ROZDZIAŁ ÓSMY Rozstania i pożegnania

Czasami nie widział już umarłych. Zaczęło się to miesiąc czy dwa wcześniej, w kwietniu bądź maju. Z początku zdarzało się jedynie od czasu do czasu, teraz coraz częściej.

Świat się zmieniał.

Nik przeszedł na północno-zachodnią część cmentarza, do gęstwiny bluszczu zwisającej z rozłożystego cisu i częściowo przysłaniającej dalszy wylot Egipskiej Ścieżki. Ujrzał rudego lisa i wielkiego czarnego kota z białą obróżką i łapkami, gawędzących pośrodku ścieżki. Gdy się zbliżył, zaskoczone zwierzęta uniosły głowy, po czym umknęły w poszycie, jakby przyłapał je na spiskowaniu.

Dziwne, pomyślał. Znał lisa od czasów szczenięctwa, a kot krążył po cmentarzu, odkąd Nik pamiętał. Poznawały go. Gdy były w nastroju, pozwalały się nawet pogłaskać.

Zaczął przenikać przez bluszcz, ten jednak zagrodził mu drogę. Nik musiał się pochylić, odepchnąć go i się przecisnąć. Ostrożnie stąpał ścieżką, unikając wybojów i dziur. W końcu dotarł do imponującego kamienia, oznaczającego miejsce ostatniego spoczynku Alonso Tomasa Garcii Jonesa (1837-1905, Wędrowcze, Odrzuć Swą Laskę).

Nik przychodził tu co kilka dni od wielu miesięcy: Alonso Jones zwiedził cały świat i z wielką przyjemnością opowiadał chłopcu o swych podróżach. Zaczynał, mówiąc: „Nigdy nie spotkało mnie nic ciekawego". Po czym dodawał ponuro: „I opowiedziałem ci już wszystkie historie", a potem jego oczy błyskały i dodawał: „Poza jedną… czy mówiłem ci kiedyś o…?". I nieważne, czy następne słowa brzmiały: „tym jak uciekłem z Moskwy?" albo: „tym, jak zgubiłem kopalnię złota na Alasce, wartą fortunę", albo: „o stampede bydła w pampasach?". Nik zawsze potrząsał głową, patrzył z wyczekiwaniem i wkrótce w głowie kręciło mu się już od opowieści o wędrówkach i przygodach, o całowanych ślicznotkach i złoczyńcach postrzelonych z pistoletów bądź przebijanych szpadą, o workach złota i diamentach wielkich jak czubek kciuka, zaginionych miastach i olbrzymich górach, parowych pociągach i kliprach, pampasach, oceanach, pustyniach i tundrach.

Nik podszedł do wysokiego, szpiczastego kamienia, na którym wyrzeźbiono odwrócone pochodnie, i czekał, lecz nie dostrzegł nikogo. Zawołał Alonsa Jonesa, zastukał nawet w nagrobek, lecz nikt nie odpowiedział. Nik pochylił się, chcąc wsunąć głowę do grobu i wezwać przyjaciela. Lecz zamiast przeniknąć przez ziemię niczym cień wsiąkający w jeszcze głębszy cień, jego głowa uderzyła o nią z głośnym, bolesnym łupnięciem. Znów zawołał, nie zobaczył jednak nikogo i niczego, toteż ostrożnie opuścił gąszcz zieleni i szarych kamieni i wrócił na ścieżkę. Trzy sroki, siedzące na rozłożystym krzaku głogu, na jego widok zerwały się do lotu.

Nie dostrzegł nikogo, dopóki nie dotarł na południowo-zachodnie zbocze, gdzie pojawiła się znajoma sylwetka Mateczki Slaughter, drobnej niewiasty w wysokim czepku i w płaszczu. Spacerowała między grobami ze spuszczoną głową, przyglądając się dzikim kwiatom.

— Tutaj, chłopcze! — zawołała. — Są tu dzikie nastenturencje. Może zbierzesz mi kilka i położysz na moim grobie?

Nik zebrał bukiecik żółtych i czerwonych nasturcji i zaniósł na nagrobek Mateczki Slaughter, tak spękany i zwietrzały, że pozostały na nim już tylko litery układające się w słowo:


Laugh


— śmiech, co od stu lat dziwiło miejscowych historyków. Z szacunkiem złożył przed nim kwiaty.

Mateczka Slaughter uśmiechnęła się do niego.

— Dobry z ciebie chłopak. Nie wiem, co bez ciebie poczniemy.

— Dziękuję — odparł Nik. Po chwili zapytał: — Gdzie są wszyscy? Jesteś pierwszą osobą, którą dziś spotkałem.

Mateczka Slaughter spojrzała na niego ostro.

— Co sobie zrobiłeś w czoło?

— Uderzyłem się o grób pana Jonesa. Był twardy, ja…

Lecz mateczka Slaughter ściągnęła wargi i przekrzywiła głowę. Bystre, stare oczy przyglądały się Nikowi spod czepka.

— Nazwałam cię chłopcem, prawda? Ale czas mija w mgnieniu oka i teraz jesteś już młodym mężczyzną. Ile masz lat?

— Chyba około piętnastu. Ale wciąż czuję się tak samo jak zawsze — zaprotestował Nik.

Mateczka Slaughter przerwała mu.

— A ja wciąż się czuję jak wtedy, gdy byłam drobnym stworzeniem splatającym wianki ze stokrotek na starym pastwisku. Człowiek zawsze pozostaje sobą, to się nie zmienia. Lecz on sam zmienia się nieustannie i nic na to nie poradzi. — Usiadła na pękniętej kamiennej płycie. Pamiętam noc, gdy się tu zjawiłeś, chłopcze. Powiedziałam: „Nie możemy pozwolić małemu odejść". Twoja matka się zgodziła i wszyscy zaczęli się wykłócać. Wykłócali się i wykłócali, dopóki nie zjawiła się Szara Pani. „Ludu cmentarza" — rzekła — „posłuchaj Mateczki Slaughter. Czy wy nie macie w swych kościach litości?". I wtedy wszyscy się ze mną zgodzili. — Pokręciła drobną głową. — Niewiele się tu dzieje, co odróżniałoby jeden dzień od drugiego. Pory roku się zmieniają. Bluszcz rośnie. Kamienie upadają. Ale twoje przybycie… cóż, cieszę się, że się zjawiłeś, i tyle.

Wstała, wyciągnęła z rękawa brudny kawałek płótna, splunęła na niego, sięgnęła i starła krew z czoła Nika.

— Proszę, teraz wyglądasz elegancko — rzekła surowym tonem. — A nie wiem, kiedy znów cię zobaczę. Uważaj na siebie.

Czując niepokój, jakiego nigdy dotąd nie doświadczył, Nik wrócił do grobowca Owensów. Ucieszył się, widząc oboje rodziców czekających na niego. Gdy się zbliżył, radość zmieniła się w troskę. Dlaczego pan i pani Owens stali po obu stronach grobu jak postaci na witrażu? Nie potrafił nic odczytać z ich twarzy.

Ojciec postąpił krok naprzód.

— Dobry wieczór, Niku — rzekł. — Ufam, że dobrze się miewasz.

— Znośnie — odparł Nik. Tak właśnie odpowiadał pan Owens przyjaciołom, gdy zadawali mu to samo pytanie.

— Pani Owens i ja całe życie marzyliśmy o dziecku — oznajmił pan Owens. — Nie wierzę, że moglibyśmy mieć lepszego syna od ciebie, Niku. — Spojrzał na niego z dumą.

— No tak, dziękuję, ale… — Nik odwrócił się do matki, pewien, że ona powie mu w końcu, co się dzieje. Lecz jej już tam nie było. — Gdzie się podziała?

— Ach. Tak. — Pan Owens sprawiał wrażenie skrępowanego. — Znasz przecież Betsy. Czasami tak bywa, że nie wiesz co powiedzieć. Wiesz?

— Nie — przyznał Nik.

— Spodziewam się, że Silas na ciebie czeka — oznajmił ojciec i on także zniknął.

Minęła już północ. Nik ruszył w stronę starej kaplicy. Podczas ostatniej burzy drzewo wyrastające z rynny wieżyczki runęło, pociągając za sobą garść czarnych łupkowych dachówek.

Usiadł na szarej drewnianej ławce, ale Silas się nie zjawił.

Nagle powiał wiatr. Był późny letni wieczór, kiedy zmierzch trwa wiecznie, lecz mimo ciepła Nik poczuł na ramionach gęsią skórkę.

— Powiedz, że będziesz za mną tęsknił, głuptasie — rzekł głos przy jego uchu.

— Liza? — zdziwił się Nik. Od ponad roku nie widział ani nie słyszał młodej czarownicy. Ostatnio rozmawiali w noc Jacków Wszelkich Fachów. — Gdzie się podziewałaś?

— Obserwowałam — odparła. — Czy dama musi zdradzać wszystkie swe sekrety?

— Obserwowałaś mnie?

— Zaiste, Nikcie Owensie, szkoda życia dla was żywych rzekł głos Lizy przy jego uchu. — Bo jedno z nas jest zbyt głupie, by żyć, i to nie jestem ja. Powiedz, że będziesz za mną tęsknił.

— A dokąd się wybierasz? — zdziwił się, po czym dodał: — Oczywiście, że będę za tobą tęsknić, gdziekolwiek odejdziesz…

— Za głupi — wyszeptała Liza Hempstock i poczuł na dłoni muśnięcie jej palców. — Za głupi, by żyć.

Wargi dotknęły jego policzka w kąciku ust. Ucałowała go lekko, a on był zbyt oszołomiony, zbyt zagubiony, by wiedzieć, co ma robić.

— Ja też będę za tobą tęsknić — rzekł jej głos. — Zawsze.

Powiew wiatru zmierzwił mu włosy — a może to była jej ręka? — a potem poczuł, że jest sam na ławce.

Wstał.

Podszedł do drzwi kaplicy, uniósł kamień leżący obok ganku i wyciągnął zapasowy klucz, pozostawiony tu przez dawno zmarłego kościelnego. Otworzył wielkie drewniane drzwi, nie sprawdzając nawet, czy zdoła przez nie przeniknąć. Uchyliły się, protestując głośno.

Wnętrze kaplicy było ciemne. Nik odkrył, że mruży oczy, usiłując przeniknąć wzrokiem mrok.

— Wejdź, Niku. — To był głos Silasa.

— Nic nie widzę — rzekł Nik. — Jest za ciemno.

— Już? — Silas westchnął.

Nik usłyszał aksamitny szelest, potem trzask zapałki, która zapaliła dwie wielkie świece osadzone w rzeźbionych drewnianych lichtarzach na tyłach pomieszczenia. W ich blasku zobaczył swego opiekuna, stojącego obok skórzanego kufra, z rodzaju tych, których używano na parowcach, dość dużego, by pomieścić nawet śpiącego rosłego mężczyznę. Obok niego stała czarna skórzana torba Silasa, którą Nik widział już wcześniej kilka razy, lecz wciąż niezmiernie mu imponowała.

Kufer wyłożono bielą. Nik wsunął do niego dłoń i dotknął jedwabiu i zaschniętej ziemi.

— To tutaj sypiasz? — spytał.

— Gdy jestem z dala od domu, owszem — przyznał Silas.

Nik się zdumiał. Silas przebywał tu, odkąd pamiętał i dłużej.

— To nie jest twój dom?

Tamten pokręcił głową.

— Mój dom jest daleko, bardzo daleko stąd, jeśli w ogóle nadaje się jeszcze do zamieszkania. W mojej ojczyźnie sporo się działo i wcale nie jestem pewien, co zastanę po powrocie.

— Ty wracasz? — zdziwił się Nik. Rzeczy dotąd niezmienne zaczynały się zmieniać. — Naprawdę nas opuszczasz?

Ale… Jesteś moim opiekunem.

— Byłem twoim opiekunem. Masz już dość lat, by samemu się sobą zaopiekować. A ja muszę strzec też innych rzeczy.

Silas opuścił wieko brązowego skórzanego kufra i zaczął zapinać paski i sprzączki.

— Nie mógłbym zostać tutaj? Na cmentarzu?

— Nie wolno ci — odparł Silas łagodniej niż kiedykolwiek dotąd. — Wszyscy tutejsi ludzie przeżyli już swoje życia, Niku, nawet jeśli były krótkie. Teraz nadeszła twoja kolej. Musisz żyć.

— Mógłbym pójść z tobą?

Silas pokręcił głową.

— Zobaczymy się jeszcze?

— Może. — W głosie Silasa dźwięczała ciepła nuta i coś jeszcze. — A niezależnie od tego, czy ty mnie ujrzysz, czy nie, ja bez wątpienia zobaczę ciebie. — Przysunął kufer do ściany i podszedł do drzwi w kącie. — Chodź za mną.

Nik pomaszerował śladem Silasa krótkimi spiralnymi schodami do krypty.

— Pozwoliłem sobie spakować twoje rzeczy — wyjaśnił Silas, gdy dotarli na dół. Na pudle spleśniałych psałterzy czekała niewielka skórzana walizka, miniaturowa bliźniaczka torby Silasa. — W środku znajdziesz cały swój dobytek.

— Opowiedz mi o Gwardii Honorowej, Silasie — poprosił Nik. — Ty w niej jesteś, panna Lupescu w niej była. Kto jeszcze? Czy jest was wielu? Co robicie?

— Nie dość wielu — odparł Silas. — Zazwyczaj strzeżemy ziem granicznych. Pilnujemy granic.

— Jakich granic?

Silas milczał.

— Masz na myśli powstrzymywanie takich jak Jack i jego ludzie?

— Robimy to, co musimy — odrzekł Silas. W jego głosie dźwięczało znużenie.

— Ale postąpiliście jak należy, no wiesz, powstrzymując Jacków. Oni byli straszni. Byli potworami.

Silas zrobił krok w stronę Nika, który musiał unieść głowę, by spojrzeć w bladą twarz wysokiego mężczyzny.

— Nie zawsze postępowałem słusznie — rzekł Silas. — Kiedy byłem młodszy… robiłem gorsze rzeczy niż Jack. Gorsze niż ktokolwiek z nich. Byłem wtedy potworem, Niku, kimś gorszym od potwora.

Nikowi nie przyszło nawet do głowy zastanawiać się, czy opiekun nie kłamie bądź żartuje. Wiedział, że słyszy prawdę.

— Ale już nim nie jesteś. Zgadza się?

— Ludzie się zmieniają. — Silas umilkł. Nik zastanawiał się, czy jego opiekun coś wspomina. Po chwili mężczyzna dodał: — Opiekowanie się tobą było dla mnie zaszczytem, młodzieńcze. — Jego dłoń zniknęła pod płaszczem i gdy się pojawiła, trzymała stary sfatygowany portfel. — To dla ciebie, weź go.

Nik wziął portfel, lecz go nie otworzył.

— W środku są pieniądze. Dość, byś mógł zacząć nowe życie, ale nie więcej.

— Poszedłem dziś pomówić z Alonso Jonesem, ale go tam nie było. Albo jeśli był, to ja go nie widziałem. Chciałem, żeby mi opowiedział o odległych miejscach, które odwiedził, wyspach i delfinach, lodowcach i górach, miejscach gdzie ludzie ubierają się i jedzą najdziwniejsze rzeczy. — Nik się zawahał. — Te miejsca wciąż tam są, prawda? Poza cmentarzem jest cały wielki świat. Czy mogę go zobaczyć? Mogę tam pojechać?

— Silas przytaknął.

— Owszem, jest tam cały wielki świat. W wewnętrznej kieszeni walizki znajdziesz paszport, wystawiony na nazwisko Nikt Owens. Niełatwo go było zdobyć.

— A gdybym zmienił zdanie, mogę tutaj wrócić? — spytał Nik, po czym sam sobie odpowiedział: — Jeśli wrócę, to będzie miejsce, ale już nie dom.

— Chcesz, żebym cię odprowadził do bramy? — spytał Silas.

Nik pokręcił głową.

— Lepiej, żebym zrobił to sam. Uhm. Silasie. Gdybyś kiedyś miał kłopoty, wezwij mnie. Zjawię się i pomogę.

— Ja — odrzekł Silas — nie miewam kłopotów.

— No tak, pewnie nie. Ale jednak.

Krypta była ciemna, pachniało w niej pleśnią, wilgocią i starymi kamieniami. Po raz pierwszy wydała mu się bardzo mała.

— Chcę poznać życie — oznajmił Nik. — Chcę ująć je w dłonie. Chcę zostawić ślad stopy na piasku bezludnej wyspy, chcę grać z ludźmi w piłkę. Chcę… — Zastanawiał się chwilę. — Chcę wszystkiego.

— To dobrze. — Silas uniósł dłoń, jakby odgarniał włosy z oczu, niezwykle nietypowym gestem. — Jeśli kiedykolwiek zdarzy się, że będę miał kłopoty, faktycznie poślę po ciebie.

— Chociaż nie miewasz kłopotów?

— Jak powiedziałeś.

Na ustach Silasa pojawił się wyraz, który mógł być uśmiechem, może grymasem żalu, a może jedynie grą cieni.

— A zatem żegnaj, Silasie. — Nik wyciągnął rękę, jak wtedy, gdy był mały.

Silas ujął ją chłodną dłonią barwy starej kości i uścisnął z powagą.

— Żegnaj, Nikcie Owensie.

Nik podniósł swą walizeczkę. Otworzył drzwi, przekroczył próg krypty i ruszył zboczem w stronę ścieżki, nie oglądając się za siebie.

Brama już dawno była zamknięta. Zastanawiał się, czy nadal go przepuści, czy będzie musiał wrócić do kaplicy i zabrać klucz. Gdy jednak dotarł na miejsce, odkrył, że mała boczna furtka wciąż stoi otworem, jakby na niego czekała, jakby sam cmentarz się z nim żegnał.

Przy otwartej furtce ujrzał bladą, pulchną postać. Uśmiechnęła się, gdy się zbliżył, w promieniach księżyca dostrzegł łzy w jej oczach.

— Witaj, matko — powiedział.

Pani Owens otarła oczy wierzchem dłoni, potem rąbkiem fartucha. Pokręciła głową.

— Wiesz, co teraz zrobisz? — spytała.

— Zobaczę świat — odparł Nik. — Wpadnę w tarapaty, wyzwolę się z nich. Odwiedzę dżungle, wulkany, pustynie i wyspy. I ludzi. Chcę poznać mnóstwo ludzi.

Pani Owens nie odpowiedziała od razu, przyglądała mu się. A potem zaczęła śpiewać piosenkę, którą Nik pamiętał, tę samą, którą nuciła mu, kiedy był malutki, którą usypiała go w dzieciństwie.

Śpij, maleńki, słodko śpij,

pośpij jeszcze chwile,

gdy dorośniesz, ruszysz w świat,

jeśli się nie mylę.

— Nie mylisz się — wyszeptał Nik. — I ruszę.

Poznasz miłość,

tańca krztynę,

znajdziesz skarb

i swoje imię.

I wtedy pani Owens przypomniała sobie ostatnie linijki i odśpiewała je synowi.

Radość życia,

ból i winę.

Nie zostaniesz w tyle.

— Nie zostaniesz w tyle — powtórzył Nik. — Trudne wyzwanie, ale się postaram.

Próbował objąć matkę, jak to robił, gdy był dzieckiem. Równie dobrze jednak mógłby spróbować uchwycić mgłę, bo został na ścieżce sam.

Postąpił krok naprzód, przechodząc przez furtkę prowadzącą poza cmentarz. Wydało mu się, że słyszy głos, mówiący: „Jestem z ciebie taka dumna, mój synu", ale może jedynie go sobie wyobraził.

Na wschodzie letnie niebo zaczynało już jaśnieć i tam właśnie ruszył Nik: w dół wzgórza, w stronę żywych, i miasta, i świtu.

W torbie miał paszport, w kieszeni pieniądze. Na jego wargach tańczył uśmiech, choć niepozbawiony czujności, bo świat to większe miejsce niż mały cmentarz na wzgórzu, ma w sobie tajemnice i niebezpieczeństwa, nowych przyjaciół, których może poznać, i starych, których odkryje na nowo. Błędy, które popełni, i wiele ścieżek, na które trafi, nim w końcu powróci na cmentarz bądź pojedzie z Panią na szerokim grzbiecie wielkiego siwego ogiera.

Lecz pomiędzy tą chwilą a chwilą obecną rozciągało się życie i Nik wkroczył w nie z otwartymi oczami i sercem.

Загрузка...