Wszyscy wiedzieli, że na skraju cmentarza leży pochowana wiedźma. Odkąd Nik pamiętał, pani Owens kazała mu trzymać się jak najdalej od tego zakątka.
— Dlaczego? — spytał.
— To niezdrowe dla żywych — odparła pani Owens. — Panuje tam straszna wilgoć, właściwie to bagno. Zaziębisz się na śmierć.
Pan Owens okazał się mniej wymowny i bardziej tajemniczy.
— To niedobre miejsce — rzekł jedynie.
Właściwy cmentarz kończył się u stóp wzgórza, pod starą jabłonią, ogrodzeniem z rdzawobrązowych żelaznych prętów zakończonych niewielkimi, rdzewiejącymi grotami. Dalej rozciągał się kawał nieużytków, porośniętych gąszczem pokrzyw, chwastów i jeżyn, zasypanych jesiennymi śmieciami. Nik, będący w gruncie rzeczy grzecznym i posłusznym chłopcem, nie przecisnął się między prętami, zszedł tam jednak i wyjrzał na drugą stronę. Wiedział, że nie mówią mu wszystkiego, i ten fakt nieco go drażnił.
Potem wspiął się z powrotem na wzgórze, do opuszczonego kościoła pośrodku cmentarza i zaczekał do zmroku. Gdy szare wieczorne niebo pociemniało, przybierając odcień mocnego fioletu, na wieży rozległ się dźwięk przypominający trzepot ciężkiego aksamitu. To Silas opuścił swoje miejsce spoczynku na szczycie dzwonnicy i ruszył po ścianie głową w dół.
— Co jest w najdalszym kącie cmentarza? — spytał Nik. Za Harrisonem Westwoodem, Piekarzem z Naszej Parafii i jego żonami, Marion i Joan?
— A czemu pytasz? — odparował jego opiekun, strzepując palcami barwy kości pył z czarnego surduta.
Nik wzruszył ramionami.
— Tak się tylko zastanawiałem.
— To niepoświęcona ziemia — oznajmił Silas. — Wiesz, co to znaczy?
— Niespecjalnie — przyznał Nik.
Silas przeszedł przez ścieżkę, nie dotykając ani jednego liścia, i usiadł na kamiennej ławie obok chłopca.
— Są tacy — oświadczył swym jedwabistym głosem którzy wierzą, że cała ziemia jest uświęcona, że była święta, nim się na niej zjawiliśmy, i taka pozostanie. Lecz tu, w waszej krainie, ludzie błogosławią kościoły i ziemię przeznaczoną na pogrzeby, by ją poświęcić. Obok niej zostawiają niepoświęconą ziemię, zwaną polem garncarza, w której grzebią zbrodniarzy, samobójców i ludzi innej wiary.
— Zatem ludzie pochowani po drugiej stronie ogrodzenia są źli?
Silas uniósł brew.
— Mhm? Nie, ależ nie. Pomyślmy. Minęło sporo czasu, odkąd ostatnio odwiedziłem tamto miejsce, nie przypominam sobie jednak nikogo szczególnie złego. Zrozum, w dawnych czasach wieszano ludzi nawet za kradzież szylinga. I zawsze znajdą się tacy, którzy uważają, że ich życie stało się tak nieznośne, że najlepiej przyśpieszyć przejście na inny poziom istnienia.
— To znaczy, zabijają się? — domyślił się Nik. Miał jakieś osiem lat, zachłannie chłonął wiedzę, często zadawał pytania i nie był głupi.
— Owszem.
— I to się sprawdza? Po śmierci są szczęśliwsi?
Silas uśmiechnął się tak szeroko, że odsłonił kły.
— Czasami. Zazwyczaj nie. Zupełnie jak ludzie, którzy wierzą, że będą szczęśliwi, jeśli przeprowadzą się w jakieś inne miejsce, lecz przekonują się, że to tak nie działa. Gdziekolwiek się udasz, zabierasz tam siebie, jeśli rozumiesz, co mam na myśli.
— Mniej więcej — mruknął Nik.
Silas wyciągnął rękę i zmierzwił mu włosy.
— A wiedźma? — spytał chłopiec.
— Tak. Właśnie. Samobójcy, przestępcy i wiedźmy. Ci, którzy zmarli bez ostatniego namaszczenia. — Wstał, nocny cień w mroku. — My tu gadamy — rzekł — a ja nie zjadłem jeszcze śniadania. Tymczasem ty spóźnisz się na lekcje.
W półmroku cmentarza coś zamigotało w ciszy, coś czarnego, trzepoczącego, a potem Silas zniknął.
Zanim Nik dotarł do mauzoleum pana Pennywortha, księżyc zaczął już wschodzić i Thomas Pennyworth (spoczywa tu w pokoju, pewien ciała zmartwychwstania) czekał już na niego w nie najlepszym nastroju.
— Spóźniłeś się — oznajmił z wyrzutem.
— Przepraszam, panie Pennyworth.
Pennyworth zacmokał. W ubiegłym tygodniu uczył Nika o żywiołach i humorach, tyle że Nik zapominał, które są które. Oczekiwał sprawdzianu, zamiast tego jednak pan Pennyworth rzekł:
— Myślę, że przyszła pora, by poświęcić kilka dni kwestiom praktycznym. Ostatecznie czas płynie.
— Naprawdę? — spytał Nik.
— Niestety, tak, paniczu Owens. A jak tam twoje Znikanie?
Nik miał nadzieję, że to pytanie nie padnie.
— W porządku — odparł. — To znaczy. No wie pan.
— Nie, paniczu Owens, nie wiem. Może zatem zechcesz je zademonstrować?
Nik jęknął w duchu, odetchnął głęboko i uczciwie dołożył wszelkich starań, zaciskając powieki i próbując zniknąć.
Pan Pennyworth nie był zachwycony.
— Phi, to nie to, zupełnie nie to. Masz się wśliznąć i zniknąć, chłopcze, tak jak to czynią umarli. Wśliźnij się między cienie, zniknij ze świadomości. Spróbuj jeszcze raz.
Nik spróbował.
— Jesteś równie widoczny, jak nos na twojej twarzy oznajmił pan Pennyworth — a twój nos należy do wyjątkowo widocznych nosów, podobnie jak reszta oblicza, młodzieńcze, i ty cały. Na miłość wszystkiego co święte, opróżnij umysł, już! Jesteś pustą uliczką. Jesteś pustymi drzwiami. Jesteś niczym. Oczy cię nie ujrzą. Umysły nie ogarną. Tam, gdzie stoisz, nie ma niczego i nikogo.
Nik spróbował jeszcze raz. Zamknął oczy, wyobrażając sobie, że znika, zlewa się z poplamioną kamienną ścianą mauzoleum, staje nocnym cieniem i niczym więcej. Kichnął.
— Straszne. — Pan Pennyworth westchnął. — Absolutnie straszne. Muszę pomówić o tym z twoim opiekunem. — Pokręcił głową. — No dobrze. Humory. Wymień je.
— Uhm. Sangwiniczny. Choleryczny. Flegmatyczny. I ten czwarty. Chyba… melancholiczny.
I tak dalej, i dalej, aż w końcu nadeszła pora na Gramatykę i Kompozycję z panną Letycją Borrows, Starą Panną z Naszej Parafii (Która w Całym swym Życiu nie Skrzywdziła Żadnego Człeka. Przechodniu, czyż Możesz Powiedzieć o Sobie to Samo?). Nik lubił pannę Borrows i jej przytulną kryptę, a także fakt, że bardzo łatwo dawała się namówić do zmiany tematu.
— Mówią, że w tutejszej niepoświęconej ziemi leży wiedźma — rzekł.
— Tak mój drogi, ale nie chcesz tam chodzić.
— Czemu nie?
Panna Borrows posłała mu szczery uśmiech umarłych.
— Nie zadajemy się z takimi jak oni.
— Ale to przecież nadal cmentarz. To znaczy, wolno mi tam pójść, gdybym zechciał?
— To — oświadczyła panna Borrows — nie byłoby rozsądne.
Nik, choć posłuszny, był także ciekawski, toteż po zakończeniu lekcji tej nocy odnalazł bezgłowego anioła na grobie Harrisona Westwooda, piekarza i jego rodziny. Nie zszedł jednak do stóp wzgórza za ogrodzenie. Zamiast tego skręcił w bok, do miejsca, gdzie po pikniku odbytym trzydzieści lat temu pozostała pamiątka w postaci wielkiej, rozłożystej jabłoni.
Nik nie był całkiem odporny na naukę. Parę lat temu zerwał z tego drzewa mnóstwo niedojrzałych, kwaśnych, białych jabłek, zjadł je i kilka następnych dni żałował, dręczony bolesnymi skurczami, podczas gdy pani Owens pouczała go, czego nie wolno mu jeść. Od tamtej pory zawsze czekał, aż jabłka dojrzeją, i nigdy nie zjadał więcej niż dwóch, trzech na noc. Tydzień wcześniej zerwał ostatnie, ale lubił siedzieć na jabłoni i rozmyślać.
Wspiął się po pniu na swe ulubione miejsce w rozwidleniu dwóch konarów i spojrzał w dół, na skąpane w blasku księżyca pole garncarza, porośnięte chaszczami i nieskoszoną trawą. Zastanawiał się, czy wiedźma to starucha o żelaznych zębach, podróżująca w chacie na kurzych nóżkach, czy też chuda czarownica z wielkim nosem, latająca na miotle.
Nagle poczuł głód. Pożałował, że zjadł już wszystkie jabłka. Szkoda, że nie zostawił chociaż jednego… Zerknął w górę i wydało mu się, że coś widzi. Spojrzał raz, potem drugi, by się upewnić. Jabłko, czerwone i dojrzałe.
Nik szczycił się swą umiejętnością wspinaczki po drzewach. Teraz podciągnął się na kolejnych gałęziach, wyobrażając sobie, że jest Silasem, spływającym gładko z pionowej, ceglanej ściany. Jabłko, tak czerwone, że niemal czarne w promieniach księżyca, wisiało tuż poza jego zasięgiem. Nik przesuwał się powoli po gałęzi, aż w końcu znalazł się tuż pod nim. Potem wyprostował się i koniuszkami palców musnął idealne jabłko.
Nie było mu dane go skosztować.
Nagle rozległ się trzask, donośny niczym strzał z dubeltówki, i gałąź pod jego stopami pękła.
Obudził go błysk bólu, ostry jak lód barwy powolnej błyskawicy. Leżał w chaszczach, w ciemności letniej nocy.
Ziemia pod nim wydawała się dość miękka i osobliwie ciepła. Nik przyłożył do niej dłoń i poczuł coś przypominającego futro. Wylądował na stercie siana, na którą ogrodnik z cmentarza wysypywał resztki z kosiarki. Miękka trawa złagodziła upadek. Mimo to, czuł kłucie w piersi, a noga bolała okropnie, jakby spadł właśnie na nią i wykręcił.
Jęknął.
— Cichaj, cichaj, chłopcze — przemówił ktoś za jego plecami. — Skąd się tu wziąłeś? Runąłeś z nieba jak głaz. Co to za maniery?
— Siedziałem na jabłoni — wyjaśnił Nik.
— Ach tak. Pokaż no tę nogę, założę się, że jest złamana, tak jak konar z drzewa. — Zimne palce zaczęły obmacywać jego lewą łydkę. — Nie, nie jest złamana. Skręcona, owszem, może też nadwerężona. Masz szczęście jak sam czort, chłopcze. Spadłeś wprost na kompost. To nie koniec świata.
— Cieszę się — jęknął Nik. — Ale i tak boli.
Odwrócił głowę i spojrzał w górę i za siebie. Była starsza od niego, ale nie dorosła, nie wyglądała ani przyjaźnie, ani wrogo. Sprawiała wrażenie czujnej, ostrożnej. Twarz miała bystrą i zdecydowanie nie piękną.
— Jestem Nik — przedstawił się.
— Żywy chłopak? — spytała.
— Przytaknął.
— Tak też sądziłam. Słyszeliśmy o tobie, nawet tu, na polu garncarza. Jak cię nazywają?
— Owens — oznajmił. — Nikt Owens. W skrócie Nik.
— Jak się miewasz, paniczu Niku?
Nik przyjrzał jej się uważnie. Okrywała ją prosta biała koszula, długie kasztanowe włosy okalały twarz, która miała w sobie coś chochlikowatego — na ustach błąkał się bezustannie lekki krzywy uśmieszek, niezależnie od tego, jaką minę przybierała reszta twarzy.
— Popełniłaś samobójstwo? — spytał. — Ukradłaś szylinga?
— Nigdy w życiu niczego nie ukradłam — oburzyła się. Nawet chusteczki. Poza tym, samobójcy leżą tam, po drugiej stronie tamtego krzaka głogu, a obaj szubienicznicy pośród jeżyn. Jeden był fałszerzem, drugi rozbójnikiem, tak przynajmniej twierdzi. Choć, jeśli chcesz znać moje zdanie, wątpię, by można go nazwać nawet prawdziwym rzezimieszkiem. Ot, zwykły złodziejaszek.
— Ach tak. — W głowie Nika obudziło się nagłe podejrzenie. — Mówią, że leży tu wiedźma. Czarownica.
Dziewczyna przytaknęła.
— Utopiona, spalona na stosie i pogrzebana w nieoznaczonym miejscu, nawet bez nagrobka.
— Utopili cię i spalili?
Przysiadła na stercie trawy obok niego i przytrzymała obolałą nogę Nika zimnymi dłońmi.
— Przyszli do mojej chaty o świcie, nim zdążyłam się obudzić, i wywlekli mnie na błonie. „Jesteś wiedźmą", wrzeszczeli, grubi, świeżo wyszorowani, różowi w świetle poranka, jak warchlaki wiezione na targ. Kolejno występowali naprzód, stawali pod niebem i opowiadali o skwaśniałym mleku i okulałych koniach. Aż w końcu wstaje mości Jemima, najgrubsza, najróżowsza, najczystsza z nich wszystkich i mówi, że Solomon Porritt już jej nie odwiedza i zamiast tego kręci się przy pralni jak osa przy garncu miodu, a wszystko to przez moją magię. To ja go zmusiłam, rzuciłam na biedaka zaklęcie. Przywiązali mnie zatem do stołka i wepchnęli pod wodę w stawie, mówiąc, że jeśli jestem czarownicą, to nie utonę i nic nie poczuję. A jeśli nie, to poczuję, o tak. A ojciec mości Jemimy dał każdemu po srebrnym szelągu, żeby długo przytrzymali stołek pod paskudną, zieloną wodą, sprawdzając, czy się utopię.
— I utopiłaś się?
— O tak. Odetchnęłam wodą. To mnie zabiło.
— Och — mruknął Nik. — Czyli jednak nie byłaś wiedźmą.
Dziewczyna spojrzała na niego okrągłymi oczami ducha i uśmiechnęła się krzywo. Wciąż wyglądała jak chochlik, ale ładny chochlik i Nik zwątpił, by potrzebowała magii, żeby zauroczyć Solomona Porritta. Nie z takim uśmiechem.
— Co za bzdury. Oczywiście, że byłam wiedźmą. Przekonali się o tym, gdy odwiązali mnie od stołka i położyli na trawie, ćwierćżywą, oblepioną rzęsą wodną i cuchnącym mułem. Wywróciłam wtedy oczami i przeklęłam ich wszystkich razem i każdego z osobna, tam, na błoniu, owego ranka. Przeklęłam, by żaden z nich nigdy nie spoczął spokojnie w grobie. Sama byłam zdumiona, jak łatwo mi to przyszło. Zupełnie jak taniec, gdy stopy podchwytują nowy rytm, którego uszy nigdy nie słyszały, nie zna głowa, i tańczą aż do świtu. — Wstała i obróciła się w piruecie, podskakując. Jej bosa stopa błysnęła w promieniach księżyca. — Tak właśnie ich przeklęłam, moim ostatnim, bulgoczącym od wody tchnieniem. A potem umarłam, a oni spalili moje ciało na błoniach, aż w końcu został z niego tylko czarny węgiel. Wsadzili mnie do dziury na polu garncarza, nawet bez nagrobka z imieniem i nazwiskiem.
Umilkła i przez moment zdawało się, że ogarnął ją smutek.
— Czy ktoś z nich leży pogrzebany na cmentarzu? — zapytał Nik.
— Ani jeden. — Dziewczyna się zaśmiała. — W sobotę po tym, jak utopili mnie i upiekli, panu Porringerowi dostarczono dywan z daleka, z samego Londynu. Piękny był to dywan, lecz okazało się, że jest w nim coś więcej niźli mocna wełna i zręczne sploty. Wśród nich bowiem kryła się zaraza i do poniedziałku pięciu z nich kasłało krwią, a ich skóra poczerniała jak moja, gdy wyciągnęli mnie z ognia. Tydzień później choroba ogarnęła niemal całą wioskę i ludzie wrzucali trupy do morowego dołu, wykopanego w szczerym polu. Potem go zasypali.
— Czy wszyscy mieszkańcy umarli?
Wzruszyła ramionami.
— Wszyscy, którzy patrzyli, jak mnie topią i palą. Jak twoja noga?
— Lepiej — rzekł — Dzięki.
Nik wstał powoli i kuśtykając, zszedł ze sterty trawy.
Oparł się o żelazne pręty.
— Czyli zawsze byłaś czarownicą? — spytał. — No wiesz, zanim ich wszystkich przeklęłaś.
— Jak gdyby trzeba było czarów, by zwabić do mojej chaty Solomona Porritta — odparła, pociągając wzgardliwie nosem.
Co, jak pomyślał Nik, choć nie odezwał się ani słowem, nie stanowiło w żadnym razie odpowiedzi na jego pytanie.
— Jak się nazywasz?
— Nie mam nagrobka. — Kąciki jej ust wygięły się w dół. Mogę być każdym, nikim.
— Ale przecież musisz mieć jakieś imię.
— Nazywam się Liza. Liza Hempstock, miły panie — odparła cierpko. — Nie pragnę przecież wiele — dodała. — Tylko czegoś, co zaznaczyłoby mój grób. Leżę o tutaj, widzisz? Nie ma tu nic prócz pokrzyw. — Przez moment wyglądała tak smutno, że Nik zapragnął ją przytulić.
I nagle, gdy przeciskał się pomiędzy prętami ogrodzenia, przyszedł mu do głowy pomysł. Znajdzie nagrobek dla Lizy Hempstock, nagrobek z jej nazwiskiem. Sprawi, że znów się uśmiechnie.
Już na zboczu odwrócił się, by pomachać jej na pożegnanie, ale Liza zniknęła.
Na cmentarzu było pełno odłamków nagrobków i pomników, lecz Nik wiedział, że podarowanie jednego z nich szarookiej wiedźmie z pola garncarza to niedobry pomysł. Potrzebował czegoś innego. Stwierdził, że lepiej nie wspominać nikomu o tym, co zamierza, uznawszy całkiem rozsądnie, że z pewnością by mu zabronili.
Przez następne kilka dni umysł miał zajęty snuciem planów, coraz bardziej skomplikowanych i szalonych. Pan Pennyworth rozpaczał.
— Mam wrażenie — oznajmił, drapiąc się po zakurzonych wąsach — że, jeśli to w ogóle możliwe, idzie ci jeszcze gorzej. Ty nie znikasz, chłopcze: przeciwnie, rzucasz się w oczy. Trudno cię nie zauważyć. Gdybyś przyszedł do mnie w towarzystwie fioletowego lwa, zielonego słonia i szkarłatnego jednorożca, na którym zasiadałby sam król Anglii w królewskich szatach, myślę, że ludzie gapiliby się tylko na ciebie, uważając pozostałych za niegodnych wzmianki.
Nik jedynie patrzył na niego bez słowa. Zastanawiał się, czy w miejscach, gdzie zbierają się żywi ludzie, istnieją sklepy sprzedające wyłącznie nagrobki, a jeśli tak, to jak miałby znaleźć taki sklep. Zupełnie nie miał głowy do Znikania.
Skwapliwie wykorzystał skłonność panny Borrows do zapominania o zadaniach z gramatyki i kompozycji i rozmów o wszystkim innym, wypytując ją o pieniądze — jak dokładnie działają, jak ich użyć, by zdobyć to, czego się pragnie. Nik dysponował garścią monet, które nazbierał w ciągu kilku lat (przekonał się, że najlepiej szukać pieniędzy w miejscach, w których zakochane pary tuliły się, całowały i tarzały w trawie cmentarza. Często znajdował tam na ziemi metalowe monety) i pomyślał, że może w końcu udałoby się jakoś je wykorzystać.
— Ile mógłby kosztować nagrobek? — spytał pannę Borrows.
— Za moich czasów — odparła — kosztowały piętnaście gwinei. Nie wiem, ile chcą za nie dzisiaj. Przypuszczam, że więcej, znacznie, znacznie więcej.
Nik miał pięćdziesiąt trzy pensy. Był pewien, że to nie wystarczy.
Minęły cztery lata, niemal pół jego życia, od czasu gdy odwiedził grób Niebieskiego Człowieka, nadal jednak pamiętał drogę. Wdrapał się na szczyt wzgórza i wkrótce znalazł się ponad miastem, wyżej nawet niż wierzchołek jabłoni i wieża zrujnowanego kościoła, gdzie krypta Frobisherów sterczała z ziemi niczym spróchniały ząb. Wśliznął się do środka, schodząc niżej, niżej i jeszcze niżej, aż do niewielkich kamiennych stopni, wyciętych w sercu wzgórza. Ruszył nimi do kamiennej komnaty u jego podstawy. W grobowcu było ciemno, ciemno jak w kopalni, lecz Nik oglądał świat wzrokiem umarłych i komora ujawniała przed nim swoje sekrety.
Swij leżał zwinięty pod ścianą komnaty grobowej. Wyglądał tak, jak go Nik zapamiętał: długie macki utkane z dymu, nienawiść i głód. Tym razem jednak Nik się go nie bał.
— Lękaj się mnie — wyszeptał Swij — strzegę bowiem rzeczy cennych i nigdy nieutraconych.
— Nie boję się ciebie — oznajmił Nik. — Pamiętasz? I muszę coś stąd zabrać.
— Nic stąd nie odchodzi — padła odpowiedź istoty zwiniętej w mroku. — Nóż, brosza, kielich. Strzegę ich w ciemności. Czekam.
Na środku pomieszczenia wznosiła się płaska skalna płyta. Leżały na niej. Kamienny nóż, brosza i kielich.
— Wybacz, że pytam — rzekł Nik — ale czy to twój grób?
— Mistrz posłał nas na tę równinę, abyśmy strzegli. Pogrzebał nasze czaszki pod tym kamieniem. Pozostawił nas tu z wiedzą, co mamy robić. Strzeżemy skarbów do czasu powrotu mistrza.
— Przypuszczam, że o was zapomniał — rzekł rozsądnie Nik. — Z pewnością sam już od wieków nie żyje.
— Jesteśmy Swij. Strzeżemy.
Nik zastanawiał się, jak dawno temu najgłębszy grobowiec we wnętrzu wzgórza mógł leżeć na równinie. Wiedział, że musiało minąć bardzo dużo czasu. Czuł, jak Swij tka wokół niego fale strachu, oplatające go niczym macki mięsożernej rośliny. Zaczynał odczuwać chłód, spowolniał, jakby nieznana, arktyczna żmija ukąsiła go w samo serce i wpompowała do ciała lodowaty jad.
Postąpił krok naprzód, tak że stanął obok skalnej płyty, wyciągnął rękę i zacisnął palce wokół zimnej broszy.
— Hiszsz — wyszeptał Swij. — Strzeżemy tego dla mistrza.
— On nie miałby nic przeciw temu.
Nik zaczął się cofać, zmierzając w stronę kamiennych stopni i starannie omijając leżące na ziemi wyschnięte szczątki ludzi i zwierząt.
Swij wił się gniewnie wokół niewielkiej komory, niczym upiorny dym. W końcu zwolnił.
— Skarb wróci — rzekł swym osobliwym, potrójnym głosem. — Zawsze wraca.
Nik pobiegł najszybciej jak umiał po kamiennych schodach wewnątrz wzgórza. W pewnym momencie wydało mu się, że coś go ściga, ale gdy dotarł na szczyt, wpadł do krypty Frobisherów i odetchnął chłodnym powietrzem przedświtu, wokół nic się nie poruszało.
Usiadł na ziemi, ściskając w dłoni broszę. Z początku zdawało mu się, że jest zupełnie czarna, potem jednak wzeszło słońce i przekonał się, że kamień osadzony pośrodku czarnego metalu migocze czerwienią. Wielkością dorównywał jajku rudzika i Nik wpatrywał się w niego, zastanawiając się, czy coś porusza się w jego sercu. Posłał swój wzrok i duszę w sam środek szkarłatnego świata. Gdyby był mniejszy, z pewnością zapragnąłby wsunąć go do ust.
Kamień przytrzymywało w miejscu czarne metalowe zapięcie, coś podobnego do szponów, wokół których pełzało coś innego. To coś innego przypominało węża, miało jednak zbyt wiele głów. Nik zastanawiał się, czy tak właśnie w blasku dnia wygląda Swij.
Zbiegł ze zbocza, wykorzystując wszelkie znane skróty przez splątany bluszcz porastający rodzinną kryptę Bartlebych (ze środka dobiegały głosy Bartlebych, gderających i szykujących się do snu) i dalej, przez ogrodzenie, na pole garncarza.
— Liza! Liza! — zawołał, rozglądając się wokół.
— Dobrego dnia, młody niezgrabiaszu — odparła.
Nik nie widział Lizy, lecz pod rozłożystym głogiem ujrzał dodatkowy cień — cień, który zgęstniał i stał się czymś przejrzystym i opalizującym w świetle poranka. Czymś podobnym do dziewczyny. Czymś o szarych oczach.
— Powinnam już smacznie spać — oznajmiła. — Cóż to za pilna sprawa?
— Twój nagrobek — rzekł. — Chciałbym wiedzieć, co powinno na nim być.
— Moje imię. Musi być na nim moje imię, duże E, od Elizabeth, jak u starej królowej, która zmarła, gdy przyszłam na świat. I wielkie H, od Hempstock. Niczego więcej nie potrzebuję, bo nigdy nie nauczyłam się czytać.
— A daty? — dopytywał się Nik.
— Wilhelm Zły Cięzca, tysiąc sześćdziesiąt sześć — zaśpiewała szeptem porannego wiatru wśród gałęzi głogu. — Duże E, jeśli łaska, i duże H.
— Miałaś jakąś pracę? To znaczy, kiedy nie byłaś czarownicą.
— Robiłam pranie — odparła nieżywa dziewczyna, a potem promienie porannego słońca zalały pole i Nik został sam.
Była dziewiąta rano, pora, o której cały świat śpi. Nik jednak nie zamierzał się kłaść, miał przecież do wypełnienia misję. Skończył już osiem lat i świat poza cmentarzem wcale go nie przerażał.
Ubranie, będzie potrzebował ubrania. Wiedział, że jego zwykły codzienny strój, szary całun, to za mało. Na cmentarz nadawał się świetnie, bo doskonale zlewał się z kamiennymi nagrobkami i cieniami. Jeśli jednak Nik zamierza odważyć się wkroczyć do świata poza murami cmentarza, będzie musiał do niego pasować.
W krypcie pod zrujnowanym kościołem leżało sporo ubrań, lecz nie chciał tam schodzić, nawet za dnia. Był gotów tłumaczyć się panu i pani Owens, ale zdecydowanie nie Silasowi — na samą myśl o owych ciemnych oczach pełnych gniewu albo co gorsza smutku i zawodu, ogarnął go wstyd.
Na samym końcu cmentarza przycupnęła chatka ogrodnika, mały, zielony budyneczek, pachnący olejem silnikowym, skrywający starą, rdzewiejącą kosiarkę, a także cały zestaw staroświeckich narzędzi. Chatka była pusta od czasu, gdy ostatni ogrodnik przeszedł na emeryturę, jeszcze przed urodzeniem Nika. Obecnie obowiązek utrzymania porządku na cmentarzu wzięła na siebie rada (przysyłająca od maja do września raz w miesiącu kogoś, by skosił trawę) i miejscowi ochotnicy.
Wielka kłódka na drzwiach strzegła zawartości chaty, lecz Nik już dawno odkrył poluzowaną deskę z tyłu. Czasami, gdy wolał być sam, zakradał się do chatki ogrodnika, siadał tam i rozmyślał.
Odkąd pamiętał, na haczyku po wewnętrznej stronie drzwi w chacie wisiała brązowa robocza kurtka, zapomniana bądź porzucona wiele lat temu wraz z parą pokrytych zielonymi plamami ogrodniczych dżinsów. Dżinsy były o wiele za duże na Nika, podwinął jednak nogawki, odsłaniając bose stopy. Zrobił sobie pasek z brązowego ogrodniczego szpagatu, obwiązując się mocno w talii.
W kącie stały też buty. Zmierzył je, okazały się jednak tak ciężkie od zaschniętego błota i cementu, że ledwie zdołał nimi poruszyć, a kiedy zrobił krok, buty zostały na podłodze chaty. Przecisnął kurtkę przez szparę między deskami, wyśliznął się na zewnątrz i założył ją. Uznał, że kiedy podwinie rękawy, wygląda całkiem nieźle. Miała wielkie kieszenie. Wsadził do nich ręce, czując się jak prawdziwy elegant.
Nik pomaszerował do głównej bramy cmentarza i wyjrzał przez pręty. Ulicą z łoskotem przejechał autobus. Były tam też samochody, hałasy i sklepy. Za jego plecami rozciągał się chłodny, zielony cień, porośnięty drzewami i bluszczem: dom.
Z walącym sercem Nik wyszedł na świat.
Abanazer Bolger widywał w swoim życiu najróżniejsze typy ludzi. Gdybyście kierowali sklepem takim jak sklep Abanazera, też byście ich widywali. Ów sklep, mieszczący się w labiryncie uliczek starego miasta — trochę antykwariat, trochę rupieciarnia i trochę lombard (nawet sam Abanazer nie był pewien, które „trochę" przeważa) — ściągał najdziwniejszych ludzi. Część z nich chciała kupować, inna sprzedawać. Abanazer Bolger siedział za ladą, kupując i sprzedając; lepszych interesów dobijał na zapleczu, gdzie przyjmował przedmioty, być może zdobyte w nie całkiem uczciwy sposób, i po cichu puszczał je dalej w obrót. Jego działalność przypominała górę lodową. Na powierzchni było widać tylko mały, zakurzony sklepik. Reszta tkwiła niżej, i to właśnie mu odpowiadało.
Abanazer Bolger nosił grube okulary. Jego twarz stale wykrzywiał grymas lekkiego niesmaku, jakby właśnie poczuł, że dodane do herbaty mleko skwaśniało, i nie mógł się pozbyć ohydnego smaku. Mina ta znakomicie mu służyła, gdy ktoś próbował coś sprzedać.
— Naprawdę — mówił wówczas skrzywiony — to nie jest nic warte. Dam tyle, ile będę mógł, biorąc pod uwagę wartość sentymentalną.
Mogłeś się nazwać szczęściarzem, jeśli Abanazer Bolger zapłacił ci choćby część tego, co chciałeś dostać.
Ze swej natury interes taki, jak należący do Abanazera Bolgera, przyciągał dziwnych ludzi, lecz chłopiec, który zjawił się owego ranka, był jednym z najdziwniejszych, jakich sam Abanazer pamiętał z całego życia poświęconego oszukiwaniu osobliwych ludzi i pozbawianiu ich drogocennych przedmiotów. Wyglądał na jakieś siedem lat, miał na sobie ubranie dziadka i pachniał jak wnętrze szopy. Był bosy, włosy miał długie, potargane, a do tego niezwykle poważną minę. Ręce trzymał głęboko w kieszeniach zakurzonej brązowej kurtki, lecz, nawet ich nie widząc, Abanazer wiedział, że w prawej dłoni ściska coś bardzo mocno, jakby chciał to chronić.
— Przepraszam? — zagadnął chłopiec.
— Hej ho, synku — odparł czujnie Abanazer Bolger.
Dzieciaki, pomyślał. Albo coś komuś podwędzą, albo próbują sprzedać swoje zabawki. Tak czy inaczej, zwykle odmawiał. Człowiek kupi kradziony przedmiot od dzieciaka i ledwie się obejrzy, a wsiądzie mu na głowę wściekły dorosły, wrzeszczący, że zapłaciłeś małemu Johnniemu albo Matildzie dziesiątaka za ślubną obrączkę. Więcej kłopotów niż to warte. Dzieciaki.
— Potrzebuję czegoś dla przyjaciółki — oznajmił chłopiec — i pomyślałem, że może kupi pan coś ode mnie.
— Nie kupuję niczego od dzieci — oznajmił stanowczo Abanazer Bolger.
Nik wyjął rękę z kieszeni i położył broszę na wytłuszczonej ladzie. Bolger zerknął na nią, spojrzał jeszcze raz. Wyjął z szufladki jubilerską lupę i przycisnął do oka. Zdjął okulary, zapalił małą lampkę na ladzie i przez lupę uważnie obejrzał broszę.
— Żmijowy kamień — rzekł do siebie, nie do chłopca.
Potem zdjął lupę, z powrotem założył okulary i zmierzył chłopaka kwaśnym, podejrzliwym spojrzeniem.
— Skąd to masz?
— Chce pan to kupić? — odparł pytaniem Nik.
— Ukradłeś ją, z muzeum albo komuś, prawda?
— Nie — odrzekł spokojnie Nik. — Zamierza pan ją kupić czy mam iść poszukać kogoś innego?
W tym momencie kiepski nastrój Abanazera Bolgera zmienił się gwałtownie. Nagle sklepikarz stał się serdeczny, do rany przyłóż. Uśmiechnął się szeroko.
— Przepraszam — powiedział. — Po prostu nie co dzień widuje się takie cacka, a przynajmniej nie w takich sklepach jak mój. Nie poza muzeum. Owszem, z całą pewnością chcę ją kupić. Powiem ci coś: może usiądziemy sobie, napijemy się herbaty, przekąsimy coś słodkiego — mam na zapleczu paczkę ciasteczek czekoladowych — i ustalimy, ile to jest warte? Co ty na to?
Nik ucieszył się, że mężczyzna w końcu zaczął zachowywać się przyjaźniej.
— Potrzebuję tyle, by kupić nagrobek — oznajmił — dla mojej przyjaciółki. No, tak naprawdę nie jest moją przyjaciółką; to po prostu znajoma. Widzi pan, chyba mi pomogła, uleczyła nogę.
Nie zwracając uwagi na gadaninę chłopaka, Abanazer Bolger poprowadził go za ladę i otworzył drzwi do magazynu, pozbawionego okien ciasnego pomieszczenia zapchanego po sufit chwiejnymi stosami kartonowych pudeł pełnych najróżniejszych śmieci. Był tam też sejf, stojący w kącie wielki, stary sejf. A także pudło pełne skrzypiec, kolekcja martwych, wypchanych zwierząt, krzesła bez siedzeń, książki i ryciny.
Tuż przy drzwiach stało maleńkie biurko. Abanazer Bolger odsunął jedyne krzesło i usiadł, nie przejmując się Nikiem. Pogrzebał w szufladzie, w której Nik dostrzegł na wpół opróżnioną butelkę whisky, i wyciągnął niemal pustą paczkę ciasteczek czekoladowych. Poczęstował jednym chłopaka. Potem zapalił lampę, raz jeszcze obejrzał broszę, z zachwytem podziwiając czerwone i pomarańczowe wiry w głębi kamienia, a także czarną, metalową oprawę. Z trudem powstrzymał dreszcz na widok wyrazu pysków wężowatych stworów.
— Jest stara — rzekł. „I bezcenna", dodał w myślach. Pewnie niewiele warta, ale nigdy nie wiadomo.
Nikowi zrzedła mina. Abanazer Bolger postarał się dodać mu otuchy spojrzeniem.
— Nim jednak ci zapłacę — kontynuował — muszę wiedzieć czy nie jest kradziona. Zabrałeś ją z toaletki mamy, zwinąłeś z muzeum? Możesz mi powiedzieć. Nie narobię ci kłopotów, po prostu muszę wiedzieć.
Nik pokręcił głową, powoli przeżuwając ciastko.
— No to skąd ją wziąłeś?
Nik milczał.
Abanazer Bolger nie miał ochoty odkładać broszy, lecz popchnął ją po blacie w stronę chłopca.
— Jeśli nie możesz mi powiedzieć, to lepiej ją zabierz. Zaufanie obowiązuje obie strony. Miło się z tobą rozmawiało. Przykro mi, że nie dobiliśmy targu.
Nik poruszył się niespokojnie.
— Znalazłem ją w starym grobie — powiedział w końcu ale nie mogę powiedzieć gdzie.
Nagle umilkł, bo na twarzy Abanazera Bolgera przyjazny uśmiech ustąpił miejsca nieskrywanej chciwości i podnieceniu.
— Jest tam takich więcej?
— Jeśli nie chce pan jej kupić — rzekł Nik — poszukam kogoś innego. Dziękuję za ciastko.
— Śpieszy ci się, co? — rzucił Bolger. — Pewnie czekają na ciebie mama z tatą.
Chłopiec pokręcił głową i natychmiast pożałował, że nie przytaknął.
— Nikt nie czeka. Doskonale. — Abanazer Bolger zacisnął palce wokół broszy. — Teraz powiesz mi dokładnie, gdzie ją znalazłeś, jasne?
— Nie pamiętam — bronił się Nik.
— Już na to za późno. Może zastanowisz się trochę, przypomnisz sobie, skąd to wziąłeś. A potem, kiedy już wszystko przemyślisz, porozmawiamy.
Wstał i wyszedł z pokoju, zamykając za sobą drzwi. Przekręcił w zamku duży, metalowy klucz. Rozprostował palce, spojrzał na broszę i uśmiechnął się zachłannie.
Dzwonek nad drzwiami brzęknął na znak, że ktoś wszedł do sklepu. Przyłapany na gorącym uczynku Abanazer uniósł wzrok, nikogo jednak nie ujrzał. Drzwi były lekko uchylone, toteż zatrzasnął je, a potem na wszelki wypadek odwrócił tabliczkę w oknie tak, że głosiła teraz wszem wobec: zamknięte. Zaciągnął zasuwę; nie chciał, by dziś ktokolwiek mu przeszkadzał.
Na zewnątrz jesienne słońce zniknęło za chmurami, światło poszarzało. O brudną witrynę zabębnił lekki deszcz.
Abanazer Bolger podniósł z lady telefon i zaczął wybierać numer palcami, które jedynie leciutko się trzęsły.
— Mam bombę, Tom — oświadczył. — Przychodź jak najszybciej.
Słysząc szczęk klucza w zamku, Nik zrozumiał, że znalazł się w pułapce. Pociągnął klamkę, drzwi ani drgnęły. Czuł się strasznie głupio, że dał się zwabić do środka i nie zaufał pierwszemu odruchowi, który nakazywał mu uciec jak najdalej od mężczyzny o kwaśnej minie. Złamał wszystkie zasady cmentarza i wszystko poszło nie tak. Co powie Silas? Albo Owensowie? Czuł, że wpada w panikę, i stłumił ją, zamykając niepokój gdzieś wewnątrz siebie. Wszystko będzie dobrze. Wiedział, że tak. Oczywiście, najpierw musi się wydostać…
Obejrzał uważnie pokój, w którym go zamknięto — zwykły, niewielki magazyn z biurkiem. Jedyną drogą na zewnątrz były drzwi.
Otworzył szufladę biurka, znalazł jednak tylko kilka małych słoiczków z farbą (używaną do odnawiania antyków) i pędzel. Zastanawiał się, czy mógłby chlusnąć farbą w twarz mężczyzny i oślepić go na dość długo, by uciec. Odkręcił wieczko słoika i zanurzył w środku palec.
— Co robisz? — spytał głos tuż obok jego ucha.
— Nic. — Nik pośpiesznie zakręcił słoik i wsadził do jednej z olbrzymich kieszeni kurtki.
Liza Hempstock spojrzała na niego, wyraźnie niezachwycona.
— Skąd się tu wziąłeś? I kim jest ten stary tłuścioch?
— To jego sklep. Próbowałem coś mu sprzedać.
— Po co?
— Nie twoja broszka.
Pociągnęła nosem.
— No cóż — rzekła — naprawdę powinieneś wrócić na cmentarz.
— Nie mogę. Zamknął mnie tu.
— Jasne, że możesz. Po prostu przeniknij przez ścianę…
Pokręcił głową.
— Nie mogę. Mogę to robić tylko w domu, bo kiedy byłem mały, obdarzyli mnie Swobodą Cmentarza. — Spojrzał na nią. W świetle elektrycznej lampy trudno ją było dojrzeć, lecz Nik całe życie rozmawiał ze zmarłymi. — A co ty tu robisz? Skąd się wzięłaś poza cmentarzem? Jest dzień, a ty nie jesteś taka jak Silas, powinnaś zostać w grobie.
— Te zasady dotyczą pogrzebanych na cmentarzu, nie tych leżących w niepoświęconej ziemi — odparła. — Nikt mi nie mówi, co mam robić i dokąd chodzić. — Spojrzała gniewnie w stronę drzwi. — Nie podoba mi się ten człowiek — oznajmiła. — Idę sprawdzić, co zamierza.
Zamigotała i Nik znów został sam w pokoju. Gdzieś w dali zagrzmiało.
W zagraconym półmroku Antykwariatu Bolgera Abanazer Bolger podejrzliwie uniósł wzrok, pewien, że ktoś go obserwuje, i natychmiast zrozumiał, że zachowuje się głupio.
— Chłopak siedzi zamknięty na zapleczu — rzekł do siebie. — Drzwi frontowe też są zamknięte.
Polerował właśnie metalową oprawę otaczającą żmijowy kamień, delikatnie i ostrożnie jak archeolog podczas wykopalisk, ścierając czarną patynę i odsłaniając ukryte pod nią lśniące srebro.
Zaczynał żałować, że zadzwonił po Toma Hustingsa, choć Hustings był wielki i świetnie się nadawał do zastraszania ludzi. Żałował też, że po wszystkim będzie musiał sprzedać broszę. Była wyjątkowa. Im bardziej połyskiwała w świetle małej lampki na ladzie, tym bardziej pragnął, by należała do niego i tylko do niego.
Ale w miejscu, z którego pochodziła, było takich więcej.
Chłopak mu powie, chłopak go zaprowadzi.
Chłopak…
I nagle coś mu się przypomniało. Niechętnie odłożył broszę i sięgnął do szuflady za ladą, wyciągając puszkę po herbatnikach pełną kopert, wizytówek i kawałków papieru. Pogrzebał w środku i znalazł kartę, tylko odrobinę większą od zwykłej wizytówki. Miała czarne brzeżki. Nie wydrukowano na niej nazwiska ani adresu; pośrodku widniało tylko imię, wypisane ręcznie atramentem, który spłowiał i zbrązowiał z wiekiem: Jack.
Na odwrocie Abanazer Bolger zanotował ołówkiem swym drobnym, starannym pismem instrukcje dla samego siebie — na wszelki wypadek, choć mało prawdopodobne, by zapomniał, jak ma użyć karty, użyć jej, by wezwać mężczyznę imieniem Jack. Nie, nie wezwać. Zaprosić. Takich jak on się nie wzywa.
Ktoś zastukał do zewnętrznych drzwi sklepu.
Bolger rzucił kartę na ladę i podszedł do wejścia, wyglądając na deszczowy, popołudniowy świat.
— Pośpiesz się! — zawołał Tom Hustings. — Tu jest paskudnie, okropnie. Przemokłem do suchej nitki.
Bolger otworzył drzwi i Tom Hustings bezceremonialnie wtargnął do środka. Jego włosy i płaszcz ociekały wodą.
— O co takiego ważnego chodzi, że nie mogłeś rozmawiać o tym przez telefon? Co?
— O naszą fortunę — odparł z kwaśną miną Abanazer Bolger. — Ni mniej, ni więcej.
Hustings zdjął płaszcz i powiesił na sklepowych drzwiach.
— Czyli co? Coś fajnego spadło z ciężarówki?
— Skarb — odrzekł Abanazer Bolger. — A ściślej dwa skarby.
Podprowadził przyjaciela do lady i pokazał mu broszę, leżącą w kręgu światła lampy.
— Stara, prawda?
— Z czasów pogańskich — rzekł Abanazer. — Nie, jeszcze wcześniejsza, z czasów druidów, przed nadejściem Rzymian. Nazywają to żmijowym kamieniem; widziałem takie w muzeum, ale nigdy nie oglądałem podobnej oprawy. I tak pięknego kamienia. Musiała należeć do króla. Chłopak, który ją znalazł, mówi, że pochodzi z grobu. Pomyśl tylko, kurhan pełen takich rzeczy!
— Może warto by było załatwić to legalnie — zaproponował z namysłem Hustings. — Zgłosić znalezienie skarbu. Musieliby nam zapłacić wartość rynkową i zyskalibyśmy sławę. Dar Hustingsa-Bolgera.
— Bolgera-Hustingsa — poprawił odruchowo Abanazer, po czym rzekł: — Znam parę osób dysponujących prawdziwymi pieniędzmi, które zapłaciłyby więcej niż wartość rynkową. Gdyby tylko zobaczyły ją na własne oczy i wzięły do ręki jak ty. — Albowiem Tom Hustings gładził delikatnie broszę palcami, jakby głaskał kociaka. — I nie zadawałyby żadnych pytań. — Wyciągnął rękę.
Tom Hustings oddał mu z wahaniem zdobycz.
— Mówiłeś o dwóch skarbach — rzekł. — Jaki jest ten drugi?
Abanazer Bolger podniósł kartę o czarnych brzegach i pokazał ją kumplowi.
— Wiesz, co to jest?
Tamten pokręcił głową.
Abanazer odłożył kartę na ladę.
— Jest pewna osoba, która szuka innej osoby.
— Co z tego?
— Z tego, co słyszałem — rzekł Abanazer Bolger — owa druga osoba to chłopak.
— Wszędzie roi się od chłopaków. Ganiają po całym świecie, mieszają się do wszystkiego, nie znoszę ich. A zatem owa osoba szuka jakiegoś szczególnego chłopaka?
— Ten nasz wydaje się w odpowiednim wieku. Jest ubrany… sam zobaczysz, jak jest ubrany. No i znalazł ten skarb.
To mógłby być on.
— A jeśli to on?
Abanazer Bolger znów sięgnął po kartę, chwycił ją za krawędź i powoli przesunął tam i z powrotem, jakby tuż nad nieistniejącym płomieniem.
— Entliczek pentliczek, świecowy płomyczek…
— …rach-ciach, krótka mowa, już spada ci głowa — dokończył z namysłem Tom Hustings. — Ale posłuchaj, jeśli wezwiesz tego Jacka, stracisz chłopaka, a jeśli stracisz chłopaka, stracisz też skarb.
I dwaj mężczyźni zaczęli dyskutować, rozważając zalety i wady zgłoszenia obecności chłopca i wydobycia skarbu, który w ich umysłach stał się już wielką podziemną jaskinią pełną drogocenności. I gdy tak debatowali, Abanazer wyciągnął spod lady butelkę tarniówki i nalał obu po hojnej porcji, „by uczcić okazję".
Lizę wkrótce znudziła ich rozmowa, zataczająca ciągłe kręgi niczym wir, prowadząca donikąd, toteż wróciła do magazynu i ujrzała Nika stojącego pośrodku pokoju z zaciśniętymi powiekami i pięściami i spiętą, wykrzywioną twarzą, zupełnie jakby go bolał ząb. Wstrzymywał oddech tak długo, że aż posiniał.
— Co teraz wyprawiasz? — spytała z niesmakiem.
Otworzył oczy i się odprężył.
— Próbuję Zniknąć — wyjaśnił.
Liza prychnęła.
— Spróbuj jeszcze raz.
Posłuchał, tym razem jeszcze dłużej wstrzymując oddech.
— Przestań — upomniała go — bo pękniesz.
Nik odetchnął głęboko i westchnął.
— To nie działa — rzekł. — Może walnę go kamieniem i spróbuję uciec?
W pomieszczeniu nie było kamienia, podniósł zatem przycisk do papierów z kolorowego szkła i zważył w dłoni, zastanawiając się, czy zdołałby cisnąć nim dość mocno, by zatrzymać Abanazera Bolgera.
— Teraz jest ich dwóch — oznajmiła Liza. — I jeśli jeden cię nie dopadnie, to zrobi to drugi. Chcą, żebyś im pokazał, skąd wziąłeś broszę. Zamierzają rozkopać grób i wydobyć skarb. — Nie wspomniała mu o drugiej toczącej się dyskusji ani o karcie z czarnymi brzeżkami. Pokręciła głową. — Czemu w ogóle zrobiłeś coś tak głupiego? Znasz przecież zasady dotyczące opuszczania cmentarza. Sam się prosiłeś o kłopoty.
Nik poczuł się bardzo mały i bardzo głupi.
— Chciałem zdobyć dla ciebie nagrobek — przyznał cicho — i pomyślałem, że będzie kosztował więcej niż mam. Zamierzałem zatem sprzedać mu broszę, by ci go kupić.
Nie odpowiedziała.
— Jesteś zła?
Pokręciła głową.
— To pierwsza miła rzecz, jaką ktokolwiek dla mnie zrobił od pięciuset lat. — Na jej twarzy pojawił się cień chochlikowatego uśmiechu. — Dlaczego miałabym być zła? — Urwała na chwilę. — Co właściwie robisz, kiedy próbujesz Zniknąć?
— To, co mi kazał pan Pennyworth. „Jestem pustym przejściem, jestem pustą dolinką, jestem niczym, oczy mnie nie dostrzegą, spojrzenia prześlizną się po mnie". Ale to nigdy nie działa.
— Dlatego że jesteś żywy. — Liza pociągnęła nosem. — To się sprawdza u nas, umarłych, bo i tak musimy się mocno starać, żebyście nas zauważyli. U was to nie zadziała.
Krzyżując ręce, chwyciła się za ramiona i zakołysała w przód i w tył, jakby zastanawiała się nad czymś.
— To przeze mnie wplątałeś się w kłopoty — rzekła w końcu. — Podejdź tu, Nikcie Owensie.
Postąpił krok w jej stronę w ciasnym pomieszczeniu, a ona położyła mu na czole zimną dłoń. Miał wrażenie, jakby na skórę opadł mu szal z mokrego jedwabiu.
— Teraz — rzekła — może ja zdołam ci się przysłużyć.
A potem zaczęła coś mamrotać, słowa, których Nik nie rozumiał. W końcu rzekła głośno i wyraźnie:
Bądź dziurą, bądź pyłem, bądź myślą, bądź tchnieniem.
Bądź nocą, ciemnością, umysłem, marzeniem.
I wśliźnij się, wsuń się, przeniknij, czym prędzej
Nad, pod, dookoła, w kąt, na bok, pomiędzy.
Coś wielkiego dotknęło go, otarło się o niego od stóp do głów. Nik zadrżał, zjeżyły mu się włosy, na ciele wystąpiła gęsia skórka. Coś się zmieniło.
— Co zrobiłaś? — spytał.
— Tylko trochę ci pomogłam — odparła. — Może i nie żyję, ale nawet po śmierci jestem czarownicą, a my nie zapominamy.
— Ale…
— Teraz cicho — rzuciła. — Wracają.
W zamku magazynku zagrzechotał klucz.
— No dobra, kolego — rzekł ktoś. Nik nie rozpoznał tego głosu. — Na pewno wszyscy zostaniemy kumplami. — To rzekłszy, Tom Hustings otworzył pchnięciem drzwi i stanął w progu, rozglądając się, wyraźnie zaskoczony. Był wysokim, potężnym mężczyzną o lisiorudych włosach i czerwonym, pijackim nosie. — Hej, Abanazer! Zdawało mi się, że mówiłeś, że tu jest.
— Bo mówiłem — odparł zza jego pleców Bolger.
— Nie widzę ani śladu.
Obok czerwonej twarzy pojawiła się głowa Bolgera. Zajrzał do pokoju.
— Schował się — rzekł, patrząc wprost w miejsce, gdzie stał Nik. — Ukrywanie się nie ma sensu — dodał głośno. Widzę cię, wychodź.
Obaj mężczyźni weszli do ciasnego pomieszczenia. Nik stał między nimi nieruchomo jak posąg, myśląc o lekcjach pana Pennywortha. Nie reagował, nie poruszał się, pozwalał spojrzeniom mężczyzn prześlizgiwać się po nim.
Nie widzieli go.
— Pożałujesz gorzko, że nie wyszedłeś, kiedy cię wołałem — oznajmił Bolger i zamknął drzwi. — No dobra — powiedział do Toma Hustingsa — ty stań tutaj i przypadkiem go nie wypuść! — Zaczął krążyć po pokoju, zaglądając za różne przedmioty. Pochylił się niezgrabnie, sprawdzając pod biurkiem. Przeszedł tuż obok Nika i otworzył szafę. Widzę cię! — zawołał. — Wychodź!
Liza zachichotała.
— Co to było? — Tom Hustings obrócił się gwałtownie.
— Nic nie słyszałem — odparł Abanazer Bolger.
Liza znów zachichotała, ściągnęła wargi i dmuchnęła. Jej gwizd przeszedł stopniowo w przeciągły świst, zawodzenie odległego wiatru. Światła elektryczne w pomieszczeniu zamrugały, zabrzęczały i zgasły.
— Cholerne korki — mruknął Abanazer Bolger. — Chodź, tylko tracimy czas.
Klucz szczęknął w zamku i Liza z Nikiem zostali sami w pokoju.
— Uciekł — oznajmił Abanazer Bolger; teraz Nik słyszał go przez drzwi. — To mała klitka, nie miałby się gdzie schować. Z pewnością byśmy go znaleźli.
— Temu Jackowi się to nie spodoba.
— A kto mu powie?
Chwila ciszy.
— Hej, Tomie Hustingsie, gdzie jest brosza?
— Mhm? A, to. Tutaj. Schowałem ją, żeby się nie zgubiła.
— Schowałeś? Do kieszeni? Zabawne miejsce, jeśli chcesz znać moje zdanie. Wygląda raczej na to, że zamierzałeś z nią wyjść. Chciałeś zatrzymać dla siebie moją broszę!
— Twoją broszę, Abanazerze? Twoją? Naszą broszę.
— Naszą, akurat. Nie pamiętam, żebyś tu był, kiedy zabrałem ją chłopakowi.
— Chłopakowi, którego nie potrafiłeś nawet zatrzymać dla tego gościa, Jacka? Wyobrażasz sobie co zrobi, kiedy się dowie, że miałeś chłopaka, którego szukał, i go wypuściłeś?
— Pewnie to inny chłopak. Na świecie roi się od chłopców. Jakie są szanse, że trafiliśmy akurat na tego, na którym mu zależy? Założę się, że zwiał stąd, gdy tylko odwróciłem się plecami. — Po krótkiej chwili Abanazer Bolger dodał wysokim, piskliwym, żałosnym tonem: — Nie martw się o Jacka, Tomie Hustingsie. To z pewnością był inny chłopak. Stary mózg zaczyna szwankować. Spójrz, prawie skończyła się nam tarniówka. Łykniesz porządnej szkockiej? Mam w magazynku whisky. Zaczekaj tu chwilkę.
Drzwi pokoju otwarły się, do środka wszedł Abanazer uzbrojony w laskę i latarkę elektryczną. Minę miał jeszcze kwaśniejszą niż wcześniej.
— Jeżeli wciąż tu jesteś — wyszeptał cierpko — nawet nie myśl o próbie ucieczki. Wezwałem już policję. O tak, to właśnie zrobiłem.
Abanazer pogrzebał chwilę w szufladzie i wyciągnął do połowy opróżnioną butelkę whisky i małą czarną flaszeczkę. Nalał kilka kropel płynu z małej butelki do dużej, po czym schował flaszeczkę do kieszeni.
— To moja brosza i tylko moja — wymamrotał, dodając głośniej: — Już idę, Tom!
Powiódł gniewnym wzrokiem po ciemnym pokoju, patrząc wprost na Nika, i wyszedł, niosąc przed sobą whisky. Zamknął drzwi na klucz.
— No proszę — dobiegł z drugiej strony głos Abanazera Bolgera. — Daj mi szklankę, Tom. Nie ma to jak whisky, rosną od niej włosy na piersi. Powiedz, ile.
Cisza.
— Tanie świństwo. A ty nie pijesz?
— Tarniówka była trochę za mocna; muszę odczekać chwilę, aż uspokoi mi się żołądek… Hej, Tom, co zrobiłeś z moją broszą?
— To niby twoja brosza? Zaraz, zaraz, co ty… Wlałeś mi coś do drinka, ty śmieciu!
— A jeśli nawet? Widziałem po twej minie co planujesz, Tomie Hustingsie. Ty złodzieju!
I wtedy zaczęli krzyczeć. Nik usłyszał kilka trzasków i głośnych hurgotów, jakby ktoś wywracał meble…
… i zapadła cisza.
— Teraz, szybko! — rzuciła Liza. — Zabierajmy się stąd.
— Ale drzwi wciąż są zamknięte. — Spojrzał na nią. — Możesz coś z tym zrobić?
— Ja? Nie znam żadnej magii, która uwolniłaby cię z zamkniętego pokoju, chłopcze.
Nik przykucnął i wyjrzał przez dziurkę. Była zatkana, wciąż tkwił w niej klucz. Zastanawiał się chwilę, po czym uśmiechnął przelotnie i ów uśmiech rozjaśnił mu twarz niczym błysk latarki. Z jednego z pudeł wyciągnął zgniecioną gazetę, rozprostował ją jak najlepiej umiał i przepchnął pod drzwiami, pozostawiając po swej stronie tylko rożek.
— Co ty kombinujesz? — spytała niecierpliwie Liza.
— Potrzebne mi coś jak ołówek, tyle, że cieńsze — rzekł. No, mam. — Wziął z biurka cieniutki pędzelek i wepchnął drewnianą końcówkę w zamek, kołysząc nią i popychając.
Klucz upadł z cichym brzękiem wprost na gazetę. Nik przyciągnął ją szybko z powrotem.
Liza zaśmiała się zachwycona.
— To ci dopiero mądra głowa, młodzieńcze! To ci dopiero mądrość.
Nik wsunął klucz do zamka, przekręcił i pchnięciem otworzył drzwi.
Pośrodku zagraconego antykwariatu leżało dwóch mężczyzn. To, co słyszał, okazało się istotnie odgłosem wywracanych mebli. W sklepie panował chaos, wokół walały się strzaskane zegary i krzesła, a pomiędzy nimi na podłodze spoczywało masywne cielsko Hustingsa, przygniatające drobniejszą postać Bolgera. Żaden z nich się nie poruszał.
— Czy oni nie żyją? — spytał Nik.
— Niestety, nie — odparła Liza.
Obok mężczyzn na podłodze leżała brosza z błyszczącego srebra, szkarłatno-pomarańczowy, pasiasty kamień przytrzymywany w miejscu metalowymi szponami i głowami węży. Na ich pyskach malował się wyraz tryumfu, głodu i zadowolenia.
Nik schował broszę do kieszeni, gdzie spoczęła obok ciężkiego szklanego przycisku do papierów, pędzelka i słoiczka z farbą.
— To też zabierz — poleciła Liza.
Zerknął w dół i ujrzał kartę o czarnych brzeżkach, z wypisanym po jednej stronie imieniem Jack. Widok ten wstrząsnął nim do głębi. Było w nim coś znajomego, coś, co poruszyło stare wspomnienia, coś niebezpiecznego.
— Nie chcę jej.
— Nie możesz jej im zostawić — upierała się Liza. — Chcieli jej użyć, by zrobić ci krzywdę.
— Nie chcę jej — powtórzył Nik. — Jest zła, spal ją.
— Nie! — wykrzyknęła Liza. — Nie rób tego! Nie wolno ci.
— W takim razie oddam ją Silasowi.
Nik wsunął kartę do koperty, by nie musieć jej dotykać.
Kopertę schował do wewnętrznej kieszeni starej ogrodniczej kurtki, tuż przy sercu.
Dwieście mil dalej mężczyzna o imieniu Jack obudził się ze snu i zaczął węszyć. Zszedł na dół.
— Co się stało? — spytała jego babka, mieszając zawartość wielkiego żelaznego garnka na kuchence. — Co znów w ciebie wstąpiło?
— Sam nie wiem — odparł. — Coś się dzieje, coś… ciekawego. — Oblizał wargi. — Pachnie smakowicie. Bardzo smakowicie.
Błyskawica rozświetliła brukowaną uliczkę.
Nik biegł w deszczu przez stare miasto, cały czas kierując się w górę, w stronę cmentarza. Kiedy siedział zamknięty w magazynku, szary dzień przeistoczył się we wczesny wieczór, toteż nie zdziwiło go, gdy w blasku latarni ujrzał znajomy cień. Chłopiec się zatrzymał. Tuż przed nim z trzepotem czarnego jak noc aksamitu pojawił się mężczyzna.
Silas splótł ręce na piersi i niecierpliwie ruszył naprzód.
— I co? — spytał.
— Bardzo mi przykro, Silasie — odparł Nik.
— Zawiodłeś mnie, Niku. — Silas pokręcił głową. — Szukam cię, odkąd się zbudziłem. Bardzo nabroiłeś. Wiesz, że nie wolno ci wychodzić samemu do świata żywych.
— Wiem, tak mi przykro. — Po policzkach chłopca spływały krople deszczu; wyglądały zupełnie jak łzy.
— Najpierw musimy cię zabrać w bezpieczne miejsce. Silas wyciągnął ręce, owinął płaszczem żywe dziecko i Nik poczuł, jak ziemia pod jego stopami znika.
— Silasie? — zagadnął.
Jego opiekun nie odpowiedział.
— Trochę się bałem, ale wiedziałem, że gdyby było źle, zjawisz się i mnie zabierzesz. Poza tym była tam Liza. Bardzo mi pomogła.
— Liza? — zapytał ostrym tonem Silas.
— Czarownica z pola garncarza.
— I twierdzisz, że ci pomogła?
— Tak, zwłaszcza ze Znikaniem. Chyba teraz potrafię już to robić.
Silas mruknął coś pod nosem.
— Opowiesz mi o wszystkim, gdy wrócimy do domu.
Nik milczał, dopóki nie wylądowali obok kościoła. Weszli do środka, do pustej nawy. Deszcz rozpadał się na dobre, krople wpadały do pokrywających ziemię kałuż, rozbryzgując wodę.
Nik wyjął z kieszeni kopertę z kartą o czarnych brzeżkach.
— Uhm — rzekł. — Pomyślałem, że powinieneś to wziąć. No, tak naprawdę, Liza pomyślała.
Silas spojrzał na kopertę, otworzył ją, wyjął kartę, przyjrzał się jej, odwrócił i przeczytał wypisane ołówkiem instrukcje Abanazera Bolgera, opisujące, jak dokładnie użyć karty.
— Opowiedz mi wszystko — polecił.
I Nik opowiedział, wszystko co pamiętał.
Kiedy skończył, Silas powoli, z namysłem pokręcił głową.
— Bardzo nabroiłem? — spytał Nik.
— Nikcie Owensie — odparł Silas — istotnie, bardzo nabroiłeś. Chyba jednak pozostawię twoim przybranym rodzicom wymierzenie ci kary i nagany, jaką uznają za właściwą. Ja tymczasem muszę się zająć tą sprawą.
Karta o czarnych krawędziach zniknęła pod aksamitnym płaszczem, a potem, jak to mają w zwyczaju tacy jak on, Silas zniknął.
Nik naciągnął kurtkę na głowę i pobiegł niezgrabnie śliskimi ścieżkami na szczyt wzgórza, do krypty Frobisherów, a potem w dół, w dół i jeszcze dalej w dół.
Położył broszę obok kielicha i noża.
— Proszę — rzekł. — Calutka wyczyszczona. Ślicznie wygląda.
— Wraca — odparł Swij przepełnionym satysfakcją dymnym głosem. — Zawsze wraca.
Noc była bardzo długa, lecz w końcu niemal nastał świt.
Mocno śpiący i dość obolały Nik ostrożnie wyminął niewielki grób panny Liberty Roach (Wolność i Karaluch, pomyślał, co za cudowne połączenie). (To, co wydała, przepadło, to, co rozdała, pozostanie z nią na zawsze. Przechodniu, bądź hojny dla biednych), miejsce ostatniego spoczynku Harrisona Westwooda, Piekarza z Naszej Parafii i jego żon, Marion i Joan, i znalazł się na polu garncarza. Państwo Owens zmarli kilkaset lat przed tym, nim światli ludzie uznali, że nie należy bić dzieci, i pan Owens z niechęcią zrobił tej nocy to, co uznał za swój obowiązek, toteż Nika nieznośnie piekły pośladki. Mimo wszystko jednak troska na twarzy pani Owens zabolała bardziej niż jakiekolwiek lanie.
Dotarł do żelaznego ogrodzenia stanowiącego granicę pola garncarza i prześliznął się między prętami.
— Halo?! — zawołał. Nikt mu nie odpowiedział. Nik nie dostrzegł nawet dodatkowego cienia wśród głogu. — Mam nadzieję, że nie masz przeze mnie kłopotów.
Nic.
Wcześniej odniósł dżinsy do chatki ogrodnika — lepiej się czuł w swym szarym całunie — ale zatrzymał kurtkę. Podobało mu się, że ma kieszenie.
Na ścianie w chatce ogrodnika wisiała niewielka kosa. Zabrał ją i teraz zaatakował energicznie kępy pokrzyw na polu, wycinając je, wyrzucając w powietrze i wyrywając, aż w końcu na ziemi pozostało jedynie nierówne, kłujące ściernisko.
Z kieszeni wyjął ciężki, szklany przycisk do papierów, mieniący się wszystkimi barwami tęczy, oraz słoiczek z farbą i pędzel.
Zanurzył pędzelek w brązowej farbie i starannie wymalował na powierzchni przycisku litery:
EH.
A pod nimi słowa:
nie zapominamy.
Już prawie świtało. Wkrótce powinien iść do łóżka, a nie byłoby zbyt rozsądnie spóźnić się, przynajmniej przez jakiś czas.
Położył przycisk na ziemi w miejscu, gdzie jeszcze niedawno rosły pokrzywy, tam gdzie, jak oceniał, powinna spoczywać jej głowa, i jedynie przez moment przyjrzawszy się swojemu dziełu, wrócił do ogrodzenia i ruszył biegiem w górę zbocza.
— Nieźle — usłyszał dobiegający z pola garncarza rezolutny głos. — Całkiem nieźle.
Kiedy się odwrócił, nie ujrzał nikogo.