CZĘŚĆ 1

Rzeczą najpotrzebniejszą dzwonnikowi nie jest wcale siła, lecz wyczucie czasu (…) Te dwie myśli powinny stale gościć w twej pamięci: dzwony i czas… dzwony i czas…

Ronald Blythe

Akenfield

1.

Kiedy tylko Dunworthy otworzył drzwi laboratorium, okulary natychmiast zaszły mu parą. Zdjął je pospiesznie i mrużąc oczy spojrzał na Mary.

— Spóźniłem się? — zapytał.

— Zamknij drzwi — odparła. — Słyszę tylko te okropne kolędy.

Dunworthy posłusznie zamknął drzwi, lecz mimo to z dziedzińca nadal dobiegały dźwięki „Pójdźmy wszyscy do stajenki”.

— Spóźniłem się? — zapytał powtórnie.

Mary pokręciła głową.

— Ominęła cię tylko przemowa Gilchrista. — Odchyliła się do tyłu wraz z krzesłem, dzięki czemu Dunworthy mógł przecisnąć się koło niej i stanąć w głębi niewielkiego pomieszczenia obserwacyjnego. Na drugim krześle leżały jej płaszcz i gruby wełniany beret oraz torba ze świątecznymi prezentami. Siwe włosy Mary były w nieładzie, jakby zaraz po zdjęciu beretu zmierzwiła je niecierpliwym ruchem ręki. — Bardzo długa przemowa o dziewiczej podróży w czasie zorganizowanej przez sekcję średniowiecza oraz o tym, że college Brasenose wreszcie zajmie należne mu miejsce, lśniąc niczym szlachetny klejnot w koronie Nauki. Czy ciągle pada?

— Tak — odparł, wycierając szalikiem okulary w drucianej oprawce, po czym starannie umieścił je na nosie i zbliżył się do szklanej ściany odgradzającej ich od laboratorium. Pośrodku pomieszczenia leżał częściowo rozbity wóz otoczony porozrzucanymi kuframi i drewnianymi skrzyniami. W górze, podobne do półprzeźroczystych spadochronów, wisiały ochronne ekrany.

Przy jednym z kufrów stał Latimer, opiekun naukowy Kivrin. Sprawiał wrażenie jeszcze starszego i mniej pewnego siebie niż zazwyczaj. Montoya, ubrana w dżinsy oraz wojskową kurtkę, zajęła miejsce obok konsolety; co chwila zerkała niecierpliwie na zegarek. Przy głównym pulpicie siedział Badri, który wystukiwał coś na klawiaturze, spoglądając ze zmarszczonymi brwiami na ekrany monitorów.

— Gdzie Kivrin? — zapytał Dunworthy.

— Jeszcze jej nie widziałam — poinformowała go Mary. — Myślę, że spokojnie możesz usiąść. Przeskok jest wyznaczony na samo południe, ale szczerze mówiąc wątpię, czy zdążą ze wszystkim, szczególnie jeśli Gilchristowi przyjdzie do głowy wygłosić jeszcze jedno przemówienie. — Przewiesiła płaszcz przez oparcie krzesła i zestawiła na podłogę torbę z pakunkami. — Wolałabym, żeby nie grzebali się przez cały dzień, bo o trzeciej przyjeżdża mój wnuk Colin. To znaczy, jest wnukiem mojej siostry, ale do mnie też mówi „babciu”. Mam go odebrać na stacji metra. — Sięgnęła do torby. — Moja siostrzenica Deirdre wyjechała na Święta do Kentu i poprosiła, żebym się nim zajęła. Mam nadzieję, że przez ten czas przestanie choć na chwilę padać — ciągnęła, zawzięcie grzebiąc w torbie. — Colin ma dwanaście lat i jest bardzo bystrym chłopcem, choć jego słownictwo pozostawia nieco do życzenia. Obecnie wszystko jest dla niego albo „wdechowe” albo „apokaliptyczne”. W dodatku Deirdre pozwala mu jeść stanowczo za dużo słodyczy. — Wreszcie wydobyła z torby wąskie pudełko w czerwonozielone pasy. — Mam to dla niego na Gwiazdkę. Chciałam kupić coś jeszcze, ale zaczęło lać jak z cebra, a poza tym nie jestem w stanie zbyt długo wytrzymać tych okropnych kolęd, które nadają bez przerwy przez głośniki na High Street. — Otworzyła pudełko. — Nie mam pojęcia w co teraz ubierają się dwunastoletni chłopcy, ale przypuszczam, że szaliki są ponadczasowe. Co o tym myślisz, James?… James?

Dunworthy drgnął raptownie i odwrócił się od szyby.

— Proszę?

— Powiedziałam, że moim zdaniem szalik to znakomity prezent gwiazdkowy dla chłopca, nie sądzisz?

Spojrzał na gładki buroszary szalik, który Mary wyjęła z pudełka i pokazywała mu z nie skrywaną dumą. Kiedy był chłopcem w wieku Colina — od tego czasu minęło już prawie pół wieku — wynajdywał najprzeróżniejsze preteksty, żeby tylko nie założyć czegoś takiego na szyję.

— Tak, oczywiście — mruknął, po czym odwrócił się z powrotem w kierunku laboratorium.

— O co chodzi, James? Czy coś się stało?

Latimer podniósł z podłogi małą szkatułkę z metalowymi okuciami, po czym rozejrzał się niepewnie dokoła, jakby zapomniał, co zamierzał z nią zrobić. Montoya ponownie zerknęła ze zniecierpliwieniem na zegarek.

— Gdzie jest Gilchrist? — zapytał Dunworthy.

— Poszedł tam — odparła Mary, wskazując drzwi w przeciwległej ścianie pomieszczenia. — Najpierw przemawiał na temat miejsca sekcji średniowiecza w historii, trochę pogadał z Kivrin, przyglądał się, jak technik przeprowadza testy, po czym zabrał ze sobą Kivrin i zniknął za tymi drzwiami. Przypuszczam, że stara się przygotować ją do przeskoku.

— Przygotować do przeskoku… — mruknął Dunworthy.

— James, usiądź tu wreszcie i powiedz, o co chodzi — zażądała stanowczo, chowając do torby pudełko z szalikiem. — Przede wszystkim: gdzie się podziewałeś? Myślałam, że zjawisz się tu przede mną. Bądź co bądź, Kivrin jest twoją ulubioną studentką.

— Próbowałem się skontaktować z dziekanem Wydziału Historycznego — odparł Dunworthy, spoglądając przez szybę na monitory i wskaźniki zainstalowane na głównym pulpicie kontrolnym.

— Z Basingamem? Wydawało mi się, że wyjechał na ferie?

— Owszem, a Gilchrist tak wszystko urządził, że na czas nieobecności dziekana został jego zastępcą i na własną rękę podjął decyzję o rozpoczęciu badań nad średniowieczem metodą podróży w czasie. Nie konsultując się z nikim, zmienił klasyfikację prawie wszystkich epok. Wiesz jaką kategorię nadał XIV wiekowi? Szóstą. Szóstą, wyobrażasz sobie?! Basingame nigdy by na to nie pozwolił, ale wyjechał nie wiadomo dokąd. — Spojrzał z nadzieją na kobietę. — A może ty wiesz, gdzie on się podziewa?

— Niestety nie. Wydaje mi się, że gdzieś w Szkocji.

— Gdzieś w Szkocji! — powtórzył z goryczą. — A tymczasem Gilchrist wysyła Kivrin do stulecia, które ma kategorię dziesiątą, w którym panowały skrofuły, dżuma, i w którym spalono na stosie Joannę d’Arc! — Spojrzał na Badriego mówiącego coś cicho do mikrofonu. — Powiedziałaś, że Badri przeprowadzał testy. Jakie? Sprawdził koordynaty? Przeprowadził symulację?

— Nie wiem. — Machnęła ręką w kierunku ekranów, na których migotały zmieniające się w szybkim tempie kolumny liczb, tabele i wykresy. — Jestem tylko lekarzem. Wydawało mi się, że to są testy, ale nie pytaj mnie jakie, bo zupełnie się na tym nie znani. On jest z Balliol, prawda?

Dunworthy skinął głową.

— Najlepszy technik, jakiego mamy. — Przez chwilę w milczeniu obserwował Badriego, który wystukiwał coś na klawiaturze nie spuszczając wzroku z monitorów. — Wszyscy technicy z New College wyjechali na ferie. Gilchrist zamierzał wziąć praktykanta, który jeszcze nigdy nie obsługiwał przeskoku z udziałem człowieka. Wyobrażasz sobie? Praktykanta! Z trudem namówiłem go, żeby ściągnął Badriego. Jeśli już się uparł, żeby to zrobić, niech przynajmniej zajmą się tym prawdziwi fachowcy.

Badri zmarszczył brwi, wyjął z kieszeni światłomierz, wstał z fotela i ruszył w kierunku wozu.

— Badri! — zawołał Dunworthy.

Technik nie zareagował. Kontrolując wskazania światłomierza, chodził między porozrzucanymi skrzyniami i kuframi, by wreszcie schylić się i przesunąć jedną z nich nieco w lewo.

— Nie słyszy cię — powiedziała Mary.

— Badri! Muszę z panem porozmawiać!

Mary podniosła się z krzesła.

— On cię nie słyszy, James — powtórzyła. — Ta szyba jest dźwiękoszczelna.

Badri powiedział coś do Latimera, który wciąż trzymał w rękach szkatułkę z metalowymi okuciami, po czym zabrał mu ją i postawił z powrotem w miejscu, w którym na podłodze znajdował się narysowany kredą znak. Latimer sprawiał wrażenie zupełnie zdezorientowanego.

Dunworthy rozejrzał się w poszukiwaniu mikrofonu, lecz nigdzie nie mógł go dostrzec.

— W jaki sposób mogłaś wysłuchać przemowy Gilchrista?

— Nacisnął jakiś guzik — odparła, wskazując tablicę z licznymi przyciskami na jednej ze ścian laboratorium.

Badri wrócił za konsoletę i znowu zaczął mówić do mikrofonu. Ekrany ochronne opuściły się na chwilę, po czym, na polecenie technika, powędrowały z powrotem w górę.

— Poprosiłem go, żeby sprawdził wszystko od A do Z: funkcjonowanie sieci, obliczenia tego praktykanta, koordynaty, dosłownie wszystko… Obiecał mi, że jeśli znajdzie jakąkolwiek niedokładność, nie dopuści do przeskoku, bez względu na to, co powie Gilchrist.

— Chyba nie przypuszczasz, że Gilchrist świadomie narażałby Kivrin na niebezpieczeństwo? — zaprotestowała Mary. — Zapewnił mnie, że przedsięwziął wszelkie możliwe środki ostrożności…

— Dobre sobie! — parsknął Dunworthy. — Wszelkie możliwe środki ostrożności! Nawet nie sprawdził parametrów i nie pofatygował się, żeby przeprowadzić choćby najprostszą symulację! Zanim wysłaliśmy człowieka w XX wiek, przez dwa lata eksperymentowaliśmy ze zdalnie sterowanymi sondami. On nie wysłał ani jednej. Badri powiedział mu, że przeskok powinien zostać odwołany, a on tylko przesunął go o dwa dni! Ten człowiek jest po prostu niekompetentny.

— Ale w swoim przemówieniu wyjaśnił, dlaczego przeskoku należy dokonać właśnie dzisiaj. Powiedział, że w XIV wieku ludzie nie przywiązywali większej wagi do dat, z wyjątkiem okresu siewu i żniw, a także świąt kościelnych. Według niego najwięcej różnych świąt przypadało w okresie Bożego Narodzenia, więc sekcja średniowiecza postanowiła wysłać Kivrin akurat teraz, bo w Adwencie dziewczynie będzie łatwo ustalić położenie czasowe i tak wszystko zorganizować, żeby dwudziestego ósmego grudnia wrócić na miejsce przeskoku.

— Decyzja, żeby wysłać ją teraz, mimo że operacja nie jest właściwie przygotowana, nie ma nic wspólnego z Adwentem ani Bożym Narodzeniem — odparł Dunworthy. Przez cały czas obserwował Badriego, który znowu zmarszczył brwi i stukał jednym palcem w klawiaturę. — Mógł wyznaczyć nową datę na następny tydzień i odebrać ją na przykład w Trzech Króli. Mógł przez pół roku wysyłać bezzałogowe sondy, a potem wpuścić ją w pętlę, co byłoby najbezpieczniejsze. Prawda przedstawia się w ten sposób, że wysyłają właśnie teraz, ponieważ nie ma Basingame’a, który mógłby go powstrzymać.

— Wiesz co? — mruknęła Mary. — Ja też odniosłam wrażenie, że bardzo mu się spieszy. Aż podskoczył, kiedy mu powiedziałam, ile czasu Kivrin powinna spędzić w klinice. Musiałam kilka razy powtarzać, że szczepionki nie działają od razu i że trzeba upewnić się, czy organizm nabrał już wystarczającej odporności.

— Powrót dwudziestego ósmego grudnia… — powiedział z goryczą Dunworthy. — Wiesz, co to za święto? Dzień Młodzianków obchodzony na pamiątkę rzezi niewiniątek dokonanej przez Heroda. Biorąc pod uwagę sposób, w jaki jest przeprowadzana ta operacja, trudno uznać to za dobry omen.

— Czemu więc nie interweniujesz i nie zabronisz Kivrin uczestniczyć w eksperymencie? Przecież jesteś jej opiekunem naukowym.

— Niestety nie — odparł. — Kivrin studiuje w college’u Brasenose, a jej opiekunem jest Latimer. — Wskazał ruchem głowy siwowłosego mężczyznę, który znowu podniósł szkatułkę z podłogi i przyglądał się jej z roztargnieniem. — U nas, w Balliol, zjawiła się nieoficjalnie. Poprosiła mnie o pomoc w przygotowaniach, a ja od razu powiedziałem jej, że powinna się wycofać.

Kivrin przyszła do niego, kiedy była jeszcze na pierwszym roku.

— Chcę na własne oczy zobaczyć średniowiecze — oświadczyła.

Miała niespełna metr pięćdziesiąt wzrostu i jasne włosy splecione w warkocze. Wyglądała tak młodo, że zawahałby się, czy pozwolić jej samodzielnie przejść przez jezdnię.

— Zapomnij o tym — odparł. To był jego pierwszy błąd. Powinien odesłać ją z powrotem do sekcji średniowiecza, żeby porozmawiała o tym ze swoim opiekunem naukowym. — Średniowiecze jest zamknięte. Dostało dziesiątą kategorię.

Od razu miał okazję przekonać się, jak bardzo jest uparta.

— Kategoria dotyczy całej epoki, a pan Gilchrist twierdzi, że nadano ją zbyt pochopnie. Gdyby przeprowadzić analizę rok po roku, okazałoby się, że niektóre okresy są całkiem bezpieczne. Przy nadawaniu kategorii kierowano się między innymi danymi dotyczącymi śmiertelności, która rzeczywiście była dość wysoka, ale przede wszystkim z powodu niedożywienia i braku opieki medycznej. Historyk zaszczepiony przeciwko grasującym wtedy chorobom nie musiałby się niczego obawiać. Pan Gilchrist zamierza zwrócić się do Rady Wydziału z prośbą o dokonanie ponownej oceny i otwarcie przynajmniej części XIV wieku.

— Jakoś nie mogę sobie wyobrazić Rady Wydziału Historycznego otwierającej wiek, w którym nie tylko grasowała Czarna Śmierć, ale także trwała w najlepsze Wojna Stuletnia — odparł Dunworthy.

— Mimo wszystko mogą to zrobić, a kiedy tak się stanie, natychmiast zgłoszę się na ochotnika.

— Nic z tego nie będzie — stwierdził stanowczo. — Choćby dlatego, że na pewno nie wyślą kobiety. W czternastym wieku nie spotykało się samotnie podróżujących kobiet. Tylko te z najniższych klas społecznych wyruszały czasem w drogę bez opieki, ale stawały się łatwym łupem każdego zwierzęcia lub rzezimieszka. Te wywodzące się ze szlachty, a nawet należące do powstającej wtedy klasy średniej, przebywały zawsze w towarzystwie ojców, mężów albo służących, lub wszystkich naraz. Poza tym, nawet jeśli na chwilę zapomnimy, że jesteś kobietą, to przecież nie skończyłaś jeszcze studiów. W średniowieczu czyha zbyt wiele niebezpieczeństw, żeby posyłać tam kogoś bez żadnego doświadczenia.

— Wcale nie jest tam niebezpieczniej niż w dwudziestym wieku — zaprotestowała dziewczyna. — Proszę tylko pomyśleć o gazie musztardowym, karambolach i nalotach dywanowych. Przynajmniej nikt nie zrzuci mi na głowę bomby atomowej. A skąd wziąć doświadczonych specjalistów od średniowiecza? Nikt tam przecież nie był, a pańscy fachowcy od XX wieku nie mają pojęcia o tamtym okresie. Nikt nie ma pojęcia. Nie zachowały się prawie żadne dokumenty, z wyjątkiem rejestrów parafialnych i ksiąg podatkowych, więc nie bardzo wiemy, jak żyli ludzie w tamtych czasach. Właśnie dlatego chcę zobaczyć to na własne oczy. Pomoże mi pan?

— Obawiam się, że będziesz musiała porozmawiać z kimś z sekcji średniowiecza — powiedział wreszcie, ale było już za późno.

— Już z nimi rozmawiałam. Oni też nic nie wiedzą — to znaczy nic praktycznego. Pan Latimer uczy mnie staroangielskiego koncentrując się na fleksji przymiotnikowej i hipotetycznych zmianach miejsc artykulacji głosek, ale jeszcze nie miałam okazji powiedzieć nawet jednego słowa. Muszę znać ich język i obyczaje — ciągnęła, oparłszy się obiema rękami na biurku Dunworthy’ego. — Czy pan wie, że oni nie mieli talerzy? Używali płaskich bochenków chleba zwanych manchets, które zjadali po posiłku. Potrzebuję kogoś, kto opowie mi o takich szczegółach, żebym nie popełniała błędów.

— Jestem specjalistą od dwudziestego wieku, nie od średniowiecza! — zaprotestował. — Ostatni raz czytałem coś na ten temat chyba ze czterdzieści lat temu!

— Ale pan wie, co powinnam wiedzieć. Wystarczy, że zasygnalizuje mi pan problem, a ja już sama znajdę wszystko na ten temat.

— Dlaczego nie zwrócisz się do Gilchrista? — zapytał, choć w głębi duszy uważał, że tamten jest zarozumiałym głupcem.

— Pan Gilchrist poświęca całą energię walce o przeklasyfikowanie epoki i nie ma czasu na nic więcej.

Co mu przyjdzie z przeklasyfikowania epoki, jeśli nie będzie miał nikogo, kogo mógłby tam posłać? — pomyślał Dunworthy, głośno zaś zapytał:

— A ta Amerykanka, Montoya? Zdaje się, że prowadzi prace wykopaliskowe w pobliżu Witney. Powinna sporo wiedzieć na ten temat.

— Ona też nie ma czasu, bo bez przerwy szuka ludzi do pomocy. Sam pan widzi: są zupełnie bezużyteczni. Tylko pan może mi pomóc.

Powinien wtedy powiedzieć: „Jednak to oni są wykładowcami w college’u Brasenose, nie ja”, ale dał się ponieść złośliwej satysfakcji spowodowanej faktem, że oto znalazło potwierdzenie jego głęboko skrywane przekonanie, iż Latimera już tylko niewielki krok dzieli od całkowitej demencji, a Montoya więcej czasu poświęca swoim frustracjom niż autentycznej pracy naukowej oraz że Gilchrist nie jest w stanie samodzielnie wykształcić dobrego historyka. Uznał, iż oto nadarza się znakomita okazja, aby utrzeć nosa sekcji średniowiecza i pokazać im, jak powinno się to robić.

— Wyposażymy cię w elektronicznego tłumacza, ale oprócz staroangielskiego musisz poznać także kościelną łacinę, normański i staroniemiecki.

Kivrin natychmiast wyjęła z kieszeni kartkę i ołówek, i zaczęła pilnie notować.

— Będą ci potrzebne praktyczne umiejętności takie jak dojenie krowy, zbieranie jaj, uprawianie ogródka — wyliczał, zginając palce najpierw prawej, potem lewej ręki. — Musisz zapuścić dłuższe włosy, nauczyć się jeździć konno, szyć, cerować, tkać i prząść, nie na kołowrotku, ale za pomocą wrzeciona. W tamtych czasach nie było jeszcze kołowrotka. — Nagle oprzytomniał, uświadomiwszy sobie, że dał się wciągnąć w pułapkę. — Zdajesz sobie sprawę, co to oznacza? — zapytał.

Kivrin siedziała z pochyloną głową, zapisując każde jego słowo. Jej jasne warkocze kołysały się w rytmie poruszeń głowy.

— Czy zdajesz sobie sprawę, że musisz nauczyć się opatrywać rany i wrzody, musisz wiedzieć, jak przygotować do pogrzebu ciało dziecka, jak własnoręcznie wykopać grób? Niezależnie od tego, co wymyśli Gilchrist, śmiertelność nadal będzie warta pełnej dziesiątki. W XIV wieku przeciętna długość życia wynosiła trzydzieści osiem lat. Częściej niż z żywymi ludźmi będziesz miała do czynienia z trupami. Widziałaś już kiedyś nieboszczyka?

Ołówek znieruchomiał nad papierem, a Kivrin podniosła głowę i z powagą spojrzała mu prosto w oczy.

— Gdzie mogę zacząć się oswajać? — zapytała. — W kostnicy? Czy lepiej zwrócić się do doktor Ahrens z kliniki?

— Powiedziałem jej, że nie może tego zrobić — wyszeptał Dunworthy, wpatrując się przed siebie niewidzącym spojrzeniem. — Ale ona nie chciała mnie słuchać…

— Mnie także — zawtórowała mu Mary.

Dunworthy usiadł obok niej na krześle. Deszcz i gonitwa za Basingamem sprawiły, że odezwał się jego artretyzm. Dopiero teraz zorientował się, iż wciąż ma na sobie palto; ściągnął je z trudem, po czym zdjął szalik, który miał zawiązany wokół szyi.

— Chciałam skauteryzować jej śluzówkę w nosie. Tłumaczyłam, że nie jest przyzwyczajona do zapachów, a raczej do smrodu, jaki przypuszczalnie tam panuje. Odchody, psująca się żywność, nie myte ciała… Tłumaczyłam jej, że jeśli da po sobie poznać obrzydzenie, może napytać sobie biedy, a nawet jeżeli zapanuje nad odruchami warunkowymi, to mogą chwycić ją mdłości, a wtedy trudno racjonalnie myśleć i sprawnie funkcjonować.

— Ale ona nie chciała cię słuchać — powtórzył jak echo Dunworthy.

— Właśnie.

— Ja z kolei starałem się jej wyjaśnić, że w średniowieczu czyha na nią mnóstwo niebezpieczeństw oraz że Gilchrist nie przedsięwziął wystarczających środków ostrożności. Powiedziała mi, że przesadzam.

— Kto wie, może ma rację? — mruknęła Mary. — Bądź co bądź, przeskokiem kieruje nie Gilchrist tylko Badri. W razie najmniejszych wątpliwości z pewnością przerwie operację.

— To prawda.

Badri wciąż stukał jednym palcem w klawiaturę, wpatrując się z uwagą w monitory. Był nie tylko najlepszym technikiem w college’u Balliol, ale także na całym Uniwersytecie. Miał na koncie mnóstwo nienagannie przeprowadzonych przeskoków.

— Poza tym Kivrin jest znakomicie przygotowana — ciągnęła Mary. — Nauczyłeś ją wszystkiego, czego mogłeś, ja przez cały miniony miesiąc zajmowałam się jej stanem fizycznym. Została zaszczepiona przeciwko cholerze, tyfusowi oraz wszystkim chorobom znanym w 1320 roku — nawiasem mówiąc nie zalicza się do niej Czarna Śmierć, która tak bardzo cię niepokoi, ponieważ do Anglii zaraza dotarła dopiero w 1348 roku, a więc dwadzieścia osiem lat później — usunęłam jej wyrostek robaczkowy i wzmocniłam układ odpornościowy. Zaaplikowałam mnóstwo środków przeciwwirusowych i nauczyłam podstaw medycyny średniowiecznej. Z własnej, nieprzymuszonej woli przyswoiła sobie podstawy ziołolecznictwa…

— Wiem, wiem — przerwał jej Dunworthy. Mógłby jeszcze długo ciągnąć wyliczankę. Rok temu Kivrin poświęciła niemal całe ferie świąteczne na naukę łacińskiej liturgii, tkania i wyszywania, on zaś podsuwał jej materiały dotyczące każdej dziedziny wiedzy, która (jego zdaniem) mogła okazać się przydatna w XIV wieku, ale przecież to wszystko było za mało, by uchronić ją przed stratowaniem przez konia lub zgwałceniem przez pijanego rycerza wracającego do domu z kolejnej wyprawy krzyżowej. W 1320 roku wciąż jeszcze palono ludzi na stosach. Na to nic nie poradzi żadna szczepionka. Co będzie, jeżeli ktoś zobaczy ją w trakcie przeskoku i uzna za czarownicę?

Ponownie spojrzał przez szybę. Latimer wreszcie odstawił szkatułkę na miejsce, Montoya znowu zerknęła na zegarek, technik ze zmarszczonymi brwiami stukał w klawiaturę.

— Powinienem odmówić jej pomocy — powiedział. — Zgodziłem się tylko po to, żeby udowodnić Gilchristowi jego brak kompetencji.

— Bzdura. Zgodziłeś się ze względu na nią. Jest taka sama jak ty: bystra, zaradna i zdecydowana.

— Ale ja nigdy nie byłem tak uparty!

— Oczywiście, że byłeś. Doskonale pamiętam jak kiedyś niewiele brakowało, żebyś przeniósł się do Londynu akurat w trakcie najcięższych bombardowań. Innym razem, do spółki z pewnym bibliotekarzem…

Drzwi otworzyły się raptownie i do laboratorium weszli Kivrin oraz Gilchrist. Po to, by przejść nad porozrzucanymi pakunkami, dziewczyna musiała nieco unieść długą suknię. Miała na sobie ten sam płaszcz podszywany króliczym futrem i jasnoniebieską, suto marszczoną suknię z ręcznie tkanego materiału, które pokazała mu wczoraj. Suknia przypominała koc, który ktoś zarzucił jej na ramiona, rękawy zaś były tak długie, że zasłaniały dłonie. Długie jasne włosy, związane z tyłu wstążką, sięgały do połowy pleców. Wciąż nie wyglądała na wystarczająco dorosłą, żeby samodzielnie przejść na drugą stronę ulicy.

Dunworthy poderwał się z krzesła i stanął przy szybie, gotów zapukać, kiedy tylko dziewczyna spojrzy w jego kierunku, ona jednak zatrzymała się wśród porozrzucanych bagaży, pochyliła głowę, przez chwilę wpatrywała się uważnie w podłogę, po czym zrobiła pół kroku naprzód i znieruchomiała w wyznaczonym miejscu.

Gilchrist podszedł do Badriego, zamienił z nim kilka słów, wziął do rąk leżącą na konsolecie tabliczkę i zaczął coś na niej zaznaczać szybkimi ruchami pióra świetlnego.

Kivrin zwróciła się do Gilchrista, wskazując na leżącą na podłodze szkatułkę z metalowymi okuciami. Montoya ze zniecierpliwieniem wzruszyła ramionami, podeszła do dziewczyny i pokręciła głową. Kivrin przemówiła ponownie, tym razem bardziej zdecydowanie; Montoya uklękła, podniosła szkatułkę i położyła ją nieco bliżej wozu.

Gilchrist odhaczył kolejną pozycję na liście. Powiedział kilka słów do Latimera, który podał mu płaskie metalowe pudełko. Gilchrist spojrzał na dziewczynę i skinął głową, ona zaś złożyła ręce, pochyliła głowę, a następnie zaczęła coś szeptać.

— Powtarza jakąś modlitwę? — zapytał Dunworthy. — Bardzo słusznie, bo coś mi się wydaje, że przy tym przeskoku może liczyć wyłącznie na boską pomoc.

— Sprawdzają implant — wyjaśniła Mary.

— Jaki implant?

— Specjalny układ scalony, który będzie rejestrował jej spostrzeżenia. W tamtych czasach większość ludzi nie potrafiła czytać ani pisać, więc wszczepiłam jej do jednego przegubu mikrofon i miniaturową baterię, a do drugiego kostkę pamięci. Rejestrator zaczyna działać, kiedy Kivrin złoży ręce jak do modlitwy. Specjalnie tak to zrobiliśmy, żeby wyglądało, że się modli. Pojemność pamięci wynosi 2,5 gigabajta, aż nadto jak na niespełna trzy tygodnie.

— Powinnaś wszczepić jej też nadajnik, żeby mogła wezwać pomoc.

Gilchrist majstrował przy metalowym pudełku. Pokręcił z niezadowoleniem głową, a wtedy Kivrin trochę wyżej podniosła złączone ręce. Jeden z rękawów osunął się nieco, odsłaniając wyraźne skaleczenie na przegubie.

— Coś jest nie w porządku — powiedział Dunworthy do Mary. — Ona krwawi.

Z rany na przegubie istotnie ciekła wąska czerwona strużka.

Kivrin znowu mówiła do złożonych rąk. Umilkła dopiero wtedy, kiedy usatysfakcjonowany Gilchrist skinął głową. Chwilę później spojrzała w bok, dostrzegła Dunworthy’ego i posłała mu radosny uśmiech. Krwawiła także z rany na skroni, i to tak bardzo, że jasne włosy przylepiły się do skóry. Gilchrist odruchowo zerknął w to samo miejsce co dziewczyna, zmarszczył brwi, a następnie szybkim krokiem ruszył w kierunku szklanego przepierzenia.

Dunworthy z wściekłością załomotał pięścią w szybę.

— Jeszcze nawet nie wyruszyła, a już jest ranna!

Gilchrist podszedł do tablicy z przełącznikami, wcisnął jeden z guzików, po czym wrócił przed szklaną ścianę i zatrzymał się przed Dunworthym.

— Witam, panie Dunworthy. — Lekko skinął głową. — I panią, doktor Ahrens. Nawet nie wiecie jak się cieszę, że przyszliście odprowadzić Kivrin.

Dwa ostatnie słowa wypowiedział z wyraźnym naciskiem, tak że zabrzmiały prawie jak groźba.

— Co jej się stało? — zapytał Dunworthy.

Gilchrist sprawiał wrażenie zaskoczonego.

— A co miałoby się stać?

Kivrin zmierzała w stronę szklanego przepierzenia, podtrzymując suknię zakrwawioną ręką. Teraz, kiedy była bliżej, Dunworthy dostrzegł także fioletowy siniak pod lewym okiem.

— Chcę z nią porozmawiać — oświadczył stanowczo.

— Obawiam się, że nie ma na to czasu — odparł Gilchrist. — Musimy ściśle trzymać się harmonogramu.

— Muszę z nią porozmawiać! Natychmiast!

Gilchrist tak mocno zacisnął usta, że po obu stronach jego nosa pojawiły się białe pionowe kreski.

— Pozwolę sobie przypomnieć panu, panie Dunworthy — wycedził lodowatym tonem — że to przedsięwzięcie zorganizował college Brasenose, a nie Balliol. Naturalnie jestem panu zobowiązany za to, że zechciał pan wypożyczyć nam waszego technika oraz doceniam pańskie wieloletnie doświadczenie, niemniej jednak pragnę pana zapewnić, że całkowicie panuję nad sytuacją.

— Wobec tego, czemu ta dziewczyna jest ranna, choć jeszcze nie dokonała przeskoku?

— Jak to miło, że pan przyszedł, panie Dunworthy! — zawołała Kivrin, podchodząc do szyby. — Bałam się, że nie zdążę powiedzieć panu do widzenia. Ach, jakie to wszystko ekscytujące!

Ekscytujące.

— Kivrin, ty krwawisz. Co się stało?

— Nic. — Dziewczyna delikatnie dotknęła skroni i spojrzała na palce. — To część przebrania. — Dopiero teraz zauważyła Mary stojącą w głębi pomieszczenia obserwacyjnego. — Doktor Ahrens! Cieszę się, że panią widzę.

Mary zrobiła krok naprzód, wciąż trzymając w ręku torbę z prezentami.

— Chciałam zobaczyć miejsce po szczepionce — powiedziała.

— Miałaś jakieś inne objawy poza opuchlizną? Swędzenie albo coś w tym rodzaju?

— Proszę się nie obawiać, wszystko jest w porządku.

Kivrin podciągnęła rękaw, po czym prawie natychmiast pozwoliła mu opaść, tak że Mary nie zdążyła dobrze przyjrzeć się wewnętrznej stronie przedramienia. Zdążyła natomiast dostrzec kolejny siniak, rozległy i prawie czarny.

— Może ktoś zechciałby mi wyjaśnić, dlaczego ona krwawi? — zapytał Dunworthy, z trudem zachowując spokój.

— Już panu mówiłam, że to część przebrania. Nazywam się Isabel de Beauvrier i w trakcie podróży zostałam napadnięta przez zbójców. — Kivrin wskazała za siebie, na zniszczony wóz i porozrzucane bagaże. — Zabrali wszystko, co przedstawiało jakąś wartość, mnie zaś zostawili na pewną śmierć. Przecież to pański pomysł, panie Dunworthy — dodała z wyrzutem.

— Z całą pewnością nigdy nie proponowałem, żebyś wyruszała cała zakrwawiona i posiniaczona!

— Zrezygnowaliśmy z makijażu, ponieważ chłopcy od rachunku prawdopodobieństwa nie mogli nas zapewnić, że nie trafi się ktoś, kto będzie próbował opatrzyć jej rany — wyjaśnił Gilchrist.

— W związku z tym postanowił pan po prostu zdzielić ją w głowę?

— Panie Dunworthy, po raz kolejny przypominam panu, że…

— …to przedsięwzięcie college’u Brasenose, a nie Balliol? Ma pan cholerną rację. My w sekcji dwudziestego wieku staramy się przede wszystkim uchronić naszych ludzi przed wszelkimi obrażeniami i nie maltretujemy ich przed dokonaniem przeskoku. Chcę porozmawiać z Badrim. Muszę wiedzieć, czy sprawdził obliczenia tego praktykanta.

Gilchrist ponownie zacisnął usta.

— Nie przeczę, że pan Badri Chaudhuri jest pańskim technikiem, ale to mój przeskok. Zapewniam pana, że wzięliśmy pod uwagę wszystkie dające się przewidzieć ewentualności i…

— To tylko zadrapanie — przerwała mu Kivrin. — Wcale nie boli. Naprawdę nic mi nie jest. Proszę się nie martwić, panie Dunworthy. To ja wpadłam na pomysł z tymi siniakami i całą resztą. Przypomniałam sobie to wszystko, co opowiadał mi pan o kobietach żyjących w średniowieczu, że były takie słabe i delikatne, i postanowiłam wyglądać na jeszcze słabszą, niż jestem naprawdę.

To niemożliwe, pomyślał Dunworthy. Nie można wyglądać na jeszcze słabszą i bardziej bezbronną.

— Udając nieprzytomną będę mogła podsłuchać, co mówią ludzie, którzy są przy mnie, a oni nie będą zadawać mi żadnych pytań, bo będzie oczywiste, że…

— Pora zająć pozycję — przerwał jej Gilchrist i postąpił krok w kierunku tablicy z przyciskami.

— Już idę — odparła Kivrin, nie ruszając się jednak z miejsca.

— Wkrótce musimy otworzyć sieć.

— Wiem — powiedziała spokojnie. — Tylko pożegnam się z panem Dunworthym i doktor Ahrens.

Gilchrist skinął głową, odwrócił się bez słowa i wkroczył między porozrzucane kufry. Latimer, który zapytał go o coś z drugiego końca pomieszczenia, usłyszał w odpowiedzi jedynie głuche warknięcie.

— Co oznacza „zająć pozycję”? — zapytał Dunworthy. — Czy on zamierza cię znokautować, ponieważ z raportu dostarczonego przez sekcję prawdopodobieństwa wynika, że może trafić się ktoś, kto nie uwierzy, że jesteś nieprzytomna?

— „Zająć pozycję” oznacza tylko tyle, że muszę położyć się na podłodze i zamknąć oczy — odparła z uśmiechem dziewczyna. — Naprawdę niepotrzebnie się pan martwi.

— Powinnaś zaczekać do jutra, żeby Badri miał czas powtórzyć wszystkie obliczenia.

— A ja chciałabym jednak obejrzeć to miejsce po szczepionce — wtrąciła Mary.

— Proszę, nie martwcie się o mnie! Skóra mnie nie swędzi, skaleczenie nie boli, a Badri od rana nie robi nic innego, tylko sprawdza obliczenia. Wiem, że chodzi wam o moje bezpieczeństwo, ale naprawdę nie powinniście się tak niepokoić. Przeskok nastąpi na drodze z Oxfordu do Bath, zaledwie dwie mile od Skendgate. Jeśli nikt się nie zjawi, sama pójdę do wsi i powiem mieszkańcom, że zostałam napadnięta przez rabusiów. Oczywiście najpierw dokładnie oznaczę i zapamiętam miejsce, żebym mogła potem do niego wrócić. — Kivrin dotknęła szyby ręką. — Chcę wam obojgu bardzo podziękować za to, co dla mnie zrobiliście. Zawsze marzyłam o tym, żeby na własne oczy zobaczyć jak ludzie żyli w średniowieczu, i teraz moje marzenia stają się rzeczywistością.

— Przypuszczalnie zaraz po przeskoku będziesz odczuwała znużenie i ból głowy — ostrzegła ją Mary. — Nie przejmuj się, bo to typowe skutki uboczne podróży w czasie.

Gilchrist ponownie stanął blisko przepierzenia.

— Już pora — powiedział krótko.

— Muszę iść. — Dziewczyna zebrała w dłoniach ciężki materiał sukni. — Jeszcze raz wam dziękuję. Gdyby nie wy, na pewno by mi się nie udało.

— Do zobaczenia — powiedziała Mary.

— Uważaj na siebie — dorzucił Dunworthy.

— Może pan być spokojny — odparła, lecz Dunworthy już tego nie usłyszał, ponieważ Gilchrist wyłączył głośniki w pomieszczeniu obserwacyjnym. Dziewczyna uśmiechnęła się, pomachała ręką, po czym ruszyła z powrotem w kierunku rozbitego wozu.

Mary usiadła i zaczęła grzebać w torbie w poszukiwaniu chusteczki. Tymczasem w laboratorium Gilchrist odczytywał następne pozycje z tabliczki, Kivrin kiwała głową, on zaś po raz kolejny odhaczał je za pomocą pióra świetlnego.

— A co będzie, jeśli dostanie zakażenia krwi od tej rany na skroni? — zapytał Dunworthy, nie odwracając się od szyby.

— Nie dostanie — zapewniła go Mary. — Wzmocniłam jej układ odpornościowy.

Głośno wydmuchała nos.

Kivrin najwyraźniej sprzeczała się o coś z Gilchristem, ponieważ nad ustami mężczyzny znowu pojawiły się białe kreski. Wreszcie dziewczyna stanowczo potrząsnęła głową, on zaś szybkim, nerwowym poruszeniem pióra zrobił jeszcze jeden znaczek na tabliczce.

Zarówno on jak i pozostali ludzie z sekcji średniowiecza mogli być niekompetentni, lecz z pewnością nie dałoby się tego powiedzieć o Kivrin. Znała staroangielski, kościelną łacinę i anglosaksoński. Wykuła na pamięć całą liturgię, nauczyła się haftować i doić krowę. To ona wymyśliła sobie tożsamość oraz historię uzasadniającą, skąd wzięła się zupełnie sama na drodze łączącej Bath z Oxfordem. Miała translator, wzmocniony układ immunologiczny i pozbyła się wyrostka robaczkowego.

— Da sobie radę śpiewająco — powiedział Dunworthy bardziej do siebie niż do Mary — co tylko utwierdzi Gilchrista w przekonaniu, że jego metody są właściwe i skuteczne.

Gilchrist podszedł do konsolety i wręczył tabliczkę Badriemu. Kivrin ponownie złożyła ręce, pochyliła głowę tak nisko, że prawie dotknęła ich ustami, po czym zaczęła coś szeptać.

Mary stanęła tuż za Dunworthym, wciąż ściskając w dłoni chusteczkę.

— Kiedy miałam dziewiętnaście lat… Mój Boże, kto by pomyślał, że to było czterdzieści lat temu! Nie zdawałam sobie sprawy, że minęło tyle czasu… W każdym razie, podróżowałam z siostrą po Egipcie. Działo się to w trakcie Wielkiej Epidemii. Wszędzie dokoła wprowadzano kwarantannę, a Izraelczycy strzelali do każdego Amerykanina, jaki pojawił się w zasięgu wzroku, lecz my nie zwracałyśmy na to najmniejszej uwagi. Chyba nawet nie przyszło nam do głowy, że grozi nam jakieś niebezpieczeństwo, że możemy się zarazić albo zostać wzięte za Amerykanki. Chciałyśmy zobaczyć piramidy i nie interesowało nas nic więcej.

Kivrin przerwała modlitwę, Badri natomiast wstał od pulpitu, podszedł do dziewczyny i rozmawiał z nią co najmniej przez minutę. Głęboka zmarszczka ani na chwilę nie zniknęła z jego czoła. Kivrin uklękła, a następnie położyła się na plecach z jednym ramieniem przerzuconym bezwładnie w taki sposób, żeby częściowo zasłaniało jej oczy. Technik poprawił ułożenie sukni, zmierzył natężenie światła, wrócił do konsolety i powiedział parę słów do mikrofonu. Kivrin leżała bez ruchu. W blasku lamp krew zasychająca powoli na jej skroni wydawała się niemal czarna.

— Mój Boże, wygląda tak młodo… — szepnęła Mary.

Badri ponownie rzucił kilka słów do mikrofonu, przez chwilę wpatrywał się w ekrany monitorów, po czym wrócił do Kivrin. Poprawił jej prawy rękaw, znowu zmierzył natężenie światła, delikatnie przesunął ramię zasłaniające oczy, powtórzył pomiar.

— I co, zobaczyłyście piramidy? — zapytał Dunworthy.

— Proszę?

— Wtedy, w Egipcie. Kiedy pojechałyście na Bliski Wschód nie zważając na niebezpieczeństwo. Udało wam się obejrzeć piramidy?

— Nie. Akurat tego dnia, kiedy miałyśmy wyruszyć na pustynię, w Kairze ogłoszono kwarantannę. — Mary spojrzała na Kivrin leżącą nieruchomo na podłodze laboratorium. — Ale zobaczyłyśmy Dolinę Królów.

Badri ponownie przesunął ramię dziewczyny, przez kilka sekund stał nad nią, przyglądając się jej ze zmarszczonymi brwiami, po czym wrócił do konsolety. Natychmiast dołączyli do niego Gilchrist i Latimer. Montoya cofnęła się o krok, by zrobić im miejsce przy pulpicie. Badri rzucił krótkie polecenie do mikrofonu i spod sufitu opuściła się półprzeźroczysta zasłona, spowijając Kivrin niczym biały całun.

— Byłyśmy bardzo zadowolone z wyprawy. Wróciłyśmy do domu bez jednego zadrapania.

Dolna krawędź zasłony zetknęła się z podłogą i znieruchomiała.

— Uważaj na siebie — wyszeptał Dunworthy.

Mary ujęła go za rękę.

Latimer i Gilchrist nie odrywali wzroku od ekranów, przez które w oszałamiającym tempie mknęły kolumny liczb. Montoya po raz kolejny zerknęła na zegarek, Badri zaś pochylił się do przodu i dotknął przycisku otwierającego sieć. Powietrze za zasłoną zamigotało, jakby nagle zaczął padać tam śnieg.

— Nie rób tego, Kivrin — powiedział Dunworthy.


ZAPIS Z KSIĘGI SĄDU OSTATECZNEGO[1]
(000008–000242)

Pierwszy zapis. 22 grudnia 2054, Oxford. Będą to moje obserwacje dotyczące życia w Oxfordshire w Anglii między 13 a 28 grudnia 1320 (według starej rachuby czasu).


(przerwa)

Panie Dunworthy, nazwałam ten mówiony dziennik Księgą Sądu Ostatecznego, ponieważ w założeniu ma stanowić dokumentalny opis życia w średniowieczu, czym w gruncie rzeczy była księga katastralna spisana na polecenie Wilhelma Zdobywcy, choć jemu chodziło zapewne tylko o to, aby upewnić się, że ściągnął od podwładnych wszystkie podatki i należności.

Nazwałam tak mój dziennik również ze względu na pana, ponieważ zdaje się pan być pewien, że przydarzy mi się coś okropnego. Właśnie w tej chwili patrzę na pana: stoi pan za szybą w pomieszczeniu obserwacyjnym i rozmawia o czymś z biedną doktor Ahrens — przypuszczalnie opisuje jej pan niebezpieczeństwa, jakie czyhają na mnie w XIV wieku. Niepotrzebnie się pan trudzi; zdążyła już ostrzec mnie przed ubocznymi skutkami podróży w czasie oraz opowiedzieć ze szczegółami o wszystkich straszliwych chorobach, jakie wtedy grasowały, choć przecież jestem uodporniona na każdą z nich. Wspomniała także o gwałcicielach, których podobno było wtedy na pęczki. Zapewniałam ją, że nic mi nie będzie, ale ona w ogóle mnie nie słuchała, tak samo jak pan.

Nic mi nie będzie, panie Dunworthy.

Chyba nie ma mi pan za złe, że trochę sobie z pana żartuję, bo skoro słyszy pan moje słowa, to znaczy, że wróciłam cała i zdrowa, i że naprawdę nic mi się nie stało. Zdaję sobie sprawę, iż chodzi panu wyłącznie o moje dobro i wiem, że gdyby nie pańska pomoc, na pewno nie dałabym sobie rady.

Dedykuję panu moją Księgę Sądu Ostatecznego. Gdyby nie pan, nie stałabym tutaj w sukni i płaszczu, szepcząc do implantowanego rejestratora i czekając, aż Badri i pan Gilchrist uporają się wreszcie z tymi nie kończącymi się obliczeniami. Czemu oni tak się guzdrzą? Chciałabym wyruszyć jak najprędzej.


(przerwa)

Już jestem.

2.

— Cóż… — powiedziała Mary z głębokim westchnieniem. — Chętnie bym się czegoś napiła.

— Przed chwilą sprawiałaś wrażenie, że spieszysz się na stację, żeby odebrać wnuka — odparł Dunworthy, w dalszym ciągu wpatrując się w miejsce, gdzie jeszcze kilka sekund temu leżała Kivrin. W powietrzu wirowało kilka płatków śniegu, a na podłodze laboratorium utworzyła się cienka warstwa lodu.

Trzech mężczyzn wpatrywało się z uwagą w ekrany, mimo że na wszystkich widać było tylko poziomą linię świadczącą o tym, że przeskok odbył się bez żadnych niespodzianek.

— Colin przyjeżdża dopiero o trzeciej — wyjaśniła Mary. — Szczerze mówiąc, ty też wyglądasz jak ktoś, komu przydałby się łyk czegoś mocniejszego. „Pod krzyżem i jagnięciem” jest prawie dokładnie po drugiej stronie ulicy.

— Zaczekam, dopóki jej nie zlokalizują — powiedział Dunworthy, obserwując technika.

Ekrany nadal były puste. Badri spoglądał na nie ze zmarszczonymi brwiami. Montoya rzuciła okiem na zegarek i powiedziała coś do Gilchrista, który bez słowa skinął głową; kobieta złapała torbę spod konsolety, machnęła ręką Latimerowi, po czym szybkim krokiem wyszła z laboratorium.

— W przeciwieństwie do naszej amerykańskiej koleżanki, która najwyraźniej nie może wytrzymać nawet paru godzin z dala od swoich wykopalisk, chcę mieć pewność, że Kivrin dotarła na miejsce cało i bez przygód — oświadczył Dunworthy.

Mary zakładała już palto.

— Przecież nie proponuję ci, żebyś wracał do Balliol. Weź jednak pod uwagę, że ustalenie dokładnych parametrów zajmie co najmniej godzinę, jeżeli nie dwie, a fakt, że będziesz tu sterczał z nosem przylepionym do szyby, nikomu nie pomoże. Sam wiesz: woda nie zagotuje się szybciej od samego patrzenia, i tak dalej. Pub jest po drugiej stronie ulicy. To niewielka knajpka, bardzo przytulna, jedna z tych, w których nie ma idiotycznych świątecznych dekoracji i gdzie nie odtwarzają bez przerwy koncertów na dzwonki. — Podała mu płaszcz. — Napijemy się, zjemy coś ciepłego, a potem wrócisz tu i będziesz mógł zapuszczać korzenie dopóty, dopóki wreszcie uda im się ją zlokalizować.

— Wolę zaczekać tutaj — odparł Dunworthy. — Do licha, czemu to Basingame nie ma wszczepionego nadajnika? Rozumiem, że nawet dziekan Wydziału Historycznego musi od czasu do czasu wyjechać na ferie, ale mógłby przynajmniej zostawić numer, pod którym dałoby się go złapać!

Niespodziewanie Gilchrist wyprostował się, poklepał Badriego po ramieniu i wylewnie uścisnął rękę Latimerowi, który oderwał wzrok od wciąż pustych ekranów i zamrugał ze zdziwieniem, jakby nie wiedział, gdzie jest. Zaraz potem szeroko uśmiechnięty Gilchrist ruszył w kierunku szklanego przepierzenia.

— W porządku, idziemy — zmienił nagle zdanie Dunworthy, wyrwał Mary płaszcz z ręki i otworzył drzwi. Natychmiast uderzyły w nich podniosłe dźwięki „Gdy pasterze trzód swych strzegli”. Mary wymknęła się na zewnątrz, jakby uciekała przed zmasowanym atakiem nieprzyjaciela, Dunworthy zaś zamknął drzwi i podążył za nią przez dziedziniec w kierunku bramy college’u Brasenose.

Nadal było bardzo zimno, ale przynajmniej przestało padać. Sądząc jednak po wyglądzie nieba deszcz mógł zacząć siąpić lada chwila; większość przechodniów tłoczących się na chodniku przed bramą uznała zapewne, iż tak właśnie się stanie, ponieważ nikomu nie chciało się nawet złożyć parasola. Jakaś kobieta z wielką parasolką w fioletowe i czerwone kwiaty, dźwigająca w obu rękach torby ze świątecznymi zakupami, wpadła z impetem na Dunworthy’ego.

— Mógłby pan trochę uważać! — parsknęła z oburzeniem, po czym ruszyła szybkim krokiem w swoją stronę, nawet nie czekając na odpowiedź.

— To się nazywa prawdziwy świąteczny nastrój — zauważyła Mary, usiłując zapiąć palto jedną ręką, ponieważ w drugiej trzymała torbę z prezentami. — Pub jest tam, zaraz za apteką — dodała, wskazując głową drugą stronę ulicy. — Wszystko przez te przeklęte kuranty. Każdego mogą doprowadzić do szału.

Podążyła przed siebie chodnikiem, lawirując między niezliczonymi parasolami. Dunworthy zastanawiał się przez chwilę, czy powinien założyć płaszcz, ale doszedł do wniosku, że nie warto. Ruszył za Mary unikając zderzenia ze śpieszącymi dokądś zaaferowanymi ludźmi. Próbował zgadnąć tytuł mordowanej właśnie kolędy. Melodia przypominała skrzyżowanie wojskowej pobudki z marszem pogrzebowym, lecz jego zdaniem miało to być: „Przybieżeli do Betlejem”.

Mary zatrzymała się na krawędzi chodnika naprzeciwko apteki i ponownie zaczęła grzebać w torbie.

— Co to za kocia muzyka? — zapytała, wyjmując składaną parasolkę. — „Dzisiaj w Betlejem”?

— „Przybieżeli do Betlejem” — odparł Dunworthy i wyszedł na jezdnię.

— James! — krzyknęła przeraźliwie Mary, chwytając go za rękaw.

Przednie koło roweru minęło go o kilka centymetrów, prawy pedał zahaczył lekko o nogę. Rowerzysta skręcił gwałtownie, odwrócił się na siodełku i wrzasnął z wściekłością:

— Co jest, do cholery? Nie potrafisz chodzić po ulicy?!

Speszony Dunworthy cofnął się o krok i niewiele brakowało, by przewrócił sześcioletnią dziewczynkę tulącą do piersi pluszowego świętego Mikołaja. Matka dziecka spiorunowała go wzrokiem.

— Ostrożnie, James — upomniała go Mary.

Deszcz zaczął padać w chwili, gdy znajdowali się na środku jezdni. Mary wbiegła pod markizę apteki i zaczęła walczyć z parasolką, która za żadne skarby nie chciała się otworzyć. Po drugiej stronie szyby wystawowej, wśród świątecznych dekoracji z kolorowej bibuły i celofanu, wisiał plakat z wezwaniem: „Wspomóż fundusz na restaurację dzwonów z parafii Marston”.

Kuranty przestały znęcać się nad „Przybieżeli do Betlejem” albo „Dzisiaj w Betlejem”, wzięły natomiast w obroty kolędę „Mędrcy świata, monarchowie”. Dunworthy rozpoznał ją wyłącznie po tonacji.

Mary wciąż nie mogła poradzić sobie z parasolką. W końcu zrezygnowała, wepchnęła ją z powrotem do torby i szybko ruszyła przed siebie zatłoczonym chodnikiem. Dunworthy podążał tuż za nią, unikając o włos kolizji. Minął aptekę, obwieszony migającymi lampkami kiosk z prasą i wreszcie skręcił w otwarte drzwi, które dla niego przytrzymała.

Okulary natychmiast zaszły mu parą. Zdjął je, by wytrzeć skrajem płaszcza, Mary natomiast zamknęła drzwi i popchnęła go delikatnie w objęcia cudownej ciszy wypełnionej ciepłymi odcieniami brązu.

— O rety! — jęknęła. — Naprawdę byłam pewna, że przynajmniej tutaj dadzą sobie spokój z tymi przeklętymi dekoracjami!

Dunworthy założył okulary i rozejrzał się dokoła. Na półkach za barem wiły się plastikowe węże, przez które przebiegały różnokolorowe błyski, natomiast w kącie baru na obrotowej podstawce stała sztuczna, przeraźliwie zielona choinka.

Byli sami, jeśli nie liczyć stojącego za barem postawnego mężczyzny o czerwonej, mięsistej twarzy. Mary przecisnęła się między dwoma stolikami i zajęła miejsce w kącie niewielkiego pomieszczenia.

— Przynajmniej nie słychać tu tych przeklętych kurantów! — stwierdziła z ulgą, stawiając torbę na drewnianej ławie. — Zajmę się napojami, a ty siadaj tu i nigdzie się nie ruszaj. Niewiele brakowało, żeby ten rowerzysta rozjechał cię na śmierć. — Wyłowiła z torby kilka wymiętych banknotów, po czym skierowała się do baru. — Dwa kufle piwa — powiedziała do barmana, a następnie spojrzała na Dunworthy’ego. — Zjesz coś? Mają kanapki i koreczki z serem.

— Widziałaś Gilchrista, jak stał przy konsolecie i uśmiechał się, jakby przed chwilą ktoś narobił mu do kieszeni? Nawet nie upewnił się, czy wszystko poszło jak należy. Kivrin może leżeć tam półżywa albo nastąpił poślizg większy niż przewidywali…

— Dwa kufle piwa i dużą whisky — skorygowała zamówienie.

Dunworthy dopiero teraz usiadł przy stoliku udekorowanym miniaturową szopką z plastikowymi owieczkami i półnagą laleczką w żłóbku.

— Powinien wysłać ją z miejsca, gdzie teraz są wykopaliska — ciągnął nie przejawiając najmniejszego zainteresowania tym, czy ktoś go słyszy. — Obliczenia dla przeskoku z udziałem człowieka muszą być znacznie bardziej precyzyjne niż przy eksperymentach ze zdalnie sterowanymi sondami, choć i tak trzeba się cieszyć, że nie wpadł na pomysł z pętlą czasową. Zatrudnić praktykanta do wyliczenia koordynatów! Bałem się, że kiedy dostanie Badriego, dojdzie do wniosku, że teraz może sobie pozwolić nawet na zrobienie pętli. — Przysunął jedną z owieczek do pasterza. — Wątpię, czy zdaje sobie sprawę z różnicy. Wiesz, co mi powiedział, kiedy uprzedziłem go, że najpierw powinien wysłać przynajmniej jedną sondę? „Przecież jeśliby miało wydarzyć się coś nieprzewidzianego, możemy w każdej chwili cofnąć się w przeszłość i zabrać pannę Engle, zanim to się zdarzy”. Ten człowiek nie ma pojęcia o funkcjonowaniu sieci, nic nie wie o paradoksach, nie dociera do niego, że Kivrin naprawdę tam jest, i że cokolwiek jej się stanie, nie zdołamy temu przeciwdziałać.

Mary zmierzała w jego stronę klucząc między stolikami, ze szklanką w jednej ręce i dwoma kuflami w drugiej. Najpierw postawiła przed nim whisky.

— Oto najlepsze lekarstwo dla ofiar wypadków ulicznych i nadopiekuńczych ojców. Uderzył cię w nogę?

— Nie — skłamał Dunworthy.

— W zeszłym tygodniu niewiele brakowało a też potrąciłabym pieszego. Nawiasem mówiąc, jednego z twoich studentów. Właśnie pojawił się po dwóch tygodniach spędzonych nad Marną. Nie drasnęła go ani jedna kula, a zaledwie kilka godzin po powrocie zginąłby pod kołami mojego roweru.

Wróciła do baru po koreczki z sera.

— Złoszczą mnie takie opowieści. — Wziął do ręki plastikową Matkę Boską ubraną w białobłękitną szatę. — Gdyby jednak przygotował pętlę, przynajmniej nie groziłoby jej zamarznięcie na śmierć. Powinni ubrać ją w coś cieplejszego niż płaszcz podszywany króliczym futerkiem. Czy on naprawdę nie wie, że właśnie wtedy zaczynała się tak zwana Mała Epoka Lodowa?

— Już wiem, kogo mi przypominasz — powiedziała Mary, stawiając na stoliku talerz z koreczkami. — Matkę Williama Gaddsona.

Dunworthy uważał, że nie zasłużył sobie na taką złośliwość z jej strony. William Gaddson był jego studentem z pierwszego roku. Od października matka odwiedziła syna już sześciokrotnie, za pierwszym razem po to, by przywieźć mu nauszniki.

— Na pewno się zaziębi, jeśli nie będzie ich nosił — oświadczyła Dunworthy’emu. — Willy zawsze był wątłego zdrowia, a teraz jest daleko od domu, i w ogóle. Mimo moich próśb jego opiekun naukowy nie poświęca mu należytej uwagi.

Willy przypominał rozłożysty dąb i sprawiał wrażenie równie podatnego na choroby jak najzdrowszy egzemplarz tegoż drzewa w najlepiej utrzymanym ogrodzie botanicznym.

— Jestem pewien, że potrafi sam zadbać o siebie — odpowiedział Dunworthy, co okazało się poważnym błędem, ponieważ natychmiast dopisała go do listy ludzi, którzy nie troszczą się należycie o jej ukochanego synka, co jednak nie przeszkadzało jej w dostarczaniu co dwa tygodnie witamin dla Willy’ego oraz w przekonywaniu Dunworthy’ego, że powinien zwolnić go z treningów wioślarskich, ponieważ wiążą się one z nadmiernym wysiłkiem.

— Nie wydaje mi się, żeby moją troskę o Kivrin można było zaliczyć do tej samej kategorii, co nadopiekuńczość pani Gaddson. W czternastym wieku wprost roi się od różnych rzezimieszków i złodziei.

— Pani Gaddson to samo mówi o Oxfordzie — odparła Mary, podnosząc kufel do ust. — Starałam się jej wytłumaczyć, że nie zdoła obronić Willy’ego przed życiem, a tobie nie uda się obronić Kivrin. Przecież sam dobrze wiesz, że nie zostaje się historykiem siedząc w domu na kanapie. Prędzej czy później sam musiałbyś ją dokądś wysłać, a jeśli się dobrze zastanowić, to każde stulecie powinno z takich lub innych powodów dostać dziesiątkę.

— W naszym nie ma Czarnej Śmierci.

— Ale była Wielka Epidemia, która zabiła sześćdziesiąt pięć milionów ludzi. Poza tym, w 1320 w Anglii nikt jeszcze nie słyszał o zarazie. Przedostała się przez Kanał dopiero w 1348, — Odstawiła kufel na stół, niechcący przewracając figurkę Matki Boskiej. — A nawet gdyby dotarła wcześniej, nie wyrządziłaby Kivrin najmniejszej krzywdy, bo uodporniłam ją przeciwko dżumie dymieniczej. — Uśmiechnęła się melancholijnie do Dunworthy’ego. — Jak widzisz, są chwile, kiedy nawet ja spoglądam na świat oczami pani Gaddson, choć Kivrin i tak na pewno by się nie zaraziła, właśnie dlatego, że oboje tak bardzo się tym niepokoimy. To, czego się obawiasz, nigdy się nie zdarza… W przeciwieństwie do wszystkiego, co niespodziewane.

— Żadna mi pociecha.

Postawił Matkę Boską obok Józefa; przewróciła się ponownie, więc ustawił ją jeszcze raz w tym samym miejscu.

— Owszem, to powinno być dla ciebie pociechą, bo przecież wymyśliłeś wszystkie zagrożenia, wobec których mogłaby stanąć Kivrin, z czego wynika, że jest całkowicie bezpieczna. Przypuszczalnie siedzi już w jakimś zamku i zajada pieczonego bażanta, naturalnie jeśli tam jest ta sama godzina, co tutaj.

Dunworthy pokręcił głową.

— Na pewno nastąpiło jakieś przesunięcie, i to Bóg wie jakie, bo Gilchrist nie uznał za stosowne skontrolować parametrów. Zdaniem Badriego poślizg może sięgnąć nawet kilku dni.

Albo kilku tygodni, dodał w myśli. Jeśli tam jest połowa stycznia, to minie sporo czasu, zanim Kivrin zorientuje się w rozmiarach poślizgu, bo nie będzie żadnych świąt, które pomogłyby jej ustalić dokładną datę. Ba, wystarczyłby kilkugodzinny poślizg, żeby znalazła się zupełnie sama w środku nocy w lesie zamieszkanym tylko przez złoczyńców i dzikie zwierzęta.

— Mam nadzieję, że nie ominą jej Święta — powiedziała Mary. — Nie mogła się doczekać, żeby obejrzeć średniowieczne nabożeństwo bożonarodzeniowe.

— Do Świąt zostały jeszcze dwa tygodnie, bo tam nadal obowiązuje kalendarz juliański. Kalendarz gregoriański został wprowadzony dopiero w 1582 roku.

— Wiem. Gilchrist rozwodził się nad tym w swoim przemówieniu. Poświęcił sporo czasu reformie kalendarza i rozbieżności dat. Byłam prawie pewna, że podejdzie do tablicy i narysuje wykres. Właśnie: jaki tam jest teraz dzień?

— Trzynasty grudnia.

— Może to i dobrze, że nie znamy dokładnego czasu?… Kiedy Deirdre i Colin byli przez rok w Stanach, martwiłam się o nich prawie bez przerwy, tyle że te moje troski okazały się zupełnie niezsynchronizowane z rzeczywistością. Na przykład niepokoiłam się, że chłopiec wpadnie pod coś w drodze do szkoły, podczas gdy on smacznie spał, bo tam był jeszcze środek nocy. Czarnowidztwo nie ma właściwej mocy, jeśli nie potrafisz wyobrazić sobie katastrofy ze wszystkimi szczegółami, łącznie z pogodą, porą dnia i kolorem liści na drzewach. Kiedy to sobie uświadomiłam, przez pewien czas martwiłam się, że nie mam się czym martwić, a potem w ogóle przestałam zawracać sobie głowę. Kto wie, może z tobą będzie tak samo?

Mary miała rację. Myśląc o Kivrin wciąż widział ją leżącą wśród porozrzucanych kufrów i porozbijanych skrzyń, przy zdemolowanym wozie, ale to przecież nie miało najmniejszego sensu. Minęła już prawie godzina. Nawet jeśli na drodze nie pojawił się żaden podróżny, z pewnością nie czekała bezczynnie aż zamarznie na śmierć, tylko wyruszyła w kierunku najbliższej osady.

Dunworthy swoją pierwszą podróż w czasie odbył w ramach ćwiczeń doskonalących metody kalibrowania sieci. Jego zadanie polegało na tym, żeby nie ruszać się z miejsca i spokojnie czekać na powrót. Wysłali go w środek nocy do Oxfordu w roku 1956; ponieważ wiedział, że sprawdzanie parametrów potrwa co najmniej dziesięć minut, co sił w nogach popędził cztery przecznice dalej, by rzucić okiem na Bibliotekę. Wyprawa zajęła mu jednak trochę więcej czasu, niż przewidywał, w związku z czym technik mało co nie dostał zawału, kiedy otworzywszy sieć zobaczył, że jest pusta.

Tak, Kivrin na pewno nie leży bez ruchu z zamkniętymi oczami, wiedząc, że tuż obok, dosłownie na wyciągnięcie ręki, czeka na nią świat średniowiecza. Nagle wyobraził ją sobie jak stoi na drodze z Oxfordu do Bath, rozgląda się pilnie we wszystkie strony, gotowa upaść na ziemię i udawać zemdloną, gdyby na horyzoncie pojawił się jakiś człowiek. Jest młoda, inteligentna, pełna zapału; dlaczego miałoby jej się coś stać?

Od razu poczuł się lepiej.

Tak, na pewno nic jej nie będzie. Za dwa tygodnie zjawi się z powrotem w niewiarygodnie brudnej sukni, z błyszczącymi oczami, nie mogąc się doczekać, kiedy podzieli się opowieściami o zapierających dech w piersi przygodach. Po wysłuchaniu tych historii z pewnością nie zdoła zasnąć co najmniej przez kolejne dwa tygodnie, czyniąc sobie wyrzuty, że naraził ją na tak wielkie niebezpieczeństwa.

— Jestem pewna, że wszystko będzie w porządku — powiedziała Mary patrząc mu prosto w oczy.

— Tak, wiem. — Poszedł do baru po kolejne dwa kufle. — Kiedy przyjeżdża twój wnuk? Mówiłaś już, ale zapomniałem.

— O trzeciej. Ma zostać przez cały tydzień, a ja naprawdę nie wiem, co z nim robić. Może zaprowadzę go do Ashmole’a? Zdaje się, że chłopcy lubią muzea. Szata Pocahontas, i tak dalej…

Dunworthy zapamiętał słynną szatę Pocahontas jako kompletnie nieciekawy kawałek szarego materiału, bardzo podobnego do szalika, który Colin miał dostać pod choinkę.

— Jeśli wolno mi coś radzić, to proponowałbym raczej Muzeum Historii Naturalnej.

Otworzyły się drzwi i do wnętrza wdarł się fragment „Do szopki, hej, pasterze”. Dunworthy zaniepokojony spojrzał w kierunku wejścia. Na schodkach stał jego sekretarz, rozglądając się bezradnie w mrocznym pomieszczeniu.

— Już wiem! — oznajmiła Mary. — Poślę Colina na Wieżę Carfax, żeby zepsuł te przeklęte kuranty.

— Przyszedł Finch.

Dunworthy podniósł rękę, ale jego sekretarz już ich dostrzegł i szybkim krokiem zbliżał się do stolika.

— Wszędzie pana szukałem — powiedział. — Mamy kłopoty.

— Z przeskokiem?

Finch zamrugał ze zdziwieniem.

— Z przeskokiem? Nie, proszę pana. Z Amerykankami. Zjawiły się wcześniej, niż zapowiadały.

— Co za Amerykanki?

— Dzwonniczki z Kolorado. Żeńskie Stowarzyszenie Dzwonników ze Stanów Zachodnich.

— Tylko proszę nie mówić, że będzie jeszcze więcej dzwonienia! — jęknęła Mary.

— Przecież miały przyjechać dopiero dwudziestego drugiego? — zdziwił się Dunworthy.

— Dziś jest właśnie dwudziesty drugi, proszę pana — poinformował go Finch. — Spodziewaliśmy się ich po południu, ale odwołano koncert w Exeter, więc zjawiły się trochę wcześniej. Natychmiast zadzwoniłem do sekcji średniowiecza, a pan Gilchrist powiedział mi, że przypuszczalnie poszedł pan świętować sukces.

Sekretarz znacząco spojrzał na opróżniony kufel i szklaneczkę z whisky.

— Niczego nie świętuję — odparł Dunworthy. — Czekam na potwierdzenie, że jedna z moich podopiecznych dokonała bezpiecznie przeskoku. Myślę, że potrwa to jeszcze co najmniej godzinę — dodał, zerknąwszy na zegarek.

— Obiecał pan, że pokaże im nasze dzwony — przypomniał mu sekretarz.

— Naprawdę nie musisz tu siedzieć — wtrąciła się Mary. — Zadzwonię do Balliol, jak tylko ją zlokalizują.

Dunworthy spiorunował Mary wzrokiem.

— Przyjdę dopiero wtedy, kiedy będę miał pewność, że wszystko jest w porządku — stwierdził stanowczo. — Tymczasem proszę oprowadzić je po college’u i poczęstować lunchem. Wątpię, czy zdążycie załatwić to szybciej niż w godzinę.

Finch nie sprawiał wrażenia zachwyconego.

— Ale one mają czas tylko do czwartej, bo potem grają koncert w Ely, a bardzo chcą zobaczyć dzwony w Christ Church College…

— Więc niech pan je tam zaprowadzi, pokaże im Wielkiego Toma, przegoni na szczyt Wieży Św. Marcina. Przyjdę, kiedy tylko będę mógł.

Sekretarz chciał chyba jeszcze o coś zapytać, lecz w ostatniej chwili zmienił zdanie.

— Powiem im, że zjawi się pan najpóźniej za godzinę. — Ruszył w kierunku drzwi, ale w połowie drogi zatrzymał się i wrócił do stolika. — Ach, prawie zapomniałem: dzwonił pastor z pytaniem, czy zechce pan przeczytać Ewangelię podczas świątecznego nabożeństwa ekumenicznego. W tym roku mają je odprawić w kościele Najświętszej Marii Panny.

— Owszem, bardzo chętnie — odparł Dunworthy, zadowolony, że sekretarz wreszcie przestał zadręczać go dzwonniczkami z Kolorado. — I proszę go poinformować, że po południu będziemy chcieli wejść na dzwonnicę, żeby pokazać Amerykankom nasze dzwony.

— Dobrze, proszę pana. A co pan sądzi o Iffley? Może tam też je zaprowadzić? Jedenasty wiek, prawdziwe cacko…

— Znakomity pomysł — przerwał mu Dunworthy. — Koniecznie muszą zobaczyć Iffley. I niech pan im obieca, że przyjdę najprędzej, jak będę mógł.

Finch otworzył usta, zamknął je, przez chwilę przestępował niepewnie z nogi na nogę.

— Dobrze, proszę pana — powtórzył wreszcie, odwrócił się i wyszedł przy akompaniamencie „Wśród nocnej ciszy”.

— Nie sądzisz, że byłeś dla niego odrobinę zbyt ostry? — zapytała Mary. — Bądź co bądź, spotkania z Amerykanami bywają ogromnie interesujące.

— Wróci najdalej za pięć minut, żeby zapytać, czy najpierw nie powinien jednak pójść z nimi do college’u Christ Church. Ten chłopiec jest całkowicie pozbawiony inicjatywy.

— Wydawało mi się, że cenisz to u młodych ludzi — zauważyła z przekąsem. — Tacy jak on z pewnością nie będą usiłowali za wszelką cenę wyrwać się do średniowiecza.

Drzwi otworzyły się i do wnętrza pubu wpadło kilka taktów „Cichej nocy”.

— To na pewno on. Zaraz zapyta, co podać im na lunch.

— Gotowaną polędwicę z rozgotowanymi jarzynami — poradziła Mary. — Amerykanie uwielbiają opowiadać niestworzone historie o naszej okropnej kuchni… O mój Boże!

Dunworthy odwrócił się w stronę wejścia. Na schodkach, na tle prostokąta szarego dziennego światła, stali Gilchrist i Latimer. Gilchrist uśmiechał się szeroko i mówił coś, czego nie było słychać z powodu dobiegającej z zewnątrz melodii wygrywanej przez kuranty, Latimer natomiast usiłował złożyć duży czarny parasol.

— Chyba powinniśmy pokazać klasę i zaprosić ich do stolika…

— Jeśli chcesz, to sama pokazuj klasę — powiedział Dunworthy, sięgając po płaszcz. — Ja nie mam najmniejszego zamiaru słuchać, jak ci dwaj gratulują sobie nawzajem, że udało im się narazić niedoświadczoną dziewczynę na śmiertelne niebezpieczeństwo.

— Chyba wiesz, kogo mi teraz przypominasz? Przecież nie przyszliby tutaj, gdyby coś było nie w porządku. Widocznie Badriemu udało sieją zlokalizować.

— Na to jeszcze za wcześnie — odparł, odłożył jednak płaszcz i opadł z powrotem na krzesło. — Raczej wyrzucił ich z laboratorium, żeby mu nie przeszkadzali.

Gilchrist zauważył ich i odwrócił się, jakby zamierzał wyjść z pubu, ale Latimer był już prawie przy stoliku, więc młodszy mężczyzna niechętnie podążył za nim. Już się nie uśmiechał.

— Zlokalizowaliście ją? — zapytał Dunworthy.

Gilchrist skierował na niego puste spojrzenie.

— Pytałem, czy zlokalizowaliście Kivrin — powtórzył Dunworthy. — Żeby ściągnąć ją z powrotem, gdyby zaszło coś nieprzewidzianego.

— Pański technik twierdzi, że precyzyjne ustalenie współrzędnych zajmie mu co najmniej godzinę — odparł Gilchrist wyniosłym tonem. — Czy to zawsze trwa tak długo? Ma tu przyjść, kiedy tylko skończy, ale według wstępnych danych wszystko poszło jak z płatka. Poślizg był minimalny.

— Wspaniała wiadomość! — wykrzyknęła radośnie Mary. — Proszę, siadajcie. My także czekamy na rezultaty obliczeń. Napije pan się czegoś? — zapytała Latimera, który wreszcie zdołał złożyć parasol i teraz szukał paska, aby go spiąć i postawić w kącie.

— Chyba tak. Bądź co bądź, odnieśliśmy wspaniały sukces. Kropelka brandy na pewno nie zaszkodzi. „Wielkie było zwycięstwo, napijmy się więc, aby je godnie uczcić”… — Wciąż nie mógł znaleźć paska między fałdami czarnego materiału. — Wreszcie uzyskamy wiarygodne informacje dotyczące zanikania fleksji przymiotnikowej oraz rzeczywistej postaci niektórych rzeczowników w liczbie pojedynczej.

To naprawdę powód do radości, pomyślał z przekąsem Dunworthy, lecz nawet on, nieco na przekór samemu sobie, poczuł coś w rodzaju ulgi. Najbardziej nie dawała mu spokoju sprawa poślizgu. Jego rozmiary były trudne do przewidzenia, nawet po dokonaniu starannych obliczeń i przeprowadzeniu wszelkich możliwych testów.

Zgodnie z teorią sieci, poślizg pełnił funkcję wbudowanego w nią mechanizmu samozabezpieczającego, który miał nie dopuścić do powstania paradoksów. Niekontrolowane przesunięcie w czasie poza punkty krytyczne uniemożliwiało dokonanie czynów, które mogłyby wpłynąć na bieg historii — na przykład, gdyby pełen zapału i dobrych chęci student postanowił zgładzić Hitlera lub uratować życie Cezarowi. Jednak twórcy teorii sieci jak do tej pory nie zdołali ustalić, gdzie konkretnie znajdują się te punkty krytyczne, ile ich jest ani nawet oszacować rozmiarów poślizgu w powiązaniu z ustalanymi arbitralnie parametrami przeskoku. Kontrola tychże parametrów dawała jedynie pewne ogólne pojęcie o tym, co czekało podróżnika w czasie, lecz Gilchrist nie uznał za stosowne jej przeprowadzić. Kivrin mogła dotrzeć na miejsce dwa tygodnie, miesiąc, albo nawet kilka miesięcy po wyznaczonej dacie. Ciekawe czy Gilchrist zastanowił się jak zareagowaliby ludzie z XIV wieku, gdyby wiosną lub latem zjawiła się wśród nich w zimowym stroju?

Na szczęście Badri powiedział, że poślizg był minimalny. Oznaczało to, iż Kivrin dotarła na miejsce najwyżej kilka dni później niż planowano, a więc ma mnóstwo czasu, aby ustalić dokładną datę i przygotować się do powrotu.

— A pan, panie Gilchrist? Napije się pan brandy?

— Nie, dziękuję.

Mary wydobyła z torby jeszcze jeden wymięty banknot i poszła do baru, Gilchrist natomiast zwrócił się do Dunworthy’ego:

— Muszę przyznać, że pański technik spisał się całkiem nieźle. Sekcja średniowiecza chętnie wypożyczy go do następnego przeskoku. Mamy zamiar wysłać pannę Engle do roku 1355, żeby oszacowała rezultaty epidemii. Relacje, którymi dysponujemy, są mało wiarygodne, szczególnie jeśli chodzi o liczbę ofiar. Szacunki, według których Czarna Śmierć zabrała ponad pięćdziesiąt milionów istnień ludzkich, wydają się znacznie przesadzone, ponieważ oznaczałoby to, że umarła jedna trzecia lub nawet połowa ludności Europy. Obserwacje poczynione przez pannę Engle z pewnością pozwolą nam skorygować te błędne poglądy.

— Czy pan aby nie wybiega zanadto w przyszłość? — zapytał Dunworthy. — Może najpierw przekonajmy się w jakiej formie Kivrin wróci z tej wyprawy albo chociaż zaczekajmy na potwierdzenie, że bezpiecznie dotarła na miejsce?

Gilchrist skrzywił się z niesmakiem.

— Doprawdy nie jestem w stanie zrozumieć, dlaczego wciąż sugeruje pan, że my z sekcji średniowiecza nie jesteśmy w stanie samodzielnie przygotować i prawidłowo przeprowadzić przeskoku. Zapewniam pana, iż uwzględniliśmy wszystkie, nawet najmniej prawdopodobne ewentualności, najwięcej uwagi poświęcając pojawieniu się Kivrin w punkcie docelowym.

Dzięki wyliczeniom, jakie otrzymaliśmy z sekcji prawdopodobieństwa, wiemy, że na drodze łączącej Oxford z Bath jeden podróżny pojawia się średnio co 1,6 godziny oraz że Kivrin ma 92 procent szans, iż historia o rzekomym napadzie zostanie uznana za prawdziwą, ponieważ w tamtych czasach takie wypadki wcale nie należały do rzadkości. Szansę na to, że zostanie się obrabowanym, wynosiły w Oxfordshire 42,5 procent zimą i aż 58,6 procent latem. W okolicach Otmoor, w lesie Wychwood oraz na mniej uczęszczanych szlakach były znacznie większe.

Dunworthy nie mógł zrozumieć, skąd ludzie z sekcji prawdopodobieństwa wzięli te liczby. Przecież Księga Sądu Ostatecznego nie zawierała spisu rabusiów i złodziei (chyba że uznać za takowych królewskich poborców podatkowych, którzy często ściągali znacznie więcej, niż wynosiły rzeczywiste należności), sami bandyci natomiast z pewnością nie prowadzili rejestru swojej zbójeckiej działalności ani nie zaznaczali na mapach miejsc, w których najczęściej dokonywali napadów na nie spodziewających się niczego podróżnych. Dowodem na to, że ktoś padł ofiarą napaści był fakt, że nie wrócił do domu — zakładając, iż w ogóle miał dom, i że ktoś tam na niego czekał. Ile bezimiennych trupów pozostawiono w lasach na pastwę dzikich zwierząt, deszczu, śniegu i palących promieni słońca?

— Daję panu słowo, że uczyniliśmy wszystko, co w naszej mocy, by zapewnić Kivrin całkowite bezpieczeństwo — powtórzył Gilchrist.

— Na przykład sprawdziliście prawidłowość obliczeń, wysłaliście najpierw zdalnie sterowane sondy i przeprowadziliście standardowe testy?

— To dla pana, panie Latimer — powiedziała Mary, stawiając przed językoznawcą kieliszek brandy, a następnie powiesiła jego parasol na oparciu krzesła i usiadła przy stoliku.

— Właśnie zapewniłem pana Dunworthy’ego, że uczyniliśmy co w naszej mocy, by zmniejszyć ryzyko do minimum — poinformował ją Gilchrist, po czym wziął do ręki plastikową figurkę króla niosącego szkatułkę z kosztownościami i zaczął obracać ją w palcach. — Na przykład szkatułka z metalowymi okuciami należąca do bagażu Kivrin stanowi dokładną kopię jednego z eksponatów przechowywanych w Muzeum Ashmole’a. — Odstawił figurkę na miejsce. — Nawet dobór imienia nie jest przypadkowy. Ustaliliśmy, że w tamtym okresie „Isabel” było jednym z najpopularniejszych kobiecych imion w środkowej Anglii.

— W gruncie rzeczy stanowi ono jedną z wersji imienia „Elizabeth” — wtrącił Latimer takim tonem, jakby prowadził wykład. — Pojawiło się w dwunastym wieku i należy przypuszczać, iż swoją popularność zawdzięcza Isabel z Angouleme, żonie króla Jana.

— Kivrin powiedziała mi, że zamierza wcielić się w autentyczną postać, że Isabel de Beauvrier naprawdę była jedną z córek szlachcica z Yorkshire.

— Zgadza się — potwierdził Gilchrist. — Gilbert de Beauvrier miał cztery córki w wieku, który by nam odpowiadał, ale nigdzie nie zdołaliśmy znaleźć ich imion. Nie ma w tym nic dziwnego; w tamtych czasach kobiety często wymieniano tylko z nazwiska, dodając niekiedy informację czyimi są córkami lub żonami. Dotyczy to zarówno ksiąg parafialnych, jak i nagrobków.

Mary położyła Dunworthy’emu rękę na ramieniu.

— Dlaczego wybraliście akurat kogoś z Yorkshire? — zapytała szybko, nie pozwalając mu dojść do głosu. — Czy to nie będzie wyglądało podejrzanie, że samotna kobieta znalazła się tak daleko od domu?

Ona i tak jest siedemset lat od domu, pomyślał z goryczą Dunworthy. W epoce, w której kobieta nie cieszyła się wystarczająco dużym szacunkiem, żeby wypisano jej imię na nagrobku.

— Zaakceptowaliśmy propozycję panny Engle — odparł Gilchrist. — Uważała, że dzięki temu zmniejszy ryzyko spotkania z kimś, kogo powinna znać oraz uniknie niebezpieczeństwa, że jej wybawcy spróbują skontaktować się z rodziną.

Albo odeślą ją do domu, kilkadziesiąt mil od miejsca przeskoku. Z pewnością poświęciła wiele czasu wyborowi właściwej tożsamości. Dunworthy bez trudu wyobraził ją sobie, jak godzinami przeglądała w bibliotece mikrofilmy ze starymi rejestrami kościelnymi, szukając osoby we właściwym wieku, która nie miałaby zbyt wielu krewnych, i mieszkałaby na tyle daleko, by głęboki śnieg i mroźna pogoda uniemożliwiły posłańcowi dostarczenie wiadomości o cudownym odnalezieniu zaginionego dziecka.

— Równie starannie przygotowaliśmy wszystkie detale — ciągnął Gilchrist. — Weźmy na przykład pretekst do przedsięwzięcia tak niebezpiecznej wyprawy, czyli chorobę brata. Zadaliśmy sobie trud, aby ustalić, że właśnie w tym rejonie Gloucestershire w 1319 roku wystąpiła zwiększona zachorowalność na grypę, chociaż, zważywszy na katastrofalny stan higieny, równie dobrze mógł zachorować na cholerę albo dostać zakażenia krwi.

— James! — szepnęła ostrzegawczo Mary.

— Suknia, którą panna Engle ma na sobie, została ręcznie uszyta z materiału ufarbowanego w wywarze z roślin sporządzonym według oryginalnego średniowiecznego przepisu, natomiast panna Montoya przeprowadziła szczegółowe badania archeologiczne wioski Skendgate, w której Kivrin spędzi najbliższe dwa tygodnie.

— Jeśli tam dotrze — mruknął Dunworthy.

— James!

— A jak wielki zadaliście sobie trud, by ustalić, czy ów hipotetyczny podróżny, który zjawi się po 1,6 godziny, nie odstawi jej do klasztoru w Godstow albo do burdelu w Londynie, albo nie stanie się świadkiem samego przeskoku i uzna ją za wiedźmę? Co uczyniliście, aby mieć pewność, że ów podróżny okaże się rzeczywiście podróżnym, a nie jednym z bandytów, którzy w tamtych czasach, jak sam pan powiedział, napadali na 42,5 procent ludzi przemieszczających się po gościńcach?

— Sekcja prawdopodobieństwa zapewniła nas, że szanse na to, by ktoś zobaczył ją w chwili dokonywania przeskoku wynoszą zaledwie 1:25, jeśli zaś chodzi o…

— Patrzcie, przyszedł Badri! — wykrzyknęła Mary, podnosząc się z krzesła i stając w taki sposób, by rozdzielić Gilchrista i Dunworthy’ego. — Nie ma co, szybko się pan uwinął. Zlokalizował ją pan?

Badri był bez płaszcza, w przemoczonym fartuchu, twarz miał siną z zimna.

— Musiał pan nieźle zmarznąć — zauważyła Mary. — Proszę, niech pan siada. — Wskazała wolne krzesło obok Latimera. — Zaraz przyniosę panu brandy.

— Zlokalizował ją pan? — powtórzył pytanie Dunworthy.

Nie tylko fartuch Badriego ociekał wodą; także koszula, spodnie i buty technika były zupełnie mokre.

— Tak — powiedział, szczękając zębami.

— Znakomicie! — zawołał Gilchrist, klepiąc go po ramieniu. — Wydawało mi się, że mówił pan o co najmniej godzinie. Trzeba to uczcić. — Podniósł się z krzesła. — Macie tu szampana? — zawołał do barmana, po czym jeszcze raz poklepał technika po ramieniu i ruszył w stronę baru.

Badri odprowadził go pustym spojrzeniem. Wciąż stał, drżąc na całym ciele i rozcierając zgrabiałe ręce. Sprawiał wrażenie lekko zdezorientowanego, jakby oszołomionego.

— Na pewno udało się panu ją zlokalizować? — zapytał ponownie Dunworthy.

— Tak — powtórzył Badri, wciąż spoglądając za Gilchristem.

Mary wróciła z brandy.

— To powinno pana trochę rozgrzać — oznajmiła, wręczając mu kieliszek. — Proszę wypić do dna. Zalecenie lekarza.

Spojrzał ze zmarszczonymi brwiami na kieliszek, jakby nie wiedział, co powinien z nim zrobić. W dalszym ciągu szczękał zębami.

— O co chodzi? — zaniepokoił się Dunworthy. — Chyba z Kivrin wszystko w porządku?

— Kivrin?… — powtórzył ze zdziwieniem technik, po czym jakby nagle oprzytomniał. Gwałtownym ruchem odstawił kieliszek na stół, wylewając część zawartości. — Chodźcie ze mną — powiedział, a następnie szybkim krokiem ruszył do drzwi. Po drodze potrącał stoliki i krzesła, lecz nie zwracał na to najmniejszej uwagi.

— Co się stało? — Dunworthy zerwał się raptownie z miejsca rozrzucając plastikowe figurki na stoliku. Jedna z owieczek potoczyła się po blacie, przez ułamek sekundy trwała nieruchomo na krawędzi, po czym spadła na podłogę.

Badri otworzył drzwi gwałtownym szarpnięciem i do pubu wezbraną falą wlały się dźwięki kurantów grających „Wśród nocnej ciszy”.

— Proszę zaczekać, Badri! — zawołał Gilchrist, który właśnie wrócił od baru z butelką i kieliszkami. — Zaraz wzniesiemy toast!

Dunworthy sięgnął po płaszcz.

— O co chodzi? — zapytała Mary, zgarniając z krzesła torbę z prezentami. — Nie udało mu się jej zlokalizować?

Dunworthy nie odpowiedział, tylko co sił w nogach popędził za Badrim. Technik był już w połowie ulicy. Biegł na oślep przed siebie, nie zwracając uwagi ani na tłum wypełniający chodniki, ani na intensywny deszcz. Dunworthy najszybciej jak mógł założył płaszcz, po czym dał nura między ludzi.

Nie ulegało wątpliwości, że wydarzyło się coś niedobrego. Może poślizg okazał się większy, niż przewidywano, może praktykant popełnił błąd w obliczeniach, może nastąpiła awaria sieci… Ale sieć miała przecież tyle zabezpieczeń, że w razie najmniejszej usterki po prostu wyłączyłaby się samoczynnie i przeskok nie doszedłby do skutku. Poza tym Badri powiedział przecież, że zlokalizował dziewczynę.

Tak, z pewnością chodzi o poślizg. To jedyne, co mogło się nie udać, nie doprowadzając jednocześnie do przerwania eksperymentu.

Badri przemknął na drugą stronę jezdni, cudem unikając zderzenia z rowerem. Dunworthy przecisnął się między dwiema kobietami objuczonymi torbami chyba jeszcze bardziej wypchanymi niż ta, z którą nie rozstawała się Mary, przeskoczył nad foksterierem wlokącym się na smyczy daleko za swoim panem i ponownie ujrzał technika kilkanaście metrów z przodu.

— Badri! — krzyknął co sił w płucach.

Mężczyzna chyba go usłyszał, ponieważ odwrócił głowę w jego stronę… i w tej samej chwili wpadł na czterdziestoparoletnią kobietę z wielką kwiecistą parasolką.

Kobieta szła pod wiatr, zasłaniając się przed zacinającym deszczem, więc nie mogła zobaczyć Badriego. Siła uderzenia była tak wielka, że przeraźliwie kolorowa parasolka wystrzeliła raptownie w górę, po czym spadła na chodnik. Badri zatoczył się i niewiele brakowało, by przewrócił się o nią.

— Jak słowo daję, mógłby pan trochę uważać! — parsknęła z wściekłością kobieta, chwytając za krawędź parasolki, która wykazywała wielką ochotę, by pofrunąć z wiatrem. — Tu nie stadion ani tor wyścigowy!

Technik przez chwilę wpatrywał się w nią z takim samym nieobecnym wyrazem twarzy, jaki miał niedawno w barze.

— Przepraszam — wymamrotał wreszcie, po czym schylił się i złapał parasolkę z drugiej strony. Gdyby nie czarne myśli, które prześladowały Dunworthy’ego, z pewnością parsknąłby śmiechem widząc, jak Badri i kobieta mocują się, ciągnąc każde w swoją stronę. Wreszcie Badri chwycił za rączkę, podniósł parasolkę, odwrócił ją we właściwą stronę i wręczył kobiecie, której twarz zdążyła tymczasem poczerwienieć ze złości lub zimna albo z obu powodów naraz.

— Przepraszam?! — wrzasnęła, zamierzając się jak do ciosu. — Tylko tyle ma pan do powiedzenia?

Badri niepewnie przesunął ręką po czole, po czym, jakby nagle oprzytomniał, ponownie ruszył pędem przed siebie, by skręcić w bramę college’u Brasenose. Zasapany Dunworthy biegł kilka metrów za nim: przecięli ukosem dziedziniec, wpadli do budynku bocznym wejściem, przemknęli korytarzem, i już byli w laboratorium. Badri kilkoma susami dopadł konsolety, usiadł przy niej i marszcząc brwi wpatrzył się w ekrany.

Dunworthy obawiał się, że ujrzy tam pozbawione sensu, zmieniające się chaotycznie liczby albo, co byłoby jeszcze gorsze, całkowitą pustkę, lecz na pierwszy rzut oka nie dostrzegł niczego alarmującego.

— Zlokalizował ją pan? — zapytał, ciężko dysząc.

— Tak — odpowiedział Badri i odwrócił się w jego stronę. Z czoła technika znikła głęboka zmarszczka, ale w spojrzeniu Badriego było coś niepokojącego; jakby miał trudności z zebraniem myśli albo usilnie starał się coś sobie przypomnieć.

— Kiedy…

Nie zdołał dokończyć, ponieważ jego ciałem zaczęły wstrząsać gwałtowne dreszcze. Drzwi otworzyły się z hukiem i do laboratorium wpadli Gilchrist i Mary, za nimi zaś Latimer, znowu walczący z parasolem.

— Kiedy co? — ponaglił go Dunworthy.

Technik przeniósł spojrzenie na monitory.

— Zlokalizowałem ją — wykrztusił, szczękając zębami.

— Czy to są współrzędne? — zapytał Gilchrist. Pochylał się nad pulpitem, wpatrując się w widoczne na ekranach kolumny cyfr i wykresy. — Co znaczą te symbole? Musi nam je pan wyjaśnić.

— Kiedy co, Badri? — powtórzył Dunworthy.

Technik podniósł rękę do czoła.

— Coś jest nie w porządku… — wyszeptał.

— Ale co?! — ryknął Dunworthy. — Poślizg? Chodzi o poślizg?

— P… p… poślizg?… — powtórzył technik. Jego ciałem wstrząsały tak silne dreszcze, że miał trudności z wypowiedzeniem nawet tego krótkiego słowa.

— Czy pan aby dobrze się czuje? — zapytała Mary.

Na twarzy Badriego ponownie pojawił się wyraz dziwnego, otępiałego skupienia, jakby technik szukał odpowiedzi na pytanie, którego nie udało mu się do końca zrozumieć.

— Nie — powiedział wreszcie i osunął się na konsoletę.

3.

Zaraz po przeskoku usłyszała dźwięk dzwonu. Wydawał się dziwnie słaby i mało dostojny, zupełnie jak kuranty wygrywające kolędy na High Street. Teoretycznie do wnętrza laboratorium nie powinny docierać żadne odgłosy z zewnątrz, ale za każdym razem, kiedy ktoś wchodził lub wychodził, do pomieszczenia przedostawały się fragmenty przesłodzonych, odtwarzanych w przeraźliwie jednostajnym rytmie melodii.

Najpierw przyszła doktor Ahrens, jakiś czas potem pan Dunworthy. Kivrin była przekonana, iż oboje zjawili się głównie po to, by odwieść ją od udziału w eksperymencie. Niewiele brakowało, a doktor Ahrens dopięłaby swego jeszcze w szpitalu, kiedy na przedramieniu Kivrin, w miejscu, w którym ją zaszczepiono, pojawiła się ogromna czerwona opuchlizna.

— Nie ruszysz się stąd ani na krok dopóty, dopóki to całkowicie nie zniknie — oświadczyła doktor Ahrens i odmówiła wypisania jej ze szpitala.

Miejsce po szczepionce wciąż jeszcze trochę swędziało, lecz Kivrin nie miała najmniejszego zamiaru mówić o tym doktor Ahrens, ponieważ ta z pewnością powtórzyłaby wszystko panu Dunworthy’emu, który i bez tego odchodził od zmysłów z niepokoju.

Minęły już dwa lata od chwili, kiedy po raz pierwszy powiedziałam mu o moich zamiarach, pomyślała Kivrin. Pełne dwa lata, a mimo to, kiedy wczoraj przyszła pokazać mu suknię, wciąż próbował ją przekonać.

— Nie podoba mi się sposób, w jaki sekcja średniowiecza przygotowuje ten przeskok — oświadczył. — A poza tym, nawet jeśli robią co trzeba, młoda kobieta nie powinna udawać się bez opieki w sam środek średniowiecza.

— Wszystko zostało starannie przygotowane — zapewniła go po raz kolejny. — Jestem Isabel de Beauvrier, córką Gilberta de Beauvrier, szlachcica, który w latach 1276-1332 żył we Wschodnim Riding.

— Możesz mi powiedzieć, co córka szlachcica z Yorkshire robiła zupełnie sama na drodze z Oxfordu do Bath?

— Wcale nie byłam tam sama, tylko w towarzystwie służby. Jechaliśmy do Evesham do mojego brata, który cierpi złożony chorobą w tamtejszym klasztorze, ale zostaliśmy napadnięci przez rabusiów.

— Przez rabusiów — powtórzył, spoglądając na nią znad okularów.

— Przecież to pański pomysł. Sam pan powiedział, że w średniowieczu kobiety nigdy nie podróżowały same. Niestety, moi słudzy okazali się tchórzami, bo uciekli gdzie ich oczy poniosły, bandyci zaś zabrali konie i wszystkie cenne przedmioty. Pan Gilchrist uważa, że to całkiem sensowna historia. Prawdopodobieństwo, że…

— Historia jest sensowna, bo w średniowieczu aż roiło się od morderców i złodziei.

— Wiem, wiem — odparła ze zniecierpliwieniem. — Podobnie jak od nosicieli chorób zakaźnych, rycerzy szukających łatwego łupu oraz mnóstwa innych nieprzyjemnych typów. Czy wtedy nie było zwyczajnych, miłych ludzi?

— Owszem, byli, tyle że zajmowali się paleniem czarownic na stosach.

Doszła do wniosku, że należy zmienić temat.

— Przyszłam pokazać panu mój strój — powiedziała, obracając się powoli, żeby mógł przyjrzeć się niebieskiej sukni i szubie podszytej króliczym futerkiem. — Naturalnie, zanim dokonam przeskoku, rozpuszczę włosy.

— Zakładanie białych rzeczy nie ma najmniejszego sensu — stwierdził. — Wybrudzą się szybciej, niż jesteś w stanie sobie wyobrazić.

Teraz wcale nie miał lepszego nastroju. Widziała przez szybę, jak przechadza się nerwowo po niewielkim pomieszczeniu obserwacyjnym, zupełnie jakby czekał na wieści z sali porodowej. Od samego rana nie opuszczała ją obawa, że w ostatniej chwili znajdzie jakiś pretekst i nie dopuści do przeskoku.

Ostatnie przygotowania ciągnęły się bez końca. Pan Gilchrist wciąż od nowa wyjaśniał jej zasadę działania rejestratora, zupełnie jakby była studentką pierwszego roku. Chyba nikt nie ufał w pełni jej umiejętnościom, może oprócz Badriego, ale nawet on sprawiał wrażenie wyjątkowo zdenerwowanego. Kilka razy mierzył obszar objęty działaniem sieci oraz wielokrotnie kontrolował dane wprowadzone do komputera.

Kivrin wydawało się, że nigdy nie pozwolą jej zająć wyznaczonego miejsca, a kiedy już to uczyniła, czuła się jeszcze gorzej, leżąc z zamkniętymi oczami i zastanawiając się, co się dzieje dokoła. Rozbawiła ją uwaga Latimera, który wyznał Gilchristowi, iż niepokoi go, czy wybrali właściwą pisownię imienia „Isabel” — tak jakby w tamtych czasach wszyscy potrafili czytać i pisać, a w dodatku przywiązywali wielką wagę do zasad ortografii! Montoya nachyliła się nad nią i powiedziała po raz kolejny, że najłatwiej będzie jej zidentyfikować Skendgate na podstawie fresków w kościele przedstawiających Sąd Ostateczny.

Ktoś — chyba Badri, bo tylko on nie przekazywał jej żadnych instrukcji ani pouczeń — delikatnie przesunął ramię Kivrin i nieco zmienił ułożenie sukni. Podłoga była okropnie twarda, coś gniotło ją boleśnie w żebra. Pan Gilchrist powiedział parę słów, a zaraz potem do uszu dziewczyny dotarł fragment kolędy. Ktoś znowu otworzył drzwi.

Boże, tylko nie to, pomyślała rozpaczliwie Kivrin, prawie pewna, że to doktor Ahrens doszła do wniosku, iż trzeba jej zrobić jeszcze jeden zastrzyk albo pan Dunworthy odszukał dziekana Wydziału Historycznego i namówił go do wstrzymania przeskoku.

Ktokolwiek to był, nie zamknął za sobą drzwi, ponieważ wciąż słyszała dzwonienie, choć nie potrafiła rozpoznać melodii. Dopiero po dłuższej chwili uświadomiła sobie, że nie ma żadnej melodii, że to zwykłe dzwonienie, które umilkło na trochę, i zaraz rozległo się ponownie. Już po wszystkim, pomyślała Kivrin.

Leżała na lewym boku z rozrzuconymi bezwładnie nogami, jakby została pchnięta na ziemię przez ludzi, którzy ją obrabowali. Prawym ramieniem osłoniła twarz przed ciosem, którego jednak nie zdołała całkowicie zamortyzować, o czym świadczyła strużka krwi na skroni. Ułożyła je w taki sposób, by wciąż udając nieprzytomną, móc dyskretnie otworzyć oczy i rozejrzeć się dokoła, lecz na razie tego nie uczyniła. Leżała bez ruchu, pilnie nasłuchując.

Tyle że nie bardzo było czego słuchać, ponieważ do jej uszu docierało tylko bicie dzwonu. Jeśli rzeczywiście znalazła się na skraju czternastowiecznego gościńca, powinny otaczać ją odgłosy lasu: szum wiatru w gałęziach drzew, poświstywanie zimowych ptaszków, ale widocznie wszystko umilkło, wystraszone jej przybyciem, a raczej błyskiem towarzyszącym zamykaniu się sieci.

Dopiero po długim czasie gdzieś niedaleko rozległ się słaby szelest. Cisza była tak głęboka, że Kivrin wyraźnie słyszała delikatny szmer wiatru poruszającego gałęziami, choć ani na twarzy, ani na odsłoniętych rękach nie czuła choćby najlżejszego powiewu. Gdzieś z daleka wciąż dobiegało bicie dzwonu.

Co to może oznaczać? Pewnie proboszcz wzywa wiernych na nieszpór albo jutrznię. Badri uprzedził ją, że nie jest w stanie przewidzieć, jak duży będzie poślizg. Chciał nawet wstrzymać przeskok do chwili, kiedy przeprowadzi kilka niezbędnych testów, ale pan Gilchrist stwierdził stanowczo, iż nie ma się czego obawiać, gdyż sekcja prawdopodobieństwa oszacowała, że poślizg, jeśli w ogóle nastąpi, nie powinien przekroczyć 6,4 godziny.

Nie miała pojęcia, jaka teraz jest pora dnia albo nocy. Do laboratorium weszła za kwadrans jedenasta (panna Montoya właśnie wtedy spojrzała na zegarek i Kivrin zapytała ją o godzinę), nie wiedziała jednak, ile czasu minęło, zanim wreszcie dokonała przeskoku. Wydawało jej się, że co najmniej kilka godzin, ale oczywiście to mogło być złudzenie.

Przeskok zaplanowano na samo południe, jeśli więc nie spóźnili się i jeśli wyliczenia sekcji prawdopodobieństwa okazały się prawidłowe, to mogła być szósta wieczorem. Za późno na nieszpór. Skoro tak, to skąd to dzwonienie?

Może chodziło o mszę, ślub albo pogrzeb. W średniowieczu dzwony biły prawie bez przerwy: ostrzegały przed nieprzyjaciółmi, wzywały do gaszenia pożaru, pomagały zagubionym dzieciom odnaleźć drogę do wsi, nawet odstraszały pioruny. Ten dzwon mógł uderzać z każdego z tych powodów.

Gdyby tu był pan Dunworthy, na pewno uznałby, że w grę wchodzi pogrzeb.

— W czternastym stuleciu średnia długość życia wynosiła trzydzieści osiem lat — stwierdził, kiedy po raz pierwszy opowiedziała mu o swoich planach. — Tak zaawansowanego wieku mogłaś dożyć jedynie pod warunkiem, że nie zaraziłaś się cholerą ani ospą wietrzną, nie dostałaś zakażenia krwi, nie zjadłaś zepsutego mięsa, nie napiłaś się zatrutej wody, nie zostałaś stratowana przez konia ani spalona na stosie jako czarownica.

Ani nie zamarzłaś na śmierć, dodała Kivrin w myśli. Z każdą chwilą robiło się jej coraz zimniej, odnosiła też wrażenie, że to coś, co uwierają w żebra, lada moment wbije się jej w płuco. Pan Gilchrist kazał jej leżeć nieruchomo przez kilka minut, a potem powoli, z trudem, dźwignąć się na nogi. Mogła się nawet zataczać, jak ktoś, kto właśnie odzyskał przytomność i ma kłopoty z utrzymaniem równowagi. Kivrin doszła do wniosku, że kilka minut to stanowczo za mało, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę przewidywania sekcji prawdopodobieństwa dotyczące liczby podróżnych korzystających o tej porze roku z drogi łączącej Oxford z Bath. Z pewnością minie znacznie więcej niż kilka minut, zanim na gościńcu pojawi się jakiś człowiek, ona zaś nie miała zamiaru dobrowolnie zrezygnować z atutu, jakim było jej rzekome omdlenie.

Istotnie stanowiło ono sprzyjającą okoliczność, na przekór poglądom pana Dunworthy’ego, który twierdził, iż połowa mieszkańców średniowiecznej Anglii natychmiast rzuci się na nieprzytomną kobietę, by ją zgwałcić, podczas gdy druga połowa ze śpiewem na ustach zacznie wznosić nie opodal stos, aby ją spalić. Jeśli znajdą ją przytomną, bez wątpienia natychmiast zasypią pytaniami. Jeśli znajdą zemdloną, z pewnością będą wymieniać uwagi na jej temat, zaczną zastanawiać się dokąd ją zabrać, snuć domysły na temat tożsamości kobiety, może nawet spierać się i dyskutować. Wszystko to miało znacznie większą wartość informacyjną niż krótkie: „Kim jesteś?”.

Pomimo tego czuła ogromną pokusę, by zastosować się do rady pana Gilchrista, to znaczy wstać i rozejrzeć się dokoła. Od ziemi ciągnęło chłodem, kłucie w klatce piersiowej stawało się coraz bardziej dokuczliwe, w głowie zaś pulsował tępy ból. Doktor Ahrens uprzedzała ją, że coś takiego może jej się przytrafić. Tak daleki przeskok mógł spowodować nieprzyjemne skutki uboczne w postaci bólu głowy, bezsenności oraz zakłócenia dobowego rytmu funkcjonowania organizmu. Było jej potwornie zimno. Czy to także skutek podróży w czasie, czy po prostu temperatura jest aż tak niska? A może poślizg okazał się nieco większy niż przewidywano i wylądowała w środku nocy?

Ciekawe, czy leżę na drodze, pomyślała. Gdyby tak było, powinna jak najprędzej przenieść się w inne miejsce. W ciemności mogła zostać stratowana przez galopującego rumaka albo rozjechana przez wóz podobny do tego, w jakim rzekomo odbywała podróż do chorego brata.

Dzwony nie biją w nocy. Poza tym, przez jej opuszczone powieki sączyło się sporo światła, więc z pewnością nie otaczała jej ciemność. Jeśli jednak dzwon wzywał wiernych na nieszpór, to zbliżał się wieczór, więc należałoby jednak wstać i rozejrzeć się, zanim zapadnie zmrok.

Na razie jednak wciąż leżała bez ruchu, wsłuchując się w szmer wiatru, i w delikatny szelest czyniony przypuszczalnie przez jakieś nieduże zwierzątko. Dzwon umilkł nagle; w ciszy, która opadła na nią niczym całun, Kivrin wyraźnie usłyszała odgłos przypominający westchnienie lub przesunięcie stopy po twardej, zmrożonej ziemi.

Napięła mięśnie (suknia i płaszcz były na tyle obszerne, że nikt nie powinien tego zauważyć) i zamarła w oczekiwaniu, ale nie usłyszała żadnych głosów ani kroków. Mimo to miała wrażenie, że jakaś duża istota — ktoś albo coś — stoi krok, może dwa od niej. Dopiero po dłuższym czasie Kivrin uświadomiła sobie, że wstrzymała oddech, i powoli wypuściła powietrze z płuc. Wytężała słuch aż do bólu, lecz słyszała tylko własne tętno. Znów odetchnęła głęboko, tym razem z głośnym jękiem.

Nic. Cokolwiek ją obserwowało, nie poruszyło się ani nie wydało żadnego dźwięku. Pan Dunworthy jednak miał rację: zemdlona samotna kobieta nieszczególnie pasowała do epoki, w której w nieprzebytych lasach wciąż jeszcze grasowały wilki i niedźwiedzie.

Kivrin nasłuchiwała jeszcze przez chwilę, po czym otworzyła oczy.

Co prawda zobaczyła tylko rękaw znajdujący się w odległości dwóch centymetrów od jej nosa, ale i tak ból głowy natychmiast się nasilił. Opuściła powieki, jęknęła po raz drugi, przesunęła nieco ramię, by nie zasłaniało jej widoczności, a następnie ponownie otworzyła oczy.

Nikt nad nią nie stał i nie było ciemno. Niebo widoczne za rzadką zasłoną nagich gałęzi miało szarobłękitną barwę. Kivrin usiadła, po czym rozejrzała się dokoła.

Jedna z pierwszych opinii, jakie wygłosił pan Dunworthy, dowiedziawszy się o jej zamiarze przedsięwzięcia wyprawy naukowej w średniowiecze, brzmiała następująco: „To paskudna, przeżarta chorobami epoka, prawdziwe gnojowisko historii. Im prędzej pozbędziesz się baśniowych wyobrażeń o tamtych czasach, tym lepiej dla ciebie”.

Miał rację. Oczywiście, że miał rację, co jednak w niczym nie zmieniało faktu, że oto wraz z wozem i całą resztą znalazła się w środku baśniowego lasu, na niewielkiej otwartej przestrzeni, zbyt małej, aby w pełni zasługiwała na nazwę polany, otoczonej zewsząd potężnymi drzewami.

Siedziała pod dębem. Nie miała co do tego najmniejszych wątpliwości, ponieważ w górze, na grubych, poskręcanych gałęziach zostało jeszcze trochę liści. Ziemię przykrywał gruby dywan martwych liści i uschniętych roślin; sprawiał wrażenie miękkiego, ale wcale taki nie był. Twardy przedmiot, który boleśnie uwierał ją w bok, okazał się wyjątkowo dużą czapeczką żołędzia. Wszystko dokoła — resztki wozu, bagaże, bluszcz — pokrywała cienka warstwa szronu stanowiącego efekt otwarcia i natychmiastowego zamknięcia sieci.

Na pierwszy rzut oka dało się stwierdzić, że nikogo tu nie było ani teraz, ani kiedykolwiek, że to miejsce w niczym nie przypomina drogi z Bath do Oxfordu oraz że żaden podróżny nie zjawi się tu za 1,6 godziny. Nikt nigdy się tu nie zjawi. Średniowieczne mapy, którymi posługiwano się podczas wyznaczania miejsca przeskoku, okazały się co najmniej tak niedokładne, jak przewidywał pan Dunworthy. W rzeczywistości droga przebiegała znacznie dalej na północ, Kivrin natomiast znalazła się na południe od niej, w samym środku Lasu Wychwood.

„Natychmiast po przybyciu na miejsce ustal swoją lokalizację czasową i przestrzenną”, polecił jej pan Gilchrist. Dobra rada, ale jak powinna ją zrealizować? Zapytać ptaki? Zbyt niewidoczne były w tym zimowym lesie, aby mogła stwierdzić do jakich gatunków należą; zresztą i tak niewiele by jej to dało, ponieważ ptaki zaczęły masowo ginąć dopiero na początku lat 70, XX wieku. Identyfikacja któregoś z nich pomogłaby jej tylko wtedy, gdyby okazał się ptakiem dodo albo strusiem emu — naturalnie gdyby te kiedykolwiek żyły w Europie, a do tego siadały na drzewach.

Podparła się ręką, a wówczas nad jej głową rozległ się alarmujący wrzask i ogłuszający łopot ptasich skrzydeł. Zaczekała aż harmider ucichnie, po czym uklękła, powodując kolejny wybuch paniki. Złożyła ręce i zbliżyła je do ust; gdyby ktoś ją zobaczył, pomyślałby, że jest pogrążona w modlitwie.

— Już jestem — powiedziała.

Chwilowo nic więcej nie przychodziło jej do głowy. Gdyby zameldowała, że zamiast na trakcie łączącym Oxford z Bath znalazła się w środku lasu, potwierdziłaby słuszność obaw pana Dunworthy’ego, który był święcie przekonany, że pan Gilchrist nie wie, co robi, ona zaś nie da sobie rady. Zaraz potem jednak uświadomiła sobie, że przecież to, co powie nie ma najmniejszego znaczenia, ponieważ pan Dunworthy zapozna się z raportem dopiero po jej powrocie na uczelnię.

Jeśli uda jej się wrócić, co wcale nie wydawało się takie pewne, zważywszy na miejsce i okoliczności. Wstała i rozejrzała się dokoła. Był wczesny ranek albo późne popołudnie — tutaj, w lesie, miała poważne kłopoty z ustaleniem pory dnia. Pan Dunworthy powiedział jej, że zdarzało się, iż historycy przez cały okres pobytu w przeszłości nie mogli ustalić ani miejsca, ani czasu, w jakim się znaleźli. Zmusił ją, by nauczyła się odnajdywać strony świata na podstawie cieni rzucanych przez drzewa, ale teraz, kiedy nie wiedziała, która jest godzina, nie mogła skorzystać z tej umiejętności. Poza tym, nie miała czasu do stracenia. Przede wszystkim musi wydostać się z lasu, a potem zacznie się zastanawiać, co robić dalej.

Nigdzie w pobliżu nie było żadnej drogi ani nawet ścieżki. Kivrin okrążyła wóz i porozrzucane bagaże, rozglądając się w poszukiwaniu jakiejś przerwy między drzewami. W kierunku, który na chybił-trafił określiła jako zachodni, las wydawał się nieco rzadszy, ale kiedy ruszyła w tamtą stronę, oglądając się co kilka kroków, aby upewnić się, że wciąż widzi niebieską płachtę przykrywającą wóz, stwierdziła, że to tylko kępa brzóz, których białe pnie stwarzały iluzję przestrzeni. Rozczarowana, wróciła do wozu, po czym udała się w przeciwnym kierunku, mimo że drzewa zdawały się rosnąć tam jeszcze gęściej niż wszędzie dokoła.

Od drogi dzieliło ją zaledwie sto metrów. Znalazła się przy niej pokonując ogromny zwalony pień i przedzierając się przez kępę gęsto rosnących wierzb. Specjaliści z sekcji prawdopodobieństwa używali wymiennie określeń „droga” i „gościniec”, lecz to, co ujrzała Kivrin, przypominało najwyżej leśny dukt lub ścieżkę wydeptaną przez krowy. A więc tak wyglądają drogi czternastowiecznej Anglii, ów wspaniały system komunikacyjny umożliwiający rozwój handlu i poszerzający horyzonty! — pomyślała z goryczą.

Droga była tak wąska, że z trudem zmieściłby się na niej wóz, choć ślady świadczyły o tym, iż wozy jednak z niej korzystają, choć rzadko i raczej niezbyt liczne. W głębokich koleinach leżało mnóstwo uschniętych liści, gdzieniegdzie zaś zgromadziła się woda. Kałuże położone w zacienionych miejscach były pokryte cienką warstewką lodu.

Kivrin stała w najniżej położonym punkcie dość rozległego zagłębienia terenu. Droga w obu kierunkach wiodła lekko pod górę, na północy zaś (w każdym razie wydawało jej się, że tam jest północ), las kończył się mniej więcej w połowie łagodnego zbocza. Odwróciła się i spojrzała za siebie. Co prawda zdołała dostrzec fragment wozu, a raczej kawałek niebieskiego płótna stanowiącego jego przykrycie, lecz ktoś, kto by nie wiedział, gdzie należy go szukać, z pewnością by niczego nie zauważył. W tym miejscu drzewa zbliżały się z obu stron do drogi, tak że ich korony stykały się w górze, tworząc coś w rodzaju tunelu. Wymarzone miejsce dla wszelkich zbójów i złodziei.

Każdy uwierzyłby, że została tu napadnięta; problem polegał tylko na tym, że nikt nie zauważy jej w gęstym lesie, a nawet gdyby komuś mignęła niewyraźna niebieska plama, to zapewne uznałby, że to jakiś rzezimieszek szykujący się do ataku, więc tylko popędziłby konia i zniknął w oddali, nie oglądając się za siebie.

Nagle Kivrin uświadomiła sobie, że czając się w zaroślach bardziej przypomina złoczyńcę, który czyha na czyjś dobytek albo nawet życie, niż nieszczęsną dziewicę, sponiewieraną i okradzioną przez bezwzględnych rabusiów. Czym prędzej wyszła na drogę, omdlewającym gestem podniosła rękę do czoła, po czym zawołała co sił w płucach:

— Pomóżcie mi, dobrzy ludzie, bom sama i w okrutnej potrzebie!

Co prawda translator powinien automatycznie przełożyć każdą jej wypowiedź na staroangielski, niemniej jednak Kivrin doszła do wniosku, że niewielka archaizacja pomoże jej lepiej wczuć się w rolę.

— Pomóżcie mi, bom ledwo uszła z życiem przed strasznymi okrutnikami!

Przyszło jej do głowy, że powinna osunąć się zemdlona na ziemię, ale zrezygnowała z tego pomysłu, ponieważ teraz nie ulegało już wątpliwości, iż dzień ma się ku końcowi, więc jeśli chciała dotrzeć na szczyt wzgórza i rozejrzeć się po okolicy, to nie miała chwili do stracenia. Najpierw jednak powinna jakoś oznaczyć to miejsce, aby nie mieć trudności z odnalezieniem go w przyszłości.

Żadna z wierzb rosnących po obu stronach drogi nie wyróżniała się niczym szczególnym. Kivrin zaczęła szukać kamienia, który mogłaby położyć tam, skąd dało się dostrzec fragment wozu, lecz bez rezultatu. W końcu przedarła się z powrotem przez gęstwinę, podniosła z ziemi małą szkatułkę z metalowymi okuciami (była to dokładna kopia jednego z eksponatów z Muzeum Ashmole’a), przeniosła ją na skraj drogi i ukryła w krzakach.

Nie o to dokładnie jej chodziło — szkatułkę mógł zauważyć jakiś przypadkowy podróżny, wsadzić pod pachę i odjechać w siną dal — ale na razie musiało wystarczyć. Teraz chyba zdecyduje się wyruszyć w kierunku najbliższej wioski, a potem wróci tu i spróbuje wymyślić coś lepszego. Poza tym nie zanosiło się na to, by pojawili się jacyś podróżni, wszystko jedno, przypadkowi czy nie. Sądząc po nie naruszonym lodzie na kałużach oraz grubej warstwie delikatnych zeschłych liści wypełniających koleiny, nikt tędy nie szedł ani nie jechał przez cały miniony dzień, a może nawet dłużej.

Częściowo przykryła szkatułkę suchymi gałązkami, po czym ruszyła w kierunku szczytu wzniesienia. Droga, dość równa i dobrze ubita, okazała się znacznie lepsza, niż można było przypuszczać; chyba jednak nie korzystano z niej aż tak rzadko, jak sądziła początkowo.

Wspinaczka nie należała do najtrudniejszych, lecz po przejściu zaledwie kilku kroków Kivrin poczuła ogromne zmęczenie, a w jej skroni znowu odezwało się nieprzyjemne pulsowanie. Modliła się w duchu, żeby skutki uboczne przeskoku nie dały jej się jeszcze bardziej we znaki, ponieważ z każdą chwilą nabierała coraz wyraźniejszego przekonania, iż czeka ją długa, uciążliwa wędrówka. Jeszcze nawet nie zdążyła „ustalić swojej lokalizacji czasowej i przestrzennej”, ani na poboczu drogi zaś, ani na żadnym z drzew nie dostrzegła tabliczki z napisem „1320”.

Jedynymi dowodami na istnienie cywilizacji były koleiny. Ich obecność świadczyła o tym, że wylądowała w czasie gdzieś między wynalezieniem koła a powstaniem utwardzanych dróg, choć nawet co do tego nie mogła mieć całkowitej pewności. Bądź co bądź, niemal identyczne trakty można było wciąż podziwiać w rezerwacie położonym zaledwie pięć mil od Oxfordu, odwiedzanym tłumnie przez żądnych wrażeń turystów z Ameryki i Japonii.

Mogło się okazać, że wcale nie przeniosła się w przeszłość i że po drugiej stronie wzgórza ujrzy autostradę Ml albo wykopaliska panny Montoi. To byłby marny dowcip, gdybym ustaliła swoją lokalizację czasową wpadając pod motocykl albo samochód, pomyślała, po czym przezornie zeszła na pobocze drogi. Skoro jednak przeskok nie doszedł do skutku, to dlaczego męczy mnie ten przeklęty ból głowy i czemu czuję się tak, jakbym za chwilę miała umrzeć?

Wreszcie dotarła na szczyt wzgórza i zatrzymała się, łapiąc powietrze szeroko otwartymi ustami. Niepotrzebnie schodziła na pobocze. Tą drogą nie jechał jeszcze żaden samochód ani nawet bryczka. Przeczucie okazało się słuszne: była bardzo daleko od jakiejkolwiek ludzkiej siedziby. Z wierzchołka wzniesienia roztaczał się widok na okolicę w promieniu wielu mil. Las, z którego Kivrin przed chwilą wyszła, ciągnął się na południe i zachód — wyglądało na to, że bez końca. Gdyby szczęśliwym zbiegiem okoliczności nie trafiła na drogę, zgubiłaby się na dobre.

Daleko na wschodzie także rosły drzewa, płynęła rzeka (Tamiza? A może Cherwell?), gdzieniegdzie dostrzegła kępy krzewów i zarośli urozmaicających krajobraz. Najwięcej jednak było drzew, znacznie więcej niż sobie wyobrażała. Według Księgi Sądu Ostatecznego, w roku 1086 lasy porastały piętnaście procent powierzchni Anglii, specjaliści z sekcji prawdopodobieństwa zaś obliczyli, że w XIV wieku, w wyniku niszczycielskiej działalności człowieka, odsetek ten spadł zaledwie do dwunastu procent. Ktoś musiał się pomylić: albo oni, albo autorzy Księgi Sądu Ostatecznego. Tutaj drzewa rosły dosłownie wszędzie.

Nigdzie natomiast nie mogła dostrzec żadnych osad. Pozbawione liści korony drzew nie tworzyły zbyt szczelnej zasłony, więc bez trudu zauważyłaby ukryte za nimi dachy kościołów, dworów i zabudowań gospodarczych — gdyby nie to, że ich po prostu nie było.

Zobaczyła natomiast pola uprawne, wąskie spłachetki zaoranej ziemi, dokładnie takie jak w średniowieczu. Na łące pasły się owce, choć należało się dziwić, że nikt ich nie pilnuje. Dopiero po dłuższej chwili, hen, daleko, Kivrin dostrzegła szary masyw murów. Mógł to być tylko Oxford. Zmrużywszy oczy zdołała rozróżnić fortyfikacje obronne oraz przysadzisty kształt Wieży Carfax, nigdzie natomiast nie widziała wież St Frideswide ani Osney.

Przyczyną mógł być zapadający zmierzch. Niebo miało sinogranatowy kolor, zabarwiony odrobiną różu nad zachodnim horyzontem. Nawet w ciągu kilku minut, które spędziła na szczycie wzniesienia, zrobiło się wyraźnie ciemniej.

Kivrin przeżegnała się, złożyła ręce i pochyliła głowę, tak że prawie dotknęła ustami złączonych palców.

— Jestem na miejscu, panie Dunworthy — wyszeptała. — Mniej więcej tam, gdzie chciałam trafić: nie na głównej drodze z Oxfordu do Bath, lecz na bocznej, jakieś pięćset metrów na południe. Widzę stąd Oxford. Myślę, że odległość wynosi około piętnastu kilometrów.

Podzieliła się swymi przypuszczeniami dotyczącymi pory dnia i roku, opisała widok, jaki roztaczał się z pagórka, po czym umilkła z dłońmi przyciśniętymi do twarzy. Zamierzała opowiedzieć o swoich planach na najbliższą przyszłość, lecz nie miała pojęcia, co robić dalej. Co prawda rozległa równina rozciągająca się na zachód od Oxfordu była od dawien dawna zamieszkana przez ludzi, ale jak na razie nie zdołała odszukać wzrokiem żadnej z licznych wiosek położonych na tym obszarze, mimo iż pola i pasące się owce stanowiły dowód potwierdzający ich istnienie.

Droga była zupełnie pusta. Prowadziła szerokim łukiem po zboczu wzniesienia i nikła w sporej kępie drzew, ale nie ulegało wątpliwości, iż gdzieś niedaleko łączy się z głównym gościńcem, który Kivrin widziała jakieś pół kilometra na północ. Tam także nie było żywej duszy.

Kątem oka dostrzegła jakieś poruszenie po lewej stronie, mniej więcej w połowie odległości między nią a Oxfordem. Szybko spojrzała w tamtym kierunku, by stwierdzić z rozczarowaniem, że to tylko kilka krów zmierzających dostojnym krokiem ku zagajnikowi rosnącemu w łagodnym zagłębieniu terenu. Nawet jeśli była tam jakaś wieś, to na pewno nie ta, o której mówiła jej panna Montoya; Skendgate leżało na południe od głównego traktu.

Chyba że trafiła w niewłaściwe miejsce, lecz teraz wydawało jej się to mało prawdopodobne. Tam, na horyzoncie, z pewnością wznosiły się mury Oxfordu, płynąca na południe rzeka była zaś na pewno Tamizą, ale to nadal nie wyjaśniało, gdzie podziała się wioska. Możliwe, że wystarczyło ruszyć w kierunku głównej drogi, żeby się na nią natknąć, ale nie dało się również wykluczyć, iż trzeba się cofnąć albo poszukać zupełnie innej drogi, na to zaś nie miała czasu.

Z każdą chwilą robiło się coraz ciemniej. Gdyby zaczekała pół godziny, zapewne zobaczyłaby światła, ku którym by się skierowała, lecz Kivrin doskonale zdawała sobie sprawę, że nie może czekać. Różowa poświata nad zachodnim horyzontem ściemniała do czerwieni, a sinogranatowe niebo w górze przybrało fioletową barwę. Wraz ze zbliżaniem się nocy spadała temperatura, a wiatr przybierał na sile. Poły płaszcza furkotały za jej plecami, więc chwyciła za obszyte miękkim futerkiem brzegi i otuliła się szczelnie. Nie miała najmniejszego zamiaru spędzić długiej grudniowej nocy w lesie, w towarzystwie wilków, niedźwiedzi i Bóg jeden wie jakich jeszcze stworzeń, ale nie uśmiechała się jej też perspektywa przytupywania z zimna na zupełnie pustej drodze i wypatrywania kogoś, kto zabierze ją do ludzkiej osady.

Naturalnie mogła ruszyć w stronę Oxfordu, lecz nie miała żadnych szans, by dotrzeć tam przed zapadnięciem całkowitych ciemności. Gdyby znalazła wioskę, wszystko jedno jaką, przeczekałaby tam noc, a nazajutrz rozpoczęłaby poszukiwania osady, o której mówiła Montoya. Spojrzała w kierunku, z którego nadeszła, w nadziei, że dostrzeże błysk światła lub smugę dymu z komina unoszącą się nad lasem, ale nic takiego nie zobaczyła.

Zaczęła za to szczękać zębami z zimna.

I wtedy rozdzwoniły się dzwony. Pierwszy uderzył ten z Wieży Carfax — jego dźwięk nie zmienił się nic w ciągu siedmiu wieków, mimo że z pewnością dzwon był przetapiany dwa albo trzy razy. Potem zaś, zanim jeszcze przebrzmiało pierwsze uderzenie, dołączyły do niego pozostałe, rozrzucone po całej nizinie, jakby tylko czekały na sygnał z Oxfordu. Ogłaszały koniec dnia pracy, wzywały ludzi z pól do domów, przypominały o modlitwie.

A przy okazji informowały Kivrin o usytuowaniu wiosek. Wszystkie dzwony brzmiały bardzo podobnie, niemniej jednak nie miała żadnych trudności z rozróżnieniem ich dźwięków, być może za sprawą różnic w odległości; niektóre biły całkiem blisko, inne niezmiernie daleko, tak że do uszu dziewczyny docierało zaledwie przytłumione echo. Tam, za linią drzew… I tam… I tam… Na dźwięk dzwonów krowy przyspieszyły kroku, kierując się w stronę zagajnika. Tam była ukryta wieś.

Dwie inne wioski znajdowały się dosłownie o rzut kamieniem od miejsca, gdzie teraz stała — jedna zaraz po drugiej stronie gościńca, druga nieco dalej, za kilkoma polami, w pobliżu rzeki. Skendgate była tam, gdzie Kivrin spodziewała się ją znaleźć: w kierunku, z którego przyszła, za boczną drogą i niskim wzgórzem, nie dalej niż dwie mile od niej.

Kivrin ponownie złożyła ręce i zbliżyła je do twarzy.

— Właśnie zlokalizowałam wioskę — powiedziała, zastanawiając się, czy bicie dzwonów także trafi do jej Księgi Sądu Ostatecznego. — Prowadzi do niej boczna droga, na którą wyszłam z lasu. Przeciągnę wóz i bagaże na drogę, a potem słaniając się na nogach pójdę do wsi i padnę zemdlona na progu czyjegoś domu.

Jeden z dzwonów, gdzieś na południowy wschód od niej, miał słabe, ale wyjątkowo delikatne brzmienie. Ciekawe, czy to ten właśnie słyszała zaraz po dokonaniu przeskoku, a jeśli tak, to dlaczego dzwonił? Może z powodu pogrzebu, tak jak przewidywał pan Dunworthy.

— Panie Dunworthy, naprawdę nic mi nie jest — wyszeptała w złożone dłonie. — Dotarłam tu ponad godzinę temu i jak do tej pory nie przydarzyło mi się nic złego.

Dzwony milkły kolejno. Pierwszy ucichł duży dzwon z Oxfordu, choć Kivrin odniosła wrażenie, iż jego dźwięk najdłużej unosi się w powietrzu. Niebo przybrało fioletowogranatową barwę, a na południowym wschodzie zapłonęła jasna gwiazda.

— Tu jest bardzo pięknie — powiedziała Kivrin.


ZAPIS Z KSIĘGI SADU OSTATECZNEGO
(000249–000614)

Jestem na miejscu, panie Dunworthy.

Nie wiem, o której godzinie nastąpił przeskok, ale jeśli w południe, tak jak było zaplanowane, to poślizg wyniósł około czterech godzin. Pora roku jest taka jak powinna. Większość liści spadła już z drzew, ale tylko mniej więcej jedna trzecia pól została zaorana. Dokładną datę poznam dopiero wtedy, kiedy dotrę do wsi. Wy z pewnością wiecie już znacznie więcej albo dowiecie się lada chwila, kiedy tylko uda wam się mnie zlokalizować.

Nie ulega jednak wątpliwości, że trafiłam do właściwej epoki. Z niewielkiego pagórka, na którym stoję, widzę okoliczne pola. To typowe, wąskie poletka, takie jakie uprawiano w średniowieczu, zaokrąglone na końcach, tam gdzie zawracają woły. Pastwiska są otoczone płotami: jedna trzecia to saksońskie ogrodzenia z kijów i gałęzi, dwie trzecie to normańskie głogi. Sekcja prawdopodobieństwa przewidywała, że proporcje będą jak jeden do czterech, ale obliczenia dotyczyły hrabstwa Suffolk, które leży dalej na wschód.

Na południu i wschodzie rozciąga się las, chyba Wychwood, z tego co widzę prawie wyłącznie liściasty. Na wschodzie płynie Tamiza. Wydaje mi się, że na horyzoncie dostrzegam Londyn, choć oczywiście zdaję sobie sprawę, że to niemożliwe, bo przecież teraz, w 1320 roku, dzieli mnie od niego nie trzydzieści, lecz siedemdziesiąt kilometrów. Mimo to jestem prawie pewna, że go widzę. Ponad wszelką wątpliwość natomiast mogę dostrzec mury Oxfordu i Wieżę Carfax.

Tu jest bardzo pięknie. Wcale nie odczuwam, że dzieli mnie od was aż siedemset lat. Do Oxfordu mogłabym dotrzeć nawet spacerem i nie mogę pozbyć się wrażenia, że gdybym tam poszła, zastałabym was wszystkich w laboratorium. Badri jak zwykle siedziałby ze zmarszczonymi brwiami przy konsolecie, panna Montoya nie mogłaby się doczekać, żeby uciec do swoich wykopalisk, a pan, panie Dunworthy, gdakałby jak zatroskana kwoka. Naprawdę nie czuję się oddzielona od was siedmiowiekową przepaścią. Wydaje mi się, że wciąż jesteśmy razem.

4.

Upadając, Badri zawadził łokciem o pulpit. Dunworthy z przerażeniem spojrzał na monitory, niemal pewien, że technik niechcący nacisnął jakiś ważny klawisz i wprowadził chaos do danych. Chwilę potem Badri runął na podłogę.

Ani Latimer, ani Gilchrist nie wykonali najmniejszego ruchu, aby go podtrzymać. Ten pierwszy chyba nawet nie zauważył, że dzieje się coś niedobrego. Mary natychmiast wyciągnęła ręce, lecz stała za daleko, więc zdołała tylko złapać technika za rękaw, ale zaraz potem znalazła się przy nim na kolanach, błyskawicznie odwróciła go na wznak, po czym wyjęła z torby z zakupami miniaturowy sygnalizator i wcisnęła czerwony guzik.

— Badri, słyszy mnie pan? — zapytała głośno.

Dopiero w tej chwili Dunworthy uświadomił sobie, że w laboratorium panuje śmiertelna cisza. Gilchrist stał wciąż w tym samym miejscu z grymasem wściekłości na twarzy. „Zapewniam pana, że wzięliśmy pod uwagę wszelkie możliwe ewentualności…”

Tego najwyraźniej nie wziął pod uwagę.

Mary odłożyła na chwilę sygnalizator, chwyciła Badriego za ramiona i potrząsnęła nim delikatnie, lecz nie uzyskała żadnej reakcji. Następnie odgięła mu głowę do tyłu i pochyliła się nad nim w taki sposób, że prawie przyłożyła mu ucho do ust, jednocześnie obserwując klatkę piersiową. Na szczęście technik oddychał. Dunworthy wyraźnie widział poruszenia jego piersi. Mary ponownie uruchomiła sygnalizator, przyłożyła dwa palce do szyi mężczyzny tuż nad obojczykiem, przez kilka sekund trwała bez najmniejszego ruchu, następnie zaś zbliżyła sygnalizator do ust:

— Jesteśmy w college’u Brasenose, w laboratorium historycznym — powiedziała. — Numer pięćdziesiąt dwa. Zapaść. Omdlenie. Brak objawów ataku padaczkowego.

— Zapaść? — wychrypiał Gilchrist. — Co to takiego? Co tu się dzieje?

Posłała mu zniecierpliwione spojrzenie.

— Zemdlał, jak pan widzi. — Odwróciła się do Dunworthy’ego. — Podaj mi zestaw diagnostyczny. Jest w torbie z zakupami.

Wyjmując sygnalizator przewróciła torbę. Dunworthy zaczął pospiesznie grzebać wśród pudełek, paczuszek i zawiniątek, znalazł plastikowy pojemnik odpowiedniej wielkości, otworzył go i ujrzał starannie poukładane czekoladki zapakowane w błyszczącą, złotą i zieloną folię. Zatrzasnąwszy pojemnik wrzucił go z powrotem do torby.

— Pospiesz się! — syknęła Mary, rozpinając Badriemu koszulę na piersi. — Nie mogę czekać do jutra.

— Nigdzie go nie ma! — poskarżył się Dunworthy.

Wyrwała mu torbę. Czekoladki potoczyły się po podłodze, otworzyło się także pudełko z szalikiem. Mary wygrzebała z dna torby znacznie mniejszą, skórzaną torebkę, wyjęła z niej spory, płaski zestaw diagnostyczny, otworzyła go, założyła Badriemu opaskę na przegub lewej ręki, po czym spojrzała na ciekłokrystaliczny ekran.

Przebieg krzywej wykresu nic nie powiedział Dunworthy’emu, a z reakcji Mary także trudno było wyciągać jakieś wnioski. Badri nie przestał oddychać, nie krwawił, jego serce zaś wciąż pracowało — przynajmniej to nie ulegało wątpliwości. Może istotnie tylko zemdlał? Ale ludzie nie tracą przytomności bez powodu, chyba że w książkach albo na filmach. Musi być chory. Kiedy wpadł do pubu, wyglądał jak człowiek znajdujący się w stanie silnego szoku. Może został potrącony przez rowerzystę — przecież niewiele brakowało, by właśnie coś takiego przydarzyło się Dunworthy’emu — i nie zdawał sobie sprawy, że doznał poważnych obrażeń? To tłumaczyłoby jego dziwne zachowanie, roztargnienie i gwałtowność reakcji.

W dalszym ciągu natomiast pozostawało zagadką, dlaczego wybiegł z laboratorium w fartuchu, dlaczego chciał, żeby z nim tu przyszli, wreszcie dlaczego powiedział, że coś jest nie w porządku.

Dunworthy skierował wzrok na ekrany monitorów. Znajdowały się na nich wciąż te same wykresy co w chwili, kiedy technik runął na podłogę laboratorium. Co prawda Dunworthy nie potrafił ich odczytać, ale na pierwszy rzut oka wyglądały całkiem zwyczajnie, jak przy wielu innych przeskokach, a Badri potwierdził, że Kivrin dotarła bezpiecznie na miejsce. Zaraz potem jednak dodał, że coś się nie zgadza…

Mary klepała technika po ramionach, klatce piersiowej i po nogach. Powieki Badriego zatrzepotały, po czym mężczyzna znowu zamknął oczy.

— Czy ktoś wie, na co chorował?

— To technik pana Dunworthy’ego — powiedział Gilchrist oskarżycielskim tonem. — Wypożyczyliśmy go z Balliol — dodał, jakby chciał zasugerować, iż odpowiedzialność za tę sytuację ponosi wyłącznie Dunworthy, a nawet kto wie, czy celowo nie spowodował omdlenia Badriego, aby doprowadzić do klęski przedsięwzięcia.

— Nigdy nie słyszałem, żeby się na coś skarżył — odparł Dunworthy. — Poza tym na początku semestru z pewnością przeszedł okresowe badania, jak każdy z nas.

Mary nie wyglądała na przekonaną. Założyła stetoskop, co najmniej przez minutę wsłuchiwała się w rytm pracy serca Badriego, skontrolowała ciśnienie krwi, ponownie sprawdziła puls.

— A co z padaczką i cukrzycą?

— Nie mam pojęcia.

— Może zażywał narkotyki albo nadmierne ilości endorfiny? — Nie czekając na odpowiedź uruchomiła sygnalizator i zbliżyła go do ust. — Mówi doktor Ahrens. Puls chorego 110, ciśnienie 100 na 60. Pobieram próbkę krwi.

Rozdarła paczuszkę z gazikami nasączonymi spirytusem, potarła skórę na ramieniu, podłączyła jednorazową strzykawkę elastycznym przewodem do zestawu diagnostycznego.

Narkotyki albo endorfina… To by tłumaczyło jego niezwykłe podniecenie i chaotyczny sposób mówienia. Gdyby jednak Badri rzeczywiście zażywał coś takiego, z pewnością zostałoby to wykryte podczas szczegółowych badań na początku semestru, a poza tym należało wątpić, czy zdołałby przeprowadzić skomplikowane obliczenia towarzyszące każdemu przeskokowi.

„Coś jest nie w porządku…”

Mary wprawnym ruchem wbiła igłę w żyłę. Badri zatrzepotał powiekami i otworzył oczy.

— Słyszy mnie pan? — zapytała głośno, po czym sięgnęła do kieszeni i wyjęła z niej jaskrawoczerwoną kapsułkę. — Proszę to wziąć do ust, ale nie połykać — powiedziała, mężczyzna jednak nie zareagował, więc schowała kapsułkę tam, skąd ją wzięła, a następnie zaczęła grzebać w torebce. — Powiedz mi, kiedy pojawią się wyniki — poprosiła Dunworthy’ego. Wyjęła wszystko z torebki, wrzuciła z powrotem do środka, to samo uczyniła z zawartością torby na zakupy. — Wydawało mi się, że mam gdzieś zwykły stary termometr…

— Są już wyniki — poinformował ją Dunworthy.

Mary zaprzestała poszukiwań i zaczęła odczytywać do sygnalizatora liczby widniejące na ekranie. Badri ponownie otworzył oczy.

— Musicie… — Umilkł, jakby się nad czymś zastanawiał, po czym przymknął powieki. — Zimno — wymamrotał.

Dunworthy natychmiast zdjął płaszcz, ale stwierdził, że gruby wełniany materiał zupełnie przesiąkł wodą, więc rozejrzał się bezradnie w poszukiwaniu czegoś, czym mógłby przykryć Badriego. Gdyby Kivrin nie dokonała przeskoku do średniowiecza, można by wykorzystać jej płaszcz podszyty króliczym futerkiem. Jego wzrok padł na marynarkę Badriego wepchniętą byle jak na półkę pod pulpitem; szybko okrył nią technika.

— Bardzo zimno — szepnął tamten, po czym zaczął trząść się jak w ataku febry.

Mary, która wciąż odczytywała wyniki do sygnalizatora, oderwała wzrok od ekranu.

— Co on mówi?

Badri wybełkotał coś, czego nie sposób było zrozumieć, a potem powiedział głośno i wyraźnie:

— Głowa… Boli.

— Ma pan mdłości? — zapytała.

Ledwo dostrzegalnie pokręcił głową.

— Kiedy…

Znowu nie dokończył.

Jedną ręką poklepała go uspokajająco po ramieniu, drugą dotknęła jego czoła.

— Ma wysoką gorączkę.

— Coś się nie zgadza… — powtórzył Badri słabym głosem, wykonał ruch, jakby chciał chwycić ją za rękę, ale jego ramię opadło bezwładnie na podłogę. Mary ponownie zmierzyła mu puls, zerknęła na wskazania zestawu diagnostycznego, jeszcze raz dotknęła czoła mężczyzny.

— Gdzie się podział ten cholerny termometr? — mruknęła, po czym zaczęła od nowa grzebać w torebce.

Sygnalizator pisnął cichutko.

— Już są — stwierdziła. — Niech ktoś pójdzie wskazać im drogę. A pan ma spokojnie leżeć i niczym się nie przejmować. — Te ostatnie słowa były skierowane do Badriego, którym nadal wstrząsały gwałtowne dreszcze.

Otworzywszy drzwi laboratorium, Dunworthy ujrzał dwoje sanitariuszy ze sporymi walizkami zawierającymi zestawy pierwszej pomocy.

— Trzeba natychmiast umieścić go w szpitalu — powiedziała Mary, zanim przestąpili próg laboratorium, i dźwignęła się z kolan. — Weźcie go na nosze, podłączcie kroplówkę z glukozą. Aha, i zmierzcie mu temperaturę.

— Wydawało mi się, że personel sekcji dwudziestego wieku przechodzi dokładne badania na okoliczność zażywania narkotyków i endorfiny — zauważył z przekąsem Gilchrist, po czym cofnął się o krok, by zrobić miejsce sanitariuszowi, który błyskawicznie rozkładał nosze. W tym samym czasie sanitariuszka podłączała kroplówkę. — U nas, w sekcji średniowiecza, coś takiego byłoby…

— Przedawkował? — zapytała sanitariuszka, przerywając mu w pół zdania.

— Nie — odparła lakonicznie Mary. — Macie termometr?

— W karetce.

Na chwilę podniosła przezroczystą torebkę z bezbarwnym płynem, zaczekała aż miniaturowa pompa grawitacyjna zacznie działać, po czym przykleiła torebkę do piersi chorego.

— Z-z-zimno — wymamrotał Badri, szczękając zębami. — Musicie…

— Co musimy? — zapytał Dunworthy.

— Lokalizacja…

— Raz, dwa, trzy! — odliczyli półgłosem sanitariusze i sprawnie przełożyli Badriego na nosze.

— Panie Gilchrist, musi pan pójść z nami do szpitala, żeby wypełnić formularz — powiedziała Mary. — Ty też, James. Potrzebna będzie również jego książeczka zdrowia. Jeden z was może pojechać karetką, drugi przyjdzie na piechotę.

Dunworthy nie czekał aż Gilchrist rozpocznie dyskusję na temat kto ma iść, a kto jechać, tylko ruszył za sanitariuszami, wgramolił się do karetki i przykucnął obok Badriego, który oddychał z wyraźnym trudem, jakby drogę z laboratorium przebył biegnąc co sił w nogach, a nie został przyniesiony na noszach.

— Powiedział pan, że coś się nie zgadza. Co miał pan na myśli? Chodzi o lokalizację?

Technik zmarszczył brwi.

— Przecież ją zlokalizowałem… — wyszeptał.

Sanitariusz, zajęty podłączaniem Badriego do jakiejś maszyny o imponującej liczbie lampek i wskaźników, obrzucił Dunworthy’ego niechętnym spojrzeniem.

— A może praktykant popełnił błąd przy obliczaniu współrzędnych? To bardzo ważne, Badri. Pomylił się, czy nie?

Do karetki wsiadła Mary, z zewnątrz zaś dobiegł podniesiony głos Gilchrista:

— Jako pełniący obowiązki dziekana Wydziału Historycznego uważam, że to ja powinienem towarzyszyć choremu w drodze do szpitala!

— Spotkamy się w izbie przyjęć — odparła krótko Mary, po czym zatrzasnęła drzwi, nie czekając na odpowiedź. — Co z temperaturą? — zapytała sanitariusza.

— 39,5. Ciśnienie 90 na 55, tętno 115.

Dunworthy nie rezygnował.

— Czy w obliczeniach był jakiś błąd?

— Jesteście gotowi? — zapytał kierowca przez interkom.

— Tak — odparła Mary. — Proszę się spieszyć.

— Czy Puchalski pomylił się przy obliczaniu współrzędnych?

— Nie — powiedział całkiem wyraźnie Badri, po czym chwycił Dunworthy’ego za połę płaszcza.

— A więc chodzi o poślizg?

— Zdaje się, że…

Właśnie w tej chwili odezwała się syrena, zagłuszając jego słowa.

— Zdaje się, że co?! — wrzasnął Dunworthy, przekrzykując przeraźliwe wycie.

Technik zmarszczył brwi, jakby się nad czymś głęboko zastanawiał.

— Coś się nie zgadza — powiedział wreszcie, po czym znowu stracił przytomność.

Coś się nie zgadza. Tak, bez wątpienia miał na myśli poślizg. Jeśli przeskok doszedł do skutku, w grę mogły wchodzić tylko te dwie rzeczy: poślizg lub błąd w obliczeniu współrzędnych, te zaś podobno były w porządku. A więc poślizg. Ale jak duży? Wcześniej Badri powiedział, że może sięgnąć nawet dwóch tygodni. Z pewnością technik nie gnałby jak szalony do pubu, gdyby poślizg zmieścił się w tych granicach. Należało więc wysnuć logiczny wniosek, że był większy, ale o ile? Miesiąc? Trzy miesiące? Z drugiej strony, wstępne szacunki nie wskazywały, że zdarzyło się coś aż tak groźnego.

Mary przecisnęła się obok Dunworthy’ego i położyła rękę na czole chorego.

— Dodajcie do kroplówki salicylan sodu — poleciła. — I kontrolujcie na bieżąco liczbę białych krwinek. James, nie przeszkadzaj.

Dunworthy wycofał się tyłem i przycupnął na ławeczce przy drzwiach, Mary natomiast ponownie włączyła sygnalizator.

— Przygotujcie się do zrobienia morfologii i badania serologicznego.

— Może to odmiedniczkowe zapalenie nerek? — zapytał sanitariusz, obserwując zmieniające się wskazania przyrządów. Ciśnienie wynosiło 96 na 60, tętno 120, tylko temperatura została taka sama.

— Raczej nie — odparła Mary. — Nie skarżył się na żadne bóle. Jasne, że to infekcja, ale na razie nie mam pojęcia jaka.

Syrena umilkła, sanitariusz zaś zaczął odłączać przewody.

Mary poklepała technika po ręce.

— Jesteśmy na miejscu, Badri. Wkrótce będzie pan zdrów jak ryba.

Nawet jeżeli ją usłyszał, to nie dał tego w żaden sposób poznać. Mary podciągnęła mu koc pod brodę, ułożyła na wierzchu pęk różnokolorowych przewodów. Chwilę potem karetka zatrzymała się, kierowca otworzył tylne drzwi i pomógł wystawić nosze.

— Najpierw dokładne badanie krwi — powiedziała Mary, gramoląc się z ambulansu. — Czynnik Christmasa, zahamowanie hemaglutynacji, przeciwciała…

Dunworthy także wysiadł z samochodu i ruszył za nią w kierunku izby przyjęć. Kiedy tam dotarł, Mary rozmawiała już z rejestratorką.

— Proszę odszukać kartę pacjenta. Nazywa się Badri… A jak dalej, James?

— Chaudhuri.

— Numer ubezpieczenia? — zapytała rejestratorka.

— Nie mam pojęcia — odparł Dunworthy. — Pracuje w Balliol.

— Przepraszam, ale czy mógłby pan przeliterować nazwisko?

— C-H-A…

Kątem oka dostrzegł, że Mary znika za szklanymi drzwiami korytarza prowadzącego w głąb szpitala, więc wystartował za nią. Rejestratorka wykazała się jednak znakomitym refleksem, ponieważ zdążyła wyskoczyć zza kontuaru i zagrodzić mu drogę.

— Przykro mi, ale nie może pan tam wejść — poinformowała go grzecznym, lecz stanowczym tonem. — Proszę usiąść i zaczekać.

— Muszę koniecznie porozmawiać z pacjentem, którego właśnie przyjęliście!

— Czy jest pan jego krewnym?

— Nie. Jestem jego przełożonym. To bardzo ważna sprawa.

— Właśnie rozpoczęło się badanie. Jak tylko dobiegnie końca, zapytam lekarza dyżurnego, czy pozwoli panu na widzenie z pacjentem.

Usiadła z powrotem przy komputerze, ale co chwila zerkała czujnie na Dunworthy’ego, jakby chciała go ostrzec, że przy pierwszych oznakach niesubordynacji jest gotowa rzucić się na niego i powalić na podłogę.

Dunworthy przez chwilę zastanawiał się całkiem serio, czy mimo wszystko nie spróbować przedrzeć się siłą, ale w końcu doszedł do wniosku, że mógłby zostać ukarany całkowitym zakazem wstępu do szpitala, a poza tym Badri w swoim obecnym stanie niewiele zdołałby mu powiedzieć. W chwili, gdy wynoszono go z karetki, ponad wszelką wątpliwość był nieprzytomny, a do tego miał wysoką temperaturę.

Niedobrze. Bardzo niedobrze.

Rejestratorka wciąż spoglądała na niego nieufnie.

— Zechciałby pan jeszcze raz przeliterować nazwisko?

— C-H-A-U-D-H-U-R-I — wyrecytował, po czym zapytał, gdzie może znaleźć telefon.

— W korytarzu — odparła dziewczyna. — Wiek pacjenta?

— Nie wiem. Chyba gdzieś około dwudziestu pięciu. Zaczął u nas pracę cztery lata temu.

Najlepiej jak potrafił odpowiedział na pozostałe pytania, wyjrzał na zewnątrz, aby sprawdzić, czy przypadkiem nie zbliża się Gilchrist, po czym zatelefonował z automatu do college’u Brasenose. Na wizji pojawił się portier, który właśnie ubierał sztuczną choinkę ustawioną w głównym hallu.

— Chciałbym rozmawiać z Puchalskim — powiedział. Nie miał pewności, czy tak właśnie nazywa się praktykant, ale szkoda mu było czasu, żeby to najpierw sprawdzić.

— Nie ma go — odparł portier, zawieszając na gałązkach łańcuch z błyszczącego papieru.

— Kiedy tylko wróci, proszę mu przekazać, że koniecznie muszę z nim porozmawiać w bardzo ważnej sprawie. Może mnie zastać pod numerem… — Dunworthy znacząco zawiesił głos, licząc na to, że portier sięgnie po notes, ale ten zaskoczył go, gdyż wyjął ołówek z kieszeni na piersi i zapisał numer na pudełku ze świecidełkami. — Gdyby mnie tam nie było, niech spróbuje łapać mnie w klinice. Jak pan myśli, kiedy może się zjawić?

— Naprawdę nie mam pojęcia — odparł portier, pieczołowicie rozpakowując anioła. — Niektórzy wracają z ferii parę dni wcześniej, ale większość czeka do ostatniej chwili i przyjeżdża pierwszego dnia semestru.

— Jak to? Czyżby wyjechał z college’u?

— A pewnie. Miał robić jakiś przeskok dla sekcji średniowiecza, ale potem okazało się, że wzięli sobie kogoś innego, więc pojechał do domu.

— Wobec tego muszę mieć jego domowy adres i numer telefonu.

— Zdaje się, że to gdzieś w Walii, ale dokładnie powie panu sekretarka, tyle że jej akurat też nie ma.

— Kiedy wróci?

— Nie wiem, proszę pana. Pojechała do Londynu, żeby zrobić świąteczne zakupy.

Dunworthy przekazał wiadomość dla sekretarki (w tym czasie portier pracowicie prostował skrzydła aniołowi), po czym odwiesił słuchawkę i zaczął się gorączkowo zastanawiać, czy w Oxfordzie uda mu się znaleźć innego technika. Raczej nie, bo gdyby jakiś został na Święta, Gilchrist nie zleciłby roboty praktykantowi z pierwszego roku.

Mimo to zadzwonił do college’u Magdalen, a kiedy nikt się nie zgłosił, spróbował połączyć się z Balliol — niestety z takim samym rezultatem. Zapewne Finch wciąż jeszcze pokazywał Amerykankom Wielkiego Toma. Dunworthy zerknął na zegarek; dopiero wpół do trzeciej. Wydawało mu się, że jest znacznie później. Może więc jeszcze jedzą lunch.

Zadzwonił do jadalni w Balliol, ale tam także nikogo nie było, więc zrezygnowany odwiesił słuchawkę i wrócił do poczekalni, spodziewając się, że zastanie tam Gilchrista. Zamiast niego ujrzał dwoje znajomych sanitariuszy pogrążonych w cichej rozmowie z pielęgniarką. Przypuszczalnie Gilchrist wrócił prosto do Brasenose, aby w spokoju planować kolejny przeskok. Zdaje się, że zamierzał wysłać Kivrin do epoki panowania Czarnej Śmierci, żeby mogła precyzyjnie określić zasięg oraz skutki zarazy.

— Jest pan jednak — powiedziała pielęgniarka. — Myślałam, że już pan sobie poszedł. Proszę ze mną.

Dunworthy sądził, że polecenie odnosi się tylko do niego, ale sanitariusze poszli za nim. Pielęgniarka poprowadziła całą trójkę korytarzem, po czym otworzyła drzwi.

— Jesteśmy na miejscu — oznajmiła. — Na stoliku znajdziecie dzbanek z herbatą, a toaleta jest tam, w głębi.

— Kiedy będę mógł porozmawiać z Badrim Chaudhuri? — zapytał Dunworthy, przytrzymując drzwi od środka, żeby nie mogła ich zamknąć.

— O tym zadecyduje doktor Ahrens — odparła pielęgniarka, po czym bez większego wysiłku zatrzasnęła drzwi, przy okazji mało nie łamiąc mu palców.

Sanitariuszka wbiła ręce w kieszenie i bez słowa opadła na fotel, jej kolega zaś podszedł do stolika i włączył elektryczny czajnik. W drodze z głównego hallu żadne z nich nie zadawało pytań pielęgniarce, więc być może nie widzieli niczego nadzwyczajnego w tej sytuacji, choć Dunworthy nie mógł zrozumieć dlaczego im także zależy na rozmowie z Badrim. Chyba że znaleźli się tu z zupełnie innego, nie znanego mu powodu.

Poczekalnia, do której ich zaprowadzono, znajdowała się w innym skrzydle niż izba przyjęć. Jej wyposażenie składało się z takich samych, potwornie niewygodnych foteli, które stały w hallu, na ścianach wisiały te same plakaty z tyleż słusznymi, co mało odkrywczym zaleceniami i hasłami, pod sufitem wisiały takie same łańcuchy z błyszczącego papieru — jedyny akcent przypominający o zbliżających się Świętach. Różnica polegała na tym, że nie było okien. Takie odizolowane od świata pomieszczenie znakomicie nadawało się dla ludzi oczekujących na niedobre wieści.

Dunworthy nagle poczuł ogromne zmęczenie i usiadł w fotelu. Niedobre wieści. Jakaś tajemnicza infekcja. Ciśnienie krwi 96 na 60, tętno 120, temperatura 39,5. Jedyny poza Badrim technik — w Walii, sekretarka Basingame’a — w Londynie, Kivrin zaś gdzieś w roku 1320, nie wiadomo ile dni, tygodni, a może nawet miesięcy od planowanej daty.

Sanitariusz nalał sobie do filiżanki mleka, wsypał dwie łyżeczki cukru, a teraz czekał niecierpliwie aż podgrzeje się herbata. Jego koleżanka przymknęła oczy i oparła głowę na poduszce fotela. Oddychała miarowo i spokojnie, jakby była pogrążona we śnie.

Dunworthy wpatrywał się w nią, ale jego myśli wciąż krążyły wokół ewentualnego poślizgu. Badri powiedział, że według wstępnych szacunków poślizg był minimalny, ale to jednak tylko wstępne szacunki. We wcześniejszej rozmowie wspomniał o dwóch tygodniach i to wydawało się znacznie bardziej prawdopodobne.

Im dalej wstecz wysyłano historyków, tym większe zdarzały się poślizgi. Przeskoki w dwudziesty wiek kończyły się zazwyczaj kilkuminutowym poślizgiem, te w wiek osiemnasty — nawet kilkugodzinnym. Uczeni z college’u Magdalen, którzy wysyłali zdalnie sterowane sondy do renesansu, uzyskiwali rezultaty różniące się od zakładanych o trzy do sześciu dni.

Ale to była średnia; rzeczywiste wyniki zależały od tak wielu czynników — w tym także od osoby, którą wysyłano w przeszłość — iż niemożliwe było precyzyjne przewidzenie rozmiarów poślizgu dla konkretnego przeskoku. Najgorszy rezultat uzyskany przez sekcję dziewiętnastego wieku wynosił czterdzieści osiem dni, podczas gdy dokładność przeskoków o punktach docelowych wyznaczonych w odludnych miejscach często mieściła się w granicach ułamków sekund.

Najgorsze jednak było to, że nie dało się wychwycić jakichkolwiek stałych zależności. Podczas jednego z eksperymentów, w jakich Dunworthy uczestniczył kilkanaście lat temu, został wysłany do roku 1956, i miał przybyć na miejsce — czyli na pusty dziedziniec college’u Balliol — czternastego września o godzinie drugiej w nocy; zjawił się z trzyminutowym zaledwie poślizgiem, ale kiedy doświadczenie powtórzono osiem minut później, poślizg wyniósł już prawie dwie godziny i niewiele brakowało, a Dunworthy zderzyłby się z jakimś studentem wracającym ukradkiem do pokoju po nocy spędzonej poza terenem college’u.

Kivrin mogła teraz być nawet pół roku od wyznaczonej daty, nie zdając sobie z tego sprawy, nie wiedząc, że już dawno minął termin powrotu. Może Badri przybiegł do pubu, aby powiedzieć im, że stało się nieszczęście i muszą ją natychmiast stamtąd wyciągnąć?

Do pokoju weszła Mary. Wciąż miała na sobie palto.

— Co z Badrim? — zapytał Dunworthy, podnosząc się z fotela. Musiał zadać to pytanie, choć bał się, jaką usłyszy odpowiedź.

— Jest jeszcze na oddziale — odparła. — Musimy mieć jego numer ubezpieczenia, ale nigdzie nie możemy go znaleźć, nawet w kartotece college’u.

Co prawda Mary z włosami w nieładzie wyglądała jak szalona, ale mówiła rzeczowo i spokojnie, jakby ustalała z Dunworthym termin okresowego badania studentów.

— Nic dziwnego, bo oficjalnie Badri nie jest pracownikiem Balliol — wyjaśnił, czując ogromną ulgę. — Techników zatrudniają władze Uniwersytetu i przydzielają do college’ów.

— Wobec tego jego dokumenty powinny znajdować się w centralnym rejestrze. Zaraz sprawdzimy. Wiesz może, czy w ciągu minionego miesiąca opuszczał Anglię?

— Dwa tygodnie temu był w dziewiętnastym wieku na Węgrzech. Od tamtej pory nie ruszał się ani na krok z uczelni.

— A może odwiedzali go jacyś krewni z Pakistanu?

— Jego rodzina od trzech pokoleń mieszka na Wyspach. Wiecie już co mu dolega?

Zignorowała pytanie.

— Gdzie są Gilchrist i Montoya?

— Powiedziałaś Gilchristowi, żeby tu przyszedł, ale jeszcze się nie zjawił — przynajmniej do chwili, kiedy zabrano nas z głównego hallu.

— A Montoya?

— Wymknęła się zaraz po przeskoku.

— Wiesz może dokąd poszła?

Wiem tyle samo co ty, pomyślał Dunworthy. Też przecież widziałaś, jak wychodzi.

— Przypuszczalnie wróciła do Witney, do swoich wykopalisk. Spędza tam większość czasu.

— Do wykopalisk? — powtórzyła Mary z takim zdziwieniem, jakby usłyszała o tym po raz pierwszy w życiu.

O co jej chodzi? — przemknęło Dunworthy’emu przez głowę. Co w tym takiego niezwykłego?

— Owszem, do wykopalisk, na farmie wykupionej przez Fundusz Dziedzictwa Narodowego. Odkryli tam dobrze zachowane pozostałości średniowiecznej wioski.

— W Witney, powiadasz? — Mary sprawiała wrażenie poważnie zaniepokojonej. — Będzie musiała natychmiast wrócić.

— Mam do niej zadzwonić? — zapytał, ale nie uzyskał odpowiedzi, ponieważ Mary rozmawiała już z sanitariuszem stojącym przy stoliku.

— Trzeba przywieźć kogoś z Witney, z farmy Funduszu. To kobieta, nazywa się Montoya i kieruje tam pracami wykopaliskowymi.

Sanitariusz bez słowa odstawił filiżankę z nie dopitą herbatą, założył kurtkę i wyszedł za Mary z pokoju.

Dunworthy przypuszczał, że Mary wróci, kiedy tylko wytłumaczy chłopakowi, w jaki sposób dojechać do Witney, a ponieważ nie doczekał się na nią, otworzył drzwi i wyszedł na korytarz. Zamiast Mary i sanitariusza ujrzał tam znajomą pielęgniarkę.

— Przykro mi, proszę pana — powiedziała zastępując mu drogę w taki sam sposób jak niedawno uczyniła to rejestratorka — ale doktor Ahrens wyraźnie prosiła, żeby pan na nią tutaj zaczekał.

— Nie mam zamiaru wyjść poza teren kliniki. Chciałem tylko zadzwonić do sekretarki.

— Chętnie przyniosę panu telefon — oświadczyła, po czym spojrzała w kierunku, z którego przed chwilą zaczęły dobiegać jakieś głosy.

Korytarzem zbliżali się Gilchrist i Latimer.

— …nadzieję, że panna Engle z bliska przyjrzy się śmierci — perorował Gilchrist. — W czternastym wieku ludzie mieli zupełnie inny stosunek do śmierci niż obecnie. W tamtych czasach stanowiła ona nieodłączną, powszechnie akceptowaną część życia i rzadko wywoływała uczucia żalu albo rozpaczy.

— Panie Dunworthy… — Pielęgniarka pociągnęła go za rękaw. — Zechce pan poczekać w środku? Zaraz przyniosę panu telefon.

Wyszła naprzeciw Gilchristowi i Latimerowi.

— Tędy, proszę — powiedziała, wprowadzając ich do poczekalni.

— Zastępuję dziekana Wydziału Historycznego! — zagrzmiał Gilchrist, miażdżąc Dunworthy’ego spojrzeniem. — Muszę natychmiast wiedzieć, co dolega panu Chaudhuri!

— Oczywiście, proszę pana. Doktor Ahrens wkrótce porozmawia z panem na ten temat — zapewniła go, zamykając za sobą drzwi.

Latimer powiesił parasol na oparciu krzesła, na sąsiednim natomiast postawił torbę Mary ze świątecznymi zakupami. Była znowu pełna, więc zapewne udało mu się pozbierać wszystkie paczki i zawiniątka, które wysypały się na podłogę laboratorium. Na samym wierzchu leżało pudełko z szalikiem, tuż obok zaś dwie albo trzy czekoladki w kolorowych papierkach.

— Nigdzie nie mogliśmy znaleźć taksówki — wysapał, po czym ciężko usiadł obok pakunków. — Musieliśmy przyjechać metrem.

— Skąd pochodzi ten praktykant, Puchalski, który miał wykonać obliczenia do przeskoku? — zapytał Dunworthy. — Muszę z nim porozmawiać.

— Na jaki temat, jeśli wolno wiedzieć? A może już zdążył pan przejąć zwierzchnictwo nad sekcją średniowiecza, tylko ja nic o tym nie wiem?

— Ktoś musi odczytać współrzędne, żebyśmy mieli pewność, czy wszystko jest w porządku.

— Pan zapewne byłby zachwycony, gdyby okazało się, że coś poszło nie tak jak należy, nieprawdaż? Od samego początku usiłował pan sabotować nasz projekt.

— Gdyby? — powtórzył z niedowierzaniem Dunworthy. — Przecież już wszystko poszło nie tak jak należy! Badri wylądował w szpitalu, a my nawet nie wiemy, czy Kivrin trafiła tam, gdzie powinna. Słyszał pan, co mówił Badri: coś się nie zgadza z lokalizacją. Musimy znaleźć technika, który powie nam, o co konkretnie chodzi.

— Osobiście nie przywiązywałbym zbyt dużej wagi do słów człowieka znajdującego się pod wpływem narkotyków, endorfiny albo jakiegoś innego świństwa — odparł Gilchrist. — Pozwolę też sobie zwrócić panu uwagę, panie Dunworthy, iż odpowiedzialność za ewentualne kłopoty ponosi wyłącznie sekcja dwudziestego wieku. Pan Puchalski doskonale radził sobie z obliczeniami, ale dałem się panu przekonać i zastąpiłem go technikiem z pańskiej sekcji. Jak widać, nie powinienem tego czynić.

Nagle otworzyły się drzwi. Wszyscy spojrzeli w tamtą stronę, ale to tylko pielęgniarka przyniosła telefon, wręczyła go Dunworthy’emu i bez słowa wymknęła się na korytarz.

— Muszę zadzwonić do Brasenose i powiedzieć im, gdzie jestem — oświadczył Gilchrist.

Nie zwracając uwagi na jego słowa, Dunworthy włączył ekran, podniósł słuchawkę, po czym wystukał numer sekretariatu Jesus College.

— Proszę podać mi nazwiska i domowe numery telefonów waszych techników — powiedział do sekretarki, kiedy ta pojawiła się na ekranie. — Chyba że któryś został na uczelni?

Niestety wszyscy wyjechali do domów. Zapisał nazwiska i numery na odwrocie jednej z leżących na stoliku ulotek, podziękował sekretarce, przerwał połączenie, po czym wystukał pierwszy numer z listy.

Zajęty. To samo było z drugim, trzeciego natomiast nawet nie zdążył wybrać do końca. Mimo to próbował nadal, aż wreszcie usłyszał głos komputera, który oznajmił bez emocji:

— Uprzejmie informujemy, że wszystkie linie są zajęte. Prosimy zadzwonić później.

Zatelefonował do Balliol, najpierw do swojego biura, potem do głównego hallu, ale nikt nie odebrał. Czyżby Finch zawiózł Amerykanki do Londynu, żeby pokazać im Big Bena?

Gilchrist stał tuż obok, czekając na możliwość skorzystania z aparatu, Latimer natomiast podszedł do stolika i bezskutecznie usiłował włączyć elektryczny czajnik. Sanitariuszka, która obudziła się z drzemki, przez chwilę obserwowała go z zainteresowaniem, a następnie podniosła się z fotela, by mu pomóc.

— Skończył pan wreszcie? — zapytał Gilchrist ze zniecierpliwieniem.

— Nie. — Dunworthy jeszcze raz spróbował połączyć się z Finchem, lecz bez rezultatu. — Musi pan wezwać tu swojego technika — zwrócił się do Gilchrista, odkładając słuchawkę. — Trzeba jak najprędzej ściągnąć Kivrin, zanim opuści miejsce przeskoku.

— Muszę? — powtórzył z niedowierzaniem Gilchrist. — Pan chyba zapomina, że to nasza operacja, nie pańska!

— Teraz to nie ma najmniejszego znaczenia — odparł Dunworthy, ze wszystkich sił starając się zachować spokój. — Przecież pojawienie się jakichkolwiek problemów automatycznie powoduje odwołanie przeskoku.

— Pozwolę sobie zwrócić panu uwagę, że jedyny problem, jaki napotkaliśmy do tej pory, wiąże się z faktem, iż podesłał nam pan technika nadużywającego endorfiny — oznajmił Gilchrist lodowatym tonem, po czym sięgnął po aparat. — Sam zadecyduję, czy i kiedy należy przerwać eksperyment.

Telefon zadzwonił mu w ręku.

— Gilchrist, słucham?… Chwileczkę.

Wręczył aparat Dunworthy’emu.

— Dzięki Bogu! — wykrzyknął Finch. Na jego twarzy malował się wyraz udręki. — Wszędzie pana szukam. Nie uwierzy pan, jakie miałem kłopoty!

— Zatrzymano mnie w klinice — przerwał mu Dunworthy, nie czekając aż jego sekretarz przedstawi mu dokładny rejestr swoich niepowodzeń. — A teraz proszę słuchać uważnie: musi pan przynieść z kwestury teczkę z aktami osobowymi Badriego Chaudhuri. Kiedy tylko ją pan znajdzie, zadzwoni pan do doktor Ahrens. Jest tutaj, w klinice. Proszę mówić, że ma pan dla niej ważną wiadomość i musi z nią osobiście porozmawiać. Ona panu powie, jakich konkretnie informacji potrzebuje.

Finch szybko notował polecenia.

— Zaraz potem pójdzie pan do New College, do głównego opiekuna studentów. Powie mu pan, żeby koniecznie się ze mną skontaktował i poda mu ten numer telefonu. Sprawa jest gardłowa: musi jak najprędzej odszukać Basingame’a i ściągnąć go z powrotem do Oxfordu.

— Myśli pan, że to możliwe?

— Czemu nie? Jest jakaś wiadomość od Basingame’a? A może coś mu się stało?

— Nic o tym nie wiem, proszę pana.

— A więc czemu miałby nie wrócić? Przecież tylko pojechał na ryby. Kiedy już porozmawia pan z głównym opiekunem, proszę spróbować zasięgnąć języka wśród personelu i studentów, naturalnie, jeśli ktoś tam będzie. Może ktoś z nich wie, gdzie można go znaleźć? Przy okazji niech pan się dowie, czy któryś z ich techników został na ferie w Oxfordzie.

— Dobrze, proszę pana. A co mam zrobić z Amerykankami?

— Przekazać im ode mnie wyrazy ubolewania i powiedzieć, że niestety nie wiem, kiedy będę mógł się z nimi spotkać. Zresztą zdaje się, że o czwartej miały pojechać do Ely?

— Tak, ale…

— Ale co?

— Pokazałem im Wielkiego Toma, kościół Old Marston i mnóstwo innych rzeczy, ale nie udało nam się dojechać do Iffley.

— Dlaczego?

— Bo zatrzymała nas policja. Ustawili zapory na drodze, i w ogóle. Amerykanki ogromnie się niepokoją, co będzie z ich koncertem.

— Zapory? — powtórzył z niedowierzaniem Dunworthy.

— Tak, proszę pana. Na A4158. Czy mam je umieścić w skrzydle Salvina? Co prawda mieszkają tam William Gaddson i Tom Gailey, ale południowa klatka schodowa jest właśnie remontowana, więc nie mam wyboru.

— Nic nie rozumiem — stwierdził Dunworthy. — Dlaczego was zatrzymano?

— Z powodu kwarantanny — odparł Finch takim tonem, jakby mówił o czymś zupełnie oczywistym. — Mógłbym też ulokować je u Fishera. Co prawda na okres ferii wyłączono tam ogrzewanie, ale przecież zostały jeszcze kominki.


ZAPIS Z KSIĘGI SADU OSTATECZNEGO
(000618–000735)

Wróciłam na miejsce przeskoku. To dość daleko od drogi. Spróbuję przeciągnąć tam wóz, żeby łatwiej można było mnie znaleźć, ale jeśli przez najbliższe pół godziny nikt się nie pojawi, pójdę do Skendgate, którą udało mi się zlokalizować dzięki dzwonowi wzywającemu na nieszpór.

Skutki uboczne przeskoku wciąż dają mi się mocno we znaki. Boli mnie głowa i mam dreszcze. Objawy są znacznie poważniejsze, niż wyobrażałam sobie na podstawie tego, co mówili mi Badri i doktor Ahrens, szczególnie ból głowy. Na szczęście do wsi nie jest zbyt daleko.

5.

Kwarantanna. Oczywiście, pomyślał Dunworthy. Sanitariusz wysłany na łeb, na szyję po Montoyę, pytania Mary o krewnych z Pakistanu, a przede wszystkim fakt, że zamknięto ich w tym odizolowanym pokoju, pilnowanym przez bezwzględną pielęgniarkę. Oczywiście.

— Więc jak, może być Salvin? — zapytał Finch.

— Czy policjanci mówili, dlaczego ogłoszono kwa… — Umilkł w pół słowa. Gilchrist obserwował go uważnie, ale z miejsca, w którym stał, chyba nie mógł dojrzeć ekranu. Latimer wciąż sterczał przy stoliku, tym razem tocząc nierówny bój z torebką z cukrem, której za nic w świecie nie był w stanie otworzyć. Sanitariuszka ponownie zapadła w drzemkę. — Czy policjanci mówili, dlaczego przedsięwzięto te środki ostrożności?

— Nie, proszę pana. Powiedzieli nam tylko tyle, że kwarantanna obejmuje Oxford i najbliższe okolice, i że po dokładniejsze informacje należy zwracać się do Ministerstwa Zdrowia oraz władz lokalnych.

— Zadzwonił pan tam?

— Nie, proszę pana. Dzwoniłem, ale nie udało mi się połączyć. Linie są przeciążone. Amerykanki próbowały dodzwonić się do Ely, żeby odwołać koncert, ale też nic im z tego nie wyszło.

Oxford i najbliższe okolice… Wynikało z tego, że zatrzymano metro, odwołano pociągi, zarówno te lokalne, jak i dalekobieżne, i zamknięto drogi. Nic dziwnego, że linie telefoniczne były przeciążone.

— Kiedy to się stało? O której wybraliście się do Iffley?

— Parę minut po trzeciej. Od tamtej pory siedzę przy telefonie i próbuję pana odszukać, choć pomyślałem sobie, że na pewno już pan wie o wszystkim. Potem wpadłem na pomysł, żeby zapytać w klinice, a tam podali mi ten numer.

Niestety o niczym nie wiedziałem, pomyślał Dunworthy, pospiesznie usiłując przypomnieć sobie przepisy określające warunki, jakie muszą zostać spełnione, aby wydano decyzję o ogłoszeniu kwarantanny. Początkowo była w nich mowa o „każdej nie zidentyfikowanej chorobie”, ale w miarę jak opadała histeria po Wielkiej Epidemii, przepisy stopniowo zmieniano i łagodzono, tak że teraz mało kto znał ich aktualne brzmienie.

Jeszcze parę lat temu na pewno wspominano w nich o konieczności dokonania „pozytywnej identyfikacji groźnej choroby zakaźnej”, ponieważ prasa podniosła rwetes w związku z tajemniczą gorączką, która na trzy tygodnie opanowała pewne małe hiszpańskie miasteczko. Tamtejsi lekarze nie zadali sobie nawet trudu, aby zsekwencjonować wirusa, w związku z czym odezwały się głosy, żeby dostosować przepisy do życia, ale czy podjęto jakieś kroki zmierzające w tym kierunku oraz jakiej były one natury, o tym nie miał najmniejszego pojęcia.

— Czy mogę umieścić je w skrzydle Salvina? — zapytał ponownie Finch.

— Tak. To znaczy nie. Na razie niech zaczekają w świetlicy dla młodszych studentów. Mogą tam ćwiczyć gamy, czy co tam przyjdzie im do głowy. Przede wszystkim proszę odszukać teczkę Badriego i połączyć się z doktor Ahrens. Jeśli nie uda się jej znaleźć, niech pan dzwoni pod ten numer. Na pewno tu będę. Potem trzeba zlokalizować Basingame’a. Ta sprawa jest w tej chwili najważniejsza. Dopiero kiedy go pan namierzy, wróci pan do swoich Amerykanek i przydzieli im pokoje. Nic im się nie stanie, jeśli trochę poczekają.

— Wydaje się pan bardzo zdenerwowany.

Nie bez powodu, pomyślał Dunworthy.

— Może im pan powiedzieć, że zadzwonię, jak tylko zorientuję się w sytuacji.

Ekran zszarzał, po czym zgasł.

— Nie może pan się doczekać, by poinformować Basingame’a o rzekomej pomyłce sekcji średniowiecza — zauważył z przekąsem Gilchrist. — Chyba zdążył pan już zapomnieć, że awaria nastąpiła z winy pańskiego technika, który nadużył narkotyków lub silnie działających leków. Może pan jednak być pewien, iż ja nie zapomnę powiedzieć o tym panu Basingame’owi, kiedy tylko zjawi się na uczelni.

Dunworthy zerknął na zegarek: wpół do piątej. Finch wspomniał, że szosę zablokowano około trzeciej, a więc półtorej godziny temu. W ostatnim okresie Oxford tylko dwa razy był objęty kwarantanną; jedną ogłoszono w związku z silną reakcją alergiczną na jakiś podawany domięśniowo lek, druga zaś stanowiła efekt głupiego żartu kilku studentów. Obie odwołano natychmiast po przeprowadzeniu badań krwi, czyli po niecałej półgodzinie. Mary pobrała Badriemu krew jeszcze w college’u; Dunworthy widział jak pielęgniarka niesie probówki do laboratorium. Minęło już wystarczająco dużo czasu, aby dokonać dwu — lub trzykrotnej analizy.

— Jestem również pewien, że pana Basingame’a zainteresuje wiadomość, iż to brak należytej kontroli z pańskiej strony sprawił, że technik nie zdołał ustalić lokalizacji osoby wysłanej w przeszłość — ciągnął Gilchrist.

Dunworthy zbeształ się w myśli za to, że od razu nie rozpoznał objawów infekcji, choć były aż nadto oczywiste: niskie ciśnienie krwi, trudności z oddychaniem, wysoka temperatura. Co prawda Mary wspomniała w karetce o infekcji, on jednak nie wiedzieć czemu uznał, iż ma na myśli na przykład zapalenie wyrostka robaczkowego. Jakie choroby mogły wchodzić w grę? Ospa i tyfus zostały całkowicie ujarzmione jeszcze w dwudziestym wieku, zapalenie opon mózgowych w dwudziestym pierwszym, bakterie nie miały najmniejszych szans w starciu z nowymi metodami oznaczania przeciwciał, natomiast szczepionki przeciwwirusowe udoskonalono tak bardzo, że ludzie niemal zupełnie przestali się zaziębiać.

— Doprawdy dziwię się, że poświęciwszy tyle trudu sprawdzeniu, czy sekcja średniowiecza właściwie przygotowała się do przeskoku, nie zadał pan sobie fatygi, aby sprawdzić, czy pański technik nie znajduje się pod wpływem narkotyków — dodał Gilchrist jadowicie złośliwym tonem.

Może więc chodzi o jakąś chorobę z Trzeciego Świata? Mary chyba nieprzypadkowo pytała o rodzinę Badriego i o jego ewentualne wyjazdy poza granicę Wspólnoty Europejskiej. Jednak Pakistan już od dawna nie należy do Trzeciego Świata, nikt zaś nie zostałby wypuszczony za granicę bez aktualnego zaświadczenia o szczepieniach. Poza tym, Badri nigdzie nie wyjeżdżał. Jeśli nie liczyć krótkiego wypadu w dziewiętnasty wiek na Węgry, cały miniony semestr spędził w Anglii.

— Chcę skorzystać z telefonu — poinformował go Gilchrist. — Ja także uważam, że pan Basingame powinien zjawić się tu jak najprędzej, by zaprowadzić ład i porządek.

Dunworthy dopiero teraz uświadomił sobie, że wciąż ściska słuchawkę w ręce. Spojrzał na nią ze zdziwieniem i zamrugał raptownie, jakby zastanawiał się, co to może być.

— Czyżby zamierzał pan uniemożliwić mi skontaktowanie się z moim przełożonym? — zapytał Gilchrist.

Latimer podniósł się z fotela.

— O co chodzi? — zapytał, wyciągnąwszy przed siebie ramiona w obronnym geście, jakby oczekiwał, że Dunworthy rzuci się na niego z dzikim okrzykiem na ustach. — Co się właściwie stało?

— Badri nie zażywał narkotyków — powiedział Dunworthy. — Jest poważnie chory.

— Doprawdy nie rozumiem, na jakiej podstawie opiera pan swoje twierdzenie, skoro nie otrzymaliśmy jeszcze wyników badań — powiedział Gilchrist, spoglądając znacząco na telefon.

— Zostaliśmy objęci kwarantanną — odparł Dunworthy. — To jakaś choroba zakaźna.

— Infekcja wirusowa — odezwała się Mary. Otworzyła drzwi tak cicho, że nawet nie zauważyli, kiedy weszła do pokoju. — Jeszcze go nie wyodrębniliśmy, ale wszystko wskazuje na to, że mamy do czynienia z wirusem.

Wciąż miała na sobie płaszcz, tyle że rozpięty, w związku z czym trochę przypominał luźną, podszytą futerkiem szubę Kivrin. W obu rękach trzymała tacę, na której piętrzył się stos laboratoryjnego sprzętu i narzędzi lekarskich w sterylnych opakowaniach.

— Wstępne testy zdają się wskazywać na myksowirusa — mówiła dalej, stawiając tacę na stole. — Świadczą o tym także objawy: wysoka gorączka, trudności z koncentracją, ból głowy. Z pewnością nie mamy do czynienia z retrowirusem ani pikornawirusem, co samo w sobie stanowi optymistyczną wiadomość, ale minie jeszcze trochę czasu, zanim uda nam się go zidentyfikować.

Przysunęła do stołu dwa krzesła i usiadła na jednym z nich.

— Zawiadomiliśmy Światowe Centrum Badań nad Grypą w Londynie i wysłaliśmy im próbki w celu przeprowadzenia szczegółowych badań. Zgodnie z zaleceniami Ministerstwa Zdrowia dotyczącymi zapobiegania epidemiom, do chwili otrzymania wyników będzie obowiązywała całkowita kwarantanna.

Jednym szarpnięciem rozerwała opakowanie ze sterylnymi rękawicami.

— Epidemia! — parsknął Gilchrist, mierząc Dunworthy’ego wściekłym spojrzeniem, jakby podejrzewał go o umyślne sprowadzenie choroby, aby skompromitować sekcję średniowiecza.

— To jeszcze nic pewnego — odparła Mary, rozrywając kolejny pakunek. — Na razie nie ma mowy o żadnej epidemii, ponieważ zarejestrowaliśmy tylko ten jeden przypadek. Sprawdziliśmy historie chorób z ostatnich kilku miesięcy i nie znaleźliśmy nikogo, kto skarżyłby się na podobne dolegliwości.

— W jaki sposób mógł się zarazić? — zapytał Gilchrist, wciąż łypiąc nieżyczliwie na Dunworthy’ego. — Wydaje mi się, że pan Dunworthy powinien interesować się stanem zdrowia swoich podwładnych.

— Badri jest pracownikiem Uniwersytetu, jak pan i ja, więc na początku każdego semestru powinien przejść okresowe badania i niezbędne szczepienia.

— Pani nie wie, czy tak się stało?

— Podczas ferii sekretariat Uniwersytetu jest nieczynny, a główny komputer nic mi nie powie, bo nie znam numeru ubezpieczenia Badriego.

— Posłałem mojego sekretarza do kwestora, żeby sprawdził, czy nie ma tam zwykłych, staromodnych kart osobowych wszystkich pracowników Uniwersytetu — oznajmił Dunworthy. — Gdyby je znalazł, mielibyśmy przynajmniej ten przeklęty numer.

Mary skinęła głową.

— Otóż to. A wtedy, wiedząc przeciwko czemu był szczepiony, łatwiej zdołamy zidentyfikować wirusa. Możliwe, że Badri inaczej reaguje na szczepionki albo że z jakichś powodów nie odbył obowiązkowych badań. Wiesz może jakiego jest wyznania? — zapytała Dunworthy’ego. — Oby nie był nowohinduistą.

— Jest anglikaninem.

Dunworthy doskonale wiedział, skąd się biorą obawy Mary. Nowohinduiści wierzyli w świętość każdego życia i sprzeciwiali się zabijaniu wszelkich stworzeń, w tym także wirusów, naturalnie jeśli słowo „zabijanie” miało w tym przypadku jakikolwiek sens. Odmawiali przyjmowania antybiotyków, szczepionek oraz leków przeciwwirusowych. Władze Uniwersytetu godziły się na to, aby uszanować ich przekonania religijne, ale nie pozwalały im mieszkać w college’ach.

— Jestem pewien, że Badri zgłosił się na badania. Gdyby ich nie odbył, nie zostałby dopuszczony do pracy przy sieci.

Mary ponownie skinęła głową, jakby już wcześniej doszła do tego samego wniosku.

— Tak jak powiedziałam, przypuszczalnie w grę wchodzi nietypowa reakcja na szczepionkę.

Gilchrist otworzył usta, ale nie zdążył nic powiedzieć, ponieważ otworzyły się drzwi i do pokoju weszła pielęgniarka. Na twarzy miała maseczkę z gazy, a w rękach, na które założyła sterylne rękawiczki, trzymała plik papieru oraz kilka ołówków.

— Na wszelki wypadek przeprowadzimy testy na obecność przeciwciał u wszystkich osób, które kontaktowały się z Badrim — dodała Mary. — Pobierzemy od was krew, zmierzymy wam temperaturę, a oprócz tego sporządzicie listy ludzi, z którymi się dzisiaj stykaliście.

Pielęgniarka wręczyła Dunworthy’emu trzy arkusze papieru oraz jeden z ołówków. Pierwsza kartka okazała się szpitalnym formularzem, dwie pozostałe natomiast podzielono na trzy rubryki zatytułowane „Nazwisko”, „Miejsce” i „Czas”. Na drugiej kartce widniał nagłówek „Kontakty pierwotne”, na trzeciej „Kontakty wtórne”.

— Ponieważ Badri jest, jak na razie, jedynym chorym, będziemy traktować go jako pacjenta zerowego — ciągnęła Mary. — Nie znamy jeszcze sposobu, w jaki rozprzestrzenia się choroba, w związku z czym musicie uwzględnić na swoich listach wszystkich, z którymi miał jakikolwiek kontakt.

Dunworthy nagle przypomniał sobie technika pochylającego się nad Kivrin, przesuwającego jej ramię, poprawiającego ułożenie sukni.

— Wszystkich — powtórzyła z naciskiem. — Nie tylko tych, którym podał rękę, ale nawet tych, z którymi tylko rozmawiał.

— A więc nas także — odezwała się sanitariuszka.

— Oczywiście.

— I Kivrin… — wyszeptał Dunworthy.

Mary miała przez chwilę taką minę, jakby nie wiedziała o kogo chodzi.

— Panna Engle otrzymała pełny zestaw szczepień oraz przeszła kurację wzmacniającą odporność organizmu — oznajmił Gilchrist. — Chyba nie grozi jej żadne niebezpieczeństwo?

Mary wahała się najwyżej sekundę.

— Nie — stwierdziła stanowczo. — Naturalnie pod warunkiem, że po raz pierwszy zetknęła się z nim dopiero dziś rano.

— Pan Dunworthy wypożyczył mi swojego technika dwa dni temu — oświadczył Gilchrist, niemal wyrywając pielęgniarce z ręki przeznaczone dla niego kartki. — Rzecz jasna byłem pewien, że przedsięwziął te same środki ostrożności, które stosujemy w sekcji średniowiecza, ale teraz widzę, że się pomyliłem. Naturalnie przy pierwszej nadarzającej się sposobności poinformuję o tym pana Basingame’a.

— Jeśli pierwszy kontakt Kivrin z Badrim nastąpił dziś rano, to dziewczyna powinna być już w pełni uodporniona — oznajmiła Mary. — Panie Gilchrist, czy byłby pan uprzejmy?…

Wskazała mu krzesło, a on usiadł, mrucząc coś niechętnie pod nosem.

Mary wzięła od pielęgniarki jeden zestaw formularzy i pokazała wszystkim pierwszy, opatrzony nagłówkiem „Kontakty pierwotne”.

— Na tę listę powinien trafić każdy, z kim Badri zetknął się osobiście. Proszę zanotować, ile razy spotykaliście się z nim w ciągu minionych trzech dni oraz umieścić nazwiska wszystkich osób, które w waszej obecności zbliżały się do niego. Z kolei na tej liście — pokazała kartkę z nagłówkiem „Kontakty wtórne” — przedstawcie wykaz swoich spotkań z innymi ludźmi, zaczynając od chwili obecnej i cofając się w przeszłość.

Następnie bez słowa wyjaśnienia wetknęła zaskoczonemu Gilchristowi termometr do ust i przymocowała mu do przegubu miniaturowy monitor z ciekłokrystalicznym ekranem. Nie czekając, aż pielęgniarka poda papiery sanitariuszce i Latimerowi, Dunworthy usiadł przy drugim końcu stołu i zajął się wypełnianiem rubryk.

Najpierw szpitalny formularz. Numer ubezpieczenia, dokładna historia chorób, przebieg leczenia, zabiegi chirurgiczne, szczepienia, i tak dalej. Przecież to wszystko jest w mojej kartotece, pomyślał ze zniecierpliwieniem. Dlaczego miałbym zaśmiecać sobie pamięć takimi sprawami? Nie pamiętał na przykład, kiedy dokładnie odbyły się obowiązkowe badania przedsemestralne, więc postawił w tej rubryce znaki zapytania, po czym zajął się wypełnianiem tabeli z „Kontaktami pierwotnymi”.

Na początku wpisał swoje nazwisko, zaraz potem Latimera, Gilchrista i dwoje sanitariuszy. Tak właśnie napisał, „dwoje sanitariuszy”, ponieważ nie wiedział jak się nazywają, a kobieta znowu zasnęła i nie chciał jej przeszkadzać głupimi pytaniami. Przyciskała do piersi formularze jak najdroższy skarb. Dunworthy przez chwilę wahał się, czy umieścić na liście lekarzy i pielęgniarki, którzy zajęli się Badrim w szpitalu; ostatecznie napisał „personel kliniki” i opatrzył to znakiem zapytania. Kto jeszcze? Aha, Montoya.

No i Kivrin, ale ona, według Mary, była całkowicie uodporniona. „Coś się nie zgadza”, powiedział Badri. Może chodziło mu o to, że z powodu choroby nie może doprowadzić obliczeń do końca, więc przybiegł do pubu, aby ostrzec ich o niebezpieczeństwie zagrażającym Kivrin?

Właśnie, pub. Oprócz ich czworga i Badriego byli tam tylko barman i Finch, który jednak wyszedł przed pojawieniem się technika. Dunworthy wpisał swego sekretarza na listę kontaktów wtórnych, po czym wrócił do tej, którą zajmował się na początku, i zanotował: „Barman z pubu»Pod krzyżem i jagnięciem«”. Tak, w pubie było pusto, ale nie dało się tego powiedzieć o ulicy. Oczami wyobraźni ponownie ujrzał Badriego, jak przepycha się przez tłum, zderza z właścicielką parasolki we wściekle kolorowe kwiaty, przeskakuje nad smyczą, na której mały chłopiec ciągnął zrezygnowanego foksteriera… „Każdy, z kim Badri zetknął się osobiście”, powiedziała Mary.

Trzymała Gilchrista za przegub i starannie notowała liczby pojawiające się na ekranie. Czyżby zamierzała przebadać wszystkie osoby, jakie znajdą się na listach? Było to raczej niemożliwe. Podczas szaleńczego biegu do college’u Badri potrącił, otarł się lub zderzył z kilkudziesięcioma osobami, których ani on, ani Dunworthy z pewnością nie zdołaliby teraz rozpoznać. W drodze do pubu na pewno działo się to samo, ci ludzie zaś krótko potem zetknęli się z dziesiątkami innych osób.

Napisał: „Znaczna liczba przechodniów na High Street”, podkreślił zdanie grubą krechą, po czym skupił się, usiłując sobie przypomnieć, czy i kiedy rozmawiał wcześniej z Badrim. Na pewno dwa dni temu, bezpośrednio po tym, jak dowiedział się od Kivrin, że Gilchrist zamierza skorzystać z usług niedoświadczonego praktykanta.

Złapał Badriego telefonicznie zaraz po jego powrocie z Londynu. Kivrin spędziła ten dzień w klinice, gdzie przechodziła ostatnie badania przed przeskokiem; całe szczęście, bo dzięki temu nie miała okazji zetknąć się z technikiem, wcześniej zaś nie było to możliwe, ponieważ przebywał w Londynie.

We wtorek Badri zjawił się osobiście, aby poinformować go, że sprawdził obliczenia dokonane przez praktykanta oraz przeprowadził kontrolę systemu. Ponieważ nie zastał Dunworthy’ego w gabinecie, zostawił mu krótki liścik. Także we wtorek przyszła Kivrin, aby pochwalić się swoim kostiumem, ale to było znacznie wcześniej, wczesnym przedpołudniem. Nawet na pewno, ponieważ Badri wspomniał w notatce, że całe przedpołudnie spędził na testowaniu sieci, Kivrin zaś powiedziała, że po południu wybiera się do Biblioteki na spotkanie z Latimerem. Kto wie jednak, czy później nie uznała za stosowne wpaść do laboratorium albo czy nie poszła tam z samego rana.

Otworzyły się drzwi i do pokoju weszła Montoya. Sądząc po tym, że jej wojskowa kurtka i spodnie były zupełnie przemoczone, deszcz nie tylko nie przestał padać, ale chyba jeszcze przybrał na sile.

— Co tu się dzieje, do diabła?

Skierowała to pytanie do Mary, która właśnie nalepiała plaster z opisem na probówkę z krwią Gilchrista.

— Wygląda na to — odparł Gilchrist, przyciskając do przedramienia watkę nasączoną spirytusem — że pan Dunworthy podesłał nam technika, który nie przeszedł obowiązkowych szczepień, w związku z czym wylądował w szpitalu z temperaturą 39,5. Przypuszczalnie zaraził się jakąś tropikalną gorączką albo czymś w tym rodzaju.

— 39,5? — powtórzyła Montoya ze zdezorientowanym wyrazem twarzy. — To chyba niewiele?

— 103 stopnie Fahrenheita — odezwała się Mary, umieszczając probówkę w stojaku. — Najprawdopodobniej mamy do czynienia z chorobą zakaźną. Muszę przeprowadzić dokładne badania, a w tym czasie wy spiszecie wszystkich, którzy mieli jakikolwiek kontakt z Badrim.

— W porządku. — Montoya usiadła na krześle opuszczonym przez Gilchrista, zrzuciła kurtkę i podwinęła rękaw koszuli. Mary zdezynfekowała miejsce na jej przedramieniu, po czym naszykowała nową probówkę i otworzyła kolejny pojemnik ze strzykawką. — Tylko proszę się pospieszyć, bo muszę zaraz wracać.

— Nigdzie pani nie wróci — poinformował ją Gilchrist z nie ukrywaną satysfakcją. — Nie słyszała pani? Zostaliśmy objęci kwarantanną. Może pani za to podziękować Dunworthy’emu.

— Kwarantanną? — Poderwała się tak gwałtownie, że igła w ogóle nie trafiła w ramię. Przed chwilą z całkowitą obojętnością przyjęła wiadomość o chorobie, którą i ona mogła się zarazić, ale wzmianka o kwarantannie wstrząsnęła nią do głębi. — To niemożliwe! — stwierdziła stanowczo, po czym zwróciła się do Mary: — Czy to znaczy, że będę musiała tu zostać?

— Przynajmniej do chwili, kiedy uzyskamy wyniki badania krwi — odparła Mary, usiłując na nowo odszukać odpowiednią żyłę.

— To znaczy jak długo? — Montoya próbowała zerknąć na zegarek, ale jej starania były z góry skazane na niepowodzenie, ponieważ Mary, nauczona przykrym doświadczeniem, tym razem mocno chwyciła ją za rękę. — Człowiek, który mnie tu przywiózł, nawet nie pozwolił mi nakryć stanowiska brezentem ani włączyć dmuchaw ciepłego powietrza, a deszcz leje jak z cebra. Jeśli tam szybko nie wrócę, wszystko znajdzie się pod wodą.

— Zostanie pani dopóty, dopóki nie pobiorę od was krwi i nie przeprowadzę testów na obecność przeciwciał.

Montoya chyba zrozumiała aluzję, ponieważ wreszcie wyprostowała ramię i przestała nim poruszać. Mary pobrała jej krew, zmierzyła temperaturę, założyła na przegub opaskę z monitorem. Dunworthy obserwował ją spod oka, zastanawiając się, czy mówiła prawdę. Chociaż… Przecież wcale nie powiedziała, że Montoya będzie mogła wrócić do swoich wykopalisk, tylko że musi zostać co najmniej do chwili zakończenia badań. A co potem? Czy wszyscy razem trafią na oddział chorób zakaźnych, gdzie zostaną umieszczeni w osobnych pokojach? A może tylko dostaną jakieś lekarstwo i zostaną zwolnieni ze szpitala?

Mary wreszcie zdjęła opaskę z przegubu Montoi i wręczyła jej ostatni zestaw formularzy.

— Kolej na pana, panie Latimer.

Latimer podniósł się z krzesła i z papierami w ręku ruszył w kierunku Mary. Mniej więcej w połowie drogi spojrzał na nie ze zdziwieniem, zawrócił, położył je na stole, by zaraz znowu wrócić, tym razem po wypełnioną po brzegi torbę ze świątecznymi prezentami.

— Zostawiła to pani w laboratorium — powiedział, podając ją lekarce.

— Och, bardzo panu dziękuję. Zechce pan postawić ją na podłodze? Nie mogę jej od pana wziąć, bo założyłam sterylne rękawiczki.

Postąpił zgodnie z jej życzeniem. Torba przechyliła się nieco i wysunął się z niej koniec szarego szalika, który Latimer starannie upchał z powrotem do pudełka.

— Zupełnie o niej zapomniałam — przyznała Mary. — Kiedy wybuchło to zamieszanie… O, mój Boże! — zasłoniła usta ręką. — Colin! O nim też zapomniałam! Która godzina?

— Osiem po czwartej — odparła Montoya nie patrząc na zegarek.

— Miał przyjechać o trzeciej!

Mary podniosła się raptownie z krzesła, potrącając przy okazji stolik. Probówki zabrzęczały głośno w stojaku.

— Może kiedy zobaczył, że cię nie ma, poszedł prosto do twojego mieszkania? — zasugerował Dunworthy.

Energicznie pokręciła głową.

— Nie trafiłby tam. Jeszcze nigdy nie był w Oxfordzie. Właśnie dlatego obiecałam, że wyjdę po niego na stację metra. Słowo daję, zupełnie wyleciało mi z głowy… — dodała, kierując te słowa raczej do siebie niż do kogokolwiek z obecnych.

— Wobec tego zapewne wciąż jeszcze siedzi na stacji. Mam pójść i go przyprowadzić? — zaofiarował się Dunworthy.

— Nie możesz — przypomniała mu. — Miałeś kontakt z chorobą.

— Wobec tego zadzwonię na stację. Poproszą go do telefonu, a ty powiesz mu, żeby wziął taksówkę. Gdzie miał wysiąść? Na Cornmarket Street?

— Tak.

Dunworthy zadzwonił do informacji, za trzecim razem uzyskał połączenie, spisał numer z ekranu, rozłączył się i natychmiast zatelefonował na stację. Numer był zajęty, więc po chwili spróbował ponownie.

— Czy Colin jest pani wnukiem? — zapytała Montoya, odrywając się od formularzy.

Pozostali nie zwracali na nich najmniejszej uwagi. Gilchrist wypełniał rubryki, marszcząc brwi i pochrząkując z dezaprobatą, jakby chciał dać wszystkim do zrozumienia, iż uważa tę sytuację za kolejny przykład karygodnej lekkomyślności i braku kompetencji, Latimer cierpliwie czekał z podwiniętym rękawem, sanitariuszka zaś wciąż była pogrążona we śnie.

— Tak. To znaczy, mojej siostry. Miał spędzić ze mną Święta.

— O której ogłoszono kwarantannę?

— Dziesięć po trzeciej.

Dunworthy podniósł rękę na znak, że uzyskał połączenie.

— Czy to stacja metra przy Cornmarket Street? — zapytał zupełnie niepotrzebnie, ponieważ na ekranie pojawił się siedzący za pulpitem kontrolnym mężczyzna, wyraźnie zirytowany. Za jego plecami widać było sięgającą od sufitu do podłogi szybę, dalej zaś peron wypełniony tłumem ludzi. — Dzwonię w sprawie chłopca, który powinien przyjechać o trzeciej z Londynu. Ma dwanaście lat… — Dunworthy zakrył mikrofon ręką i zwrócił się do Mary:

— Jak on wygląda?

— Blondyn, niebieskie oczy, wysoki jak na swój wiek.

— Jest wysoki i jasnowłosy — powiedział Dunworthy do mikrofonu. — Nazywa się Colin…

— Templer — podpowiedziała mu Mary. — Umówiłam się z Deirdre, że o pierwszej wsadzi go do metra na Marble Arch.

— Colin Templer. Widział go pan może?

— Panie, kpisz pan sobie ze mnie?! — ryknął zawiadowca. — Mam tu na stacji pięciuset ludzi, którzy nie mogą wydostać się z Oxfordu, a pan pyta, czy widziałem jakiegoś dwunastoletniego chłopaka? Sam pan popatrz, co tu się dzieje!

Na ekranie pojawiło się ujęcie z innej kamery, pokazującej wzburzony tłum. Dunworthy wpatrywał się w twarze, usiłując wyłowić jasnowłosego chłopca o niebieskich oczach, ale obraz szybko się zmienił.

— Ogłosili kwarantannę, a ci wszyscy ludzie chcą wiedzieć dlaczego nie kursują pociągi i czemu ja nic nie robię w tej sprawie! — powiedział zawiadowca podniesionym głosem. W tle słychać było gniewny pomruk tłumu. — Robię co mogę, żeby nie zdemolowali stacji, więc naprawdę nie mam czasu zajmować się poszukiwaniami dwunastoletnich chłopców!

— Nazywa się Colin Templer! — wykrzyknął Dunworthy. — Jego babcia miała przyjść po niego na stację!

— Więc czemu tego nie zrobiła? I ona, i ja mielibyśmy teraz o jeden problem mniej. Nic panu nie poradzę. Muszę zająć się tymi ludźmi, bo inaczej…

Połączenie zostało gwałtownie przerwane, nie wiadomo, czy dlatego, że zawiadowca odłożył słuchawkę, czy dlatego, że któryś z rozwścieczonych pasażerów wtargnął do pomieszczenia, dopadł aparatu i nacisnął widełki.

— Widział go? — zapytała Mary.

— Nie. Chyba jednak będziesz musiała tam kogoś wysłać.

— Poproszę kogoś z personelu — powiedziała, po czym szybkim krokiem wyszła z pokoju.

— Skoro chłopiec miał tu dotrzeć na trzecią, a kwarantannę ogłoszono dziesięć po trzeciej, to wystarczyło, żeby pociąg spóźnił się jedenaście minut, a w ogóle nie wpuszczono go na stację — zauważyła Montoya.

Dunworthy zdziwił się, czemu nie wpadł na to wcześniej. Istotnie, jeśli pociąg nie zdążył dotrzeć do Oxfordu przed ogłoszeniem kwarantanny, to cofnięto go na najbliższą stację, pasażerów zaś skierowano dalej okrężną trasą albo odwieziono z powrotem do Londynu.

— Proszę jeszcze raz zadzwonić na stację — powiedział, wręczając jej aparat. — Zapyta pani o pociąg, który o pierwszej odjeżdża z Marble Arch. Ja w tym czasie powiem Mary, żeby zatelefonowała do siostrzenicy. Kto wie, może Colin jest już z powrotem w domu?

Wyszedł na korytarz, by poprosić pielęgniarkę o odszukanie Mary, ale nikogo tam nie zobaczył. Widocznie Mary wysłała ją na stację.

Korytarz był zupełnie pusty. Dunworthy przez chwilę przyglądał się z namysłem wiszącemu na ścianie automatowi telefonicznemu, po czym podszedł do niego i wystukał numer college’u Balliol. Istniało niewielkie prawdopodobieństwo, że Colin mimo wszystko dotarł samodzielnie do kwatery Mary. Pośle tam Fincha, a jeśli chłopca jednak nie będzie, powie sekretarzowi, żeby poszedł na stację. Dwie osoby oznaczały dwukrotnie większe szansę na odnalezienie Colina w tym tłumie.

— Cześć — powiedziała jakaś kobieta.

Dunworthy pospiesznie sprawdził numer na wyświetlaczu, prawie pewien, że pomylił się przy wystukiwaniu, ale wszystko było w porządku.

— Chciałem rozmawiać z panem Finchem z college’u Balliol.

— Niestety chwilowo jest nieosiągalny — poinformowała go kobieta. Mówiła z wyraźnym amerykańskim akcentem. — Jestem panna Taylor. Może coś mu przekazać?

Z pewnością należała do zespołu dzwonników. Była zaskakująco młoda — chyba bardzo niedawno przekroczyła trzydziestkę — i delikatnie zbudowana. Szczerze mówiąc, nie tak wyobrażał sobie dzwonnika.

— Proszę mu powiedzieć, żeby jak najszybciej zadzwonił do kliniki, do Dunworthy’ego.

— Pan Dunworthy… — Starannie zapisała nazwisko, po czym gwałtownie podniosła głowę i spojrzała w ekran. — Pan Dunworthy? — powtórzyła zupełnie innym tonem. — Czy to pan jest odpowiedzialny za to, że zostałyśmy tu uwięzione?

Na tak postawione pytanie nie sposób było udzielić sensownej odpowiedzi. Popełnił błąd dzwoniąc do świetlicy; powinien od razu połączyć się z biurem kwestora, dokąd przecież sam wysłał Fincha.

— Kwarantannę ogłasza Ministerstwo Zdrowia, które ma obowiązek czynić to za każdym razem, kiedy pojawi się nowa, nie zidentyfikowana wcześniej choroba. Ogromnie mi przykro, że w związku z tą nadzwyczajną sytuacją pojawiły się różne niedogodności i utrudnienia. Już poleciłem memu sekretarzowi, żeby uczynił wszystko, co w jego mocy, by uprzyjemnić paniom pobyt, jeśli zaś jest coś, co ja osobiście mogę zrobić dla…

— Zrobić? Pan chce coś zrobić? W takim razie proszę jak najprędzej zawieźć nas do Ely! O ósmej wieczorem nasz zespół ma dać koncert w katedrze, jutro zaś musimy być już w Norwich, gdzie będziemy grać kuranty na Boże Narodzenie!

Nie zamierzał być tym, kto powie tej kobiecie, że jej zespół z pewnością nie dotrze na czas do Norwich.

— Jestem pewien, że w Ely zdają sobie sprawę z sytuacji, ale chętnie zadzwonię tam osobiście i wyjaśnię…

— Skoro tak, to proszę i mnie coś wyjaśnić! Nie przywykłam do tego, żeby w taki sposób deptano moje prawa obywatelskie! W Ameryce byłoby nie do pomyślenia, żeby ktoś dyktował panu, dokąd może pan jechać albo gdzie powinien pan zostać!

W związku z czym podczas Wielkiej Epidemii umarło ponad trzydzieści milionów Amerykanów, pomyślał, głośno zaś powiedział:

— Zapewniam panią, że kwarantannę ogłoszono wyłącznie w celu ochrony obywateli oraz naszych miłych gości, i że nie będzie najmniejszego problemu z przesunięciem terminów koncertów. Tymczasem jesteśmy niezmiernie radzi, mogąc gościć w naszych progach tak znakomitych artystów. Nie mogę się doczekać, by poznać panie osobiście. Od dawna wiedziałem o waszym planowanym przyjeździe i przygotowywałem się na duchową ucztę, jaką zapewniacie swoim słuchaczom.

Gdybym naprawdę wiedział, odpisałbym wam, że kwarantanna została ogłoszona już rok temu i przypuszczalnie potrwa przynajmniej do połowy przyszłego wieku, przemknęło mu przez głowę.

— Ale Świąt nie uda się przesunąć, proszę pana. Miałyśmy zagrać zupełnie nowy utwór, skomponowany specjalnie na to tournee. Nasz występ w Norwich wywołał ogromne zainteresowanie, więc nie zamierzamy…

Dunworthy nacisnął widełki. Finch powinien jeszcze być w biurze kwestora, przekopując się przez akta w poszukiwaniu teczki Badriego, ale dzwoniąc tam naraziłby się na spotkanie z kolejną członkinią zespołu. Mogły przecież rozpełznąć się jak stonka po całym college’u.

Wystukał z pamięci numer regionalnego biura Nadzoru Transportu Publicznego.

W tej samej chwili otworzyły się drzwi prowadzące do hallu i weszła Mary. — Próbuję dodzwonić się do Nadzoru Transportu — poinformował ją, po czym wybrał do końca numer i podał jej słuchawkę, ale ona z uśmiechem machnęła ręką.

— Nie trzeba — powiedziała. — Przed chwilą rozmawiałam z Deirdre. Pociąg, którym jechał Colin, został zatrzymany w Barton, a pasażerów wsadzono do innego składu i odesłano do Londynu. Odbierze Colina z Marble Arch. — Westchnęła głęboko. — Szczerze mówiąc, nie sprawiała wrażenia zachwyconej. Zamierzała spędzić Święta z rodziną swego nowego adoratora i chyba zależało jej na tym, by Colin zniknął na parę dni z horyzontu, ale stało się tak, jak się stało, i już nic nie można poradzić. Cale szczęście, że nie zdążył tu dotrzeć.

W głosie kobiety słychać było wyraźną ulgę. Dunworthy odwiesił słuchawkę.

— Aż tak niedobrze? — zapytał.

— Dokonaliśmy wstępnej identyfikacji wirusa. To myksowirus typu A. Grypa.

Podświadomie oczekiwał czegoś znacznie gorszego, jakiejś nieznanej tropikalnej choroby albo retrowirusa. Kiedyś, bardzo dawno temu, kiedy nie było stuprocentowo skutecznych szczepionek, zachorował na grypę. To prawda, że przez parę dni czuł się fatalnie, ale nieprzyjemne objawy dość szybko ustąpiły, lekarz zaś zalecił mu tylko leżenie w łóżku i przyjmowanie dużych ilości płynów.

— Czy w związku z tym kwarantanna zostanie odwołana?

— Dopiero wtedy, kiedy dotrzemy do dokumentacji medycznej Badriego. Wciąż mam nadzieję, że po prostu nie zgłosił się na obowiązkowe szczepienia przed rozpoczęciem semestru, ale jeśli okaże się, że jednak został zaszczepiony, to trzeba będzie poczekać do chwili, kiedy uda nam się zlokalizować źródło choroby.

— Przecież to tylko zwyczajna grypa!

— Pod warunkiem, że zakres mutacji okaże się niewielki. Jeśli będzie duży, to znaczy, że ta grypa wcale nie jest taka zwyczajna. W 1918 roku epidemia hiszpanki spowodowała śmierć dwudziestu milionów ludzi, a to był właśnie myksowirus. Wirusy co kilka miesięcy przechodzą mutacje. Ich kod genetyczny ulega daleko idącym zmianom, w związku z czym układ odpornościowy organizmu nie jest w stanie ich rozpoznać i skutecznie zwalczać. Właśnie dlatego konieczne są okresowe szczepienia, ale nawet one nic nie pomogą, jeśli przesunięcie jest wyjątkowo duże.

— I właśnie z czymś takim mamy do czynienia?

— Wątpię. Większe mutacje zdarzają się nie częściej niż co dziesięć lat. Dużo bardziej prawdopodobne wydaje mi się, że Badri po prostu nie zgłosił się na szczepienia. Wiesz może, czy na początku semestru monitorował jakiś przeskok?

— Nie mam pojęcia, ale to całkiem możliwe.

— Więc mógł zapomnieć o terminie. Jeśli tak właśnie było, to po prostu złapał najnowszą odmianę grypy.

— A Kivrin? Czy przeszła wszystkie szczepienia?

— Tak. Jest w pełni uodporniona.

— Nawet jeśli to jakaś zupełnie nowa odmiana wirusa?

Mary zawahała się przez ułamek sekundy.

— Owszem, pod warunkiem, że zetknęła się z Badrim dopiero dziś rano.

— A jeżeli widziała się z nim wcześniej? Na przykład wczoraj albo przedwczoraj?

— Nie odpowiem ci na to pytanie, bo od razu zacząłbyś się niepokoić, a na to jeszcze za wcześnie. Jednego możesz być pewien: szczyt odporności jej organizmu przypadł dokładnie na wyznaczoną porę przeskoku.

— Chciałaś powiedzieć: na pierwotnie wyznaczoną porę — poprawił ją Dunworthy. — Gilchrist przesunął przeskok o dwa dni.

— Nie pozwoliłabym jej wziąć w tym udziału, gdybym podejrzewała, że grozi jej jakiekolwiek niebezpieczeństwo.

— Ale nie brałaś pod uwagę możliwości, że zetknie się z wirusem grypy jeszcze przed wyruszeniem do średniowiecza?

— Nie — przyznała. — Choć to niczego nie zmienia. Była już częściowo uodporniona, a poza tym, nie mamy żadnego dowodu na to, że zetknęła się z wirusem. Przecież Badri prawie się do niej nie zbliżał.

— Mógł to zrobić wcześniej.

Z piersi Mary wyrwało się głębokie westchnienie.

— Od razu wiedziałam, że w ogóle nie powinnam zaczynać rozmowy na ten temat… No, dobrze. Większość myksowirusów ma okres inkubacji od dwunastu do czterdziestu ośmiu godzin. Nawet jeśli Kivrin zetknęła się z wirusem dwa dni temu, jej organizm miał już wystarczająco dużą odporność, aby uniemożliwić mu replikację. W najgorszym razie skończyłoby się na niegroźnych dolegliwościach. — Poklepała go uspokajająco po ramieniu. — Poza tym, zapominasz o paradoksie: gdyby przedostała się w przeszłość zarażona, mogłaby zarazić ludzi z tamtej epoki. Sieć nigdy nie dopuściłaby do czegoś takiego. Przeskok po prostu nie doszedłby do skutku, i tyle.

Miała rację. Żadna choroba, która mogłaby okazać się niebezpieczna dla mieszkańców przeszłości, nie przedostałaby się przez sieć.

— Jakie są szansę na to, żeby czternastowieczna populacja była odporna na działanie wirusa z XXI wieku?

— Prawie żadne — odparła natychmiast. — Mutacje mogą zachodzić w tysiącu ośmiuset miejscach. Prawdopodobieństwo, że akurat wtedy wszyscy mieli styczność z identycznym wirusem i zdążyli się na niego uodpornić, jest praktycznie równe zeru.

— Muszę porozmawiać z Badrim — oświadczył stanowczo Dunworthy. — Kiedy przyszedł do pubu, powiedział, że coś jest nie w porządku, potem powtarzał to bez przerwy w drodze do szpitala…

— Zgadza się — potwierdziła Mary. — Coś jest nie w porządku. Ma poważną infekcję wirusową.

— Albo wie, że zaraził Kivrin. Albo nie zdołał jej zlokalizować.

— Przecież sam powiedział, że już ją zlokalizował. — Spojrzała na niego ze współczuciem. — Chyba nie mam prawa przekonywać cię, że nie powinieneś tak bardzo martwić się o Kivrin, bo przecież sam widziałeś, jak zachowałam się niedawno, kiedy przypomniałam sobie o Colinie. Możesz mi jednak wierzyć, że naprawdę lepiej im tam, gdzie są teraz. Nawet Kivrin może się czuć znacznie bezpieczniejsza wśród bandytów i morderców, o których bez przerwy myślisz, niż tutaj, gdzie groziłoby jej spotkanie z nieznanym, być może groźnym wirusem. Poza tym, nie musi zawracać sobie głowy kwarantanną.

— Ani amerykańskim zespołem dzwonników — dodał z uśmiechem. — Przecież Ameryka nie została jeszcze odkryta.

Położył rękę na klamce, ale nie zdążył jej nacisnąć, ponieważ drzwi na końcu korytarza otworzyły się gwałtownie i stanęła w nich potężnie zbudowana kobieta obarczona olbrzymią walizką.

— Tu pan jest, panie Dunworthy! — wykrzyknęła zaskakująco donośnym głosem. — Wszędzie pana szukałam!

— Czy to jedna z twoich Amerykanek? — zapytała Mary, odwróciwszy się w jej stronę.

— Gorzej — odparł Dunworthy. — To pani Gaddson.

6.

Pod drzewami i u podnóża wzniesienia robiło się coraz ciemniej. Jeszcze zanim Kivrin zdołała dotrzeć do zamarzniętych kolein, potwornie rozbolała ją głowa, jakby reagując na minimalną zmianę wysokości lub spadek natężenia światła.

Nawet stojąc tuż przy szkatułce nie była w stanie dojrzeć wozu, a nie mogła za bardzo wytężać wzroku, ponieważ wtedy ból stawał się wręcz nie do zniesienia. Jeśli to miały być „niezbyt dokuczliwe” skutki uboczne przeskoku, to jak musiały wyglądać te bardziej dokuczliwe?

Kiedy tylko wrócę, postanowiła, przedzierając się przez gęstwinę, porozmawiam na ten temat z doktor Ahrens. Coś mi się zdaje, że lekarze nie doceniają negatywnego wpływu, jaki owe skutki uboczne mogą wywrzeć na historyka. Idąc w dół wzgórza zmęczyła się bardziej niż wspinając na nie, a poza tym było jej zimno. Przeraźliwie zimno.

Wierzby zdawały się celowo chwytać ją za płaszcz i włosy swymi giętkimi witkami. Jedna z nich, wcale nie taka miękka, zadrapała ją boleśnie w ramię. W pewnej chwili Kivrin potknęła się i runęła na ziemię; miało to taki skutek, że głowa przestała jej na chwilę dokuczać, kiedy zaś ból zaatakował ponownie, był jeszcze silniejszy niż poprzednio.

Na polanie panowały niemal całkowite ciemności, lecz mimo to widziała całkiem dobrze: barwy nie tyle zblakły, co raczej stały się czarnozielone, czarnobrązowe i czarnoszare. Panowała zupełna cisza.

Kivrin w pośpiechu zebrała porozbijane kufry, wrzuciła je na mocno przechylony wóz, po czym chwyciła za dyszel i pociągnęła ze wszystkich sił. Wóz drgnął, dość łatwo przetoczył się kilkadziesiąt centymetrów, a następnie utknął. Pociągnęła jeszcze mocniej; wóz pokonał kolejne pół metra, przechylił się jeszcze bardziej, po czym znieruchomiał na dobre. Jeden z kufrów zsunął się ze skrzyni na ziemię.

Dziewczyna ponownie włożyła go na górę, a następnie obeszła wóz dokoła. Prawe koło zahaczyło o wystający z ziemi korzeń; mimo to wóz z pewnością dałoby się ruszyć z miejsca, ale musiałaby mocno podeprzeć go z tej strony, to zaś było raczej niemożliwe, ponieważ pan Gilchrist kazał porąbać siekierą bok pojazdu, aby wyglądało na to, że wóz uległ uszkodzeniu przewrócony przez bandytów. Zadanie wykonano z tak wielkim zapałem, że zostały same drzazgi. Szkoda, że nie wzięłam ze sobą roboczych rękawic, pomyślała niewesoło, po czym przeszła na drugą stronę, chwyciła za koło i szarpnęła z całej siły. Bez rezultatu. Zdesperowana, podwinęła suknię, a następnie przyklękła, by naprzeć barkiem na drewnianą konstrukcję.

Ślad znajdował się tuż przed kołem, a dostrzegła go tylko dlatego, że zeschłe liście rozsunęły się na boki, odsłaniając maleńki spłachetek ziemi. Co prawda, zarówno przedtem, jak i teraz, wydawały się nie naruszone, niemniej jednak nawet w szybko gęstniejącym mroku odcisk stopy był doskonale widoczny.

To niemożliwe, pomyślała Kivrin. Przecież ziemia jest zmarznięta. Wyciągnęła rękę, jakby podświadomie oczekiwała, iż ślad okaże się jedynie złudzeniem albo że to tylko cień, któremu jej rozgorączkowana wyobraźnia zupełnie bezpodstawnie przyporządkowała określone znaczenie. Kiedy szła drogą, nie zostawiała żadnych śladów.

Jednak odcisk stopy nie był złudzeniem. Tutaj ziemia nie zdążyła zamarznąć — może dlatego, że przykrywała ją warstwa liści — i łatwo ustępowała nawet pod delikatnym dotykiem jej palców.

Ślad został zrobiony męskim butem o miękkiej podeszwie, bez obcasa, i wydawał się duży, zaskakująco duży — w XIV wieku ludzie byli znacznie niżsi i drobniejsi, i nawet postawni mężczyźni mieli stopy niewiele większe od niej. Ten musiał zostawić prawdziwy olbrzym.

Może to jakiś stary odcisk, przemknęła jej przez głowę spłoszona myśl. Może zostawił go jakiś drwal albo wieśniak szukający zagubionych owiec, a może ten las należy do króla i niedawno ktoś tu polował z jego przyzwoleniem… Jednak ślad z pewnością nie należał do człowieka goniącego za dzikim zwierzem. Mógł go zostawić tylko ktoś, kto bardzo długo stał bez ruchu i przyglądał się jej w milczeniu. Słyszałam go, pomyślała, czując, jak do gardła podchodzi jej strach. Słyszałam jego oddech.

Wciąż klęczała, trzymając się jedną ręką koła. Jeśli ten człowiek, kimkolwiek był, wciąż znajdował się gdzieś w pobliżu i obserwował ją zza drzew, to z pewnością zorientował się już, że znalazła jego ślad. Kivrin powoli podniosła się z ziemi.

— Halo! — zawołała w martwej ciszy. A po chwili zapytała głośno: — Czy ktoś tu jest?

Czekała, nasłuchując. Cisza była tak głęboka, że znowu dało się słyszeć delikatny szmer prawie niewyczuwalnego wiatru, który przeciskał się między wyższymi gałęziami drzew.

— Pomóż mi, dobry człowieku, bom w okrutnej potrzebie! Słudzy mnie opuścili i nie znam drogi do ludzi!

Wspaniale, pomyślała z przekąsem, jeszcze zanim zdążyło przebrzmieć echo jej słów. Powiedz mu, że jesteś sama, w dodatku zupełnie bezbronna.

— Halo! — zawołała co sił w płucach, a następnie zaczęła powoli okrążać polanę, rozglądając się dokoła. W lesie było już tak ciemno, że nawet jeśli ktoś obserwował ją zza najbliższego drzewa, to z pewnością nie zdołałaby go dostrzec. Właściwie widziała już tylko ciemną ścianę lasu i coraz trudniej było jej ustalić kierunek, w którym znajdowała się droga. Jeśli będzie zwlekać jeszcze dłużej, zapadnie całkowita ciemność, wtedy zaś już na pewno nie uda jej się przeciągnąć wozu na drogę.

A może nie powinna tego robić? Przecież ten, kto ją obserwował, widział także wóz — kto wie, może nawet dostrzegł go w chwili przeskoku, jak się zmaterializował w obłoku roziskrzonego igiełkami mrozu powietrza niczym produkt alchemicznego eksperymentu? Jeśli tak było, to człowiek ów z pewnością pognał co sił w nogach do wsi, by uprzedzić współmieszkańców, iż już niedługo trzeba będzie rozpalić ogień pod jednym ze stosów, których kilka — zdaniem pana Dunworthy’ego — czekało w pogotowiu w każdej, nawet najmniejszej osadzie. Gdyby jednak tak właśnie się stało, wówczas usłyszałaby jego zdumiony okrzyk albo przynajmniej tupot nóg i odgłos łamanych gałęzi. Nic takiego nie słyszała, z czego należało wysnuć wniosek, że tajemniczy obserwator nie uciekł, a więc nie widział jak Kivrin, wóz oraz porozrzucane kufry pojawili się na polanie. Zjawił się nieco później, podszedł do niej, leżącej obok roztrzaskanego wozu, który nie wiadomo w jaki sposób znalazł się w środku lasu, i pomyślał… Właśnie, co mógł pomyśleć? Że bandyci dokonali napadu na drodze, potem zaś zawlekli ofiarę i resztki jej dobytku między drzewa, by ukryć ślady?

Czemu więc jej nie pomógł? Dlaczego stał nieruchomo tak długo, że jego stopa pozostawiła wyraźny ślad na ziemi, potem zaś odszedł, nie odzywając się ani słowem? Może uznał, że kobieta w niebieskiej sukni nie żyje i uciekł, byle dalej od jej nieczystego ciała? Aż do piętnastego wieku powszechne było przekonanie, iż złe duchy błyskawicznie gromadzą się przy każdym, kto zmarł nie zrzuciwszy z duszy brzemienia grzechów i kto nie został pochowany w poświęconej ziemi.

A może tylko pobiegł po pomoc do którejś z pobliskich wiosek, kto wie, czy nawet nie do Skendgate, i już wraca na czele gromady ludzi niosących lampy? Jeśli tak, to powinna zostać tu, gdzie jest teraz i czekać na ich przybycie, a nawet z powrotem położyć się na ziemi. Kiedy wieśniacy zjawią się i ujrzą ją leżącą bez przytomności, na pewno będą dyskutować między sobą, próbując dociec kim jest i skąd się tu wzięła, ona zaś w ten sposób uzyska niepowtarzalną możliwość oswojenia się z językiem. Co jednak się stanie, jeżeli wróci sam albo w towarzystwie ludzi, którzy nie będą mieli zamiaru jej pomóc?

Coraz trudniej było jej zebrać myśli. Bolały ją już nie tylko skronie, ale cała głowa. Potarła czoło, lecz niewiele to pomogło. W dodatku przemarzła do szpiku kości. Płaszcz, pozornie solidny i ciepły, prawie wcale jej nie grzał. Jakim cudem ludzie dawali sobie radę w tym klimacie? Przecież większość z nich nawet nie mogła marzyć o zimowym ubraniu z prawdziwego zdarzenia.

Kivrin uświadomiła sobie, że wcale nie musi marznąć; jeśli rozpali ogień to nie tylko zdoła się rozgrzać, ale także będzie mogła odpędzić płonącymi głowniami tych, którzy chcieliby zbliżyć się do niej w złych zamiarach, jeżeli natomiast tajemniczy obserwator powróciłby z ludźmi gotowymi pośpieszyć jej na ratunek, ogień wskazałby im drogę w ciemności.

Ponownie wyruszyła na obchód polany, tym razem, aby nazbierać drewna. Dunworthy zmusił ją, by nauczyła się rozpalać ogień nie używając hubki ani krzesiwa. „Gilchrist wysyła cię w środek zimy do średniowiecza i nawet nie zainteresował się, czy to potrafisz?” — zapytał z oburzeniem. Próbowała bronić szefa sekcji, powtarzając za nim, że nic nie wskazuje na to, iż spędzi dużo czasu na dworze, lecz teraz w duchu przyznała rację Dunworthy’emu; Gilchrist powinien przewidzieć, jaka tu będzie pogoda.

Od zbierania oszronionych patyków i gałęzi błyskawicznie zgrabiały jej ręce. Kiedy pochylała się, by je podnieść, ból głowy znacznie przybierał na sile, tak że w końcu w ogóle przestała się schylać, zadowalając się połamanymi gałęziami, które uwięzły między dolnymi konarami drzew. Trochę to pomogło, ale niewiele. Kto wie, może jej dolegliwości (już nie tylko bolała ją głowa, ale miała także kłopoty z oddychaniem) były jakoś związane z niską temperaturą? Jeśli tak, to tym bardziej powinna jak najprędzej rozpalić ognisko.

Niestety, drewno było nie tylko zimne, ale także wilgotne. Nic nie wskazywało na to, że łatwo się zajmie ogniem. Liście także były stanowczo zbyt mokre, aby użyć ich jako podpałki. Potrzebowała trochę suchego drewna oraz zaostrzony twardy patyk. Nie schylając się ułożyła stosik między wystającymi korzeniami drzewa, po czym wróciła do wozu.

Fragmenty roztrzaskanych desek byłyby w sam raz. Co prawda, kiedy je wyszarpywała, dwie drzazgi utkwiły jej w dłoniach, ale przynajmniej zebrała sporo kawałków całkiem suchego, choć także przeraźliwie zimnego drewna. Kiedy jednak nieopatrznie schyliła się, by wyrwać dużą deskę sterczącą tuż nad kołem, tak bardzo zakręciło jej się w głowie, że niewiele brakowało, a runęłaby na ziemię.

— Chyba powinnaś trochę odpocząć — powiedziała na głos.

Usiadła ostrożnie i oparła się plecami o wóz.

— Doktor Ahrens… — wyszeptała po chwili. — Musi pani wymyślić coś na złagodzenie tych skutków ubocznych. Czuję się okropnie.

Gdyby położyła się na trochę, być może zawroty głowy ustąpiłyby i mogłaby znowu zabrać się do rozpalania ognia. Jednak na samą myśl o tym, że musiałaby się poruszyć, a przede wszystkim pochylić głowę, zrobiło jej się niedobrze. Pomału, ostrożnie, założyła kaptur i zamknęła oczy, lecz ból i tak przybrał na sile. Coś tu było nie w porządku. To niemożliwe, żeby jej organizm w taki sposób zareagował na przeskok czasowy. Skutki uboczne powinny ustąpić w ciągu godziny, najdalej dwóch, a w dodatku nikt nie wspomniał, że będą aż tak dokuczliwe. „Możesz się spodziewać niewielkiego bólu głowy” — powiedziała doktor Ahrens. Ani słowa o mdłościach, ani słowa o przeraźliwym zimnie.

Właśnie: zimno. Otuliła się spódnicą jak kocem, ale niewiele to pomogło. Już od jakiegoś czasu szczękała zębami, teraz zaś jej ciałem zaczęły wstrząsać dreszcze.

Zamarznę tu na śmierć, pomyślała. Nic na to nie poradzę. Nie dam rady rozpalić ognia. Po prostu nie dam rady, i już. Jest mi za zimno. Pomylił się pan, panie Dunworthy. Wszystko jest dokładnie na odwrót, niż pan przewidywał. Byłoby wspaniale, gdyby ktoś zechciał spalić mnie na stosie.

Nie uwierzyłaby, że będzie w stanie zasnąć, skulona w tak niewygodnej pozycji. Nie poczuła ciepła, które zazwyczaj zwiastuje nadciągający sen, a nawet gdyby je poczuła, uznałaby, że stanowi objaw skradającej się podstępnie hipotermii i czyniłaby wszystko, by wyrwać się z jego kojących objęć. Z pewnością jednak zasnęła, bo kiedy ponownie otworzyła oczy, przekonała się, iż leży na ziemi i spogląda w nocne, rozgwieżdżone niebo.

Głowę miała częściowo opartą o koło. Wciąż drżała z zimna, ale przynajmniej przestała szczękać zębami, głowa natomiast bolała ją jeszcze bardziej; ból uderzał w regularnych odstępach czasu, niczym rozkołysany, ogromny dzwon. Bolało ją właściwie cale ciało, a szczególnie klatka piersiowa — może dlatego, że za mocno przyciskała drewno, które zbierała na ognisko.

Coś jest nie w porządku, pomyślała już nie zaniepokojona, ale ogarnięta najprawdziwszą paniką. Czyżby to była jakaś alergiczna reakcja na przeskok czasowy? A czy w ogóle jest coś takiego? Dunworthy nigdy nie wspomniał o żadnej alergii, choć z pewnością nie omieszkałby tego uczynić, skoro nie pominął żadnych niebezpieczeństw, zarówno tych prawdziwych, jak i wyimaginowanych, które, jego zdaniem, groziły dziewczynie w średniowieczu.

Wsunęła rękę pod ubranie i odszukała miejsce po szczepieniu; opuchlizna była jeszcze wyraźna, ale już nie swędziała. Może to niedobrze? — przemknęło Kivrin przez głowę. Skoro nie swędzi, to może szczepionka przestała działać?

Spróbowała podnieść głowę, ale natychmiast zrezygnowała z tego zamiaru, ponieważ znowu zrobiło jej się niedobrze. Ostrożnie, powoli wysunęła rękę spod ubrania, podniosła do twarzy, dołączyła drugą, i wyszeptała w złożone dłonie:

— Panie Dunworthy… Chyba powinien mnie pan stąd zabrać.

Zasnęła ponownie, a kiedy się obudziła, do jej uszu dotarły dźwięki bardzo podobne do wesołej melodii wygrywanej przez kuranty. Jak to dobrze, pomyślała. Otworzyli sieć.

Trzymając się koła spróbowała oprzeć się o wóz.

— Tak się cieszę, panie Dunworthy… — wyszeptała, walcząc z ogarniającymi ją nudnościami. — Bałam się, że nie odbierze pan wiadomości ode mnie.

Dzwonienie nasiliło się, tuż przed nią zaś zatańczyło jakieś światełko. Kivrin podciągnęła się trochę wyżej.

— Rozpalił pan ogień — powiedziała. — To dobrze. Miał pan rację, że tutaj będzie bardzo zimno.

Siedziała oparta plecami o wóz, czując jak promieniujące od niego lodowate zimno przenika przez ubranie i ogarnia jej ciało. Znowu zaczęła szczękać zębami.

— Doktor Ahrens też miała rację. Powinnam zaczekać, aż opuchlizna zupełnie zniknie. Nie wiedziałam, że mój organizm zareaguje w taki sposób.

Nie, to jednak nie było ognisko tylko lampa. Dunworthy zbliżał się do niej z lampą w ręce.

— Ale chyba niczym się nie zaraziłam, prawda? To nie żaden wirus ani dżuma? — Dreszcze nasiliły się tak bardzo, że mówiła z coraz większym trudem. — To… To by było okropne. Zarazić się dżumą w średniowieczu… Ale przynajmniej wtopiłabym się w tło, jak mówią…

Wybuchnęła piskliwym, niemal histerycznym śmiechem, który przypuszczalnie zmroziłby Dunworthy’emu krew w żyłach.

— Wszystko w porządku — wymamrotała tak niewyraźnie, że sama z trudem rozumiała własne słowa. — Wiem, że pan się martwi, ale zupełnie niepotrzebnie. Nic mi nie jest, tylko…

Dunworthy zatrzymał się tuż przed nią i opuścił lampę prawie nad samą ziemię, aby oświetlić twarz dziewczyny. Kivrin widziała jego stopy obute w skórzane, bezkształtne trzewiki. Chciała coś powiedzieć na ten temat, zamierzała spytać, dlaczego założył średniowieczny strój, skoro zjawił się tylko po to, by ją zabrać, ale kołysanie lampy sprawiło, że ponownie zakręciło się jej w głowie.

Zamknęła oczy, a kiedy otworzyła je po dłuższej chwili, on już przy niej klęczał. Blask stojącej na ziemi lampy wydobywał z ciemności kaptur opończy całkowicie zasłaniający twarz i ręce złożone jak do modlitwy.

— Wszystko w porządku — zapewniła go, z trudem poruszając ustami. — Niepotrzebnie aż tak bardzo się pan martwi. Naprawdę nic mi nie jest. Czuję się tylko trochę słaba, i to wszystko.

Dopiero teraz podniósł głowę.

— Certes, it been derlostuh dayes forgott foreto getest hissahntes im aller — powiedział.

Miał surową, okrutną twarz pooraną licznymi bruzdami, prawdziwą twarz rzezimieszka. Obserwował ją wcześniej, kiedy leżała udając nieprzytomną, potem odszedł, by wrócić dopiero teraz, po zapadnięciu zmroku.

Kivrin spróbowała wyciągnąć rękę, by się przed nim zasłonić, ale mięśnie odmówiły jej posłuszeństwa.

— Idź sobie… — wyszeptała tak cicho, że z pewnością jej nie usłyszał. — Idź…

Powiedział coś, co zabrzmiało jak pytanie, ale nie zrozumiała ani słowa. Mówi po staroangielsku, przemknęło jej przez głowę. Uczyłam się tego języka przez trzy lata, pan Latimer przekazał mi niemal całą swoją wiedzę na temat fleksji przymiotnikowej, więc powinnam wszystko rozumieć. To przez tę gorączkę. Tylko dlatego nie mam pojęcia, co on do mnie mówi.

Powtórzył to samo pytanie albo zadał jej nowe — nie potrafiła stwierdzić jak było naprawdę.

Jestem chora. Nie rozumiem go, bo jestem chora.

— Dobry człowieku… — zaczęła, lecz pozostała część przygotowanego zawczasu przemówienia umknęła jej z pamięci. — Pomóż mi — szepnęła, rozpaczliwie usiłując sobie przypomnieć, jak to będzie brzmiało po staroangielsku, ale do głowy przychodziła jej tylko kościelna łacina. — Domine, ad adjuvandum mefestina… — wyszeptała wreszcie.

Pochylił głowę nad złożonymi rękami i zaczął mamrotać coś tak cicho, że nie była w stanie dosłyszeć ani słowa. Zaraz potem chyba straciła przytomność, ponieważ kiedy znowu otworzyła oczy, niósł ją dokądś. Wciąż słyszała dzwonienie dobiegające z otwartej sieci i próbowała ustalić kierunek, w którym powinna pójść, aby tam dotrzeć, ale szczękanie zębów — jej zębów — było tak głośne, że te starania spełzły na niczym.

— Jestem chora — powiedziała, kiedy posadził ją, jak jej się wydawało, na białym rumaku, a następnie pochyliła się do przodu i z pewnością spadłaby na ziemię, gdyby jej nie przytrzymał, a ona nie złapała się odruchowo grzywy zwierzęcia. — Nie mam pojęcia jak do tego doszło. Przecież dostałam wszystkie szczepienia.

Poprowadził osiołka w stronę drogi, a dzwoneczki przymocowane do uprzęży ponownie zagrały radośnie.


ZAPIS Z KSIĘGI SADU OSTATECZNEGO
(000740–000751)

Panie Dunworthy… Chyba powinien mnie pan stąd zabrać.

7.

Wiedziałam! — zagrzmiała pani Gaddson, sunąc korytarzem w ich stronę. — Zaraził się jakąś okropną chorobą prawda? Stąd to całe zamieszanie.

Mary postąpiła krok naprzód.

— Tu nie wolno wchodzić! — oświadczyła stanowczo. — Ten oddział musi być całkowicie odizolowany.

Mimo to pani Gaddson dalej parła naprzód, wymachując walizką, jakby zamierzała jej użyć jako broni. Z przezroczystej nieprzemakalnej peleryny, którą miała narzuconą na palto, skapywały krople deszczu.

— Nie uda wam się zbyć mnie byle czym. Jestem jego matką. Muszę się z nim widzieć!

— Stać! — poleciła Mary stanowczym tonem, jednocześnie podnosząc rękę jak policjant.

O dziwo, pani Gaddson zastosowała się do polecenia.

— Matka ma prawo odwiedzić syna — oświadczyła. — Czy on jest bardzo chory? — zapytała ze znacznie łagodniejszym wyrazem twarzy.

— Jeżeli ma pani na myśli swojego syna Williama, to na razie nic mu nie dolega — odparła Mary, po czym znowu podniosła rękę w ostrzegawczym geście. — Proszę się nie zbliżać. Dlaczego przypuszcza pani, że William jest chory?

— Domyśliłam się tego natychmiast, kiedy tylko usłyszałam o kwarantannie. Kierownik stacji wymówił to słowo, a wówczas ostry ból przeszył moje serce. — Postawiła walizę na podłodze, aby przyłożyć obie ręce do miejsca, gdzie, jej zdaniem, znajdował się wzmiankowany organ. — Wszystko przez to, że Willy nie łykał witamin. Co prawda prosiłam osoby kierujące college’em, aby kontrolowały, czy je regularnie zażywa, ale ludzie ci… — Posłała Dunworthy’emu miażdżące spojrzenie, którego mógłby jej pozazdrościć nawet Gilchrist. — Otóż ludzie ci stwierdzili, demonstrując całkowity brak odpowiedzialności, że mój chłopiec potrafi sam o siebie zadbać. Jak widać, to nieprawda.

— Kwarantannę ogłoszono nie z powodu Williama, lecz dlatego, że u jednego z techników stwierdziliśmy infekcję wirusową niewiadomego pochodzenia — poinformowała ją Mary.

Dunworthy podziękował jej w duchu za to, że nie powiedziała: „jeden z techników college’u Balliol”.

— Na razie mamy tylko ten jeden przypadek i nic nie wskazuje na to, że będą następne — dodała Mary. — Kwarantanna została zastosowana jedynie na wszelki wypadek.

Pani Gaddson nie sprawiała wrażenia przekonanej.

— Mój Willy zawsze był chorowity i nigdy nie potrafił zadbać o siebie. Stanowczo zbyt wiele pracuje w tym swoim okropnym pokoju, w którym wiecznie szaleją przeciągi. — Posłała Dunworthy’emu kolejne ciężkie spojrzenie. — Naprawdę dziwię się, że nie zachorował znacznie wcześniej.

Mary wsunęła rękę do kieszeni, w której zawsze nosiła sygnalizator. Mam nadzieję, że wezwie pomoc, pomyślał Dunworthy.

— Wystarczył jeden semestr w Balliol, żeby zdrowie Willy’ego zostało kompletnie zrujnowane. Niestety, jego opiekun, zamiast czym prędzej wysłać go do domu, aby się trochę podkurował, zmusił go do pozostania na uczelni i studiowania dzieł jakiegoś Petrarki! Właśnie dlatego przyjechałam. Nie mogłam znieść myśli o tym, że spędza Święta zupełnie sam w zimnym, pustym college’u, je nie wiadomo co i bez przerwy naraża swoje i tak już nadwątlone zdrowie. Żadna matka nie zgodziłaby się na coś takiego!

Ponownie wskazała miejsce, w którym na dźwięk słowa „kwarantanna” poczuła ostre ukłucie bólu.

— Teraz widzę, że kierowała mną ręka Opatrzności. To bardziej niż pewne. Ta waliza jest tak nieporęczna, że mało co nie spóźniłam się na pociąg i już nawet pomyślałam sobie: „Nic nie szkodzi, przecież zaraz będzie następny”. Ale w ostatniej chwili coś mnie tknęło i zawołałam, żeby otworzyli drzwi, i jakoś zdążyłam wsiąść, a kiedy dojechałam do Cornmarket Street, kierownik ogłosił przez megafony, że wprowadzono kwarantannę i metro przestaje kursować aż do odwołania. Pomyślcie tylko: gdybym wsiadła do następnego pociągu, zatrzymaliby mnie gdzieś w szczerym polu i nie dotarłabym do Oxfordu!

Właśnie: pomyślcie tylko.

— Jestem pewien, że William nie spodziewa się odwiedzin — powiedział Dunworthy w nadziei, że pani Gaddson natychmiast wyruszy na poszukiwania syna, ale ona tylko ponuro skinęła głową.

— Otóż to. Przypuszczalnie ślęczy nad książkami nawet bez szalika na szyi. Prędzej czy później na pewno się zarazi. On zawsze wszystkim się zaraża. Kiedy był malutki, bez przerwy miał jakieś wysypki. Teraz też go to nie minie, ale na szczęście będzie przy nim matka, która troskliwie zaopiekuje się swoim synkiem.

Otworzyły się drzwi i do korytarza wbiegli dwaj mężczyźni w szczelnie zapiętych kombinezonach, maskach, rękawiczkach i z czymś w rodzaju papierowych pokrowców na butach. Przekonawszy się, że nikt nie leży na podłodze ani nie wzywa pomocy, nieco zwolnili kroku.

— Należy zakazać wstępu do tej części kliniki — zwróciła się do nich Mary. — Urządzimy tu oddział dla tych, którzy mogli zetknąć się z wirusem. — Spojrzała na panią Gaddson. — Obawiam się, że pani także należy do tych osób. Nie wiemy jeszcze, w jaki sposób rozprzestrzenia się choroba, ale nie można wykluczyć, iż odbywa się to drogą powietrzną.

Dunworthy zmartwiał na ułamek sekundy, porażony myślą, że Mary postanowiła umieścić panią Gaddson w ich pokoju. Na szczęście jego obawy okazały się nieuzasadnione.

— Odprowadźcie panią do izolatki — poleciła mężczyznom w kombinezonach. — Pobierzemy krew do badania. Panie Dunworthy, proszę ze mną — zwróciła się do niego oficjalnym tonem, po czym wciągnęła go do pokoju i zatrzasnęła drzwi, zanim pani Gaddson zdążyła zaprotestować. — Przetrzymają ją jakiś czas, dzięki czemu biedny Willy zyska jeszcze kilka godzin wolności — mruknęła, ocierając czoło.

— Przy tej kobiecie każdy dostałby wysypki — zauważył.

Wszyscy, z wyjątkiem sanitariuszki, odwrócili się w ich stronę. Latimer, z podwiniętym rękawem, wciąż siedział przy stoliku, natomiast Montoya rozmawiała przez telefon.

— Pociąg, którym jechał Colin, został zawrócony do Londynu — powiedziała Mary. — Chłopak powinien być już w domu.

— To świetnie — odparła Montoya, odkładając aparat, do którego natychmiast doskoczył Gilchrist.

— Przykro mi, że musiał pan czekać — zwróciła się Mary do Latimera, po czym założyła nową parę rękawiczek i zaczęła szykować się do pobrania krwi.

— Tu Gilchrist — powiedział Gilchrist do telefonu. — Czy mogę rozmawiać z prodziekanem do spraw studenckich?… Tak, ja też szukam pana Basingame’a… Dobrze, zaczekam.

Prodziekan też nie wie, gdzie podział się Basingame, podobnie jak jego sekretarka, pomyślał Dunworthy. Rozmawiał z nimi usiłując doprowadzić do odwołania przeskoku. Sekretarka nawet nie miała pojęcia, czy szef na pewno pojechał do Szkocji.

— Cieszę się, że wyjaśniliście sprawę dzieciaka — powiedziała Montoya, spoglądając na zegarek. — Jak myślicie, ile czasu będą nas tu trzymać? Muszę wrócić do moich wykopalisk, zanim zamienią się w trzęsawisko. Właśnie dotarliśmy do cmentarza w Skendgate. Większość grobów pochodzi z piętnastego wieku, ale jest kilka z okresu Czarnej Śmierci, a nawet parę sprzed czasów Wilhelma Zdobywcy. W ubiegłym tygodniu odsłoniliśmy grób rycerza. Zachował się w nie naruszonym stanie. Ciekawe, czy Kivrin już tam jest?

Dunworthy uznał, że chodzi jej o wioskę, a nie o którąś z mogił.

— Mam nadzieję.

— Prosiłam ją, żeby natychmiast zaczęła prowadzić obserwacje, ze szczególnym uwzględnieniem kościoła. Napis na nagrobku uległ częściowemu zatarciu, ale data jest wciąż doskonale widoczna: 1318.

— To bardzo poważna sprawa! — oświadczył Gilchrist, po czym, sapiąc z wściekłością, przeczekał czyjąś długą wypowiedź. — Wiem, że łowi ryby gdzieś w Szkocji, ale chcę się dowiedzieć gdzie!

Mary przylepiła Latimerowi do ramienia plaster z opatrunkiem i skinęła na Gilchrista, ale ten energicznie pokręcił głową, więc podeszła do pogrążonej w drzemce sanitariuszki i potrząsnęła ją za ramię. Kobieta otworzyła oczy, zamrugała raptownie, po czym, ziewając rozdzierająco, ruszyła za nią do stolika.

— Dzięki bezpośredniej obserwacji możemy uzyskać odpowiedzi na wiele pytań — ciągnęła Montoya. — Mówiłam Kivrin, żeby opisywała wszystkie szczegóły. Oby tylko wystarczyło pamięci rejestratora. — Ponownie zerknęła na zegarek. — Jest bardzo mały, ale taki właśnie musi być. Widzieliście go przed wszczepieniem? Przypomina ostrogę kostną.

— Ostrogę kostną? — zdziwił się Dunworthy, nie odrywając wzroku od probówki, którą Mary napełniała właśnie krwią sanitariuszki.

— Żeby nie wydał się podejrzany, nawet gdyby ktoś go odkrył. Mieści się we wgłębieniu kości łódkowatej.

Pokazała mu to miejsce na swojej dłoni.

Sanitariuszka podniosła się z krzesła i opuściła rękaw, jej miejsce zajął natomiast Dunworthy. Mary przypięła mu do przegubu monitor i zajęła się przygotowywaniem kolejnej strzykawki.

— Niech kwestor poda numer telefonu do mnie, kiedy tylko się z nim zobaczy — powiedział Gilchrist, po czym odłożył słuchawkę.

Montoya natychmiast porwała aparat ze stołu, błyskawicznie wystukała numer i przycisnęła słuchawkę do ucha.

— Hej. Może mi pan zdradzić, jaki dokładnie obszar został objęty kwarantanną? Muszę wiedzieć, czy jest szansa, żeby dostać się jakoś do Witney. Prowadzę tam wykopaliska. — Ten, z kim rozmawiała, przypuszczalnie udzielił jej odmownej odpowiedzi, ponieważ niemal natychmiast zadała kolejne pytanie: — Wobec tego, z kim mogę o tym porozmawiać? To sprawa nie cierpiąca zwłoki.

Każde z nich ma jakieś sprawy „nie cierpiące zwłoki”, pomyślał Dunworthy, ale nikomu nie przyszło do głowy zatroszczyć się o Kivrin. Nic dziwnego, przecież nie ma się czym niepokoić. Nawet rejestrator przypomina do złudzenia kość, żeby nie wydać się czymś podejrzanym, gdyby mieszkańcy średniowiecznej Anglii wpadli na pomysł, żeby przed spaleniem na stosie odrąbać dziewczynie obie ręce.

Mary zmierzyła mu ciśnienie, po czym wbiła igłę w ramię.

— Gdyby udało ci się na chwilę dostać do telefonu — powiedziała półgłosem, wskazując ruchem głowy Gilchrista, który z wyrazem zniecierpliwienia na twarzy stał pół kroku od Montoi — mógłbyś zadzwonić do Williama Gaddsona i uprzedzić go o odwiedzinach mamusi.

— Tak… Tak… Dziękuję.

Montoya odłożyła słuchawkę i zapisała jakiś numer na jednej z ulotek.

Zaraz potem zadzwonił telefon. Gilchrist, znajdujący się już w połowie drogi do stolika, przy którym siedziała Mary, szybko odwrócił się na pięcie, następnie dał ogromnego susa i zdołał chwycić słuchawkę, nawet zanim Montoya zdążyła wyciągnąć rękę. Przez chwilę przysłuchiwał się w milczeniu, po czym burknął:

— Nie.

Z kwaśną miną podał słuchawkę Dunworthy’emu.

Okazało się, że to Finch. Telefonował z biura kwestora.

— Znalazł pan dokumenty Badriego?

— Tak, proszę pana. Jest tu też policja. Szukają miejsc, w których mogliby umieścić ludzi nie mieszkających na stałe w Oxfordzie.

— I zapewne postanowili ulokować część z nich w Balliol?

— Właśnie, proszę pana. Pytają, ilu możemy przyjąć. Co mam im odpowiedzieć?

Mary zamachała ręką, by zwrócić jego uwagę.

— Chwileczkę — rzucił Dunworthy do mikrofonu, po czym wcisnął klawisz wyciszenia.

— Chcą wepchnąć ci ludzi spoza Oxfordu, których kwarantanna zaskoczyła w mieście? — zapytała.

— Tak.

— Nie pozwól, żeby zajęli wszystkie pomieszczenia. Kto wie, czy nie będziemy potrzebowali miejsca dla chorych.

Dunworthy włączył mikrofon.

— Możemy przeznaczyć część pokojów w skrzydle Fishera i wszystkie, jakie są jeszcze wolne w skrzydle Salvina. Jeśli nie ulokował pan jeszcze Amerykanek, proszę kazać im się ścieśnić. Policji trzeba powiedzieć, że kierownictwo kliniki prosiło nas o zachowanie rezerwy dla chorych. A co z tą dokumentacją medyczną Badriego?

— Znalazłem ją, proszę pana, ale ile się naszukałem! Kwestor umieścił teczkę pod „B” jak Badri, zamiast pod „C” jak Chaudhuri, a do tego te Amerykanki…

— Jest numer ubezpieczenia?

— Tak, proszę pana.

— Wobec tego oddaję słuchawkę doktor Ahrens — powiedział szybko, by uniemożliwić Finchowi rozpoczęcie szczegółowej relacji z jego przepraw z członkiniami żeńskiego zespołu dzwonników. — Ona wypyta pana o wszystko, czego jej trzeba.

Mary podniosła się z krzesła.

— Dodzwoniłem się też do Ely, proszę pana — oznajmił z dumą Finch. — Poinformowałem ich o konieczności przełożenia koncertu na inny termin. Byli bardzo uprzejmi i życzyli nam wszystkiego najlepszego, ale Amerykanki wciąż są niepocieszone.

Mary podeszła do Dunworthy’ego, ściągnęła rękawiczki i wzięła od niego słuchawkę.

— Finch? Tu doktor Ahrens. Proszę podać mi numer ubezpieczenia Badriego.

Zanotowała go na liście kontaktów wtórnych, którą podsunął jej Dunworthy, po czym zapytała Fincha o szczepienia, jakim poddawał się technik. Notowała tak szybko i niewyraźnie, że Dunworthy nie był w stanie nic odczytać.

— Jakieś odczyny albo alergie? — Słuchała przez chwilę w skupieniu, a następnie powiedziała: — Dziękuję, wystarczy. Resztę znajdę w komputerze. Dam panu znać, gdybym jeszcze czegoś potrzebowała. — Wręczyła słuchawkę Dunworthy’emu. — Podobno ma do ciebie jakąś ważną sprawę — poinformowała go, po czym odeszła, zabierając mu kartkę.

— Mają do nas ogromną pretensję o to, że je tu przetrzymujemy — poskarżył się Finch. — Panna Taylor grozi nawet, że oskarży nas o celowe niedotrzymanie ustaleń zawartych w kontrakcie.

— Kiedy Badri był szczepiony po raz ostatni?

Znalezienie właściwej kartki w stosie papierów, który piętrzył się przed nim na biurku, zajęło Finchowi mnóstwo czasu.

— O, jest. Czternastego września.

— Standardowy zestaw?

— Tak, proszę pana.

— Wykazywał kiedyś reakcję uczuleniową na szczepionki przeciwwirusowe?

— Nigdy. W ogóle nie skarżył się na żadne alergie. Już powiedziałem o tym doktor Ahrens.

Badri zaszczepił się i nie był uczulony. Coraz lepiej.

— Był pan już w New College? — zapytał Dunworthy, zmieniając temat.

— Nie, proszę pana. Właśnie się tam wybieram. Co powinienem zrobić w sprawie środków czystości? Mydła mamy jeszcze pod dostatkiem, ale powoli zaczyna brakować papieru toaletowego.

Otworzyły się drzwi i do pokoju wszedł sanitariusz, którego jakiś czas temu Mary wysłała po Montoyę. Skierował się prosto do stolika przy ścianie i włączył elektryczny czajnik z herbatą.

— Czy powinienem zacząć wydzielać papier toaletowy, czy na razie mogę ograniczyć się do umieszczenia w toaletach wywieszek wzywających do jego oszczędnego używania?

— Niech pan robi, co uważa za stosowne — odparł Dunworthy i przerwał połączenie.

Deszcz wciąż padał, ponieważ sanitariusz był przemoczony do suchej nitki, a kiedy nad czajnikiem pojawiły się kłęby pary, wyciągnął zaczerwienione ręce i grzał je przez dłuższą chwilę.

— Czy wreszcie będzie można skorzystać z telefonu? — zapytał Gilchrist.

Dunworthy podał mu aparat. Zastanawiał się, jaka może być pogoda tam, gdzie teraz znajduje się Kivrin oraz czy Gilchrist zlecił sekcji prawdopodobieństwa dokonanie obliczeń, jakie są szanse na to, by zjawiła się na miejscu w strugach ulewnego, lodowatego deszczu. Ani jej suknia, ani płaszcz nie wyglądały na wodoodporne, natomiast ów przyjaźnie nastawiony podróżny, który powinien zjawić się w ciągu 1,6 godziny, mógł uznać, że w taką pogodę nie warto brnąć błotnistym traktem i zaszył się w gęstych krzakach lub zakopał w stogu siana, by zaczekać, aż grunt obeschnie i wędrówka stanie się mniej uciążliwa.

Co prawda nauczył Kivrin rozniecać ogień, ale w deszczu i ze zgrabiałymi rękami mogła sobie nie poradzić z tym zadaniem. W czternastym wieku panowały srogie zimy. Należało liczyć się z możliwością, że będzie padał śnieg. W 1320 roku zaczął się okres zwany Małą Epoką Lodową; w jego szczytowym okresie Tamiza zamarzała na dwa lub trzy miesiące, niespotykanie niskie temperatury spowodowały wielkie spustoszenia na polach, co z kolei stało się przyczyną tak poważnych niedoborów żywności, że, zdaniem wielu historyków, Czarna Śmierć zebrała tak obfite żniwo między innymi właśnie dlatego, iż organizmy wygłodzonych ludzi nie potrafiły przeciwstawić się chorobie. Tak, pogoda była wtedy naprawdę paskudna. Według kronik z tamtej epoki, w 1348 roku w części Oxfordshire padało bez przerwy od dnia św. Michała Archanioła, czyli od 29 września, aż do Bożego Narodzenia. Wiele wskazywało na to, że Kivrin leży na błotnistej drodze, w strugach deszczu, zaledwie o włos od śmierci z powodu wychłodzenia organizmu.

I zapewne wstrząsana czkawką spowodowaną tym, że jej przewrażliwiony opiekun myśli o niej bez przerwy, całkiem niepotrzebnie martwiąc się na zapas. Mary miała rację: zachowuje się jak pani Gaddson. Tylko tego brakowało, żeby wtargnął do 1320 roku jak ona na szpitalny korytarz; Kivrin z pewnością ucieszy się na jego widok tak samo jak William na widok matki, a w dodatku okaże się, iż nie bardziej niż on potrzebuje czyjejkolwiek pomocy.

Była najbystrzejszą i najbardziej samodzielną studentką, jaka kiedykolwiek trafiła pod jego opiekę. Z pewnością wymyśliła już jakiś sposób, by zapewnić sobie suchy kąt i dach nad głową. Z tego co wiedział, minione wakacje spędziła wśród Eskimosów, ucząc się budować igloo.

Pomyślała zawczasu także o wielu innych rzeczach, w tym o swoich paznokciach. Kiedy przyszła pokazać mu kostium, wyciągnęła przed siebie ręce; paznokcie miała połamane i potwornie brudne.

— Wiem, że mam być szlachcianką, ale taką ze wsi, one zaś bardzo często pracowały niewiele lżej od chłopów, a pierwsze nożyczki pojawiły się na tych terenach dopiero na początku siedemnastego wieku. Wie pan, jak uzyskałam taki efekt? Spędziłam całą niedzielę przy wykopaliskach panny Montoi, grzebiąc w ziemi gołymi rękami.

Jej paznokcie wyglądały nie tylko okropnie, ale także całkowicie autentycznie. Z pewnością nie było powodu, żeby martwić się o takie drobnostki jak deszcz albo śnieg.

Dunworthy jednak martwił się i nic nie mógł na to poradzić. Gdyby udało mu się porozmawiać z Badrim, zapytać go, co miał na myśli mówiąc, że „coś jest nie w porządku”, upewnić się, że poślizg był niewielki i przeskok odbył się bez zakłóceń, wtedy z pewnością przestałby się niepokoić. Niestety, Mary uzyskała numer ubezpieczenia Badriego dopiero od Fincha, z czego należało wysnuć mało pocieszający wniosek, że technik nadal jest nieprzytomny.

Albo gorzej.

Wstał, podszedł do stolika przy ścianie i nalał sobie filiżankę herbaty. Gilchrist znowu rozmawiał przez telefon, tym razem z portierem. Portier także nie wiedział, gdzie może przebywać Basingame. Kiedy Dunworthy rozmawiał z nim nieco wcześniej, staruszek powiedział mu, że dziekan wspominał o jakimś Loch Balkillan; po dokładnym sprawdzeniu okazało się jednak, iż nie ma jeziora o takiej nazwie.

Dunworthy pił herbatę małymi łyczkami, przysłuchując się rozmowom prowadzonym przez Gilchrista. Żadna z osób, do których udało mu się dodzwonić, nie miała pojęcia, dokąd pojechał Basingame. Do pokoju weszła pielęgniarka, by dokończyć pobieranie krwi, natomiast sanitariusz wziął ze stołu jedną z edukacyjnych broszurek i pogrążył się w lekturze.

Montoya wypełniła już swoją kartę informacyjną, teraz zaś zajęła się pozostałymi papierami.

— Co mam tu wypisać? — zapytała Dunworthy’ego. — Nazwiska ludzi, z którymi stykałam się w ciągu minionej doby?

— Przez ostatnie trzy dni.

Oczekiwanie przedłużało się i Dunworthy wypił kolejną filiżankę herbaty, Montoya natomiast dodzwoniła się do Ministerstwa Zdrowia próbując przekonać kolejnych urzędników, żeby pozwolili jej wrócić do wykopalisk położonych poza obszarem objętym kwarantanną. Sanitariuszka ponownie zapadła w drzemkę.

W pewnej chwili otworzyły się drzwi i w pokoju pojawił się najpierw szpitalny wózek zastawiony naczyniami, potem zaś pchająca go pielęgniarka.

— Greet chere mada our hoste us evenchon. And to the soper sette us anon — odezwał się Latimer. Była to jedyna uwaga, jaka padła z jego ust tego popołudnia.

W trakcie posiłku Gilchrist opowiadał Latimerowi o swoich planach wysłania Kivrin w nieco późniejsze czasy, tuż po przejściu Czarnej Śmierci.

— Według powszechnie akceptowanych teorii, zaraza niemal całkowicie zniszczyła strukturę średniowiecznego społeczeństwa — mówił, krojąc befsztyk. — Jednak z moich badań wynika, iż odegrała ona raczej rolę oczyszczającą niż destrukcyjną.

Zależy z czyjego punktu widzenia, pomyślał Dunworthy, zastanawiając się jednocześnie, dlaczego wciąż nic się nie dzieje. Ciekawe, czy naprawdę badają naszą krew, czy tylko czekają, aż któreś z nas runie na podłogę, przy okazji wywracając wózek z kolacją, przemknęła mu przez głowę niewesoła myśl. Wtedy wiedzieliby dokładnie, jaki jest okres inkubacji.

Gilchrist ponownie zadzwonił do New College i poprosił o połączenie z sekretarką Basingame’a.

— Nie ma jej tam — poinformował go Dunworthy. — Wyjechała na Święta do córki w Devonshire.

Gilchrist puścił jego słowa mimo uszu.

— Tak, koniecznie muszę przekazać jej wiadomość. Poszukuję pana Basingame’a. Sprawa jest bardzo poważna. Właśnie wysłaliśmy historyka do XIV wieku, ale okazało się, że ci z Balliol dali nam chorego technika, w związku z czym dziewczyna — bo to jest dziewczyna — zaraziła się jakąś chorobą. — Odłożył słuchawkę, po czym dodał: — Jeśli okaże się, że pan Chaudhuri nie był zaszczepiony, dopilnuję, aby pan, panie Dunworthy, poniósł za to osobistą odpowiedzialność.

— We wrześniu poddał się obowiązkowym szczepieniom okresowym.

— Ma pan na to jakiś dowód?

— Czy on też przeszedł? — spytała sanitariuszka. Wszyscy, nie wyłączając Latimera, spojrzeli na nią ze zdziwieniem. Byli przekonani, że wciąż drzemie, ponieważ siedziała w fotelu z opuszczoną głową, przyciskając oburącz do piersi formularze z nazwiskami.

— Powiedział pan, że wysłaliście kogoś w średniowiecze — wyjaśniła cierpliwym tonem. — Czy on też się tam przedostał?

— Obawiam się, że… — zaczął Gilchrist, ale kobieta nie pozwoliła mu dokończyć.

— Chodzi mi o wirusa. Czy mógł przedostać się w przeszłość?

Gilchrist spojrzał z niepokojem na Dunworthy’ego.

— To chyba niemożliwe, prawda?

— Zgadza się — potwierdził Dunworthy. Nie ulegało wątpliwości, iż Gilchrist nie ma bladego pojęcia ani o paradoksach, ani o teorii napiętej struny. Kto jak kto, ale on z pewnością nie dysponował wystarczającą wiedzą, by zastępować dziekana. Nie znał nawet podstawowych zasad działania sieci, dzięki której udało mu się wysłać Kivrin w odległą przeszłość. — Sieć zamknęłaby się natychmiast, gdyby tylko trafił do niej groźny wirus.

— Doktor Ahrens wspomniała, że ten Hindus jest na razie jedynym przypadkiem, a pan powiedział — sanitariuszka wskazała na Dunworthy’ego — że odbył w terminie wszystkie obowiązkowe szczepienia. Z tego wynika, że nie mógł zarazić się żadną ze znanych chorób, bo na wszystkie był uodporniony. Z tego co wiem, w średniowieczu aż roiło się od różnych chorób, zgadza się? Ospa, dżuma, i takie inne…

— Pragnę panią zapewnić, iż sekcja średniowiecza podjęła wszelkie niezbędne kroki, aby…

— Nie ma możliwości, aby wirus przedostał się przez sieć — przerwał Gilchristowi Dunworthy. — Po prostu nie ma, i już. Na coś takiego nie pozwoliłoby kontinuum czasoprzestrzenne.

Jednak sanitariuszka nie dawała za wygraną.

— Ale przecież wysyłacie w przeszłość ludzi, a wirus jest znacznie mniejszy od człowieka.

Po raz ostatni słyszał ten argument wiele lat temu, kiedy tylko nieliczni dokładnie znali teorię wyjaśniającą działanie sieci.

— Jeśli chodzi o nas, to przedsięwzięliśmy wszystkie środki ostrożności — wtrącił się Gilchrist.

— Przez sieć nie przedostanie się nic, co mogłoby w jakikolwiek sposób wpłynąć na bieg historii — oświadczył Dunworthy, spoglądając na niego z wściekłością. Gadanina o środkach ostrożności sugerowała istnienie niebezpieczeństwa, przed którym należało się uchronić. — Nigdy nie zdarzyło się, by sieć przesłała w przeszłość promieniowanie, bakterie albo toksyny, choćby w minimalnych ilościach. Jeśli coś takiego znajdzie się w zasięgu jej działania, sieć po prostu nie otworzy się, i tyle.

Mimo wszystko sanitariuszka nie sprawiała wrażenia przekonanej.

— Zapewniam panią… — zaczął Gilchrist po raz trzeci, lecz na szczęście właśnie w tej chwili otworzyły się drzwi i do pokoju weszła Mary z naręczem różnobarwnych kartek. Gilchrist natychmiast zerwał się z miejsca. — Doktor Ahrens, czy istnieje możliwość, żeby choroba, na którą zapadł pan Chaudhuri, przedostała się przez sieć?

— Oczywiście, że nie — odparła wzruszając ramionami, jakby zdziwiło ją, że ktoś mógł wpaść na równie niedorzeczny pomysł. — Po pierwsze, choroby nie rozprzestrzeniają się za pośrednictwem sieci, ponieważ doprowadziłoby to do powstania wielu paradoksów. Po drugie, nawet gdyby wirus dotarł do nas ze średniowiecza, co jest całkowicie niemożliwe, jego okres inkubacji musiałby wynosić niespełna godzinę, co również jest niemożliwe. Jednak nawet gdyby tak właśnie było, zachorowałby nie tylko Badri, ale i my wszyscy, ponieważ — zerknęła na zegarek — minęło już wystarczająco wiele czasu, aby rozwinęły się pełne objawy choroby.

Zaczęła zbierać listy z nazwiskami osób, z którymi kontaktowali się w ostatnim czasie.

— Jako pełniący obowiązki dziekana Wydziału Historycznego mam mnóstwo ważnych obowiązków — oświadczył Gilchrist zirytowanym tonem. — Jak długo jeszcze zamierza pani nas tu trzymać?

— Tylko tyle, żeby zebrać formularze i rozdać instrukcje — odparła. — Przypuszczalnie około pięciu minut.

Zabrała Latimerowi jego formularz. Widząc to, Montoya pochyliła się nad swoim i zaczęła w pośpiechu wypełniać rubryki.

— Pięć minut? — zdziwiła się sanitariuszka. — A więc możemy iść, dokąd chcemy?

— W pewnym sensie. Traktujcie to jako okres próbny.

Włożyła formularze na spód sterty papierów, po czym zaczęła rozdawać kartki leżące na wierzchu. Miały jaskrawopomarańczowy kolor i wydrukowano na nich coś w rodzaju oświadczenia, w którym „niżej podpisany” informował o tym, że wychodzi ze szpitala na własną prośbę oraz że zwalnia Klinikę Uniwersytecką od wszelkiej odpowiedzialności za ewentualne konsekwencje, jakie ta decyzja może za sobą pociągnąć.

— Skończyliśmy już badania krwi — dodała. — W żadnej próbce nie stwierdziliśmy zwiększonej liczby przeciwciał.

Wręczyła Dunworthy’emu kolejny druk, tym razem na błękitnym papierze, dla odmiany zwalniający Ministerstwo Zdrowia od wszelkiej odpowiedzialności za stan zdrowia pacjenta oraz stwierdzający, iż niżej podpisany pacjent zobowiązuje się w ciągu trzydziestu dni pokryć koszty swego ewentualnego leczenia w części nie objętej obowiązkowym ubezpieczeniem zdrowotnym.

— Skontaktowałam się też ze Służbą Ochrony Epidemiologicznej. Zalecili nam prowadzenie regularnych kontroli, łącznie z badaniem krwi przeprowadzanym co dwanaście godzin.

Następny formularz był zielony i nosił nagłówek: „Podstawowe zasady postępowania dla osób wchodzących w skład grupy kontaktu pierwotnego”. Zasada numer jeden brzmiała następująco: „Unikaj kontaktu z ludźmi”.

Dunworthy pomyślał przelotnie o Finchu, o członkiniach amerykańskiego zespołu dzwonników, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa czekających na niego tuż za bramą college’u Balliol, a także o wypełniającym ulice tłumie, przez który będzie musiał się przecisnąć.

— Co pół godziny mierzcie temperaturę i nanoście wyniki pomiarów na ten wykres — mówiła Mary, rozdając żółte, trochę mniejsze arkusze. — Jeśli zauważycie stałą tendencję wzrostową, natychmiast zgłoście się do kliniki. Dopuszczalne są niewielkie wahania, od 36 stopni do 37,4. Zazwyczaj wieczorem temperatura jest nieco wyższa niż rano i przed południem. Jeśli przekroczy 37,4, albo jeżeli poczujecie bóle głowy, trudności z oddychaniem albo będziecie mieli kłopoty z koncentracją, bezzwłocznie udajcie się do szpitala.

Sądząc po minach osób, do których kierowała te słowa, wszystkie właśnie w tej chwili poczuły gwałtowny ból głowy. Dunworthy dopiero teraz uświadomił sobie, że głowa boli go nieprzerwanie co najmniej od południa.

— W miarę możliwości unikajcie kontaktów z innymi ludźmi — ciągnęła. — Zapisujcie nazwiska wszystkich, z którymi się stykacie. Wciąż jeszcze nie wiemy, w jaki sposób rozprzestrzenia się ten wirus, ale większość myksowirusów przenosi się drogą kropelkową i poprzez bezpośredni kontakt zarażonego osobnika ze zdrowym. Tak często jak to możliwe myjcie ręce gorącą wodą i mydłem.

Wcisnęła Dunworthy’emu jeszcze jedną kartkę. Różową. Kolory zaczynały się powtarzać. Na górze umieszczono wydrukowane tłustą czcionką słowo KONTAKTY, poniżej zaś, nieco mniejszą: Nazwisko, Adres, Rodzaj kontaktu, Czas.

Wielka szkoda, że wirus, który dopadł Badriego, nie musiał najpierw poradzić sobie z Ministerstwem Zdrowia, Służbą Ochrony Epidemiologicznej oraz innymi, podobnymi do nich, instytucjami. Ponad wszelką wątpliwość poległby już w drzwiach, przywalony stosem zadrukowanego papieru.

— Zgłosicie się na badanie jutro o siódmej rano, a tymczasem proponuję solidną kolację i ciepłe łóżko. Odpoczynek stanowi najlepszą broń przeciwko wszystkim znanym wirusom. — Spojrzała na sanitariuszy. — Oboje macie urlop do końca kwarantanny. — Rozdała wszystkim jeszcze kilka różnobarwnych świstków, po czym zapytała wesoło: — Są jakieś wątpliwości?

Dunworthy spojrzał na sanitariuszkę, oczekując, że ta natychmiast zapyta, czy to możliwe, by ospa wietrzna przedostała się za pośrednictwem sieci ze średniowiecza, ale kobieta siedziała w milczeniu, patrząc obojętnie na plik papierów leżących na jej kolanach. Odezwała się natomiast Montoya:

— Czy mogę wracać do wykopalisk?

— Nie, chyba że stanowisko znajduje się wewnątrz obszaru objętego kwarantanną.

— Pięknie! — prychnęła z wściekłością Amerykanka, wpychając formularze do kieszeni wojskowej kurtki. — Siedziałam tu jak głupia, a w tym czasie deszcz zatopił mi całą wioskę!

Wybiegła z pokoju, trzaskając drzwiami.

— Są jeszcze pytania? — zapytała Mary z nie zmąconym spokojem. — Skoro nie, to do zobaczenia o siódmej rano.

Pierwsza do drzwi ruszyła sanitariuszka, ziewając i przeciągając się, jakby już myślała o kolejnej drzemce, tuż za nią zaś podążył jej kolega. Latimer wciąż siedział przy stoliku, obserwując wskazania monitora przytroczonego do przegubu. Gilchrist rzucił półgłosem jakąś kąśliwą uwagę pod jego adresem, po czym wstał z fotela, założył płaszcz, do jednej ręki wziął parasol, do drugiej natomiast swój plik formularzy.

— Oczekuję, że będę informowany na bieżąco o rozwoju sytuacji — powiedział. — Zamierzam skontaktować się z Basigamem i przekonać go, że jego obecność na uczelni jest absolutnie nieodzowna.

Odwrócił się gwałtownie na pięcie i wyszedł, ale w drzwiach musiał jeszcze zaczekać na Latimera, któremu podmuch powietrza wyrwał z ręki dwie kolorowe kartki.

— Zajrzyj rano do Latimera, dobrze? — odezwała się Mary, kiedy obaj mężczyźni wyszli na korytarz. — Na pewno zapomni, że ma tu być o siódmej.

— Chcę porozmawiać z Badrim — oświadczył stanowczo Dunworthy.

— Laboratorium, Brasenose… — mruczała, przeglądając wypełnione formularze. — Dziekanat, Brasenose, laboratorium, znowu Brasenose… Czy nikt nie spotkał Badriego poza siecią?

— W karetce powiedział, że coś się nie zgadza. Mogło mu chodzić o poślizg. Jeśli jest większy niż tydzień, Kivrin nie zdoła precyzyjnie ustalić daty i nie będzie jej na miejscu wtedy, kiedy otworzymy sieć, żeby ją stamtąd wyciągnąć.

Mary nie odpowiedziała. Ze zmarszczonymi brwiami w dalszym ciągu przeglądała formularze. Dunworthy nie dawał jednak za wygraną.

— Muszę mieć całkowitą pewność, że udało mu się ją zlokalizować.

Dopiero teraz oderwała wzrok od papierów.

— W porządku — powiedziała. — Te listy do niczego nam się nie przydadzą. Tylko Badri byłby w stanie powiedzieć, gdzie bywał i z kim widywał się w ciągu minionych trzech dni. — Podniosła się z krzesła i poprowadziła Dunworthy’ego korytarzem. — Posadziłam przy nim pielęgniarkę, żeby wypytała go o wszystko, ale on jest zupełnie zdezorientowany, a w dodatku sprawia wrażenie, jakby się jej bał. Może tobie uda się coś z niego wyciągnąć.

Wsiedli do windy.

— Poproszę na parter — powiedziała Mary do mikrofonu, poczym odwróciła się do Dunworthy’ego. — Odzyskuje przytomność tylko na kilka chwil, a potem przez godzinę albo dwie nie ma z nim żadnego kontaktu. Możliwe, że będziesz musiał przesiedzieć przy nim do rana.

— Nie szkodzi — odparł. — I tak nie zasnę, dopóki nie przekonam się, że Kivrin nic nie grozi.

Wjechali inną windą na drugie piętro, przeszli kolejnym korytarzem, minęli drzwi opatrzone napisem: ZAKAZ WSTĘPU — ODDZIAŁ IZOLACYJNY. Za drzwiami przy biurku siedziała pielęgniarka i z ponurym wyrazem twarzy obserwowała ekran monitora.

— Przyszliśmy do pana Chaudhuri — poinformowała ją Mary. — Potrzebujemy dwa kombinezony. Jak on się czuje?

— Znowu ma wyższą gorączkę — odparła siostra, wręczając im dwa aseptyczne kombinezony. Były wykonane częściowo z cienkiego, ale mocnego papieru, częściowo zaś z plastiku. — 39,8. Musieli także założyć maski, czepki szczelnie okrywające głowę, rękawiczki oraz coś w rodzaju obszernych pokrowców na buty. Dunworthy popełnił błąd, ponieważ najpierw wciągnął rękawiczki i potem stracił mnóstwo czasu na rozpakowanie i założenie maski.

— Musisz zadawać bardzo konkretne pytania — poinstruowała go Mary. — Przede wszystkim spróbuj się dowiedzieć, co robił od samego rana, czy spędził z kimś noc, gdzie jadł śniadanie, i tak dalej. Przy tak wysokiej gorączce może mieć kłopoty z zebraniem myśli, więc zapewne będziesz musiał go pytać po kilka razy.

Otworzyła drzwi do pokoju Badriego. Pomieszczenie właściwie nie bardzo zasługiwało na miano pokoju, gdyż mieściło się w nim tylko łóżko i składane krzesło, brakowało natomiast miejsca choćby na maleńki stolik. Całą ścianę, za wezgłowiem łóżka, zajmowały monitory i urządzenia migające różnokolorowymi lampkami. Aparatura medyczna piętrzyła się także w kącie przy krześle. Mary zerknęła przelotnie na Badriego, po czym skoncentrowała uwagę na wskaźnikach.

Dunworthy także spojrzał na ekrany. Na największym widniało mnóstwo liter i cyfr układających się w zupełnie niezrozumiałą całość. Ostatni rząd wyglądał następująco: „ICU 14320691 22-12-54 1803 200/RPT 1800CRS IMJPCLN 200MG/q6h MZ40211-7 M AHRENS”. Chyba zaordynowane leczenie albo coś w tym rodzaju.

Na pozostałych ekranach także pulsowały napisy i liczby. Oczywista i zrozumiała była tylko jedna z nich, na małym ciekłokrystalicznym ekranie w górnym rzędzie, drugim z prawej. 39,9.

— Boże!

Dunworthy przeniósł wzrok na Badriego. Technik leżał z rękami na kocu, podłączony do dwóch kroplówek wiszących na metalowych stojakach nad łóżkiem. Miał zamknięte oczy i wyostrzone rysy twarzy, jakby od rana stracił sporo na wadze. Jego ciemna skóra nabrała dziwnego, fioletowego odcienia.

— Badri, słyszy nas pan? — zapytała Mary, pochylając się nad chorym.

Otworzył oczy i spojrzał na nich. Z pewnością nie rozpoznał ani jej, ani Dunworthy’ego; należało to raczej przypisać chorobie niż faktowi, że byli ubrani w kombinezony i mieli maski na twarzach. Mary nie dawała jednak za wygraną.

— Przyszedł pan Dunworthy. Chce z panem porozmawiać.

Z jej kieszeni dobiegło natarczywe popiskiwanie sygnalizatora.

— Pan Dunworthy? — powtórzył technik zachrypniętym głosem. Spróbował usiąść w łóżku, lecz Mary przytrzymała go delikatnie.

— Tak. Ma do pana kilka pytań. — Poklepała go lekko po klatce piersiowej, tak jak niedawno w laboratorium w Brasenose, po czym wyprostowała się i obrzuciła wskaźniki uważnym spojrzeniem. — Proszę się nie ruszać. Muszę już iść, ale pan Dunworthy zostanie z panem. Proszę spokojnie leżeć i odpowiadać na jego pytania.

Wyszła z pokoju, zamykając za sobą cicho drzwi.

— Pan Dunworthy?… — wyszeptał ponownie Badri, jakby usiłował pojąć znaczenie tych słów.

— Tak jest. — Dunworthy przysiadł na brzeżku krzesła. — Jak się pan czuje?

— Kiedy on tu przyjdzie? — zapytał technik słabym głosem. Na jego twarzy malowało się ogromne napięcie. Znowu spróbował usiąść, lecz Dunworthy nie pozwolił mu na to. — Koniecznie muszę z nim porozmawiać… — wyszeptał Badri. — Stało się coś niedobrego.

8.

Palili ją na stosie. Wyraźnie czuła liźnięcia płomieni. Prawdopodobnie zdążyli już przywiązać ją do słupa, choć nie mogła sobie przypomnieć, kiedy to nastąpiło. Pamiętała natomiast jak rozpalali ogień. Zsunęła się z grzbietu białego konia, rzezimieszek zaś wziął ją na ręce i zaniósł na stos.

— Musimy wrócić na miejsce przeskoku — powiedziała mu.

Chyba pochylił się nad nią, ponieważ roztańczone płomienie oświetliły jego okrutną twarz.

— Pan Dunworthy każe otworzyć sieć, kiedy tylko zorientuje się, że coś jest nie w porządku.

Nie powinna w ogóle odzywać się do niego. Doszedł do wniosku, że jest czarownicą, i dlatego przywiózł ją tu, by spalić na stosie.

— Nie jestem czarownicą — wyszeptała.

Chłodna ręka dotknęła jej rozpalonego czoła.

— Szszsz… — rozległ się czyjś głos.

— Nie jestem czarownicą! — powtórzyła znacznie głośniej. Starała się mówić powoli i wyraźnie, żeby ją zrozumiał, ale na razie nie dało to żadnego efektu. Powiedziała mu przecież, że nie powinni opuszczać miejsca przeskoku, lecz on bez słowa wsadził ją na białego wierzchowca i prowadząc go za uzdę ruszył przed siebie w kierunku kępy białych brzóz, a potem dalej, w głąb lasu.

Starała się zapamiętać drogę, by później wrócić do wozu, ale kołysząca się lampa oświetlała jedynie ziemię w promieniu dwóch, może trzech metrów, oraz najniższe gałęzie drzew, a poza tym światło boleśnie raziło ją w oczy. Przymknęła powieki, co jednak okazało się błędem, ponieważ bardzo szybko zakręciło się jej w głowie i zsunęła się na ziemię.

— Nie jestem czarownicą — powtórzyła po raz kolejny. — Jestem historykiem.

— Haweyfond enyawuh thissla dey? — dobiegł z daleka kobiecy głos. Przypuszczalnie jakaś niewiasta zbliżyła się na chwilę, by dorzucić kolejne polano do płonącego stosu, po czyni cofnęła się w bezpieczne miejsce, gdzie nie docierał piekący żar.

— Enwodes fittenun gleydund sore destroyse — odparł mężczyzna. Jego głos trochę przypominał głos pana Dunworthy’ego. — Ayeen mynarmehs hoor alle op hiderybar.

— Sweltes shay dumorte blauen?

— Panie Dunworthy! — wykrzyknęła Kivrin, wyciągając ku niemu ramiona. — Napadli mnie bandyci!

Niestety, nie mogła go dostrzec przez zasłonę gęstego dymu.

— Szszsz… — szepnęła kobieta.

Kivrin zorientowała się, że jest już później, znacznie później, i że — choć wydawało się to zupełnie nieprawdopodobne — zasnęła, a teraz się obudziła. Jak długo można płonąć na stosie? — przemknęło jej przez głowę. Ogień był tak gorący, że powinna zostać z niej kupka popiołu, ale kiedy wyciągnęła rękę i spojrzała na nią, przekonała się, że jest nienaruszona, mimo iż między palcami przeciskały się pomarańczowe płomienie. Oczy bolały ją od intensywnego blasku, więc zamknęła je pospiesznie.

Żeby tylko nie spaść znowu z białego rumaka, pomyślała. Przez całą drogę trzymała go oburącz za szyję, lecz mimo to w końcu spadła. Nie pomogły jej nawet lekcje jazdy konnej, które wzięła za namową pana Dunworthy’ego. To on umówił ją z kierownikiem stadniny w pobliżu Woodstock. Przewidział, co się stanie. Ostrzegał ją, że zostanie spalona na stosie.

Kobieta przyłożyła jej do ust kubek. To chyba gąbka nasączona octem, pomyślała Kivrin. Gąbkę nasączoną octem podawano zazwyczaj męczennikom. Okazało się jednak, że kubek zawiera jakiś ciepły, cierpki płyn. Kobieta podniosła dziewczynie głowę i Kivrin dopiero wtedy uświadomiła sobie, że leży na wznak.

Koniecznie muszę opowiedzieć panu Dunworthy’emu, że ludzie, którzy płonęli na stosie, nie byli przywiązywani do słupa, tylko kładzeni na czymś w rodzaju noszy. Usiłowała złożyć ręce, by uruchomić rejestrator, lecz ciężar ogarniających je płomieni okazał się zbyt wielki.

Jestem chora, przemknęło jej przez głowę. Cierpki płyn był zapewne jakimś leczniczym wywarem, który nieco obniżył gorączkę. Nie leżała na ziemi ani na stosie, tylko w łóżku, w pogrążonym w półmroku pomieszczeniu. Kobieta, która przyniosła lekarstwo, siedziała tuż obok. Kivrin wyraźnie słyszała jej oddech. Spróbowała poruszyć głową, by na nią spojrzeć, lecz ból natychmiast powrócił ze wzmożoną siłą, zmuszając ją do zachowania całkowitego spokoju. Kobieta przypuszczalnie zasnęła na siedząco, ponieważ jej równy, miarowy oddech chwilami zamieniał się niemal w chrapanie. Ten nieprzyjemny odgłos stanowił chyba przyczynę, dla której ból głowy nie ustępował, mimo iż dziewczyna leżała bez najmniejszego ruchu.

Jestem we wsi, pomyślała. Przywiózł mnie rudowłosy.

Kiedy spadła z rumaka, rzezimieszek natychmiast podniósł ją i ponownie wsadził na grzbiet zwierzęcia, a kiedy spojrzała mu w twarz, przekonała się, iż wcale nie wygląda na bandytę.

Był młody, miał płomieniście rude włosy i łagodną twarz, i to on właśnie przykucnął przed nią, kiedy jeszcze siedziała oparta plecami o koło wozu.

— Kim jesteś? — zapytał.

Zrozumiała go bez najmniejszego trudu.

— Cansawd ranken derwyn?

Kobieta ponownie podniosła jej głowę, umożliwiając przełknięcie kilku łyków gorzkiego płynu. Kivrin miała z tym sporo problemów, ponieważ ogień płonął teraz w jej gardle. Wyraźnie czuła szalejące płomienie, mimo iż wywar powinien je ugasić. Zastanawiała się, czy nie wywieziono jej do jakiegoś odległego kraju, na przykład Hiszpanii albo Grecji, gdzie ludzie posługiwali się językiem, którego nie wprowadzono do pamięci translatora.

A jednak nie miała żadnego kłopotu ze zrozumieniem rudzielca. Zapytał ją, kim jest. Przypuszczalnie ten pierwszy, o twarzy rzezimieszka, był sługą przywiezionym z którejś z wypraw krzyżowych. Nie rozumiała go, ponieważ mówił po arabsku albo turecku.

— Jestem historykiem — powiedziała, ale kiedy podniosła wzrok, ponownie ujrzała okrutną twarz bandyty.

Ogarnięta paniką rozejrzała się dokoła w poszukiwaniu rudowłosego mężczyzny, lecz nigdzie nie mogła go dostrzec. Tymczasem rzezimieszek układał polana na jakichś kamieniach, szykując się do rozpalenia ognia.

— Panie Dunworthy! — krzyknęła rozpaczliwie.

Natychmiast przerwał pracę, zbliżył się i ukląkł przy niej. Migotliwy blask lampy wydobywał z mroku jego okrutną, bezwzględną twarz.

— Nie obawiaj się — powiedział. — Wkrótce wróci.

— Panie Dunworthy! — zawołała ponownie.

Rudzielec wyłonił się z ciemności.

— Nie powinnam opuszczać miejsca przeskoku — powiedziała, nie spuszczając z niego oczu, aby znowu nie zamienił się w rzezimieszka. — Chyba coś poszło nie tak, jak należy. Musisz mnie tam zawieźć.

Zdjął płaszcz z ramion i otulił ją starannie. Była pewna, że wreszcie ją zrozumiał.

— Muszę wracać do domu — wyszeptała, kiedy schylił się nad nią. Blask lampy, którą znowu trzymał w ręce, odbijał się w jego rudych włosach, lśniących jak płomienie.

— Godufadur — powiedział.

A więc tak nazywa się jego niewolnik, pomyślała. Gauddefaudre. Teraz rudzielec każe mu zanieść mnie tam, gdzie mnie znalazł. Wrócę na miejsce przeskoku. Pan Dunworthy… Pan Dunworthy będzie przerażony, kiedy otworzy sieć i nie znajdzie mnie tam, gdzie powinnam być. Wszystko w porządku, panie Dunworthy. Już wracam.

— Dreede mawmaydde. — Rudowłosy mężczyzna bez wysiłku podniósł ją z posłania. — Fawrthah Galwinnath coam.

— Jestem chora — powiedziała Kivrin do kobiety. — Dlatego nie rozumiem, co do mnie mówicie.

Jednak tym razem nikt nie wyłonił się z mroku, by podać jej kubek z cierpkim napojem. Możliwe, że znudziło im się patrzeć, jak płonie na stosie, i wszyscy sobie poszli. Rzeczywiście, egzekucja przeciągała się w nieskończoność, choć teraz płomienie stały się jeszcze bardziej gorące.

Rudzielec posadził ją przed sobą na białym koniu i zagłębił się w las. Była pewna, że wiezie ją z powrotem na miejsce przeskoku. Koń był teraz osiodłany, przy uprzęży zaś miał mnóstwo dzwoneczków, które wygrywały skoczną melodię, chyba „Pójdźmy wszyscy do stajenki”. Brzmiały coraz głośniej i głośniej, aż wreszcie Kivrin odniosła wrażenie, że huczą jak ogromne dzwony kościoła Najświętszej Marii Panny.

Długo jechali w milczeniu, aż wreszcie doszła do wniosku, że chyba powinni być już na miejscu.

— Czy to daleko? — zapytała rudowłosego mężczyznę. — pan Dunworthy będzie się niepokoił.

Nie odpowiedział. Wyjechali z lasu i skierowali się w dół wzgórza. Księżyc oświetlał zimnym blaskiem nagie konary drzew i malował srebrem dach kościoła stojącego u podnóża wzniesienia.

— To nie tutaj! — zaprotestowała.

Niewiele brakowało a szarpnęłaby za cugle, by zawrócić wierzchowca, ale w ostatniej chwili przypomniała sobie, że wtedy łatwo mogłaby zsunąć się na ziemię, więc tylko jeszcze mocniej objęła szyję mężczyzny. Chwilę potem dotarli do drzwi; otworzyły się, podobnie jak następne, potem zaś ogarnęło ją ciepło i jasność, i znowu zadźwięczały dzwonki, i zrozumiała, że jednak, mimo wszystko, zawiózł ją tam, gdzie chciała się znaleźć.

— Shay boyen syke nighonn tdeeth — powiedziała kobieta.

Miała pomarszczone ręce o grubej, szorstkiej skórze. Ściągnęła przykrycie z łóżka, a kiedy mężczyzna położył dziewczynę, otuliła ją troskliwie. Kivrin poczuła na twarzy dotknięcie miękkiego, ciepłego futra. A może to były tylko jej włosy?

— Dokąd mnie przywieźliście?

Kobieta pochyliła się, jakby nie dosłyszała i czekała na powtórzenie pytania. Kivrin uświadomiła sobie, że zadała je po angielsku. Translator nie działał. Gdyby funkcjonował, powinna myśleć po angielsku, natomiast mówić po staroangielsku, przy czym proces tłumaczenia zachodziłby bez udziału jej świadomości. Może właśnie uszkodzenie translatora było przyczyną, dla której nie rozumiała prawie nic z tego, co do niej mówili?

Skupiła się, usiłując sobie przypomnieć, jak będzie po staroangielsku: „Dokąd mnie przywieźliście?” Po krótkim namyśle doszła do wniosku, że powinna raczej zapytać: „Co to za miejsce?”, ale zupełnie wyleciało jej z głowy jak po staroangielsku będzie „miejsce”.

Miała trudności z zebraniem myśli. Kobieta okrywała ją kolejnymi futrami, lecz mimo to Kivrin z każdą chwilą robiło się coraz zimniej, jakby rozgrzewający ją od wewnątrz płomień gasł, pozbawiony dopływu tlenu.

„Co to za miejsce?” też nie miało najmniejszego sensu. Nikt by jej nie zrozumiał. Znajdowała się w jakiejś wsi, ponieważ minęli kościół i zsiedli z konia przed dużym domem, musi więc zapytać: Jak nazywa się ta wioska?”

Przypomniała sobie słowo „miejsce”: demain. Ale jaką zastosować konstrukcję? Może francuską?

— Quelle demeure avez vous m’apportee? — powiedziała głośno, lecz nikt jej nie usłyszał, ponieważ kobieta akurat oddaliła się od łóżka.

Nie, to też do niczego. Ci ludzie już od dwustu lat nie byli Francuzami. Powinna zadać pytanie po staroangielsku. „Gdzie leży wieś, do której mnie przywieźliście?” Ale jak jest „wieś”?

Zatrzymali się przed jakimś domem i rudzielec zapukał do drzwi. Z domu wyszedł potężnie zbudowany mężczyzna z siekierą w ręku — na pewno wziął ją po to, by narąbać więcej drewna na stos. Zaraz potem z wnętrza wyłoniła się kobieta, powiedziała kilka niezrozumiałych słów i zatrzasnęła drzwi. Zostali sami, w ciemności.

— Panie Dunworthy! Doktor Ahrens! — usiłowała zawołać, ale ból w klatce piersiowej był tak silny, że z jej ust wydobył się głos niewiele donośniejszy od szeptu. — Nie pozwól, żeby zamknęli sieć — powiedziała do rudzielca, który tymczasem znowu przeistoczył się w rzezimieszka.

— Nie — zwrócił się do kobiety. — Tylko ją poturbowali. Drzwi otworzyły się ponownie i rudowłosy mężczyzna wniósł ją na stos.

Żar był nie do wytrzymania.

— Thawmot goonawt plersounn roshundt prayenum comth ithre.

Kivrin podniosła głowę i rozchyliła usta, ale kobieta nie miała w dłoniach kubka, tylko świecę. Trzymała ją bardzo blisko twarzy dziewczyny. Zbyt blisko. Lada chwila włosy mogły stanąć w płomieniach.

— Der maydemot nedes dya.

Płomień musnął jej policzek. Włosy zajęły się ogniem. Twarz Kivrin otoczyła gorąca, czerwonopomarańczowa poświata.

— Szszsz…

Kobieta usiłowała ją uspokoić, ale dziewczyna nie dawała za wygraną. Wreszcie zdołała oswobodzić ręce i zaczęła szarpać się za włosy, próbując strząsnąć z nich płomienistego napastnika. Chwilę potem ogień przeniósł się także na jej ręce.

— Szszsz… — powtórzyła kobieta, chwytając ją za przedramiona.

Nie, to nie była ona. Kobiety nie są tak silne. Kivrin wykonywała rozpaczliwe ruchy głową, by ugasić płonące włosy, ale ktoś unieruchomił jej także głowę. Ogień rozprzestrzeniał się coraz szybciej.

Zaraz po przebudzeniu poczuła zapach dymu. Widocznie ogień zgasł, kiedy była pogrążona we śnie. Coś takiego przydarzyło się jednemu z męczenników, którego spalono na stosie; jego przyjaciele dorzucili do ognia wilgotnego chrustu, w nadziei, że nieszczęśnik udusi się w gęstym dymie, zanim dotrą do niego płomienie, ale nieco przesadzili z gorliwością, w wyniku czego biedak konał przez długie godziny, skwiercząc na wolnym ogniu.

Kobieta pochyliła się nad nią. Dym był tak gęsty, że Kivrin nie mogła nawet w przybliżeniu określić jej wieku. Zapewne rudzielec ugasił płonący stos, dym zaś wziął się stąd, że idąc do niej, mężczyzna rozrzucał nadpalone głownie.

Kobieta zwilżyła jej czoło. Krople wody spłynęły dziewczynie po skroniach.

— Hauccaym anchi towoem denswile?

— Jestem Isabel de Beauvrier — powiedziała Kivrin. — Jadę do Evesham, do brata, którego zmogła choroba. — Nie była w stanie zebrać myśli na tyle, by spróbować sił w staroangielszczyźnie. — Gdzie jestem? — zapytała słabym głosem.

Czyjaś twarz zbliżyła się do jej twarzy.

— Hau hightes towe?

To znowu był rzezimieszek z zaklętego lasu. Przerażona, cofnęła się raptownie.

— Odejdź! — zażądała. — Czego chcesz ode mnie?

— In nomine Patris, et Filii, et Spiritus sancti.

Łacina, pomyślała z ulgą. Gdzieś w okolicy musi mieszkać ksiądz. Uniosła głowę i rozejrzała się po pokoju, ale nikogo nie dostrzegła, tyle było tam dymu. Przecież ja też znam łacinę, uświadomiła sobie. Pan Dunworthy dopilnował, żebym się jej nauczyła.

— Nie powinniście go tu wpuszczać — powiedziała. — To bandyta!

Bolało ją gardło i miała trudności z oddychaniem, lecz sądząc po reakcji rzezimieszka, który cofnął się gwałtownie, jakby zaskoczony, nie tylko usłyszeli jej słowa, ale także je zrozumieli.

— Nie obawiaj się — odparł kapłan. Ona również rozumiała go bez trudu. — Wkrótce wrócisz do domu.

— Na miejsce przeskoku? Odwieziecie mnie na miejsce przeskoku?

— Asperges me, Domine, hyssope et mundabor.

Namaścisz mnie, Panie, i zostanę oczyszczony. Rozumiała wszystko, co do niej mówił.

— Pomóż mi — odezwała się ponownie po łacinie. — Muszę wrócić tam, skąd przybyłam.

— …nominus… — wymamrotał ksiądz tak cicho, że dosłyszała tylko to jedno słowo. Imię. Coś o imieniu. Uniósłszy głowę stwierdziła, że jest zdumiewająco lekka, jakby spłonęły jej wszystkie włosy.

— Moje imię? — zapytała szeptem.

— Czy możesz powiedzieć mi swoje imię? — powtórzył. Powinna przedstawić się jako Isabel de Beauvrier, córka Gilberta de Beauvrier z East Riding, ale gardło bolało ją tak bardzo, iż obawiała się, że nie zdoła wygłosić tak długiej przemowy.

— Muszę wracać — wyszeptała. — Nie będą wiedzieli, gdzie mnie szukać.

— Confiteor deo omnipotenti.

Głos kapłana dobiegał z bardzo daleka. Usiłowała spojrzeć w tamtą stronę, ale za plecami zbira z okrutną twarzą szalały płomienie. Widocznie znowu podpalono stos.

— Beatae Mariae semper Virgini…

Przygotowuje mnie do spowiedzi, przemknęło jej przez głowę. Ten z czerwoną twarzą powinien wyjść. Nikt oprócz kapłana nie ma prawa słuchać mojej spowiedzi.

Wreszcie nadeszła kolej na nią. Chciała złożyć ręce do modlitwy, ale była tak słaba, że ksiądz musiał jej pomóc, potem zaś podpowiedział właściwe słowa, które nie wiadomo czemu akurat wtedy wyleciały jej z pamięci.

— Wybacz mi, Ojcze, bo zgrzeszyłam. Wyznaję Bogu Wszechmogącemu i tobie, Ojcze, że zgrzeszyłam myślą, mową, uczynkiem i zaniedbaniem.

— Mea culpa — podjęła bez jego pomocy. — Mea culpa, mea maxima culpa.

Myślą, mową, uczynkiem i zaniedbaniem… Tak, to prawda, ale przecież miała powiedzieć coś zupełnie innego!

— W jaki sposób grzeszyłaś? — zapytał kapłan.

— Grzeszyłam? — powtórzyła ze zdziwieniem.

— Tak — odparł łagodnie i pochylił się tak nisko, że prawie dotknął ustami jej ucha. — Możesz wyznać mi swoje grzechy i dostaniesz odpuszczenie, aby uzyskać wstęp do Królestwa Niebieskiego.

Chciałam tylko na własne oczy zobaczyć średniowiecze, pomyślała. Starałam się ze wszystkich sił, uczyłam się języków i zwyczajów, robiłam wszystko, co kazał pan Dunworthy. Chciałam zostać historykiem.

Przełknęła ślinę, która miała temperaturę roztopionego ołowiu.

— Nie zgrzeszyłam.

Ksiądz cofnął się. Kivrin uznała, że chyba obraził się na nią za to, że nie chciała wyznać mu swoich grzechów.

— Powinnam posłuchać pana Dunworthy’ego i nie ruszać się z miejsca przeskoku.

— In nomine Patris, et Filii, et Spiritus sancti. Amen — powiedział kapłan łagodnym głosem, niosącym pociechę i ukojenie. Chwilę potem poczuła na czole dotknięcie jego chłodnej ręki.

— Quid quid deliquisti — wyszeptał. — Poprzez te święte oleje i Jego łaskę…

Dotknął jej oczu, uszu i nosa, tak łagodnie, że poczuła tylko zapach i delikatne muśnięcie olejków. To nie należy do sakramentu pokuty, uświadomiła sobie nagle. On udziela mi ostatniego namaszczenia.

— Ja nie…

— Nie obawiaj się — powiedział. — Oby dobry Pan wybaczył ci wszystkie grzechy, jakie popełniłaś stąpając po ziemi…

Ugasił ogień, który przez cały czas płonął u jej stóp.

— Dlaczego udzielasz mi ostatniego namaszczenia? — zapytała Kivrin, po czym przypomniała sobie, że przecież palą ją na stosie. Umrę tutaj, a pan Dunworthy nigdy się nie dowie, co ze mną zrobili.

— Nazywam się Kivrin — wyszeptała. — Proszę, przekaż panu Dunworthy’emu, że…

— Obyś dostąpiła łaski i stanęła przed swoim Zbawicielem — ciągnął kapłan, tyle że teraz widziała wyraźnie, iż nie jest żadnym kapłanem, tylko bandytą z lasu. — A stojąc przed Nim, obyś ujrzała prawdę w najczystszej postaci.

— Ja umieram, prawda? — zapytała.

— Nie masz się czego obawiać — odparł, ujmując ją za rękę.

— Nie zostawiaj mnie samej! — poprosiła, i mocno zacisnęła palce na jego dłoni.

— Nie opuszczę cię. — Dym zgęstniał tak bardzo, że znowu prawie nic nie widziała. — Oby najłaskawszy Bóg zlitował się nad tobą, wybaczył ci grzechy i dał ci życie wieczne.

— Panie Dunworthy, niech mnie pan stąd zabierze! — szepnęła.

Chwilę potem od kapłana oddzieliła ją ściana huczącego ognia.


ZAPIS Z KSIĘGI SĄDU OSTATECZNEGO
(000806–000882)

Domine, mittere digneris sanctum Angelum tuum de caelis, qui custodial, foveat, protegat, visitet, atque defendat omnes habitantes in hoc habitaculo.


(przerwa)

Exaudi orationim meam et clamor meus ad te venial.[2]

9.

O co chodzi, Badri? Co się stało?

— Zimno… — wymamrotał technik.

Dunworthy pochylił się nad nim i przykrył go kocem. Koc był niewiele grubszy od papierowego kombinezonu, który kazano mu założyć. Nic dziwnego, że Badriemu było zimno.

— Dziękuję — wyszeptał technik, po czym wysunął rękę spod przykrycia, zacisnął ją na przegubie Dunworthy’ego i zamknął oczy.

Dunworthy z niepokojem zerknął na wskaźniki, lecz w dalszym ciągu nie mógł z nich nic wyczytać. Temperatura nadal wynosiła 39,9 stopni Celsjusza. Nawet przez rękawiczkę czuł żar bijący od ręki Badriego; zwrócił także uwagę, że paznokcie technika stały się niemal granatowe, jego śniada skóra wyraźnie pociemniała, twarz zaś sprawiała wrażenie jeszcze bardziej mizernej niż wtedy, kiedy go przywieziono do szpitala.

Do izolatki weszła siostra oddziałowa. Ona również miała na sobie papierowy fartuch, posturą zaś do złudzenia przypominała panią Gaddson. Nic dziwnego, że Badri jej się bał.

— Mamy już skompletowaną listę kontaktów pierwotnych — oznajmiła ponurym tonem, a następnie wskazała na pierwszy monitor z prawej strony, przed którym stała standardowa komputerowa klawiatura.

Wykaz został podzielony na godzinowe bloki. U dołu listy Dunworthy dostrzegł nazwiska Mary, siostry oddziałowej, a także swoje; przy każdym znajdowały się literki „kom” mające zapewne oznaczać, że cała trójka miała na sobie szczelne wyjałowione kombinezony.

— W górę — polecił.

Przez ekran zaczęły przesuwać się nazwiska innych osób, z którymi Badri stykał się w ciągu minionych dwóch dni: sanitariusze z karetki, obsługa techniczna sieci, znajomi. W poniedziałek Badri spędził całe przedpołudnie w Londynie, wybierając miejsce przeskoku dla historyka z Jesus College. Wrócił metrem około południa, po czym o wpół do drugiej zjawił się u Dunworthy’ego. Rozstali się około czwartej.

Dunworthy podszedł do klawiatury i uzupełnił dane widniejące na ekranie monitora. Badri opowiadał mu o swoim pobycie w Londynie, ale kiedy tam pojechał?

„Londyn — sprawdzić w Jesus College, kiedy wysłali Badriego” — wystukał na klawiaturze.

— Czasem odzyskuje przytomność, ale zaraz potem ją traci — stwierdziła z dezaprobatą pielęgniarka. — Wszystko przez tę gorączkę.

Sprawdziła podłączenia kroplówek, poprawiła pościel i wyszła z pokoju.

Odgłos zamykanych drzwi wyrwał Badriego z drzemki. Otworzył oczy, po czym zamrugał szybko.

— Muszę zadać panu kilka pytań — powiedział Dunworthy, korzystając ze sposobności. — Musimy ustalić, z kim się pan widywał i z kim rozmawiał. Nie chcemy, żeby ktoś jeszcze zachorował. Gdyby udało nam się dotrzeć do tych ludzi, być może zdołalibyśmy zapobiec epidemii.

— Kivrin. — Badri mówił cicho, prawie szeptem, ale jego palce były silnie zaciśnięte na ręce Dunworthy’ego. — W laboratorium.

— Dziś rano? — zapytał Dunworthy. — A może wcześniej? Czy spotkał się pan z Kivrin wczoraj albo przedwczoraj?

— Nie.

— Co robił pan wczoraj?

— Sprawdzałem sieć.

Palce o granatowych paznokciach zacisnęły się jeszcze mocniej.

— Przez cały dzień?

Pokręcił głową. Musiał to być dla niego duży wysiłek, ponieważ urządzenia pomiarowe zareagowały serią alarmujących pisków i miganiem kontrolnych lampek.

— Chciałem się z panem spotkać.

— Wiem, dostarczono mi wiadomość od pana. Co robił pan później? Spotkał się pan z Kivrin?

— Kivrin… — powtórzył technik. — Sprawdziłem obliczenia Puchalskiego.

— Czy były prawidłowe?

— Tak — odparł Badri ze zmarszczonymi brwiami.

— Jest pan pewien?

— Tak. Przeliczyłem wszystko dwa razy. — Umilkł na chwilę, by złapać oddech. — Uruchomiłem dwie niezależne procedury kontrolne.

Z piersi Dunworthy’ego wyrwało się westchnienie ulgi. A więc współrzędne zostały obliczone prawidłowo.

— A co z poślizgiem? Jak duży był poślizg?

— Okropnie bolała mnie głowa… — wymamrotał Badri. — Od rana. Chyba za dużo wypiłem na przyjęciu.

— Na jakim przyjęciu?

— Jestem zmęczony…

— Na jakim był pan przyjęciu? — nie ustępował Dunworthy, czując się niemal jak inkwizytor. — I kiedy? W poniedziałek?

— We wtorek — odparł Badri. — Za dużo wypiłem.

Powoli przekręcił głowę na poduszce.

— Niech pan postara się odpocząć. — Dunworthy najdelikatniej jak mógł uwolnił rękę z uścisku palców Badriego. — Najlepiej gdyby udało się panu zasnąć.

— Miło, że pan przyszedł — powiedział technik, wyciągając rękę.

Dunworthy uścisnął ją, po czym obserwował w milczeniu, jak technik ponownie odwraca głowę na bok i natychmiast zasypia. Znowu zaczęło padać. Zza zasłoniętego okna dobiegał monotonny szmer deszczu.

Do tej pory Dunworthy nie zdawał sobie sprawy, że Badri jest tak poważnie chory. Zanadto martwił się o Kivrin, żeby poświęcać mu więcej uwagi. Być może zbyt pochopnie ocenił Montoyę i pozostałych; wszyscy mieli przecież swoje obowiązki i żadne z nich, nawet on, nie zadało sobie trudu, by zastanowić się, czy choroba Badriego nie oznacza czegoś poważniejszego niż chwilowe utrudnienia w codziennym życiu. Nawet słowa Mary, która całkiem serio brała pod uwagę możliwość wybuchu epidemii, nie dały im nic do myślenia, podobnie jak fakt, że Badri przeszedł wszystkie obowiązkowe szczepienia, a jednak leży tu, w izolatce, z temperaturą sięgającą czterdziestu stopni.

Czas mijał powoli. Dunworthy wsłuchiwał się w szmer deszczu oraz dobiegające z daleka bicie zegarów odmierzających kolejne kwadranse. Potężnie zbudowana siostra oddziałowa poinformowała go ponurym tonem, że kończy dyżur. Niedługo potem do izolatki weszła znacznie młodsza i drobniejsza, jasnowłosa pielęgniarka — przypuszczalnie praktykantka — by sprawdzić, czy wszystko w porządku z kroplówkami i rzucić okiem na wskazania aparatury.

Badri to tracił przytomność, to ją odzyskiwał, ale za każdym razem, kiedy wracała mu świadomość, wydawał się bardziej wycieńczony i z coraz większym trudem udzielał odpowiedzi na pytania Dunworthy’ego.

Ten jednak nie rezygnował. Okazało się, że przedświąteczne przyjęcie odbyło się w Headington. Później Badri poszedł do pubu — niestety, nie był w stanie przypomnieć sobie jego nazwy. Poniedziałkowy wieczór spędził samotnie w laboratorium, sprawdzając obliczenia Puchalskiego. Z Londynu wrócił w południe, metrem. Sprawa przedstawiała się beznadziejnie: pasażerowie metra, uczestnicy przyjęcia, ludzie, z którymi zetknął się w Londynie… Nigdy nie uda się do wszystkich dotrzeć, nawet gdyby Badri znał nazwisko każdego z nich.

— Którędy szedł pan dziś rano do Brasenose? — zapytał Dunworthy, kiedy technik po raz kolejny odzyskał przytomność.

— Rano? — powtórzył ze zdziwieniem technik, spoglądając na zasłonięte okno, jakby spodziewał się ujrzeć za nim jasny krąg słońca. — Jak długo spałem?

Dunworthy nie wiedział, co odpowiedzieć, bo przecież Badri przespał z przerwami już kilka dobrych godzin.

— Jest dziesiąta — odparł, zerknąwszy na zegarek. — Przywieźliśmy pana do szpitala o wpół do drugiej. Rano kierował pan przeskokiem. Wysłał pan Kivrin w średniowiecze. Czy pamięta pan, kiedy po raz pierwszy poczuł się pan chory?

— Którego dziś mamy? — zapytał niespodziewanie Badri.

— Dwudziesty drugi grudnia. Jest pan tu dopiero niecałe pół doby.

— Rok! — wyszeptał technik, próbując usiąść w łóżku. — Który rok?

Dunworthy spojrzał z niepokojem na monitory. Temperatura chorego osiągnęła prawie 40 stopni.

— 2054 — powiedział łagodnym tonem i pochylił się nad łóżkiem, by uspokoić majaczącego mężczyznę. — Dwudziesty drugi grudnia 2054 roku.

— Zostaw mnie!

Dunworthy wyprostował się i cofnął o dwa kroki.

— Zostaw mnie — powtórzył znacznie spokojniej Badri, podciągnął się wyżej i rozejrzał dokoła. — Gdzie jest pan Dunworthy? Muszę z nim porozmawiać.

— Tutaj jestem, Badri. — Chciał podejść do łóżka, ale zatrzymał się po pierwszym kroku, by nie wystraszyć chorego. — Co chce mi pan powiedzieć?

Jednak Badri go nie słyszał.

— W takim razie, gdzie może być? Przekaże mu pan wiadomość?

Wyciągnął rękę z nie istniejącą kartką. Dunworthy domyślił się, iż technikowi wydaje się, że jest znowu wtorkowe popołudnie, kiedy przyszedł do college’u Balliol.

— Muszę szybko wracać do sieci — ciągnął Badri, spoglądając na także nie istniejący zegarek. — Czy laboratorium jest otwarte?

— O czym chciał pan rozmawiać z panem Dunworthym? Może chodzi o poślizg?

— Nie. Cofnąć się! Ostrożnie, bo upuścisz! — Skierował na Dunworthy’ego spojrzenie nieprzytomnych, szklistych oczu. — Na co czekacie? Łapcie go!

Do pokoju weszła młoda pielęgniarka.

— Majaczy — poinformował ją Dunworthy.

Obrzuciła pacjenta obojętnym spojrzeniem, po czym skoncentrowała uwagę na aparaturze kontrolującej funkcjonowanie jego organizmu. Dla Dunworthy’ego ekrany monitorów, przez które przebiegały z ogromną szybkością kolumny liczb i śmigały różnobarwne, przecinające się wykresy, stanowiły co najmniej groźny, a na pewno niepokojący widok, lecz pielęgniarka nie sprawiała wrażenia zatroskanej. Przyjrzawszy się uważnie ekranom, zajęła się regulowaniem kroplówek.

— Może tak byśmy się położyli, co? — rzuciła nie patrząc na Badriego i ten, o dziwo, natychmiast postąpił zgodnie z jej sugestią.

— Już myślałem, że pani sobie poszła — wyszeptał. — Dzięki Bogu…

Przerwał w pół zdania i znieruchomiał z częściowo przymkniętymi powiekami.

Zajęta kroplówkami pielęgniarka wciąż nie zwracała na niego uwagi.

— Stracił przytomność — oznajmił Dunworthy.

Bez słowa skinęła głową, a następnie podeszła do klawiatury i zaczęła wywoływać na monitorach kolejne wykresy. Gdyby nie śniady odcień skóry Badriego, jeszcze pogłębiony przez chorobę, technik z pewnością byłby śmiertelnie blady.

— Może powinna pani zawiadomić lekarza? — zasugerował Dunworthy.

W tej samej chwili otworzyły się drzwi i do pokoju weszła kobieta w aseptycznym kombinezonie. Ona także nie zaszczyciła pacjenta ani jednym spojrzeniem, tylko od razu skoncentrowała uwagę na wskazaniach przyrządów.

— Są jakieś objawy zapalenia płuc?

— Sinica i dreszcze — odparła siostra.

— Co dostaje?

— Myksowiromycynę.

Lekarka zdjęła z wieszaka słuchawki.

— Krwioplucie?

Tym razem pielęgniarka pokręciła przecząco głową.

— Zimno… — odezwał się Badri słabym głosem. Żadna z kobiet nie zwróciła na niego najmniejszej uwagi. Ciałem technika zaczęły wstrząsać gwałtowne dreszcze. — Nie upuść tego! Przecież to chińska porcelana!

— Proszę przygotować pięćdziesiąt centymetrów roztworu penicyliny krystalicznej i kwas acetylosalicylowy — poleciła lekarka, po czym podniosła drżącego jak liść na wietrze Badriego do pozycji siedzącej, rozpięła mu szpitalną koszulę i przycisnęła do piersi końcówkę stetoskopu. Dunworthy odniósł wrażenie, iż zrobiła to znacznie mocniej niż było trzeba.

— Proszę głęboko odetchnąć — powiedziała, wpatrując się w miniaturowy ekran.

Badri nabrał powietrza, szczękając głośno zębami.

— Niewielki naciek w dole lewego płata — oznajmiła lekarka, po czym przesunęła końcówkę centymetr w prawo. — Jeszcze jeden. — Powtórzyła kilka razy badanie, a następnie zapytała: — Udało się już go zidentyfikować?

— To myksowirus typu A — odparła pielęgniarka, napełniając strzykawkę.

— Zsekwencjonowany?

— Jeszcze nie.

Dziewczyna energicznie nacisnęła tłoczek i zawartość strzykawki znalazła się w jednym z przezroczystych woreczków z płynami sączącymi się powoli do krwiobiegu Badriego. Gdzieś na zewnątrz zadzwonił telefon.

Lekarka zapięła koszulę nocną pacjenta, położyła go z powrotem na łóżku, przykryła byle jak kocem, po czym bez słowa wyszła z pokoju. Telefon dzwonił w dalszym ciągu.

Dunworthy chciał jak najprędzej okryć Badriego, ale na razie nie mógł tego uczynić, ponieważ pielęgniarka właśnie podłączała kolejną kroplówkę. Zaczekał, aż upora się z tym zadaniem i wyjdzie, następnie zaś, na ile mógł, wygładził prześcieradło, okrył Badriemu ramiona i starannie upchał krawędzie koca pod materac.

— Tak lepiej? — zapytał, lecz nie uzyskał odpowiedzi, ponieważ technik przestał drżeć i spokojnie zasnął. Dunworthy zerknął na monitory; temperatura spadła do 39,2 a ostre krzywe wykresów wyraźnie złagodniały.

— Panie Dunworthy. — Umieszczony na ścianie głośnik przemówił głosem młodej pielęgniarki. — Telefon do pana. Dzwoni pan Finch.

Wyszedł z pokoju, starannie zamykając za sobą drzwi. Pielęgniarka, już w normalnym fartuchu, gestem kazała mu zdjąć kombinezon, a kiedy posłusznie ściągnął go i wrzucił do kosza na odpadki, wyciągnęła rękę po jego okulary i zaczęła spryskiwać je płynem dezynfekującym. Nie czekając na koniec tej operacji, Dunworthy sięgnął po słuchawkę i mrużąc oczy spojrzał na ekran.

— Dobrze, że pan jest! — wykrzyknął z ulgą Finch. — Wszędzie pana szukałem. Stało się coś strasznego.

— O co chodzi? — zapytał, spoglądając na zegarek. Dziesiąta. Jeśli okres wylęgania istotnie wynosił dwanaście godzin, było jeszcze za wcześnie, by ujawniły się kolejne ofiary wirusa. — Czy ktoś zachorował?

— Nie, proszę pana. To coś znacznie gorszego. Chodzi o panią Gaddson. Jest w Oxfordzie. Nie wiem w jaki sposób, ale udało jej się przedostać na obszar objęty kwarantanną!

— Wiem o tym. Przyjechała ostatnim pociągiem, do którego wdarła się siłą.

— Aha. W każdym razie, dzwoniła z kliniki. Uparła się, że musi zostać w Balliol i miała do mnie wielką pretensję, że nie opiekowałem się jak należy jej Willem, ponieważ to ja przydzielałem studentom opiekunów, a właśnie opiekun Williama kazał mu zostać na Święta w college’u i studiować Petrarkę.

— Proszę jej powiedzieć, że nie mamy wolnych miejsc, ponieważ przeprowadzamy dezynfekcję pomieszczeń.

— Już to zrobiłem, proszę pana, ale ona postanowiła zamieszkać z Williamem. Szczerze mówiąc, nie chciałbym mu tego robić…

— Ani ja — odparł Dunworthy. — Są rzeczy, których ludzie nie zniosą nawet w najtrudniejszej sytuacji. Ostrzegł pan już Williama?

— Próbowałem, ale nie ma go na terenie college’u. Tom Gailey powiedział mi, że pan Gaddson udał się w odwiedziny do pewnej młodej damy w Shrewsbury, więc zadzwoniłem do niej, ale nikt nie odpowiadał.

— Przypuszczalnie dlatego, że byli pochłonięci lekturą sonetów Petrarki — mruknął Dunworthy, zastanawiając się jednocześnie, co się stanie, jeśli w drodze do college’u pani Gaddson spotka nie spodziewającą się niczego parę.

— Szczerze mówiąc, proszę pana, nie rozumiem dlaczego mieliby to robić — odparł Finch. — Ani dlaczego jego opiekun zalecił mu właśnie taką lekturę. Przecież to będzie dopiero pierwsza sesja egzaminacyjna Williama.

— Nieważne. Kiedy pani Gaddson dotrze do was, proszę ją umieścić w skrzydle Warrena. — Pielęgniarka przerwała polerowanie okularów Dunworthy’ego i spojrzała na niego podejrzliwie. — W ten sposób będzie przynajmniej po drugiej stronie dziedzińca. Niech pan wybierze pokój, z którego nic nie widać i sprawdzi, jakie mamy zapasy maści na wysypkę.

— Tak jest, proszę pana. Rozmawiałem z kwestorką z New College. Twierdzi, że pan Basingame powiedział jej przed wyjazdem tylko tyle, iż pragnie „wreszcie odpocząć od tego całego zamieszania”, ale przypuszcza, że chyba zdradził komuś dokąd jedzie. Obiecała zapytać jego żonę, naturalnie jeśli uda jej się dodzwonić.

— Pytał pan o techników?

— Tak, proszę pana. Niestety, wszyscy rozjechali się do domów na Święta.

— A który z naszych mieszka najbliżej Oxfordu?

Finch zastanawiał się przez chwilę.

— Chyba Andrews, proszę pana. W Reading. Mam podać jego numer?

— Tak. I proszę przygotować listę z adresami i numerami telefonów wszystkich pozostałych.

Finch podyktował mu numer telefonu Andrewsa.

— Przedsięwziąłem stosowne kroki w celu ograniczenia zużycia papieru toaletowego. We wszystkich toaletach wiszą tabliczki z napisem: „Nie trwoń dobra, którego możesz pożądać jutro”.

— Wspaniale.

Dunworthy przerwał połączenie, po czym natychmiast zadzwonił do Andrewsa. Numer był zajęty.

Pielęgniarka wręczyła mu okulary oraz nowy kombinezon. Nauczony doświadczeniem, założył najpierw maskę, potem kaptur i całą resztę, dopiero na samym końcu rękawiczki. Cała procedura trwała przerażająco długo. Pozostało mu tylko mieć nadzieję, że pielęgniarka poradzi sobie znacznie szybciej, gdyby Badriemu trzeba było udzielić pomocy.

Najciszej jak potrafił wślizgnął się do izolatki. Technik wciąż był pogrążony w niespokojnym śnie. Dunworthy przede wszystkim spojrzał na wyświetlacz podający informację o temperaturze ciała pacjenta: 39,4. Wciąż bolała go głowa. Zdjął okulary, potarł czoło i nasadę nosa, po czym usiadł na składanym krzesełku i wziął do ręki listę osób, z którymi kontaktował się Badri oraz miejsc, gdzie przebywał w ciągu minionych dwóch dni. Było na niej mnóstwo luk i raczej należało liczyć się z tym, że już nie uda się ich wypełnić. Na przykład, jak nazywał się pub, do którego Badri poszedł po przyjęciu? Gdzie podziewał się w poniedziałek wieczorem i po południu? Punktualnie o dwunastej wrócił metrem z Londynu, Dunworthy zaś poprosił go, żeby otworzył sieć o wpół do drugiej. Co robił przez te półtorej godziny?

A dokąd poszedł we wtorek po południu, zaraz po tym, jak zjawił się w Balliol i zostawił wiadomość, że sprawdził parametry sieci? Z powrotem do laboratorium, czy może też do jakiegoś pubu? Może będąc w Balliol rozmawiał z kimś, kto mógłby teraz przynajmniej częściowo wyjaśnić tajemnicę. Kiedy tylko Finch zadzwoni ponownie, by donieść o najnowszych wydarzeniach związanych z pobytem rozwścieczonych członkiń amerykańskiego zespołu dzwonników oraz walce o ograniczenie zużycia papieru toaletowego, poprosi go, by rozpytał się dokoła, czy ktoś widział wtedy Badriego w college’u.

Otworzyły się drzwi i do pokoju weszła jasnowłosa pielęgniarka w aseptycznym kombinezonie. Dunworthy odruchowo zerknął na ekrany monitorów, ale nie dostrzegł tam żadnych dramatycznych zmian. Badri wciąż spał. Siostra wprowadziła jakieś dane do komputera, sprawdziła podłączenia kroplówek, poprawiła koc, po czym odsunęła zasłonę i stanęła przy oknie, niepewnie obracając w palcach końcówkę sznura.

— Niechcący podsłuchałam jak rozmawiał pan przez telefon — powiedziała. — Zdaje się, że wymienił pan nazwisko pani Gaddson. Przepraszam za śmiałość, ale czy może chodziło o matkę Williama Gaddsona?

— Tak — odparł, nie kryjąc zaskoczenia. — Zna go pani? Jest studentem pierwszego roku w Balliol.

— Owszem — szepnęła, oblewając się tak intensywnym rumieńcem, że Dunworthy dostrzegł go nawet przez maskę, która zakrywała większą część jej twarzy. — To mój… eee… kolega.

— Aha. — Kiedy ten chłopak ma czas czytać Petrarkę? — przemknęło mu przez głowę. — Matka Williama jest teraz tutaj, w szpitalu — powiedział, czując, że powinien ostrzec dziewczynę, choć nie bardzo wiedział przed czym. — Zdaje się, że przyjechała do niego ze świąteczną wizytą.

— Jest tu, w szpitalu? — Pielęgniarka zarumieniła się jeszcze bardziej. — Myślałam, że skoro ogłoszono kwarantannę…

— Przyjechała ostatnim pociągiem z Londynu — poinformował ją ze smutkiem Dunworthy.

— Czy William już wie?

— Mój sekretarz robi wszystko, żeby jak najprędzej się z nim skontaktować — odparł, przemilczając młodą damę z Shrewsbury.

— Jest teraz w bibliotece — poinformowała go. — Czyta Petrarkę.

Wyplątała spomiędzy palców sznur od zasłon, po czym wyszła szybkim krokiem, przypuszczalnie po to, by czym prędzej zatelefonować do biblioteki.

Badri poruszył się na łóżku i wymamrotał coś niewyraźnie. Miał rozpaloną gorączką twarz i oddychał ze znacznie większym trudem niż przed kilkoma minutami.

— Badri?

Technik otworzył oczy.

— Gdzie jestem?

Dunworthy spojrzał na monitory. Gorączka spadła o pół stopnia i chory wydawał się nieco bardziej przytomny.

— W szpitalu — odparł. — Zemdlał pan w laboratorium w Brasenose, podczas monitorowania przeskoku. Pamięta pan?

— Pamiętam tylko tyle, że poczułem się jakoś dziwnie. Zrobiło mi się okropnie zimno. Poszedłem do pubu, bo chciałem panu powiedzieć, że zlokalizowałem…

Umilkł, a przez jego twarz przemknął grymas lęku i niepokoju.

— Powiedział pan też, że coś się nie zgadza, że coś jest nie w porządku. O co chodziło? O poślizg?

— Coś jest nie w porządku… — powtórzył Badri, po czym spróbował oprzeć się na łokciu. — Co się ze mną dzieje?

— Jest pan chory — poinformował go Dunworthy. — Złapał pan grypę.

— Chory? Ja nigdy nie chorowałem. — Bezskutecznie usiłował podciągnąć się do pozycji siedzącej. — Oni umarli, prawda?

— Kto taki?

— Wszyscy zginęli.

— Z kim pan się spotykał? Proszę się skupić, bo to bardzo ważne. Kto mógł zarazić się od pana wirusem?

— Wirusem? — W głosie technika brzmiała ogromna ulga. — A więc to wirus?

— Tak. Jakaś odmiana grypy, na szczęście niezbyt groźna. Wkrótce będą mieli gotowy lek przeciwko temu typowi wirusa i nawet się pan nie obejrzy, kiedy będzie pan zdrowy. Od kogo mógł go pan złapać?

— Nie wiem. — Badri opadł na poduszkę. — Wydawało mi się, że… — Umilkł i spojrzał z niepokojem na Dunworthy’ego. — Coś się nie zgadza!

— Co pan ma na myśli?

Oczy technika zrobiły się okrągłe z przerażenia.

— Boże, to boli!

Dunworthy nacisnął przycisk dzwonka. Niemal natychmiast zjawiły się pielęgniarka i lekarka, która ponownie poddała pacjenta badaniu lodowatym stetoskopem.

— Narzekał na zimno — powiedział Dunworthy. — I na ból.

— Gdzie pana boli? — zapytała lekarka, nie odrywając wzroku od przyrządów.

— Tutaj.

Badri wskazał prawą stronę klatki piersiowej. Jego ciałem znowu zaczęły wstrząsać gwałtowne dreszcze.

— Naciek w dolnej części prawego płata — stwierdziła lekarka.

— Boli mnie przy oddychaniu — poskarżył się Badri, szczękając zębami. — Coś jest nie w porządku.

Coś jest nie w porządku. A więc nie miał na myśli przeskoku, tylko własne zdrowie. Ile mógł mieć lat? Tyle co Kivrin? Regularne szczepienia całej populacji rozpoczęto niecałe dwadzieścia lat temu. Twierdząc, że nigdy nie chorował, miał zapewne na myśli, iż nie imały się go żadne zaziębienia.

— Podać tlen? — zapytała jasnowłosa siostra.

— Jeszcze nie — odpowiedziała lekarka. Była już przy drzwiach. — Chwilowo ograniczymy się do dwustu jednostek chloromycetyny.

Pielęgniarka ułożyła Badriego w pościeli, dołączyła do kroplówki kolejny plastikowy woreczek z przezroczystą zawartością, przez minutę lub dwie obserwowała zmieniające się wskazania elektronicznego termometru, po czym także wyszła z pokoju.

Dunworthy spojrzał przez okno. Zapatrzony w deszczową noc, zaczął się zastanawiać: „Poczułem się jakoś dziwnie” — tak powiedział Badri. Nie źle, nie chory, tylko dziwnie. Na kimś, kto nigdy nie miał kataru, gorączka i dreszcze istotnie mogły wywrzeć piorunujące wrażenie. To jasne, że zupełnie zdezorientowany, wybiegł z laboratorium w poszukiwaniu Dunworthy’ego, aby mu o tym powiedzieć. Coś się nie zgadza. Coś jest nie w porządku.

Zdjął okulary i potarł oczy. Szczypały go, zapewne za sprawą środka dezynfekującego, którym pielęgniarka spryskała okulary. Był kompletnie wyczerpany, ale, jak powiedział wcześniej, i tak nie zdołałby zasnąć nie mając pewności, że Kivrin jest cała, zdrowa, i nic jej nie grozi. Badri spał jak dziecko, ukołysany do snu chemicznymi czarami medycyny. Kivrin zapewne też spała, tyle że w jakimś zapchlonym łóżku siedemset lat stąd… Albo siedziała przy stole, a jej nienaganne maniery i brudne paznokcie wzbudzały podziw… Albo klęczała na kamiennej podłodze ze złożonymi jak do modlitwy rękami, opowiadając swoje najnowsze przygody.

Chyba jednak zapadł w drzemkę, ponieważ wydawało mu się, że słyszy sygnał telefonu. Dzwonił Finch z informacją, że Amerykanki zamierzają oskarżyć władze college’u o celowe i nieuzasadnione ograniczanie dostępu do papieru toaletowego, pastor natomiast przysłał krótki liścik z cytatem z Pisma Świętego.

— Ewangelia według św. Fincha, rozdział drugi, wiersz jedenasty — powiedział Finch. — „Nie trwoń dobra, którego możesz pożądać jutro”.

Dunworthy nie dowiedział się, co było dalej, ponieważ właśnie wtedy pielęgniarka otworzyła drzwi i powiedziała mu, że Mary chce się z nim zobaczyć w izbie przyjęć.

Odruchowo spojrzał na zegarek; było dwadzieścia po czwartej. Badri wciąż spał z nieruchomą, spokojną twarzą. Pielęgniarka czekała na zewnątrz z środkiem dezynfekującym w ręce; spryskawszy okulary poradziła mu, by pojechał windą.

Nieprzyjemny, intensywny zapach pomógł mu wrócić do rzeczywistości. Kiedy winda zatrzymała się na parterze, był już prawie zupełnie przytomny. Mary czekała na niego w kombinezonie i masce na twarzy.

— Mamy drugi przypadek — powiedziała, wręczając mu zapakowany w folię kombinezon. — Przypuszczalnie to jedna z osób, które mijaliście na ulicy. Może uda ci się ją zidentyfikować.

Założenie kombinezonu przyszło mu niemal z takim samym trudem jak za pierwszym razem. Niewiele brakowało a pozrywałby samoprzylepne taśmy służące do zapinania ubioru.

— Na High Street były wtedy setki ludzi — odparł, wciągając rękawiczki. — A ja patrzyłem tylko na Badriego. Wątpię, czy uda mi się kogokolwiek rozpoznać.

— Wiem.

Mary otworzyła szklane drzwi i poprowadziła go korytarzem w głąb oddziału. Czuł się tak, jakby poprzednio był tutaj wiele lat temu.

Dwóch sanitariuszy w papierowo-plastikowych kombinezonach pchało przed sobą nosze na kółkach. Pacjentka była przykryta po szyję szpitalnym kocem. Druga kobieta, w ociekającym wodą płaszczu przeciwdeszczowym, udzielała informacji ubranej w ochronny strój rejestratorce.

— Nazywa się Beverly Breen — powiedziała przyciszonym głosem. — Mieszka w Surbiton, Plover Way 226. Od razu zorientowałam się, że coś z nią nie tak, kiedy tylko zaczęła mnie przekonywać, żebyśmy pojechały metrem do Northampton.

W jednej ręce trzymała złożoną parasolkę, w drugiej dużą damską torebkę. Kiedy rejestratorka zapytała ją o numer ubezpieczenia pacjentki, oparła parasolkę o ścianę, otworzyła torebkę i zaczęła przeglądać jej zawartość.

— Jej przyjaciółkę przywieziono przed chwilą ze stacji metra — poinformowała Mary Dunworthy’ego. — Skarżyła się na ból głowy i przejmujące uczucie zimna. Obie czekały tam na przydzielenie tymczasowej kwatery.

Dała znak sanitariuszom, żeby zatrzymali się na chwilę, po czym zsunęła nieco koc, aby mógł lepiej przyjrzeć się chorej, lecz było to zupełnie niepotrzebne.

Kobieta w mokrym płaszczu przeciwdeszczowym wreszcie znalazła legitymację ubezpieczeniową przyjaciółki, wręczyła ją urzędnikowi, po czym zapięła torebkę, założyła ją na ramię, wzięła do ręki parasolkę i także zbliżyła się do noszy. Parasolka była ogromnych rozmiarów, w przeraźliwie kolorowe kwiaty — Badri zderzył się z nią w drodze powrotnej do laboratorium — powiedział Dunworthy.

— Jesteś tego pewien?

— Rozpoznałem ją po parasolce — odparł, wskazując ruchem głowy kobietę, która usiadła na jednym z krzeseł stojących przy ścianie i zajęła się wypełnianiem formularzy.

— Która to mogła być godzina?

— Nie jestem pewien. Jakoś po pierwszej… Może wpół do drugiej?

— Otarł się o nią, czy wyminął w ostatniej chwili?

— Wpadł na nią całym pędem. Wytrącił jej z ręki parasolkę, przeprosił, ona zaczęła na niego wrzeszczeć, podał jej parasolkę i pobiegł dalej.

— Czy zakasłał albo kichnął?

— Nie pamiętam.

Sanitariusze powieźli kobietę na noszach w głąb oddziału. Mary ruszyła za nimi.

— Trzeba położyć ją w izolatce — powiedziała.

Przyjaciółka chorej zerwała się z krzesła, niezgrabnie przyciskając do piersi plik częściowo wypełnionych formularzy.

— W izolatce? — powtórzyła z niepokojem. — Czy to coś poważnego?

— Proszę iść ze mną — rzuciła Mary przez ramię, po czym zaprowadziła kobietę gdzieś, gdzie ubrana w sterylny kombinezon pielęgniarka pobierze jej krew i spryska środkiem dezynfekującym kwiecistą parasolkę. Znikły tak szybko, że Dunworthy nawet nie zdążył zapytać, czy może już sobie pójść. Otworzył usta, by zadać to pytanie rejestratorce, ale zrezygnował i opadł ciężko na krzesło. Obok leżała broszurka o zachęcającym tytule: „Nie ma nic ważniejszego niż zdrowy sen”.

Po drzemce na niewygodnym składanym krzesełku odczuwał ból karku, a w dodatku znowu zaczęły piec go oczy. Zdawał sobie sprawę, iż powinien wrócić do pokoju Badriego, ale nie był pewien, czy zdoła jeszcze raz powtórzyć rytuał polegający na zdejmowaniu starego i zakładaniu nowego kombinezonu. Poza tym i tak nie zdobyłby się na taką bezwzględność, by obudzić Badriego i zapytać, kto jeszcze zostanie przywieziony do szpitala z bólem głowy, dreszczami i temperaturą sięgającą 39,5 stopnia.

W każdym razie na pewno nie Kivrin. Zegarek Dunworthy’ego wskazywał wpół do piątej. Zderzenie Badriego z kobietą uzbrojoną w kolorową parasolkę nastąpiło o wpół do drugiej. Oznaczało to, że okres inkubacji wirusa wynosi piętnaście godzin, a piętnaście godzin temu Kivrin była w pełni zabezpieczona przez zarażeniem.

Wróciła Mary, bez czepka, z maską zsuniętą z twarzy. Miała potargane włosy i wydawała się równie zmęczona jak Dunworthy.

— Pani Gaddson może sobie iść, dokąd chce — poinformowała rejestratorkę. — Tylko proszę jej przypomnieć, żeby zgłosiła się o siódmej na badanie krwi. — Podeszła do Dunworthy’ego. — Zupełnie o niej zapomniałam — powiedziała z uśmiechem. — Sprawiała wrażenie niezbyt zachwyconej. Groziła mi nawet, że oskarży mnie o bezprawne ograniczenie wolności osobistej.

— Powinna za to łatwo dogadać się z moimi dzwonniczkami, bo one z kolei chcą podać mnie do sądu w związku z niewypełnieniem ustaleń zawartych w kontrakcie.

Mary przesunęła ręką po zmierzwionych włosach.

— Światowe Centrum Badań nad Grypą wreszcie zidentyfikowało wirusa — oznajmiła, po czym zerwała się z krzesła, jakby dostała zastrzyk energii. — Myślę, że przydałaby mi się filiżanka herbaty. Chodźmy.

Dunworthy zerknął niepewnie na rejestratorkę, która przez cały czas nie spuszczała z nich uważnego spojrzenia, a następnie z wysiłkiem dźwignął się na nogi.

— Będę w poczekalni przy sali zabiegowej — oznajmiła Mary.

— Dobrze, pani doktor. — Dziewczyna zawahała się wyraźnie, po czym powiedziała nieśmiało: — Niechcący podsłuchałam państwa rozmowę…

Mary znieruchomiała.

— Najpierw powiedziała mi pani, że pani Gaddson może wyjść ze szpitala, a potem wspomniała pani o Williamie… Czy to możliwe, żeby pani Gaddson była matką Williama Gaddsona?

— Owszem — odparła Mary, spoglądając ze zdziwieniem na dziewczynę.

— Pani jest jego koleżanką? — zapytał Dunworthy, zastanawiając się, czy rejestratorka zarumieni się tak samo jak jasnowłosa pielęgniarka.

Tak właśnie się stało.

— Poznaliśmy się kilka dni temu, już podczas ferii. Musiał zostać na uczelni, żeby nadrobić zaległości w lekturze Petrarki.

— Jak widzę, to chyba nie jedyny powód — mruknął Dunworthy, po czym, nie czekając aż intensywny rumieniec zniknie z twarzy dziewczyny, otworzył przed Mary drzwi z wywieszką: ODDZIAŁ IZOLACYJNY — WSTĘP WZBRONIONY, ujął ją pod ramię i poprowadził korytarzem.

— O co tu chodzi, na litość boską? — zapytała.

— Chorowity William daje sobie radę lepiej, niż przypuszczaliśmy — odparł tajemniczo, otwierając drzwi do pokoju, w którym niedawno miał okazję spędzić kilka godzin.

Mary włączyła światło, podeszła do stolika przy ścianie, potrząsnęła elektrycznym czajnikiem, wyjęła wtyczkę z kontaktu i zniknęła na chwilę w toalecie. Ktoś zabrał tacę z probówkami i przesunął stolik, ale torba z zakupami wciąż zajmowała honorowe miejsce na podłodze na samym środku pomieszczenia. Dunworthy wepchnął ją pod jedno z krzeseł.

Mary wróciła z napełnionym czajnikiem, postawiła go na małym stoliku i podłączyła do prądu.

— Udało ci się ustalić, z kim kontaktował się Badri? — zapytała.

— W pewnym sensie. Wczoraj wieczorem uczestniczył w świątecznym przyjęciu w Headington. W obie strony jechał metrem. Czy to coś poważnego?

Wyjęła z pudełka dwie torebki z herbatą i położyła je na spodeczkach obok filiżanek.

— Chyba będziemy musieli zadowolić się mlekiem w proszku. Wiesz może, czy ostatnio spotykał się z kimś ze Stanów?

— Nie mam pojęcia. Czemu o to pytasz?

— Słodzisz?

— Czy to coś poważnego? — powtórzył pytanie.

Nasypała do filiżanek mleka w proszku.

— Mam dwie wiadomości: dobrą i złą. Zła jest taka, że Badri jest bardzo chory. — Wsypała cukier. — Odbył obowiązkowe szczepienia według norm obowiązujących na Uniwersytecie, znacznie surowszych niż te opracowane przez Ministerstwo Zdrowia. Powinien być całkowicie odporny na mutacje pięciopunktowe i częściowo na dziesięciopunktowe; niestety, ma typowe objawy ciężkiej grypy, co świadczyłoby o tym, że mutacja była jeszcze większa.

Z dzióbka czajnika wydobywała się ze świstem para, lecz żadne z nich nie zwracało na to uwagi.

— A więc to epidemia.

— Tak.

— Pandemia?

— Całkiem możliwe, jeśli nie uda się zsekwencjonować wirusa, jeśli personel szpitala przestraszy się i weźmie nogi za pas albo jeśli kwarantanna nie będzie stuprocentowo skuteczna.

Dopiero teraz podeszła do czajnika, wyłączyła go i napełniła filiżanki wrzątkiem.

— Teraz dobra wiadomość: Światowe Centrum Badań nad Grypą uważa, że wirus dotarł do nas z Południowej Karoliny. — Podała herbatę Dunworthy’emu. — Jeśli to prawda, wówczas jest już zsekwencjonowany, istnieje lek, który go skutecznie zwalcza oraz szczepionka dla tych, którzy jeszcze się z nim nie zetknęli. Wiadomo też, że nie jest groźny dla życia.

— Ile wynosi okres inkubacji?

— Dwanaście do czterdziestu ośmiu godzin. — Podniosła filiżankę, po czym ostrożnie umoczyła usta. — Wysłali już próbki krwi do Atlanty w celu przeprowadzenia badań porównawczych. Lada chwila powinniśmy otrzymać stamtąd wskazówki dotyczące metod leczenia.

— Kiedy dokładnie Kivrin zgłosiła się do kliniki na szczepienia?

— W poniedziałek o trzeciej po południu i została do dziewiątej rano we wtorek. Zatrzymałam ją na noc, choć właściwie nie było takiej potrzeby, ale chciałam mieć pewność, że się porządnie wyśpi.

— Badri twierdzi, że wczoraj jej nie widział — powiedział Dunworthy. — Mogli jednak spotkać się w poniedziałek, zanim przyszła do szpitala.

— Po to, żeby groziło jej jakieś niebezpieczeństwo, musiałaby zetknąć się z wirusem przed szczepieniem, sam wirus zaś musiałby mieć wystarczająco dużo czasu, aby się rozmnożyć. Nawet jeżeli rozmawiała z Badrim w poniedziałek albo we wtorek, miała mniejsze szanse na zarażenie się niż na przykład ty albo ja. — Spojrzała na niego uważnie. — Wciąż myślisz o przeskoku, prawda?

Pokręcił głową, ale wypadło to niezbyt przekonująco.

— Badri twierdzi, że w obliczeniach Puchalskiego nie znalazł żadnego błędu. Powiedział też Gilchristowi, że poślizg był minimalny.

Szkoda, że nie powtórzył tego, kiedy go zapytałem, dodał w myślach.

— Więc co jeszcze mogłoby pójść nie tak jak należy? — zdziwiła się Mary.

— Nie wiem. Chyba nic. Tyle że jest teraz zupełnie sama w średniowieczu.

Mary odstawiła filiżankę.

— Przypuszczalnie będzie tam bezpieczniejsza niż tutaj. Wkrótce ten szpital zapełni się pacjentami. Grypa rozprzestrzenia się szybciej niż ogień, a kwarantanna tylko pogorszy sytuację. Najbardziej narażony jest zawsze personel medyczny; jeśli oni zachorują albo jeśli skończy nam się zapas leków, nasze stulecie także dostanie dziesiątkę. — Ze znużeniem przesunęła ręką po zmierzwionych włosach. — Wybacz, ale chyba przemawia przeze mnie zmęczenie. Bądź co bądź, to przecież nie średniowiecze ani nawet nie dwudziesty wiek. Mamy metabolizery i przyspieszacze, a jeśli okaże się, że zaatakował nas wirus z Południowej Karoliny, będą też skuteczne leki i szczepionki. Mimo wszystko cieszę się jednak, że Colin i Kivrin są daleko stąd.

— Szczególnie ona, bezpieczna w mrokach średniowiecza — mruknął Dunworthy.

Uśmiechnęła się do niego.

— Wśród rzezimieszków.

Drzwi otworzyły się z hukiem i do pokoju wpadł wysoki jak na swój wiek chłopiec w ogromnych buciorach, z szyją obwiązaną szalikiem w barwach jakiegoś klubu. Z jego przemoczonego ubrania kapała woda, tworząc na podłodze szybko powiększającą się kałużę.

— Colin! — wykrzyknęła Mary.

— A więc tu jesteś, babciu — powiedział chłopiec. — Wszędzie cię szukałem.


ZAPIS Z KSIĘGI SĄDU OSTATECZNEGO
(000893–000898)

Panie Dunworthy, ad adjuvandum me festina.[3]

Загрузка...