trafiła do Skendgate… I umarła tam na grypę, którą zaraziła się jeszcze przed przeskokiem, albo z głodu i wyczerpania po przejściu zarazy, albo z rozpaczy. Nie żyła od siedmiuset lat.

— A więc znalazła pani.

Nawet nie starał się, by zabrzmiało to jak pytanie.

— Co znalazła? — zdziwił się Colin.

— Rejestrator Kivrin.

— Nie — odparła Montoya. Wcale nie poczuł ulgi.

— Ale znajdzie go pani.

Ponownie zacisnęła dłonie na poręczy, lecz mimo to nie udało jej się ukryć ich drżenia.

— Kivrin sama mnie o to poprosiła. Tego dnia, kiedy miała wyruszyć. To ona zaproponowała, żeby wszczepić rejestrator do kości łódkowatej, żeby w razie czego dotrwał do naszych czasów. „Pan Dunworthy za bardzo się wszystkim przejmuje”, powiedziała, „ale gdyby naprawdę coś poszło nie tak jak należy, spróbuję tak wszystko zorganizować, by pochowali mnie na cmentarzu w Skendgate, żeby…” — Montoya umilkła, odchrząknęła, po czym dokończyła łamiącym się głosem: — „…żeby nie musiała pani przekopywać połowy Anglii”.

Dunworthy zamknął oczy.

— Czyli wcale nie macie pewności, że ona umarła! — wykrzyknął Colin. — Nie znaleźliście przecież rejestratora! Sam pan powiedział, że nie wiadomo, dokąd trafiła, więc skąd może pan wiedzieć, czy umarła?

— Przeprowadziliśmy eksperymenty ze szczurami laboratoryjnymi — odparła Montoya, wyręczając Dunworthy’ego. — Wstawialiśmy klatki do grobowca. Najpóźniej po kwadransie 75 procent szczurów było zarażonych wirusem. Kivrin pracowała przy grobowcu ponad trzy godziny, możemy więc mieć co najmniej 75 procentową pewność, że zaraziła się grypą, a jeśli weźmiemy pod uwagę ograniczone możliwości uzyskania fachowej opieki medycznej, musimy założyć, że choroba, i tak bardzo groźna, przebiegała z licznymi powikłaniami.

Ograniczone możliwości uzyskania fachowej opieki medycznej… W XIV wieku leczono ludzi pijawkami i strychniną, nikomu nawet jeszcze się nie śniło o bakteriach, wirusach, sterylizacji albo wzmacnianiu układu odpornościowego. Ci, co się nią opiekowali — zakładając, że w ogóle ktoś się o nią zatroszczył — okładali ją gorącymi kataplazmami, klepali modlitwy i upuszczali jej krew. Można było przeczytać o tym w tekstach źródłowych. „Medycy upuszczali im krew, lecz mimo to wielu umarło”.

— W tej odmianie grypy bez właściwego leczenia śmiertelność sięga 45 procent. Według obliczeń sekcji prawdopodobieństwa…

— Sekcja prawdopodobieństwa! — parsknął Dunworthy. — Czy przeprowadzali te obliczenia na podstawie danych dostarczonych przez Gilchrista?

Montoya zerknęła na Colina i groźnie zmarszczyła brwi.

— Prawdopodobieństwo, że Kivrin zaraziła się wirusem grypy, wynosi 75 procent, natomiast 68 procent, że zetknęła się z dżumą. Biorąc pod uwagę, iż dżumą zaraża się około 91 procent osób, które miały z nią kontakt oraz że śmiertelność wynosi co najmniej…

— Nie zaraziła się dżumą — przerwał jej ponownie Dunworthy. — Została zaszczepiona. Dziwne, że ani doktor Ahrens ani Gilchrist nie powiedzieli wam o tym.

Montoya znowu zerknęła na Colina, lecz tym razem chłopiec odwzajemnił się jej nieruchomym spojrzeniem. Dunworthy natychmiast zorientował się, że coś jest nie w porządku.

— Czy Gilchrist też zachorował?

Pamiętał doskonale, że tracąc przytomność w laboratorium osunął się w jego ramiona. Czyżby go wtedy zaraził?

— Pan Gilchrist umarł trzy dni temu — powiedziała Montoya bezbarwnym tonem.

— Co jeszcze kazali ci przede mną ukrywać? — zapytał, patrząc Colinowi prosto w oczy. — Czy umarł jeszcze ktoś, kogo znałem?

Montoya podniosła rękę, jakby zamierzała nie dopuścić chłopca do głosu, ale było już za późno.

— Babcia Mary — powiedział cicho Colin.


ZAPIS Z KSIĘGI SĄDU OSTATECZNEGO
(077076–078924)

Maisry uciekła. Ojciec Roche i ja szukaliśmy jej wszędzie, bojąc się, że zachorowała, poczuła się niedobrze i wpełzła w jakiś kąt, ale rządca powiedział, że kopiąc grób dla Walthefa widział ją, jak jechała w stronę lasu na kucyku Agnes.

Osiągnie tyle, że zaniesie chorobę dalej, choć bardziej prawdopodobne wydaje mi się, iż dotrze tylko do którejś z pobliskich wsi, gdzie zaraza rozgościła się na dobre. Dżuma otacza nas już ze wszystkich stron. Dzwony biją prawie bez przerwy, jakby wzywały wiernych na nie kończący się nieszpór, tyle że uderzają w szalonym, przerywanym rytmie. Nie sposób rozróżnić, czy zadźwięczały dziewięć, czy tylko trzy razy. Dziś rano ponownie odezwały się dzwony w Courcy. Uderzyły jeden jedyny raz. Czyżby któraś z rozszczebiotanych dziewcząt?

Rosemunda wciąż nie odzyskuje przytomności. Prawie nie mogę wyczuć pulsu. Agnes miota się w gorączce, woła mnie, ale kiedy podchodzę, próbuje uciekać, wymachuje rączkami i wierzga nogami.

Eliwys dosłownie leci z nóg, ponieważ dogląda obu córek, a także teściowej, która w ogóle nie pozwala mi zbliżyć się do siebie. Na mój widok wykrzykuje „Precz, Szatanie!”, a niedawno niewiele brakowało, żeby podbiła mi oko. Oprócz Rosemundy tylko pisarz zachowuje się zupełnie spokojnie, ale jemu już w niczym nie mogę pomóc. Wątpię, czy doczeka wieczora. Cuchnie od niego tak bardzo, że musiałyśmy przeciągnąć go w najdalszy kąt izby. Z pękniętej dymienicy znowu wydobywa się ropa.


(przerwa)

Gunni, drugi syn rządcy.

Kobieta z bliznami po skrofułach.

Ojciec Maisry.

Cob.


(przerwa)

Z lady Imeyne jest coraz gorzej. Roche zamierzał udzielić jej ostatniego namaszczenia, ale nie chciała się przed nim wyspowiadać.

„Przed śmiercią powinniście pogodzić się z Bogiem” — próbował ją przekonać, ale ona odwróciła się twarzą do ściany i powiedziała: „To Jego wina”.


(przerwa)

Trzydzieści jeden przypadków. Ponad siedemdziesiąt pięć procent mieszkańców. Dziś rano ojciec Roche poświęcił fragment błonia, bo na cmentarzu zaczyna brakować miejsc.

Maisry nie wróciła. Przypuszczalnie zaszyła się w jakimś dworze, którego mieszkańcy umarli na dżumę, a kiedy będzie po wszystkim, zostanie założycielką nowej szlacheckiej rodziny.

Może właśnie dlatego nasze czasy wyglądały tak, a nie inaczej? Ludzie, którzy nas otaczali, a także my sami, byliśmy potomkami Maisry, wysłannika biskupa oraz sir Bloeta. Ci, którzy nie uciekli przed dżumą, natomiast czynili wszystko, by pomóc bliźnim, zarazili się i pomarli.


(przerwa)

Lady Imeyne jest nieprzytomna, a ojciec Roche udziela jej ostatniego namaszczenia. Przekonałam go, żeby mimo wszystko to uczynił.

— Przez jej usta przemawia choroba. Możesz być pewien, ojcze, że nie odwróciła się od Boga.

Naturalnie to nie jest prawda i chyba lady Imeyne nie zasłużyła na wybaczenie, ale z pewnością nie zasłużyła również na los, jaki ją spotkał. Wcale jej nie winie za to, że za wszystko obarcza winą Boga, chociaż w tym także nie ma racji. To po prostu choroba, i tyle.

Skończyło się mszalne wino i święty olej, więc ojciec Roche musiał skorzystać ze zużytego oleju do smażenia, który znalazł w kuchni. Olej jest zupełnie czarny i zostawia ślady na skórze.

To tylko choroba, nic więcej.


(przerwa)

Stan Agnes wyraźnie się pogorszył. Czuję się okropnie siedząc i obserwując bezsilnie, jak dyszy ciężko niczym jej psiak, rzuca się na posianiu i krzyczy: „Przyprowadźcie Kivrin! Powiedzcie jej, żeby mnie stąd zabrała!”

Nawet ojciec Roche ma już dosyć.

— Czemu Bóg karze nas w ten sposób? — zapytał mnie jakiś czas temu.

— To nie jest kara boska, tylko choroba — odpowiedziałam, choć oboje doskonale zdajemy sobie sprawę, iż takie wyjaśnienie w gruncie rzeczy niczego nie tłumaczy.

Oprócz nas zdaje sobie z tego sprawę cała Europa a także Kościół. Przetrwa jeszcze kilka stuleci, wyszukując różne usprawiedliwienia, lecz fakt pozostanie faktem: Bóg dopuścił do tego potwornego nieszczęścia i nikomu nie pospieszył z pomocą.


(przerwa)

Dzwony umilkły. Ojciec Roche zapytał mnie, czy uważam, że świadczy to o tym, iż zaraza ustąpiła.

— Może jednak Bóg znalazł jakiś sposób, żeby nam pomóc — powiedział z nadzieją.

Nie wydaje mi się, żeby tak było. W Tournai zakazano bić w dzwony, żeby nie siać paniki wśród mieszkańców. Być może biskup Bath wydał podobne rozporządzenie.

Rzeczywiście, nieustający lament dzwonów był przerażający, ale cisza jest jeszcze gorsza. Zupełnie jakby nastąpił koniec świata.

30.

Mary umarła wkrótce po tym, jak Dunworthy trafił do szpitala. Zachorowała tego samego dnia, kiedy dostarczono szczepionkę. Natychmiast przypętało się zapalenie płuc, nazajutrz zaś jej serce po prostu przestało bić. Szóstego stycznia. W święto Trzech Króli.

— Powinieneś mi powiedzieć.

— Przecież mówiłem! — odparł Colin z oburzeniem. — Nie pamięta pan?

Niczego nie pamiętał, ale mógł się domyślić, kiedy ujrzał panią Gaddson siedzącą przy łóżku, albo kiedy Colin powiedział, że wolno mu przekazywać wyłącznie dobre wiadomości. Nie miał żadnego przeczucia. Nie zastanowiło go nawet, dlaczego do niego nie przychodzi.

— Mówiłem panu, że zachorowała, a potem, jak umarła, też od razu do pana przyszedłem, ale pan był tak chory, że nic do pana nie docierało.

Wyobraził sobie chłopca, czekającego nie wiadomo jak długo pod drzwiami, stojącego przy łóżku i próbującego podzielić się z nim straszną wiadomością.

— Bardzo mi przykro, Colin.

— Przecież to nie pana wina, że pan zachorował.

Jakiś czas temu Dunworthy w taki sam sposób pocieszał pannę Taylor; teraz zrozumiał, dlaczego jego wysiłki nie odniosły żadnego skutku.

— Nawet nie było tak źle — mówił dalej Colin. — Wszyscy byli dla mnie bardzo mili, tylko ta okropna pielęgniarka nie pozwoliła mi rozmawiać z panem nawet wtedy, kiedy poczuł się pan lepiej, a pani Gaddson bez przerwy czytała mi fragmenty Pisma Świętego o tym, jak to Bóg karze grzeszników. Pan Finch zadzwonił nawet do mojej matki, ale ona nie mogła przyjechać, więc sam zajął się pogrzebem. On też był bardzo miły, tak samo jak Amerykanki. Dostałem od nich mnóstwo słodyczy.

— Tak mi przykro… — wymamrotał Dunworthy. — Tak mi przykro… — powtórzył, kiedy wiekowa pielęgniarka wygoniła chłopca z pokoju.

Colin długo nie wracał — nie wiadomo, czy dlatego, że zmumifikowana siostra zabroniła mu wstępu na oddział, czy dlatego, że wbrew temu, co powiedział, w głębi serca czuł żal do Dunworthy’ego.

Miał do tego prawo. Bądź co bądź, Dunworthy opuścił go w najtrudniejszym momencie, zmuszając, by samodzielnie stawił czoło pani Gaddson, bezwzględnej pielęgniarce oraz lekarzom, którzy nie chcieli mu nic powiedzieć. W najmniej odpowiedniej chwili stał się bardziej nieosiągalny niż Basingame, łowiący łososie lub pstrągi w jakiejś szkockiej rzece. Bez względu na to, co mówił Colin, w głębi duszy chłopiec z pewnością żywił przekonanie, że gdyby Dunworthy naprawdę chciał, to mimo choroby zdołałby mu jakoś pomóc.

— Pan też uważa, że Kivrin nie żyje? — zapytał po wyjściu Montoi.

— Niestety tak.

— Ale przecież sam pan powiedział, że nie mogła zarazić się dżumą, więc może jednak wcale nie umarła? A jeśli wciąż czeka na pana w wyznaczonym miejscu?

— Jeszcze przed przeskokiem zaraziła się grypą.

— Tak samo jak pan, a przecież pan żyje. Myślę, że powinien pan porozmawiać z Badrim i dowiedzieć się, czy ma jakieś pomysły. Może uda mu się na nowo włączyć sieć albo coś w tym rodzaju?

— Nic nie rozumiesz — odparł Dunworthy ze zniecierpliwieniem. — To nie to samo, co włączyć latarkę. Nie ma możliwości powtórnego trafienia w ten sam czas i miejsce.

— Ale przecież można spróbować dokonać przeskoku na podstawie nowych obliczeń, celując dzień albo dwa później, prawda?

Nawet znając wszystkie współrzędne trzeba było kilku dni na przygotowanie przeskoku, a Badri przecież nie znał współrzędnych, tylko datę. Naturalnie, na tej podstawie mógłby obliczyć nowe parametry, pod warunkiem jednak, że do danych, które wprowadził do sieci w początkowym stadium choroby, nie wkradł się żaden dodatkowy błąd oraz że sama sieć dopuści do przeskoku w bezpośrednie sąsiedztwo poprzedniego. Gdyby istniało najmniejsze ryzyko spowodowania paradoksu, całe przedsięwzięcie spaliłoby na panewce.

Nie miał siły ani ochoty tłumaczyć tego Colinowi, a już szczególnie nie chciał mu powiedzieć tego, co najważniejsze: że w stuleciu, w którym standardową metodą leczenia było upuszczanie krwi, Kivrin nie miała prawie żadnej szansy, by wyjść zwycięsko ze starcia z grypą.

— Nie da rady, Colin. Przykro mi, ale już po wszystkim.

— Więc po prostu zostawi ją pan tam, nie wiedząc, czy na pewno umarła? Nawet nie porozmawia pan z Badrim?

— Posłuchaj, Colin…

— Moja babcia zrobiła dla pana wszystko, co mogła! Nie poddała się do końca!

— Co tu się dzieje? — zaskrzeczała wiekowa pielęgniarka, wchodząc do izolatki. — Młody człowieku, jeśli natychmiast nie przestaniesz denerwować pacjenta, będę musiała wyprosić cię za drzwi!

— I tak już wychodziłem! — parsknął Colin, po czym wypadł jak burza z pokoju.

Nie zjawił się ani po południu, ani wieczorem, ani nawet nazajutrz rano.

— Czy wolno mnie odwiedzać? — zapytał na wszelki wypadek przyjaciółkę Williama, kiedy objęła dyżur.

— Naturalnie — odparła, spoglądając uważnie na ekrany. — Właśnie ktoś przyszedł do pana.

Tym kimś okazała się pani Gaddson. Weszła do pokoju z otwartą Biblią.

— Ewangelia według św. Łukasza, rozdział 23 wiersz 33 — powiedziała. — Specjalnie dla pana, skoro tak bardzo interesuje się pan ukrzyżowaniem. „Gdy przyszli na miejsce zwane Czaszką, ukrzyżowali tam Jego i złoczyńców…”

Gdyby Bóg wiedział, gdzie jest Jego Syn, z pewnością nie pozwoliłby, aby to uczyniono, pomyślał Dunworthy. Wyciągnąłby go stamtąd. Pospieszyłby mu z pomocą i wyrwał z rąk oprawców.

Podczas Czarnej Śmierci ludzie uwierzyli, że Bóg ich opuścił. „Dlaczego odwróciłeś się od nas?” — pisali. „Dlaczego nie zważasz na nasze wołania?” Być może dlatego, że ich po prostu nie słyszał. Być może On także zachorował i leżał nieprzytomny w niebie, niezdolny pomóc nie tylko im, ale nawet Sobie.

— „…I mrok ogarnął całą ziemię aż do godziny dziewiątej.” — ciągnęła pani Gaddson. — „Słońce się zaćmiło…”

Ludzie byli pewni, że zbliża się koniec świata, że nadchodzi Armageddon, że Szatan zwyciężył w ostatecznej rozgrywce. Tak właśnie się stało, przemknęło Dunworthy’emu przez głowę. Wyłączył sieć. Utracił koordynaty.

Jego myśli skierowały się ku Gilchristowi. Ciekawe, czy przed śmiercią zdał sobie sprawę z popełnionego błędu, czy może umierał nieprzytomny, nieświadomy tego, że zamordował Kivrin?

— „Potem Jezus wyprowadził ich ku Betanii i podniósłszy ręce błogosławił ich. A kiedy ich błogosławił, rozstał się z nimi i został uniesiony do nieba”.

Rozstał się z nimi i został uniesiony do nieba… A więc Bóg jednak po Niego przybył — tyle że za późno. Dużo za późno.

Czytała nieprzerwanie aż do wieczora, kiedy do pokoju weszła jasnowłosa pielęgniarka.

— Pora spać! — oznajmiła pogodnym tonem, spoglądając znacząco na panią Gaddson, która natychmiast zamknęła Biblię i bez słowa opuściła izolatkę.

Dziewczyna pomogła Dunworthy’emu usiąść w łóżku, po czym kilka razy strzepnęła poduszkę.

— Czy Colin…

— Nie widziałam go od wczoraj — odparła, kładąc go delikatnie. — Byłoby dobrze, gdyby pan się teraz trochę przespał.

— A panna Montoya?

— Też się nie pokazała.

Wręczyła mu pastylkę i kubek z wodą.

— Są dla mnie jakieś wiadomości?

— Żadnych. — Zabrała pusty kubek. — Proszę spać.

Żadnych wiadomości. „Spróbuję tak wszystko zorganizować, żeby pochowali mnie na cmentarzu w Skendgate”. Ale na cmentarzach bardzo prędko zabrakło miejsca. Ofiary zarazy grzebano w przydrożnych rowach i płytkich zbiorowych grobach lub wrzucano je do rzek, potem zaś nikt nie zaprzątał sobie głowy pochówkiem. Trupy walały się na ulicach i gościńcach, gdzieniegdzie zaś układano je w ogromne stosy i palono.

Montoi nigdy nie uda się odnaleźć rejestratora. A nawet gdyby go znalazła, to co by usłyszeli? Przerażony głos Kivrin. „Byłam na miejscu przeskoku, ale sieć się nie otworzyła. Co się stało? Dlaczego mnie stąd nie zabraliście?”

Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił?

Przyjaciółka Williama pomogła mu przejść na fotel i podała lunch. Właśnie kończył kompot śliwkowy, kiedy do pokoju wszedł Finch.

— Kończą nam się przetwory owocowe — oznajmił, spoglądając znacząco na tacę. — I papier toaletowy. Czy oni naprawdę uważają, że w takich warunkach da się normalnie prowadzić zajęcia? — Przysiadł na skraju łóżka. — Rektor ustalił, że semestr zacznie się dwudziestego piątego stycznia, ale nie ma mowy, żebyśmy zdążyli się przygotować. W Salvinie leży jeszcze piętnastu pacjentów, masowe szczepienia dopiero się zaczęły, a ja wcale nie jestem pewien, czy rzeczywiście jest już po epidemii.

— Co z Colinem? Wszystko w porządku?

— Tak, proszę pana. Co prawda śmierć doktor Ahrens bardzo go przygnębiła, ale odzyskał dawny humor, kiedy tylko zaczął pan wracać do zdrowia.

— Jestem panu bardzo wdzięczny za pomoc, jaką mu pan okazał. Colin powiedział mi, że załatwiał pan wszystkie formalności związane z pogrzebem.

— Och, to naprawdę drobnostka. Został przecież całkiem sam wśród obcych ludzi. Byłem pewien, że jego matka przyjedzie na pogrzeb, ale podobno nie udało jej się załatwić przepustki. Za to przysłała piękny wieniec z lilii i goździków. Nabożeństwo zostało odprawione w kaplicy naszego college’u. — Poruszył się niespokojnie. — Właśnie, skoro mowa o kaplicy… Mam nadzieję, że nie będzie pan miał nic przeciwko temu, że w pańskim imieniu wyraziłem zgodę, by piętnastego stycznia Kościół Reformowany urządził tam koncert? Nasze Amerykanki zagrają „Kiedy wreszcie przybędzie mój Zbawiciel” Rimbauda. Chyba dobrze zrobiłem, prawda?

— Jak najbardziej — odparł Dunworthy, zastanawiając się, kiedy odbył się pogrzeb Mary i czy wyprowadzaniu trumny ze zwłokami towarzyszyły dźwięki dzwonów.

— Naturalnie mogę im powiedzieć, żeby przeniosły się do Najświętszej Marii Panny…

Ocknął się z zamyślenia.

— Skądże znowu, nie trzeba. Nasza kaplica będzie w sam raz. Widzę, że doskonale daje pan sobie radę pod moją nieobecność.

— Cóż, staram się, jak mogę, choć chwilami wydaje mi się, że nie podołam. Szczególnie z powodu pani Gaddson. — Wstał z łóżka. — Pójdę już. Powinien pan jak najwięcej odpoczywać i wracać do zdrowia. Ma pan jakieś życzenia? Mogę coś dla pana zrobić?

Dunworthy pokręcił głową.

Finch ruszył do drzwi, ale zatrzymał się z ręką na klamce i odwrócił w jego stronę.

— Proszę przyjąć szczere wyrazy współczucia — powiedział, przestępując niepewnie z nogi na nogę. — Wiem, że doktor Ahrens i pan byliście sobie bardzo bliscy.

Bliscy? — pomyślał, kiedy za Finchem zamknęły się drzwi. Czy naprawdę byliśmy sobie bliscy? Wytężył pamięć, by przypomnieć sobie Mary pochylającą się nad nim z zatroskaną miną, podłączającą mu kroplówkę, spoglądającą na ekrany monitorów, a także Colina, w nowej zielonej kurtce i z szyją okręconą szaroburym szalikiem, mówiącego głośno: „Babcia Mary umarła. Umarła! Słyszy mnie pan?”

Bez skutku.

Pielęgniarka odprowadziła go do łóżka, podłączyła kroplówkę, a kiedy się obudził — nawet nie zauważył, że zasnął — stwierdził ze zdziwieniem, iż czuje się znacznie lepiej.

— Wreszcie wziął się do pracy pański układ odpornościowy — poinformowała go przyjaciółka Williama. — Te zastrzyki wzmacniające jednak coś dają. Mieliśmy już kilka prawie cudownych ozdrowień.

Pomogła mu dotrzeć do łazienki, po lunchu zaś oznajmiła, iż powinien udać się na przechadzkę po korytarzu.

— Im dalej pan zajdzie, tym lepiej — powiedziała, zakładając mu kapcie.

Nigdzie nie idę, pomyślał. Nie mam po co. Gilchrist wyłączył sieć.

Przykleiła mu kroplówkę do ramienia, podłączyła zasilaną przez baterię pompkę dozującą i pomogła założyć szlafrok.

— Na pewno odczuwa pan przygnębienie, ale proszę się tym nie przejmować. Po tak ciężkiej chorobie mała depresja nie jest niczym nadzwyczajnym. Minie natychmiast, kiedy tylko pański organizm odzyska równowagę chemiczną i hormonalną.

Wyprowadziła go na korytarz.

— Jeśli pan chce, może pan odwiedzić znajomych. W tej chwili mamy dwoje pacjentów z Balliol. Panna Piantini leży w sali na końcu korytarza. Pański widok z pewnością podniósłby ją na duchu.

— Czy pan Latimer… — Umilkł, a po chwili zadał zupełnie inne pytanie niż to, jakie cisnęło mu się na usta: — Czy pan Latimer jest jeszcze w szpitalu?

— Tak. Leży w trzecim pokoju po prawej stronie.

Z tonu, jakim to powiedziała, domyślił się, że z Latimerem nie jest najlepiej.

Powłócząc nogami ruszył we wskazanym kierunku. Nie odwiedził starego wykładowcy, kiedy tylko dowiedział się o jego chorobie, bo czekał na telefon od Andrewsa, potem zaś w szpitalu zabrakło sterylnych kombinezonów. Wiedział to, co powiedziała mu Mary: że Latimer jest ciężko chory i nieprzytomny.

Ostrożnie uchylił drzwi. Stary mężczyzna leżał na wznak z ramionami spoczywającymi nieruchomo na prześcieradle. Plastikowe rury łączyły piętrzącą się przy ścianie aparaturę z jego ustami i nosem, do lewego ramienia była podłączona kroplówka, cienkie włókna optyczne zdawały się wyrastać z jego klatki piersiowej i czaszki, niknąc w plątaninie innych przewodów, które spowijały go niczym pajęczyna. Część z nich zasłaniała mu twarz, lecz jemu zdawało się to wcale nie przeszkadzać.

Dunworthy wszedł do pokoju najciszej jak potrafił i stanął przy łóżku.

— Latimer? — szepnął.

Pacjent nie zareagował. Miał otwarte, zupełnie nieruchome oczy, jego twarz zaś — a raczej ta jej część, którą można było dostrzec pod rurami i kabelkami — przypominała woskową maskę. Zamarł na niej wyraz lekkiego zdziwienia połączonego ze skupieniem, jakby mężczyzna na próżno usiłował przypomnieć sobie doskonale znany fragment z Chaucera.

— Panie Latimer — powtórzył nieco głośniej Dunworthy i zerknął na ekrany. Widoczne na nich wykresy oraz liczby także nie uległy zmianie.

Do niego nic nie dociera, uświadomił sobie, po czym oparł się o stojące przy łóżku krzesło.

— Pan o niczym nie wie — powiedział drżącym głosem. — Mary nie żyje, Kivrin została w 1348, a Gilchrist wyłączył sieć.

Pofalowane linie wciąż przesuwały się obojętnie przez ekrany, kolorowe lampki migały w nie zmienionym rytmie, w okienkach wskaźników świeciły te same liczby.

— We dwóch wysłaliście ją prosto w objęcia Czarnej Śmierci, a teraz leży pan tutaj i nawet…

Tak bardzo zakręciło mu się w głowie, że musiał usiąść nakrześle.

„Mówiłem panu, że babcia umarła, ale pan był tak chory, że nic do pana nie docierało”. Colin mówił do niego, a on leżał jak Latimer, obojętny, niedostępny.

Nigdy mi tego nie wybaczy, pomyślał. Tak samo jak nigdy nie wybaczy matce, że nie przyjechała na pogrzeb. Co powiedział Finch? Że nie zdołała uzyskać przepustki? Wyobraził sobie chłopca stojącego przed trumną, o którą oparto wieniec z lilii i goździków, zupełnie samego, zdanego na łaskę i niełaskę pani Gaddson oraz amerykańskich dzwonniczek.

„Matka nie mogła przyjechać” — powiedział Colin, ale z pewnością w to nie wierzył. Oczywiście, że przyjechałaby, gdyby naprawdę chciała.

Nigdy mi nie wybaczy, tak samo jak Kivrin. Co prawda jest starsza od niego, więc zdoła sobie wyobrazić mnóstwo okoliczności, które mogły uniemożliwić zabranie jej z miejsca przeskoku, ale w głębi serca będzie przekonana, że gdybym chciał, znalazłbym jakiś sposób, by przybyć po nią i ocalić ją przed niebezpieczeństwem.

Gdybym tylko chciał.

Z trudem podniósł się z krzesła, przez chwilę stał, trzymając się kurczowo oparcia, po czym wyszedł z izolatki, nie patrząc ani na Latimera, ani na monitory. Przy ścianie stało puste łóżko na kółkach; ciężko oddychając przysiadł na nim i pochylił głowę.

— Tu pan jest, panie Dunworthy!

Ocknąwszy się z otępienia stwierdził, że stoi przed nim pani Gaddson.

— Szłam właśnie, żeby panu poczytać. — Otworzyła Biblię. — Jest pan pewien, że wolno panu chodzić?

— Tak.

— Muszę przyznać, że cieszę się, iż wreszcie zaczyna pan wracać do zdrowia. Pod pańską nieobecność wszystko stanęło na głowie.

— Rzeczywiście.

— Koniecznie musi pan poważnie porozmawiać z panem Finchem. Pozwala tym okropnym Amerykankom ćwiczyć o każdej porze dnia i nocy, a kiedy zwróciłam mu na to uwagę, zbył mnie w bardzo nieuprzejmy sposób. Poza tym, zatrudnił mojego Willy’ego jako pielęgniarza. Jako pielęgniarza, wyobraża pan sobie? Mojego syna, który zawsze był nadzwyczaj chorowity! To prawdziwy cud, że do tej pory niczym się nie zaraził.

Istotnie, można to uznać za cud, pomyślał Dunworthy, szczególnie jeśli weźmie się pod uwagę imponującą liczbę dziewcząt, z którymi William Gaddson kontaktował się (i to dość blisko) podczas epidemii. Ciekawe, jakie szanse przeżycia dałaby mu sekcja prawdopodobieństwa?

— Tym razem pan Finch przebrał miarę — mówiła dalej pani Gaddson. — Naturalnie stanowczo sprzeciwiłam się jego niecnym zakusom. „Zabraniam panu lekkomyślnie narażać na szwank zdrowie mego syna” — powiedziałam. „Nie będę stała bezczynnie i przyglądała się, kiedy mojemu dziecku grozi śmiertelne niebezpieczeństwo”.

Śmiertelne niebezpieczeństwo.

— Przepraszam, ale muszę odwiedzić pannę Piantini.

— Powinien pan wrócić do łóżka. Wygląda pan okropnie. — Pogroziła mu Pismem Świętym. — W tym szpitalu dzieją się skandaliczne rzeczy! Nikogo nie obchodzi, że ciężko chorzy ludzie łażą po korytarzach. Jeśli nastąpi nawrót choroby, na pewno pan umrze, i będzie pan mógł mieć o to pretensje wyłącznie do siebie!

— Zdaję sobie z tego sprawę — odparł Dunworthy, po czym otworzył drzwi do sali ogólnej.

Podświadomie oczekiwał, że będzie niemal pusta, tymczasem okazało się, iż wszystkie łóżka są zajęte. Większość pacjentów siedziała w łóżkach, czytając książki lub czasopisma albo oglądając filmy na przenośnych odtwarzaczach. Tylko jeden nic nie robił; po prostu siedział bez ruchu w fotelu na kółkach i wpatrywał się w mokre od deszczu okno.

Minęła dłuższa chwila, zanim Dunworthy rozpoznał tego człowieka. Co prawda Colin wspomniał, że technik jest jeszcze w szpitalu, ale Dunworthy nie był przygotowany na taki widok: Badri wyglądał jak starzec. Jego smagła niegdyś twarz miała popielatoszarą barwę, oczy zapadły się głęboko, między nosem a ustami pojawiły się głębokie bruzdy, włosy zaś były zupełnie siwe.

— Badri… — wyszeptał.

Technik odwrócił się razem z fotelem. — Pan Dunworthy.

— Nie wiedziałem, że pana tu zastanę.

— Przenieśli mnie po tym, jak… — Umilkł w pół zdania. — Słyszałem, że czuje się pan znacznie lepiej — dokończył po jakimś czasie.

— Owszem.

Nie zniosę tego, pomyślał Dunworthy. Jak pan się czuje? Dziękuję, całkiem nieźle. A pan? Och, znacznie lepiej. Co prawda jestem w depresji, ale podobno to typowe dla rekonwalescentów.

Badri ponownie odwrócił się w stronę okna. Widocznie dla niego to jest też nie do zniesienia, przemknęło Dunworthy’emu przez głowę.

— Pomyliłem się przy wprowadzaniu danych do komputera — powiedział technik, śledząc wzrokiem krople deszczu spływające po szybie.

Dunworthy doskonale wiedział, co powinien odpowiedzieć. „Był pan chory, miał pan gorączkę”. Albo: „Kłopoty z koncentracją stanowią jeden z wczesnych objawów grypy” — Albo: „To nie pańska wina”.

Nic nie odpowiedział.

— Nie zdawałem sobie sprawy, że jestem chory — ciągnął technik, skubiąc połę szlafroka tak samo jak przedtem, w gorączce, skubał skraj koca. — Od rana bolała mnie głowa, ale pomyślałem sobie, że to pewnie z przepracowania. Powinienem się zorientować, że coś jest ze mną nie w porządku i odwołać przeskok.

A ja powinienem odmówić, kiedy poprosiła mnie, żebym został jej opiekunem, powinienem dopilnować Gilchrista, żeby najpierw przeprowadził symulację przeskoku, powinienem zmusić go do otwarcia sieci, kiedy tylko znalazł mnie pan w pubie i powiedział, że coś się nie zgadza.

— Należało otworzyć sieć, nie czekając na wyznaczony termin — dodał Badri, mnąc szlafrok wychudzonymi rękami. — Nie czekając, aż pan wyzdrowieje.

Dunworthy odruchowo zerknął na ścianę, ale nad łóżkiem Badriego nie było żadnej aparatury kontrolno-pomiarowej. Czy to możliwe, by technik nie wiedział, że Gilchrist wyłączył sieć? A może nie powiedzieli mu o tym w trosce o jego zdrowie, tak samo jak jemu nie powiedzieli o śmierci Mary?

— Nie chcieli wypisać mnie ze szpitala, ale gdybym się uparł, na pewno by mnie wypuścili.

Muszę mu o tym powiedzieć, powtarzał w myślach Dunworthy. Muszę. Teraz, natychmiast.

Nie zrobił tego jednak, tylko stał, obserwując w milczeniu, jak Badri znęca się nad szlafrokiem.

— Panna Montoya pokazała mi obliczenia sekcji prawdopodobieństwa — powiedział technik. — Sądzi pan, że Kivrin nie żyje?

Mam nadzieję, pomyślał. Mam nadzieję, że wirus zabił ją, zanim zorientowała się, gdzie jest. Zanim zorientowała się, że zostawiliśmy ją na pastwę losu.

— To nie pańska wina — wymamrotał.

— Spóźniłem się tylko dwa dni. Kiedy otworzyłem sieć, byłem pewien, że będzie na nas czekała, ale jej tam nie było. Tylko dwa dni!

— Słucham?

— Błagałem, żeby wypisali mnie szóstego stycznia, ale oni zatrzymali mnie do ósmego. Natychmiast popędziłem do laboratorium i otworzyłem sieć, lecz Kivrin już tam nie było.

— Co pan wygaduje? — zapytał Dunworthy. — W jaki sposób mógł pan otworzyć sieć? Przecież Gilchrist ją wyłączył!

Badri ponownie odwrócił się od okna i podniósł na niego wzrok.

— Wykorzystałem zapis rezerwowy.

— Zapis rezerwowy?

— Zapis parametrów przeskoku — odparł technik z nutą zdziwienia w głosie. — Tak bardzo niepokoił się pan, że sekcja średniowiecza popełni jakiś błąd, że postanowiłem na wszelki wypadek zdublować wszystkie obliczenia. We wtorek po południu przyszedłem do Balliol, żeby panu o tym powiedzieć, ale pana nie zastałem, więc zostawiłem kartkę z wiadomością, że muszę z panem porozmawiać.

— Kartkę z wiadomością… — wyszeptał Dunworthy.

— Na szczęście laboratorium było otwarte, więc przeprowadziłem symulację korzystając z sieci Balliol. Zależało mi na tym, żeby pana uspokoić.

Pod Dunworthym nagle ugięły się kolana. Na szczęście stał przy łóżku, więc tylko usiadł na nim ciężko; gdyby łóżka nie było, najprawdopodobniej osunąłby się na podłogę.

— Później próbowałem panu o tym powiedzieć, ale byłem już tak chory, że nikt nie mógł mnie zrozumieć.

A więc przez cały czas istniał zapis oryginalnych, prawidłowych parametrów, podczas gdy on marnotrawił bezcenne godziny i dni, usiłując przekonać Gilchrista, żeby otworzył laboratorium, szukając Basingame’a, czekając aż Polly Wilson znajdzie sposób, żeby włamać się do komputera Uniwersytetu. „Martwię się” — bredził Badri w gorączce. „Czy laboratorium jest otwarte?” „Zapis”.

Zapis.

— Może pan jeszcze raz otworzyć sieć?

— Oczywiście, ale nawet jeżeli Kivrin nie zaraziła się dżumą…

— Nie zaraziła się — stwierdził lakonicznie Dunworthy. — Została zaszczepiona.

— …to na pewno już jej tam nie będzie. Od wyznaczonej daty minęło osiem dni. Niemożliwe, żeby czekała tak długo. Nie było jej już na trzeci dzień.

— Czy ktoś może się tam przedostać?

Badri zamrugał raptownie.

— Po co?

— Żeby jej poszukać, rzecz jasna. Czy ktoś inny może skorzystać z tego samego połączenia?

— Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia.

— Ile czasu potrzebuje pan na ponowne otwarcie sieci?

— Z gotowymi parametrami… Najwyżej dwie godziny. Niestety nie jestem w stanie przewidzieć rozmiarów poślizgu.

Drzwi otworzyły się z hukiem i do sali wpadł zdyszany Colin.

— Tu pan jest! — wykrzyknął triumfalnie. — Pielęgniarka powiedziała, że poszedł pan na spacer, ale nigdzie nie mogłem pana znaleźć. Myślałem już, że pan się zgubił.

— Nie zgubiłem się — odparł Dunworthy, w dalszym ciągu wpatrując się w Badriego.

— Kazała mi pana przyprowadzić. — Colin chwycił go pod ramię i pomógł wstać z łóżka. — Za pierwszym razem nie wolno się przemęczać.

Poprowadził go w kierunku drzwi. Dunworthy zatrzymał się w progu i odwrócił do technika.

— Z którego laboratorium korzystał pan ósmego stycznia, kiedy otworzył pan sieć?

— W Balliol — odparł Badri. — Bałem się, że w Brasenose po wyłączeniu sieci mogła ulec skasowaniu część pamięci, a nie miałem czasu, żeby wszystko sprawdzać od zera.

Colin pociągnął Dunworthy’ego za rękaw.

— Za pół godziny zaczyna dyżur zmumifikowany potwór — ostrzegł go. — Na pańskim miejscu wolałbym już wtedy być w łóżku.

Wyszli na korytarz, ale kiedy tylko drzwi zamknęły się za nimi, Dunworthy oparł się o nie plecami.

Poślizg może być za duży. Technik unieruchomiony w wózku inwalidzkim. On sam tak słaby, że miałby kłopoty z dotarciem o własnych siłach do końca korytarza, a co dopiero mówić o powrocie do college’u. „Zaniepokojony” — bredził Badri w gorączce. Dunworthy myślał, że miało to być coś w rodzaju: „Był pan tak zaniepokojony, że na wszelki wypadek ponownie przeprowadziłem obliczenia”. Tymczasem technik chciał powiedzieć: „Był pan tak zaniepokojony, że na wszelki wypadek zdublowałem zapis”.

Zapis.

— Dobrze się pan czuje? Chyba nie ma pan nawrotu, czy czegoś w tym rodzaju?

Pokręcił głową.

— Zapytał pan pana Chaudhuri, czy uda mu się na nowo obliczyć współrzędne?

— Nie trzeba niczego obliczać. Istnieje zapis rezerwowy.

Chłopcu natychmiast rozbłysły oczy.

— Zapis rezerwowy? Czy to znaczy, że można dokonać jeszcze jednego przeskoku?

— Tak.

— A więc jednak spróbuje pan ją uratować?

Dunworthy przeszedł kilka kroków, ale zrobiło mu się tak słabo, że musiał ponowię przystanąć i oprzeć się o łóżko na kółkach.

— Sam nie wiem…

— Pomogę panu! — oświadczył chłopiec z entuzjazmem. — Co mam zrobić? Wystarczy, że pan powie, a wszystko załatwię. Nie będzie pan musiał nawet kiwnąć palcem.

— Nie wiadomo czy się uda. Poślizg…

— Ale spróbuje pan, prawda? Prawda?

Czuł, jak z każdym krokiem wokół jego piersi coraz silniej zaciska się żelazna obręcz. Badri już miał nawrót choroby. Nawet jeśli zdołają przygotować przeskok, sieć może się nie otworzyć.

— Tak — powiedział. — Spróbuję.

— Ale wdechowo!


ZAPIS Z KSIĘGI SADU OSTATECZNEGO
(078926–079064)

Lady Imeyne, matka lorda Guillaume’a D’Iverie.


(przerwa)

Rosemunda gaśnie w oczach. Nie jestem w stanie wyczuć pulsu, a jej skóra jest żółta i przypomina pergamin, co, jak wiem, stanowi niedobry znak. Agnes walczy nadspodziewanie dzielnie. Wciąż nie ma dymienic ani torsji, a to z kolei, jak mi się wydaje, pozwala żywić nadzieję. Eliwys musiała ściąć jej włosy, bo mała szarpała za nie, wołając mnie, żebym przyszła i wreszcie ją uczesała.


(przerwa)

Ojciec Roche udzielił Rosemundzie ostatniego namaszczenia. Oczywiście nie była w stanie się wyspowiadać. Agnes chyba czuje się trochę lepiej, choć niedawno miała krwotok z nosa. Poprosiła o dzwoneczek.


(przerwa)

Ty draniu! Nie pozwolę ci jej zabrać. To przecież jeszcze dziecko, ale ty chyba się w tym specjalizujesz, prawda? Pamiętasz rzeź niewiniątek? Zabiłeś już maleństwo rządcy i pieska Agnes, i chłopca, który pobiegł sprowadzić pomoc, kiedy zamarzałam w chacie. Wystarczy. Nie pozwolę, żebyś ją też zabił, ty cholerny sukinsynu! Nie oddam ci jej!

31.

Agnes umarła dzień po Nowym Roku, ani na chwilę nie przestając wzywać Kivrin.

— Ona tu jest — powtarzała Eliwys, trzymając dziecko za rękę. — Lady Katherine jest przy tobie.

— Nieprawda! — zawodziła dziewczynka schrypniętym, lecz zaskakująco silnym głosem. — Powiedzcie jej, żeby zaraz przyszła!

— Zrobię to — odparła matka, po czym spojrzała na Kivrin z wyrazem twarzy, którego ta nie potrafiła odczytać. — Pójdźcie po ojca Roche’a.

— Co się stało? — zapytała Kivrin. Kapłan udzielił już małej ostatniego namaszczenia. Przez cały czas, kiedy dotykał jej czoła i dłoni, wrzeszczała i miotała się jak ogarnięta szaleństwem, potem zaś nie pozwalała mu się zbliżyć. — Źle się czujecie, pani?

Eliwys pokręciła głową.

— Co powiem mojemu mężowi, kiedy wróci?

Delikatnie położyła rączkę córki na posłaniu. Kivrin dopiero wtedy zorientowała się, że Agnes nie żyje.

Umyła małe ciałko, niemal wszędzie pokryte niebieskofioletowymi sińcami. Rączka, którą ściskała Eliwys, była prawie całkiem czarna. Zupełnie jakby małą ciężko pobito. Bo to prawda, przemknęło jej przez głowę. Agnes była bita, torturowana, na koniec zaś została zamordowana.

Rzeź niewiniątek.

Ubranie Agnes znajdowało się w opłakanym stanie, jej płócienną koszulkę już dawno temu podarły na bandaże. Kivrin zawinęła ją w swój biały płaszcz. Pochówkiem zajęli się ojciec Roche i rządca.

Eliwys nie uczestniczyła w pogrzebie.

— Muszę zostać przy Rosemundzie — odparła, kiedy Kivrin powiedziała jej, że już pora. Rosemunda nie potrzebowała żadnej pomocy; wciąż leżała nieruchomo z zamkniętymi oczami, nie odzywając się ani słowem. Kivrin podejrzewała, że wysoka gorączka doprowadziła do uszkodzenia mózgu. — Poza tym, lada chwila może wrócić Gawyn.

Na dworze było bardzo zimno. Kiedy mężczyźni opuszczali ciało do grobu, z ich ust buchały kłęby pary. Kivrin poczuła, jak ogarnia ją złość. Dlaczego tak sapiecie? — cisnęły się jej na usta gorzkie słowa. Przecież ona prawie nic nie waży. Można ją podnieść jedną ręką.

Jeszcze większa złość ogarnęła ją na widok grobów. Cmentarz był już pełen, podobnie jak fragment błonia, który ojciec Roche poświęcił nie tak dawno temu. Mogiła lady Imeyne znajdowała się tuż przy bramie, natomiast dziecko rządcy nie miało swojego grobu; ojciec Roche pochował je razem z matką, mimo iż nie było ochrzczone.

A co z najmłodszym synem rządcy i pisarzem? Gdzie zamierzasz ich pochować? Przecież tu już nie ma miejsca! Kto powiedział, że Czarna Śmierć zabiła jedną trzecią do połowy stanu mieszkańców Europy? Tutaj umierają wszyscy.

— Requiescat in pace. Amen.

Ojciec Roche cofnął się o krok, a rządca począł zgarniać do płytkiego grobu bryły zmarzniętej ziemi.

Miał pan rację, panie Dunworthy, pomyślała z goryczą. Biały kolor jest niepraktyczny. Szybko się brudzi. Miał pan rację także w wielu innych sprawach. Ostrzegał mnie pan, że mogą wydarzyć się różne okropne rzeczy, i wydarzyły się. Teraz zapewne nie może się pan doczekać, żeby powiedzieć: „A nie mówiłem?” Niestety, zostanie pan pozbawiony tej satysfakcji, ponieważ nie wiem jak trafić na miejsce przeskoku, a jedyny człowiek, który mógłby wskazać mi drogę, najprawdopodobniej nie żyje.

Nie czekała aż rządca usypie niski kopczyk nad grobem Agnes ani kiedy ojciec Roche zakończy przyjacielską pogawędkę z Bogiem. Szybkim krokiem ruszyła z powrotem w kierunku dworu. Była wściekła na wszystkich: na rządcę, za to, że macha z zapałem łopatą, jakby nie mógł się doczekać, kiedy pozwolą mu wykopać następne groby. Na Eliwys, za to, że została w domu. Na Gawyna, za to, że nie wrócił.

— Katherine! — zawołał ojciec Roche.

Odwróciła się, a on podbiegł do niej, ciągnąc za sobą biały obłok oddechu.

— O co chodzi?

Wpatrywał się w nią z powagą.

— Nie wolno nam tracić nadziei — powiedział.

— Niby dlaczego? — wybuchnęła. — Mamy osiemdziesiąt pięć procent chorych, a przecież zabawa dopiero się zaczęła! Pisarz umrze lada chwila, Rosemunda też, wy wszyscy przypuszczalnie zdążyliście się już zarazić. Dlaczego nie miałabym stracić nadziei?

— Bóg nie opuścił nas zupełnie. Agnes jest teraz bezpieczna w Jego ramionach.

Bezpieczna, pomyślała z goryczą. W grobie. Pod warstwą zmrożonej ziemi. W ciemności.

Ukryła twarz w dłoniach.

— Trafiła prosto do nieba, gdzie nie dosięgnie jej żadna choroba. Miłość Boga jest zawsze z nami i nic nie zdoła nas od Niego oddzielić: ani śmierć, ani życie, ani anioły, ani rzeczy obecne…

— Ani przyszłe — wtrąciła Kivrin.

— …ani góry, ani morza, ani żadne stworzenie — dokończył, po czym delikatnie dotknął jej ramienia. — Właśnie Jego miłość sprawiła, że znaleźliście się tutaj z nami.

Położyła rękę na jego dłoni i przycisnęła mocno.

— Musimy sobie pomagać — szepnęła.

Stali tak co najmniej minutę, aż wreszcie ojciec Roche powiedział:

— Trzeba uderzyć w dzwon, żeby jej dusza została wpuszczona do nieba.

Skinęła głową, po czym cofnęła rękę.

— Sprawdzę co z Rosemundą i pozostałymi.

Co prawda Eliwys twierdziła, że musi zostać, by opiekować się córką, ale kiedy Kivrin wróciła do dworu, zastała ją nie przy Rosemundzie, lecz skuloną na posłaniu Agnes i wpatrującą się w drzwi.

— Może ci, co uciekają przed zarazą, zabrali mu konia i dlatego jeszcze nie wrócił?

— Już po pogrzebie — poinformowała ją Kivrin lodowatym tonem, a następnie podeszła do Rosemundy.

Dziewczynka obudziła się ze snu. Skierowała na Kivrin poważne spojrzenie, po czym, kiedy ta uklękła przy posłaniu, ujęła ją za rękę.

— Rosemundo! — wyszeptała Kivrin, starając się powstrzymać napływające do oczu łzy. — Kochanie, jak się czujesz?

— Jestem głodna. Czy mój ojciec wrócił?

— Jeszcze nie. — W tej chwili wszystko wydawało jej się możliwe, nawet powrót lorda Guillaume’a. — Zaraz przyniosę ci coś do jedzenia, ale pamiętaj, że musisz odpoczywać i nie wolno ci wstawać. Byłaś bardzo chora.

Dziewczynka posłusznie zamknęła oczy. Wydawały się mniej zapadnięte, choć nadal otaczały je ciemnofioletowe, niemal czarne sińce.

— Gdzie Agnes? — zapytała.

— Śpi — odparła Kivrin, odgarniając jej z czoła zmierzwione, posklejane włosy.

— To dobrze. Nie chcę, żeby bawiła się gdzieś w pobliżu. Robi okropnie dużo hałasu.

— Zaraz dam ci jeść. — Podniosła się z kolan i podeszła do Eliwys. — Lady Eliwys, mam dla was dobrą wiadomość: Rosemunda jest przytomna!

Kobieta uniosła się na łokciu, ale spojrzenie, jakim obrzuciła córkę, było zupełnie apatyczne, jakby myślała o czymś innym. Zaraz potem, nie odezwawszy się ani słowem, opadła z powrotem na posłanie.

Zaniepokojona Kivrin dotknęła jej czoła. Było ciepłe, może nawet cieplejsze niż powinno, ale ona z kolei miała zimne ręce, bo przecież niedawno wróciła z dworu.

— Źle się czujecie? — zapytała.

— Nie — odparła Eliwys obojętnym tonem. — Co ja mu powiem, kiedy wróci?

— Powiecie mu, że Rosemunda ma się lepiej.

Chyba dopiero teraz znaczenie słów Kivrin utorowało sobie drogę do jej świadomości, ponieważ Eliwys wstała, podeszła do córki i usiadła obok niej. Jednak kiedy Kivrin wróciła z kuchni z miską bulionu, zastała ją zwiniętą w kłębek na posłaniu Agnes i przykrytą płaszczem.

Rosemunda ponownie zasnęła, lecz nie był to już przerażający, głęboki sen podobny do śmierci. Na jej policzkach pojawiły się nawet słabe rumieńce, choć cienka skóra nadal była ciasno opięta na kościach policzkowych.

Eliwys również spała albo udawała, że śpi. Pod nieobecność Kivrin pisarz wypełzł ze swego kąta i zdołał doczołgać się aż do barykady; kiedy Kivrin usiłowała zaciągnąć go z powrotem, zaczął stawiać tak zacięty opór, że musiała sprowadzić na pomoc ojca Roche’a.

Z prawego oka chorego sączyła się cuchnąca ropa. Ból musiał być nieznośny, ponieważ pisarz uparcie próbował wydłubać sobie oko zakrzywionymi jak szpony pazurami i z pewnością osiągnąłby cel, gdyby mu na to pozwolili i gdyby nie zawodziła go koordynacja ruchów.

— Dominejesu Christe! — jęczał. — Fidelium defunctorium de poenis infermis!

Uchroń dusze zmarłych wiernych od mąk piekielnych.

Zrób to, prosiła razem z nim Kivrin, trzymając go mocno za ręce.

Kiedy tylko trochę się uspokoił, dokonała kolejnego przeglądu zawartości szkatułki lady Imeyne. Szukała czegoś, co mogłoby posłużyć jako środek przeciwbólowy. Czy w roku 1348 w Anglii uprawiano już mak? W jednym z woreczków natrafiła na ususzone płatki przypominające nieco barwą płatki maku i przygotowała z nich napar, ale pisarz nie był w stanie przełknąć ani jednego łyka. Wnętrze jego ust przypominało jeden ogromny wrzód, zęby zaś i język były pokryte zakrzepniętą krwią.

Nie zasłużył sobie na to, pomyślała, nawet jeśli przywlókł tu zarazę. Nikt sobie na to nie zasłużył.

— Proszę… — wyszeptała, nie bardzo wiedząc, o co właściwie prosi.

Cokolwiek to było, nie zostało jej dane, ponieważ wkrótce potem pisarz zaczął wymiotować czarnym śluzem wymieszanym z krwią, przez dwa dni padał śnieg, a Eliwys słabła z godziny na godzinę. Nie kasłała, nie miała torsji ani dymienic pod pachami, więc Kivrin podejrzewała, że za stan kobiety odpowiedzialna jest nie dżuma, ale rozpacz lub poczucie winy. Lub obie te rzeczy naraz.

— Co ja mu powiem? — powtarzała bez przerwy Eliwys, spoglądając z niepokojem na drzwi. — Przecież przysłał nas tutaj, żebyśmy były bezpieczne…

Nie ulegało już wątpliwości, że jej czoło jest znacznie cieplejsze niż powinno. W końcu wszyscy zachorują i umrą, pomyślała Kivrin z przerażeniem. Lord Guillaume starał się uchronić rodzinę przed zagrożeniem, ale jego wysiłki na nic się zdały. Koniecznie muszę coś zrobić.

Niczego jednak nie była w stanie wymyślić. Niewielką szansę ocalenia dawała jedynie ucieczka, ale jak mieliby uciekać z chorą Rosemundą i coraz słabszą Eliwys?

Przecież Rosemunda powoli, ale stale odzyskuje siły, natomiast Eliwys nie ma dżumy, tylko zwykłą gorączkę, najprawdopodobniej wywołaną przemęczeniem oraz ciężkimi przeżyciami. Może lord Guillaume ma jeszcze jedną posiadłość, gdzieś na północy? Może zdołaliby się tam ukryć?

Zaraza nie dotarła jeszcze do Yorkshire. Gdyby podczas podróży unikali kontaktu z ludźmi spotykanymi na gościńcu, może udałoby im się nie zawlec tam choroby.

Zapytała Rosemundę, czy ojciec ma majątek w Yorkshire.

— Nie — odparła dziewczynka. Siedziała na posłaniu oparta plecami o ławę. — W Dorset.

Odpada. Zaraza grasowała tam już od dłuższego czasu. Poza tym, choć stan Rosemundy uległ wyraźnej poprawie, dziewczynkę męczyło nawet kilkuminutowe siedzenie. Z pewnością nie zdołałaby wspiąć się na konia, pomyślała Kivrin. Nawet gdybyśmy mieli konie.

— Mój ojciec ma też posiadłość w Surrey — powiedziała Rosemunda. — Tam właśnie urodziła się Agnes. — Spojrzała Kivrin prosto w oczy. — Czy ona umarła?

— Tak.

Skinęła głową, jakby ta wiadomość wcale jej nie zaskoczyła.

— Słyszałam jej krzyki.

Kivrin nie wiedziała, co na to odpowiedzieć.

— Mój ojciec też umarł, prawda?

Na to pytanie również nie było odpowiedzi, choć wiele wskazywało na to, że tak właśnie się stało. Gawyna najprawdopodobniej spotkał taki sam los. Minęło już osiem dni, odkąd wyruszył do Bath. Co prawda Eliwys stwierdziła rano, że Gawyn z pewnością zjawi się natychmiast, kiedy tylko przestanie padać, ale powiedziała to bez większego przekonania.

— Macie rację — odparła Kivrin, by podnieść ją na duchu. — Widocznie musiał przeczekać śnieżycę.

Do izby wszedł rządca, zatrzymał się przed barykadą i oparł na łopacie. Przychodził codziennie, by popatrzeć na syna, ale tym razem tylko zerknął na niego przelotnie, po czym skierował spojrzenie na Rosemundę. Ubranie miał przysypane śniegiem, łopata zaś była mokra i zabrudzona ziemią. Kopał kolejny grób, domyśliła się Kivrin. Dla kogo?

— Ktoś umarł? — zapytała.

— Nie — odparł, nie odrywając wzroku od Rosemundy.

Kivrin podniosła się z miejsca.

— Chcecie czegoś?

Przez chwilę wpatrywał się w nią pustym spojrzeniem, jakby nie mógł pojąć, co do niego mówi.

— Nie — powiedział wreszcie, wziął łopatę i wyszedł z izby.

— Poszedł kopać grób dla Agnes? — zapytała Rosemunda.

— Nie, kochanie — odparła Kivrin łagodnym tonem. — Agnes już została pochowana.

— A więc będzie kopał grób dla mnie?

— Nie! Ty nie umrzesz. Czujesz się coraz lepiej. Byłaś bardzo chora, ale najgorsze już minęło. Teraz musisz jak najwięcej spać, odpoczywać i wracać do zdrowia.

Rosemunda posłusznie położyła się i zamknęła oczy, ale najdalej po minucie otworzyła je ponownie.

— Skoro ojciec nie żyje, król zabierze jego majątek i pozbawi mnie posagu. Myślicie, że sir Bloet też umarł?

Mam nadzieję, pomyślała Kivrin. Czyżby to nieszczęsne dziecko przez cały czas martwiło się, co będzie, kiedy wyjdzie za niego za mąż? Biedactwo. Zabijając sir Bloeta, zaraza wyświadczyła jej ogromną przysługę. Jeśli rzeczywiście go zabiła, ma się rozumieć.

— Nie myśl o tym. Najważniejsze, żebyś jak najszybciej odzyskała siły.

— Król czasem honoruje wcześniejsze zaręczyny, ale tylko wtedy, jeśli obie strony wyrażą na to zgodę.

Nie musisz się na nic zgadzać, pomyślała Kivrin. Sir Bloet nie żyje. Wszyscy nie żyją. Zabił ich wysłannik biskupa.

— Jeśli nie, wówczas wybierze mi kogoś według swego uznania, kogoś zupełnie obcego. Nie lubię sir Bloeta, ale przynajmniej go znam.

Kivrin dopiero teraz pojęła, że dziewczynka lękała się losu znacznie gorszego, niż mogli jej zgotować wszyscy sir Bloetowie, złoczyńcy i bandyci razem wzięci; zagrożenie to, w przeciwieństwie do niebezpieczeństwa spotkania z żądnym krwi rzezimieszkiem, było jak najbardziej realne. Rosemunda mogła najzwyczajniej w świecie zostać sprzedana jakiemuś szlachcicowi albo przekazana jako upominek jednemu z baronów, na których poparciu tak bardzo zależało królowi, i wywieziona Bóg wie dokąd.

Istniały znacznie gorsze rzeczy od wyuzdanego starca i jego jędzowatej siostry. Baron Garnier przez dwadzieścia lat trzymał żonę w dybach, hrabia Anjou spalił swoją na stosie… Rosemunda znalazłaby się w zupełnie obcym miejscu bez rodziny, bez przyjaciół, bez jednej życzliwej osoby, która służyłaby jej radą i opieką.

Zabiorę ją stąd gdzieś, gdzie sir Bloet na pewno jej nie znajdzie, postanowiła Kivrin. Gdzieś, gdzie obie będziemy mogły ukryć się przed zarazą.

Niestety, takie miejsce nie istniało. Zaraza dotarła już do Bath i Oxfordu. Wkrótce ogarnie Londyn, potem Kent, ruszy na północ do Yorkshire, tam zaś zawróci, przedostanie się z powrotem na drugi brzeg Kanału, by uderzyć na Niemcy i Niderlandy. Zapędzi się nawet do Norwegii, zaniesiona tam przez statek z martwą załogą. Nigdzie nie można było się przed nią schować.

— Czy jest tu Gawyn? — zapytała Rosemunda głosem podobnym do głosu jej matki i babki. — Niech natychmiast pojedzie do Courcy i powie sir Bloetowi, że wkrótce do niego przybędę!

— Gawyn? — odezwała się Eliwys ze swego posłania. — Gawyn przyjechał po nas?

Nie, odpowiedziała jej w myślach Kivrin. Nikt po nas nie przyjechał. Ani Gawyn, ani pan Dunworthy.

Fakt, że w wyznaczonym dniu nie stawiła się w miejscu przeskoku, nie miał najmniejszego znaczenia. I tak nikt na nią tam nie czekał, bo przecież nikt nie wiedział, że wylądowała w roku 1348. Gdyby wiedzieli, nie zostawiliby jej tutaj.

Coś musiało popsuć się w sieci. Pan Dunworthy niepokoił się, że przed dokonaniem przeskoku nie przeprowadzono symulacji. „Przy tak wielkich odległościach mogą wystąpić różne komplikacje” — powiedział. Cóż, najwyraźniej wystąpiły. Stało się coś, w wyniku czego zamiast do roku 1320 trafiła do 1348. Spóźniłam się nie o kilka dni, ale prawie o trzydzieści lat, pomyślała.

— Gawyn?

Eliwys usiłowała wstać z posłania, ale nie zdołała tego uczynić. Z każdym dniem stawała się coraz słabsza, choć w dalszym ciągu nie wykazywała żadnych objawów dżumy. Kiedy rozszalała się śnieżyca, powiedziała z ulgą: „Na pewno przeczeka w jakimś zacisznym miejscu i przyjedzie, kiedy tylko śnieg przestanie padać”, po czym wstała i usiadła przy Rosemundzie, ale już po południu musiała się znowu położyć. Nie ulegało wątpliwości, iż ma wysoką gorączkę.

Słaniający się na nogach ojciec Roche wysłuchał jej spowiedzi. Wszyscy byli wykończeni; każdy, kto usiadł choć na chwilę, natychmiast zasypiał, rządca zaś zasnął stojąc, oparty o łopatę. Niewiele brakowało, by Kivrin ciężko się poparzyła, ponieważ sen dopadł ją akurat wtedy, kiedy dokładała drewno do ognia.

Nie wytrzymamy tego dużo dłużej, pomyślała, przyglądając się, jak ojciec Roche czyni znak krzyża nad Eliwys. A już on na pewno. Umrze z wycieńczenia, naturalnie jeśli wcześniej nie zabierze go zaraza.

Muszę ich stąd zabrać. Przecież dżuma nie dotarła do każdego zakątka Europy. Nie wiadomo dlaczego oszczędziła niektóre wsie, ominęła Polskę i Czechy, zostawiła w spokoju znaczne obszary północnej Szkocji.

— Agnus dei, qui tollis peccata mundi, miserere nobis.

Głos kapłana brzmiał w jej uszach równie pokrzepiająco jak wtedy, kiedy walczyła ze śmiercią; z tamtej potyczki wyszła zwycięsko, jednak doskonale zdawała sobie sprawę, że tej bitwy nie zdoła wygrać.

Ojciec Roche na pewno nie zostawi swoich parafian na pastwę losu. W relacjach historycznych z okresu Czarnej Śmierci pełno było opowieści o duchownych, którzy uciekali z parafii albo odmawiali swego uczestnictwa w pogrzebach, albo zamykali się za murami kościołów lub klasztorów w nadziei, że tam zaraza ich nie dosięgnie. Czyżby autorzy tych historii rozminęli się z prawdą?

Zresztą, nawet gdyby znalazła jakiś sposób, aby ich wszystkich stąd zabrać, Eliwys z pewnością chciałaby zaczekać jeszcze dzień albo dwa na Gawyna oraz na męża. Nawet teraz, spowiadając się być może po raz ostatni w życiu, wciąż spoglądała na drzwi, jakby miała nadzieję, iż lada chwila otworzą się i staną w nich utrudzeni przybysze.

— Ojciec Roche wyszedł mu naprzeciw, prawda? — zapytała, kiedy kapłan odniósł wiatyk do kościoła. — Lada chwila tu będzie. Zapewne najpierw zajechał do Courcy, by ostrzec ich przed zarazą. Stamtąd ma już tylko pół dnia drogi.

Zażądała, by przesunąć jej posłanie w pobliże drzwi.

Kiedy Kivrin przemieszczała barykadę z ławek w taki sposób, by choć trochę zasłonić Eliwys przed przeciągiem, pisarz wykrzyknął coś głośno, po czym zaczął miotać się w konwulsjach. Wyglądało to tak, jakby został poddany eletrowstrząsom. Całe jego ciało prężyło się i drżało na przemian, wytrzeszczone oczy zaś (prawego prawie nie było widać spod gęstej ropy) wpatrywały się w sufit.

— Zostaw go wreszcie w spokoju! — załkała, próbując wepchnąć mu między zęby trzonek drewnianej łyżki, którą karmiła Rosemundę. — Czy nie dość już wycierpiał?

Szarpnął się tak mocno, że niewiele brakowało a spadłby z posłania.

— Przestań go męczyć! Wystarczy!

Pisarz nagle znieruchomiał, a z kącika ust pociekła mu strużka czarnego śluzu.

Umarł, pomyślała, ale jeszcze nie była w stanie w to uwierzyć. Przez minutę albo dwie obserwowała go uważnie, jakby obawiała się, że tylko udaje, by zmylić jej czujność. Wyglądał nie jak człowiek, tylko jak zmaltretowana, cuchnąca, szmaciana lalka. W końcu nakryła mu twarz jakąś derką, żeby nie zobaczyła go Rosemunda.

— Czy on nie żyje? — zapytała dziewczynka, zerkając z zainteresowaniem na nieruchome ciało.

— Tak — odparła Kivrin. — Dzięki Bogu. — Podniosła się na nogi. — Muszę zawiadomić ojca Roche’a.

— Wolałabym, żebyście nie zostawiali mnie samej.

— Przecież jest tu twoja matka i syn rządcy, a poza tym niedługo wrócę.

— Boję się… — wyszeptała Rosemunda.

Ja też, pomyślała Kivrin, spoglądając na podłużny kształt okryty derką. Nieszczęśnik wreszcie umarł, ale nawet po śmierci nie zaznał spokoju. Widziała przecież na własne oczy, że na jego twarzy zastygł grymas przerażenia i bólu.

Strach przed mękami piekielnymi.

— Nie zostawiajcie mnie, proszę.

— Naprawdę zaraz wrócę — powiedziała Kivrin, lecz mimo to usiadła przy posłaniu Rosemundy i wyruszyła na poszukiwania ojca Roche’a dopiero wtedy, kiedy dziewczynka zapadła w niespokojny sen.

Nie było go ani na dziedzińcu, ani w kuchni. W przejściu między zabudowaniami gospodarczymi ujrzała krowę rządcy, pracowicie wyskubującą, źdźbło po źdźble, podściółkę z chlewików. Na jej widok wychudzone zwierzę podniosło łeb, po czym ruszyło za nią rozkołysanym krokiem.

W nowo powstałej części cmentarza zobaczyła rządcę zajętego kopaniem kolejnego grobu. Stał ukryty po pierś w świeżej mogile i metodycznie wyrzucał na wierzch czarną, wilgotną ziemię. Kivrin poczuła, jak serce łomocze jej w piersi. On już wie, przemknęła jej przez głowę niespokojna myśl. Ale skąd? To niemożliwe!

— Gdzie jest ojciec Roche? — zawołała, lecz mężczyzna jej nie usłyszał. Krowa podeszła do niej od tyłu i delikatnie trąciła ją pyskiem.

— Idź sobie! — odgoniła zwierzę, a następnie podeszła do rządcy.

Z bliska dostrzegła jeszcze dwa groby. Oba zostały dopiero co wykopane, ponieważ zwalona na sterty ziemia, wydobyta z głębokości prawie półtora metra, nie zdążyła jeszcze zamarznąć.

— Co robicie? — zapytała. — Czyje to groby?

Mężczyzna wyrzucił z dołu kolejną łopatę ziemi. Czarne grudy potoczyły się po zboczu niewielkiego pagórka i znieruchomiały na śniegu.

— Dlaczego kopiecie trzy mogiły? Kto umarł?

Nie zrażona niedawną odprawą krowa stanęła tuż za nią i dla odmiany szturchnęła ją rogiem. Kivrin niecierpliwie machnęła ręką.

— Kto umarł? — powtórzyła.

Rządca z rozmachem wbił łopatę w ziemię.

— Oto nadeszły dni ostatnie, chłopcze — odparł głosem wypranym z jakichkolwiek emocji.

Ogarnęło ją przerażenie, że mężczyzna majaczy, lecz szybko uświadomiła sobie, że nie poznał jej w chłopięcym stroju.

— To ja, Katherine!

Podniósł na nią wzrok i skinął głową.

— Nadszedł koniec świata — powiedział. — Ci, co jeszcze nie umarli, wkrótce wyzioną ducha.

Pochylił się nad łopatą.

Krowa tym razem usiłowała wsadzić jej łeb pod ramię.

— Odejdź!

Machnęła na oślep ręką i trafiła uparte zwierzę prosto w pysk. Krowa zamuczała niechętnie i cofnęła się, lawirując między mogiłami. Kivrin dopiero teraz zwróciła uwagę, że groby różnią się wielkością.

Pierwszy był całkiem duży, ale dwa kolejne, w tym także ten, przy którym obecnie pracował rządca, przypominały rozmiarami mogiłę Agnes. Powiedziałam Rosemundzie, że nikt jeszcze nie kopie dla niej grobu, lecz to nieprawda, pomyślała z czymś w rodzaju poczucia winy.

— Nie macie prawa tego robić! — wykrzyknęła. — Wasz syn i Rosemunda czują się coraz lepiej, a lady Eliwys jest tylko zmęczona i przybita cierpieniem. Żadne z nich nie umrze!

Mężczyzna spojrzał na nią z takim samym wyrazem twarzy, z jakim stał przy barykadzie z ławek i przyglądał się Rosemundzie.

— Ojciec Roche powiada, że przysłano was, pani, byście nam pomagali, ale co można zdziałać, kiedy zbliża się koniec świata? — Ponownie wbił łopatę w ziemię. — Te groby na pewno się przydadzą. Wszyscy umrą. Wszyscy, co do jednego.

Krowa podeszła od drugiej strony, pochyliła łeb, tak że znalazł się na jednym poziomie z głową rządcy, i zaryczała mu żałośnie prosto w twarz, lecz on nie zwrócił na to najmniejszej uwagi.

— Musicie natychmiast przestać! — powiedziała stanowczo Kivrin. — Nakazuję wam, rozumiecie?

Kopał dalej, jakby jej nie słyszał.

— Oni nie umrą. Czarna Śmierć zabiła tylko od jednej trzeciej do połowy ludności Europy. Już osiągnęliśmy ten pułap.

Nadal nie przerywał pracy.

W nocy umarła Eliwys. Rządca musiał przedłużyć grób przygotowany dla Rosemundy, zaraz po pogrzebie zaś zaczął kopać następny.

Muszę ich stąd jak najprędzej zabrać, myślała, przyglądając mu się, podczas gdy ojciec Roche odmawiał krótką modlitwę. Rządca stał spokojnie, wsparty na łopacie, a kiedy kapłan skinął głową, począł zgarniać do grobu bryły zmarzniętej ziemi. Muszę ich stąd zabrać, zanim wszyscy się zarażą.

Śmiertelnie groźne mikroorganizmy czyhały wszędzie: w ubraniach, pościeli, na sprzętach, w jedzeniu, nawet w powietrzu, którym oddychali. A nawet gdyby, jakimś cudem, ktoś uniknął teraz zarażenia, dżuma dopadnie go na wiosnę, kiedy będzie zmierzała w kierunku Londynu. Nie mogli tu zostać. Musieli uciekać.

Ale dokąd?

Do Szkocji, pomyślała, wracając do dworu. Mogłabym zabrać ich do północnej Szkocji. Zaraza nie dotarła tak daleko. Syn rządcy jechałby na ośle, Rosemunda zaś leżałaby na noszach ciągniętych przez zwierzę.

Kiedy weszła do izby, ujrzała Rosemundę siedzącą na posłaniu.

— Wzywał was przez cały czas — powiedziała dziewczynka.

Syn rządcy zwymiotował wielką ilość krwawego śluzu. Kivrin potrzebowała sporo czasu, aby doprowadzić do porządku posłanie i obmyć mu twarz, a kiedy uporała się z tym zadaniem, okazało się, że jest tak osłabiony, iż nawet nie może podnieść głowy. Nie ma mowy o tym, żeby wsiadł na osła, pomyślała z rozpaczą. Nigdzie nie pojedziemy.

W nocy przypomniała sobie o swoim wozie, rzekomo zniszczonym przez zbójców. Gdyby rządca pomógł jej naprawić pojazd, Rosemunda oraz jego syn mieliby zapewnione niemal komfortowe warunki podróży. Nie zwlekając zapaliła kaganek i pobiegła do stajni. Kiedy uchyliła jedno skrzydło szerokich wrót i wślizgnęła się do środka, osiołek przywitał ją donośnym parsknięciem, z głębi pomieszczenia zaś dobiegł gwałtowny szelest.

Kiedy tylko odgarnęła na bok roztrzaskane resztki kufrów, stało się dla niej jasne, że nie zdoła zrealizować swego pomysłu. Po pierwsze, wóz był za duży i osioł z pewnością nie zdołałby go uciągnąć, a po drugie, brakowało drewnianej osi, którą zapewne przywłaszczył sobie jakiś przedsiębiorczy wieśniak, by wstawić ją w miejsce brakującej sztachety albo spalić w ognisku.

Albo żeby oganiać się nią od zarazy, pomyślała z goryczą.

Na dziedzińcu panowała kompletna ciemność. Wysoko w górze, na smoliście czarnym niebie, świeciły niezliczone gwiazdy. Były równie piękne jak w Wigilię. Przypomniała sobie, jak wracała z kościoła z Agnes w ramionach, jak dzwoneczek zsunął się z przegubu dziewczynki i spadł w śnieg, jak rozległo się bicie dzwonów, obwieszczając o klęsce Szatana.

Za wcześnie, przemknęło jej przez głowę. Szatan nie został pokonany. Wręcz przeciwnie: to on jest teraz panem świata.

Bardzo długo leżała z otwartymi oczami, próbując obmyślić jakiś plan. Może udałoby się zrobić coś w rodzaju noszy, których końce osioł ciągnąłby po śniegu? Może wsadziliby mu na grzbiet oboje dzieci, sami zaś poszliby na piechotę, niosąc bagaże na plecach?

Wreszcie zdołała zasnąć, lecz niemal natychmiast (tak przynajmniej jej się wydawało) obudził ją ojciec Roche. Było jeszcze ciemno, kapłan zaś pochylał się nad nią i delikatnie potrząsał za ramię. Na jego twarz padał czerwony blask dogasającego ognia; ojciec Roche wyglądał niemal tak samo jak owej nocy na polanie, kiedy wzięła go za zbójcę. Wciąż niezupełnie przytomna, wyciągnęła rękę i dotknęła jego policzka.

— Lady Katherine!

Dopiero teraz otrząsnęła się z resztek snu. Rosemunda! — przemknęła jej przez głowę paniczna myśl. Natychmiast spojrzała na sąsiednie posłanie; dziewczynka spała spokojnie na boku, z ręką podłożoną pod policzek.

— Co się stało? Źle się czujesz, ojcze?

Pokręcił głową, otworzył usta, po czym zamknął je, nie powiedziawszy ani słowa.

— Ktoś przyjechał? — zapytała, zrywając się na nogi. Ponownie zaprzeczył ruchem głowy.

Niemożliwe, żeby ktoś zachorował, pomyślała. Przecież nie został nikt zdrowy. Zerknęła na stertę koców przy drzwiach, gdzie sypiał rządca, lecz nie dostrzegła go tam.

— Czy rządca…

— Umarł jego syn — wykrztusił wreszcie ojciec Roche dziwnym głosem. Spojrzała na posłanie Lefrica i stwierdziła, że jest puste. — Szedłem do kościoła, żeby odmówić jutrznię… — Kapłan umilkł w pół zdania, przez kilka sekund łapał powietrze, jakby miał trudności z oddychaniem, po czym powiedział: — Chodźcie ze mną.

Wyszedł, nie oglądając się za siebie.

Kivrin chwyciła koc, otuliła się nim i podążyła za księdzem.

Była najwyżej szósta, może wpół do siódmej. Nad wschodnim horyzontem pojawił się zaledwie skrawek słonecznej tarczy. Zarówno zachmurzone niebo, jak i śnieg pokrywający ziemię grubą warstwą, miały intensywnie różową barwę. Ojciec Roche właśnie znikał w przejściu prowadzącym na błonie. Kivrin owinęła się szczelniej kocem i pobiegła za nim.

W przejściu, jak zwykle, stała krowa. Udało jej się wyłamać obluzowaną albo nadgniłą deskę, dzięki czemu mogła wsadzić cały łeb do chlewika i bez przeszkód delektować się wyschniętą podściółką. Usłyszawszy kroki, wysunęła łeb z otworu w ścianie, spojrzała na Kivrin, po czym zamuczała donośnie i poczłapała w jej kierunku.

— Idź sobie! — wykrzyknęła dziewczyna, wymachując rękami, lecz krowa nie zamierzała zawrócić. — Nie mam teraz czasu cię doić! Zaczekaj trochę!

Odepchnęła rogaty łeb i popędziła co sił w nogach. Dopadła ojca Roche’a dopiero w połowie błonia.

— Co się stało? Dlaczego nic nie mówisz?

Nie zatrzymał się, ani nawet na nią nie spojrzał. Zorientowała się, że idą w kierunku świeżo wykopanych grobów, i poczuła ogromną ulgę. Nikt nie zachorował. Widocznie rządca pochował syna bez udziału księdza, i to właśnie tak bardzo wzburzyło ojca Roche’a.

Mały grób był wypełniony ziemią. Rządca zdążył już dokończyć mogiłę Rosemundy oraz wykopał jeszcze jeden grób, znacznie większy od pozostałych. Z otworu w ziemi sterczał trzonek łopaty.

Ojciec Roche nie podszedł do mogiły Lefrica, tylko zatrzymał się przy nowym grobie i powtórzył to, co powiedział w izbie:

— Szedłem do kościoła, żeby odmówić jutrznię…

Kivrin zajrzała do grobu.

Rządca próbował chyba nagarniać ziemię łopatą, ale w ciasnej przestrzeni narzędzie okazało się niezbyt poręczne, więc odstawił je i zgarniał ziemię rękami. Duża, zmarznięta bryła, pozostała w nieruchomej prawej ręce. Przed śmiercią zdołał przykryć sobie nogi, w związku z czym wyglądał trochę tak, jakby właśnie brał kąpiel.

— Musimy go pochować.

Sięgnęła po łopatę, ale Roche pokręcił głową.

— To poświęcona ziemia — powiedział bezbarwnym tonem.

On myśli, że rządca popełnił samobójstwo! Przecież to nie ma żadnego znaczenia… Nagle uświadomiła sobie, że mimo wszystko, po tym co przeżył, po okropieństwach, jakich był świadkiem, ojciec Roche nadal wierzy w Boga. Znalazł martwego rządcę w chwili, gdy szedł do kościoła odmówić jutrznię. Odmawiałby ją nawet wtedy, gdyby wszyscy pomarli, nie dostrzegając absurdalności sytuacji.

— To choroba — powiedziała, mimo iż nie miała pojęcia, czy tak jest w istocie. — Dżuma posocznicowa. Atakuje krew.

Skierował na nią puste spojrzenie.

— W ostatnim stadium choroby pomieszało mu się w głowie. Nie zdawał sobie sprawy z tego, co czyni.

— Jak lady Imeyne — szepnął niemal z ulgą.

Było jasne, że gotów jest chwycić się każdego pretekstu, żeby tylko pochować nieszczęśnika tutaj, na kawałku błonia zamienionym w cmentarz. Pomogła mu wyprostować sztywne ciało, po czym ojciec Roche zasłonił twarz zmarłego kawałkiem płótna i, zmieniając się przy łopacie, zasypali grób. Zmarznięte bryły ziemi spadały do dołu jak kamienie.

Ojciec Roche nie poszedł do kościoła, aby przywdziać strój liturgiczny, tylko stanął najpierw przy mogile Lefrica, odmówił modlitwę za zmarłych, potem zaś to samo uczynił przy grobie rządcy. Kivrin w milczeniu przysłuchiwała się łacińskim słowom. Nie wiem, czy rządca naprawdę umarł na dżumę, ale wcale nie zdziwiłabym się, gdyby się okazało, że postradał zmysły, myślała. Pochował żonę i sześcioro dzieci, pochował niemal wszystkich, których znał, nic więc dziwnego, że w końcu sam wszedł do świeżo wykopanego dołu i położył się, czekając na śmierć. Nie zasłużył na samotny grób samobójcy. Nie zasłużył na żaden grób. Przecież miał pojechać z nami do Szkocji.

Właśnie.

Aż się zachwiała, zdumiona i przerażona ogromną ulgą, niemal radością, która nagle ją ogarnęła. Wreszcie możemy uciec do Szkocji! Rosemunda pojedzie na osiołku, ojciec Roche i ja będziemy szli na piechotę, niosąc koce oraz zapasy żywności! Spojrzała z niepokojem w niebo, ale teraz, kiedy słońce wypełzło ponad horyzont, chmury wydawały się mniej groźne. Kto wie, może rozproszą się jeszcze przed południem? Gdyby wyruszyli natychmiast, nie zwlekając, około południa dotarliby do drogi łączącej Bath z Oxfordem, wieczorem zaś znaleźliby się na gościńcu wiodącym do Yorku.

— Agnus dei, qui tollis peccata mundi, dona eis requiem.

Musimy zabrać owies dla osła, siekierę, żeby było czym narąbać drewna na ognisko, i koce.

Dominus vobiscum et cum spiritu tuo — zakończył modlitwę ojciec Roche. — Requiescat in pace. Amen.

Ruszył w stronę kościoła, by uderzyć w dzwon.

Szkoda na to czasu, myślała, biegnąc do domu. Natychmiast zacznie się pakować, a kiedy ojciec Roche wróci z kościoła, wystarczy objuczyć osiołka, usadowić na nim Rosemundę, zwinąć kilka koców, i będą mogli ruszać w drogę. Aha, jeszcze trochę węgli, żeby było od czego rozpalić ogień. Włoży je do szkatułki lady Imeyne.

Zadyszana wpadła do izby. Rosemunda jeszcze spała; znakomicie. Obudzi ją dopiero wtedy, kiedy wszystko będzie gotowe. Najciszej jak potrafiła przekradła się obok posłania dziewczynki, opróżniła szkatułkę, postawiła ją przy palenisku, po czym, wciąż na palcach, skierowała się do drzwi.

— Obudziłam się, ale was nie było — powiedziała Rosemunda, siadając na posłaniu. — Bałam się, że odjechaliście.

— Wszyscy wyjeżdżamy — poinformowała ją Kivrin. — Do Szkocji. — Podeszła do dziewczynki. — Połóż się, żeby nabrać sił przed podróżą. Zaraz wrócę.

— Dokąd idziecie?

— Do kuchni. Jesteś może głodna? Przyniosę ci trochę owsianki. A teraz leż i odpoczywaj.

— Nie chcę być sama — powiedziała Rosemunda płaczliwym tonem. — Posiedźcie trochę przy mnie!

Nie mam czasu, pomyślała ze zniecierpliwieniem Kivrin.

— Naprawdę idę tylko do kuchni. Ojciec Roche jest w pobliżu. Słyszysz? To on uderza w dzwon. Zaraz do ciebie wrócę, dobrze? — Uśmiechnęła się do Rosemundy, która bez przekonania skinęła głową. — Nawet nie zauważysz, że mnie nie ma.

Wybiegła z izby. Dzwon wciąż uderzał w powolnym, dostojnym rytmie. Pospiesz się, przemknęło jej przez głowę. Nie mamy wiele czasu. Przeszukała kuchnię, gromadząc na stole nadającą się do zabrania żywność. Znalazła gomółkę sera oraz sporo małych chlebków; wsunęła chleb do worka po mące, dołożyła ser, po czym zarzuciła sobie worek na ramię, wyszła na dziedziniec i ustawiła go przy studni.

W otwartych na oścież drzwiach dworu stała Rosemunda, trzymając się kurczowo futryny.

— Mogę posiedzieć z wami w kuchni? — zapytała.

Co prawda założyła kaftan i buty, ale i tak trzęsła się z zimna.

— Zaziębisz się! — Kivrin podbiegła do dziewczynki. — Przecież miałaś odpoczywać!

— Bałam się, że już do mnie nie wrócicie.

— Jak widzisz, wróciłam. — Dyskusja z Rosemundą nie miała sensu. Kivrin wpadła do izby, chwyciła jej płaszcz i stertę futer, po czym wróciła do sieni. — Możesz sobie siedzieć tu, na progu, i patrzeć jak szykuję wszystko do wyjazdu. — Zarzuciła jej płaszcz na ramiona, a kiedy dziewczynka usiadła, otuliła ją ze wszystkich stron futrami. — Tak dobrze?

Do płaszcza była przypięta broszka — prezent od sir Bloeta. Rosemunda usiłowała ją odpiąć, ale ręce drżały jej tak bardzo, że nie mogła poradzić sobie ze szpilką.

— Czy jedziemy do Courcy? — zapytała.

— Nie. — Odpięła broszkę i przyczepiła ją dziewczynce do kaftana. Io suiicen lui darni amo. Zastępujesz przyjaciela, którego kocham. — Jedziemy do Szkocji. Ukryjemy się tam przed zarazą.

— Myślicie, że mój ojciec nie żyje?

Kivrin zawahała się, nie wiedząc, co odpowiedzieć.

— Matka powiada, że zatrzymały go jakieś ważne sprawy. Może moi bracia też są chorzy? Ona twierdzi, że wkrótce na pewno wróci.

— Całkiem możliwe. — Okryła futrem stopy Rosemundy. — Na wszelki wypadek zostawimy mu list z wiadomością, gdzie ma nas szukać.

Dziewczynka pokręciła głową.

— Gdyby żył, na pewno by po mnie przyjechał.

Kivrin nasunęła jej kaptur na głowę.

— Muszę jeszcze wrócić do kuchni.

Rosemunda nie zaprotestowała, więc Kivrin ponownie przebiegła przez dziedziniec. W kuchni znalazła jeszcze dwie rzeczy godne uwagi: dwa worki, jeden wypełniony cebulą, drugi jabłkami. Jabłka były zwiędnięte, większość zaś miała brązowe plamy, niemniej jednak wyciągnęła oba worki na zewnątrz. Zarówno cebula, jak i jabłka, stanowiły naturalne źródło witamin, a na ich nadmiar z pewnością nie mogli się uskarżać.

— Masz ochotę na jabłko?

Dziewczynka skinęła głową. Kivrin dość długo grzebała w worku, szukając najładniejszego. Wreszcie znalazła zielonkawoczerwone, w miarę twarde i nie pomarszczone, wytarła je starannie o spodnie, po czym zaniosła Rosemundzie. Ach, gdyby ktoś pomyślał o tym, by dać jej takie jabłko, kiedy była chora…

Po przełknięciu pierwszego kęsa Rosemunda straciła zainteresowanie jedzeniem. Oparta plecami o futrynę, spoglądała w niebo, wsłuchując się w dźwięki dzwonu.

Kivrin w pośpiechu sortowała jabłka, wybierając najmniej uszkodzone i zastanawiając się, jakim ładunkiem można obarczyć osiołka. Muszą przecież zabrać dla niego owies, bo na razie nie było co marzyć o trawie, choć w Szkocji powinien znaleźć wystarczająco dużo wrzosów. Obfitość rzek i strumieni rozwiązywała problem wody, ale koniecznie trzeba wziąć jakieś naczynie, w którym będą mogli ją zagotować.

— Wasi ludzie nie zjawili się po was — powiedziała Rosemunda, wyrywając ją z zamyślenia.

Kivrin podniosła wzrok. Dziewczynka wciąż siedziała na progu domu z jabłkiem w ręku.

Zjawili się, pomyślała, tylko mnie tam nie było.

— Masz rację, Rosemundo.

— Myślicie, że zabiła ich zaraza?

— Na pewno nie.

Przynajmniej nie muszę się o nich martwić. Przynajmniej wiem, że nic im nie grozi.

— Kiedy tylko zobaczę się z sir Bloetem, opowiem mu, jak bardzo nam pomogliście. Poproszę go, by pozwolił wam i ojcu Roche’owi zostać przy mnie. — Zadarła z dumą nosek. — Wolno mi mieć własną damę do towarzystwa i kapelana.

— Dziękuję ci, Rosemundo — odparła Kivrin z powagą.

Ustawiła worek z jabłkami obok tego z chlebem i serem. Dzwon umilkł, lecz echo wciąż jeszcze powtarzało odgłos ostatniego uderzenia. Kivrin opuściła wiadro do studni; ugotuje garnek owsianki i wkroi do niego trochę gorszych jabłek. Będzie czym zapchać żołądki przed podróżą.

Kątem oka dostrzegła, jak coś toczy się po ziemi. Było to jabłko Rosemundy. Doturlało się aż pod stopy Kivrin i zatrzymało przy cembrowinie. Schyliła się, podniosła je, po czym wytarła o koszulę.

— Upuściłaś jabłko — powiedziała i odwróciła się, by oddać je dziewczynce.

Siedziała wpatrując się w niebo szeroko otwartymi nieruchomymi oczami. Prawa ręka zamarła w takiej pozycji, jakby w ostatniej chwili usiłowała złapać wymykający się owoc.

— Rosemundo…


ZAPIS Z KSIĘGI SADU OSTATECZNEGO
(079110–079239)

Ojciec Roche i ja uciekamy do Szkocji. Chyba nie ma sensu, żebym o tym mówiła, bo wątpię, by ten rejestrator kiedykolwiek trafił w pańskie ręce, ale może ktoś, kiedyś, znajdzie go na torfowisku albo panna Montoya wykopie go w północnej Szkocji, kiedy już skończy pracę w Skendgate. Gdyby tak się stało, chciałabym, żeby pan wiedział, co się wydarzyło.

Zdaję sobie sprawę, że ucieczka nie ma sensu, ale chcę za wszelką cenę ocalić ojca Roche’a. Tutaj dżuma jest wszędzie — w naszych ubraniach, łóżkach, jedzeniu — a w dodatku aż roi się od szczurów. Pojawiły się nawet w kościele. Widziałam jednego, kiedy poszłam po albę i stułę, które ojciec Roche założył z okazji pogrzebu Rosemundy. Moglibyśmy spróbować czegoś innego: zgromadzić zapasy żywności i wody w jakimś pomieszczeniu, i czekać, aż zaraza odejdzie. Wiem jednak, że nie zdołam go do tego namówić. Będzie chciał iść do wsi, by pomagać ludziom.

Postaramy się trzymać z dala od uczęszczanych dróg oraz osad ludzkich. Jedzenia mamy mniej więcej na tydzień; przez siedem dni powinniśmy dotrzeć wystarczająco daleko na północ, żeby dokupić żywności na targu. Pieniędzy na pewno wystarczy, bo w rzeczach pisarza znalazłam trzos wypełniony srebrem. Proszę się nie martwić, panie Dunworthy. Wszystko będzie dobrze. Jak powiada pan Gilchrist, „przedsięwzięłam wszelkie możliwe środki ostrożności”.

32.

Pomysł, by ratować Kivrin, mógł wzbudzić entuzjazm 12-letniego chłopca, lecz to jeszcze nie oznaczało, że miał jakiekolwiek szanse na realizację. Zanim Dunworthy, przy wydatnej pomocy Colina, wrócił do pokoju, był już kompletnie wyczerpany, a w dodatku podskoczyła mu temperatura.

— Niech pan odpoczywa — powtórzył chłopiec po raz kolejny, pomagając mu usiąść na łóżku. — Jeśli znowu pan zachoruje, na pewno nie zdoła jej pan pomóc.

— Muszę porozmawiać z Badrim. I Finchem.

— Wszystkim się zajmę — obiecał Colin, po czym wybiegł z pokoju.

„Wszystko” oznaczało w tym wypadku przyspieszenie wypisania Dunworthy’ego ze szpitala, zorganizowanie wsparcia medycznego na wypadek, gdyby Kivrin była chora, załatwienie szczepień przeciwko dżumie. Kiedy szczepionka zacznie działać? Mary wspomniała, że zaszczepiła Kivrin, kiedy dziewczynie implantowano rejestrator. Było to dwa tygodnie przed dokonaniem przeskoku, lecz Dunworthy miał nadzieję, iż nie będzie musiał czekać tak długo.

Zjawiła się młoda pielęgniarka, by zmierzyć mu temperaturę.

— Kończę już dyżur — poinformowała go, wprowadzając rezultat pomiaru do komputera.

— Kiedy zostanę wypisany?

Spojrzała na niego ze zdziwieniem.

— Wypisany? Czyżby czuł się pan już tak dobrze?

— Czuję się znakomicie. Więc kiedy?

Zmarszczyła brwi.

— Fakt, że jest pan w stanie przespacerować się po korytarzu, nie musi oznaczać, że może pan wrócić do domu. — Zawiesiła kroplówkę na stojaku. — Lepiej dmuchać na zimne.

Wyszła, a kilka minut później zjawił się Colin z Finchem i „Epoką rycerstwa”.

— Pomyślałem, że przyda się panu przy wyborze strojów, i w ogóle — oznajmił, rzucając książkę na łóżko. — Zaraz przyprowadzę Badriego.

Wybiegł, jakby się paliło.

— Wygląda pan znacznie lepiej — powiedział Finch. — Ogromnie się cieszę. Nie możemy się doczekać pańskiego powrotu. Pani Gaddson stała się po prostu nie do zniesienia. Oskarża nas o celowe stwarzanie zagrożenia dla zdrowia Williama. Twierdzi, że stres związany z epidemią oraz lektura sonetów Petrarki poważnie nadwątliły jego zdrowie. Ma zamiar wystąpić z oficjalnym protestem do dziekana Wydziału Historycznego.

— Proszę jej powiedzieć, że może robić, co jej się żywnie podoba. Basingame jest gdzieś w Szkocji — odparł Dunworthy. — Teraz mamy na głowie ważniejsze sprawy. Proszę się dowiedzieć, ile dni po szczepieniu przeciwko dżumie osiąga się pełną odporność. Trzeba też przygotować laboratorium do przeprowadzenia przeskoku.

— Chwilowo wykorzystujemy je jako magazyn — poinformował go Finch. — Wreszcie przysłali nam zaopatrzenie z Londynu, ale nie dali ani rolki papieru toaletowego, mimo że wyraźnie…

— Zapasy można przenieść do jadalni albo kuchni — przerwał mu Dunworthy. — Sieć musi zostać włączona najszybciej, jak się da.

Otworzyły się drzwi i do pokoju wjechał Badri na wózku pchanym przez Colina.

— Musiałem ukraść wózek i zmylić czujność pielęgniarki, ale jakoś się udało — oznajmił z dumą chłopiec.

— Trzeba…

Dunworthy spojrzał na Badriego i głos uwiązł mu w gardle. Sprawa była beznadziejna. Technik już teraz sprawiał wrażenie kompletnie wyczerpanego, chociaż przejechał na wózku zaledwie kilkanaście metrów, jego palce zaś wciąż ugniatały skraj szlafroka.

— Będziemy potrzebowali pełnego dopływu mocy i zgody na przeprowadzenie przeskoku — powiedział Badri. Mówił cicho, z wyraźnym znużeniem, ale z jego głosu znikła nuta rozpaczy.

— A co z demonstrantami przed bramą Brasenose? — zapytał Dunworthy. — Nie sprawią nam jakichś kłopotów?

— Nie powinni — odparł Colin. — Przenieśli się przed siedzibę Funduszu Dziedzictwa Narodowego i żądają zaprzestania prac wykopaliskowych.

To dobrze, pomyślał Dunworthy. Montoya będzie zbyt zajęta obroną swoich dziur w ziemi, żeby zaprzątać sobie głowę czymkolwiek innym, w tym również poszukiwaniami rejestratora Kivrin.

— Czego jeszcze pan potrzebuje? — zapytał Badriego.

— Zdublowanego połączenia z głównym komputerem. — Technik wyjął z kieszeni wymiętą kartkę i spojrzał na nią ze zmarszczonymi brwiami. — Naturalnie z możliwością przeprowadzenia symulacji przeskoku.

Wręczył listę Dunworthy’emu, który natychmiast przekazał ją Finchowi.

— Ja natomiast potrzebuję opieki medycznej dla Kivrin oraz telefonu w tym pokoju — oświadczył.

Finch wpatrywał się w kartkę z niewyraźną miną.

— Tylko proszę mi nie mówić, że czegoś nie ma albo coś właśnie się kończy — uprzedził Dunworthy jego protest — To mnie po prostu nie interesuje. — Spojrzał na Badriego. — Trzeba panu czegoś jeszcze?

— Owszem. Wypisu ze szpitala. Obawiam się jednak, że z tym będą największe problemy.

— Kto pana prowadzi?

— Doktor Gates, ale…

— Chyba nie będzie stawiał przeszkód, jeśli wyjaśnimy mu, o co chodzi i przedstawimy okoliczności?

Badri pokręcił głową.

— Lepiej tego nie robić. Kiedy pan był chory, prosiłem go, żeby zwolnił mnie na pół dnia. Zgodził się, chociaż miał poważne wątpliwości. Przywieźli mnie z powrotem po półgodzinie. Wątpię, czy zaryzykuje jeszcze raz.

Dunworthy przyglądał mu się z niepokojem.

— Jest pan pewien, że da sobie radę? Może powinienem ściągnąć Andrewsa? Teraz, kiedy epidemia została opanowana, chyba zgodziłby się przyjechać.

— Nie ma na to czasu — odparł Badri. — Poza tym, to wszystko moja wina. Ja wprowadziłem do komputera błędne dane. Może pan Finch zdoła przekonać innego lekarza?

— Właśnie. A mojemu proszę powiedzieć, że muszę z nim natychmiast porozmawiać. — Wziął do ręki książkę Colina. — Będę potrzebował kostiumu. — Przewracał niecierpliwie kartki w poszukiwaniu ilustracji. — Żadnych guzików, zamków błyskawicznych ani zatrzasków. — Znalazł rycinę przedstawiającą Boccaccia i pokazał ją Finchowi. — Wątpię, czy w sekcji dwudziestego wieku mają coś w tym rodzaju. Proszę zadzwonić do Towarzystwa Dramatycznego i poprosić, żeby czegoś poszukali.

— Postaram się, proszę pana — odparł Finch, spoglądając z powątpiewaniem na ilustrację.

Drzwi otworzyły się z hukiem i do pokoju wpadła jak burza szeleszcząca siostra.

— Panie Dunworthy, z przykrością muszę stwierdzić, że jest pan całkowicie nieodpowiedzialny! — oświadczyła tonem, który na oddziale kardiologicznym bez wątpienia spowodowałby gwałtowny wzrost śmiertelności. — Jeśli nawet nie zależy panu na własnym zdrowiu, to mógłby pan przynajmniej nie narażać na szwank zdrowia innych pacjentów. — Przeszyła Fincha potępiającym spojrzeniem. — Od tej pory pan Dunworthy nie może przyjmować żadnych gości! — Odepchnęła Colina i chwyciła za uchwyty fotela. — Co pan sobie właściwie wyobraża, panie Chaudhuri? — zapytała z irytacją, po czym tak gwałtownie odwróciła fotel w kierunku drzwi, że Badriemu mało głowa nie spadła z karku. — Przecież miał pan już jeden nawrót. Nie pozwolę, żeby to się powtórzyło.

Wypchnęła wózek na korytarz.

— Mówiłem panu, że nie uda się go stąd wydostać — powiedział Colin.

Pielęgniarka uchyliła drzwi i wsunęła głowę do pokoju.

— Żadnych gości! — powtórzyła stanowczo.

— Niedługo wrócę — szepnął chłopiec, mrugnął porozumiewawczo, po czym przemknął obok kobiety. Mimo zaawansowanego wieku miała znakomity słuch, ponieważ pogroziła mu palcem i oświadczyła:

— Na pewno nie, przynajmniej dopóki ja mam tu coś do powiedzenia!

Najwyraźniej miała sporo do powiedzenia, ponieważ Colin zjawił się ponownie dopiero po jej dyżurze. Dostarczył Badriemu przenośny terminal, dzięki któremu technik mógł połączyć się ze szpitala z laboratorium w college’u oraz z głównym komputerem Uniwersytetu, przekazał także Dunworthy’emu informacje zdobyte przez Fincha w Ministerstwie Zdrowia. Częściową odporność uzyskiwało się siedem dni po szczepieniu, całkowitą natomiast po kolejnym tygodniu.

— Pan Finch pyta, czy nie powinien pan zaszczepić się też przeciwko cholerze i durowi brzusznemu.

— Nie ma na to czasu.

Nie było czasu nawet na szczepienie przeciwko dżumie. Kivrin przebywała w XIV wieku już ponad trzy tygodnie; każdy kolejny dzień zmniejszał jej szansę na przeżycie.

Kiedy tylko Colin wyszedł, Dunworthy zadzwonił po pielęgniarkę (na szczęście dyżur miała jasnowłosa przyjaciółka Williama) i oznajmił jej, że pragnie porozmawiać z lekarzem.

— Możecie mnie już wypisać — oświadczył.

Skwitowała to wybuchem śmiechu.

— Naprawdę czuję się całkiem nieźle — powiedział urażonym tonem. — Dziś rano przeszedłem dziesięć razy przez cały korytarz.

Dziewczyna pokręciła głową.

— Obawiam się, że nic z tego nie będzie. Zbyt często mieliśmy do czynienia z bardzo niebezpiecznymi nawrotami choroby. — Obdarzyła go promiennym uśmiechem. — Dokąd się panu tak spieszy? Kilka dni nie powinno sprawić dużej różnicy.

— Chodzi o początek semestru — odparł wymijająco, ale ku swemu zdziwieniu stwierdził, iż częściowo pokrywa się to z prawdą. — Proszę przekazać lekarzowi, że muszę z nim porozmawiać.

— Doktor Warden powie panu to samo co ja — odparła, lecz mimo to przekazała wiadomość, ponieważ w porze podwieczorku zjawił się lekarz prowadzący we własnej osobie.

Wystarczyło na niego spojrzeć, by stwierdzić, że, według wszelkiego prawdopodobieństwa, w związku z epidemią ściągnięto go na łeb, na szyję z zasłużonego odpoczynku w domu spokojnej starości. Nie dopuszczając Dunworthy’ego do głosu wygłosił długą i całkowicie pozbawioną sensu tyradę na temat warunków, jakie panowały podczas Wielkiej Epidemii, po czym oznajmił drżącym, gderliwym głosem:

— Za moich czasów, panie… tego… trzymaliśmy pacjentów w szpitalu tak długo, panie… aż wyzdrowieli!

Dunworthy nawet nie próbował z nim dyskutować, tylko zaczekał, aż lekarz i wiekowa pielęgniarka, która znowu objęła dyżur, wyjdą z pokoju, dzieląc się wspomnieniami z Wojny Stuletniej, po czym przylepił sobie kroplówkę do barku i wyruszył w długą wędrówkę do automatu telefonicznego w hallu, by uzyskać raport od Fincha.

— Nie zgadzają się, żeby zainstalować panu telefon w pokoju, ale za to mam dobre wiadomości na temat zarazy. Otóż streptomycyna w połączeniu z gammaglobuliną i zastrzykami pobudzającymi system immunologiczny dają tymczasową odporność już po dwunastu godzinach.

— Znakomicie. W takim razie proszę znaleźć lekarza, który zgodzi się mnie wypisać. Od razu panu mówię, że to musi być ktoś młody. I proszę przysłać Colina. Czy sieć jest gotowa?

— Prawie. Mamy już wszystkie potrzebne zezwolenia. Zostało nam jeszcze tylko kilka drobnych problemów technicznych.

Dunworthy bez najmniejszych kłopotów wrócił do izolatki. Nie okłamał pielęgniarki: dosłownie z godziny na godzinę czuł się coraz lepiej, chociaż, rzecz jasna, był jeszcze daleki od szczytowej formy. W pokoju ujrzał panią Gaddson; siedziała przy łóżku i przeglądała Biblię w poszukiwaniu fragmentów o kataklizmach, nieszczęściach oraz nagłych zgonach.

— Ewangelia według św. Łukasza, rozdział 11 wiersz 9 — zażądał.

Zerknęła na niego podejrzliwie, ale bez sprzeciwu odczytała wskazany ustęp.

— „I ja wam powiadam: Proście, a będzie wam dane; szukajcie, a znajdziecie; kołaczcie, a otworzą wam”.

Tuż przed końcem pory odwiedzin zjawiła się panna Taylor z centymetrem krawieckim.

— Colin polecił mi pana wymierzyć — oznajmiła. — Ta stara zrzęda nie wpuściła go na oddział. — Owinęła mu centymetr wokół bioder. — Mnie też chciała zatrzymać, ale powiedziałam jej, że przyszłam do panny Piantini. Proszę wyprostować ramię. — Zmierzyła długość rękawa. — Czuje się już znacznie lepiej. Przypuszczalnie będzie mogła uczestniczyć w koncercie, który gramy piętnastego. Właściwie powinnyśmy wystąpić w kościele reformowanym, ale na czas epidemii urządzono tam magazyn, czy coś w tym rodzaju. Na szczęście pan Finch powiedział, że możemy skorzystać z kaplicy w Balliol. Jaki ma pan numer butów?

Skrupulatnie zanotowała wyniki pomiarów, powiedziała mu, że Colin na pewno zjawi się nazajutrz i żeby niczym się nie martwił, bo wszystko jest już prawie gotowe do przeskoku. Wreszcie sobie poszła, przypuszczalnie do panny Piantini, ale wróciła już po dziesięciu minutach z kartką od Badriego.

„Panie Dunworthy, przeprowadziłem dwadzieścia cztery próby symulacyjne. We wszystkich dwudziestu czterech przypadkach poślizg był zdumiewająco mały: w jedenastu nie przekraczał godziny, a w pięciu wynosił zaledwie około czterech minut. Jeszcze nigdy czegoś takiego nie widziałem. Właśnie próbuję ustalić, jak to możliwe”.

Ja wiem, jak to możliwe, pomyślał Dunworthy. Wszystko przez Czarną Śmierć. Poślizg stanowił coś w rodzaju mechanizmu obronnego sieci, pozwalającego uniknąć paradoksów i anachronizmów. Jeśli poślizg był minimalny, oznaczało to, że w wyznaczonym miejscu przeskoku nie ma nikogo, kto mógłby dostrzec pojawienie się przybysza z przyszłości i na tej podstawie wysnuć o tyle fantastyczne, co całkowicie błędne wnioski. Oczywiście, że nikogo tam nie ma, myślał z goryczą. Przecież tamtędy przeszła Czarna Śmierć. Wszyscy umarli.

Colin nie pojawił się ani nazajutrz rano, ani w południe. Zaraz po lunchu Dunworthy ponownie przespacerował się do automatu i zadzwonił do Fincha.

— Na razie nie udało mi się znaleźć lekarza, który zgodziłby się pana przejąć — poinformował go sekretarz. — Obdzwoniłem już wszystkich, którzy przebywają na obszarze objętym kwarantanną. Niestety, wielu jest chorych, a kilku…

Przerwał w pół zdania, ale Dunworthy bez trudu domyślił się, co chciał powiedzieć. Kilku umarło, w tym także jedyna osoba, która bez wahania uczyniłaby wszystko, by pomóc Kivrin, która dałaby potrzebne zastrzyki i wypisała Badriego ze szpitala. „Babcia Mary na pewno walczyłaby do upadłego” — powiedział Colin. Oczywiście. Nie poddałaby się, dopóki istniała choćby najmniejsza szansa, nie zważałaby na jędzowatą pielęgniarkę, panią Gaddson ani na osłabienie. Gdyby tu była, pomagałaby mu ze wszystkich sił.

Wrócił do pokoju. Na drzwiach wisiała tabliczka z napisem: ZAKAZ ODWIEDZIN, ale mumia w wykrochmalonym kitlu znikła bez śladu, jakby zapadła się pod ziemię. Pojawił się natomiast Colin z paczką zawiniętą w mokry papier.

— Szeleszcząca siostra jest bardzo zajęta — oznajmił z szerokim uśmiechem. — Panna Piantini zemdlała jak zawodowa aktorka. Szkoda, że pan tego nie widział; była naprawdę świetna. — Zaczął szarpać przesiąknięty wodą sznurek. — Młoda właśnie zaczęła dyżur, ale może się pan jej nie obawiać; jest w szafie na bieliznę z Williamem Gaddsonem. — Wreszcie udało mu się rozsupłać sznurek. Okazało się, że paczka zawiera ubranie, a konkretnie długi czarny kubrak, czarne bryczesy oraz również czarne kobiece rajstopy. Żadna z tych rzeczy nie miała nic wspólnego ze średniowieczem.

— Skąd to masz? — zapytał Dunworthy. — Ktoś ostatnio wystawiał „Hamleta”?

— Prawie pan zgadł — odparł chłopiec. — To „Ryszard III”. Wszystko, co zostało po ubiegłorocznym przedstawieniu studenckim.

— Test tu jakiś płaszcz? Powiedz Finchowi, żeby zdobył skądś obszerny, długi płaszcz. Taki, spod którego nic nie będzie widać.

— W porządku — odparł z roztargnieniem Colin. Od dłuższej chwili mocował się z automatycznym guzikiem swojej nowej kurtki; wreszcie zdołał go uruchomić, kurtka rozpięła się, on zaś zrzucił ją, rozpryskując dokoła krople wody. — I co pan o tym myśli?

Spisał się znacznie lepiej niż Finch. Najwięcej zastrzeżeń można było mieć do butów, które podejrzanie przypominały zielone ogrodnicze gumowce, ale już płócienna koszula, brązowy kaftan oraz szarobrązowe portki prezentowały się niemal bez zarzutu. Colin wyglądał jak chłop pańszczyźniany ze średniowiecznej ryciny.

— W spodniach jest suwak, ale spod koszuli prawie go nie widać — oznajmił z dumą chłopiec. — Będę pańskim giermkiem.

Powinien się tego spodziewać.

— Ty zostajesz, Colin.

— Dlaczego? Mógłbym pomóc panu jej szukać. Jestem w tym bardzo dobry, naprawdę.

— Nawet nie ma mowy. W tamtych…

— Wiem, wiem: zaraz zacznie mi pan opowiadać, jak to niebezpiecznie żyło się w średniowieczu. A czy teraz, pańskim zdaniem, jest bezpiecznie? Skoro tak, to czemu umarła babcia Mary? Myślę, że w XIV wieku nic by się jej nie stało! Ja też robiłem już mnóstwo niebezpiecznych rzeczy: nosiłem lekarstwa chorym, przyklejałem plakaty, i w ogóle. A kiedy pan był chory…

— Colin…

— Jest pan za stary, żeby znaleźć się tam bez żadnej pomocy. Poza tym, babcia Mary kazała mi się panem opiekować. Co będzie, jeśli nagle poczuje się pan gorzej?

— Colin…

— Moją matkę nie obchodzi, co robię ani gdzie jestem.

— Ale mnie to obchodzi. Nie mogę cię zabrać.

— Więc mam znowu siedzieć i czekać, i znowu nikt nie będzie chciał mi niczego powiedzieć, i znowu nie będę wiedział, czy pan jeszcze żyje, czy już pan umarł? — zapytał ze łzami w oczach, po czym schylił się i podniósł kurtkę z podłogi. — To nieuczciwe!

— Wiem.

— Czy przynajmniej będę mógł przyjść do laboratorium?

— Tak.

— Mimo wszystko uważam, że powinien pan wziąć mnie ze sobą. — Zaczął składać przyniesione ubranie. — Zostawić panu kostium?

— Lepiej nie. Nasza ulubiona siostra mogłaby go skonfiskować.

— Co tu się dzieje, panie Dunworthy? — zapytała pani Gaddson.

Obaj aż podskoczyli z wrażenia. Stała przy drzwiach, przyciskając Biblię do obfitej piersi.

— Colin zbiera ubrania dla internowanych — wyjaśnił pospiesznie, pomagając chłopcu zwinąć spodnie i kubrak w ciasny rulon. — Niektórzy z nich nie mają niczego na zmianę.

— Przekazując sobie ubrania ułatwiamy rozprzestrzenianie się choroby! — oświadczyła surowym tonem.

Colin byle jak owinął tłumoczek mokrym papierem i chyłkiem wymknął się z pokoju.

— W dodatku naraża pan to niewinne dziecko! Wczoraj wieczorem zaproponował, że odprowadzi mnie do domu, ale ja nie zgodziłam się, bo zdrowie tego chłopca jest dla mnie znacznie ważniejsze od mego bezpieczeństwa! — Usiadła przy łóżku i otworzyła Biblię. — Doprawdy, nie jestem w stanie zrozumieć, jak pan może pozwalać mu, żeby tu przychodził. Chociaż, biorąc pod uwagę sposób, w jaki kieruje pan collegem, chyba nie powinnam się temu dziwić. Pod pana nieobecność pan Finch zamienił się w nieodpowiedzialnego tyrana. Wczoraj, kiedy poprosiłam go o rolkę papieru toaletowego, wpadł w szał i zaczął wykrzykiwać…

— Muszę zobaczyć się z Williamem.

— Tutaj? — Gwałtownie zamknęła Pismo Święte. — W szpitalu? Nie pozwolę na to! Nikt mi nie zagwarantuje, że minęło niebezpieczeństwo zarażenia się tą okropną chorobą, a mój biedny Willy…

Jest teraz w szafie na bieliznę z pielęgniarką, dokończył w myśli Dunworthy, na głos zaś powiedział:

— Proszę mu przekazać, że muszę się z nim zobaczyć najprędzej jak to będzie możliwe.

Potrząsnęła Biblią niczym Mojżesz laską, gdy rzucał klątwę na Egipt.

— Przy najbliższej okazji poinformuję dziekana o pańskim braku odpowiedzialności i lekceważeniu zdrowia studentów! — oświadczyła lodowatym tonem, a następnie wyszła z pokoju, trzaskając drzwiami.

Chwilę potem z korytarza dobiegł jej podniesiony głos. Przypuszczalnie skarżyła się na niego jasnowłosej pielęgniarce, ponieważ kilkanaście sekund później do izolatki wszedł William, przygładzając zmierzwione włosy.

— Muszę mieć streptomycynę i gammaglobulinę — poinformował go Dunworthy bez żadnych wstępów. — Muszę też zostać jak najprędzej wypisany ze szpitala. To samo dotyczy pana Chaudhuri.

William skinął głową.

— Wiem. Colin powiedział mi, że będzie pan próbował uratować tę dziewczynę. — Zastanowił się przez chwilę. — Tak się składa, że dość dobrze znam pielęgniarkę, która ma dzisiaj dyżur, więc…

— Pielęgniarka nie może podać mi żadnego leku bez zgody lekarza ani nie może wypisać mnie ze szpitala.

— Ale oprócz niej znam też pewną dziewczynę w administracji. Kiedy chce pan wyjść?

— Jak najszybciej.

— W takim razie, zaraz biorę się do roboty. — Ruszył w kierunku drzwi. — Za dwa, najdalej trzy dni wszystko będzie załatwione. Spotkałem kiedyś tę Kivrin. Chyba szła wtedy do pana. Zdaje się, że jest bardzo ładna, prawda?

Muszę pamiętać, żeby ją przed nim ostrzec, pomyślał Dunworthy. Zaraz potem uświadomił sobie, że na przekór wszystkiemu zaczął wierzyć w powodzenie akcji ratunkowej. Wytrzymaj jeszcze trochę, Kivrin. Niedługo cię stamtąd zabiorę. Już za dwa, może za trzy dni.

Całe popołudnie spędził spacerując po korytarzu. Na drzwiach sali, w której umieszczono Badriego, wisiała tabliczka z napisem: ZAKAZ ODWIEDZIN, wiekowa pielęgniarka zaś zjawiała się nie wiadomo skąd za każdym razem, kiedy przechodził obok nich.

Przed kolacją do pokoju wpadł zdyszany i, jak zwykle, przemoczony Colin.

— Ona ma oczy dokoła głowy! — stwierdził z podziwem. — Przyniosłem panu buty. Pan Finch prosił, żeby przekazać, że sieć jest już gotowa, ale wciąż nie może znaleźć nikogo, kto mógłby udzielić Kivrin pomocy medycznej.

— Niech William się tym zajmie. Obiecał załatwić mi zastrzyki i wypis ze szpitala.

— Wiem. Przekazał mi wiadomość dla Badriego. Zaraz wracam.

Nie wrócił, a William też się nie pojawił. Kiedy Dunworthy wyruszył do telefonu, by skontaktować się z Finchem, w połowie drogi został schwytany przez wykrochmalony fartuch i doprowadzony z powrotem do pokoju. Albo ofiarą zaostrzonych środków ostrożności padła także pani Gaddson, albo wciąż jeszcze była na niego wściekła z powodu Williama — tak czy inaczej, nie zjawiła się, by przeczytać mu jakiś podnoszący na duchu ustęp z Pisma Świętego.

Tuż po piątej do pokoju weszła młoda, ładna pielęgniarka, której do tej pory nigdy nie widział, ze strzykawką w dłoni.

— Siostra oddziałowa została wezwana do izby przyjęć — wyjaśniła, chociaż o nic nie pytał.

Wyglądało na to, że zmumifikowana pielęgniarka dopiero na emeryturze osiągnęła szczyt zawodowej kariery.

— Co to? — zapytał, wskazując strzykawkę.

Wystukała coś jednym palcem na klawiaturze, zerknęła na ekran, nacisnęła jeszcze jeden klawisz.

— Streptomycyna — oznajmiła.

Nie wyglądała na zdenerwowaną ani wystraszoną, co oznaczało, że otrzymała oficjalne polecenie od lekarza. A więc William zdołał już zrealizować pierwszą część obietnicy. Dziewczyna wstrzyknęła streptomycynę do kroplówki, uśmiechnęła się i wyszła, zostawiając włączony terminal komputera.

Na ekranie widniała jego karta. Dunworthy szybko przebiegł wzrokiem szeregi cyfr i liter. Ostatni zapis wyglądał następująco:


ICU 15802691 14.1.55 1805 150/RPT 1800CRS IMSTMC 4ML/q6h MZ40-2H7 M AHRENS


Och, Mary…

William zdobył jej kod identyfikacyjny (przypuszczalnie od znajomej w administracji) i sam wprowadził do komputera polecenie zaaplikowania streptomycyny. Było to możliwe wyłącznie dzięki zamieszaniu spowodowanemu przez epidemię; zdziesiątkowany chorobą personel administracyjny nie nadążał z wprowadzaniem ogromnej liczby danych, w związku z czym, przynajmniej z punktu widzenia systemu informatycznego szpitala, Mary wciąż jeszcze żyła. Rzecz jasna nadużycie musiało prędzej czy później wyjść na jaw, choć należało przypuszczać, że wszędobylski potomek pani Gaddson nawet wtedy znajdzie jakieś wyjście z sytuacji.

Dunworthy przeglądał wstecz swoją kartę. Wpisy opatrzone nazwiskiem Mary pojawiały się aż do ósmego stycznia, czyli do dnia jej śmierci. Opiekowała się nim do ostatniej chwili, nawet wtedy, kiedy sama była chora. Nic dziwnego, że zmęczone serce odmówiło wreszcie posłuszeństwa.

Wyłączył terminal, żeby nikt nie zauważył ostatniego zapisu, i wrócił do łóżka. Zastanawiał się, czy William zamierza opatrzyć jej nazwiskiem także spreparowany wypis ze szpitala; miał nadzieję, że tak. Gdyby żyła, z pewnością przyklasnęłaby temu pomysłowi.

Przez cały wieczór nikt się już nie zjawił. Dopiero o dziewiątej przykuśtykał mamut w wykrochmalonym fartuchu, dał mu wieczorną porcję lekarstw, zmierzył temperaturę i wstukał wynik pomiaru do komputera; godzinę później zjawiła się kolejna, nieznana i, dla odmiany, bardzo ładna pielęgniarka, uzupełniła kroplówkę o kolejną porcję streptomycyny, dodatkowo zaś zaaplikowała mu też sporą dawkę gammaglobuliny.

Ona także nie wyłączyła terminala, dzięki czemu, ułożywszy głowę w odpowiedni sposób, widział nazwisko Mary. Wydawało mu się, że nie zaśnie, ale bardzo szybko zapadł w sen. Śnił mu się Egipt i Dolina Królów.

— Panie Dunworthy! — szepnął Colin, świecąc mu latarką w oczy. — Panie Dunworthy, proszę się obudzić!

— Co?… Kto tu jest?… — Zamrugał raptownie i po omacku sięgnął po okulary.

— To ja, Colin! — Chłopiec skierował na siebie snop światła. Z niewiadomych przyczyn był ubrany w biały laboratoryjny fartuch, a jego oświetlona od dołu twarz przypominała groźną maskę.

— Co się stało? — zapytał Dunworthy.

— Nic. Po prostu wypisali pana ze szpitala, i to wszystko. Wreszcie zdołał założyć okulary, ale nadal prawie nic nie widział.

— Która godzina?

— Czwarta rano. — Colin podsunął mu kapcie, po czym oświetlił nocną szafkę. — Proszę się pospieszyć. — Podał Dunworthy’emu szlafrok. — Ona może wrócić lada chwila!

Półprzytomny Dunworthy nieporadnie usiłował zawiązać pasek, zastanawiając się, dlaczego wypisują go o takiej dziwnej porze oraz gdzie podział się strzegący go Harpagon.

Colin podkradł się do drzwi, uchylił je odrobinę i ostrożnie wyjrzał na zewnątrz. Zaraz potem wyłączył latarkę, schował ją do kieszeni stanowczo zbyt obszernego fartucha, a następnie wystawił na korytarz głowę. Dunworthy’emu wydawało się, że dopiero po nieskończenie długim czasie cofnął się o krok i dał znak ręką.

— Wszystko w porządku — oznajmił. — William zwabił ją do szafy na bieliznę.

— Kogo? — zdumiał się Dunworthy. — Wydawało mi się, że dyżur ma nasza ulubiona siostra oddziałowa…

— A co miałby z nią robić w szafie na bieliznę? To ta młodsza, z jasnymi włosami.

— A pani Gaddson?

Colin wzruszył z zakłopotaniem ramionami.

— Czyta Biblię panu Latimerowi. Sam pan rozumie, że musiałem coś z nią zrobić, a panu Latimerowi akurat jest wszystko jedno, bo i tak nic nie słyszy.

Otworzył drzwi na oścież i wciągnął do pokoju czekający na zewnątrz wózek.

— Mogę iść — zaprotestował Dunworthy.

— Nie ma czasu. Poza tym, jeśli ktoś nas zobaczy, zawsze mogę powiedzieć, że wiozę pana na prześwietlenie albo coś w tym rodzaju.

Dunworthy potulnie usiadł w fotelu na kółkach, chłopiec zaś powiózł go korytarzem, obok szafy na bieliznę i pokoju Latimera. Zza drzwi izolatki dobiegał głos pani Gaddson czytającej fragmenty Księgi Wyjścia.

W pobliżu hallu z windami Colin zwolnił na chwilę, rozejrzał się uważnie dokoła, po czym ruszył w takim tempie, że nikt, kto by go zobaczył, z pewnością nie uwierzyłby w historię z prześwietleniem. Nie zmniejszając prędkości skręcił w boczny korytarz, potem w jeszcze jeden, aż wreszcie pchnął z rozmachem szerokie dwuskrzydłowe drzwi i wypadł na boczną, pogrążoną w ciemności uliczkę, gdzie nie tak dawno temu Dunworthy spotkał samotnego demonstranta z tablicą opatrzoną napisem: ZBLIŻA SIĘ KONIEC ŚWIATA.

Od tamtego czasu niewiele się zmieniło, ponieważ deszcz ciągle padał. U wylotu uliczki majaczyła niewyraźnie sylwetka zaparkowanego ambulansu. Kiedy znaleźli się przy samochodzie, chłopiec załomotał pięścią w tylne drzwi; otworzyły się natychmiast, z karetki zaś wyskoczyła ta sama sanitariuszka, która wiozła Badriego do szpitala, a potem uczestniczyła w pikiecie przed bramą college’u Brasenose.

— Da pan radę wejść? — zapytała, rumieniąc się mocno.

Dunworthy skinął głową i wstał z fotela.

— Nie zapomnij porządnie zamknąć drzwi — rzuciła Colinowi, po czym przeszła do szoferki.

— Tylko nie mów mi, że ona też jest znajomą Williama!

— Oczywiście, że jest — odparł chłopiec. — Pytała mnie nawet, co sądzę o pani Gaddson i jaką, moim zdaniem, będzie teściową.

Pomógł mu wspiąć się po stopniu do karetki.

— Gdzie Badri? — zapytał Dunworthy, wycierając krople deszczu z okularów.

Colin zatrzasnął drzwi.

— W Balliol. Zawieźliśmy go pierwszego, żeby zdążył wszystko przygotować. — Zerknął niespokojnie przez tylne okienko. — Mam nadzieję, że siostrzyczka nie uzna za stosowne akurat teraz wszcząć alarm.

— Na twoim miejscu zupełnie bym się tym nie przejmował — odparł Dunworthy.

W głębi duszy musiał jednak przyznać, że nawet jego zaszokowały zdolności Williama. Przypuszczalnie tak zawrócił w głowie nieszczęsnej dziewczynie, że do końca dyżuru nie będzie robiła nic innego, tylko wyszywała jego inicjały na szpitalnej pościeli i ręcznikach.

Colin poświecił latarką na nosze.

— Przygotowałem pańskie przebranie — oznajmił, wręczając Dunworthy’emu czarny kubrak.

Dunworthy zrzucił szlafrok i zaczął zakładać kostium, ale karetka właśnie wtedy ruszyła z piskiem opon i niewiele brakowało, a wypadłby przez tylne drzwi. Jakimś cudem zdołał wsadzić oba ramiona w rękawy, po czym usiadł na brzegu noszy i zajął się wciąganiem rajstop.

Przyjaciółka Williama nie włączyła syreny, ale prowadziła ambulans z taką prędkością, że raczej powinna to uczynić. Dunworthy przez cały czas musiał trzymać się czegoś jedną ręką, więc zmiana stroju szła mu dość opornie. Po kolejnym gwałtownym hamowaniu Colin, który właśnie schylił się, by podać mu buty, wywinął kozła na podłodze karetki.

— Zdobyliśmy płaszcz, o który pan prosił — powiedział, rozcierając sobie guza na głowie. — Pan Finch wypożyczył go z Towarzystwa Dramatycznego.

Wyciągnął spod noszy smoliście czarną pelerynę podszytą szkarłatnym jedwabiem, jednoznacznie wiktoriańską w stylu. Chłopiec zarzucił ją Dunworthy’emu na ramiona, po czym cofnął się w kąt podskakującego wściekle ambulansu i z satysfakcją przyjrzał się swemu dziełu.

— Przypuszczam, że to rekwizyt ze spektaklu o Drakuli?

Samochód zatrzymał się raptownie, chwilę potem zaś sanitariuszka otworzyła tylne drzwi. Colin pomógł Dunworthy’emu wysiąść z karetki, niosąc za nim skraj płaszcza niczym paź. Przemknęli chyłkiem do bramy. Deszcz łomotał o kamienne sklepienie i o bruk dziedzińca, lecz oprócz tego słychać było także jakieś uporczywe dzwonienie.

— Co to takiego? — zapytał Dunworthy, rozglądając się z niepokojem.

— Amerykanki ćwiczą przed koncertem — wyjaśnił Colin. — Wdechowo, co nie?

— Pani Gaddson skarżyła się, że przeprowadzają próby o najdziwniejszych porach, ale nie sądziłem, iż oznacza to także piątą rano.

— Widocznie urządziły sobie próbę generalną. Koncert ma się odbyć dziś wieczorem.

— Naprawdę?

Dunworthy dopiero teraz zdał sobie sprawę, że jest już piętnasty stycznia, a więc szósty według kalendarza juliańskiego. Święto Trzech Króli. Pokłon trzech mędrców.

Nadbiegł Finch z parasolem.

— Przepraszam za spóźnienie, ale nigdzie nie mogłem znaleźć parasola. — Osłonił Dunworthy’ego przed zacinającym deszczem. — To znaczy, mojego parasola, bo tak w ogóle, to jest ich całe mnóstwo. Nawet pan sobie nie wyobraża, ilu internowanych…

Dunworthy ruszył przez dziedziniec.

— Wszystko gotowe?

— Tak, z wyjątkiem wsparcia medycznego, ale William Gaddson dzwonił przed chwilą z wiadomością, że już to załatwił i że dziewczyna niedługo będzie na miejscu.

Dunworthy wcale by się nie zdziwił, gdyby się okazało, że „dziewczyną” okaże się pielęgniarka ze szpitala, i że zgłosiła się na ochotnika.

— Mam nadzieję, że ten chłopiec nigdy nie zboczy na ścieżkę przestępstwa.

— Och, to całkowicie niemożliwe, proszę pana. Matka do tego nie dopuści. — Finch truchtał obok niego, bezskutecznie usiłując zasłaniać go parasolem. — Pan Chaudhuri rozpoczął już wprowadzanie parametrów. Przyszła też pani Montoya.

Zatrzymał się gwałtownie.

— Montoya? Czy coś się stało?

— Nie wiem, proszę pana. Powiedziała tylko tyle, że ma dla pana wiadomość.

Nie teraz, jęknął w duchu. Nie teraz, kiedy jesteśmy tak blisko celu!

Weszli do laboratorium. Badri siedział przy konsolecie, Montoya zaś, ubrana jak zwykle w wojskową kurtkę i zabłocone dżinsy, pochylała się nad nim, wpatrzona w ekran. Technik powiedział coś do niej; pokręciła głową i zerknęła na zegarek. Kątem oka dostrzegła chyba ruch przy drzwiach, spojrzała bowiem w tamtą stronę. Na widok Dunworthy’ego przez jej twarz przemknął wyraz współczucia. Wyprostowała się i powoli sięgnęła do kieszeni.

Nie, pomyślał rozpaczliwie. Tylko nie to.

Podeszła do niego.

— Nie wiedziałam, że będzie pan próbował ją uratować — powiedziała, wyciągając z kieszeni zmiętą kartkę. — Chciałabym pomóc. — Wręczyła mu ją. — Oto informacje, jakimi dysponowała Kivrin w chwili przeskoku.

Odruchowo rozłożył kartkę i spojrzał na nią. Trzymał w ręku mapę; co prawda bardzo niedokładną, wręcz schematyczną, ale jednak mapę.

Wskazała czarny krzyżyk.

— Tu jest miejsce przeskoku. A tutaj Skendgate. Rozpozna pan wieś po kościele. Jest w stylu romańskim, z freskami w prezbiterium i posągiem św. Antoniego. — Uśmiechnęła się. — To patron zabłąkanych. Wczoraj go odkopałam. — Przesunęła palcem po kilku sąsiednich krzyżykach. — Jeżeli z jakichś powodów nie dotarła do Skendgate, najprawdopodobniej znajdzie ją pan w którejś z tych trzech wiosek: Esthcote, Henefelde lub Shrivendun. Na odwrocie wypisałam ich znaki szczególne.

Badri wstał od konsolety i zbliżył się powolnym, chwiejnym krokiem, jak stary człowiek, którym się stał. Sprawiał wrażenie jeszcze drobniejszego i bardziej wycieńczonego niż w szpitalu.

— Bez względu na zmiany parametrów, wciąż otrzymuję śmiesznie małe wartości poślizgu — oznajmił, po czym skrzywił się i przycisnął rękę do boku. — Mam zamiar uzyskać połączenie ciągłe, to znaczy otwierać sieć na pięć minut w dwugodzinnych odstępach. W ten sposób będzie pan miał całą dobę na poszukiwania, a przy odrobinie szczęścia nawet półtorej.

Dunworthy’emu przemknęła myśl, że jest raczej mało prawdopodobne, żeby Badri doczekał końca tego okresu. Już teraz wyglądał jak ktoś, kto lada chwila może zemdleć z wyczerpania.

— Jak tylko zaobserwuje pan falowanie powietrza albo początki kondensacji, proszę wejść na teren objęty zasięgiem sieci.

— A jeśli będzie ciemno? — zapytał Colin.

Zdjął biały laboratoryjny fartuch, dzięki czemu okazało się, że wciąż ma na sobie kostium średniowiecznego chłopa.

— Falowanie da się zauważyć nawet w nocy, a poza tym usłyszycie nasze głosy. — Badri ponownie chwycił się za bok. — Zaszczepili pana?

— Tak.

— To dobrze. W takim razie czekamy już tylko na opiekę medyczną. — Przyjrzał się bacznie Dunworthy’emu. — Jest pan pewien, że czuje się wystarczająco dobrze?

— A pan? — odpowiedział pytaniem Dunworthy.

Otworzyły się drzwi i do laboratorium weszła jasnowłosa przyjaciółka Williama. Na widok Dunworthy’ego oblała się intensywnym rumieńcem.

— William powiedział, że będziecie potrzebować pomocy medycznej. Gdzie mam się ustawić?

Koniecznie muszę ostrzec Kivrin, pomyślał Dunworthy. Badri pokazał dziewczynie, gdzie powinna stanąć, Colin zaś pobiegł do karetki po sprzęt.

Montoya zaprowadziła Dunworthy’ego do kręgu zakreślonego kredą na podłodze.

— Nie zdejmie pan okularów?

— Nie. Najwyżej za jakiś czas wykopie je pani na cmentarzu.

— Jestem pewna, że ich tam nie będzie — odparła z powagą.

— Woli pan siedzieć czy leżeć?

Przypomniał sobie Kivrin, leżącą na boku z twarzą zasłoniętą ramieniem, ślepą i bezradną.

— Będę stał — oświadczył.

Wrócił Colin z walizeczką, postawił ją przy konsolecie i podbiegł do nich.

— Naprawdę uważam, że nie powinien pan robić tego sam — powiedział.

— Muszę — odparł Dunworthy.

— Dlaczego?

— Bo to zbyt niebezpieczne. Nawet sobie nie wyobrażasz, co się działo w czasach, kiedy szalała Czarna Śmierć.

— Nie muszę sobie niczego wyobrażać, bo wszystko wiem. Dwa razy przeczytałem książkę od deski do deski, a w dodatku kazałem sobie zrobić… — Umilkł nagle, jakby ugryzł się w język, po czym dokończył: — Naprawdę wiem wszystko o Czarnej Śmierci. Poza tym, jeśli wtedy było naprawdę tak źle, to tym bardziej powinien pan mieć kogoś do pomocy. Nie będę przeszkadzał, słowo honoru!

— Nawet nie ma mowy — odparł stanowczo. — Teraz ja za ciebie odpowiadam. Ryzyko jest zbyt duże.

Podszedł Badri ze światłomierzem.

— Siostra prosi, żeby ktoś pomógł jej przynieść resztę sprzętu. — Jeśli pan nie wróci, nawet nie będę wiedział, co się z panem stało!

Colin odwrócił się na pięcie i, nie czekając na odpowiedź, popędził do drzwi.

Badri powoli okrążał Dunworthy’ego, starannie dokonując pomiarów. W pewnej chwili zatrzymał się, zmarszczył brwi, zbliżył światłomierz, po czym cofnął się o krok i ponownie spojrzał na przyrząd.

Podeszła pielęgniarka z napełnioną strzykawką. Dunworthy podwinął rękaw kubraka.

— Chcę, żeby pan wiedział, że wcale mi się to nie podoba — powiedziała, a następnie wbiła mu igłę w ramię. — Zarówno pan, jak i pan Badri, powinniście zostać w szpitalu.

Badri zaczekał, aż Dunworthy opuści rękaw, przesunął mu trochę ramię, zmierzył natężenie światła, przesunął ramię jeszcze trochę w bok. Colin wtaszczył do laboratorium przenośny aparat do badania rezonansem magnetycznym, po czym zaraz wyszedł, nie spojrzawszy nawet w kierunku koła zakreślonego białą kredą.

Dunworthy obserwował ekrany wypełnione zmieniającymi się w błyskawicznym tempie kolumnami liter i liczb. Zza zamkniętych drzwi docierały przytłumione dźwięki dzwonów; z tej odległości i w tym natężeniu brzmiały niemal jak muzyka, ale kiedy tylko Colin ponownie otworzył drzwi, jazgot stał się trudny do zniesienia.

Chłopiec ustawił ostatnią walizkę obok poprzednich, po czym podszedł do konsolety i zatrzymał się obok Montoi. Dunworthy zaczynał powoli żałować, że nie zdecydował się dokonać przeskoku w pozycji siedzącej; niedokładnie dopasowane buty uwierały go coraz bardziej, jemu samemu zaś z każdą chwilą coraz wyraźniej dawało się we znaki zmęczenie.

Badri powiedział coś do mikrofonu i jedna z zasłon opadła nad podłogę, zmarszczyła się nieco, po czym znieruchomiała. Colin zagadnął o coś Montoyę; Amerykanka oderwała wzrok od monitora, spojrzała na zasłonę, skinęła głową, a następnie z powrotem utkwiła spojrzenie w ekranie. Colin podszedł do zasłony.

— Co robisz? — spytał zirytowany Dunworthy.

— Trzeba to poprawić — odparł chłopiec, wygładzając zawinięty materiał.

— Gotowe? — zapytał Badri od konsolety.

— Tak. — Colin cofnął się o dwa kroki. — Nie, zaczekajcie! — Zbliżył się ponownie do Dunworthy’ego. — Czy nie powinien pan zdjąć okularów? Wie pan, na wypadek, gdyby ktoś od razu pana zauważył.

Dunworthy ściągnął szkła z nosa i wepchnął je do kieszeni kubraka.

— Jeśli pan nie wróci, wyruszę na ratunek — oznajmił Colin, po czym zrobił dwa kroki wstecz. — Gotowe!

Dunworthy ponownie spojrzał na ekrany, ale dane przemykały przez nie z taką prędkością, że nie sposób było niczego odczytać. Montoya po raz kolejny zerknęła na zegarek, Badri zaś rzucił krótkie polecenie do mikrofonu.

Dunworthy zacisnął powieki. Dzwonniczki z zapałem znęcały się nad „Kiedy wreszcie przybędzie mój Zbawiciel”.

Otworzył oczy.

— Teraz! — powiedział Badri.

Wcisnął przycisk i w tej samej chwili Colin wyskoczył jak z procy, dał nura pod zasłoną i wpadł w objęcia kompletnie zaskoczonego Dunworthy’ego.

33.

Pochowali Rosemundę w grobie, który przygotował dla niej rządca. „Przydadzą się wam te groby” — powiedział, i miał rację. We dwójkę z ojcem Roche na pewno nie zdołaliby wykopać tak głębokiej mogiły. Z najwyższym trudem zdołali donieść dziewczynkę na miejsce pochówku.

Położyli ją na śniegu obok grobu. Wychudzona, skulona, wydawała się wręcz nieprawdopodobnie krucha i delikatna. Palce jej prawej ręki, z których wysunęło się jabłko, wyglądały tak, jakby składały się wyłącznie z cienkich kosteczek obciągniętych pożółkłą, pergaminową skórą.

— Czy wysłuchaliście jej spowiedzi? — zapytał ojciec Roche.

— Tak.

Rzeczywiście miała wrażenie, jakby wysłuchała spowiedzi dziewczynki. Rosemunda wyjawiła przecież przed nią, że boi się mroku i samotności, że kocha ojca oraz że wie, iż już nigdy go nie zobaczy. Kivrin nie potrafiła wyznać tego samego nawet samej sobie.

Odpięła broszkę, którą sir Bloet podarował Rosemundzie z okazji zaręczyn, starannie owinęła małe zwłoki płaszczem, ojciec Roche zaś wziął dziewczynkę na ręce, zszedł z nią do grobu i ułożył jak do snu.

Nie mógł sobie poradzić z wyjściem; Kivrin musiała chwycić go za wielkie, czerwone ręce, a następnie pociągnąć z całej siły.

— Domine, ad adjuvandum me festina — wyszeptał, zanim zaczął odmawiać modlitwę za zmarłych.

Spojrzała na niego z niepokojem. Musimy stąd czym prędzej uciec, zanim i on się rozchoruje, pomyślała, ale nie zwróciła mu uwagi na błąd. Szkoda czasu. Liczy się każda minuta.

— Dormiunt in somno pacts — powiedział wreszcie kapłan, po czym zaczął zgarniać łopatą do grobu grudy zmarzniętej ziemi.

Miała wrażenie, że usypywanie mogiły trwa bez końca. Próbowała mu pomóc, rozbijając obcasem twarde jak kamień bryły, starając się jednocześnie obliczyć w myśli, jak daleko zdołają dotrzeć przed zachodem słońca. Jeszcze nie minęło południe. Gdyby wyruszyli niebawem, powinni przebyć cały las, przekroczyć drogę z Bath do Oxfordu i znaleźć się na Nizinie Angielskiej. Najdalej za tydzień będą w Szkocji, w pobliżu Invercassley lub Dornoch, gdzie zaraza nigdy nie dotarła.

— Ojcze Roche — powiedziała, kiedy zaczął uklepywać ziemię łopatą. — Musimy iść do Szkocji.

— Do Szkocji? — powtórzył takim tonem, jakby usłyszał tę nazwę po raz pierwszy w życiu.

— Tak. Musimy stąd uciec. Weźmiemy osiołka i wyruszymy do Szkocji.

Skinął głową.

— W takim razie spakuję Przenajświętszy Sakrament. I uderzę w dzwon, żeby dusza Rosemundy dotarła bezpiecznie do Królestwa Niebieskiego.

Chciała zaprotestować, chciała powiedzieć mu, żeby dał sobie spokój, bo to i tak nie ma najmniejszego sensu, lecz nie uczyniła tego.

— Dobrze, ojcze. Pójdę przygotować Balaama.

Ruszył w kierunku dzwonnicy, ona zaś pobiegła do stajni. Nie mogła się doczekać, kiedy wreszcie wyruszą. Obawiała się, że lada chwila stanie się coś strasznego, że zaraza przyczaiła się w jakimś kącie niczym dzikie zwierzę, gotowe skoczyć i zatopić kły w karku niczego nie spodziewającej się ofiary.

Przemknęła przez dziedziniec, wpadła do stajni i pospiesznie wyprowadziła osiołka, by objuczyć go przygotowanymi zapasami.

Dzwon odezwał się raz, po czym umilkł. Kivrin zamarła w bezruchu z parcianym pasem w rękach; czekała na kolejne uderzenia, lecz nic nie mąciło martwej ciszy wiszącej w mroźnym powietrzu. Trzy uderzenia dla kobiety, pomyślała, i nagle zrozumiała, dlaczego kapłan zadzwonił jeden jedyny raz: jedno uderzenie dla dziecka. Och, Rosemundo…

Zacisnęła mocniej pas spinający dwa wiklinowe kosze, przytroczyła je zwierzęciu do grzbietu i zaczęła napełniać prowiantem. Bardzo szybko okazało się, że są za małe, by wszystko pomieścić. Cóż, trzeba będzie załadować także worki. Aha, owies dla osła! Wróciła biegiem do stajni, pospiesznie zgarnęła owies do sporego worka, po czym zawiązała go sznurkiem, którego drugi koniec był przymocowany do jednego z żelaznych pierścieni w ścianie. Nie mogła go przerwać, więc musiała popędzić do kuchni po nóż.

Taki mocny sznurek mógł się jeszcze do czegoś przydać. Pocięła go na kawałki, zwinęła w kłębek, cisnęła nóż na ziemię i wróciła do osła, który tymczasem zaczął pracowicie przegryzać worek, by dostać się do ziarna. Załadowała worki na grzbiet zwierzęcia, umocowała je najlepiej jak potrafiła za pomocą kawałków sznura, chwyciła zwierzę za uzdę, po czym wyprowadziła przez bramę na błonie i podążyła w kierunku kościoła.

Ojciec Roche zniknął bez śladu. Kivrin musiała jeszcze wrócić po koce i świece, ale chciała najpierw zapakować jego rzeczy. Koce, świece, owies, prowiant… Co jeszcze? Czy o czymś zapomniała?

Ojciec Roche stanął w drzwiach kościoła. Z pustymi rękami.

— Gdzie Przenajświętszy Sakrament? — zapytała, z trudem powstrzymując gniew. — Przecież miałeś go naszykować!

Nie odpowiedział. Stał nieruchomo, oparty o futrynę, wpatrując się w nią z takim samym wyrazem twarzy jak wtedy, kiedy przyszedł, by powiedzieć jej o Ulfie Powroźniku. Ale przecież wszyscy już nie żyją, przemknęło jej przez głowę. Nikt nie został przy życiu, więc co mogło nim tak bardzo wstrząsnąć?

— Muszę uderzyć w dzwon — oświadczył wreszcie i ruszył w kierunku dzwonnicy.

— Już to zrobiłeś, ojcze. Nie mamy czasu. Powinniśmy czym prędzej wyruszyć do Szkocji.

Uwiązała osiołka przy bramie (palce miała zupełnie sztywne z zimna, więc zasupłanie grubego sznura sprawiło jej sporo kłopotu), po czym pobiegła za nim i chwyciła go za rękaw.

— Czy coś się stało?

Odwrócił się gwałtownie z taką miną, że odruchowo cofnęła się o krok. Wyglądał teraz jak rzezimieszek z jej najgorszych koszmarów.

— Muszę uderzyć w dzwon — powtórzył bezbarwnym tonem. — Już pora na nieszpór.

Nie. Tylko nie to.

— Jest środek dnia — przemówiła najłagodniej jak potrafiła. — Do nieszporu mamy jeszcze mnóstwo czasu.

Jest po prostu zmęczony, myślała intensywnie. Tak zmęczony, że wszystko mu się pomyliło. Ponownie ujęła go delikatnie za ramię.

— Chodź, ojcze. Musimy zaraz wyruszyć, jeśli chcemy przed zmrokiem wyjść z lasu.

— Spóźniłem się — wymamrotał, jakby nie dotarło do niego nic z tego, co mówiła. — Lady Imeyne będzie niezadowolona. Trzeba zadzwonić na nieszpór.

Nie. Nie, nie, nie.

— Ja to zrobię, ojcze. — Zagrodziła mu drogę do dzwonnicy.

— Ty idź do domu odpocząć.

— Nie widzisz, że się ściemnia? — zapytał podniesionym głosem. Otworzył usta, jakby chciał na nią krzyknąć, zachwiał się, po czym zwymiotował na jej kaftan ogromną ilością krwi wymieszanej z treścią żołądkową i śluzem.

Nie! Nie, nie NIEEEEEE!!!

Wciąż chwiejąc się na nogach, spoglądał ze zdumieniem na zabrudzony kaftan i krwawą plamę na śniegu. Grymas gniewu i wściekłości zniknął bez śladu z jego twarzy.

— Musisz się położyć, ojcze — wykrztusiła, zdając sobie doskonale sprawę, że ojciec Roche najprawdopodobniej nie zdoła dojść o własnych siłach nawet do dworu.

— Czy… Czy ja jestem chory? — zapytał cichym głosem.

— Nie — odparła. — Jesteś tylko bardzo zmęczony. Musisz odpocząć.

Zaprowadziła go do kościoła. W progu potknął się i niewiele brakowało, by runął jak długi. Jeśli się przewróci, nie zdołam go podnieść, uświadomiła sobie z przerażeniem. W ostatniej chwili chwyciła go pod ramię, wprowadziła do wnętrza i posadziła przy ścianie.

Oparł głowę o kamienie, po czym zamknął oczy.

— Rzeczywiście jestem znużony — wyszeptał. — Chyba trochę się zdrzemnę.

— Tak, tak. Śpij, ojcze.

Pobiegła do dworu po futra i poduszkę, żeby umościć mu posłanie. Kiedy, zadyszana i spocona, wpadła do kościoła, jego już tam nie było.

— Ojcze Roche! — zawołała, wytężając wzrok, by dojrzeć coś w ciemnym wnętrzu. — Ojcze Roche, gdzie jesteś?

Nie odpowiedział, więc ponownie wybiegła na zewnątrz. Nie było go w dzwonnicy ani na cmentarzu, a w tak krótkim czasie z pewnością nie zdołałby dotrzeć do domu. Wróciła do kościoła i powoli ruszyła w kierunku ołtarza, rozglądając się uważnie na boki. Wreszcie go dostrzegła; klęczał na kamiennej posadzce przed figurą świętej Katarzyny.

— Musisz się położyć, ojcze — powiedziała łagodnym tonem, rozkładając futra.

Uczynił to bez sprzeciwu, ona zaś podłożyła mu poduszkę pod głowę.

— To zaraza, prawda? — zapytał, wpatrując się jej w oczy.

— Nie. — Przykryła go starannie. — Po prostu jesteś zmęczony, i to wszystko. Spróbuj zasnąć.

Bez słowa odwrócił się na bok, ale zaledwie kilka minut później odrzucił przykrycie i usiadł na posłaniu z okrutnym grymasem na twarzy.

— Trzeba zadzwonić na nieszpór! — oświadczył gniewnym tonem.

Kivrin musiała użyć całej swojej siły, żeby go powstrzymać. Kiedy wreszcie uspokoił się i zasnął, oddarła dwa pasy płótna z dołu koszuli i przywiązała mu ręce do tęczy.

— Nie zabijaj go — mamrotała pod nosem, nie zdając sobie z tego sprawy. — Nie rób mu tego. Proszę, zostaw go w spokoju!

Niespodziewanie otworzył oczy.

— Pan nie może pozostać głuchy na tak żarliwe modlitwy — powiedział, a następnie zapadł w głębszy, spokojniejszy sen.

Wyszła na palcach, żeby go nie obudzić, rozjuczyła osła, odwiązała go, po czym przeniosła worki z zapasami oraz latarnię do kościoła. Ojciec Roche wciąż spał jak zabity, więc pobiegła jeszcze do studni i przyniosła wiadro wody.

Leżał w takiej samej pozycji, w jakiej go zostawiła, przypuszczała więc, że jeszcze śpi, ale kiedy otarła mu czoło szmatką umoczoną w zimnej wodzie, powiedział nie otwierając oczu:

— Bałem się, że odeszliście.

Wytarła zaschniętą krew w kąciku ust.

— Bez ciebie na pewno nie wyruszyłabym do Szkocji, ojcze.

— Nie do Szkocji. Do nieba.

Zjadła nieco sera, zagryzła chlebem, po czym spróbowała zasnąć, ale było jej za zimno. Kiedy ojciec Roche wzdychał przez sen, z jego ust wydobywały się kłęby pary.

Rozpaliła ognisko ze sztachet powyrywanych z pobliskiego płotu, ale prędko musiała je zgasić, ponieważ, mimo otwartych na oścież drzwi, wnętrze świątyni wypełniło się gryzącym dymem, ojciec Roche zaczął kasłać, a wreszcie znowu zwymiotował, tym razem samą krwią. Przedsięwzięła jeszcze dwie wyprawy do dworu, za każdym razem wracając z naręczem koców i futer, z których następnie umościła mu coś w rodzaju gniazda.

W nocy zaczął bardzo gorączkować. Miotał się gwałtownie na posłaniu, ściągał przykrycie, wykrzykiwał słowa, których w większości nie rozumiała, ale w pewnej chwili powiedział całkiem wyraźnie: „Odejdź, przeklinam cię!”, zaraz potem zaś: „Robi się ciemno”.

Zdjęła świece z ołtarza i tęczy, ustawiła je na podłodze u stóp świętej Katarzyny, a kiedy ojciec Roche ponownie zaczął uskarżać się na ciemności, zapaliła wszystkie i otuliła go futrami. Uspokoił się, ale na krótko.

Gorączka rosła w zastraszającym tempie. Pomimo przykrycia, ciałem kapłana wstrząsały gwałtowne dreszcze. Kivrin odniosła wrażenie, że jego skóra ciemnieje, że zaczęły pękać naczyńka krwionośne. Nie rób mu tego, powtarzała w myślach. Proszę.

Rankiem poczuł się lepiej. Okazało się także, że skóra wcale nie zmieniła koloru; po prostu Kivrin padła ofiarą złudzenia spowodowanego psychicznym napięciem oraz niewystarczającym oświetleniem. Temperatura chyba trochę opadła, ponieważ bez najmniejszych problemów przespał cały dzień aż do zmierzchu. Zanim się ściemniło, przyniosła kolejne wiadro wody.

Byli tacy, którzy nie wiadomo w jaki sposób wracali do zdrowia, innych zaś ocaliły żarliwe modlitwy. Nie wszyscy umarli. W przypadku dżumy płucnej śmiertelność wynosiła tylko dziewięćdziesiąt procent.

Kiedy wróciła z wypełnionym w trzech czwartych wiadrem, już nie spał. Leżał z otwartymi oczami w smudze przyćmionego światła sączącego się przez jedno z zachodnich witrażowych okien. Uklękła przy nim, delikatnie uniosła mu głowę i przytknęła do ust kubek z wodą.

— To sina choroba, prawda? — zapytał, kiedy zaspokoił pragnienie.

— Nie obawiaj się, ojcze. Nie umrzesz.

Dziewięćdziesiąt procent, powtarzała w myślach. Dziewięćdziesiąt procent.

— Musicie wysłuchać mojej spowiedzi.

Nie. To niemożliwe. On nie może umrzeć. Przecież wtedy zostałaby zupełnie sama.

Nie była w stanie wykrztusić ani słowa, więc tylko pokręciła głową.

— Wybacz mi, Ojcze, bo zgrzeszyłem… — zaczął po łacinie.

Nie zgrzeszył. On na pewno nie. Opiekował się chorymi, towarzyszył umierającym w ich ostatnich chwilach, grzebał zmarłych. To Bóg powinien prosić go o wybaczenie.

— …myślą, mową, uczynkiem i zaniedbaniem. Rozzłościłem się na lady Imeyne. Krzyczałem na Maisry. — Przełknął z wysiłkiem ślinę. — Miałem grzeszne myśli o Twojej służebnicy.

Grzeszne myśli.

— Pokornie proszę Cię o wybaczenie, Boże, ciebie zaś, ojcze, o rozgrzeszenie i pokutę.

On nie ma ci czego wybaczać, cisnęły jej się na usta gwałtowne słowa. Twoje grzechy nie są grzechami. Grzeszne myśli… Dobre sobie! Wspólnie pielęgnowaliśmy Rosemundę, wygnaliśmy ze wsi zmęczonego posłańca, pochowaliśmy niemowlę. Chyba po tym wszystkim możesz sobie pozwolić na kilka grzesznych myśli?

Uniosła prawą rękę, ale nie mogła sobie przypomnieć formułki rozgrzeszenia. Na szczęście nie zwrócił na to uwagi.

— Panie mój, zechciej mi wybaczyć, bom okrutnie Cię obraził.

Ty Go obraziłeś? Przecież jesteś najświętszym z ludzi, a gdzie On jest, do cholery? Czemu nie zjawi się tutaj, żeby cię uratować?

Nie wiedziała, gdzie szukać świętego oleju, więc umaczała palec w wodzie, po czym uczyniła znak krzyża na jego oczach, uszach, nosie, ustach, a także na rękach, których dotyk niósł jej nadzieję i otuchę, kiedy była umierająca.

— Quid quid deliquiste — wyszeptał.

Ponownie zanurzyła palec w wodzie i dotknęła jego stóp.

— Libera nos, quaesumus, Domine…

— …ab omnibus malis, praeteńtis, praesentibus, etfuturis. Uchowaj nas, Panie, od zła wszelkiego.

— Perducat te ad vitam aeternam…

— Amen — dokończyła Kivrin.

Zaraz potem musiała pochylić się nad nim, by otrzeć krew, która wypłynęła mu z ust.

Wymiotował przez całą noc i większą część dnia, a kiedy wreszcie po południu zapadł w niespokojny sen, Kivrin wciąż siedziała obok niego, wycierając mu gorące czoło.

— Nie umieraj — szeptała za każdym razem, kiedy krztusił się i charczał, walcząc o oddech. — Nie umieraj, ojcze. Co pocznę bez ciebie? Będę całkiem sama.

Z trudem uniósł opuchnięte, zaczerwienione powieki.

— Nie możecie tu zostać — szepnął.

— Myślałam, że śpisz, ojcze — odparła również szeptem. — Nie chciałam cię obudzić.

— Musicie wrócić do nieba, skąd przyszliście, i modlić się za moją duszę w czyśćcu, żeby i ona jak najprędzej mogła cieszyć się szczęściem wiecznym.

W czyśćcu. Jakby Bóg mógł skazać go na jeszcze większe cierpienia.

— Nie będziesz potrzebował moich modlitw — powiedziała stanowczo.

— Musicie czym prędzej wracać tam, skąd przybyliście.

Jego oczy rozszerzyły się nagle i uniósł rękę, jakby chciał zasłonić się przed ciosem. Kivrin delikatnie chwyciła go za przegub, po czym przycisnęła dłoń ojca Roche’a do swego policzka.

Musicie wrócić tam, skąd przybyliście… Gdybym tylko mogła! Ciekawe, po ilu dniach bezowocnego oczekiwania zdecydowali się zamknąć sieć: po czterech? Siedmiu? A może wciąż jest otwarta? Pan Dunworthy nie zrezygnowałby, dopóki pozostałby chociaż cień nadziei. Ale takiego cienia nie było. Przecież oni czekali na nią w roku 1320, ona zaś trafiła w 1348. Znalazła się zupełnie sama na końcu świata.

— Nie mogę — odparła. — Nie pamiętam drogi.

— Musicie sobie przypomnieć. — Uwolnił rękę z jej uchwytu. — Tam, gdzie Agnes, za rozwidleniem!

Majaczy, przemknęło jej przez głowę. Przygotowała się na wypadek, gdyby znowu usiłował zerwać się z posłania.

— Tam, gdzie spadliście… — Drugą ręką podtrzymywał łokieć. Nagle zrozumiała, iż ojciec Roche usiłuje wskazać jej kierunek, ale jest tak słaby, że nawet nie jest w stanie wyciągnąć ręki. — Za rozwidleniem.

Za rozwidleniem.

— Co tam jest?

— Miejsce, gdzie was znalazłem, kiedy spadliście z nieba.

Opuścił ramię.

— Myślałam, że to Gawyn mnie znalazł?

— Tak jest — odparł, jakby nie dostrzegał sprzeczności między tymi stwierdzeniami. — Spotkałem go na drodze, kiedy wiozłem was do dworu.

Spotkał go na drodze.

— Tam, gdzie upadła Agnes — powtórzył. — Tego dnia, kiedy pojechaliśmy po jemiołę.

Dlaczego wtedy jej tego nie powiedział? Dlatego, że musiał walczyć z osłem, który zaparł się czterema kopytami na szczycie wzniesienia i ani myślał iść dalej. Co mogło być tego przyczyną?

To, że zwierzę zapamiętało to miejsce. Zapamiętało, że nie tak dawno wydarzyło się tam coś, co je wystraszyło. Kivrin doskonale wiedziała, co to było: ojciec Roche i Balaam byli świadkami jej przeskoku. Widzieli, jak pojawiła się nie wiadomo skąd na leśnej polanie, razem z kuframi i roztrzaskanym wozem.

Kapłan zsiadł z osła i podszedł do niej. Słyszałam go, kiedy stał nade mną, pomyślała. Widziałam jego ślady.

— Musicie wrócić w to miejsce, a stamtąd z pewnością dostaniecie się do nieba — wyszeptał, po czym zamknął oczy.

Ojciec Roche widział ją, kiedy zjawiła się na polanie, stał nad nią, kiedy leżała z zamkniętymi oczami, a gdy przekonał się, że jest chora, wsadził ją na grzbiet osiołka. Nie domyśliła się tego nawet wtedy, gdy zobaczyła go w kościele. Nawet wówczas, gdy dowiedziała się od Agnes, że ksiądz uważa ją za świętą.

Wszystko przez Gawyna, który powiedział, że to on ją znalazł. Przez Gawyna, który lubił się przechwalać i był gotów uczynić wszystko, żeby tylko zaimponować lady Eliwys. „Znalazłem was w lesie, pani, i przywiozłem do dworu”. Całkiem możliwe, iż w swojej ocenie wcale jej nie okłamał. Kim bowiem był zwykły wiejski ksiądz? Nikim. Przez cały czas, kiedy Rosemunda leżała chora, Gawyn zaś pojechał do Bath, sieć czekała na nią, by wreszcie zamknąć się na zawsze.

A ojciec Roche wiedział, gdzie jest miejsce przeskoku.

— Nie musicie na mnie czekać — wyszeptał z zamkniętymi oczami. — Z pewnością już tam was oczekują.

— Ciii… — przemówiła najłagodniej jak potrafiła. — Spróbuj zasnąć, ojcze.

Zapadł w płytką drzemkę, ale jego ręce bez przerwy wędrowały po przykryciu, usiłowały je ściągnąć, unosiły się i opadały jak umierające motyle. W pewnej chwili odgarnął futra, chwycił się za krocze i skulił w pozycji embrionalnej. Biedaczysko, przemknęło jej przez głowę. Nie dość, że jest bardzo chory, to jeszcze musi walczyć z głęboko zakorzenionym wstydem.

Ponownie ułożyła go na wznak i przykryła po szyję, ale on zaraz powtórzył wszystko od nowa. Choć nie miał wysokiej gorączki, jego ciałem wciąż wstrząsały gwałtowne dreszcze.

Kivrin zmarszczyła brwi. Bardzo podobnie zachowywała się Rosemunda. Co prawda ksiądz, w przeciwieństwie do dziewczynki, wymiotował krwią, w związku z czym uznała niemal za pewnik, iż dosięgła go nie dżuma dymienicza, lecz płucna, ale fakt, że nie miał powiększonych węzłów chłonnych pod pachami, jeszcze o niczym nie świadczył. Ostrożnie wysunęła płócienną koszulę z jego spodni i spróbowała rozwiązać sznurek, ale został zaciśnięty tak mocno i tak głęboko werżnął się w ciało, że nie była w stanie tego uczynić.

Delikatnie położyła mu rękę na udzie, pamiętając dobrze, jak wrażliwe na dotyk było ramię Rosemundy. Skrzywił się przez sen, lecz nie obudził, więc powoli przesunęła rękę w górę, prawie nie dotykając materiału, ale i tak wyraźnie czuła coraz większe ciepło.

— Wybacz mi — szepnęła, po czym wsunęła rękę między jego nogi.

Wrzasnął przeraźliwie i zwinął się w kłębek, ale Kivrin już wyszarpnęła rękę. Niewiele brakowało, by i ona krzyknęła. Dymienica była ogromna, twarda, gorąca. Powinna była przeciąć ją wiele godzin temu.

Ojca Roche’a nie obudził nawet jego własny krzyk. Twarz miał poznaczoną czerwonymi i sinymi cętkami, oddychał chrapliwie, z wyraźnym trudem. Ponownie przykryła go futrami, a on znowu podkulił kolana, lecz tym razem uczynił to znacznie mniej gwałtownie. Kivrin zapaliła najdłuższą świecę od jednej z płonących przed posągiem świętej Katarzyny i wstawiła ją do latarni.

— Niedługo wrócę — powiedziała na wypadek, gdyby jednak słyszał, co się wokół niego dzieje, po czym przebiegła przez nawę i wyszła z kościoła głównymi drzwiami.

Chociaż był już prawie wieczór, musiała na chwilę przymknąć oczy, przywykłe do półmroku panującego we wnętrzu świątyni. Co prawda niebo zaciągnęło się ołowianymi chmurami, ale wiatr znacznie osłabł i na dworze wciąż jeszcze było cieplej niż w kościele. Popędziła przez błonie co sił w nogach, zasłaniając ręką pozbawioną szyby ściankę latarni.

W stajni zostawiła ostry nóż, którym cięła sznur podczas pakowania zapasów. Musi go wysterylizować a potem rozciąć dymienicę, zanim nastąpi samoistny wylew. Dymienice usytuowane w pachwinie były szczególnie niebezpieczne, ponieważ znajdowały się blisko tętnicy udowej. Nawet jeśli ojciec Roche nie umrze w wyniku krwotoku, cała trucizna dostanie się do jego krwiobiegu, a wtedy już z pewnością nie będzie dla niego ratunku. Gdyby domyśliła się wcześniej…

Przemknęła obok pustych chlewików i wpadła na dziedziniec. Wrota stajni były szeroko otwarte, we wnętrzu zaś coś się poruszało. Kivrin stanęła jak wryta.

— Kto tam jest? — zapytała, podnosząc latarnię.

Okazało się, że to krowa rządcy, która wędrowała od boksu do boksu, skrzętnie zbierając rozsypany owies. Usłyszawszy głos Kivrin zwróciła ku niej łeb, po czym zaryczała ponuro i ruszyła ku niej ciężkim truchtem.

— Odejdź! Nie mam teraz czasu!

Dziewczyna chwyciła nóż — leżał dokładnie tam, gdzie go zostawiła — po czym wybiegła ze stodoły. Krowa, wciąż rycząc żałośnie, podążała uparcie za nią. Nabrzmiałe wymiona sięgały niemal do ziemi.

— Odejdź! — powtórzyła bliska łez Kivrin. — Muszę mu pomóc, bo umrze.

Spojrzała na potwornie brudny nóż. Już wtedy, kiedy brała go z kuchni, nie był najczystszy, teraz zaś, kiedy poleżał trochę na klepisku, w błocie i zwierzęcych odchodach, przedstawiał sobą żałosny widok.

Skierowała kroki ku studni. W wiadrze, stojącym obok cembrowiny, została zaledwie odrobina wody. Stanowczo za mało, żeby umyć nóż, a gdyby chciała rozpalić ogień i zagotować pełen gar wody, straciłaby mnóstwo czasu. Przydałby się alkohol, ale przecież zużyli już cały zapas wina na sakramenty oraz do odkażania „narzędzi chirurgicznych”. Nagle przypomniała sobie o butelce, która została w pokoju Rosemundy.

Krowa otarła się o nią i spojrzała błagalnie.

— Nic z tego — stwierdziła stanowczo Kivrin, po czym weszła do dworu.

W sieni było zupełnie ciemno, natomiast do głównej izby przedostawały się przez wąskie, wysokie okna smugi szarego światła, kładąc się regularnymi plamami na wygasłym palenisku, zasłanej słomianymi matami posadzce oraz stole, na którym zostały nadpsute jabłka.

Wśród jabłek krzątały się szczury. Nie uciekły na jej widok, tylko przez chwilę wpatrywały się w nią uważnie czarnymi, błyszczącymi oczkami, po czym wróciły do przerwanej uczty. Było ich z pewnością ponad dziesięć, jeden zaś stał słupka na trójnożnym zydelku Agnes, z łapkami złożonymi jak do modlitwy.

Postawiła latarnię na podłodze.

— Wynoście się — powiedziała.

Szczury urzędujące na stole nawet na nią nie spojrzały, uczynił to natomiast ten ze stołka; zmierzył ją lodowatym, pogardliwym wzrokiem, dając jej do zrozumienia, że uważa ją za intruza.

— Wynoście się stąd! — zawołała i podbiegła do stołu.

Nadal ani myślały uciekać. Dwa niespiesznie schowały się za kamienną miseczkę z solą, inny natomiast wypuścił z łapek jabłko, które potoczyło się na krawędź stołu i spadło z głuchym plaśnięciem na podłogę.

Kivrin uniosła nóż.

— Wynoście… — Wbiła go w blat i szczury wreszcie rozbiegły się w panice. — …się… — Powtórzyła cios. Kolejne jabłko spadło na podłogę, potoczyło się po zaśmieconej posadzce i znieruchomiało przy palenisku. — …stąd!

Jeden z gryzoni pomylił kierunki, zeskoczył na podłogę i pomknął w stronę dziewczyny.

— Uciekaj! — krzyknęła, a następnie cisnęła w niego nożem.

Naturalnie nie trafiła, lecz zwierzę zrozumiało jej intencje, zawróciło raptownie, po czym znikło w jakimś ciemnym kącie.

— Wynoście się wszystkie! — załkała Kivrin i ukryła twarz w dłoniach. — Idźcie sobie! Nie chcę was tutaj!

— Muuu! — odezwała się krowa z sieni.

— To tylko choroba. — Ręce dziewczyny, choć trzymała je przyciśnięte do twarzy, drżały jak w febrze. — Nikt nie jest winien. To po prostu choroba, taka sama jak wiele innych.

Opanowała się jakoś, podniosła z podłogi nóż, wzięła do ręki latarnię i wyszła do sieni. Krowa wlazła do połowy do domu, ale zaklinowała się w drzwiach. Nie zwracając uwagi na żałosne postękiwania zwierzęcia, Kivrin wspięła się po schodach na piętro.

W pokoju panował okropny ziąb. Wiatr zerwał nawoskowane płótno, które teraz zwisało smętnie obok okna. Łóżko było w potwornym nieładzie, tak jak zostawił je pisarz, próbując wygrzebać się z pościeli. Spod łóżka dobiegały jakieś szeleszczące odgłosy, lecz Kivrin nie uznała za stosowne tam zajrzeć. Skrzynia o rzeźbionym wieku była otwarta; na samym wierzchu leżał zwinięty byle jak, szkarłatny płaszcz pisarza.

Butelka z winem znikła bez śladu. Dziewczyna rozglądała się uważnie dokoła, a wreszcie, rada nie rada, uklękła i spojrzała pod łóżko. Poświeciwszy latarnią dostrzegła niewyraźny obły kształt; wyciągnęła rękę, ale butelka potoczyła się tak daleko, że po to, by jej dosięgnąć, musiała prawie do połowy wpełznąć pod mebel.

Wyczołgawszy się spod łóżka stwierdziła, że butelka jest pusta.

— O, nie… — jęknęła rozpaczliwie.

Co najmniej minutę siedziała bez ruchu na podłodze, wpatrując się w puste naczynie. Nie mieli już wina. Ojciec Roche zużył cały zapas na rozdzielanie sakramentów.

Chwileczkę: a co z butelką, którą dał jej, kiedy Agnes rozbiła sobie kolano? Kivrin ponownie wpełzła pod łóżko i ostrożnie, po omacku, przesunęła ręką przy samej ścianie. Nie pamiętała w tej chwili, ile wina zostało w butelce, ale była pewna, że nie zużyła całego.

Niewiele brakowało, by jednak ją przewróciła. Chwyciła za szeroką szyjkę w ostatniej chwili. Wycofała się spod łóżka, po czym delikatnie potrząsnęła naczyniem; było co najmniej w połowie pełne. Wsunęła nóż za sznurek podtrzymujący jej portki, wetknęła butelkę pod pachę, chwyciła płaszcz pisarza i zeszła na dół. Szczury wróciły już do przerwanej uczty, tym razem jednak pierzchły natychmiast, kiedy tylko pojawiła się w sieni.

Krowa wciąż tkwiła w drzwiach, blokując wyjście. Kivrin zgarnęła na bok słomiane maty, postawiła butelkę na kamiennej posadzce, po czym zaparła się rękami o rogaty łeb i zaczęła pchać z całej siły. Minęło sporo czasu, nim zdołała wyprowadzić krowę na dziedziniec, ta jednak natychmiast ponowiła próbę wtargnięcia do domu.

— Nic z tego — stwierdziła stanowczo dziewczyna.

Krowa zaryczała rozpaczliwie.

— Później cię wydoję.

Zrobiło jej się jednak żal zwierzęcia, więc pobiegła do stodoły, zrzuciła ze stryszku trochę siana, po czym wróciła po swoje skarby i popędziła z nimi do kościoła.

Ojciec Roche był nieprzytomny. Leżał na wznak z szeroko rozrzuconymi nogami i ramionami, niczym człowiek ogłuszony silnym ciosem w szczękę. Oddychał głośno, z wyraźnym trudem, jego ciałem zaś od czasu do czasu wstrząsały dreszcze.

Kivrin przykryła go płaszczem.

— Już wróciłam, ojcze — powiedziała i delikatnie dotknęła jego ramienia, nic jednak nie wskazywało na to, że ją usłyszał.

Wyjęła świecę z latarni, po czym zapaliła pozostałe — były już tylko trzy, a i to wypalone do połowy — oraz kaganki, a także dużą, grubą świecę stojącą przed samym posągiem, po czym ustawiła wszystkie przy stopach ojca Roche’a.

— Teraz zdejmę ci spodnie, ojcze — powiedziała łagodnie, odsuwając na bok przykrycie. — Muszę przeciąć dymienicę.

Rozwiązała sznurek. Kapłan nawet się nie skrzywił, ale z jego rozchylonych ust wydobył się cichy jęk.

Pociągnęła za nogawki, potem jeszcze raz, mocniej, lecz bez rezultatu.

— Będę musiała je rozciąć — powiedziała, biorąc do ręki nóż i przysuwając butelkę z winem. — Nie obawiaj się, na pewno cię nie skaleczę.

Powąchała butelkę, po czym na próbę pociągnęła łyk wina. Oczy natychmiast zaszły jej łzami, zakrztusiła się i przez dłuższą chwilę próbowała złapać oddech. Wino było stare i bardzo mocne. To dobrze. Polała ostrze noża, wytarła je o nogawkę, polała ponownie, ale niezbyt obficie, ponieważ musiała zachować trochę wina do odkażenia rany.

— Beata… — wyszeptał ojciec Roche. Sięgnął ręką do krocza.

— Wszystko będzie dobrze. — Ostrożnie rozcięła prawą nogawkę. — Wiem, że teraz bardzo cię boli, ale jak tylko przetnę dymienicę, od razu poczujesz się dużo lepiej. — Stary, wełniany materiał nie stawiał najmniejszego oporu, lecz pojawiły się inne problemy: Roche ścisnął nogi i podkulił kolana. — Wyprostuj nogi, ojcze. Muszę się tam dostać. Proszę, pomóż mi.

Nie mogła sobie poradzić, więc chwilowo zostawiła go w spokoju i rozcięła do końca obie nogawki, odsłaniając ogromny, całkiem czarny węzeł chłonny. Powinna zlikwidować go kilka dni temu.

— Ojcze, proszę! — Naparła całym ciężarem na jego nogi. — Przysięgam, że nie zrobię ci nic złego. Muszę dostać się do dymienicy i przeciąć ją, by uwolnić cię od choroby!

Nie zareagował — przypuszczalnie dlatego, że nie mógł. Była prawie pewna, że kapłan nie jest w stanie rozluźnić mięśni, tak samo jak pisarz nie potrafił zapanować nad potwornymi drgawkami, które wstrząsały jego ciałem. Nie powinna jednak czekać, aż spazm minie, bo zropiały węzeł chłonny mógł w każdej chwili pęknąć.

Uklękła przy jego podkurczonych nogach, pochyliła się, a następnie, ściskając nóż z całej siły, zaczęła delikatnie zbliżać go do nabrzmiałego guza, aż wreszcie czubek ostrza dotknął twardej, czarnej powierzchni.

Uderzenie było tak silne, że poleciała kilka metrów do tyłu i rozciągnęła się na wznak na kamiennej posadzce. Dopiero po chwili zorientowała się, co się stało; ojciec Roche, zapewne pod wpływem bólu, gwałtownie wyprostował nogi, trafiając ją w klatkę piersiową. Minęło sporo czasu, nim zdołała nabrać powietrza w płuca, ale kiedy spróbowała usiąść, poczuła potworny ból z prawej strony klatki piersiowej, i ponownie osunęła się na zimne kamienie.

Ojciec Roche wył jak torturowane zwierzę. Kivrin powoli, z wielkim trudem, zdołała przekręcić się na lewy bok, uniosła głowę i spojrzała na niego. Z kolanami podciągniętymi do piersi kołysał się do przodu i do tyłu, wydając nieludzkie, rozpaczliwe skowyty. Z miejsca, w którym leżała, nie mogła stwierdzić, co stało się z dymienicą.

Pomału, centymetr po centymetrze, dźwignęła się do pozycji siedzącej, odpoczęła trochę, następnie zaś, zaciskając zęby, zdołała uklęknąć. W pewnej chwili poczuła tak silne ukłucie bólu, że krzyknęła, ale jej głos nie zdołał przebić się przez nieludzkie wycie Roche’a. Nie ulegało wątpliwości, że złamał jej co najmniej jedno żebro. Splunęła na rękę, ale na szczęście w plwocinie nie było krwi.

Długo, bardzo długo nie zmieniała pozycji. Sparaliżował ją lęk przed bólem.

— Wybacz mi, ojcze — szepnęła, choć doskonale zdawała sobie sprawę, iż nie może jej usłyszeć. — Nie chciałam zrobić ci krzywdy.

Wreszcie, przyciskając prawą rękę do boku, popełzła ku niemu na kolanach, podpierając się lewą. Wysiłek sprawił, że zaczęła głębiej oddychać, każdy oddech zaś zdawał się wwiercać w jej płuca niczym świder.

— Już idę, ojcze…Już idę.

Tym razem chyba ją usłyszał, ponieważ podkulił nogi, więc musiała nadłożyć nieco drogi, by obejść go w bezpiecznej odległości. Jedna ze świec leżała na podłodze tuż przy jego boku; o dziwo, nie zgasła. Kivrin postawiła ją, a następnie delikatnie położyła mu rękę na ramieniu.

— Wszystko będzie dobrze — powiedziała. — Jestem przy tobie.

Przestał krzyczeć.

— Naprawdę bardzo mi przykro. Nie chciałam sprawić ci bólu. Zamierzałam tylko wypuścić ropę, by uwolnić cię od choroby.

Podciągnął kolana jeszcze bliżej do piersi. Kivrin wzięła świecę do ręki i przysunęła ją do jego nagich pośladków. Dymienica była taka sama jak poprzednio: czarna, ogromna i błyszcząca. Nie zdołała jej nawet zadrasnąć. Podniosła świecę wyżej, rozglądając się w poszukiwaniu noża. Potoczył się chyba po podłodze w kierunku grobowca. Poświeciła w tamtą stronę, w nadziei, że dostrzeże błysk ostrza, ale niczego nie zauważyła.

Powoli, najostrożniej jak mogła, zaczęła podnosić się na nogi. Była już prawie pewna, że jej się udało, ale nagle ból uderzył ją w bok z taką silą, że krzyknęła głośno i zgięła się w pół.

— Co się stało? — zapytał Roche. Wpatrywał się w nią szeroko otwartymi oczami, a w kąciku jego ust pojawiła się kropla krwi. Nie wiedziała, czy to krwotok, czy tylko ugryzł się w język albo wewnętrzną powierzchnię policzka. — Zrobiłem coś złego?

— Nie — odparła, klękając przy nim. — Nie zrobiłeś nic złego, ojcze.

Otarła mu krew rękawem.

— Musicie… — Umilkł, ponieważ z ust pociekło mu jeszcze trochę krwi. Przełknął ją z wysiłkiem, po czym wyszeptał: — Musicie odmówić modlitwę za umierających.

— Nie trzeba — zapewniła go. — Nie umrzesz. — Ponownie otarła strużkę krwi spływającą mu z kącika ust. — Ale powinnam przeciąć ci dymienicę, zanim sama pęknie.

— Nie…

Chciał chyba dodać coś jeszcze (Nie róbcie tego? Nie odchodźcie? Nie zostawiajcie mnie samego?), ale nie zdołał, bo krew napłynęła mu do ust znacznie obfitszym strumieniem. Kivrin ostrożnie usiadła na piętach i położyła sobie jego głowę na kolanach.

— Requiem aeternam dona eis… — wyszeptał po dłuższym czasie. Coś zabulgotało mu w gardle, więc umilkł na chwilę, po czym dokończył: — …et lux perpetua…

Zakrztusił się, toteż uniosła mu nieco głowę i podłożyła pod nią zwinięty skraj szkarłatnego płaszcza. Był wilgotny, a kiedy spojrzała na rękę, przekonała się, że jest cała zbroczona krwią. Sięgnęła w bok, by wytrzeć ją o albę.

— Nie odchodźcie — poprosił.

— Nie odejdę — obiecała. — Jestem tu, przy tobie.

— Módlcie się za mnie.

Spróbował złożyć ręce na piersi, ale był na to zbyt słaby. Otworzył usta, by coś powiedzieć, lecz wydobył się z nich jedynie niezrozumiały charkot.

— Requiem aeternam — wyszeptała Kivrin. — Requiem aeternam dona eis, Domine.

— Et lux… — wykrztusił.

Płomień stojącej najbliżej świecy zamigotał, zaskwierczał, po czym zgasł. Z trzech pozostałych dwie też już prawie zakończyły żywot; pełnym blaskiem płonęła tylko jedna, woskowa, którą lady Imeyne przeznaczyła na ołtarz, chociaż i tej zostało już niewiele życia.

— Et lux perpetua…

— Luceat eis. — Ponownie umilkł i spróbował zwilżyć spierzchnięte wargi. Opuchnięty język pokrywała warstwa ciemnego, wymieszanego z krwią śluzu. — Dies irae, dies ilia.

Zamknął oczy.

— Nie każ mu dłużej cierpieć — wyszeptała po angielsku. — Proszę. Nie znęcaj się nad nim.

— Beata… — wyszeptał, a potem dodał coś jeszcze.

— Co mówisz, ojcze? — zapytała, pochylając się nad nim.

— …w tych dniach ostatnich…

Mówił bardzo niewyraźnie, przypuszczalnie z powodu opuchniętego języka.

Pochyliła się jeszcze niżej.

— Obawiałem się, że Bóg zupełnie nas opuści.

Uczynił to, pomyślała. Wytarła mu brodę, szyję i odsłoniętą pierś. Właśnie to uczynił.

— Ale On, w Swojej wielkiej łaskawości, przysłał nam jedną ze Swoich Świętych.

Podniósł głowę, zakasłał, a potem z ust buchnęła mu krew, spływając po jego piersi i kolanach Kivrin. Rozpaczliwie usiłowała zrobić coś, żeby powstrzymać krwotok, ale mogła tylko podtrzymać mu głowę.

— A ja na nic się nie przydałam — wyszlochała, ocierając łzy rękawem.

— Dlaczego płaczecie? — zapytał z łagodnym zdziwieniem.

— Bo ty ocaliłeś mi życie, a ja nie potrafię odwdzięczyć ci się tym samym.

— Wszyscy ludzie muszą umrzeć i nikt, nawet sam Jezus Chrystus, nie jest w stanie zmienić ich losu.

— Wiem — szepnęła.

Usiłowała schwytać w dłoń łzy spływające jej po twarzy, ale one łatwo znalazły drogę między jej palcami i skapywały na pierś kapłana.

— Ocaliliście mnie — powiedział zaskakująco głośno i wyraźnie. — Przed strachem… — Znowu coś zabulgotało mu w gardle. — …i niewiarą.

Wytarła mokrą dłoń w kaftan, po czym wzięła go za rękę. Palce miał zupełnie zimne i sztywne.

— Uczyniliście mnie najszczęśliwszym z ludzi, będąc tutaj ze mną — dodał, a następnie zamknął oczy.

Kivrin przesunęła się nieco i oparła plecami o ścianę. Na zewnątrz zapadła już noc; przez wysokie witrażowe okna nie przedostawał się żaden, nawet najsłabszy promyk światła. Woskowa świeca lady Imeyne zaskwierczała głośno. Nagle ojciec Roche napiął mięśnie, jakby usiłował wyrwać rękę, ale ona zacisnęła mocniej palce.

Chwilę potem płomień świecy rozbłysł gwałtownie, po czym zgasł, pozostawiając ich w całkowitej ciemności.


ZAPIS Z KSIĘGI SĄDU OSTATECZNEGO
(082808–083108)

Panie Dunworthy, chyba nie uda mi się wrócić do miejsca przeskoku. Co prawda ojciec Roche powiedział mi, jak tam dotrzeć, ale mam złamanych kilka żeber. Gdyby został choć jeden koń… Wątpię, czy zdołam utrzymać się bez siodła na grzbiecie osła.

Postaram się zrobić wszystko, żeby panna Montoya znalazła ten rejestrator. Proszę powiedzieć panu Latimerowi, że w roku 1348 obowiązywała jeszcze fleksja przymiotnikowa, a panu Gilchristowi, że statystyki nie kłamały.


(przerwa)

Nie chcę, żeby winił pan siebie za to, co się stało. Wiem, że gdyby tylko pan mógł, z pewnością zjawiłby się pan tutaj, by mnie zabrać, ale ja i tak bym została. Przecież ktoś musiał opiekować się Agnes. I Rosemundą. I ojcem Roche.

Gdybym tu nie przybyła, umieraliby zupełnie sami i nikt nie dowiedziałby się, jacy byli przerażeni, dzielni i niezastąpieni.


(przerwa)

To dziwne… Kiedy nie mogłam odszukać miejsca przeskoku i kiedy pojawiła się zaraza, wydawało mi się, że jest pan okropnie daleko i że już nigdy pana nie odnajdę. Teraz zdaję sobie sprawę, że był pan tu ze mną przez cały czas, że nic, ani Czarna Śmierć, ani siedemset lat, ani cokolwiek, co się przez ten czas wydarzyło, nie zdołało nas rozdzielić. Wiem, że pańska troska i dobre słowo towarzyszyły mi bez chwili przerwy.

34.

Colin! — wykrzyknął Dunworthy, chwytając chłopca za ramię. — Co ty wyprawiasz, na litość boską? Chłopiec bez trudu wyzwolił się z uchwytu.

— Musi pan mieć kogoś do pomocy!

— Ale przecież nie możesz ot, tak sobie, wbiegać do sieci! Gdyby Badri akurat ją otworzył, mógłbyś zginąć! — Ponownie złapał go za ramię i ruszył w kierunku konsolety. — Badri! Proszę natychmiast wstrzymać przeskok!

Nie było ani Badriego, ani konsolety. Dunworthy ze zdumieniem rozejrzał się dokoła, mrużąc oczy. Znajdowali się wśród przysypanych śniegiem drzew. Śnieg leżał też grubą warstwą na ziemi, w powietrzu zaś migotały kryształki zamarzniętej pary wodnej.

— Kto się panem zajmie, jeśli coś się panu stanie, albo jeśli znowu pan zachoruje? — Colin dopiero teraz oderwał wzrok od twarzy Dunworthy’ego, wybałuszył oczy, po czym wykrztusił: — Czy… Czy to już?

Dunworthy obmacywał kieszenie kubraka w poszukiwaniu okularów.

— Badri! — wykrzyknął. — Słyszy mnie pan? Proszę natychmiast otworzyć sieć!

Wreszcie znalazł okulary i wsadził je na nos, ale niewiele mu to dało, ponieważ szkła były zamarznięte. Ściągnął je i z furią zaczął ścierać grubą warstwę szronu.

— Badri!

— Gdzie właściwie jesteśmy? — zapytał Colin.

Dunworthy jako-tako doczyścił szkła, ponownie wsadził okulary na nos, po czym uważnie rozejrzał się dokoła. Drzewa były stare, niektóre nawet bardzo stare, obrośnięte zwojami bluszczu.

Nigdzie ani śladu Kivrin.

Podświadomie spodziewał się ją tu zastać, choć, naturalnie, zdawał sobie sprawę na jak kruchych podstawach opierają się jego nadzieje. Po cichu liczył na to, że kiedy tylko dziewczyna zorientuje się, iż trafiła w niewłaściwy czas, wróci na miejsce przeskoku i będzie czekać na ratunek. Niestety, wszystko wskazywało na to, że tak się nie stało.

W śniegu nie było widać żadnych śladów. Co prawda spadło go tyle, że mógł ukryć odciski sprzed kilku dni albo nawet sprzed kilkunastu godzin, ale z pewnością nie zdołałby przysypać kufrów oraz wozu. Na domiar złego, nigdzie w pobliżu nie było widać drogi łączącej Bath z Oxfordem.

— Nie mam pojęcia — przyznał.

— W każdym razie na pewno nie w Oxfordzie, bo nie pada — stwierdził Colin, po czym ruszył w kierunku kępy rosnących nie opodal wierzb.

Dunworthy spojrzał w górę, na blade, czyste niebo. Jeśli poślizg wyniósł tyle samo, co przy przeskoku Kivrin, powinno zbliżać się południe.

— Dokąd się wybierasz? — zapytał chłopca.

— Szukać drogi. Zdaje się, że powinniśmy wylądować w pobliżu jakiejś drogi, prawda?

Zniknął w plątaninie nagich gałęzi.

— Colin! — wrzasnął Dunworthy. — Wracaj natychmiast!

Podążył za chłopcem, ale zanim zdążył zrobić trzy kroki, zza kępy wierzb dobiegł triumfalny głos Colina:

— Znalazłem! Jest droga!

— Wracaj natychmiast, słyszysz?!

Gałęzie rozchyliły się i pojawiła się głowa chłopca.

— Chodź tutaj i nigdzie się nie ruszaj — powiedział Dunworthy nieco łagodniejszym tonem.

— Droga prowadzi na wzgórze — oznajmił Colin, wychodząc na polanę. — Moglibyśmy tam wejść i przynajmniej rozejrzeć się po okolicy.

Naturalnie był już cały przysypany śniegiem, ubranie zaś miał prawie przemoczone. Sądząc po jego minie, spodziewał się najgorszego.

— Odeśle mnie pan z powrotem? — zapytał ponuro.

— Nie mam wyboru — odparł Dunworthy, chociaż w głębi duszy wcale nie był tego taki pewien. Badri otworzy sieć najwcześniej za dwie godziny, ale co potem? Dwie godziny to mnóstwo czasu. Byłoby głupotą zmarnować je czekając bezczynnie w środku lasu, a przecież nie mógł zostawić tu chłopca samego. — Odpowiadam za ciebie.

— A ja za pana! — oświadczył Colin z buńczuczną miną. — Babcia Mary kazała mi się panem opiekować. Co będzie, jeśli znowu źle się pan poczuje?

— Nic nie rozumiesz. Czarna Śmierć…

— Proszę się nie obawiać, nic mi nie będzie. Słowo honoru. Dostałem wszystko, co trzeba. Koleżanka Williama dawała mi te same zastrzyki, co panu. Teraz nie może mnie pan odesłać, bo sieć jest zamknięta, a przecież nie będziemy stali tu przez dwie godziny, bo obaj dorobimy się zapalenia płuc. Jeśli natychmiast zaczniemy poszukiwania, kto wie, czy przez ten czas nie znajdziemy Kivrin.

Miał rację: nie mogli tutaj zostać. Chłód już zaczął przenikać przez wiktoriański płaszcz Dunworthy’ego, kubrak Colina natomiast stanowił chyba jeszcze słabszą ochronę przed mrozem niż jego stara kurtka.

— W porządku — zadecydował. — Wejdziemy na szczyt wzgórza, ale najpierw oznakujemy tę polanę, żebyśmy potem mogli ją odszukać. Pamiętaj, że nie wolno ci nigdzie ganiać, tak jak przed chwilą. Przez cały czas muszę cię mieć na oku. Tylko tego jeszcze brakowało, żebyś i ty gdzieś się zgubił.

— Spokojna głowa, na pewno się nie zgubię. — Z triumfalnym uśmiechem wyjął z kieszeni niewielki prostokątny przedmiot. — Zabrałem ze sobą lokalizator. Wskaże nam drogę nawet w zupełnych ciemnościach.

Pomógł Dunworthy’emu przedrzeć się przez kępę wierzb i chwilę potem stali już na drodze. „Droga” było to określenie zdecydowanie na wyrost; szli wąską ścieżką, przysypaną śniegiem i od dawna przez nikogo nie używaną, jeśli nie liczyć psa (a może wilka), lisów, wiewiórek oraz jeszcze jakichś stworzeń, które pozostawiły po sobie wyraźne tropy na śniegu. Colin posłusznie wlókł się obok Dunworthy’ego mniej więcej do połowy wzniesienia, ale wreszcie nie wytrzymał i pobiegł naprzód.

Dunworthy spróbował przyspieszyć kroku, lecz natychmiast wrócił do poprzedniego tempa, ponieważ poczuł, jak na żebrach zaczyna mu się zaciskać żelazna obręcz. Wyszli z lasu już kilka minut temu; przenikliwy wiatr, którego nie czuli między drzewami, sprawiał, że z każdą chwilą robiło się coraz zimniej.

— Widzę jakąś wieś! — zawołał Colin ze szczytu wzniesienia.

Dunworthy dotarł do chłopca i zatrzymał się przy nim, dysząc ciężko. Wiatr wiał tu z jeszcze większą siłą, szarpał płaszczem i bez trudu wciskał się pod ubranie. Na bladym, bezchmurnym do tej pory niebie, pojawiły się rozwleczone szare obłoki. Daleko na południu słup dymu wznosił się pionowo w górę, by potem, porwany wiatrem, skręcić nagle na wschód.

Colin wyciągnął rękę.

— Widzi pan?

Przed nimi rozciągała się pofalowana równina, przykryta śniegiem tak białym, że oczy łzawiły, kiedy się na niego patrzyło. Nagie drzewa oraz drogi wyróżniały się jako ciemne plamy i kreski niczym znaki na mapie. Najszersza kreska, czyli droga z Bath do Oxfordu, przecinała równinę niemal na dwie równe części; hen, daleko, widać było nawet sam Oxford, a raczej delikatny, jakby wykonany twardym ołówkiem, zarys jego murów i wież. Najbardziej rzucała się w oczy charakterystyczna sylwetka Wieży św. Michała.

— Nie wygląda na to, żeby tam grasowała Czarna Śmierć — zauważył Colin.

Miał rację. Widok był sielankowy, nieziemsko piękny, wręcz bajkowy. Trudno było sobie wyobrazić to cudowne miasto ogarnięte zarazą, wąskie uliczki pełne trupów, zamknięte college, wszechobecny smród rozkładu. Jeszcze trudniej było sobie wyobrazić Kivrin, odciętą od świata w jednej z okolicznych wsi.

— Widzi pan? — zapytał ponownie Colin, wskazując na południe. — Tam, za tymi drzewami.

Wytężywszy wzrok, Dunworthy zdołał dostrzec ciemniejszy kształt prześwitujący między gałęziami drzew — coś jakby kościelna wieża albo stromy dach szlacheckiego dworu.

— Nawet jest coś w rodzaju drogi — zauważył chłopiec.

Istotnie, w kierunku kępy drzew prowadziła szara wąska kreska. Dunworthy wyjął z kieszeni mapkę naszkicowaną przez Montoyę, ale na jej podstawie nie sposób było stwierdzić, co to zawieś. Nie wiedzieli przecież jak daleko znajdują się od planowanego miejsca przeskoku. Jeśli wylądowali na południe od niego, wieś leżała zbyt daleko na wschód, aby to mogła być Skendgate, ale z kolei tam, gdzie, jego zdaniem, powinno znajdować się jakieś osiedle, rozciągała się przykryta śniegiem, pofalowana równina.

— Więc jak? — zapytał chłopiec ze zniecierpliwieniem. — Idziemy tam, czy nie?

Nie mieli wielkiego wyboru, bowiem była to jedyna osada w zasięgu wzroku, a w dodatku odległość nie przekraczała chyba kilometra. Nawet jeśli okaże się, że to nie Skendgate, to może przynajmniej zdołają ustalić swoje położenie.

— Idziemy, ale musisz trzymać się blisko mnie i z nikim nie rozmawiać, rozumiesz?

Colin skinął głową, choć Dunworthy mógłby przysiąc, że chłopiec nie usłyszał ani słowa.

— Zdaje się, że droga powinna być tam…

Popędził wielkimi susami w dół zbocza.

Dunworthy podążył, starając się dotrzymać kroku, za nim, usiłując nie myśleć o tym, ile wsi jest w okolicy, ile czasu może im zająć zbadanie choćby tylko kilku z nich, jak mało tego czasu im zostało ani jak bardzo jest zmęczony po przejściu zaledwie kilkuset metrów.

— W jaki sposób przekonałeś Williama, żeby zapisał ci streptomycynę i gammaglobulinę? — zapytał chłopca, kiedy wreszcie udało mu się go dogonić.

— Potrzebował kodu babci Mary, a ja znałem go, bo był w zestawie pierwszej pomocy, który zostawiła w torbie z zakupami.

— Więc dokonałeś transakcji wymiennej: kod za kurację uodparniającą?

— Zgadza się. Oprócz tego zagroziłem mu, że opowiem jego matce o tych wszystkich dziewczynach.

Ponownie pognał naprzód.

Rzekoma droga okazała się ogrodzeniem z płaskich kamieni. Dunworthy nie chciał nawet słyszeć o tym, by podążyć na przełaj przez pole.

— Musimy trzymać się dróg — powtarzał z uporem.

— Ale przecież w ten sposób będzie znacznie prędzej! — zaprotestował Colin. — Nie zgubimy się, bo mam lokalizator.

Dunworthy był zanadto zmęczony, żeby kontynuować dyskusję. Brnął powoli przez śnieg, rozglądając się uważnie dokoła. Wąskie pola ciągnęły się aż do skraju lasu.

— A jeśli tam nie ma żadnej drogi? — zaczął zastanawiać się Colin, kiedy przeszli przez trzecie ogrodzenie.

Zaraz potem, całkiem niespodziewanie, dotarli do niej. Była jeszcze węższa od ścieżki, na którą natrafili w pobliżu miejsca przeskoku; od chwili, kiedy spadł śnieg, nie szedł nią żaden człowiek ani zwierzę. Wędrowało się nią równie niewygodnie jak po polu, ponieważ cienka zamarznięta skorupa pękała pod ich ciężarem i zapadali się do połowy łydek, miejscami zaś po kolana. Dunworthy wytężał wzrok, ale nie mógł dostrzec żadnych oznak świadczących o tym, że zbliżają się do osady.

Co gorsza, żelazna obręcz zaciskała się z coraz większą siłą.

— Co zrobimy, kiedy już tam dotrzemy? — zapytał Colin, po którym nie było widać najmniejszego zmęczenia.

— Jeśli chodzi o ciebie, to będziesz udawał, że cię nie ma, i trzymał język za zębami — wysapał Dunworthy. — Rozumiemy się?

— Tak, tak… Jest pan pewien, że to właściwa droga?

Dunworthy nie był niczego pewien. Droga skręcała łagodnym łukiem na zachód, w kierunku przeciwnym do tego, w jakim, jego zdaniem, powinna znajdować się wieś. Odnosił wrażenie, iż od kępy drzew dzieli ich wciąż taka sama odległość jak na początku wędrówki.

— Niemożliwe, żeby ta wieś była aż tak daleko — stwierdził po pewnym czasie chłopiec, zabijając ręce. — Idziemy już parę godzin.

W rzeczywistości minęła najwyżej godzina, niemniej jednak Dunworthy’ego coraz bardziej niepokoił fakt, że oprócz strużki dymu na horyzoncie, nie dostrzegli jeszcze ani jednej chaty, nie wspominając już o całej wsi. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, iż w tej okolicy jest mnóstwo ludzkich osad; tylko jak je znaleźć?

Colin wyjął z kieszeni lokalizator, wpatrywał się w niego przez chwilę, po czym pokazał go Dunworthy’emu.

— Widzi pan? Zboczyliśmy za daleko na południe. Moim zdaniem, powinniśmy skręcić na północ i spróbować dotrzeć do innej drogi.

Dunworthy przyjrzał się ciekłokrystalicznemu wyświetlaczowi, a następnie spojrzał na mapę. Od miejsca przeskoku dzieliło ich ponad trzy kilometry. Gdyby teraz ruszyli na północ, przez dość długi czas nie mieliby żadnych szans na odnalezienie Kivrin. Należało także brać pod uwagę jeszcze jeden czynnik: jego wyczerpujące się w szybkim tempie siły. Już teraz czuł się bardzo zmęczony, a do nieznośnego ucisku w piersi dołączył kłujący ból.

Stał niezdecydowany, zastanawiając się co począć.

— Nogi mi zmarzły! — poskarżył się Colin.

Podskoczył kilka razy, ubijając śnieg stopami. Z pobliskich zarośli poderwał się jakiś ptak i z głośnym furkotem poleciał w kierunku lasu.

Dunworthy spojrzał w górę. Niebo coraz bardziej zaciągało się chmurami.

— Trzeba było iść wzdłuż ogrodzenia — stwierdził chłopiec. — Może wtedy…

— Cicho!

— Co się stało? — zapytał szeptem. — Ktoś idzie?

— Ciii… — syknął ponownie Dunworthy.

Nakazał gestem Colinowi, żeby cofnął się na skraj drogi, po czym znowu wytężył słuch. Przed chwilą wydawało mu się, że słyszy parsknięcie konia, ale teraz nie był już tego pewien. Może to tylko ptak?

— Zostań tutaj! — szepnął do chłopca, a następnie ruszył ostrożnie naprzód.

Zaraz za zakrętem stał czarny koń uwiązany do głogu. Dunworthy cofnął się o krok, przypadł do ziemi i przez długą chwilę rozglądał się uważnie dokoła w poszukiwaniu jeźdźca, ale zarówno na drodze, jak i wśród rosnących nie opodal krzaków, nie dostrzegł żadnego ruchu. Wstrzymał nawet oddech, nasłuchując, lecz do jego uszu docierało jedynie bicie jego serca oraz przytłumione pacnięcia kopyt uderzających w częściowo udeptany śnieg. Koń przestępował nerwowo z nogi na nogę i szarpał łbem, próbując się uwolnić.

Był osiodłany, w grzywę miał wplecione srebrne sznureczki, ale pod zmatowiałą czarną sierścią odznaczały się wyraźnie wszystkie żebra, siodło zaś zsunęło się nieco na bok. Kiedy zwierzę ponownie potrząsnęło łbem, Dunworthy przekonał się, że wcale nie zostało uwiązane, tylko zbyt długie cugle zaplątały się w kolczaste gałęzie, unieruchamiając je przy krzaku.

Wyprostował się i minął zakręt, a wtedy koń skierował na niego wytrzeszczone ślepia i zaczął rżeć rozpaczliwie.

— Już dobrze, dobrze… Wszystko w porządku… — przemawiał łagodnie, podchodząc powoli z boku. W chwili, gdy położył rękę na karku wierzchowca, koń natychmiast się uspokoił i zaczął go uważnie obwąchiwać, przypuszczalnie w poszukiwaniu żywności. Dunworthy rozejrzał się dokoła. Spod śniegu gdzieniegdzie sterczały kępki pożółkłej trawy, ale teren w promieniu mniej więcej półtora metra, czyli wszędzie tam, gdzie zwierzę było w stanie sięgnąć, został ogołocony ze wszystkiego, co nadawało się do zjedzenia.

— Od jak dawna tu tkwisz, biedaku? — zapytał rumaka, klepiąc go po karku.

Czy właściciel zwierzęcia zasłabł podczas jazdy i spadł z siodła? A może umarł w domu, koń zaś, przerażony wonią śmierci, uciekł ze stajni i pogonił na oślep przed siebie, aż wreszcie cugle zaplątały się w cierniste gałęzie? A może jeździec dotarł aż tutaj, poczuł się niedobrze, zsiadł z konia i odszedł między drzewa, by już nie wrócić?

Przeciwko tej hipotezie przemawiał fakt, że nigdzie, jak okiem sięgnąć, nie było widać żadnych śladów. Koń znowu żałośnie zarżał, więc Dunworthy zerwał kilka garści trawy i wepchnął mu do pyska.

— Koń! — wykrzyknął Colin, wyłaniając się zza zakrętu. — Prawdziwy koń! Ale wdechowo!

— Chyba miałeś nie ruszać się z miejsca?

— Wiem, ale usłyszałem końskie rżenie i pomyślałem sobie, że ma pan kłopoty.

— Tym bardziej powinieneś zostać tam, gdzie byłeś. — Dunworthy wręczył chłopcu resztkę trawy. — Daj mu to.

Sam zajął się rozplątywaniem cugli. Zadanie okazało się znacznie trudniejsze, niż początkowo przypuszczał, ponieważ koń, usiłując wyrwać się z pułapki, zacisnął rzemienie ze znaczną siłą, te natomiast najpierw nasiąkły wodą z topniejącego śniegu, by potem zesztywnieć na mrozie. Musiał niemal wpełznąć pod krzak, jedną ręką odgarnąć gałęzie, drugą zaś z całej siły szarpnąć za wodze. Ostre ciernie bezlitośnie kaleczyły mu twarz i dłonie.

— Czyj to koń? — zapytał Colin, wysuwając w stronę zwierzęcia rękę z kępką trawy. Wygłodniały wierzchowiec natychmiast rzucił się w stronę pokarmu, więc chłopiec wypuścił trawę z ręki i cofnął się gwałtownie. — Czy aby na pewno jest oswojony?

Gwałtowne poruszenie końskiego łba zwaliło na Dunworthy’ego lawinę śniegu, ale przynajmniej udało mu się rozplatać wodze. Owinął je wokół podrapanej do krwi ręki i ostrożnie wycofał się spomiędzy kolczastych gałęzi.

— Oczywiście.

Colin podszedł do zwierzęcia, przez chwilę mierzył je bacznym spojrzeniem, po czym wyciągnął rękę i delikatnie pogładził po pysku.

— A do kogo należy?

— Do nas.

Poprawił popręg przy siodle, podsadził nie przejawiającego nadmiernego entuzjazmu chłopca, po czym także wspiął się na grzbiet wierzchowca.

Koń, który nie zdawał sobie sprawy, że został już uwolniony, spojrzał na niego z wyrzutem, kiedy poczuł delikatne szturchnięcie piętami, ale zaraz potem posłusznie ruszył stępa zaśnieżonym traktem, ciesząc się odzyskaną wolnością.

Początkowo Colin trzymał się kurczowo Dunworthy’ego, obejmując go dokładnie w miejscu, gdzie ten czuł największy ból, ale zaledwie po stu metrach odzyskał pewność siebie.

— Jak się nim kieruje? — zapytał, chwilę później zaś chciał wiedzieć, w jaki sposób można zmusić wierzchowca do przyspieszenia kroku.

Dotarcie do głównej drogi zajęło im zaledwie kilka minut. Colin chciał wrócić do kamiennego ogrodzenia i wyruszyć na przełaj przez pola, ale Dunworthy skierował konia w przeciwną stronę. Po przejechaniu niespełna kilometra dotarli do rozwidlenia; wybrał lewą odnogę drogi, ponieważ sprawiała wrażenie znacznie bardziej uczęszczanej, choć prowadziła przez wyjątkowo gęsty las. Chmury zasłoniły już niebo od horyzontu po horyzont, wiatr zaś zdecydowanie przybrał na sile.

— Tam! — wykrzyknął nagle Colin i wskazał kierunek wyciągniętą ręką.

Chwilę potem Dunworthy także zobaczył szary kamienny dach tylko niewiele ciemniejszy od zachmurzonego nieba; kościół, a może wielka obora. Znajdował się dokładnie na wschód od nich, lecz nim zaczęli się zastanawiać, w jaki sposób tam dotrzeć, ujrzeli ścieżkę. Była bardzo wąska, a żeby się do niej dostać, należało przejechać po wąskiej kładce nad niedużym, ale wartko płynącym strumieniem.

Koń nie przyspieszył kroku ani nie zastrzygł uszami, więc Dunworthy domyślił się, iż nie był własnością żadnego z mieszkańców tej wsi — a raczej dworu, do którego wieś należała. I całe szczęście, pomyślał. W przeciwnym wypadku mogliby powiesić nas jako koniokradów, zanim zdołalibyśmy zapytać kogokolwiek o Kivrin.

Zaraz potem zobaczył owce.

Większość leżała nieruchomo na boku, niczym sterty porzuconej przez kogoś, brudnej wełny, kilka zaś zbiło się w ciasną gromadkę pod drzewami, szukając osłony przed wiatrem i mrozem. Colin niczego nie zauważył.

— Co zrobimy, kiedy już tam dotrzemy? Wślizgniemy się cichcem, czy wjedziemy oficjalnie i od razu zaczniemy wypytywać o Kivrin?

Tam nie ma już nikogo, kto mógłby nam cokolwiek wyjaśnić, przemknęło Dunworthy’emu przez głowę. Nic nie odpowiedział, tylko zmusił wierzchowca do przyspieszenia kroku. Kilka minut później znaleźli się we wsi.

Ani trochę nie przypominała tej z ilustracji w książce Colina. Tam domy stały obok siebie dokoła głównego placu, tutaj były rozrzucone bezładnie na skraju lasu, tak że sprzed wrót jednego, widziało się zaledwie dach sąsiedniego. Nieco dalej, z kępy jesionów sterczała wieża kościoła, ale pierwszymi budynkami, które ukazały się ich oczom, były: niewielka chałupa o spadzistym dachu oraz niska, rozpadająca się szopa.

Tak skromne domostwo z pewnością nie należało do zamożnego człowieka. W obejściu panowała niczym nie zmącona cisza, wrota szopy stały otworem, z prostokątnej dziury w dachu nie unosiła się nawet najcieńsza strużka dymu.

— Może wszyscy uciekli? — zastanawiał się na głos Colin. — Mnóstwo ludzi uciekało na wieść o zbliżającej się zarazie. Podobno właśnie dzięki temu rozprzestrzeniała się w tak szybkim tempie.

Może i uciekli. Śnieg przed budynkiem był zdeptany, jakby całkiem niedawno kręciło się tam sporo ludzi i wierzchowców.

— Pilnuj konia — polecił Dunworthy chłopcu, po czym zsunął się z grzbietu rumaka i ruszył w kierunku domu. Drzwi chałupy także były otwarte, tyle że nie na oścież. Pchnął je, schylił się, po czym wszedł do niskiego wnętrza.

Panował tam głęboki mrok, jego oczy zaś, olśnione blaskiem bijącym od nieskazitelnie białego śniegu, nie były w stanie dostosować się do zmienionych warunków. Przymknął powieki, ale kiedy kilkanaście sekund później otworzył oczy, wciąż widział tylko ciemność wypełnioną roztańczonymi czerwonymi plamami.

Dopiero po dwóch albo trzech minutach zaczął dostrzegać szczegóły. W chałupie były dwie izby rozdzielone cienkim przepierzeniem z desek, na klepisku leżały słomiane maty. W większej izbie stał zupełnie pusty stół przysunięty w pobliże paleniska; sądząc po wyglądzie popiołu, od wielu dni nikt nie rozpalał tam ognia. Najprawdopodobniej domownicy uciekli przed Czarną Śmiercią, a wraz z nimi pozostali mieszkańcy wioski, zabierając ze sobą zarazę.

Oraz Kivrin.

Oparł się plecami o drzwi. Ucisk na klatkę piersiową przybrał na sile, ale tym razem Dunworthy poczuł dodatkowo ukłucie zupełnie innego bólu. Martwiąc się o Kivrin, a później szykując akcję ratunkową, zupełnie nie brał pod uwagę ewentualności, że dziewczyny może już tu nie być.

W chwili, gdy zajrzał do sąsiedniej izby, w drzwiach wejściowych pojawiła się głowa Colina.

— Ten głupi koń chce się napić z wiadra, które stoi przy studni — powiedział. — Mam mu pozwolić?

— Tak — odparł Dunworthy, zasłaniając sobą wnętrze mniejszej izby. — Tylko uważaj, żeby nie wypił za dużo. Od kilku dni nie miał wody w pysku, więc teraz musi stopniowo zaspokajać pragnienie.

— Proszę się nie obawiać; wątpię, czy będzie tego pół wiadra. — Rozejrzał się z zainteresowaniem dokoła. — Kurczę, ci ludzie naprawdę byli bardzo biedni! Znalazł pan coś?

— Nie. Wracaj do konia. Gdyby uciekł albo gdyby ktoś nam go ukradł, mielibyśmy się z pyszna.

Chłopiec wycofał się, niemal zawadzając głową o popękaną futrynę.

Niemowlę leżało w kącie na poduszce. Przypuszczalnie żyło jeszcze, kiedy umierała jego matka, ponieważ rozciągnięta na klepisku kobieta zastygła z rękami wyciągniętymi w kierunku dziecka. Obie ręce były niemal czarne, koszulkę niemowlęcia zaś pokrywała skorupa zaschniętej krwi.

— Panie Dunworthy!

Cofnął się gwałtownie, przekonany, że chłopiec lada chwila wpadnie do chałupy, ale kiedy wyszedł przed dom, ujrzał Colina stojącego obok konia, który z ukontentowaniem pił wodę z drewnianego cebrzyka.

— O co chodzi?

— Tam coś leży na ziemi. — Colin wskazał w kierunku sąsiedniej chaty. — Zdaje się, że trup.

Nie czekając na odpowiedź popędził w tamtą stronę; chyba zapomniał, że wciąż ściska w ręku wodze, bowiem mocno szarpnął koński łeb, zmuszając wierzchowca, by ten wyjął pysk z kubła. Koń chyba jednak zdążył już częściowo zaspokoić pragnienie, ponieważ bez protestu podążył za chłopcem.

— Tak, to zwło…

Urwał w pół słowa. Dunworthy ruszył za nim najprędzej jak mógł, przyciskając rękę do bolącego boku.

Istotnie, było to ciało młodego mężczyzny. Trup leżał na wznak w zamarzniętej kałuży ciemnej cieczy. Jego twarz pokrywała cienka warstwa świeżego śniegu. Widocznie pękły mu dymienice, pomyślał Dunworthy i spojrzał na Colina, ale ten wcale nie patrzył na ciało, tylko na dość rozległy odkryty teren, wokół którego przycupnęło kilka nędznych chat. Nieco dalej wznosił się romański kościółek, natomiast pośrodku, na stratowanym śniegu, leżały zwłoki.

Mnóstwo zwłok.

Nikt nie zadał sobie trudu, by je pochować, mimo iż wzdłuż ściany kościoła biegł płytki rów, który najprawdopodobniej miał spełnić funkcję zbiorowej mogiły. Kilka osób usiłowało pełznąć w kierunku świątyni, ponieważ leżały z dala od pozostałych, jeden z mężczyzn zaś skierował się w stronę swej chaty i umarł na jej progu.

— „Lękajcie się Pana, oto bowiem nadeszła godzina Jego gniewu” — wyszeptał Dunworthy.

— Zupełnie jakby tu była jakaś bitwa albo coś w tym rodzaju — powiedział Colin zduszonym głosem.

— Bo była — odparł Dunworthy.

Chłopiec postąpił krok naprzód i ponownie skierował wzrok na ciało, które dostrzegł pierwsze.

— Myśli pan, że wszyscy nie żyją?

— Nikogo nie dotykaj! Nawet nie zbliżaj się do nich.

— Dostałem zastrzyki… — odparł niepewnie chłopiec, lecz mimo to cofnął się posłusznie.

Dunworthy położył mu rękę na ramieniu.

— Staraj się głęboko oddychać. I nie patrz na nich.

— W książce było napisane, że to wyglądało właśnie w taki sposób — powiedział Colin, wpatrując się w koronę pobliskiego dębu. — Szczerze mówiąc, myślałem, że będzie jeszcze gorzej. Wie pan: różne zapachy, i w ogóle.

— Wiem.

Chłopiec z wysiłkiem przełknął ślinę.

— Już mi lepiej. — Rozejrzał się dokoła. — Jak pan myśli, gdzie jest Kivrin?

Oby nie tutaj, przemknęła Dunworthy’emu przez głowę rozpaczliwa myśl.

— Mogła schować się w kościele — mówił dalej Colin. — Poza tym i tak musimy sprawdzić, czy jest tam grobowiec rycerza. Mogliśmy przecież trafić do niewłaściwej wioski.

Ruszył w kierunku świątyni, ciągnąc za sobą konia, ale ten, po przejściu zaledwie dwóch kroków, stanął jak wryty, wybałuszył ślepia i zarżał przeraźliwie.

— Musisz odprowadzić go do szopy — powiedział Dunworthy. — Zwęszył krew. Spętaj go, bo jeszcze gotów nam uciec.

Delikatnie poklepał zwierzę po pysku i odprowadził je od zwłok, po czym oddał cugle Colinowi.

— W porządku, nic się nie bój — usłyszał, jak Colin przemawia do wierzchowca. — Doskonale wiem, jak się czujesz.

Dunworthy zaczekał aż chłopiec i koń dotrą do obejścia, po czym, najszybciej jak mógł, podążył w stronę kościoła. W płytkim rowie ujrzał cztery ciała, dwa kolejne zaś, przykryte cienką warstwą śniegu, leżały obok sterty zamarzniętej ziemi wybranej z grobu. Ci ludzie przypuszczalnie umarli znacznie wcześniej, kiedy jeszcze było komu myśleć o urządzaniu pogrzebów.

Skręcił w prawo, w kierunku głównych drzwi.

Przed samym wejściem do świątyni w śniegu leżały następne dwa trupy: starego mężczyzny i chyba młodej dziewczyny. Prawa ręka mężczyzny spoczywała na karku kobiety, jakby śmierć dopadła go w chwili, kiedy wlókł ją gdzieś za sobą.

Dunworthy delikatnie chwycił go za ramię i odwrócił na bok, po czym przyjrzał się dziewczynie. Poła brudnego płaszcza odchyliła się nieco, odsłaniając również brudną i zakrwawioną suknię; mimo to łatwo dało się stwierdzić, iż suknia była kiedyś jaskrawoniebieska.

Ściągnął kaptur z głowy dziewczyny. Wokół szyi miała zaciśnięty gruby konopny sznur, a jej długie włosy przypominały kępę pozlepianych wodorostów.

Powiesili ją, pomyślał bez zdziwienia.

Nadbiegł zadyszany Colin.

— Już wiem, co oznaczają te ślady na śniegu! — oznajmił. — Ciągnęli zwłoki w stronę grobu, ale albo zabrakło im sił, albo wszyscy poumierali. Za szopą leży małe dziecko ze sznurem na szyi.

Dunworthy w milczeniu przyglądał się dziewczynie. Włosy były tak brudne, że jedynie z najwyższym trudem można było się domyślić, iż kiedyś miały barwę dojrzałego zboża.

— Ciągnęli je, bo nie mieli siły ich nieść — dodał chłopiec.

— Zaprowadziłeś konia do szopy?

— Tak. Musiałem uwiązać go do belki, bo nie chciał zostać.

— Jest głodny. Wracaj i daj mu trochę siana.

— Czy coś się stało? — zapytał Colin, przyglądając mu się z niepokojem. — Chyba nie ma pan nawrotu albo czegoś w tym rodzaju?

Z miejsca, w którym stał, z pewnością nie mógł dostrzec odsłoniętego skrawka sukni.

— Nie — odparł Dunworthy. — Nic mi nie jest. Poszukaj siana albo owsa i nakarm konia.

— W porządku. — Chłopiec popędził w kierunku szopy, ale w połowie drogi zatrzymał się, odwrócił i zawołał: — Chyba nie muszę karmić go z ręki? Wystarczy, jeśli rzucę mu siano na ziemię, prawda?

— Tak — odpowiedział Dunworthy, spoglądając na jej rękę, również pokrytą zakrzepniętą krwią. Ramię było lekko zgięte w łokciu, jakby w ostatniej chwili usiłowała złagodzić upadek. Bardzo łatwo mógł przewrócić ją na wznak. Wystarczyło złapać za łokieć i pociągnąć.

Jednak zamiast łokcia, najpierw dotknął ręki. Była przeraźliwie zimna, brudna i podrapana. Doskonale pamiętał ręce Kivrin; niemożliwe, żeby w ciągu dwóch tygodni zmieniły się aż tak bardzo, a jeśli jednak, to wolał nie myśleć o tym, czego doświadczyła w tym krótkim okresie.

I tak dowie się wszystkiego z rejestratora. Przyjrzał się uważnie przegubowi w poszukiwaniu maleńkiej blizny po implancie, ale warstwa brudu i zaschniętej krwi była zbyt gruba, aby mógł cokolwiek dostrzec.

A nawet gdyby ją znalazł, to co dalej? Czy powinien posłać Colina po siekierę i odrąbać jej rękę, by mogli wysłuchać opowieści o koszmarze, którego aż do tej pory nikt nie potrafił sobie nawet wyobrazić? Oczywiście, że nie zdobyłby się na coś takiego, tak samo jak teraz nie mógł się zdobyć na to, by odwrócić dziewczynę na plecy i przekonać się wreszcie, czy to Kivrin, czy nie.

Przez chwilę stał bez ruchu, pochylony nad zwłokami, a następnie, zaskakując samego siebie, chwycił trupa za łokieć, szarpnął mocno i przewrócił go na wznak.

Nie ulegało wątpliwości, że dziewczyna umarła na dżumę dymieniczą; pod prawą pachą na sukni widniała ciemna, cuchnąca nawet mimo mrozu, plama. Czarny, opuchnięty język nie mieścił się w ustach — wystawał spomiędzy warg niczym jakiś ohydny obiekt, który, przemocą wtłoczony do gardła, stał się przyczyną jej śmierci — a na bladej, nalanej twarzy zamarł wyraz panicznego przerażenia.

To nie była Kivrin.

Dunworthy wyprostował się, zachwiał, poniewczasie pomyślał, że powinien zakryć jej twarz.

— Panie Dunworthy!

Skierował na chłopca puste spojrzenie.

— Co się stało? — zapytał Colin. — Znalazł ją pan?

— Nie — odparł, starając się zagrodzić mu drogę. Nigdy jej nie znajdziemy, dodał w duchu.

Chłopiec wspiął się na palce, by spojrzeć na kobietę nad jego ramieniem, ale mógł dostrzec jedynie biały owal twarzy i niebieską suknię.

— To ona, prawda? Nie żyje? Spóźniliśmy się?

— To nie ona — powiedział głośno i wyraźnie Dunworthy.

Ale to mogła być ona, pomyślał. A ja oszaleję, jeśli będę musiał jeszcze choć raz odwrócić jakiegoś trupa twarzą do góry, żeby mu się przyjrzeć. Po prostu nie dam rady.

Nogi ugięły się pod nim i z pewnością upadłby, gdyby nie chwycił się ramienia chłopca.

— Zaprowadź mnie do szopy — poprosił.

Colin nawet nie drgnął.

— Może mi pan śmiało powiedzieć. Wytrzymam.

Ale ja nie wytrzymam, pomyślał Dunworthy. Nie wytrzymam niepewności. Nie wytrzymam wstrząsu, jakiego doznam, kiedy okaże się, że Kivrin jednak nie żyje.

Powoli ruszył w kierunku chat, opierając się prawą ręką o kamienny mur kościoła i zastanawiając się, co pocznie, kiedy dotrze do odkrytej przestrzeni.

Colin dogonił go po kilku krokach, ujął pod ramię i spojrzał na niego z niepokojem.

— Co się stało? Ma pan jakiś atak, czy coś w tym rodzaju?

— Po prostu muszę trochę odpocząć — odparł, po czym dodał, zaskakując tym również samego siebie: — Kivrin też miała na sobie niebieską suknię, kiedy…

Kiedy dokonała przeskoku, kiedy leżała na podłodze laboratorium, zupełnie bezbronna, zasłaniając oczy ramieniem, kiedy zniknęła na zawsze w tym koszmarze.

Nawet nie zauważył, że minęli zwłoki i znaleźli się przy szopie. Colin pchnął obiema rękami ciężkie wrota, po czym ostrożnie wprowadził go do środka. Koń zerknął na nich obojętnie, ale nie uznał za stosowne wyjąć pyska z worka wypełnionego owsem.

— Nigdzie nie mogłem znaleźć siana, więc dałem mu jakieś ziarno — powiedział Colin. — Konie chyba jadają ziarno, prawda?

— Owszem. — Dunworthy z westchnieniem ulgi przysiadł na koślawym stole wepchniętym w kąt szopy. — Tylko nie pozwól mu zjeść wszystkiego, bo pęknie.

Chłopiec natychmiast chwycił worek i zaczął ciągnąć go po klepisku.

— Dlaczego myślał pan, że to Kivrin?

— Zobaczyłem niebieską suknię. Taki sam kolor miała suknia Kivrin.

Worek okazał się tak ciężki, że Colin musiał chwycić go obiema rękami, a i tak nie był w stanie utrzymać go prosto, toteż sporo ziarna wysypało się na ziemię.

— Ale przecież ci ludzie umarli na zarazę, prawda? Kivrin została zaszczepiona, więc nie mogła zachorować, a skoro tak, to i nie mogła umrzeć. Chyba, żeby umarła na coś innego, ale na co?

Choćby ze zgryzoty, pomyślał Dunworthy. Choćby z rozpaczy i poczucia bezsilności, jakie musi ogarnąć każdego, kto patrzy, jak umierają dzieci, kobiety i starcy, jak martwe ciała wrzuca się do płytkich, zbiorowych mogił albo zostawia na pastwę losu, bo nie ma komu zająć się pochówkiem. Czy mogła to przeżyć?

Colin wreszcie zdołał odciągnąć worek poza zasięg końskiego pyska, oparł go o jakąś szkatułę, po czym, łapiąc ciężko powietrze, stanął przed Dunworthym.

— Na pewno nie ma pan nawrotu?

— Na pewno — odparł, mimo iż z każdą chwilą robiło mu się coraz zimniej, a jego ciałem zaczęły wstrząsać niepokojące dreszcze.

— Może po prostu zmęczył się pan — powiedział chłopiec. — Proszę siedzieć i odpoczywać. Zaraz wracam.

Wybiegł, zamykając za sobą drzwi.

Koń pracowicie zbierał z klepiska pojedyncze ziarenka, sięgając łbem tak daleko, jak pozwalały mu luźno zawiązane wodze. Dunworthy powoli dźwignął się na nogi, po czym, trzymając się poprzecznej belki, podszedł do szkatułki, o którą Colin oparł worek. Mosiężne okucia pokrywała patyna czasu, a skóra, którą obito wieko, przetarła się miejscami, lecz poza tym szkatułka była w znakomitym stanie.

Usiadł obok niej, odpoczął nieco, a następnie podniósł wieko. Kiedyś służyła zapewne jakiejś damie, ale jej obecny — a raczej dawny — właściciel przechowywał w niej narzędzia, rzemienie oraz konopne sznury.

Wrócił Colin z drewnianym wiadrem.

— Przyniosłem panu trochę wody ze strumienia — oznajmił. Postawił wiadro na ziemi i wydobył z kieszeni szklaną fiolkę. — Mam tylko dziesięć aspiryn, więc lepiej niech się pan nie rozchoruje. Podwędziłem je panu Finchowi. — Wytrząsnął na dłoń dwie pastylki. — Ukradłem też trochę syntamycyny, ale pomyślałem sobie, że jej jeszcze nie wynaleziono. Chyba mieli już aspirynę, prawda? — Podał tabletki Dunworthy’emu a następnie przysunął wiadro. — Musi pan nabrać jej ręką. Wolałem nie dotykać naczyń, bo na pewno roi się tam od zarazków i takich różnych.

Dunworthy przełknął aspirynę i popił ją dwoma łykami wody.

— Posłuchaj, Colin…

Chłopiec nie pozwolił mu dojść do słowa.

— Coś mi się wydaje, że trafiliśmy nie do tej wsi, co trzeba — oświadczył, podstawiając wiadro wierzchowcowi. — Byłem w kościele. Nie ma tam żadnego grobowca rycerza, tylko grób jakiejś kobiety. — Wyjął z kieszeni mapę i lokalizator. — Jesteśmy za daleko na wschód, chyba gdzieś tutaj. — Wskazał jeden z punktów zaznaczonych na mapce Montoi. — Gdybyśmy wrócili do głównej drogi i cofnęli się na zachód…

— Wracamy do miejsca przeskoku — przerwał mu Dunworthy, po czym z wysiłkiem dźwignął się na nogi, nie dotykając jednak ani ściany, ani szkatuły.

— Dlaczego? Przecież Badri powiedział, że mamy co najmniej jeden dzień na poszukiwania, a sprawdziliśmy dopiero w jednej wiosce! Takich wsi jest tu całe mnóstwo! Kivrin może być w każdej z nich!

Dunworthy odwiązał już wierzchowca.

— Jeśli pan chce, wezmę konia i pojadę po nią. Nauczyłem się już jeździć, więc na pewno szybko obrócę i powiem panu, gdzie ją znalazłem… Albo rozdzielimy się i każdy sprawdzi w połowie wsi, a ten, kto pierwszy ją znajdzie, da jakiś sygnał, na przykład rozpali wielki ogień, a wtedy ten drugi…

— Colin, ona nie żyje. Nigdy jej nie znajdziemy.

— Niech pan tak nie mówi! — wykrzyknął chłopiec wysokim, dziecinnym głosem. — To nieprawda! Nie mogła umrzeć! Przecież została zaszczepiona!

Dunworthy wskazał ruchem głowy szkatułę wypełnioną narzędziami.

— To jeden z kufrów, które zabrała ze sobą.

— I co z tego? Takich kufrów były przecież setki, może tysiące! A nawet jeśli ten był jej, to skąd pan wie, że nie uciekła przed zarazą? Przecież nie możemy tak po prostu wrócić i zostawić ją samą! A gdybym to ja zgubił się i czekał, aż ktoś po mnie przyjdzie?

Po policzkach spłynęły mu dwie wielkie łzy.

— Czasem starasz się jak możesz, a jednak okazuje się, że nic nie jesteś w stanie zrobić i ci, których kochasz, muszą odejść.

— Wiem. — Chłopiec otarł twarz rękawem. — Jak babcia Mary. Ale tylko czasem, nie zawsze.

Zawsze, pomyślał Dunworthy.

— Masz rację — powiedział. — Tylko czasem.

— A czasem można ich uratować.

— W porządku. — Ponownie uwiązał konia. — Będziemy jej szukać. Daj mi jeszcze dwie aspiryny, pozwól mi trochę odsapnąć, a potem wyruszymy na poszukiwania.

— Ale wdechowo! — Colin chwycił wiadro, nie zważając na to, że koń właśnie zamierzał się napić. — Przyniosę jeszcze trochę wody.

Wybiegł z szopy, Dunworthy zaś usiadł na klepisku i oparł się plecami o ścianę.

— Oddaj nam ją — wyszeptał. — Proszę, pozwól nam ją odnaleźć.

Drzwi otworzyły się powoli i na tle szarego nieba pojawiła się w nich sylwetka chłopca.

— Słyszy pan?

Dźwięk docierał z daleka, a w dodatku zatrzymywały go ściany szopy, lecz po kilkunastu sekundach nasłuchiwania Dunworthy nie miał żadnych wątpliwości, że to słabe, nierówne bicie dzwonu.

Wstał i wyszedł na zewnątrz.

— To chyba gdzieś tam — powiedział Colin, wskazując na południowy zachód.

— Wyprowadź konia.

— Naprawdę myśli pan, że to ona? Powinna być bardziej na północ…

— To Kivrin — powiedział Dunworthy.

35.

Dzwon umilkł, zanim zdołali ponownie osiodłać wierzchowca.

— Pospiesz się! — syknął Dunworthy, zapinając popręg.

— Proszę się nie obawiać. — Colin spojrzał na mapę. — Zdążyłem go zlokalizować. Jest na południowy zachód od nas, prawda? A my jesteśmy tutaj, w Henefelde. — Podsunął mu mapę pod nos i wskazywał kolejne miejsca. — A więc musimy dostać się do tej wioski, o, tutaj.

Dunworthy wcale nie był tego taki pewien. Nie pamiętał już, z którego właściwie kierunku dobiegał dźwięk dzwonu, choć bez najmniejszego trudu mógł sobie przypomnieć jego brzmienie. Czuł się fatalnie. Żeby ta aspiryna zaczęła wreszcie działać!

Colin chwycił konia za cugle i wyprowadził na zewnątrz.

— Proszę wsiadać — powiedział. — Szkoda czasu.

Usadowienie się na końskim grzbiecie sprawiło Dunworthy’emu sporo kłopotów, a kiedy wreszcie się tam znalazł, zakręciło mu się w głowie i niewiele brakowało, by runął na ziemię. Chłopiec zmierzył go krytycznym spojrzeniem, po czym oświadczył:

— Chyba będzie lepiej, jeśli ja poprowadzę…

Bez trudu wskoczył na wierzchowca i zajął miejsce przed Dunworthym. Co prawda szturchnięcie piętami, które zaaplikował zwierzęciu, było stanowczo za słabe, natomiast szarpnięcie wodzami za mocne, koń jednak, o dziwo, potulnie ruszył we właściwym kierunku.

— Wiemy, gdzie jest tamta wieś, więc musimy tylko znaleźć drogę, która do niej prowadzi — stwierdził Colin z godną pozazdroszczenia pewnością siebie.

Zaledwie kilka minut później stwierdził, że już ją znalazł. Stosunkowo szeroka ścieżka prowadziła w dół zbocza i nikła między młodymi sosnami. Niestety, bardzo szybko dotarli do rozwidlenia. Colin zerknął niepewnie na Dunworthy’ego, ale koń nie miał żadnych wątpliwości: bez wahania skręcił w prawą odnogę.

Chłopiec był zachwycony.

— Widzi pan? On zna drogę!

Cieszę się, że można to powiedzieć przynajmniej o jednym z nas, pomyślał Dunworthy. Miał tak silne zawroty głowy, że aż musiał zamknąć oczy. Koń przypuszczalnie wracał do domu, co oznaczało, że już wkrótce mogli znaleźć się zupełnie nie tam, gdzie chcieli. Zdawał sobie sprawę, iż powinien ostrzec chłopca, ale czuł się tak marnie, że bał się nawet odezwać. Całą uwagę skupił na tym, by mocno trzymać się Colina. Gdyby choć na chwilę zwolnił uchwyt, z pewnością zwaliłby się w śnieg i nie wiadomo, czy zdołałby się podnieść. Było mu przeraźliwie zimno, a do zawrotów głowy dołączył pulsujący ból. Najprawdopodobniej miał wysoką gorączkę; to dobrze, bo przecież gorączka świadczy o tym, że organizm zmobilizował siły do obrony przed wirusem. Gdyby nie to okropne zimno…

— Kurczę, ależ tu zimno! — powiedział Colin, otulając się szczelniej kubrakiem. — Mam nadzieję, że nie zacznie padać.

Wypuścił wodze z rąk i starannie owinął sobie szyję szalikiem, naciągając go aż po nos. Koń jakby nigdy nic podążał ścieżką przez coraz gęstszy las. Minęli jeszcze kilka rozwidleń; przy każdym Colin konsultował się z lokalizatorem i mapą, ale i tak nie miało to większego znaczenia, ponieważ wierzchowiec bez wahania wybierał drogę, nie dając mu czasu na zastanowienie.

W powietrzu zatańczyło kilka białych płatków, chwilę potem zaś rozpadało się na dobre. Gęsty, drobny śnieg zasypywał ścieżkę i topił się na szkłach Dunworthy’ego, tak że ten musiał je bez przerwy wycierać, żeby cokolwiek widzieć.

Wreszcie zaczął odczuwać działanie aspiryny. Wyprostował się na siodle, poprawił płaszcz, po raz kolejny wytarł okulary. Palce miał czerwone i sztywne z zimna. Przez chwilę energicznie rozcierał ręce, chuchając w nie, by przywrócić krążenie. Wciąż znajdowali się w środku lasu, ścieżka zaś stopniowo stawała się coraz węższa.

— Według mapy z Henefelde do Skendgate jest pięć kilometrów — poinformował go Colin. — Przejechaliśmy już co najmniej cztery, więc niedługo powinniśmy dotrzeć na miejsce.

Na razie nic nie wskazywało na to, by w dającej się przewidzieć przyszłości mieli dokądkolwiek dotrzeć. Dokoła rozciągała się dziewicza puszcza, szlak zaś, którym się posuwali, przypuszczalnie był dróżką wydeptaną przez jelenie albo inną zwierzynę.

— A nie mówiłem? — wykrzyknął triumfalnie Colin. Istotnie, za zasłoną bezlistnych drzew pojawiła się wieża kościoła. Wierzchowiec chyba również zorientował się, że jest już blisko ludzkich siedzib, ponieważ niespodziewanie przeszedł ze stępa do cwału. — Stój! — zawołał chłopiec, ciągnąc za wodze. — Zaczekaj!

Dunworthy przejął od Colina kierowanie rumakiem, zmusił go do zwolnienia kroku, zaraz potem las skończył się, a po następnych kilku chwilach stanęli na szczycie łagodnego wzniesienia.

Gdyby nie padający śnieg, mieliby wspaniały widok na wioskę, ale i tak mogli dostrzec ciemne bryły zabudowań: dworu, chat, kościoła, dzwonnicy. Z pewnością nie było to Skendgate (Montoya nie znalazła niczego, co można by uznać za pozostałości dzwonnicy), lecz nawet jeśli Colin zdawał sobie z tego sprawę, to nie odezwał się ani słowem. Szturchnął konia piętami, a ten zaczął powoli schodzić ze wzgórza.

Na razie nie zauważyli ciał, ale nigdzie nie było widać także żywych ludzi, nad dachami nie unosił się dym, do drzwi dzwonnicy nie prowadziły żadne ślady.

— Chyba coś zauważyłem — powiedział Colin, kiedy byli w połowie wzgórza.

Dunworthy także to zobaczył: jakieś poruszenie, ale przecież mógł to być ptak zrywający się do lotu albo gałąź, która wystrzeliła w górę, uwolniwszy się spod ciężaru śniegu.

— Tam!

Zza jednej z chałup wyłoniła się wychudzona krowa. Poruszała się powoli, jakby brakowało jej sił, wymiona miała wypełnione mlekiem. Nie ulegało wątpliwości, że zaraza dotarła i tutaj.

— To tylko krowa! — stwierdził chłopiec z rozczarowaniem.

Usłyszawszy jego głos, zwierzę podniosło łeb, zaryczało żałośnie i ruszyło w ich kierunku.

— Gdzie są wszyscy? — zastanawiał się Colin. — Przecież ktoś uderzał w dzwon!

Nie żyją, pomyślał Dunworthy, spoglądając na liczne, niektóre prawie nie przykryte śniegiem, groby. Mam nadzieję, że wszyscy zostali pochowani na cmentarzu. Ona też.

Chwilę potem dostrzegł pierwsze zwłoki. Krótko ostrzyżony chłopiec, ubrany w nędzne portki, zgrzebną koszulę i kaftan, siedział oparty plecami o jeden z grobów, jakby odpoczywał.

— Niech pan patrzy, tam ktoś jest! — szepnął z podnieceniem Colin, po czym zamachał ręką. — Halo! — Obejrzał się na Dunworthy’ego. — Myśli pan, że zrozumieją, co do nich mówimy?

— On nie… — zaczął Dunworthy, lecz nie dokończył, ponieważ domniemany trup dźwignął się z wysiłkiem na nogi, rozglądając się dokoła jakby w poszukiwaniu broni.

— Nie obawiaj się, nie zrobimy ci nic złego — powiedział łagodnie, zastanawiając się jednocześnie, jak byłoby to po staroangielsku, po czym zsunął się z końskiego grzbietu, ale musiał przytrzymać się łęku siodła, bo natychmiast zakręciło mu się w głowie. Dopiero po dłuższej chwili poczuł się na tyle pewnie, by wyciągnąć przed siebie ręce w geście świadczącym (taką przynajmniej miał nadzieję) o pokojowych zamiarach.

Przeraźliwie brudna twarz chłopca była pokryta zaschniętą krwią, zakrwawiony też był cały kaftan i górna część spodni. Schylił się, chwycił prawą ręką za bok, jakby coś go zabolało, podniósł z ziemi ukryty częściowo pod śniegiem kij, a następnie, wciąż zgięty w pół, postąpił krok naprzód, by zagrodzić im drogę.

— Kepe from haire. Derfevreblau hast bifallen us.

— Kivrin! — wykrzyknął Dunworthy i ruszył w jej stronę.

— Nie zbliżajcie się — powiedziała po angielsku.

Wystawiła kij, jakby to był karabin z bagnetem.

— To ja, Dunworthy!

— Nie! — Cofała się powoli, wciąż mierząc w niego kijem. Przyjrzawszy się bliżej, stwierdził ponad wszelką wątpliwość, że to trzonek złamanej drewnianej łopaty. — Nic nie rozumiecie. To zaraza!

— Wiem. Nie musisz się obawiać. Zostaliśmy zaszczepieni.

— Zaszczepieni? — powtórzyła takim tonem, jakby usłyszała to słowo po raz pierwszy w życiu. — Wszystko przez wysłannika biskupa i jego ludzi. Przywlekli ze sobą Czarną Śmierć.

Zamierzyła się trzonkiem na Colina, który podbiegł do Dunworthy’ego.

— Nie obawiaj się, to przyjaciel. Ma na imię Colin. On też został zaszczepiony. Przyszliśmy, żeby zabrać cię do domu.

Wpatrywała się w niego co najmniej przez minutę.

— Do domu — powiedziała wreszcie głosem pozbawionym wyrazu, po czym spojrzała na mogiłę, przy której stała, znacznie mniejszą i węższą od sąsiednich.

Po kolejnej minucie podniosła wzrok na Dunworthy’ego, lecz jej twarz wciąż przypominała nieruchomą maskę. Za późno, przemknęła mu przez głowę rozpaczliwa myśl. Zjawiłem się za późno. Oni już ją ukrzyżowali.

— Kivrin… — wyszeptał bezradnie.

Trzonek wysunął się jej z rąk.

— Musicie mi pomóc — powiedziała, a następnie odwróciła się i ruszyła w stronę kościoła.

— Jest pan pewien, że to ona? — zapytał szeptem Colin.

— Tak.

— Co jej się stało?

Spóźniłem się, kołatała mu po głowie wciąż ta sama myśl. Musiał oprzeć się na ramieniu chłopca, bo ponownie zakręciło mu się w głowie. Nigdy mi tego nie wybaczy.

— O rety! — przestraszył się chłopiec. — Coś z panem nie tak?

— Wszystko w porządku — odparł, ale minęło trochę czasu, zanim odważył się stanąć o własnych siłach.

Kivrin zatrzymała się przed drzwiami kościoła i ponownie przycisnęła rękę do boku. Dunworthy poczuł, jak włosy jeżą mu się na głowie. Zaraziła się, pomyślał. To dżuma.

— Jesteś chora? — zapytał.

— Nie. — Spojrzała na rękę, jakby spodziewała się ujrzeć na niej krew. — Kopnął mnie. — Spróbowała pchnąć ciężkie drzwi, ale skrzywiła się z bólu i cofnęła o krok, robiąc miejsce Colinowi. — Chyba złamał mi kilka żeber.

Weszli do kościoła. Dunworthy mrugał rozpaczliwie, starając się dojrzeć cokolwiek w niemal całkowitej ciemności. Przez wąskie witrażowe okna przedostawało się tak mało światła, że równie dobrze mogło go wcale nie być. W głębi świątyni, po lewej stronie, leżał jakiś czarny, podłużny kształt (ciało?), po obu stronach głównej nawy stały solidne filary, ale poza tym niczego nie dało się zobaczyć.

Daleko z przodu, chyba przy ołtarzu, przez chwilę zamigotał płomień świecy, po czym zgasł. Dunworthy niezdecydowanie skierował się w tamtą stronę.

— Chwileczkę — powstrzymał go Colin i włączył kieszonkową latarkę.

Wyglądało to tak, jakby snop światła wrzynał się w jakąś smolistą substancję, rozpraszając ją na boki, przez co wszędzie tam, gdzie nie docierał, stawała się jeszcze bardziej nieprzenikniona. Chłopiec zatoczył latarką szeroki krąg, wydobywając z mroku solidne filary, pokryte malowidłami ściany, nierówną posadzkę. Ciemny kształt, który w pierwszej chwili wzięli za czyjeś zwłoki, okazał się kamiennym grobowcem.

— Ona jest tam — powiedział Dunworthy, wskazując w kierunku ołtarza i chłopiec posłusznie poświecił w tamtą stronę.

Kivrin klęczała przy człowieku leżącym tuż przed tęczą. Kiedy podeszli bliżej, przekonali się, że to mężczyzna. Dolną połowę ciała miał przykrytą szkarłatnym płaszczem, potężne ręce skrzyżował na piersi. Kivrin usiłowała zapalić świecę od dymiącego oliwnego kaganka, ale ze świecy został właściwie tylko ogarek, który gasł natychmiast, jak tylko odsunęła płomień lampki. Dziewczyna uśmiechnęła się z wdzięcznością, kiedy Colin poświecił latarką.

— Musicie mi pomóc — powiedziała, mrużąc oczy, po czym położyła dłoń na ręce mężczyzny.

Wydaje jej się, że on jeszcze żyje, pomyślał Dunworthy, ale właśnie wtedy Kivrin dodała spokojnym, rzeczowym tonem:

— Umarł dziś rano.

Colin skierował snop światła na zwłoki. W jaskrawym blasku nieruchome ręce miały taki sam kolor jak płaszcz, ale twarz mężczyzny była blada i spokojna.

— Czy to rycerz? — zapytał chłopiec.

— Nie — odparła Kivrin. — Święty.

Pogładziła go po ręce brudną, pokrytą odciskami, pokaleczoną dłonią o połamanych paznokciach. — Musicie mi pomóc — powtórzyła.

— W czym? — zdziwił się Colin.

Pochować go, odpowiedział w myślach Dunworthy, zdając sobie doskonale sprawę, że to niemożliwe. Martwy mężczyzna, nie dość, że wysoki, był także potężnie zbudowany. Za życia z pewnością górował nad Kivrin co najmniej o dwie głowy. Nawet gdyby zdołali wykopać grób w zmarzniętej ziemi, z pewnością, nawet we trójkę, nie zdołaliby go tam zanieść, a raczej nie należało przypuszczać, by Kivrin zgodziła się zawiązać mu sznur dokoła szyi i powlec po śniegu.

— Jak mamy ci pomóc? — zapytał ponownie Colin. — Musimy się pospieszyć, bo nie mamy wiele czasu.

W ogóle nie mieli czasu. Było już późne popołudnie, po zapadnięciu ciemności zaś na pewno nie udałoby im się znaleźć drogi w gęstym lesie. Poza tym, nikt nie mógł zaręczyć, jak długo Badri zdoła wytrwać przy konsolecie. Co prawda obiecał, że będzie otwierał sieć co dwie godziny co najmniej przez dobę, ale wyglądał fatalnie, jakby lada chwila miał zemdleć, a minęło już osiem godzin. Do tego była zima, śnieg wciąż sypał, Kivrin miała połamane żebra, a aspiryna przestawała działać. Dunworthy czuł, jak z każdą chwilą robi mu się coraz zimniej.

Nie zdołamy go pochować, pomyślał, patrząc na dziewczynę klęczącą przy zwłokach. Jak mam jej o tym powiedzieć, skoro czekała na mnie, liczyła na moją pomoc, a ja zjawiłem się za późno?

— Kivrin…

Ponownie pogładziła nieruchomą rękę.

— Chyba nie damy rady go pochować — powiedziała zupełnie spokojnym głosem. — Musieliśmy złożyć Rosemundę w jego grobie, bo rządca… — Wzruszyła bezradnie ramionami i spojrzała na Dunworthy’ego. — Chciałam wykopać mu grób, ale ziemia jest za twarda. Złamałam łopatę. Odmówiłam modlitwę za zmarłych i próbowałam zadzwonić.

Colin skinął głową, choć z pewnością nie mogła tego dostrzec, oślepiona blaskiem latarki.

— Usłyszeliśmy cię. Właśnie dzięki temu tu trafiliśmy.

— Powinno być dziewięć uderzeń, ale nie dałam rady. — Na chwilę przyłożyła rękę do boku i skrzywiła się na wspomnienie bólu. — Musicie dokończyć za mnie.

— Po co? — zdziwił się Colin. — Tu już chyba nie ma nikogo, kto mógłby to usłyszeć.

— Tak trzeba — powiedziała, w dalszym ciągu wpatrując się w Dunworthy’ego.

— Ale nam się naprawdę spieszy! Robi się ciemno, do miejsca przeskoku jest kawał drogi i…

— Ja to zrobię — przerwał mu Dunworthy. — Zostań tu, Kivrin — polecił, chociaż nic nie świadczyło o tym, by dziewczyna zamierzała podnieść się z klęczek. — Zadzwonię dziewięć razy.

Odwrócił się i poszedł ku drzwiom.

— Co pan wyrabia? — zapytał zdesperowany Colin, biegnąc za nim. Plama światła rzucanego przez latarkę tańczyła po ścianach, filarach i podłodze. — Przecież sam pan powiedział, że nie wiadomo jak długo będzie otwarta sieć i że powinniśmy… Niech pan na mnie zaczeka!

Dunworthy otworzył drzwi i odruchowo zmrużył oczy, by nie zostać oślepionym przez blask bijący od śniegu, ale na dworze panowała już przedwieczorna szarówka. Szybkim krokiem ruszył przez cmentarz w kierunku dzwonnicy. Krowa, którą dostrzegli zjeżdżając ze wzgórza, wsadziła łeb przez bramę, a ujrzawszy ludzi, podążyła ku nim, brnąc w śniegu zalegającym wąskie przejścia między grobami.

— Po co dzwonić, skoro i tak nikt tego nie usłyszy?

Colin przystanął na chwilę, wyłączył latarkę, wsadził ją do kieszeni, po czym dogonił go kilkoma susami.

Weszli do dzwonnicy. Było tam równie zimno i ciemno jak w kościele, a w dodatku śmierdziało szczurami. Krowa także wsadziła łeb do środka, ale drzwi okazały się dla niej za wąskie.

— Najpierw powtarza pan bez przerwy, że musimy prędko wracać, bo nie wiadomo jak długo będzie otwarta sieć, a potem traci pan czas na jakieś głupstwa! — stwierdził chłopiec z wyrzutem. — Musiałem pana namawiać, żebyśmy tu przyjechali, tak bardzo spieszyło się panu z powrotem!

Dunworthy oddychał ciężko, czekając, aż serce przestanie mu bić jak szalone i ustąpi ucisk żelaznej obręczy wokół klatki piersiowej. Za dużo wysiłku, za dużo przeżyć. Podniósł wzrok na gruby konopny sznur z węzłem zawiązanym jakieś trzydzieści centymetrów od końca.

— Mogę pociągnąć? — zapytał Colin.

— Jesteś za mały.

— Wcale nie!

Odbił się z obu nóg i zdołał chwycić sznur tuż poniżej węzła. Wisiał kilka sekund, zanim wypuścił go z rąk i wylądował z łoskotem na ziemi. Sznur lekko się poruszył, dzwon zaś wydał ledwo słyszalny dźwięk, jakby ktoś rzucił w niego kamykiem.

— Ciężki jest! — stwierdził chłopiec z podziwem.

Dunworthy odetchnął głęboko kilka razy, po czym chwycił za sznur. Był szorstki i przeraźliwie zimny. Pociągnął z całej siły, daleki od pewności, czy zdoła osiągnąć dużo więcej niż Colin.

Bummmmm!…

— Ale głośno! — wykrzyknął zachwycony chłopak, zakrywając uszy rękami i zadzierając głowę.

— Raz — powiedział Dunworthy.

W dół i w górę. Przypomniał sobie Fincha ćwiczącego z Amerykankami, niemal wyprostował ramiona, a kiedy poczuł, że lina opada, pociągnął ponownie, przyklękając jednocześnie na jedno kolano.

Dwa.

Znowu w górę i w dół.

Trzy.

Jak to możliwe, że Kivrin, z połamanymi żebrami, zdołała go w ogóle poruszyć? Dzwon był znacznie cięższy i miał dużo donośniejszy głos, niż należało oczekiwać. Każde uderzenie wypełniało mu czaszkę, zdawało się rozsadzać od środka obolałą klatkę piersiową.

Bummmmm!…

Pomyślał o pannie Piantini, zginającej rytmicznie chude kolana i odliczającej półgłosem. Nie przypuszczał, że to taka ciężka praca. Po każdym pociągnięciu wydawało mu się, iż nie zdoła nabrać powietrza w płuca.

Sześć.

Marzył o tym, aby przestać choć na chwilę i odpocząć, ale nie chciał, by Kivrin pomyślała, że zrezygnował, że tym razem także ją zawiódł. Zacisnął mocniej palce na konopnym sznurze i na kilka sekund oparł się plecami o kamienną ścianę, czekając, aż znowu będzie mógł złapać oddech.

— Dobrze pan się czuje? — zapytał Colin.

— Tak.

Pociągnął tak mocno, jakby chciał wyrwać sobie płuca.

Siedem.

Nie powinien opierać się o ścianę. Kamienie były zimne jak lód. Chwyciły go dreszcze. Pomyślał o pannie Taylor, usiłującej za wszelką cenę dokończyć Mszę Chicagowską, liczącą kolejne uderzenia, starającą się wygrać nierówną walkę z osłabionym organizmem.

— Może ja dokończę? — zaproponował Colin. Dunworthy słyszał go jak przez grubą warstwę waty. — Albo pobiegnę po Kivrin i zrobimy to razem. Na pewno damy sobie radę.

Dunworthy pokręcił głową.

— Dzwonnik nie powinien na krok odstępować swego instrumentu — wymamrotał i ponownie szarpnął za sznur.

Osiem.

Nie wolno mu przerwać. Panna Taylor zemdlała, wypuściła linę, a ta owinęła się Finchowi dokoła szyi i niewiele brakowało, by go udusiła. Trzeba wytrwać do końca, bez względu na okoliczności.

Pociągnął jeszcze raz, najmocniej jak potrafił. Gdyby nie lina, która poderwała go w górę, chyba nie zdołałby się wyprostować.

— Dziewięć — powiedział.

Colin przyglądał mu się ze zmarszczonymi brwiami.

— Chyba nie ma pan nawrotu albo czegoś w tym rodzaju? — zapytał podejrzliwie.

— Nie — odparł i wypuścił linę z rąk.

Krowa wciąż stała w drzwiach, ani myśląc ustąpić z drogi. Odepchnęli ją wspólnymi siłami, po czym wrócili do kościoła.

Zastali Kivrin w tej samej pozycji, w jakiej ją zostawili: na kolanach, z dłonią spoczywającą na ręce martwego mężczyzny.

— Zadzwoniłem, tak jak chciałaś — powiedział Dunworthy.

Podniosła na niego wzrok, ale nawet nie skinęła głową.

— Nie uważa pan, że powinniśmy już iść? — odezwał się Colin. — Robi się ciemno.

— To prawda. Moim zdaniem…

Niespodziewanie tak bardzo zakręciło mu się w głowie, że zatoczył się i niewiele brakowało, by runął na zwłoki. Kivrin wyciągnęła rękę, by go podtrzymać, Colin zaś chwycił go pod ramię. Snop światła rzucany przez latarkę zatańczył dziko w ciemności. Dunworthy w ostatniej chwili zdołał przyklęknąć i podeprzeć się ręką; kiedy sprzed oczu ustąpiły mu czarne i czerwone plamy, spojrzał na Kivrin, lecz dziewczyna zdążyła już cofnąć rękę, zerwać się na nogi i odsunąć o metr lub dwa w kierunku ołtarza.

— Jesteś chory! — stwierdziła oskarżycielskim tonem. — Zaraziłeś się dżumą, prawda? — W jej głosie po raz pierwszy pojawiły się emocje. — To zaraza!

— Wcale nie — zaprotestował słabo. — Ja tylko…

— To nawrót grypy — wyjaśnił Colin rzeczowym tonem, po czym umieścił latarkę w zagięciu ramienia posągu i pomógł Dunworthy’emu usiąść na podłodze. — Nie czytał plakatów, które rozwieszałem.

— Jestem chory, ale nie na dżumę — powiedział Dunworthy, opierając się plecami o kamienną figurę. — Obaj dostaliśmy streptomycynę i gammaglobulinę. Na pewno się nie zarazimy. — Odchylił głowę do tyłu. — To zwykły wirus. Wszystko będzie w porządku. Muszę tylko trochę odpocząć.

— Mówiłem mu, żeby zostawił w spokoju ten dzwon — stwierdził Colin z goryczą.

— Zostało nam jeszcze trochę aspiryny?

— Tak, ale nie powinien pan brać jej częściej niż co trzy godziny i trzeba popijać ją wodą.

— Więc przynieś mi wody!

Chłopiec zerknął na Kivrin, szukając w niej oparcia, ale ona wciąż stała po drugiej stronie zwłok, przyglądając się nieufnie Dunworthy’emu.

— Pospiesz się!

Colin popędził do drzwi. Kiedy ucichło echo jego kroków, Dunworthy spojrzał na dziewczynę.

Cofnęła się jeszcze o krok.

— Nie bój się — przemówił najłagodniej jak potrafił. — To nie zaraza, tylko wirus. Obawialiśmy się, że ty też miałaś z nim kontakt przed przeskokiem. Chorowałaś?

— Tak. — Ponownie uklękła przy zwłokach. — Ojciec Roche ocalił mi życie.

Wygładziła szkarłatny płaszcz. Dunworthy dopiero teraz dostrzegł, że płaszcz został uszyty z kosztownego atłasu oraz że zdobi go duży jedwabny krzyż.

— Powiedział mi, żebym się nie bała — dodała dziewczyna.

Troskliwie podciągnęła płaszcz wyżej, jakby obawiała się, że martwemu mężczyźnie może być zimno, ale płaszcz okazał się za krótki i spod jego obszytego futrem skraju wyłoniły się stopy w drewnianych, topornych sandałach. Dunworthy pochylił się, zakrył je, po czym, trzymając się posągu, ostrożnie dźwignął się na nogi.

Kivrin musnęła dłonią policzek ojca Roche’a.

— Nie chciał zrobić mi krzywdy. Kopnął mnie dlatego, że sprawiłam mu ból.

Wrócił Colin z wiadrem wypełnionym do połowy wodą. Sądząc po jej kolorze, nabrał ją rozłupawszy warstwę lodu na jakiejś kałuży.

— Ta przeklęta krowa chciała mnie stratować! — oświadczył drżącym z emocji głosem, po czym wyjął z wiadra przeraźliwie brudny czerpak, nabrał wody i wytrząsnął Dunworthy’emu na rękę całą zawartość fiolki: pięć tabletek.

Dunworthy połknął dwie z nich, wypił tylko tyle wody, żeby się nie udławić, pozostałe zaś podał dziewczynie. Włożyła je do ust klęcząc na podłodze, jakby przyjmowała komunię.

— Nie znalazłem koni, tylko jakiegoś krasnalowatego muła — powiedział Colin.

Zanurzył czerpak w wodzie i podał go dziewczynie.

— To osioł — poprawiła go Kivrin. — Maisry zabrała kucyka Agnes. — Oddała chłopcu czerpak, po czym znowu ujęła ojca Roche’a za rękę. — Dzwonił po każdym pogrzebie, żeby wszyscy dotarli bezpiecznie do nieba.

— Proszę pana! — szepnął Colin. — Naprawdę musimy ruszać. Już jest prawie całkiem ciemno!

— Zadzwonił też dla Rosemundy — ciągnęła — chociaż był już wtedy bardzo chory. Mówiłam mu, że nie mamy czasu, że musimy uciekać do Szkocji.

— My też musimy już iść — powiedział Dunworthy. — Zanim zapadnie noc.

Chyba go nie słyszała.

— Trzymał mnie za rękę, kiedy leżałam umierająca.

— Kivrin…

Dotknęła dłonią policzka ojca Roche’a, przez kilka sekund przyglądała się w milczeniu nieruchomej twarzy, po czym z wysiłkiem podniosła się z podłogi. Dunworthy podał jej rękę, ale nie skorzystała z pomocy. Przycisnęła dłoń do prawego boku i powoli ruszyła w kierunku wyjścia.

Przy samych drzwiach zatrzymała się i odwróciła w stronę ołtarza.

— Przed śmiercią powiedział mi, gdzie jest miejsce przeskoku, żebym mogła wrócić do nieba. Chciał, żebym czekała tam na niego, kiedy umrze.

Wyszła w padający śnieg.

36.

Koń i osioł czekały cierpliwie przy bramie cmentarza. Dunworthy pomógł Kivrin dosiąść wierzchowca; tym razem nie zawahała się wesprzeć na jego ramieniu, ale kiedy tylko znalazła się w siodle, cofnęła rękę i chwyciła za wodze, drugą rękę zaś przycisnęła do boku i skrzywiła się z bólu.

Dunworthy trząsł się jak w ataku febry. Gdyby nie to, że z całej siły zacisnął zęby, z pewnością szczękałby nimi tak głośno, iż nie uszłoby to uwagi Colina. Dopiero za trzecim razem udało mu się wspiąć na grzbiet osiołka, a i tak obawiał się, że lada chwila runie w śnieg.

— Chyba będzie lepiej, jeśli poprowadzę pańskiego muła — powiedział chłopiec, przyglądając mu się z dezaprobatą. — To znaczy osła.

— Nie mamy czasu. Robi się ciemno. Siadaj razem z Kivrin.

Colin wyprowadził wierzchowca za bramę, po czym wgramolił się na koński grzbiet i zajął miejsce za dziewczyną.

— Masz lokalizator? — zapytał Dunworthy, starając się zmusić osła do ruszenia z miejsca, a jednocześnie nie spaść na ziemię.

— Znam drogę — powiedziała Kivrin.

— Jasne. — Chłopiec wyjął urządzenie z kieszeni. — I latarkę. — Poświecił w dół, jakby szukał jakiejś zguby, po czym skierował snop światła na groby. — To tutaj ich wszystkich grzebaliście?

— Tak.

— Dawno umarli?

— Nie — odparła lakonicznie, a następnie zawróciła konia i skierowała go w stronę szczytu wzniesienia.

Krowa towarzyszyła im mniej więcej do połowy zbocza, ale wreszcie zrezygnowała, obrzuciła ich żałosnym spojrzeniem, po czym zaczęła przeraźliwie ryczeć. Kiedy oddalili się na kilkanaście metrów, umilkła, przez chwilę stała bez ruchu, jakby zastanawiała się, co począć, następnie zaś odwróciła się i podążyła w dół, ku wymarłej wsi. Groby, nawet te najświeższe, całkowicie zniknęły pod białym przykryciem, kościół był ledwo widoczny, a dzwonnicę zupełnie stracili z oczu — wszystko przysłonił im padający śnieg.

Kivrin nawet się nie obejrzała. Siedziała wyprostowana na końskim grzbiecie, wpatrując się prosto przed siebie. Śnieg sypał coraz słabiej: przez pewien czas w powietrzu wirowały jeszcze pojedyncze płatki, ale kiedy znaleźli się w lesie, one także zniknęły.

Osiołek podążał flegmatycznie za koniem. Dunworthy walczył z gorączką, starając się zachować przytomność umysłu i nie zsunąć się z grzbietu zwierzęcia. Tym razem aspiryna prawie nie podziałała. Odnosił wrażenie, iż od świata odgradza go coraz grubszy, deformujący kształty pęcherz, przez który głos Colina przedziera się jedynie z najwyższym trudem.

Chłopiec właśnie opowiadał Kivrin o epidemii w Oxfordzie; gdyby wierzyć jego słowom, była to wspaniała przygoda.

— Ogłosili, że jest kwarantanna i że wszyscy muszą wracać do Londynu, ale ja koniecznie chciałem odwiedzić babcię Mary, więc przekradłem się na drugą stronę bariery, ale strażnik zauważył mnie i zawołał: „Hej, chłopcze! Stój!” Pogonił za mną, ale ja uciekłem i skręciłem w boczną alejkę, a potem…

Koń przystanął na chwilę. Colin zdjął szalik i dał go dziewczynie, ona zaś podciągnęła zakrwawiony kaftan i owinęła sobie dolną część klatki piersiowej. Dunworthy domyślał się, że dziewczyna bardzo cierpi i zdawał sobie sprawę, że powinien jej jakoś pomóc, ale bał się, że jeśli zsiądzie z osła, już nie zdoła się na niego wdrapać.

Ruszyli ponownie, jeszcze wolniej niż do tej pory. Na każdym zakręcie i krzyżówce zatrzymywali się, by sprawdzić kierunek na lokalizatorze; Colin długo wpatrywał się w ekran i odczytywał wskazania, Kivrin zaś kiwała głową.

— To tutaj spadłam z osła — powiedziała, kiedy dotarli do pierwszego rozwidlenia. — Pierwszej nocy, zaraz po przeskoku. Byłam bardzo chora. Wzięłam ojca Roche’a za rzezimieszka, który chce mnie obrabować.

Przy kolejnym rozwidleniu Colin musiał wydobyć latarkę i oświetlić ekran urządzenia. Nie padało już, ale szybko zapadał zmrok, a w dodatku całe niebo zasnuło się ciężkimi, ciemnymi chmurami. Po chwili wskazał ścieżkę biegnącą w prawo, a kiedy ponownie ruszyli w drogę, wrócił do swojej opowieści.

— Pan Dunworthy powiedział: „Zgubiliśmy ją!” i rzucił się na pana Gilchrista, i obaj upadli, ale na razie zachorował tylko pan Dunworthy, a pan Gilchrist nawet nie pozwolił mi go przykryć, chociaż trząsł się jak galareta, i powtarzał bez przerwy: „Osobiście odpowiada pan za wszystko, co się stało!”

Powiał wiatr przynosząc ze sobą kilka płatków śniegu. Dunworthy czuł się tak, jakby nie miał na sobie ubrania; drżąc spazmatycznie skulił się najbardziej jak mógł i wtulił głowę w ramiona.

— Nie chcieli mi nic powiedzieć — mówił dalej Colin — a kiedy próbowałem wejść, żeby zobaczyć się z babcią Mary, wyrzucili mnie, bo podobno nie wpuszczają dzieci na oddział.

Po pierwszym powiewie wiatru przyszedł następny, a potem jeszcze jeden, sypiąc im śniegiem w twarze. Dunworthy pochylił się do przodu tak bardzo, że prawie dotykał czołem karku osiołka.

— W końcu wyszedł jakiś lekarz i zaczął coś szeptać do pielęgniarki, a ja od razu domyśliłem się, że babcia umarła…

Dunworthy poczuł bolesne ukłucie w sercu, jakby dopiero teraz dowiedział się o śmierci Mary.

— Nie miałem pojęcia co robić, więc siedziałem w korytarzu, aż wreszcie przyszła pani Gaddson — mówię ci, to straszna osoba! — i zaczęła mi czytać z Biblii o tym, że taka była wola Boga, czy coś w tym rodzaju. Nienawidzę jej! — stwierdził z gniewem. — Powinna zachorować pierwsza!

Do stłumionego, dobiegającego jakby z wielkiej odległości głosu chłopca dołączyły niezwykłe echa. W końcu tak bardzo przybrały na sile, że prawie całkiem go zagłuszyły i Dunworthy pomyślał, iż na pewno słychać je nawet w Oxfordzie, siedemset lat stąd.

Zaraz potem nawiedziły go inne, nie mniej dziwne myśli: Mary wcale nie umarła. Tutaj, w XIV wieku, w stuleciu zasługującym na więcej niż dziesiątkę, jej śmierć jeszcze nie nastąpiła. Świadomość tego faktu spłynęła na jego udręczone serce niczym cudowny balsam.

— I właśnie wtedy usłyszeliśmy dzwon, a pan Dunworthy powiedział, że to na pewno ty wzywasz pomocy — zakończył relację Colin.

— Bo tak było — odparła Kivrin. — On chyba zaraz spadnie. Zatrzymali się ponownie, a kiedy Dunworthy otworzył oczy, zobaczył chłopca i dziewczynę stojących na ścieżce i przyglądających mu się z zatroskanymi minami. Kivrin trzymała osła za uzdę.

— Wsadzimy pana na konia — powiedziała. — W siodle będzie panu wygodniej.

Pomogli mu zsiąść z osła. Oparł się o dziewczynę w taki sposób, że na pewno sprawił jej ból, ale nie dała po sobie niczego poznać.

— Gdybym mógł usiąść choć na chwilę… — wyszeptał, szczękając zębami.

— Nie mamy czasu — odparł Colin, niemniej jednak zaprowadzili go na skraj ścieżki i posadzili na kamieniu.

Kivrin wyjęła spod kaftana trzy aspiryny.

— Niech pan to połknie — powiedziała, podając mu je na otwartej dłoni.

— Przecież one były dla ciebie. Twoje żebra…

Wpatrywała się w niego nieruchomym, poważnym spojrzeniem.

— Nic mi nie będzie.

Wróciła do konia, by uwiązać go do gałęzi.

— Chce pan wody? — zapytał Colin. — Mógłbym rozpalić ognisko i stopić trochę śniegu.

— Nie trzeba.

Połknął tabletki bez popijania.

Kivrin poprawiła siodło, wprawnymi ruchami zacisnęła mocniej popręg, po czym wróciła, by pomóc mu podnieść się z kamienia.

— Gotów? — zapytała, biorąc go pod ramię.

— Tak.

Spróbował wstać, ale nawet nie drgnął.

— To był błąd — stwierdził rzeczowo Colin. — Nie powinniśmy pozwolić mu usiąść. Teraz już go nie ruszymy.

Jednak zdołali to uczynić, a nawet wsadzili go na siodło. Ku swemu zdziwieniu poczuł się o tyle lepiej, że nawet podał rękę Colinowi i pomógł mu się wdrapać na grzbiet wierzchowca.

Dreszcze ustąpiły, lecz Dunworthy wcale nie był pewien, czy powinien się z tego cieszyć. Kiedy tylko ruszyli ponownie w drogę, pochylił głowę, oparł ją na ramieniu siedzącego przed nim chłopca i zamknął oczy. Kivrin jechała przodem na osiołku.

— Postanowiłem, że zaraz po szkole zacznę studia w Oxfordzie i zostanę historykiem jak ty — powiedział Colin. — Ale zdaje mi się, że bardziej niż Czarna Śmierć będą mnie interesowały wyprawy krzyżowe.

Słuchał gadaniny chłopca, lecz myślał o tym, że zapada zmrok, a oni są w roku 1348, w środku dziewiczego lasu, dwoje chorych i dzieciak, a inny chory, Badri, walczy z osłabieniem w XXI wieku, otwierając sieć co dwie godziny i czekając na ich powrót. Nie ogarnęła go jednak panika, ba, nawet nie czuł szczególnego niepokoju. Przecież Colin ma lokalizator, a Kivrin wie, gdzie jest miejsce przeskoku. Wszystko będzie w porządku.

Nawet gdyby nie zdołali wrócić, nawet gdyby zostali tu na zawsze, nawet gdyby Kivrin nigdy mu nie wybaczyła, nie stanie im się nic złego. Pojadą do Szkocji, gdzie zaraza nie dotarła, Colin wyciągnie z kieszeni wędkę i patelnię, i będą łowić w górskich potokach pstrągi albo łososie. Kto wie, może nawet spotkają Basingame’a?

— Oglądałem filmy o rycerzach, a teraz już wiem, jak się jeździ na koniu, więc…

Chłopiec gwałtownie ściągnął wodze; wierzchowiec stanął jak wryty, prawie dotykając pyskiem oślego ogona. Znajdowali się na szczycie niewielkiego wzniesienia. Poniżej widać było kilka zamarzniętych kałuż oraz kępę wierzb.

— Spróbuj go kopnąć — poradził dziewczynie, ale ona już zsiadła z osła.

— Dalej nie pójdzie — powiedziała. — Był tu, kiedy dokonywałam przeskoku i zapamiętał to miejsce. Myślałam, że pierwszy znalazł mnie Gawyn, ale okazało się, że to ojciec Roche.

Ściągnęła zwierzęciu z łba konopną uprząż, a ono natychmiast zawróciło i potruchtało z powrotem po swoich śladach.

— Wsiadaj — zaproponował Colin, robiąc jej miejsce na grzbiecie konia, ale Kivrin pokręciła głową.

— Wolę iść. Mniej będzie bolało.

Spoglądała na wzgórze wznoszące się po drugiej stronie płytkiego zagłębienia terenu. Las kończył się mniej więcej w połowie zbocza, wyżej zaś rozciągała się biała, nieskalana przestrzeń. Śnieg znowu przestał padać, ale Dunworthy nawet tego nie zauważył — W warstwie ciężkich, nisko wiszących chmur pojawiło się trochę dziur i szczelin wypełnionych soczystym, głębokim granatem.

— Wziął mnie za świętą Katarzynę. Widział, jak zjawiam się nie wiadomo skąd, dokładnie tak, jak się pan obawiał. Przypuszczał, że zostałam przysłana przez Boga, by pomagać ludziom w nieszczęściu.

— Chyba robiłaś to, prawda? — zapytał Colin, po czym niezdarnie szarpnął wodzami i koń ruszył w dół po pochyłości. Kivrin szła obok niego. — Ciesz się, że nie widziałaś, co się działo w tamtej wsi! Wszędzie mnóstwo trupów. Założę się, że im nikt nie pomagał. — Nie zatrzymując wierzchowca zeskoczył na ziemię i rzucił dziewczynie wodze. — Pobiegnę sprawdzić, czy sieć jest otwarta. Badri obiecał, że będzie ją otwierał co dwie godziny.

Zniknął w gęstwinie. Kivrin zatrzymała konia i pomogła zsiąść Dunworthy’emu.

— Trzeba zdjąć siodło i uprząż — powiedział. — Gdybyśmy go nie znaleźli, zdechłby z głodu, bo wodze zaplątały się w gałęziach.

Wspólnymi siłami rozpięli popręg, ściągnęli siodło, zdjęli wierzchowcowi uzdę i wędzidło. Kiedy się z tym uporali, Kivrin czule poklepała konia po karku.

— Da sobie radę — zapewnił ją Dunworthy.

— Być może.

Spomiędzy wierzb wypadł Colin, obsypując ich śniegiem.

— Sieć jest zamknięta — zameldował.

— Badri wkrótce ją otworzy.

— Zabieramy konia? Ale wdechowo! — ucieszył się chłopiec. — Co prawda czytałem gdzieś, że historykom nie wolno zabierać niczego do przyszłości, ale gdyby wrócił z nami, może udałoby mi się z nim zaprzyjaźnić, a potem wyruszyłbym na nim na wyprawę krzyżową!

Odwrócił się i ponownie pognał przez gęstwinę, strząsając śnieg z gałęzi.

— Ruszajcie się! Musimy być gotowi do przeskoku.

Kivrin skinęła głową, cofnęła się o krok, a następnie klepnęła konia w zad. Zwierzę przeszło kilka kroków, ale natychmiast zatrzymało się, odwróciło łeb i spojrzało na nich pytająco.

— Chodźcie! — zawołał Colin z głębi lasu, lecz dziewczyna tylko skrzywiła się i przycisnęła rękę do boku.

Dunworthy zbliżył się, by jej pomóc, ale ona pokręciła głową, odwróciła się, rozgarnęła gałęzie i zagłębiła się w las.

Pod drzewami było znacznie ciemniej niż na drodze. Nagie konary dębu odznaczały się wyraźnie na tle granatowego nieba. Zasapany Colin właśnie taszczył ułamaną potężną gałąź na środek polany.

— To na wypadek, gdybyśmy musieli czekać całe dwie godziny — wyjaśnił.

Dunworthy z ulgą usiadł na szorstkim, suchym drewnie.

— Skąd będziemy wiedzieć, gdzie stanąć? — zapytał chłopiec.

— Zobaczymy parę, która zaraz potem zacznie się skraplać i zamarzać — wyjaśniła Kivrin, podchodząc do dębu i rozgarniając pod nim śnieg.

— A jeśli będzie ciemno?

Usiadła z wyraźnym trudem i oparła się plecami o pień. Colin zbliżył się niepewnie, przez chwilę stał, spoglądając na nią z góry, po czym przykucnął między potężnymi, poskręcanymi korzeniami.

— Szkoda że nie mamy zapałek, bo moglibyśmy rozpalić ognisko.

— Nic nie szkodzi — powiedział Dunworthy.

Chłopiec włączył latarkę, tylko po to jednak, by zaraz ją wyłączyć.

— Chyba powinienem oszczędzać baterie na wypadek, gdyby były jakieś problemy.

Coś poruszyło się w kępie wierzb. Colin poderwał się jak ukłuty sprężyną.

— Chyba już się zaczyna!

— To tylko koń zjada młode witki — wyprowadził go z błędu Dunworthy.

— Aha. — Chłopiec usiadł ponownie. — A może sieć już się otworzyła, tylko my nie zauważyliśmy tego po ciemku?

— Na pewno nie.

— Albo Badri miał nawrót, zabrali go do szpitala, i teraz nie ma nikogo, kto potrafiłby ściągnąć nas z powrotem?

Colin sprawiał wrażenie raczej podekscytowanego niż wystraszonego.

Czekali w milczeniu. Granatowe niebo poczerwieniało nad zachodnim horyzontem, potem czerwień zamieniła się w ciemną purpurę, granat nasycił się czernią, między konarami dębu zaś zaczęły mrugać pierwsze gwiazdy. Po jakimś czasie Colin przesiadł się na ułamaną gałąź i wdał się w długie dywagacje na temat wypraw krzyżowych.

— Wiesz wszystko o średniowieczu — zwrócił się do Kivrin — więc pomyślałem sobie, że mogłabyś mi pomóc. Wiesz, opowiedziałabyś mi, jak się wtedy żyło, i w ogóle…

— Jesteś za młody — odparła. — To bardzo niebezpieczne.

Skinął głową.

— Wiem, ale się nie boję. Bardzo mi na tym zależy. Pomożesz mi?

— Będzie zupełnie inaczej, niż oczekujesz.

— Chodzi ci o to paskudne jedzenie? W książce, którą dostałem od pana Dunworthy’ego, było napisane, że ludzie jedli wtedy zepsute mięso, łabędzie i różne inne świństwa.

Kivrin długo przyglądała się swoim zmasakrowanym rękom.

— Prawie wszystko było okropne — powiedziała wreszcie głosem niewiele donośniejszym od szeptu — ale było też wiele cudownych rzeczy.

Cudowne rzeczy. Przypomniał sobie Mary, opartą o bramę Balliol i opowiadającą o Dolinie Królów. „Nigdy tego nie zapomnę”.

Cudowne rzeczy.

— A co z brukselką? — zapytał Colin. — Czy w średniowieczu jedzono już brukselkę?

Przez twarz dziewczyny przemknęło coś w rodzaju uśmiechu.

— Chyba nie.

— Wdechowo! — Ponownie zerwał się na nogi. — Słyszeliście? Tym razem na pewno się zaczyna! Wyraźnie słyszę dzwonek.

Kivrin podniosła głowę.

— Zaraz po przeskoku też słyszałam dzwonki.

Colin chwycił Dunworthy’ego za ramię i gwałtownym szarpnięciem postawił na nogi.

— Słyszy pan?

Istotnie, mroźny wiatr niósł ze sobą przytłumiony, ale doskonale słyszalny dźwięk dzwonu.

Kivrin pochyliła się do przodu, oparła jedną ręką o ziemię, lecz zamiast wstać, zdołała tylko uklęknąć.

— Chodźcie! — poganiał ich Colin.

Dunworthy wyciągnął rękę do dziewczyny; nie skorzystała z pomocy.

— Dam sobie radę — powiedziała cicho.

— Wiem.

Podniosła się na nogi, oparła plecami o pień dębu, odetchnęła kilka razy, po czym odepchnęła się od drzewa i stanęła o własnych siłach.

— Wszystko jest w rejestratorze — szepnęła. — Wszystko, od początku do końca.

Kiedy Dunworthy patrzył na nią, stojącą nieruchomo w zakrwawionym, brudnym ubraniu, z krótko ostrzyżonymi włosami, wycieńczoną twarzą i zmaltretowanymi rękami, przyszedł mu na myśl brat John Clyn — nieustraszony kronikarz, wypełniający swą powinność w pustym kościele otoczonym grobami.

„Po to, by rzeczy, o których winniśmy pamiętać, nie zaginęły w otchłaniach czasu i nie uleciały z pamięci tych, co przyjdą po nas, ja, który widziałem tyle nieszczęść w świecie opętanym przez Złego, i który sam mało nie umarłem, czekając na przyjście śmierci opisałem wszystko, czego byłem świadkiem”.

Kivrin podniosła ręce do twarzy i przyglądała się swoim dłoniom.

— Ojciec Roche, Agnes, Rosemunda i wszyscy… Wszyscy, co do jednego. — Przesunęła palcem po ledwie widocznej bliźnie na przegubie. — Io suuicien lui damo amo… — szepnęła. — Zastępujesz przyjaciela, którego kocham.

— Kivrin…

— Chodźcie! — wykrzyknął Colin z podnieceniem. — Już się zaczyna. Nie słyszycie dzwonu?

— Słyszymy — odparł Dunworthy. Był pewien, że to panna Piantini gra wstęp do „Kiedy wreszcie przybędzie mój Zbawiciel”.

Kivrin stanęła obok niego z dłońmi złożonymi jak do modlitwy.

— Widzę Badriego! — zawołał Colin, po czym przyłożył ręce do ust i krzyknął co sił w płucach: — Wszystko w porządku! Znaleźliśmy ją!

Panna Piantini uderzyła jeszcze mocniej w dzwon, zaraz potem dołączyły inne, a powietrze zaczęło migotać, jakby zawisły w nim drobne płatki śniegu.

— Ale wdechowo! — szepnął Colin z rozpromienioną twarzą.

Kivrin chwyciła Dunworthy’ego za rękę i ścisnęła mocno.

— Wiedziałam, że pan mnie nie zostawi — powiedziała.

Chwilę potem Badri otworzył sieć.

Загрузка...