Harrington Bayley Statek, który żeglował po oceanie Kosmosu

Rim należy do ludzi, którzy by wetknęli głowę do piekła po to tylko, żeby się przekonać, jak tam gorąco.

Jest krzepko zbudowany, niezbyt wysoki — ale dziś kiedy się spojrzy na niego, te cechy fizyczne po prostu się nie liczą. Zostaje obraz niechlujnego, zapijaczonego wałkonia, który się bez przerwy drapie, ponieważ od lat przestaliśmy się myć i prać garderobę.

Trzeba przyznać, że nieźleśmy się z Rimem urządzili. Siedzimy sobie w statku kosmicznym gdzieś za Neptunem i mamy za zadanie badać zasięg cząstek wysokiej energii, no i tak w ogóle. Czy może raczej jest to zadanie Rima, bo ja nie mam zielonego pojęcia o fizyce. Moja rola polega Jedynie na dotrzymaniu mu towarzystwa — żeby nie czuł się samotny.

Może to i śmieszne, ale jestem starym kumplem Rima i jeśli mam być szczery, nigdy jakoś nie miałem na Ziemi szczęścia do pracy, więc jak mi Rim zaproponował takie jedwabne życie, chętnie zamieniłem na nie moją dotychczasową tułaczkę.

Rim jest w tej chwili jednym z najwybitniejszych fizyków naszego systemu i mógłby prowadzić znacznie poważniejsze badania, ale odkąd pobił dyrektora Ośrodka Badań Sub-Nuklearnych Uniwersytetu Londyńskiego, jest to jedyne zajęcie, jakie mu zaoferowano. Mimo to jednak podoba mi się tutaj.

Właściwie jest fajnie. Może nie jak w piekle — na to jest za zimno — ale w kabinach mamy przytulnie i ciepło. Od czasu do czasu Rim zniża się do tego, żeby poświęcić parę godzin na tropienie tych swoich cząstek, czy jak im tam, ale przeważnie obijamy się popijając i kłócąc się, co czasem prowadzi nawet do bijatyk. Z reguły zwycięża Rim, ale przysięgam, że zanim mnie wykończy, pokażę mu, gdzie raki zimują. Mamy ogromne zapasy piwa, starczą na cały rok, a jak nam się skończą, wrócimy na Ziemię zatankować i — znów w Kosmos.

Kiedy ostatnim razem byliśmy na Ziemi, zmyli Rimowi głowę za to, że przysyła kiepskie sprawozdania, ale ostatnio naprawdę nie zauważyłem, żeby robił cokolwiek.

I trudno mieć mu to za złe. Takie zajęcie musi być cholernie nudne dla faceta w rodzaju Rima, którego stać na coś więcej.

Czasem, jak już mamy dość siedzenia w środku, wkładamy skafandry i wychodzimy na zewnątrz. Rozsiadamy się wygodnie, pociągamy sobie piwo przez zawory skafandrów i podziwiamy wszechświat. Kosmos to wspaniały widok, zwłaszcza tu, gdzie Słońce robi wrażenie po prostu bardzo jasnej gwiazdy. Jest zupełnie ciemno, ale nie mgliście, to znaczy widoczność jest bardzo dobra, tyle że w pobliżu nie ma nic do widzenia. Jest zimno i pusto.

Ale nam to z Rimem nie przeszkadza. Obaj mieliśmy już w życiu dość ludzkiego towarzystwa, a jeszcze do tego słyszałem, że na Ziemi mówi się ostatnio o prohibicji.


I właśnie kiedy tak sobie siedzieliśmy pewnego dnia na zewnątrz, stwierdziłem nagle, że coś widzę.

Pokazałem to Rimowi. Mały, ciemny przedmiot, zbyt mały i odległy, by można było rozróżnić jakieś kształty; w każdym razie przesłaniał gwiazdy i odbijał ich światło.

— Wiesz co — powiedział z niedowierzaniem Rim — to może być asteroid.

Ten pomysł przypadł mu do gustu. Nigdy dotychczas nie spotkaliśmy jeszcze asteroidu, ale w magazynku mieliśmy jakieś materiały wybuchowe na wypadek, gdyby nam się trafił. Rim kocha pirotechnikę.

Wgramoliliśmy się z powrotem przez właz, zdjęliśmy hełmy i weszliśmy do sterowni. Nie minęła chwila, a Rim miał go już na monitorze i robił namiary.

— Porusza się z szybkością trzydziestu mil na godzinę — powiedział włączając dysze manewrowe. Chodźmy, przyjrzyjmy mu się.

— Trzydzieści mil na godzinę? To chyba niezbyt wielka szybkość, co?

— W stosunku do nas. - Poprzez skołtunione włosy i bokobrody, które zarastały mu twarz, dostrzegłem nieznaczną zmarszczkę na jego czole. - Wydaje mi się, że on leci po tej samej orbicie co my.

— To dlaczego ma w porównaniu z nami różnicę szybkości trzydziestu mil na godzinę? Powinien poruszać się z tą samą szybkością.

Rim nie odpowiedział. Trzymał przy ustach butelkę. Ale kiedy zbliżyliśmy się do asteroidu, zaczął niecierpliwie postukiwać w masometr. Wreszcie grzmotnął w niego brutalnie.

— Hej, co się dzieje? — zawołałem.

— Masometr nie działa — mruknął.

— Jak to nie działa? Musi działać.

— Nie bądź idiotą, przecież ta rzecz musi mieć jakąś masę! W każdym razie jesteśmy już na tyle blisko, że możemy wyleźć na zewnątrz i dokładnie ją sobie obejrzeć.

No i cóż, okazało się, że to wcale nie był asteroid.


Dziwny ten przedmiot mógł mieć jakieś pół mili długości i mniej więcej siedem razy mniejszą szerokość. Pokrywały go biegnące wzdłuż i zachodzące na siebie listwy z jakiegoś ciemnego materiału. Gdybym powiedział, że wyglądało to śmiesznie, użyłbym grzecznego eufemizmu.

Jedno jest pewne: nie potrafiłem ocenić jego kształtu, widziałem tylko, że jest niewątpliwie dłuższy niż szerszy. Za każdym razem kiedy usiłowałem skupić na nim uwagę, żeby dokonać jego oceny wizualnej, umykał mi jakoś, nie ruszając się właściwie z miejsca. Miałem złudzenie, że jest śliski jak ryba.

I jeszcze jedna zabawna rzecz. W przestrzeni kosmicznej nie istnieje pojęcie „góry” i „dołu”; jest tylko tu i tam. A mimo to — niech mnie diabli — ilekroć na niego spojrzałem, odnosiłem wrażenie, że patrzę w górę. I cały czas miałem ochotę wdrapać się na to coś, żeby zobaczyć, co jest na wierzchu. Właściwie to obydwaj mieliśmy ochotę. Włączyliśmy silniczki skafandrowe i okrążaliśmy ten przedmiot, próbując się zorientować, co tu nie gra. Ale wszystko na nic: z każdego miejsca wyglądał tak samo i za każdym razem miałem to kretyńskie uczucie, że patrzymy na niego z dołu i że na wierzchu jest coś ciekawego, co warto zobaczyć.

W końcu zdecydowaliśmy się: wylądowaliśmy bezpośrednio na tej rzeczy. Włączyłem radiotelefon i usłyszałem, jak Rim drapie się wewnątrz swego skafandra.

— No więc to nie jest przedmiot pochodzenia naturalnego — zawyrokował. - To dzieło rąk ludzkich.

— O rany — zachichotałem — nigdy bym się tego nie domyślił, gdybyś mi nie powiedział.

— Zamknij się. - Oddalił się wściekły mrucząc coś pod nosem i pochylony zaczął badać dziwny kadłub. W chwilę później znów usłyszałem jego głos; tym razem zabrzmiał donośnie, przyjacielsko — Rim znalazł coś interesującego.

— Jakiś dziwny materiał — powiedział. - Nie mogę wydobyć z niego żadnego dźwięku.

— A jakiego dźwięku się spodziewałeś w przestrzeni kosmicznej?

— To znaczy nie widzę, żeby przekazywał drgania, kiedy uderzam w kadłub rękawicą. Nie czuję nawet, żeby moja ręka natrafiała na jakikolwiek opór — chociaż się zatrzymuje, tak jak powinna. I wiesz co? Mimo wszystko nasz masometr działał!

— Wielka rzecz! — parsknąłem ironicznie.

Rim wyprostował się i zbliżył do mnie.

— Piwo mi się skończyło. Nie masz przypadkiem?

W milczeniu wręczyłem mu butelkę słuchając niesamowitych bulgotów, wydobywających się z jego gardła, kiedy ciągnął piwo przez otwór w hełmie.

Widocznie suszyło go z podniecenia. W ciągu czterdziestu sekund opróżnił butelkę, cisnął ją w próżnię, zamrugał i mętnym spojrzeniem zaczął szacować nasze odkrycie. Miałem wrażenie, że to piwo wycieka mu oczami.

— To jest statek — orzekł. - To nie może być nic innego. A jeżeli to jest statek, to musi być wydrążony w środku. Chciałbym tam zajrzeć.

— Wolałbym raczej, żebyś poprzestał na prześwietleniu go.

— Ach… — Rim osunął się wewnątrz swego skafandra, co przy braku siły ciężkości odpowiada właściwie rzuceniu się na fotel. Miewa momenty chandry i widziałem, że właśnie jeden z nich nadchodzi.

— Zostań tutaj — polecił mi po chwili. - Idę po moją torbę z narzędziami.

Mało mnie nie wystrzelił w Kosmos strumieniem gazów ze swoich silniczków, z taką szybkością śmignął do naszego statku. Oczyma wyobraźni widziałem, jak się tam miota, przeklina i wywraca wszystko do góry nogami. Od sześciu miesięcy nie był w laboratorium i na pewno pozapominał, gdzie co ma. Mimo to jednak zjawił się po jakichś dwudziestu minutach z torbą narzędzi i baterią pomocniczą zawieszoną na szyi.

— Jupiii! Jestem! — wrzasnął pokonując błyskawicznie dziesięciomilową przestrzeń dzielącą go od obcego statku. Zanim znalazłem się w miejscu jego lądowania, zdążył już przyczepić się do kadłuba i montował właśnie świder elektryczny.

— Co masz zamiar zrobić? - zapytałem.

— Wyborować dziurę.

— Czyś ty zwariował?… — zacząłem, po czym zniżyłem głos. - Słuchaj, gdyby ci ludzie chcieli do nas wyjść, już dawno by to zrobili. Trzeba mieć trochę taktu. A poza tym nie możesz przecież po prostu wywiercić dziury w czyimś statku! Możesz im wypuścić całe powietrze!

— Nic im nie będzie — odparł niedbale. - Jeżeli są na tyle mądrzy, że potrafią odbywać podróże kosmiczne, to tym bardziej dadzą sobie radę z niewielką dziurką. Zresztą wiercę wyłącznie po to, żeby się przekonać, z czego zbudowany jest ten kadłub.

Z tymi słowy włączył prąd i pochylony nad świdrem przyłożył go do kadłuba.


Przez chwilę przyglądałem się, jak czubek wiertła wchodzi w substancję przypominającą drewno, ale wkrótce ogarnęło mnie niezwykłe uczucie i stwierdziłem, że nie mogę dłużej patrzeć.

Okrążyłem statek, bezmyślnie podziwiając jego dziwną pękatą sylwetkę. Nie wiem dlaczego, ale wypatrywałem kilu — którego oczywiście nie było. Naturalnie ulegałem temu samemu dziwnemu złudzeniu, które mówiło mi, że ten statek płynie w pozycji pionowej.

Płynie? No tak. Tak sobie pomyślałem. Można się chyba wyrazić, że coś płynie w przestrzeni kosmicznej.

Miałem właśnie wrócić do Rima, żeby zobaczyć, jak sobie radzi, kiedy moją uwagę przykuł jakiś ruch. Coś ostrego i błyszczącego wyłaniało się z burty statku.

— Rim! — wrzasnąłem przerażony. - Wiertło przechodzi na drugą stronę!

Czubek wiertła znieruchomiał.

— Jak daleko jesteś?

— Będzie z pięćdziesiąt jardów!

Rim zaklął z niedowierzaniem i śmignął w moją stronę. Mało mu oczy nie wylazły na widok metalowego czubka.

— To wiertło ma zaledwie osiem cali długości. Jak mogło wejść na grubość pięćdziesięciu jardów? Idź zobacz — nie, poczekaj!

Dodał gazu i błyskawicznie okrążył statek. l

— Wyjmuję wiertło — oznajmił. - Czy czubek się rusza?

— T… tak — bąknąłem obserwując czubek wiertła, który to wychodził, to się chował. - Zrobiłeś dwie dziury zamiast jednej!

— To niemożliwe! No, złap za ten koniec i poruszaj nim trochę, musimy się upewnić.

Po chwili wahania chwyciłem mocno metalowe wiertło. Popychając i pociągając je na przemian pokonywałem opór pochodzący jedynie od Rima. Jego głos ryknął mi w ucho:

— Rękojeść! Lata mi w dłoni!

— Ja się boję — wyrażał to zarówno mój ton, jak i moje słowa.

— To chodź tu do mnie, ja też się boję!

Byłem zdumiony, że Rim może się czegokolwiek bać, ale ta świadomość tylko dodała mi skrzydeł. Kiedy jednak się do niego zbliżyłem, Rim najwyraźniej zdążył już wziąć się w garść, chociaż w dalszym ciągu pochylony nad świdrem trzymał go w kurczowym uścisku.

— Wiesz, co ja myślę? - szepnął gapiąc się na mnie. - Że tam w środku nie ma żadnej przestrzeni!

— Jak to, uważasz, że ten statek jest w środku pełny?

— Ależ skąd — potrząsnął głową z rozdrażnieniem. - Słuchaj, pamiętasz, na ile to wiertło wystaje z drugiej strony?

— Na jakieś cztery cale.

— A wiesz, na jaka głębokość je włożyłem? Czterech cali! Czubek wchodzi tutaj i wychodzi natychmiast pięćdziesiąt jardów dalej! Między burtami statku nie ma żadnej odległości! A brak odległości oznacza brak przestrzeni. Wewnątrz tego statku nie ma żadnej przestrzeni.

Na dłuższa chwilę zaległa cisza.

— Wiesz co, wracajmy — powiedziałem niepewnie.

Rim mruknął coś do siebie potrząsając głową, ale wyciągnął świder i wyłączył prąd.

I wtedy nagle świder zaczął się giąć i migotać jak płomień, a nie ciało stałe. Ale to nie wszystko. Ręka Rima, w której trzymał narzędzie, tak samo zaczęła się giąć i migotać, snuć się jak smuga dymu w podmuchach wiatru. Na widok nieprawdopodobnych wprost odkształceń własnej ręki Rim dziko wrzasnął.

Teraz już i część jego wyposażenia kosmicznego zachowywała się podobnie. Wyglądało to tak, jakby nagle zaczęło Rima wsysać do otworu, który wyborował.

— Rim, uciekaj! — krzyknąłem, zbyt przerażony, żeby mu pomóc.

Przez chwilę patrzył z niedowierzaniem, jak jego ciało wydłuża się i faluje, a potem włączył silniczki skafandra i zanim się zorientowałem, co się dzieje, obaj, nie zwracając na siebie nawzajem najmniejszej uwagi, gnaliśmy nieprzytomnie w stronę naszego statku. Oślepiony z pośpiechu, wlazłem do środka i stwierdziłem, że Rim już tam na mnie czeka. - Rim — powiedziałem bez tchu. - Aleś się pospieszy: Nic ci nie jest?

— A co ma mi być! - burknął poirytowany. - Jasne że nic. Przecież to nie mnie zdeformowało, tylko przestrzeń którą ja zajmuję.

Przyjrzałem się bliżej jego ciału, ale nie dostrzegłem najmniejszych odkształceń. Był w dalszym ciągu tym samym krzepkim, odrażającym Rimem.

Zdjął zębami kapsel z butelki i zaczął żłopać piwo, które ciekło mu po brodzie i piersiach. Ja też sobie wziąłem piwa. Było tak cudowne, że bym się w nim chętnie wykąpał, tyle że nie miałem tego w programie. - Nie rozumiesz, co się stało? — zapytał między jednym a drugim łykiem, rzucając się na leżankę. - Przez ten otwór wlewała się przestrzeń. Tam w środku nie było żadnej przestrzeni. Teraz już wiemy: przestrzeń zachowuje się jak ciecz.

— A ja myślałem, że przestrzeń to jest po prostu nic — odparłem wydając podobne jak on gulgotanie.

— Przestrzeń ma określoną strukturę — stwierdził poważnie. - Kierunki: północ, południe, wschód, zachód, zenit, nadir. Ma także odległość. Rany boskie! — Jego przejrzałe piwne oczy ożywiły się nagle z podniecenia. Zerwał się z leżanki i włączył wszystkie monitory kamer zewnętrznych. - Popatrz! Cały wszechświat gwiezdny zawarty jest w przestrzeni. Wszystko! Z wyjątkiem… — Jego głos znów przeszedł w bełkot. Wypuścił z ręki pustą butelkę i sięgnął po drugą do jednej z piętrzących się wszędzie skrzynek. Powoli znowu opadł na leżankę w ponurej zadumie.

— Jednego nie mogę zrozumieć — zagaiłem. - A mianowicie dlaczego ta rzecz przypomina mi grecką tryremę.

Byłem szczęśliwy, że znów znalazłem się w naszej przytulnej kabinie. Światło mamy zawsze nastrojowe i jeśli nie liczyć gnijących odpadków jedzenia i smrodu, jest naprawdę bardzo przyjemnie. Najchętniej zapomniałbym w ogóle o spotkaniu z tym obcym ciałem — zakłóciło nam tylko spokój.

— Nie przejmuj się — powiedziałem pocieszająco. Mieliśmy trudny dzień. Chodź, napijemy się.

Ale Rim nie dał się pocieszyć, więc zaczęliśmy się zalewać w ponurym milczeniu. Nieraz w trakcie tej wyprawy zdarzały nam się takie pijackie wyskoki, zwłaszcza kiedy ogarniały nas wspomnienia naszych niepowodzeń doznanych wśród bliźnich na Ziemi, ale nigdy jeszcze nie widziałem, żeby Rim zalewał się z taką rozpaczą.

W parę godzin później ciężko dysząc zdołał przyjąć pozycję siedzącą.

— Czy ty nie rozumiesz… — powiedział ochryple, z trudem dobierając słowa. - Czy ty nie rozumiesz, na czym polega dowcip z tym statkiem? Przecież on płynie w przestrzeni jak okręt po wodzie. Jest rzeczywiście poza przestrzenią — poza wymiarami. Ale on się na nich unosi i my widzimy tę część, która na skutek ciężaru znajduje się poniżej linii zanurzenia… to znaczy zanurzenia w przestrzeni.

— Ale przecież on nie ma żadnego ciężaru — zaoponowałem niezbyt przytomnie. Mieliśmy już wtedy obaj nieźle w czubie.

— Chodzi o ciężar w ich sensie, nie w naszym, idioto. O rany, ale jeśli przestrzeń jest dla nich wodą, to co jest dla nich powietrzem? A my, wiesz, czym dla nich jesteśmy? Rybami w morzu. Które nigdy nie osiągną powierzchni.

Macając na oślep podszedł do mnie, aż dotknął ręką mojego ramienia.

— Wiesz, co ci powiem: nigdy już nam się więcej nie trafi taka okazja.

— Jaka znów okazja?

- Żeby zobaczyć, jak to jest tam, gdzie nie ma przestrzeni. Wchodzę do tego statku.

— Ale przecież nie możesz tego zrobić…

— Jak to nie mogę? Będziesz mi mówił, co ja mogę, a czego nie mogę? Mnie, Rimowi, Rimowi Wielkiemu? Gdyby nie ja, toby cię tu przecież nie było. Dalej byś się wycierał po rynsztokach na Ziemi.

Nawet w moim pijanym widzie zorientowałem się, że Rim osiągnął stadium rozdrażnienia, po którym zwykle następowało stadium rozczulania się nad sobą. I tak nie mogłem zrobić nic, żeby temu zapobiec, a przynajmniej było to jakieś urozmaicenie. W każdym razie w porównaniu z innymi szalonymi pomysłami, jakie mogły mu w tym stanie strzelić do głowy, ten był oryginalny. Zawierał element ryzyka.

— Zastanów się — zacząłem mu jednak perswadować. - Jakim cudem zamierzasz dostać się na ten statek. Przecież on nie ma żadnych otworów. Gdybyś więcej czasu spędzał w laboratorium… — Właśnie w laboratorium! — Z oczu Rima trysnęły wielkie brunatne łzy. - Uniemożliwili mi jakąkolwiek poważniejszą pracę naukową! Zesłali mnie tu, gdzie według nich nic nie będę mógł zrobić…

— Geniusz rzadko kiedy bywa doceniony — usiłowałem go pocieszyć.

— Zobaczysz, Rim zrobi jeszcze odkrycie, które zadziwi wszystkich. Rim zbada istotę przestrzeni. Przekonasz się.

— Ale, stary, tam się naprawdę nie ma jak dostać.

— Nie ma jak! Parę uncji materiału wybuchowego w zupełności wystarczy. Najważniejsze tylko, żebym tam wszedł, zanim wedrze się do środka ta cholerna przestrzeń, i tylko patrzył… patrzył…

Jego głos przeszedł w znajomy bełkot. Zdumiony zerwałem się na nogi. Rim był naprawdę pijany!

— No dobrze, a co z ludźmi, którzy są tam wewnątrz?


Obrzucił mnie wrednym spojrzeniem, jakiego nigdy dotychczas u niego nie widziałem. Do tej pory nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo nienawidzi społeczeństwa za to, że tak się z nim obeszło — mimo że była to przecież jego wina. Teraz postanowił odegrać się na sile, jaką stanowił kodeks moralny tego społeczeństwa.

— Z ludźmi!? - ryknął. - Odrobina przestrzeni im nie zaszkodzi! To wszystko dla dobra nauki!

Potrząsnąłem głową z całą stanowczością, na jaką mnie było stać.

— Nigdzie nie idziesz.

— I ty będziesz mówił Rimowi, co ma robić, tak? — Pokiwał głową nieprzytomnie i jego pięść wylądowała na moim nosie. Zachwiałem się. Mimo bólu, mimo błyskawic, które przeszywały mój mózg, usiłowałem ocenić sytuację, zanim przewróciłem się na krzesło. Rim nacierał. Odwróciłem się na bok, żeby uniknąć następnego ciosu, i jednocześnie rozglądałem się za czymś, czym mógłbym go uderzyć. Butelka! W zasięgu ręki miałem pustą butelkę. Sięgnąłem po nią podnosząc się jednocześnie z ziemi.

Rim przyczajony, też zamierzał się na mnie butelką.

— Aha, więc idą w ruch butelki — warknął i rąbnął swoją o krawędź stołu. Tego jeszcze nie było.

— Rim! — krzyknąłem przerażony. - Przecież znamy się od dziecka!

Tyłem wycofałem się pod ścianę; z osłupienia butelka wypadła mi z ręki. Rim zbliżał się do mnie z dumą wystawiając wyszczerbione szkło i robiąc takie ruchy, jakby chciał mnie uderzyć. W ostatniej chwili cisnął stłuczoną butelkę gdzieś w bok i ulokował na mojej szczęce jeden ze swoich najpotężniejszych ciosów.

I wtedy właśnie opuściłem na jakiś czas naszą kabinę, żeby się przenieść w szczęśliwsze rejony nieświadomości.

Kiedy oprzytomniałem, Rima już nie było. Nie wiem, jak długo mogło to trwać, myślę, że z pięć, dziesięć minut.

Byłem zbyt zamroczony, żeby za nim pójść. Wstałem z jękiem, trochę się nad sobą użaliłem i znów zająłem pozycję leżącą, tym razem jednak na kanapie. Głowa mi pękała, ale chyba nie tylko od piwa.

Po raz pierwszy w życiu poczułem wyrzuty sumienia. Dlaczego — nie rozumiem. To już raczej Rim powinien je mieć, nie ja. A jednak powlokłem się do lustra, przed którym stałem długo, acz chwiejnie, wpatrzony w przerażający widok, jaki sobą przedstawiałem.

— Wyglądasz koszmarnie — rzuciłem rozpaczliwe oskarżenie pod własnym adresem. - Wyglądasz tak samo koszmarnie jak on.

Przez chwilę pocieszałem się, że może nie aż tak, po czym zainteresowałem się, co on robi. Włączyłem główny ekran, który ukazał mi obcy statek. Powiększając obraz kilkakrotnie spostrzegłem mojego partnera majstrującego coś w dolnej części rufowej. Nagle zobaczyłem, jak cofa się błyskawicznie i jak zaraz potem silna eksplozja wyrywa w burcie statku pokaźną dziurę.


Rim natychmiast dał nura w ten otwór, ale w ciągu tamtych paru krótkich sekund, zanim mi zniknął z oczu, zdołałem jeszcze zobaczyć, jak skręca się i wije, niby pod działaniem silnego prądu. Już po chwili jednak przestałem się nim interesować, całkowicie pochłonięty tym, co działo się ze statkiem.

Kiedy mianowicie wdarła się do jego wnętrza przestrzeń, zaczął tonąć. To znaczy stawał się jakby większy, wyrazistszy, bardziej majestatyczny. W miarę jak coraz głębiej się zanurzał, wyjaśniała się powoli zagadka jego kształtu, aż wreszcie ukazał się nam, rybom, w całej swojej okazałości: z kilem, który jednak był, wygiętą linią dzioba, burtami i rufą. Dostrzegłem nawet wiosło sterowe.

Powoli w gwiezdnym wszechświecie wyłonił się pełny obraz statku kołysanego prądami przestrzeni. Wreszcie, kiedy zatonął już całkowicie, zobaczyłem wszystko dokładnie: odkryty pokład, martwą załogę i wielki kwadrat żagla, a koło niego piękną młodą parę, która tym statkiem płynęła: młodzieńca o twarzy poety — ze złotą obręczą na szyi i krótkim sztyletem, symbolem władzy, u boku — i piękność w zwiewnej szacie, z kunsztowną fryzurą, objętych w uścisku. Na ich obliczach śmierć rozlała wyraz pogodnego spokoju. Oczywiście mieli po jakieś dziesięć metrów wzrostu…


W ciągu paru minut statek zaczął się rozpadać. Na widok maleńkiej postaci przedzierającej się przez szczątki zęz automatycznie włączyłem radiotelefon. Usłyszałem chrapliwy oddech Rima. Wszystko odbywało się według programu. Za pomocą silniczków skafandrowych błyskawicznie pokonał niewielką odległość dzielącą go od szlachetnej pary. Na tle ich wdzięcznych postaci przypominał ordynarnego karła.


Po chwili ich zanurzone w przestrzeni ciała też się zaczęły rozpadać; rozpływały się w wirujących drobinkach, krótkich błyskach i spiralach. Aż wreszcie cały statek, nasiąknięty wodą, a raczej przestrzenią, rozleciał się na maleńkie cząstki pogrążając się w niebycie.

— O rany — drżącym głosem wyjąkał Rim. - Jestem mordercą.

W dziesięć minut później na ekranie była już tylko czarna pusta przestrzeń. Rim wrócił na nasz statek i opryskliwie burknął, że nie dowiedział się dosłownie niczego więcej na temat, jak to jest tam, gdzie nie ma przestrzeni.

Wobec tego obaj sięgnęliśmy po butelki.


Całe sprawozdanie naukowe Rima za ten rok brzmiało: „Natknąłem się na statek żaglowy. Zatopiłem go”. Mam nadzieję, że nie stracimy przez to posady; nie wiem, czy by nam się trafiła druga taka gratka. W każdym razie piwa nam starczy jeszcze na jakieś trzy miesiące, a potem zobaczymy.

Przepraszam, obawiam się, że tego piwa starczy nam najwyżej na dwa miesiące, a może nawet na miesiąc?

Następnego dnia Rim zaśmiewając się powiedział:

— Wiesz, jakoś nie mogę sobie tego wyobrazić — że są takie istoty, dla których przestrzeń jest ciężką cieczą! Chciałbym zobaczyć ich samoloty.

— Właśnie — odparłem. - A ja jestem ciekaw, co będzie, jak wynajdą łodzie podwodne.


Przełożyła z angielskiego Zofia Uhrynowska

Загрузка...