Pewność, że wojna jest bliska, Marcus Apollo zyskał w chwili, kiedy podsłuchał, jak trzecia żona Hannegana powiedziała dziewce służebnej, że jej ulubiony dworzanin wrócił bez szwanku z misji do obozu Szalonego Niedźwiedzia. Fakt, że wrócił żywy z obozu nomadów, oznaczał, iż szykuje się wojna. Z pozoru misja emisariusza polegała na tym, że miał powiedzieć plemionom z równiny, iż cywilizowane państwa zawarły układ o nazwie „Bicz Boży”, dotyczący spornych terenów, a następnie wezmą srogi odwet na ludach wędrownych i grupach bandytów, jeśli te nie zaprzestaną swoich łupieżczych wypraw. Ale nikomu jeszcze nie udało się zanieść takiej wiadomości Szalonemu Niedźwiedziowi i zachować życie. Tak więc — wnioskował Apollo — ultimatum nie zostało przekazane i emisariusz Hannegana wyruszył na równiny z jakimś innym zadaniem. A zadanie to było aż nadto oczywiste.
Apollo uprzejmie torował sobie drogę wśród ciżby gości, bystrze rozglądając się za bratem Klaretem i starając się przyciągnąć jego wzrok. Wysoka postać Apolla, okryta surową czarną sutanną z małą, barwną wstęgą w talii określającą jego godność, stanowiła rażący kontrast z kalejdoskopowym kłębowiskiem barw ubiorów innych gości zgromadzonych w sali bankietowej, więc bardzo szybko przyciągnął spojrzenie swojego kleryka i wskazał mu gestem stół z napojami chłodzącymi, który przeobraził się już w śmietnik resztek, obślizgłych od tłuszczu czarek i paru pieczonych gołąbków, wyglądających zresztą jakby zbyt długo trzymano je w piecu. Apollo skierował się ku resztkom ponczu w dzbanie z chochlą, przyjrzał się martwemu karaluchowi pływającemu wśród przypraw i w zamyśleniu podał najpierw czarkę bratu Klaretowi, kiedy kleryk stanął obok niego.
— Dziękuję, messer — powiedział Klaret, który nie zauważył karalucha. — Chciałeś mnie zobaczyć, panie.
— Jak tylko skończy się przyjęcie. U mnie. Sarkał wrócił żywy.
— Och!
— Nigdy nie słyszałem bardziej wymownego „och”. Przypuszczam więc, że pojmujesz, co to za sobą pociąga?
— Bez wątpienia, messer. Oznacza, że układ był ze strony Hannegana podstępem i że zamierza wykorzystać go przeciwko…
— Sza! Później. — Oczy Apolla zasygnalizowały zbliżanie się jakiegoś słuchacza i kleryk napełnił powtórnie swoją czarkę. Całe jego zainteresowanie skupiło się teraz na ponczu i nie patrzył na szczupłą, ubraną w suknię z mory postać, która kroczyła w ich stronę od wejścia. Apollo uśmiechnął się oficjalnie i ukłonił mężczyźnie. Wymienili krótki i najwyraźniej chłodny uścisk dłoni.
— No, no, thon Taddeo — rzekł kapłan — twoja obecność zdumiewa mnie. Myślałem, że wystrzegasz się tego rodzaju świątecznych zgromadzeń. Cóż szczególnego jest w tym właśnie, że przyciągnęło tak wybitnego człowieka? — Uniósł brwi, okazując drwiące zaniepokojenie.
— Ty jesteś, oczywiście, tą atrakcją — oznajmił nowo przybyły, dostosowując się do ironii Apolla — i oczywiście jedynym powodem mojego przybycia.
— Ja? — Udał zaskoczenie, chociaż stwierdzenie zapewne nie mijało się z prawdą. Przyjęcie weselne własnej siostry przyrodniej nie było tego rodzaju okazją, żeby thon Taddeo zechciał przywdziać obowiązujący strój i opuścić surowe sale kolegium.
— Właściwie szukam cię od samego rana. Powiedziano mi, że będziesz tutaj. W przeciwnym razie… — Rozejrzał się po sali bankietowej i prychnął z irytacją.
To prychnięcie zakłóciło fascynację przykuwającą spojrzenie brata Klareta do wazy z ponczem i brat Klaret odwrócił się, żeby złożyć ukłon thonowi.
— Zechcesz napić się ponczu, thonie Taddeo? — spytał, podając pełną czarkę.
Uczony przyjął kielich ze skinieniem głowy i osuszył go duszkiem.
— Chciałem trochę dokładniej wypytać o leibowitzańskie dokumenty, które omawialiśmy — rzekł do Marcusa Apolla. — Dostałem list od człowieka imieniem Kornhoer, z opactwa. Zapewnia, że mają pisemne dokumenty, które trzeba datować na ostatnie lata europejsko-amerykańskiej cywilizacji.
Jeśli fakt, że kilka miesięcy temu sam właśnie o tym zapewniał uczonego, był dla Apolla irytujący, wyraz jego twarzy nie ujawnił tego uczucia.
— Tak — oznajmił. — Mówiono mi, że są całkowicie autentyczne.
— Jeśli tak, to zadziwiające i tajemnicze, że nikt o nich nie słyszał. Ale mniejsza z tym. Kornhoer sporządził spis pewnej liczby dokumentów i tekstów, które, jak twierdzą, mają i opisał je. Jeśli naprawdę istnieją, muszą je zobaczyć.
— Ach tak?
— Tak. Jeśli to mistyfikacja, trzeba ją ujawnić. Jeśli zaśnie, dane mogą okazać się bezcenne.
Monsinior zmarszczył brwi.
— Zapewniam cię, że nie ma mowy o mistyfikacji — oznajmił oschle.
— Do spisu dołączone było zaproszenie do odwiedzenia opactwa i zbadania dokumentów. Oczywiście słyszeli tam o mnie.
— Niekoniecznie — oznajmił Apollo, nie mogąc oprzeć się pokusie skorzystania ze sposobności. — Nie roztrząsają zbył uważnie kwestii, kto czyta ich księgi, jeśli tylko myje przedtem ręce i nie przywłaszcza sobie ich własności.
Uczony obrzucił go spojrzeniem pełnym gniewu. Sugestia, że ktoś wykształcony mógł nigdy nie słyszeć jego imienia, wcale mu się nie spodobała.
— Ależ tak, oczywiście! — ciągnął łagodnie Apollo. — To żaden kłopot. Przyjmij ich zaproszenie, udaj się do opactwa i zbadaj tamtejsze zabytki. Powitają cię z radością.
Uczony poczuł się zirytowany tą propozycją.
— I mam podróżować przez równinę w czasie, kiedy szczep Szalonego Niedźwiedzia jest… — thon Taddeo nagle przerwał.
— Co mówiłeś? — nalegał Apollo, nie okazując szczególnego zainteresowania, aczkolwiek żyła na jego skroni zaczęła pulsować, kiedy patrzył wyczekująco na thona Taddeo.
— Tyle tylko, że to długa i niebezpieczna wyprawa i nie mogę sobie pozwolić na sześciomiesięczną nieobecność w kolegium. Chciałbym omówić możliwość wysłania dobrze uzbrojonego oddziału gwardzistów naszego naczelnika, by sprowadzili dokumenty w celu ich zbadania.
Apollo stłumił uśmiech. Czuł dziecinną chęć, żeby kopnąć uczonego w goleń.
— Przykro mi — oznajmił uprzejmie — ale to całkowicie niemożliwe. Zresztą ta sprawa wykracza poza moje kompetencje i niestety, nie mogę służyć ci pomocą.
— Dlaczego? — spytał thon Taddeo. — Czyż nie jesteś nuncjuszem przy dworze Hannegana?
— Otóż to. Reprezentuję Nowy Rzym, nie zaś zakon mnisi. Kierowanie opactwem jest w rękach opata.
— Wystarczy jednak odrobina nacisku z Nowego Rzymu… Impuls kopnięcia w goleń natychmiast pojawił się znowu.
— Lepiej będzie, jeśli przedyskutujemy to później — oznajmił grzecznie monsinior Apollo. — Dzisiejszego wieczoru w moim gabinecie, jeśli zechcesz. — Zrobił półobrót i spojrzał do tyłu, jakby chciał spytać: „No więc jak?”
— Przyjdę — oświadczył krótko uczony i odszedł.
— Dlaczego nie powiedziałeś mu od razu „nie”? — irytował się Klaret, kiedy godzinę później znaleźli się sam na sam w apartamentach nuncjatury. — Przewożenie bezcennych relikwii przez krainę bandytów w takich czasach? To nie do pomyślenia, messer.
— Z pewnością.
— Czemu więc…
— Z dwóch powodów. Po pierwsze, thon Taddeo jest powinowatym Hannegana i człowiekiem wpływowym. Musimy okazywać uprzejmość cesarzowi i jego powinowatemu bez względu na to, czy go lubimy czy nie. Po drugie, Taddeo zaczął coś mówić o szczepie Szalonego Niedźwiedzia i ugryzł się w język. Myślę, że on wie, co w trawie piszczy. Nie zamierzam angażować się w szpiegowanie, ale jeśli wystąpi z jakąś informacją, nic nie powstrzyma nas przed włączeniem jej do raportu, który osobiście dostarczysz do Nowego Rzymu.
— Ja! — Kleryk był wyraźnie wstrząśnięty. — Do Nowego Rzymu? A co…
— Nie tak głośno — ostrzegał go nuncjusz, zerkając na drzwi. — Będę musiał, i to już wkrótce, wysłać Jego Świątobliwości moją ocenę sytuacji. Ale tego rodzaju rzeczy człowiek nie śmie ująć na piśmie. Gdyby ludzie Hannegana przejęli taką depeszę, ciebie i mnie znaleziono by prawdopodobnie płynących twarzami w dół Czerwoną Rzeką. Jeśliby wpadło to w ręce wrogów Hannegana, Hannegan najprawdopodobniej czułby się usprawiedliwiony, wieszając nas publicznie jako szpiegów. Męczeństwo to świetna rzecz, ale czeka nas przedtem robota.
— Ja zaś mam dostarczyć raport ustnie do Watykanu? — mruknął brat Klaret, najwyraźniej niezbyt zachwycony perspektywą wyprawy przez wrogi kraj.
— Inaczej się nie da. Thon Taddeo może, tylko może, stanowić dla nas uzasadnienie twojego nagłego wyjazdu do opactwa świętego Leibowitza albo Nowego Rzymu, albo i tu, i tu w przypadku, gdyby na dworze zaczęto coś podejrzewać. Spróbuję odpowiednio tą sprawą pokierować.
— A jakie główne informacje mam przekazać, messer?
— Że ambicja Hannegana, by zjednoczyć kontynent pod panowaniem jednej dynastii, nie jest takim fantastycznym marzeniem, jak się nam zdawało. Że układ „Bicz Boży” został zapewne zawarty przez Hannegana w złej wierze i że zamierza go wykorzystać, by wciągnąć zarówno cesarstwo Denver, jak i republikę Laredo w konflikt z nomadami z równin. Jeśli siły laredańskie będą związane batalią z Szalonym Niedźwiedziem, państwu Chi-huaha nie trzeba będzie dwa razy powtarzać, że nadszedł właściwy moment, by najechać Laredo od południa. W końcu chodzi tu o zadawnioną wrogość. Wtedy Hannegan może oczywiście dotrzeć w tryumfie nad Rio Laredo. Kiedy już będzie miał Laredo w garści, rozważy sprawę zaatakowania obu republik, Denver i Missisipi, nie obawiając się ciosu w plecy od południa.
— Myślisz, messer, że Hannegan może to uczynić?
Marcus Apollo miał już na końcu języka odpowiedź, ale zamknął powoli usta. Podszedł do okna i wyjrzał na skąpane w blasku słońca miasto, na to rozrzucone bezładnie miasto, zbudowane przeważnie z gruzów pochodzących z innych czasów. Miasto bez klarownego planu ulic. Rosło powoli na starożytnych ruinach, tak samo jak kiedyś, być może, na jego ruinach wyrośnie jakieś inne.
— Nie wiem — odpowiedział łagodnie. — W naszych czasach trudno byłoby potępiać kogokolwiek, kto dąży do zjednoczenia tego pokawałkowanego kontynentu. Nawet stosując takie środki, jak… ale nie, nie to miałem na myśli. — Westchnął ciężko. — Tak czy inaczej, nasze zainteresowanie nie ma charakteru politycznego. Musimy uprzedzić Nowy Rzym o tym, co być może nastąpi, gdyż w każdym przypadku dotyczyć to będzie także Kościoła. A kiedy będziemy uprzedzeni, może uda się nam utrzymać z dala od awantury.
— Naprawdę tak myślisz?
— Oczywiście nie! — odparł łagodnie kapłan.
Thon Taddeo Pfardentrott przybył do gabinetu Marcusa Apolla o najwcześniejszej porze, jaką można było uznać za wieczór. Jego zachowanie zmieniło się radykalnie od czasu przyjęcia. Ozdobił oblicze serdecznym uśmiechem i mówił z jakąś nerwową skwapliwością. Ten człowiek — pomyślał Marcus — dąży do czegoś, na czym bardzo mu zależy, i zamierza nawet okazać uprzejmość, byle to uzyskać. Być może spis starożytnych tekstów, dostarczony przez mnichów z leibowitzańskiego opactwa, wywarł na thonie większe wrażenie, niż chciał to okazać. Nuncjusz był przygotowany na szermierkę słowną, ale widoczne podekscytowanie uczonego czyniło z niego zbyt łatwą ofiarę. Apollo zrezygnował ze słownego pojedynku.
— Dziś po południu odbyło się posiedzenie senatu naszego kolegium — oznajmił thon Taddeo, kiedy tylko usiedli. — Omawialiśmy list brata Kornhoera i wykaz dokumentów. — Przerwał, jakby niepewny swojego podejścia do sprawy. Szare światło zmierzchu, padające od szerokiego, zwieńczonego łukiem okna po jego lewej stronie sprawiało, że na bladej twarzy malowało się napięcie, a wielkie, siwe oczy wpatrywały się w księdza, jakby mierząc go i oceniając.
— Przypuszczam, że odniesiono się do tej sprawy bardzo sceptycznie.
Spojrzenie szarych oczu zwróciło się na chwilę ku dołowi, ale natychmiast z powrotem spoczęło na Apollu.
— Czy muszę być uprzejmy?
— Proszę się nie trudzić — zachichotał Apollo.
— Panował sceptycyzm. „Niedowierzanie” to właściwsze słowo. Moje własne odczucie mówi mi, że jeśli takie dokumenty istnieją, zostały prawdopodobnie sfałszowane wiele stuleci temu. Wątpię, by współcześni mnisi zabiegali o utrwalenie mistyfikacji. Naturalnie uważają, że dokumenty są autentyczne.
— Jak to miło, żeś raczył ich rozgrzeszyć — rzekł kwaśno Apollo.
— Proponowałem, że będę uprzejmy. No więc jak?
— Nie. Proszę dalej.
Thon zsunął się z krzesła i usiadł na parapecie okna. Patrzył na niknące żółte plamy chmur na zachodzie i mówił, stukając przez cały czas lekko w parapet.
— Papiery. Bez względu na to, co o nich sądzimy, nadzieja, że takie dokumenty mogły przetrwać nienaruszone — że jest chociaż najmniejsza szansa, iż istnieją — bardzo… hm… pobudza umysł, musimy więc zbadać je bez zwłoki.
— Doskonale — rzekł Apollo, odrobinę rozbawiony. — Zaprosili cię. Ale proszę powiedzieć, co takiego pobudzającego widzisz w tych dokumentach?
Uczony obrzucił go szybkim spojrzeniem.
— Czy znasz moje prace?
Prałat zawahał się. Znał te prace, ale jeśli przyzna się do tego, być może będzie musiał również przyznać, że imię thona Taddeo wymawia się jednym tchem z filozofami przyrody, którzy nie żyją od ponad tysiąca lat, chociaż sam thon ledwie skończył trzydziestkę. Ksiądz nie palił się do tego, by przyznać, że młody uczony zapowiada się na jeden z tych wybitnych umysłów, jakie pojawiają się zaledwie raz czy dwa na stulecie i w ogromnym zakresie rewolucjonizują cały obszar myśli ludzkiej. Odkaszlnął usprawiedliwiająco.
— Muszę przyznać, że niewiele czytałem z…
— Głupstwo. — Pfardentrott machnięciem ręki zbył jego usprawiedliwienie. — Większość jest wysoce abstrakcyjna i trudna dla laika. Teoria istoty elektryczności. Ruch planet. Wzajemne przyciąganie się ciał. Tego rodzaju kwestie. Otóż wykaz Kornhoera wymienia takie nazwiska, jak Łapiące, Maxwell i Einstein. Czy coś ci one mówią?
— Nie za dużo. Historia wspomina o nich jako o filozofach przyrody, czy tak? Z okresu przed upadkiem poprzedniej cywilizacji? I wydaje mi się, że są wymienieni w jednej z pogańskich hagiografii.
Uczony skinął potakująco.
— I to tylko wiadomo powszechnie o nich samych i ich dokonaniach. Fizycy, według tego, co powiadają nasi niezbyt wiarygodni historycy. Odpowiedzialni za szybki rozwój europejsko-amerykańskiej kultury, powiadają. Historycy nie wymieniają niczego poza sprawami trywialnymi. Prawie o nich zapomniałem. Ale podany przez Kornhoera opis dokumentów, jakie ponoć są w ich posiadaniu, to opis stronic, które zostały być może wyjęte z jakichś naukowych tekstów z zakresu fizyki. To po prostu niemożliwe!
— Musisz się upewnić?
— Musimy się upewnić. Teraz, kiedy ta sprawa wyszła na światło dzienne, wolałbym nigdy o niej nie słyszeć.
— Dlaczego?
Thon Taddeo przyglądał się czemuś na ulicy. Skinął na księdza.
— Podejdź na chwilę. Pokażę ci dlaczego.
Apollo wyszedł zza biurka i spojrzał w dół na błotnistą i wyboistą ulicę po drugiej stronie muru otaczającego pałac, pawilony i budynki kolegium i odcinającego sanktuarium naczelnika od kotłującego się plebejskiego miasta. Uczony wskazał na niewyraźną postać wieśniaka prowadzącego o zmierzchu do domu swojego osiołka. Stopy mężczyzny owinięte były w strzępy worka i tak oblepione błotem, że ledwie je podnosił. Ale brnął mozolnie krok za krokiem, odpoczywając pół sekundy przed każdym postawieniem nogi. Robił wrażenie zbyt zmęczonego, by móc się zdobyć na zeskrobanie błota.
— Nie jedzie na ośle — stwierdził thon Taddeo — ponieważ rano ten osioł był obładowany zbożem. Nie zdaje sobie nawet sprawy z tego, że worki są teraz puste. To, co wystarcza rano, musi wystarczać także wieczorem.
— Czy znasz go?
— Przechodzi także pod moim oknem. Co rano i co wieczór. Czy nie zauważyłeś go?
— Tysiąc takich jak on.
— Sam powiedz. Czy potrafisz uwierzyć, że to zwierzę jest bezpośrednim potomkiem człowieka, który prawdopodobnie wynalazł latające maszyny, wyprawił się na Księżyc, okiełznał siły natury, budował mówiące maszyny i, jak się zdaje, myślał? Czy potrafisz uwierzyć, że byli tacy ludzie?
Apollo milczał.
— Spójrz na niego! — nalegał uczony. — Nie, teraz już za ciemno. Nie możesz dostrzec syfilitycznej narośli na jego szyi, tego, że grzbiet jego nosa jest całkowicie zżarty. Cierpi na niedowład. Ale przede wszystkim jest niedorozwinięty umysłowo. Ciemny, zabobonny, potencjalny morderca. Wpędza w chorobę swoje dzieci. Za kilka monet gotów byłby je zabić. I tak sprzeda je, kiedy osiągną wiek, w którym da sieje wykorzystać. Spójrz na niego i powiedz, czy widzisz potomstwo potężnej niegdyś cywilizacji? Co widzisz?
— Obraz Chrystusa — zgrzytnął zębami prałat, zaskoczony tym, że nagle ogarnął go gniew. — A spodziewałeś się, że co zobaczę?
Uczony był zniecierpliwiony i rozdrażniony.
— Nielogiczne. Ludzie, których możesz obserwować przez pierwsze lepsze okno, i ludzie tacy, jacy byli niegdyś, według tego, co mówią nam historycy. Nie mogę się z tym pogodzić. Jak taka wielka i mądra cywilizacja mogła siebie tak całkowicie zniszczyć?
— Być może — rzekł Apollo — ponieważ była wielka i mądra materialnie i nic ponadto. — Podszedł, żeby zapalić łojową lampę, bo zmierzch przechodził szybko w ciemność. Uderzał żelazem o krzemień, aż wreszcie iskra chwyciła i począł delikatnie dmuchać w hubę, żeby ją rozniecić.
— Być może — oznajmił thon Taddeo — ale wątpię.
— A więc odrzucasz całą historię jako mit? — Z iskry rozgorzał mały płomyk.
— Nie odrzucam. Ale trzeba się jej przyjrzeć. Któż pisał twoją historię?
— Oczywiście zakony monastyczne. Podczas najciemniejszych wieków nie było nikogo innego, kto by ją zapisywał. — Przeniósł płomyk na knot.
— Otóż to. W tym rzecz. A w okresie panowania antypapieży ile schizmatycznych zakonów tworzyło własną wersję wydarzeń i podawało ją jako dzieło wcześniej żyjących osób? Nie wiadomo i nigdy tego się już nie dowiemy. Że na tym kontynencie była kiedyś bardziej zaawansowana cywilizacja niż nasza, temu nie sposób zaprzeczyć. Wystarczy spojrzeć na gruzy i zardzewiały metal, żeby się, o tym przekonać. Wystarczy przekopać trochę nawianego piasku, żeby trafić na ich rozbite drogi. Ale gdzie dowód, że naprawdę istniały wtedy tego rodzaju maszyny, o jakich mówią historycy? Gdzie resztki wozów samojezdnych, maszyn latających?
— Przekute na lemiesze i motyki.
— Jeśli w ogóle istniały.
— Skoro w nie wątpisz, po co ci badanie dokumentów leibowitzańskich?
— Ponieważ wątpić to nie to samo, co zaprzeczać. Wątpienie to potężne narzędzie i trzeba je zastosować do historii. Nuncjusz uśmiechnął się oschle.
— A co ja mam w związku z tym uczynić, mój uczony thonie?
Uczony pochylił się z przejęciem do przodu.
— Napisz do tamtejszego opata. Zapewnij go, że z dokumentami będziemy obchodzić się z najwyższą troskliwością i że zwrócimy je natychmiast po dokładnym zbadaniu ich autentyczności i przestudiowaniu treści.
— Jakiej gwarancji mam im udzielić, mojej czy twojej?
— Hannegana, twojej i mojej.
— Mogę im udzielić jedynie gwarancji Hannegana i twojej. Ja nie mam swojego wojska.
Uczony zarumienił się.
— Powiedz mi — dodał pospiesznie nuncjusz — dlaczego, pomijając niebezpieczeństwo ze strony bandytów, tak nalegasz na to, żeby mieć je tutaj, zamiast udać się samemu do opactwa?
— Najlepszy powód, jaki możesz podać opatowi, to ten, że jeśli dokumenty są autentyczne, a my mielibyśmy studiować je w opactwie, potwierdzenie nie miałoby wielkiego znaczenia dla innych świeckich uczonych.
— Masz na myśli to, że twoi koledzy mogliby pomyśleć, że mnisi jakoś cię przekabacili?
— Uhm, taki wniosek można by wyciągnąć. Ale równie ważne, jeśli się tu znajdą, będzie to, że w kolegium obejrzy je każdy, kto ma kwalifikacje do wydawania opinii. Zobaczą je na własne oczy wszyscy wizytujący thonowie z innych księstw. Przecież nie możemy całego kolegium przenieść na pół roku na Pustynię Poludniowo-Zachodnią.
— Rozumiem.
— Czy wyślesz prośbę do opactwa?
— Tak.
Thon Taddeo robił wrażenie zaskoczonego.
— Ale będzie to twoja prośba, nie moja. I muszę powiedzieć ci uczciwie, że moim zdaniem dom Paulo nie wyrazi zgody.
Jednak thon miał minę świadczącą o zadowoleniu. Kiedy sobie poszedł, nuncjusz wezwał kleryka.
— Ruszysz jutro do Nowego Rzymu — oznajmił.
— Przez opactwo leibowitzan?
— Wrócisz tam tędy. Raport dla Nowego Rzymu jest rzeczą pilną.
— Tak, messer.
— W opactwie powiedz dom Paulowi, że Szeba spodziewa się, iż Salomon przybędzie do niej. Z darami. Następnie lepiej zatkaj sobie uszy. Kiedy ucichnie wybuch gniewu, pospiesz tutaj, bym mógł powiedzieć thonowi Taddeo „nie”.
Na pustyni czas sączy się powoli i niewiele zmian wyznacza jego bieg. Minęły dwie pory roku, odkąd dom Paulo odrzucił prośbę, z którą przybyto z drugiej strony równiny, ale sprawa została rozstrzygnięta dopiero kilka tygodni temu. Czy jednak naprawdę została rozstrzygnięta? Teksarkana była najwyraźniej niezadowolona z wyniku.
O zachodzie słońca opat przechadzał się po murach opactwa. Szczękę wysunął do przodu i wyglądał jak stara, pokryta wodorostami skała, o którą rozbijają się wszystkie fale powstające w morzu wydarzeń. Rzednące włosy powiewały niby biały proporzec na pustynnym wietrze, który oblepiał ciasno habitem jego zgarbione ciało, upodobniając go do jakiegoś wychudzonego Ezechiela o dziwnie okrągłym, małym brzuchu. Sękate dłonie wsunął w rękawy i od czasu do czasu zerkał na pustynię w stronę odległego miasteczka Sanly Bowitts. Purpurowe światło słoneczne rzucało jego przesuwający się cień na dziedziniec i mnisi, którzy spotykali go, przechodząc tamtędy, podnosili wzrok i patrzyli ze zdumieniem na starca. Ich zwierzchnik był ostatnio w nie najlepszym nastroju i snuł dziwaczne przepowiednie. Szeptano, że rychło nadejdzie czas, kiedy nowy opat zostanie mianowany zwierzchnikiem nad braćmi świętego Leibowitza. Szeptano, że starzec nie miewa się dobrze, a nawet zupełnie źle. Szeptano, że gdyby opat usłyszał te szepty, szepczący powinni zmykać co sit w nogach.
Opat słyszał je, ale tym razem spodobało mu się nie zwrócić na nie uwagi. Doskonale wiedział, że szepty nie kłamią.
— Przeczytaj mi to jeszcze raz — polecił szorstko mnichowi, bez ruchu stojącemu w pobliżu.
Mnisi kaptur zwrócił się odrobinę w stronę opata.
— Który, domne[43]! — spytał mnich.
— Dobrze wiesz, który.
— Tak, panie mój. — Mnich poszperał w rękawie. Rękaw wyglądał, jakby mieścił z pół buszla dokumentów i korespondencji, ale po chwili znalazł się ten właściwy. Zwój opatrzony był adresem:
SUB IMMUNITATE APOSTOLICA HOC SUPPOSITUM EST.
QUISQUIS NUNTIUM MOLESTARE AUDEAT,
IPSO FACTO EXCOMMUNICETUR.
DET: R'dissimo Domno Paulo de Pecos, AOL, Abbati
(Klasztor braci leibowitzan
koło miasta Sanly Bowitts,
Pustynia Południowo-zachodnia, Cesarstwo Denver)
CUI SALUTATEM DICIT: Marcus Apollo
Papatiae Apocrisarius Texarkanae[44]
— Dobrze, to ten. Czytajże więc — powiedział z niecierpliwością opat.
— Accedite ad eum[45]… — Mnich przeżegnał się i wymamrotał, jak należało uczynić, błogosławieństwo słowa pisanego, odmawiane przed czytaniem i pisaniem prawie tak samo skrupulatnie jak błogosławieństwo przed posiłkiem. Albowiem przechowanie umiejętności czytania i wiedzy poprzez mroczne milenium stanowiło obowiązek braci leibowitzan, a takie drobne obrzędy pomagały skupić się na tym zadaniu.
Po odmówieniu błogosławieństwa podniósł zwój wysoko pod słońce, tak że stał się przezroczysty.
— „Iterum oportet apponere tibi crucem ferendam, amice…”
Jego głos był lekko śpiewny, oczy wyławiały słowa z puszczy zbędnych zawijasów. Opat oparł się o parapet i słuchając, przyglądał się, jak sępy zataczają kręgi nad płaskim wierzchołkiem Ostateczności.
— „Raz jeszcze niezbędne jest, stary przyjacielu i pasterzu krótkowzrocznych moli książkowych, byś wziął na barki brzemię krzyża — brzęczał głos czytającego — ale być może będzie to miało posmak tryumfu. Okazuje się, że Szeba przybywa jednak do Salomona, aczkolwiek zapewne po to tylko, by oskarżyć go jako szarlatana.
Donoszę Ci przeto, że thon Taddeo Pfarcfentrotf, doktor nauk przyrodniczych, mędrzec nad mędrcami, uczony nad uczonymi, jasnowłosy syn z nieprawego łoża pewnego księcia i dar Boży dla «budzącego się pokolenia», zdecydował się wreszcie złożyć ci wizytę, jako że stracił wszelką nadzieję na przeniesienie waszych memorabiliów do tego królestwa skazy. Przybędzie mniej więcej na Wniebowzięcie, jeśli tylko zdoła uniknąć grup bandytów po drodze. Towarzyszyć mu będzie zwątpienie i mały oddział jazdy, przydzielony mu uprzejmie przez Hannegana II, którego korpulentna postać wisi nade mną nawet w tej chwili, kiedy piszę, chrząkając i marszcząc się groźnie przy tych linijkach, które Jego Zwierzchność nakazała mi napisać i w których według oczekiwań Jego Zwierzchności wyśpiewam hymn pochwalny na cześć jego powinowatego, thona, a to w nadziei, że odpowiednio go uhonorujesz. Ponieważ jednak sekretarz Jego Zwierzchności leży w łóżku z powodu podagry, będę tutaj najzupełniej szczery.
Tak zatem pozwól, przede wszystkim, że ostrzegę Cię przed tym osobnikiem, thonem Taddeo. Traktuj go ze zwykłą sobie miłością bliźniego, ale mu nie ufaj. Jest świetnym uczonym, ale uczonym świeckim i politycznym niewolnikiem państwa. Tutaj zaś państwem jest Hannegan. Co więcej, thon jest raczej antyklerykalny, jak sądzę, a być może tylko antymonastyczny. Po swoim ambarasującym przyjściu na świat został odesłany do klasztoru benedyktyńskiego i… ale nie, wypytaj o to posłańca…”
Mnich podniósł głowę znad tekstu. Opat nadal przyglądał się sępom nad płaskowyżem Ostateczności.
— Czy słyszałeś coś o jego dzieciństwie, bracie? — spytał dom Paulo.
Mnich skinął potakująco.
— Czytaj dalej.
Mnich czytał, ale opat przestał już słuchać. Znał ten list prawie na pamięć, a jednak nadal miał uczucie, że było coś, co Marcus Apollo próbował powiedzieć między wierszami. Marcus próbował go ostrzec. Ale przed czym? Ton listu był odrobinę nonszalancki, a jednocześnie co chwila napotykało się złowieszcze niespójności, które miały może w sumie dać jedną mroczną niespójność, jeśliby tylko umiał właściwie dokonać podsumowania. Jakie zagrożenie może płynąć z tego, że pozwoli się świeckiemu uczonemu studiować w opactwie?
Sam thon Taddeo, wedle tego, co powiedział posłaniec, który dostarczył list, wychował się w klasztorze benedyktyńskim, dokąd zabrany został jako dziecko, aby uniknąć postawienia w kłopotliwej sytuacji żony jego ojca. Ojcem thona był stryj Hannegana, ale matką służebna dziewka. Diuszessa, prawowita małżonka diuka, nie protestowała przeciwko romansom męża, dopóki ta dziewczyna z pospólstwa nie urodziła mu syna, którego zawsze pragnął. Wtedy podniosła krzyk. Ona sama rodziła mu wyłącznie dziewczęta i to, że ktoś z gminu spisał się w tym względzie lepiej niż ona, budziło jej wściekłość. Odesłała więc dziecko, kazała wysmagać i wyrzucić służebną i zaczęła krócej trzymać diuka. Zamierzała spłodzić z nim dziecko płci męskiej, żeby odzyskać cześć, i urodziła mu trzy dalsze córki. Diuk czekał cierpliwie przez piętnaście lat. Kiedy jednak umarła przy poronieniu (kolejnej dziewczynki), czym prędzej udał się do benedyktynów, żeby zabrać chłopca i uczynić go swoim dziedzicem.
Młody Taddeo z Hanneganów Pfardentrott stał się dzieckiem zgorzkniałym. Od dzieciństwa po lata młodzieńcze wzrastał, nie widząc miasta i pałacu, gdzie jego najbliższego powinowatego przygotowywano do objęcia tronu. Gdyby rodzina całkowicie go opuściła, mógłby dorosnąć, nie cierpiąc z powodu swojego statusu człowieka zepchniętego na margines. Ale zarówno ojciec, jak i służebna, której łono go zrodziło, odwiedzali go akurat na tyle często, żeby przypominać mu, że został poczęty z ciała, nie zaś z kamieni, a to dawało mu niejasną świadomość, iż pozbawiono go miłości, chociaż miał do niej prawo. A poza tym książę Hannegan przybył do klasztoru na roczną naukę, pysznił się przed swoim kuzynem-bękartem i przewyższał go we wszystkim poza pojętnością umysłu. Młody Taddeo nienawidził księcia z zimną furią i postanowił wyprzedzić go, ile tylko się da, przynajmniej w zakresie zdobytej wiedzy. Ten wyścig skończył się jednak haniebnie: w następnym roku książę opuścił szkołę klasztorną równie ciemny jak przed rokiem i przestano w ogóle myśleć o jego edukacji. W tym czasie jego powinowaty banita kontynuował wyścig samotnie i zdobył zaszczytne odznaczenia za wyniki, ale to zwycięstwo było jałowe, bo Hanneganowi na nim nie zależało. Thon Taddeo zaczął pogardzać całym dworem teksarkańskim, lecz z młodzieńczą niekonsekwencją wrócił ochoczo na tenże dwór, by zostać wreszcie uznany przez swego ojca za pełnoprawnego syna, i z pozoru wybaczył wszystkim poza zmarłą diuszessą, która go wygnała, i mnichami, którzy troszczyli się o niego na tym wygnaniu.
Pewnie myśli o naszym klasztorze jako o więzieniu — rozważał opat. — Może ma jakieś wspomnienia gorzkie, na pół zatarte, a nawet takie, które wzięły się po prostu z wyobraźni.
— „…ziarna niezgody w łonie nowej warstwy oświeconej — ciągnął lektor. — Tak więc miej baczenie i wypatruj objawów.
Ale z drugiej strony nie tylko Jego Zwierzchność, ale również nakazy miłosierdzia i sprawiedliwości każą mi polecić Ci go jako człowieka o dobrych zamiarach, a przynajmniej jako niezłośliwe dziecko, człowieka nie różniącego się od większości tych wykształconych i grzecznych w obejściu pogan (a wbrew wszystkiemu uczynią z siebie pogan). Będzie zachowywał się poprawnie, jeśli okażesz stanowczość, ale bądź ostrożny, przyjacielu. Jego umysł jest tak naładowany jak muszkiet, który może wypalić nie wiadomo w jakim kierunku. Ufam jednakże, iż obcowanie z nim przez jakiś czas nie będzie zbytnio ciężką próbą dla twojej pomysłowości i gościnności.
Quidam mihi calix nuper expletur, Paule. Precamini ergo Deum facere me fortiorem. Metuo ut hic pereat. Spero te et fratres saepius oraturos esse pro tremescente Marco Apolline. Valete in Christo, amici.
Texarkanae datum est Octava Ss Petri et Pauli, Anno domini termillesimo…[46]
— Pokaż raz jeszcze pieczęć — polecił opat.
Mnich podał mu zwój. Dom Paulo przysunął go do twarzy, żeby przyjrzeć się zamazanym literom odbitym u dołu pergaminu źle zamoczoną w tuszu drewnianą pieczęcią.
PARAFOWANY PRZEZ HANNEGANAII, Z ŁASKI BOGA
NACZELNIKA WŁADCY TEKSARKANY, OBROŃCY
WIARY I NAJWYŻSZEGO
VAQUERO RÓWNIN.
JEGO ZNAK: X
— Zastanawiam się, czy Jego Zwierzchność kazał, by ktoś przeczytał mu ten list? — zatroszczył się opat.
— Czyż list zostałby wysłany, gdyby tak było?
— Przypuszczam, że nie. Ale lekkomyślne drwienie prosto w nos z nieuctwa naczelnika nie pasuje mi do Marcusa Apolla, chyba że w ten sposób chciał coś nam przekazać miedzy wierszami, a nie potrafił znaleźć bezpiecznego sposobu, żeby to powiedzieć. Ta ostatnia część dotycząca jego obawy, że nie będzie mu oszczędzony kielich. Widać jasno, że coś budzi jego troskę, ale co? To niepodobne do Marcusa, to ani trochę do niego niepodobne.
Od przybycia listu minęło już wiele tygodni. Podczas tych tygodni dom Paulo spał źle, cierpiał na nawrót starych dolegliwości gastrycznych, za bardzo gryzł się przeszłością, jakby szukając w niej czegoś, co mogło być zrobione inaczej, i zapobiec przyszłości. Jakiej przyszłości? — sam sobie zadawał to pytanie. Wydawało się, że nie ma żadnych logicznych powodów, żeby spodziewać się kłopotów. Spory między mnichami a mieszkańcami miasteczka całkowicie ustały. Od północy i wschodu nie dochodziły żadne oznaki niepokojów wśród plemion pasterskich. Cesarskie Denver nie nalegało na płacenie podatków przez zgromadzenia zakonne. Nie było w okolicy żadnego wojska. Oaza nadal dostarczała wody. Wydawało się, że nie zachodzi obawa epidemii wśród zwierząt albo ludzi. Plony kukurydzy zapowiadały się tego roku dobrze na nawodnionych polach. Pojawiały się, w świecie oznaki postępu i miasto Sanly Bowitts osiągnęło nieprawdopodobny procent umiejących czytać, a mianowicie osiemdziesiąt od sta, za co mieszkańcy mogli, choć tego nie czynili, podziękować mnichom z zakonu braci leibowitzan.
A jednak dręczyło go jakieś przeczucie. Nie znana z imienia groźba czaiła się tuż za widnokręgiem, groźba, że słońce już nigdy nie wzejdzie. Uczucie to nękało go niby rój wygłodniałego robactwa, które brzęczy wokół twarzy wędrowca na rozpalonej od słońca pustyni. Wyczuwał coś bezpośrednio bliskiego, bezlitosnego, bezrozumnego, coś wijącego się jak oszalały od upału grzechotnik gotowy zaatakować gałąź unoszonej przez wiatr pustynnej rośliny.
Próbuję zmagać się z diabłem — doszedł do wniosku opat — ale diabeł wymyka się. Diabeł opata był raczej mały, jak na diabla, Sięgał mu do kolan, ale ważył dziesięć ton i miał siłę pięciuset wołów. Nie kierowała nim niegodziwość, jak to sobie wyobrażał Paulo, gdyż w stopniu nieporównywalnie większym pchał go oszalały mus, przywodzący na myśl wściekłego psa. Przegryzał się przez mięso, kości i paznokcie po prostu dlatego, że sam siebie skazał na potępienie, a potępienie budziło potępieńcze łaknienie. Był zły, musiał bowiem być zaprzeczeniem Dobra i to przeczenie stało się cząstką jego istoty lub też w owej istocie dziurą. Gdzieś tam — rozmyślał dom Paulo — przedziera się przez morze ludzi, zostawiając za sobą krwawą bruzdę.
Cóż to za nonsens, starcze! — strofował sam siebie. Męczy cię już życie, więc sama zmiana wydaje ci się złem, czyż nie tak? Bo wszelka zmiana zakłóca śmiertelny spokój, w jakim pogrążył się człowiek znużony życiem. Och, to prawda, istnieje diabeł, lecz nie więcej dawaj mu wiary, niż mu się w jego potępieniu należy. Czyżbyś był aż tak zmęczony życiem, stary okazie sprzed Potopu?
Ale złe przeczucia nie przemijały.
— Czy przypuszczasz, że sępy rozszarpały już starego Eleazara? — zapytał spokojny głos tuż obok.
Dom Paulo wzdrygnął się i w gasnącym wieczornym świetle spojrzał do tyłu. Głos należał do ojca Gaulta, jego przeora i prawdopodobnego następcy. Stał z zakłopotaną miną, przebierając palcami po ziarenkach różańca, gdyż zakłócił starcowi samotność.
— Eleazara? Masz na myśli Beniamina? Czy doszły cię ostatnio o nim jakieś słuchy?
— No nie, ojcze opacie. — Roześmiał się z zakłopotaniem. — Miałem tylko wrażenie, że patrzysz w stronę płaskowyżu, i pomyślałem, że zachodzisz w głowę, co też stało się ze Starym Żydem. — Spojrzał ku zachodowi, w stronę góry w kształcie kowadła, rysującej się na szarym tle nieba. Wzbija się stamtąd wstęga dymu, więc chyba nadal żyje.
— „Chyba” nie wystarczy — powiedział szorstko dom Paulo. — Pojadę tam, żeby go odwiedzić.
— Mówisz tak, jakbyś wybierał się tam jeszcze dzisiaj — zachichotał Gault.
— Jutro lub pojutrze.
— Bądź ostrożny. Powiadają, że rzuca kamieniami w tych, którzy pną się w jego stronę.
— Nie widziałem go od pięciu lat — wyznał opat. — I wstydzę się tego. Jest samotny. Pojadę.
— Skoro czuje się samotny, dlaczego tak mu zależy na tym, żeby żyć jak pustelnik?
— Aby uciec od samotności. Samotności w młodym świecie. Młody kapłan roześmiał się.
— Może to ma jakiś sens dla niego, domne, ale ja tego nie rozumiem.
— Zrozumiesz, kiedy będziesz w jego albo moim wieku.
— Nie spodziewam się żyć tak długo. On twierdzi, że przeżył kilka tysiącleci.
Opat uśmiechnął się.
— A wiesz, ja wcale nie potrafię podważyć jego twierdzenia, Poznałem go, kiedy byłem nowicjuszem, całe pięćdziesiąt lat temu, i przysiągłbym, że już wtedy wyglądał równie staro jak dzisiaj. Musi mieć dobrze ponad sto lat.
— Powiada, że trzy tysiące dwieście dziewięć. A czasem nawet więcej. Myślę, że sam w to nie wierzy. Osobliwe szaleństwo.
— Wcale nie jestem pewien, czy jest szalony, ojcze. Po prostu trochę mu się pomieszało w głowie. W jakiej sprawie chciałeś mnie widzieć?
— Trzy drobne kwestie. Po pierwsze, w jaki sposób wywabimy Poetę z apartamentów królewskich przed przybyciem thona Taddeo? Zjawi się tu za kilka dni, a Poeta zapuścił korzenie.
— Poradzę sobie z jegomościem Poetą. Co jeszcze?
— Nieszpory. Czy będziesz w kościele?
— Przyjdę dopiero na kompletę. Zastąpisz mnie. To wszystko?
— Kłótnia w suterenie. W sprawie eksperymentu brata Kornhoera.
— O co tu chodzi?
— Sedno tej głupiej sprawy tkwi, zdaje się, w tym, że brat Armbruster zajął postawę vespero mundi expectando[47], według zaś brata Kornhoera mamy brzask milenium. Kornhoer usunął jakieś sprzęty, żeby zyskać miejsce na swoje urządzenia. Armbruster wrzeszczy: Potępienie! Brat Kornhoer wrzeszczy: Postęp! i zaczynają skakać sobie do oczu. Potem przychodzą zagniewani do mnie, żebym rozstrzygnął spór. Zbeształem ich za to, że stracili panowanie nad sobą. Spotulnieli i przymilali się jeden do drugiego przez dziesięć minut. Sześć godzin później cały parter drżał od ukochanego okrzyku brata Armbrustera: Potępienie! rozbrzmiewającego na dole w bibliotece. Mogę uśmierzyć sprzeczkę, ale wygląda na to, że chodzi tu o sprawy zasadnicze.
— Na zasadniczy wyłom we właściwym zachowaniu, powiedziałbym. Cóż mam według ciebie z tym uczynić? Wykluczyć ich od stołu?
— Jeszcze nie, ale mógłbyś ich ostrzec.
— No dobrze. Zajmę się tym. Czy to już wszystko?
— Wszystko, domne, — Ruszył, ale po chwili przystanął. — Och, przy okazji. Czy mniemasz, że wynalazek brata Kornhoera będzie działał?
— Mam nadzieję, że nie! — warknął opat.
Ojciec Gault wyglądał na zaskoczonego.
— Czemuż więc pozwalamy mu…
— Ponieważ najpierw byłem zaciekawiony. Ale to dzieło wzbudza teraz tyle podniecenia, że żałuję, iż pozwoliłem mu je rozpocząć.
— Czemuż więc go nie powstrzymasz?
— Ponieważ mam nadzieję, że sam sprowadzi całą rzecz do niedorzeczności, bez żadnej pomocy z mojej strony. Jeśli mu się nie uda, klęskę poniesie dokładnie w momencie przybycia thona Taddeo. Byłaby to najwłaściwsza forma umartwienia dla brata Kornhoera, przypomniałaby mu bowiem o jego powołaniu, zanim zacznie myśleć, że został wezwany do życia zakonnego przede wszystkim po to, żeby budować w klasztornej suterenie generatory esencji elektrycznej.
— Ale przyznasz, ojcze opacie, że gdyby mu się udało, byłoby to niemałe osiągnięcie.
— Nie muszę niczego przyznawać — oznajmił zwięźle dom Paulo.
Kiedy Gault odszedł, opat po krótkim wahaniu postanowił najpierw rozstrzygnąć problem jegomościa Poety, a dopiero potem spór „Potępienie kontra Postęp”. Najprościej byłoby, gdyby Poeta opuścił apartament królewski, a najlepiej w ogóle opactwo i sąsiedztwo opactwa, gdyby znalazł się poza zasięgiem wzroku, słuchu i rozumu. Ale nikt nie może oczekiwać najprostszego rozwiązania, kiedy w grę wchodzi pozbycie się jegomościa Poety.
Opat zszedł z muru i ruszył przez dziedziniec w stronę domu gościnnego. Kierował się wyczuciem, bo budynki były bryłami cienia w świetle gwiazd i tylko w niewielu oknach błyszczało światło świeczki. W oknie apartamentu królewskiego było ciemno, ale Poeta trzymał się osobliwego rozkładu dnia i mógł być o tej porze u siebie.
Wewnątrz budynku namacał właściwe drzwi, znalazł je i zastukał. Nie usłyszał żadnej odpowiedzi, tylko cichutki beczący dźwięk, który niekoniecznie dochodził z apartamentu. Zastukał raz jeszcze, a wreszcie nacisnął klamkę. Drzwi otworzyły się.
Słabe, czerwonawe światło od węgli drzewnych rozpraszało nieco ciemność. W izbie cuchnęło nieświeżym jadłem.
— Poeta?
Znowu słabe pobekiwanie, ale tym razem bliżej. Podszedł do piecyka, pogrzebał w rozżarzonych węglach i przypalił smolną drzazgę. Rozejrzał się dokoła i zadrżał na widok śmietnika, w jaki przemieniła się izba. Była pusta. Przeniósł płomień do lampki oliwnej i poszedł obejrzeć resztę apartamentu. Trzeba go będzie starannie wyszorować i okadzić (być może także wyegzorcyzmować), zanim wprowadzi się tutaj thon Taddeo. Zamierzał zapędzić jegomościa Poetę do zrobienia porządków, ale zdawał sobie sprawę, że szansę na to są znikome.
W drugim pokoju dom Paulo nagle poczuł na sobie czyjeś spojrzenie. Przystanął i powoli rozejrzał się dokoła.
Ze stojącego na półce naczynia z wodą wpatrywało się w niego samotne oko! Skinął poufale w jego kierunku i poszedł dalej.
W trzecim pokoju zobaczył kozę. Dotychczas nie miał szczęścia zawrzeć z nią znajomości.
Koza stała sobie na wysokiej szafce, chrupiąc nać rzepy. Wyglądała jak mała odmiana kozicy górskiej, ale miała łysy łeb, który w świetle lampki robił wrażenie, jakby był jasnoniebieski. Bez wątpienia była wybrykiem natury.
— Poeta? — zapytał łagodnie, patrząc prosto na kozę i dotykając ręką pektorału.
— Tutaj — ozwał się głos z czwartego pokoju.
Dom Paulo westchnął z ulgą. Koza dalej chrupała nać. Była to doprawdy obrzydliwa myśl — przemknęło mu przez głowę.
Poeta leżał niedbale na łóżku, z butelką wina w zasięgu ręki. Z irytacją mrugnął na światło swoim jedynym zdrowym okiem.
— Spałem — poskarżył się, zakładając czarną opaskę na oko i sięgając po butelkę.
— Więc się obudź. Wyprowadzisz się stąd bez zwłoki. Jeszcze dzisiejszego wieczoru. Położysz swoje rzeczy w sieni, żeby można było przewietrzyć apartament. Będziesz spał w celi stajennego, jeśli już to konieczne. Rano przyjdziesz, żeby wszystko wyszorować.
Poeta wyglądał przez chwilę jak wymięta lilia, potem sięgnął po coś pod koc. Wyciągnął pięść i patrzył na nią w zamyśleniu.
— Kto używał ostatnio tej kwatery? — spytał.
— Monsinior Longi. Dlaczego pytasz?
— Zastanawiam się, kto przywiózł pluskwy. — Otworzył pięść, chwycił w dwa palce coś, co spoczywało na jego dłoni, rozgniótł to między paznokciami i odrzucił. — Thon Taddeo może je sobie wziąć. Ja nie chcę. Pożerały mnie żywcem, odkąd się tu sprowadziłem. Zamierzałem się wynieść, ale teraz, kiedy zaproponowałeś mi z powrotem starą celę, będę szczęśliwy…
— Nie miałem zamiaru…
— …mogąc jeszcze trochę korzystać z waszej gościnności. Oczywiście, dopóki nie skończę swojej książki.
— Jakiej książki? Mniejsza zresztą z tym. Po prostu zabierz stąd swoje rzeczy.
— Teraz?
— Teraz.
— Dobrze. Nie sądzę, żebym był w stanie znieść te pluskwy choćby przez jeszcze jedną noc. — Poeta zsunął się z łóżka i stanął, żeby się napić.
— Daj to wino — zażądał opat.
— Jasne. Napij się. To niezły rocznik.
— Dziękuję; przecież ukradłeś je z naszych piwnic. Tak się składa, że jest to wino mszalne. Czy przyszło ci to do głowy?
— Nie było konsekrowane.
— Jestem zaskoczony, żeś o tym pomyślał. — Dom Paulo wziął do ręki butelkę.
— Zresztą go nie ukradłem. Ja…
— Mniejsza o wino. Komu ukradłeś kozę?
— Nie ukradłem jej — wyjaśnił z rozżaleniem Poeta.
— Po prostu się zmaterializowała?
— Był to dar, reveredissime.
— Od kogo?
— Od drogiego przyjaciela, domnissime.
— Od czyjego drogiego przyjaciela?
— Mojego, panie.
— To brzmi jak paradoks, gdzie bowiem…
— Chodzi o Beniamina, panie.
Błysk zaskoczenia przemknął poprzez twarz dom Paula.
— Ukradłeś kozę Beniaminowi? Poeta skrzywił się na to słowo.
— Proszę cię bardzo, nie ukradłem…
— Więc co?
— Beniamin nalegał, żeby mi ją podarować, kiedy ułożyłem sonet na jego cześć.
— Mów prawdę!
Poeta jegomość przełknął ślinę.
— Wygrałem ją od niego w pikuty.
— Rozumiem.
— To prawda! Stary szelma omal nie puścił mnie z torbami, a potem odmówił gry na kredyt. Musiałem postawić moje szklane oko przeciwko kozie. Odegrałem wszystko.
— Zabierz kozę z opactwa.
— Ależ to wspaniały gatunek kozy! Mleko ma cudowny zapach i zawiera esencje. W istocie jemu właśnie Stary Żyd zawdzięcza swoją długowieczność.
— Ile tej długowieczności?
— Pięć tysięcy czterysta i jeszcze osiem lat.
— Myślałem, że ma tylko trzy tysiące dwieście i… — dom Paulo przerwał pogardliwie. — Co robiłeś na płaskowyżu?
— Grałem w pikuty ze Starym Beniaminem.
— Mam na myśli… — opat powstrzymał się. — Mniejsza o to. Po prostu wynieś się stąd. A jutro odprowadź kozę Beniaminowi.
— Aleja wygrałem ją w uczciwej grze.
— Nie będziemy tego roztrząsać. Zaprowadź więc kozę do obory. Ja sam mu ją zwrócę.
— Dlaczego?
— Niepotrzebna nam koza. Ani tobie.
— Ejże! — rzekł Poeta z łobuzerską miną.
— Co to niby ma znaczyć?
— Przybywa thon Taddeo. Przyda się koza, zanim wszystko się skończy. Tego możesz być pewny. — Zachichotał, zadowolony z samego siebie.
Opat z. irytacją odwrócił się w drugą stronę.
— Po prostu wynieś się — powtórzył już niepotrzebnie i poszedł uśmierzyć kłótnię w suterenie, gdzie spoczywały teraz memorabilia.
Sklepiona krypta została wykopana w czasach, kiedy przenikali tu nomadowie z północy, a horda znad zatoki przemierzała prawie całą równinę i pustynię, łupiąc i plądrując wszystkie miasta, jakie napotkała na swojej drodze. Memorabilia, mała, należąca do opactwa spuścizna wiedzy wywodzącej się z minionych wieków, zostały zamurowane w podziemiach, aby uchronić bezcenne teksty zarówno przed nomadami, jak i tak zwanymi krzyżowcami ze schizmatycznych zakonów założonych z myślą o zwalczaniu hord, ale zamiast tego rabujących gdzie popadło i oddających się sekciarskim waśniom. Ani nomadowie, ani rycerze z zakonu świętego Pankracego nie cenili książek, lecz nomadowie zniszczyliby je z samej radości niszczenia, a rycerze-bracia spaliliby wiele z nich jako „heretyckie” zgodnie z teorią Wisariona, swojego antypapieża.
Wydawało się, że epoka mroków mija. Przez dwanaście wieków podsycano w klasztorach mały płomyk wiedzy. Dopiero teraz umysły są przygotowane do tego, by zapłonąć od tego płomyka. Dawno temu, pod koniec okresu rozumu, niektórzy pełni pychy myśliciele głosili, że prawdziwa wiedza jest wieczna, że myśli są nieśmiertelne i prawda niezniszczalna. Ale tak było jedynie w najsubtelniejszym sensie — pomyślał opat — powierzchownie natomiast okazało się całkowicie mylne. Nie ulega wątpliwości, że świat ma swoje obiektywne znaczenie: ponad moralny logos albo zamysł Stwórcy; lecz te znaczenia przynależne były Bogu, nie zaś człowiekowi, zanim znalazły niedoskonałe wcielenie, mroczny odblask w rozumie, mowie i kulturze dawnej ludzkiej społeczności, która mogła przypisać znaczeniom wartości, tak że stały się prawdami w wymiarze ludzkim, w obrębie kultury. Albowiem człowiek jest nosicielem kultury, tak jak jest nosicielem duszy, tyle że jego kultury nie są nieśmiertelne i mogą umrzeć wraz z rasą albo epoką, a wtedy ludzka refleksja nad znaczeniem i ludzkie opisy prawdy tracą ważność, chociaż sama prawda i znaczenie pozostają, niewidoczne jedynie w obiektywnym logosie natury i niewysłowionym Logosie Boga. Prawdę można ukrzyżować, lecz wkrótce nastąpi zapewne jej zmartwychwstanie.
Memorabilia były pełne starożytnych słów, starożytnych formulae, starożytnych odblasków znaczeń, odłączonych jednak od umysłów, które umarły dawno temu, kiedy całkiem odmienny rodzaj społeczeństwa popadł w zapomnienie. Niewiele z tego pozostało po dziś dzień zrozumiałe. Niektóre dokumenty wydawały się równie pozbawione znaczenia jak brewiarz w oczach szamana albo szczepów nomadzkich. Niektóre zachowały pewne ornamentalne piękno albo porządek, który wskazywał znaczenie — podobnie jak różaniec może nomadowi kojarzyć się z naszyjnikiem. Najwcześniejsi bracia świętego Leibowitza starali się odcisnąć jakby chustę świętej Weroniki na obliczu ukrzyżowanej cywilizacji. Ukazał się wizerunek starożytnej wielkości, ale wizerunek słabo zaznaczony, niekompletny i trudny do zrozumienia. Mnisi przechowali ten wizerunek i oto przetrwał dla świata, by ten mógł go ujrzeć i zinterpretować, jeśli tego pragnie. Memorabilia nie mogły jednak same w sobie ożywić starożytnej wiedzy ani wysokiej cywilizacji, bo kultury są płodzone przez plemiona człowiecze, nie zaś przez omszałe woluminy, aczkolwiek książki mogą być pomocne — taką w każdym razie nadzieję miał dom Paulo — książki mogą wskazać kierunek i podsunąć wskazówki użyteczne dla rozwijającej się nauki. Już kiedyś się tak stało, jak zapewniał czcigodny Boedullus w swoim De Vestigiis Antecessa-rum Civitatum.
I tym razem — rozmyślał dom Paulo — będziemy im przypominać, kto chronił iskrę przed zgaśnięciem, kiedy świat spał. Przystanął, żeby spojrzeć do tyłu. Przez moment zdawało mu się, że słyszy przestraszone pobekiwanie przywłaszczonej przez Poetę kozy.
Kiedy schodził do podziemia, coraz bardziej ogłuszał go dochodzący z dołu zgiełk. Ktoś wbijał stalowe szpile w kamień. Zapach potu mieszał się z zapachem starych ksiąg. Gorączkowa i nie mająca nic wspólnego z nauką krzątanina wypełniała bibliotekę. Nowicjusze biegali to tu, to tam z narzędziami. Niektórzy z nich stali grupkami albo studiowali plany rozłożone na podłodze. Inni przesuwali stoły i pulpity i dźwigali naprędce skleconą machinę, i osadzali ją na właściwym miejscu. Panował zamęt widoczny w blasku oliwnej lampki. Brat Armbruster, bibliotekarz i rektor memorabiliów, przyglądał się temu z odległej niszy między półkami, z założonymi ciasno rękami i uśmiechem na twarzy. Dom Paulo odwrócił głowę, żeby uniknąć jego oskarżycielskiego spojrzenia.
Brat Kornhoer podszedł do swojego zwierzchnika z twarzą zastygłą w pełnym zapału uśmiechu.
— Oto, ojcze opacie, wkrótce będziemy mieli tyle światła, ile nigdy nie widział żaden z żyjących ludzi.
— Nie brak ci pychy, bracie — odpowiedział Paulo.
— Pychy, domne? Ponieważ robimy dobry użytek z tego, czegośmy się nauczyli?
— Mam namyśli pośpiech, z jakim wprowadzamy to w życie, aby zaimponować wizytującemu uczonemu. Lecz mniejsza o to. Pokaż no mi te inżynierskie sztuczki.
Podeszli do prowizorycznej machiny. Nie przypominała opatowi niczego użytecznego, chyba że ktoś uznałby za pożyteczne narzędzia do torturowania więźniów. Oś pełniąca rolę wału połączona została za pomocą krążków i pasów transmisyjnych z sięgającym człowiekowi do pasa kołowrotem. Cztery koła od wozu umocowano na osi kilka centymetrów jedno od drugiego. Ich grube, żelazne obręcze miały wyżłobienia, w których osadzono niezliczone jakby ptasie gniazda z miedzianego drutu wykonanego w miejscowej kuźni w Sanly Bowitts. Koła miały najwyraźniej wirować w powietrzu — zauważył dom Paulo — bo obręcze nie stykały się z żadną powierzchnią. Jednak naprzeciwko obręczy ustawiano nieruchome bryły żelazne, jakby hamulce, a przecież nie dotykające obręczy. Także owe bryły były opatulone niezliczonymi zwojami drutu, cewkami magnetycznymi, jak nazywał je Kornhoer. Dom Paulo potrząsnął z namaszczeniem głową.
— Będzie to największe fizyczne ulepszenie w opactwie od stu lat, kiedy zbudowaliśmy maszynę drukarską — ośmielił się oświadczyć z dumą Kornhoer.
— Czy jednak będzie działać? — wyraził swoje powątpiewanie dom Paulo.
— Gotów jestem postawić na to miesiąc dodatkowego posługiwania, mój panie.
Stawiasz znacznie więcej — pomyślał ksiądz, ale stłumił swoje uczucia.
— Skąd ma pochodzić światło? — spytał, raz jeszcze spoglądając na dziwaczne urządzenie. Mnich roześmiał się.
— Och, mamy do tego specjalną lampę. To, co tu widzisz, to tylko dynamo. Wytwarza esencję elektryczną, która rozpali lampę.
Dom Paulo pomyślał posępnie o ilości miejsca, jakie zajmowało dynamo.
— Czy owej esencji — mruknął — nie można wydobywać na przykład z sadła owczego?
— Nie, nie… esencja elektryczna jest, hmm… Czy chcesz, bym ci to wyjaśnił?
— Lepiej nie. Nie czuję skłonności do wiedzy naturalnej. Zostawiam to waszym młodszym umysłom. — Cofnął się szybko, żeby uniknąć rozbicia głowy przez belkę, którą niosło z pośpiechem dwóch cieśli. — Powiedz mi, skoro badając teksty z czasów Leibowitza, możesz dowiedzieć się, jak należy zbudować tę rzecz, dlaczego, twoim zdaniem, żaden z naszych poprzedników nie uznał za stosowne podjąć takiej próby?
Mnich chwilę milczał.
— Niełatwo to wytłumaczyć — odezwał się wreszcie. — Rzecz w tym, że w tekstach, które przetrwały, nie ma żadnych bezpośrednich wskazówek co do konstrukcji dynama. Można by raczej powiedzieć, że informacja jest pośrednia i zawarta w całym zestawie fragmentarycznych pism. Częściowo ukryta. Trzeba więc ją wyłuskać drogą dedukcji. Ale by to uzyskać, niezbędne są pewne teorie służące za punkt wyjścia; chodzi o teoretyczne informacje, których naszym poprzednikom brakowało.
— My je natomiast mamy?
— Noo… tak, teraz, kiedy pojawiło się kilku takich… — w jego głosie zabrzmiał szacunek i zrobił pauzę, zanim wypowiedział imię — jak thon Taddeo…
— Czy to wszystko, co masz do powiedzenia? — zapytał dosyć kwaśno opat.
— Do niedawna niewielu filozofów interesowało się nowymi teoriami fizycznymi. Właściwie było to dziełem… thona Taddeo — (I znowu ten pełen szacunku ton, zauważył dom Paulo). — który sformułował niezbędne robocze hipotezy. Jego praca na temat mobilności esencji elektrycznej, na przykład, i jego twierdzenie o zachowaniu…
— Na pewno więc z przyjemnością ujrzałby, że jego prace znalazły zastosowanie praktyczne. Czy mogę jednak zapytać, gdzie znajduje się sama lampa? Mam nadzieję, że nie jest większa niż dynamo?
— Oto ona, domne — oznajmił mnich, biorąc ze stołu maty przedmiot. Wyglądała po prostu jak wspornik podtrzymujący parę czarnych rózeg oraz pokrętło do regulowania odległości między nimi.
— Tu jest węgiel — wyjaśnił Kornhoer. — Starożytni nazywali to lampą łukową. Był jeszcze inny rodzaj, ale nie mamy materiałów, z których można by takową wykonać.
— Zdumiewające. A skąd bierze się światło?
— Stąd. — Mnich wskazał na odstęp między węglami.
— Musi to być bardzo wątły płomyk — rzekł opat.
— Och, lecz jaki jasny! Mam nadzieję, że jaśniejszy niż tysiąc świec.
— No nie!
— Nie uważasz, że to imponujące?
— Uważam, że to niedorzeczne… — powiedział opat i zauważając nagle, że zranił brata Kornhoera, czym prędzej dodał: — że tak długo męczyliśmy się przy wosku i baranim sadle.
— Zastanawiałem się — wyznał z zawstydzeniem mnich — czy starożytni ustawiali to na ołtarzach zamiast świec.
— Nie — oznajmił opat. — Z całą pewnością nie. To mogę d powiedzieć. Proszę cię, porzuć jak najszybciej tę myśl i nawet nie próbuj w przyszłości do niej wracać.
— Tak, ojcze opacie.
— A teraz powiedz mi, gdzie zamierzasz ten przedmiot zawiesić?
— Otóż… — brat Kornhoer przerwał, żeby rozejrzeć się z namysłem po mrocznym podziemiu. — Jeszcze się nad tym nie zastanawiałem. Myślę, że tutaj, nad pulpitem, gdzie thon Taddeo… (dlaczego on tak zawiesza głos za każdym razem, kiedy wymawia to imię — pomyślał z irytacją dom Paulo) — będzie pracował.
— Lepiej zapytajmy o to brata Armbrustera — zdecydował opat i zaraz dostrzegł nagły wyraz zakłopotania na twarzy mnicha. — O co chodzi? Czyżby ty i brat Armbruster…
Kornhoer wykrzywił usprawiedliwiająco twarz.
— Naprawdę, ojcze opacie, ani razu nie straciłem przy nim panowania nad sobą. No, wymieniliśmy parę słów, ale… — Wzruszył ramionami. — Nie pozwala niczego przesuwać. Ciągle coś mamrocze o czarach i tym podobnych rzeczach. Niełatwo jest prowadzić z nim dysputę. Jest na pół ślepy od czytania przy marnym świetle… a jednocześnie mówi, że to, co robimy, jest dziełem szatana. Sam już nie wiem, co mam mu powiedzieć.
Dom Paulo zmarszczył lekko brwi, kiedy szli przez pomieszczenie, kierując się do niszy, gdzie brat Armbruster tkwił bez ruchu, przyglądając się temu, co się dzieje.
— Wszystko jest teraz tak, jak chciałeś — powiedział bibliotekarz, zwracając się do Kornhoera, kiedy się zbliżyli. — Kiedy wprowadzisz tutaj mechanicznego bibliotekarza bracie?
— Mamy wskazówki, bracie, że jak tylko pojawią się tego rodzaju rzeczy — burknął wynalazca. — W opisie Machina analytica znajdziesz odnośniki do…
— Dosyć, dosyć — wtrącił się opat. Następnie zwrócił się do bibliotekarza: — Thon Taddeo będzie musiał mieć miejsce do pracy. Co proponujesz?
Armbruster wystrzelił kciukiem w stronę niszy nauk przyrodniczych. — Niech czyta tam, przy pulpicie, razem ze wszystkimi.
— A może by urządzić mu pracownię tutaj, na środku, ojcze opacie? — wysunął czym prędzej kontrpropozycję Kornhoer.
— Oprócz pulpitu będzie potrzebował liczydła, tablicy na ścianie i tabliczki do rysunków. Możemy ustawić tymczasowe przegrody.
— Myślałem, że będzie potrzebował naszych leibowitzańskich zapisków i najdawniejszych tekstów — powiedział podejrzliwie bibliotekarz.
— Owszem.
— W takim razie będzie musiał chodzić ciągle tam i z powrotem, jeśli posadzi się go na środku. Najrzadsze woluminy są przykute łańcuchami, a łańcuchy tam nie sięgną.
— To żaden kłopot — oznajmił wynalazca. — Zdejmiesz łańcuchy. Zresztą i tak wyglądają niezbyt mądrze. Kulty schizmatyczne zniknęły albo nabrały charakteru regionalnego. Od stu lat nikt nie słyszał o rycerskim zakonie świętego Pankracego.
Armbruster poczerwieniał z gniewu.
— O nie! — warknął. — Łańcuchy pozostaną.
— Dlaczego?
— Nie ma już tych, co palili książki. Ale musimy pamiętać o mieszkańcach miasteczka. Łańcuchy pozostaną.
Kornhoer zwrócił się w stronę opata i rozłożył ręce.
— Sam widzisz, mój panie.
— On ma rację — oznajmił dom Paulo. — W mieście panuje zbyt wielki niepokój. Nie zapominaj, że rada miejska przywłaszczyła sobie naszą szkołę. Teraz mają miejską bibliotekę i pragną naszej, żeby zapełnić jej półki. Najlepiej oczywiście najrzadszymi woluminami. Poza tym mieliśmy w zeszłym roku kłopoty ze złodziejami. Brat Armbruster ma rację. Rzadkie woluminy zostaną na łańcuchach.
— Dobrze — westchnął brat Kornhoer. — Będzie więc musiał pracować w niszy.
— Gdzie więc zawiesimy twoją zdumiewającą lampę?
Mnisi spojrzeli w stronę niszy. Była to jedna z czternastu identycznych przegród wydzielonych zgodnie z umieszczoną w niej tematyką i otwartych na salę. Każda nisza miała sklepienie, a na żelaznym haku osadzonym w zworniku był zawieszony krucyfiks.
— Jeśli ma pracować w niszy — oznajmił Kornhoer — wystarczy zdjąć krucyfiks i powiesić na jego miejscu lampę, oczywiście tylko czasowo. Nie ma innego…
— O nieba! — wykrzyknął bibliotekarz. — Poganin! Bluźnierca! — Armbruster wzniósł do nieba drżące ręce. — Pomóż mi, Boże, bym nie rozdarł go na strzępy tymi oto rękami! Gdzież się zatrzyma? Zabierz go, zabierz! — Obrócił się do nich tyłem, nie opuszczając drżących rąk.
Dom Paulo skrzywił się wprawdzie lekko na propozycję wynalazcy, ale teraz zmarszczył się gwałtownie, patrząc w stronę pleców bibliotekarza. Nigdy nie podejrzewał Armbrustera o udawaną potulność, tak sprzeczną z jego naturą, ale skłonność do kłótni wyraźnie pogłębiła się u postarzałego już mnicha.
— Bracie Armbrusterze, proszę wrócić!
Bibliotekarz obrócił się posłusznie.
— A teraz opuść ręce i zechciej przemawiać spokojniej, kiedy…
— Ależ, ojcze opacie, słyszałeś wszak, co on…
— Bracie Armbrusterze, zechciej wejść na drabinę i zdjąć krucyfiks.
Krew odpłynęła z twarzy bibliotekarza. Stał oniemiały przed dom Paulem.
— To nie jest kościół — oświadczył opat. — Umiejscowienie wizerunków jest sprawą dowolną. Na razie zechciej zdjąć ten krucyfiks. To chyba jedyne miejsce stosowne dla lampy. Widzę teraz, że to urządzenie wprowadziło zamęt do twojej biblioteki i być może zakłóciło ci trawienie, ale mamy nadzieję, iż dzieje się to w imię postępu. Jeśli zaś nie, wtedy…
— Każesz zabrać stąd naszego Pana, byleby zrobić miejsce dla postępu!
— Bracie Armbrusterze!
— Dlaczego po prostu nie zawiesisz tego czartowskiego światła na Jego szyi?
Twarz opata zastygła.
— Nie zmuszam cię do posłuszeństwa, bracie. Przyjdź do mojego gabinetu natychmiast po komplecie.
Bibliotekarz załamał się.
— Przyniosę drabinę, ojcze opacie — szepnął i oddalił się, powłócząc nogami.
Dom Paulo podniósł wzrok na ukrzyżowanego Chrystusa. Czy ma to dla Ciebie znaczenie? — zapytał w myślach.
Czuł w żołądku jakby węzeł. Wiedział, że później ów węzeł wydrze całą należną zapłatę. Wyszedł z sutereny, zanim ktokolwiek mógł spostrzec, że źle się poczuł. Nie było właściwe, żeby wspólnota wiedziała, jak taka banalna dolegliwość może wziąć nad nim górę.
Cała instalacja została zakończona następnego dnia, ale dom Paulo pozostał podczas próby w swoim gabinecie. Dwukrotnie musiał ostrzec na stronie brata Armbrustera, a następnie napomnieć go publicznie podczas posiedzenia kapituły. Mimo to większą sympatię odczuwał dla stanowiska bibliotekarza niż Kornhoera. Opadł bezwładnie na fotel za swoim stołem i czekał na nowiny z krypty, czując, że powodzenie albo porażka próby niewiele go obchodzi. Przyciskał jedną rękę do swojego habitu, Gładził żołądek, jakby chciał uśmierzyć rozhisteryzowane dziecko.
Znowu wewnętrzny skurcz. Zdawało się, że nadchodzi za każdym razem, kiedy grozi jakaś nieprzyjemność, a czasami właśnie znikał, kiedy nieprzyjemność eksplodowała otwarcie i mógł podjąć z nią walkę. Ale tym razem nie mijał.
Został ostrzeżony, ale przecież i tak o tym wiedział. Bez względu na to, czy ostrzeżenie pochodziło od anioła, diabła, czy też z jego własnego sumienia, głosiło, że musi baczyć na siebie i na jakąś rzeczywistość, której jeszcze nie dostrzegał.
Co dalej? — zastanawiał się, pozwalając sobie na cichy jęk i cichutkie „wybacz” pod adresem posągu świętego Leibowitza, który stał w przypominającej kapliczkę niszy w rogu gabinetu.
Po nosie świętego Leibowitza łaziła mucha. Wydawało się, że święty patrzy zezem na muchę, więc opat ją odgonił. Opat polubił tę rzeźbę z dwudziestego szóstego wieku; miała na twarzy osobliwy uśmiech raczej niestosowny dla wizerunków przeznaczonych na ołtarze. Jeden kącik ust obniżył się przy tym uśmiechu, brwi schodziły się nisko, ściągnięte nieco powątpiewająco, aczkolwiek w kącikach oczu były zmarszczki od śmiechu. Ze względu na sznur wisielczy przełożony przez jedno ramię twarz świętego często robiła dziwne wrażenie. Być może wynikało to z lekkiej nieregularności słoi drzewnych, które kierowały dłonią rzeźbiarza, kiedy owa dłoń zamierzała właśnie wydobyć drobniejsze szczegóły, niż to było możliwe przy tego rodzaju materiale. Dom Paulo nie był pewny, czy wizerunek był kształtowany na żywym drzewie, a dopiero potem rzeźbiony, czy leż nie. Czasem cierpliwy mistrz z owego wieku zaczynał pracę od przycinania, naginania, skręcania i podwiązywania żywych gałęzi młodego dębu albo cedru, tak aby przyjęły zaplanowane położenie. Dręczył rosnące drzewo, by uzyskać podziwu godny kształt driady z rękami złożonymi albo wzniesionymi do nieba. Wreszcie ścinał dorosłe drzewo, aby wysuszyć je i wyrzeźbić. Wykonany w ten sposób posąg był niezwykle odporny na rozszczepianie albo łamanie, bo większość linii naprężeń szła zgodnie z naturalnym układem słoi.
Dom Paulo często dziwował się, że drewniany Leibowitz okazał się również odporny na wielowiekowy ciąg poprzednich opatów, dziwował się ze względu na ten nader osobliwy uśmiech świętego. Ten uśmieszek doprowadzi cię wcześniej czy później do klęski — ostrzegł wizerunek… Z całą pewnością święci w niebie są roześmiani; psalmista powiada, że sam Bóg zanosi się śmiechem, ale opat Malmeddy, pokój jego duszy, musiał odnosić się do tego z dezaprobatą. Nadęty osioł. Ciekawe, jak sobie z nim poradziłeś. Dla niektórych jesteś za mało świętoszkowaty. Ten uśmiech… kto ze znanych mi osób tak właśnie się uśmiecha? Podoba mi się, ale… Pewnego dnia w tym fotelu usiądzie jakiś kolejny ponurak. Cave canem[48]. Zastąpi cię Leibowitzem z gipsu. Cierpliwym. Który nie będzie zezował na muchy. Wtedy gdzieś w magazynie zostaniesz zjedzony przez termity. Aby przetrwać niespieszne segregowanie przez Kościół dzieł sztuki, musisz mieć powierzchowność, która przypadnie do smaku poczciwym prostaczkom, a i tak pod tą powierzchownością będziesz musiał spodobać się na dodatek dzielącym włos na czworo mędrcom. To przesiewanie trwa długo, ale od czasu do czasu jakaś nowa ręka ujmuje sito — kiedy świeżo upieczony prałat dokonuje inspekcji swoich biskupich komnat i mruczy sam do siebie: „Niektóre z tych śmieci trzeba będzie usunąć”. Sito jest zazwyczaj wypełnione słodką papką. Kiedy stara papka zostanie wyrzucona, dodaje się nowej. Ale to, co zostało na sicie, jest złotem i przetrwa. Jeśli Kościół wytrzymał pięć wieków złego smaku kapłańskiego, to dlatego, że przypadkowo pojawiający się dobry smak zazwyczaj odrzuca większość przemijających kiczów i czyni z Kościoła miejsce pełne majestatu, które onieśmiela potencjalnych amatorów upiększania.
Opat wachlował się wachlarzem z piór sępich, ale ten powiew nie przynosił ochłody. Powietrze od okna było jak żar z paleniska i to tchnienie palonej słońcem pustyni wzmagało jeszcze bardziej złe samopoczucie spowodowane tym, co jakiś diabeł czy dosyć bezceremonialny anioł wyczyniał z jego brzuchem. Ten rodzaj upału wskazuje na czające się niebezpieczeństwo oszalałych od gorąca grzechotników i burz zbierających się nad górami, a także wściekłych psów i ludzi, których słońce doprowadza do obłędu. Trudniej wtedy znieść skurcze żołądka.
— Słucham? — mruknął głośno do świętego i była to nie ujęta w słowa modlitwa o chłodniejszą pogodę, bystrzejszy umysł i przenikliwsze wejrzenie w to niewyraźne poczucie, że dzieje się coś złego. Może to przez ten ser — pomyślał. Jakiś jest w tym roku kleisty i zielony. Mógłbym się go wyrzec i poprzestać na bardziej lekkostrawnej diecie.
Och nie, znowu się zaczyna! Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy, Paulo: to nie pokarm dla brzucha jest przyczyną, lecz pokarm dla mózgu. To umysł nie chce czegoś strawić.
— Ale czego?
Drewniany święty nie miał na to pytanie żadnej gotowej odpowiedzi. Papka. Przesiewanie plewów. Coś, nad czym jego umysł trudzi się dorywczo. Lepiej już niech pracuje w ten sposób, kiedy nadciągają skurcze i świat wali się na niego swym brzemieniem. Jak wielkie jest brzemię świata? Wielkie, ale nikt go nie zważył. Czasem szalki są oszukańcze. Waży tyle, ile życie i trud na jednej szalce, a srebro i złoto na drugiej. Nigdy nie będą w równowadze. Ale szybki i bezlitosny świat nic przestaje ciążyć. W ten sposób rozchlapuje mnóstwo życia, a czasem także odrobinę złota. A król podąża z zawiązanymi oczyma przez pustynię, mając przy sobie zestaw sfałszowanych szalek i dwie kości do gry cięższe z jednej strony. Na sztandarach zaś pyszni się zawołanie Vexilla regis…[49]
— Nie! — opat, oddalając tę wizję.
Ależ tak! — zdawał się nalegać drewniany uśmiech świętego.
Dom Paulo z lekkim dreszczem odwrócił spojrzenie od wizerunku. Czasem czuł, że święty śmieje się z niego. Czy w niebie śmieją się z nas? — zaczął rozmyślać. Nawet święta Małgorzata z Yorku — przypomnij ją sobie, starcze — umarła od tego, że ogarnął ją śmiech. To co innego. Umarła, śmiejąc się sama z siebie. Nie, różnica nie jest tak znów wielka. Hep! — znowu ciche czknięcie. Zaiste, chyba w dzisiejszy czwartek mamy świętej Małgosi. Chór ze śmiechem pełnym rewerencji odśpiewuje podczas mszy na jej cześć Alleluja, Alleluja ha, ha! Alleluja ho, ho!
Sancta Maisie, interride pro me[50].
I przybył król, żeby zważyć swą sfałszowaną wagą księgi w suterenie. Jak sfałszowaną, Paulo? I jakie masz prawo sądzić, że memorabilia są całkowicie wolne od papki? Nawet utalentowany i czcigodny Boedullus zauważył kiedyś z przekąsem, że jakaś połowa z nich powinna nosić nazwę „inscrutabilia"[51]. Rzeczywiście były to cenne strzępy martwej cywilizacji, lecz ile z tego obróciło się w bełkot zdobiony oliwnymi gałązkami i cherubinami przez czterdzieści pokoleń ciemnych mnichów, dzieci wielu mrocznych wieków, którym dorośli powierzyli niezrozumiałe orędzie, by zapisały je w pamięci i wydały w ręce innych dorosłych.
Zmusiłem go do odbycia całej tej drogi z Teksarkany przez niebezpieczną krainę — rozmyślał Paulo. — A teraz po prostu martwię się, że to, co mamy, może okazać się dla niego bezużyteczne, ot i cała prawda.
Ale nie, to nie wszystko. Spojrzał raz jeszcze na uśmiechniętą twarz świętego. I raz jeszcze Vexilla regis inferni produent… Przodem szły chorągwie króla piekieł — podszepnęło wspomnienie przewrotnego wersu ze starożytnej commedia. Nękało jego umysł niby natrętna melodia.
Mocniej zacisnął pięść. Puścił wachlarz i oddychał przez zęby. Starał się nie patrzeć na świętego. Bezlitosny anioł czaił się i gorącym podmuchem przeniknął go do szpiku kości. Pochylił się nad stołem. Tym razem było to jak pęknięcie rozżarzonego drutu. Jego ciężki oddech sprawił, że w warstewce pustynnego pyłu na blacie stołu zrobiła się czysta plamka. Zapach kurzu wprost dławił. Izba zaróżowiła się, zaroiła od czarnych komarów. Boję się czknąć, bo mógłbym potrząsnąć czymś nie przytwierdzonym, ale muszę, święty patronie. Jest ból. Ergo sum. Panie Jezu, przyjmij ten znak.
Czknął, poczuł smak soli i opuścił głowę na pulpit.
Czy muszę ten kielich wypić w tym momencie, Panie, czy też mogę jeszcze trochę zwlekać? Ale ukrzyżowanie odbywa się zawsze teraz. Od czasów nawet przed Abrahamem zawsze oznacza teraz. Teraz — nawet przed Pfardentrottem. W każdej chwili przychodzi na kogoś kolej, by zostać przybitym do krzyża i wisieć na nim, a jeśli spadnie, zatłuką go na śmierć łopatą, więc zdobądź się na odrobinę godności, starcze. Jeśli potrafisz czknąć z godnością, możesz trafić do nieba, pod warunkiem jednak, że będziesz miał wyrzuty sumienia z powodu zapaskudzenia dywanu… Poczuł wielką skruchę.
Musiał długo czekać. Niektóre komary padły i izba straciła różowe zabarwienie, wypełniła się szarą mgiełką.
Cóż, Paulo, czy już teraz będziemy mieli krwotok, czy też zamierzamy się jeszcze od tego wykręcać?
Musnął spojrzeniem mgłę i znowu zobaczył twarz świętego. Jakiż leciutki uśmiech — smutny, rozumiejący, i coś ponadto! Śmiech z kata? Nie, śmiech przeznaczony dla kata. Śmiech ze stultus mcucimus[52], z samego szatana. Po raz pierwszy dostrzegł to tak jasno. W ostatnim kielichu może znaleźć się miejsce dla tryumfalnego chichotu. Haec commixtio…[53]
Poczuł się nagle śpiący; twarz świętego poszarzała, ale opat nadal uśmiechał się słabo w odpowiedzi.
Tuż przed nocą przeor Gault zastał go leżącego na pulpicie. Na wargach zakrzepła krew. Młody ksiądz szybko zbadał puls opata. Dom Paulo natychmiast się zbudził, wyprostował w fotelu i, jakby nadal pogrążony we śnie, oznajmił władczo:
— Powiadam ci, to wszystko jest w najwyższym stopniu śmieszne! Całkowicie idiotyczne! Trudno o coś bardziej niedorzecznego.
— O jaką niedorzeczność chodzi, domne?
Opat potrząsnął głową i mrugnął kilka razy.
— Co?
— Zaraz sprowadzę brata Andrzeja.
— Co? To właśnie jest niedorzeczność. Wracaj tu. Czego chcesz?
— Nic, ojcze opacie. Wrócę, jak tylko znajdę brata…
— Och, daj pokój z medykiem! Nie przyszedłeś tutaj bez powodu. Drzwi były zamknięte. Zamknij je znowu, usiądź i powiedz, czego chciałeś.
— Próba powiodła się. To znaczy lampa brata Kornhoera.
— No dobrze, posłuchajmy więc. Siadaj i mów, powiedz mi wszystko, ale wszystko. — Wygładził habit i otarł usta kawałkiem płótna. Ciągle był jeszcze oszołomiony, ale pięść zaciśnięta w jego brzuchu rozluźniła się. Nic a nic nie obchodziła go relacja z próby, ale jak mógł, starał się okazać, że uważa. Muszę zatrzymać go tutaj, dopóki nie dojdę do siebie na tyle, żeby myśleć. Nie mogę pozwolić mu, by poszedł na poszukiwanie medyka… jeszcze nie. Nowina wydostałaby się na zewnątrz: już po starcu. Muszę rozważyć, czy jest to właściwy moment, żeby było po mnie, czy też nie.
Hongan Os był w zasadzie sprawiedliwym i dobrotliwym człowiekiem. Kiedy zobaczył, że oddział jego wojowników szydzi z laredańskich jeńców, przystanął, żeby popatrzeć, ale kiedy uwiązali trzech Laredańczyków za nogi między końmi i pognali zwierzęta w szaleńczy galop, postanowił interweniować. Rozkazał, żeby wojowników z miejsca wychłostano, gdyż Hongan Os — Szalony Niedźwiedź — jest znany ze swojego miłosierdzia. Nigdy nie obszedł się źle z koniem.
— Zabijanie jeńców to zajęcie stosowne dla kobiet — warknął pogardliwie w stronę chłostanych pośladków. — Oczyśćcie się sami, bo inaczej zostaniecie napiętnowani znakiem niewiast, i usuńcie się z obozu aż do nowiu, jesteście bowiem wygnani na dwanaście dni. — I odpowiadając na ich jękliwe protesty, dodał: — Przypuśćmy, że koń pociągnął któregoś z nich przez obóz? Ci dygnitarze zjadaczy trawy są naszymi gośćmi, a wiadomo, że krew łatwo wprawia ich w przerażenie. Szczególnie krew własnego gatunku. Baczcie więc.
— Ale ci zjadacze trawy są z Południa — sprzeciwił się wojownik, wskazując na okaleczonych jeńców. — Nasi goście są ze Wschodu. Czyż nie zawarliśmy układu między nami, prawdziwymi ludźmi, i Wschodem, by prowadzić wojnę z Południem?
— Jeśli powiesz jeszcze jedno słowo, każę wyrwać ci język i rzucić psom na pożarcie! — ostrzegł go Szalony Niedźwiedź. — Zapomnij, żeś coś takiego słyszał.
— Czy ludzie trawy długo będą przebywać między nami, Synu Wszechmocnego?
— Kto wie, co te ziemioroby zamierzają! — rzucił gniewnie Szalony Niedźwiedź. — Ich myśli są inne niż nasze myśli. Powiadają, że niektórzy z nich wyprawią się stąd, żeby przebyć suchą krainę aż do miejsca trawożernych kapłanów, tych w czarnych sukniach. Inni zostaną tutaj, żeby rozmawiać, ale to nie dla waszych uszu. Teraz odjedźcie i wstydźcie się przez dwanaście dni.
Odwrócił się do nich tyłem, żeby mogli wyśliznąć się, nie czując na sobie jego spojrzenia. Dyscyplina zaczyna ostatnio słabnąć. Poszczególne rody ani chwili nie potrafią zachować spokoju. Rozeszło się wśród ludów równiny, że on, Hongan Os, sprzągł ramiona poprzez ognisko pokoju z wysłannikiem Teksarkany i że szaman uciął każdemu z nich włosy i paznokcie, żeby wykonać kukiełkę dobrej woli jako rękojmię przeciwko zdradzie którejś ze stron. Było wiadome, że doszło do zawarcia umowy, a na wszelką umowę między ludźmi a zjadaczami trawy plemiona patrzyły jak na rzecz hańbiącą. Szalony Niedźwiedź czuł skrywaną pogardę młodszych wojowników, ale nie było sposobu, żeby im wszystko wytłumaczyć, dopóki nie nadejdzie właściwa pora.
Sam Szalony Niedźwiedź chętnie słuchał dobrej myśli, nawet jeśli pochodziła od psa. Myśli zjadaczy trawy były rzadko kiedy dobre, ale wielkie wrażenie wywarły na nim listy ze Wschodu od króla tamtejszych zjadaczy trawy, który przedstawiał korzyści płynące z dochowania tajemnicy i użalał się nad głupią chełpliwością. Gdyby Laredańczycy dowiedzieli się, że plemiona zostały uzbrojone przez Hannegana, plan z pewnością by się nie powiódł. Szalony Niedźwiedź przetrawiał tę myśl. Była dla niego odpychająca, gdyż z pewnością większą ma się uciechę i bardziej jest po męsku powiedzieć wrogowi, co się zamierza mu uczynić, a dopiero potem przystąpić do dzieła. A jednak im bardziej się nad nią zastanawiał, tym jaśniej widział jej mądrość. Albo król zjadaczy trawy jest nikczemnym tchórzem, albo jest prawie tak mądry jak człowiek. Szalony Niedźwiedź jeszcze tego nie rozstrzygnął, ale uznał, że myśl jest mądra. Tajność to sprawa doniosła, nawet jeśli w tej chwili wydaje się czymś godnym kobiety. Gdyby ludzie Szalonego Niedźwiedzia wiedzieli, że broń, która znalazła się w ich rękach, jest darem od Hannegana, nie zaś łupem pochodzącym z wypadków przygranicznych, Laredo mogłoby dowiedzieć się o tych planach od jeńców schwytanych podczas łupieżczych wypraw. Niechaj więc sobie szczepy sarkają i rozprawiają o tym, jaką hańbą jest rozmawianie o pokoju z rolnikami ze Wschodu.
Ale rozmowa to jeszcze nie pokój. Rozmowa jest rzeczą dobrą i wiele można sobie po niej obiecywać.
Kilka tygodni temu sam Szalony Niedźwiedź poprowadził wyprawę wojenną na Wschód i powrócił z setką koni, czterema tuzinami długich strzelb, licznymi baryłkami czarnego prochu, obfitością pocisków i jednym jeńcem. Ale nawet towarzyszący mu wojownicy nie wiedzieli, że kryjówka z bronią została tam umieszczona przez ludzi Hannegana specjalnie dla niego ani że jeniec był w istocie oficerem jazdy teksarkańskiej, który miał w przyszłości doradzać Szalonemu Niedźwiedziowi w sprawie prawdopodobnej taktyki Laredan podczas zbliżającej się wojny. Wszystkie myśli zjadaczy trawy były bezwstydne, ale myśli oficera mogły przeniknąć myśli zjadaczy trawy z Południa. Nie mogły natomiast przeniknąć myśli Hongana Osa.
Szalony Niedźwiedź był słusznie dumny z tego, że dobił targu. Nie zobowiązał się do niczego poza powstrzymaniem się od prowadzenia wojny przeciwko Teksarkanie i od kradzieży bydła na wschodniej granicy, ale tylko tak długo, jak długo Hannegan będzie dostarczał mu broń i zaopatrzenie. Umowa co do wojny przeciwko Laredo była nie ujętą w słowa obietnicą, ale nie kłóciła się zgoła z naturalnymi skłonnościami Szalonego Niedźwiedzia, i nie zachodziła najmniejsza potrzeba zawierania formalnego paktu, Przymierze z jednym z wrogów pozwoli mu prowadzić walkę na jednym froncie i w końcu może odzyska pastwiska, które w ubiegłym wieku zostały zdobyte i zasiedlone przez rolników.
Zapadła noc, zanim wódz klanów wjechał do obozu i chłód ogarnął równiny. Jego goście ze Wschodu siedzieli, opatuleni w pledy, wokół ogniska narad razem z trzema starcami, podczas gdy, jak zwykle, krąg ciekawskich dzieci gapił się z cienia i odchylał płachty namiotowe, żeby popatrzeć na cudzoziemców. Cudzoziemców było dwunastu, ale podzielili się na dwie osobne grupy, które wprawdzie podróżowały razem, ale nie zabiegały nawzajem o swoje towarzystwo. Przywódcą jednej z grup był najwyraźniej wariat. Szalony Niedźwiedź nie miał nic przeciwko pomieszaniu zmysłów (przeciwnie, jego szamani cenili to jako najintensywniejsze z nadprzyrodzonych nawiedzeń), ale nie spodziewał się, że rzekomi mędrcy rolników uważają szaleństwo za cnotę pożądaną u przywódcy. Ten szaleniec połowę swojego czasu spędzał na ryciu ziemi w wyschłym korycie rzeki, a drugą na tkwieniu nosem w małej książce. Najwidoczniej jest czarownikiem i nie należy mu za bardzo ufać.
Szalony Niedźwiedź przystanął, żeby przywdziać swoje uroczyste szaty wilka i żeby szaman namalował znak totemu na jego czole, i zaraz podszedł do grupy przy ogniu.
— Lękajcie się! — wykrzyknął ceremonialnie zawodzącym głosem stary wojownik, kiedy wódz klanowy stanął w blasku ognia. — Lękajcie się, bo Mocarz wszedł pomiędzy swoje dzieci. Padnijcie na twarz, plemiona, gdyż jego imię brzmi Szalony Niedźwiedź, a zasłużył na nie, albowiem jako młodzik powalił bez broni rozwścieczonego niedźwiedzia, zadusił go gołymi rękami, zaiste, w krainie północnej…
Hongan Os nie zwrócił uwagi na pochwały i wziął czarkę krwi z rąk starej kobiety, która usługiwała przy ognisku narad. Krew zebrano od zarżniętego wołu i była jeszcze ciepła. Wypił ją, a dopiero potem zwrócił się w stronę ludzi Wschodu, którzy z widocznym niepokojem przyglądali się krótkiemu toastowi.
— Aaaach! — krzyknął wódz.
— Aaaach! — zawyli w odpowiedzi trzej starcy razem z jednym ze zjadaczy trawy, który ośmielił się dostroić do nich. Ludzie przez chwilę przypatrywali się z odrazą zjadaczom trawy.
Ten pomylony próbował zatrzeć gafę swojego towarzysza.
— Powiedz mi — rzekł, kiedy wielki wódz usiadł. — Jak to się dzieje, że twoi ludzie nie piją wody? Czy zabraniają tego wasi bogowie?
— Kto wie, co piją bogowie? — burknął Szalony Niedźwiedź. — Powiedziano, że woda jest dla rolników i bydła, mleko dla dzieci, a krew dla mężczyzn. Czy powinno być inaczej?
Pomyleniec nie poczuł się urażony. Przez chwilę przyglądał się wodzowi badawczymi, szarymi oczyma, a następnie skinął na jednego ze swoich towarzyszy.
— Powiada, że woda jest dla bydła — oznajmił — Stąd bierze się siła przetrwania. Ludy pasterskie oszczędzają resztki wody dla zwierząt. Zastanawiałem się, czy wspierają to jakimś zakazem religijnym.
Jego towarzysz wykrzywił twarz i ozwał się w języku teksarkańskim:
— Woda! O Boże, dlaczego my nie możemy pić wody, thonie Taddeo? Za daleko posuwamy nasze dostosowanie. — Splunął zeschłymi wargami. — Krew! Gadanie! Oblepia krtań. Dlaczego nie moglibyśmy wypić łyczka wody?
— Nie możemy, dopóki od nich nie odłączymy!
— Ale, thonie…
— Nie — warknął uczony, a kiedy uświadomił sobie, że ludzie plemienni przyglądają się im, znowu przemówił do Szalonego Niedźwiedzia w języku równin. — Mój towarzysz zwrócił mi uwagę na męskość i zdrowie twojego ludu — rzekł. — Może to dzięki waszemu sposobowi odżywiania się.
— Ha! — szczeknął wódz, ale potem prawie z radością przywołał starą kobietę: — Daj temu barbarzyńcy czarkę czerwonego.
Towarzysz thona Taddeo zadrżał, ale nie zaprotestował.
— Chciałbym, o wodzu, odwołać się do twojej szczodrobliwości — oznajmił uczony. — Jutro mamy ruszyć dalej na zachód. Bylibyśmy zaszczyceni, gdyby kilku z twoich wojowników mogło nam towarzyszyć.
— Po co?
Thon Taddeo milczał przez chwilę.
— No, jako przewodnicy… — przerwał i nagle uśmiechnął się. — Nie, wyjawię ci całą prawdę. Niektórzy z twoich ludzi nie są zadowoleni z naszej obecności tutaj. Chociaż twoja gościnność była…
Hongan Os odrzucił do tyłu głowę i zarechotał.
— Boją się mniejszych rodów — powiedział, zwracając się do starców. — Boją się, że wpadną w zasadzkę, gdy tylko opuszczą moje namioty. Zjadają trawę i boją się walki.
Uczony lekko się zarumienił.
— Nic lękaj się niczego, cudzoziemcze! — zarechotał wódz plemienia. — Będą ci towarzyszyć prawdziwi mężczyźni. Thon Taddeo skłonił głowę w szyderczym podziękowaniu.
— Powiedz nam — spytał Szalony Niedźwiedź — czego szukacie w zachodniej suchej krainie? Nowych miejsc na pola? Mogę wam powiedzieć, że nic tam nie znajdziecie. Poza miejscami w pobliżu źródeł nie rośnie tam nic, co zechciałyby jeść nawet bydlęta.
— Nie szukamy nowych ziem — odpowiedział gość. — Nie jesteśmy rolnikami. Szukamy… — przerwał. W języku nomadów nie dawało się wytłumaczyć celu podróży do opactwa świętego Leibowitza. — …szukamy biegłości w starodawnych sztukach czarnoksięskich.
Jeden ze starców, szaman, nastawił, jak się zdawało, uszu.
— Starodawne czary na Zachodzie? Nie wiem nic o żadnych żyjących tam czarownikach. Chyba że masz na myśli tych w czarnych sukniach.
— Ich właśnie.
— Ha! Jakież to mają czary, które warte byłyby zachodu? Ich posłańców można schwytać tak łatwo, że nie jest to doprawdy żadna zabawa, aczkolwiek dobrze znoszą tortury. Jakich czarów można się od nich nauczyć?
— Jeśli o mnie chodzi, zgadzam się z tobą — rzekł thon Taddeo. — Ale powiada się, że pisma, hmmm… uroki wielkiej mocy zostały zgromadzone w jednej z ich siedzib. Jeśli to prawda, najwidoczniej ci w czarnych sukniach nie wiedzą, jak się nimi posługiwać, ale mamy nadzieję, że my to opanujemy.
— Czy ludzie w czarnych sukniach pozwolą wam przyglądać się swoim tajemnicom?
Thon Taddeo uśmiechnął się.
— Sądzę, że tak. Nie śmią dłużej ich ukrywać. Możemy je zabrać, jeśli tylko zechcemy.
— Odważna mowa — zadrwił Szalony Niedźwiedź. — Najwidoczniej rolnicy są odważniejsi wobec ludzi własnego gatunku, aczkolwiek wobec prawdziwych ludzi zachowują się potulnie.
Uczony, który miał już po dziurki w nosie obelg ze strony nomadów, postanowił pójść wcześnie spać.
Żołnierze pozostali przy ognisku narad, żeby omówić z Honganem Osem sprawy nieuniknionej i rychłej wojny, ale to w końcu nie jest sprawą thona Taddeo. Polityczne aspiracje ciemnego kuzyna były jak najdalsze od jego zainteresowania się tym, żeby wnosić wiedzę w mroczny świat, chyba że opieka monarchy okazywała się użyteczna, jak to już zdarzało się przy niejednej okazji.
Stary pustelnik stał na krawędzi płaskowyżu i patrzył na przybliżający się obłoczek kurzu nad pustynią. Pustelnik coś przeżuwał, mamrotał jakieś słowa, które porywał wiatr, i chichotał bezgłośnie. Jego wysuszona skóra była wypalona od słońca jak skóra zwierzęca, a krzaczasta broda zżółknięta w okolicy podbródka. Miał na głowie pleciony kapelusz, a na biodrach przepaskę z grubego płótna, które przypominało worek, i nic więcej na sobie, jeśli nie liczyć sandałów i bukłaka z koziej skóry.
Patrzył na obłoczek kurzu, dopóki ten nic minął miasteczka Sanly Bowitts i nie ruszył dalej drogą przechodzącą obok płaskowyżu.
— Ach! — mruknął pustelnik, kiedy zaczęły go już piec oczy. — Jego królestwo będzie pomnożone, a Jego pokój będzie bez końca. Zasiądzie na swoim tronie.
Nagle ruszył w dół łożyskiem wyschłego strumienia, niby kot na trzech nogach, podpierając się kijem, przeskakując z kamienia na kamień, a przeważnie osuwając się. Kurz, jaki wzbił przy tym szybkim schodzeniu, powiewał niby pióropusz na wietrze, a potem odpłynął.
U stóp góry usadowił się w krzewach mimozy, żeby nie było go widać, i czekał. Wkrótce usłyszał jeźdźca zbliżającego się niespiesznym truchtem, więc począł skradać się, żeby przyjrzeć mu się, sam nie będąc widziany. Zza zakrętu wyłonił się kucyk otulony delikatnym całunem pyłu. Pustelnik wybiegł na szlak i wzniósł ręce do góry.
— Olla allaj! — wrzasnął i kiedy jeździec zatrzymał się, popędził do przodu, żeby chwycić wodze i przyjrzeć się z niepokojem człowiekowi, który siedział na siodle.
Oczy zaświeciły mu się na chwilę.
— Albowiem Maluczki narodził się nam i Syn jest nam dany… — Ale w tym momencie wyraz pełnej napięcia uwagi znikł i na jego miejsce pojawiło się zasmucenie. — To nie On! — burknął z irytacją w stronę nieba.
Jeździec odrzucił do tyłu kaptur i jął się śmiać. Pustelnik mrugał przez chwilę gniewnie w jego stronę. Stopniowo rozpoznawał jeźdźca.
— Och — mruknął. — To ty! Myślałem, żeś już umarł. Co tutaj robisz?
— Przyprowadziłem ci z powrotem twoją marnotrawną własność. Beniaminie — oznajmił Paulo. Szarpnął za smycz i zza kucyka wyłoniła się truchtem koza o niebieskim łbie. Zabeczała i pociągnęła za sznurek, kiedy zobaczyła starego pustelnika. — I… i pomyślałem, że cię odwiedzę.
— To zwierzę należy do Poety — burknął pustelnik. — Wygrał je uczciwie, chociaż nędznie szachrował. Zaprowadź mu je z powrotem i pozwól, że doradzę ci, byś nie mieszał się do doczesnych szwindli, które ciebie nie powinny obchodzić. Do widzenia. — Odwrócił się w stronę wyschłego strumienia.
— Poczekaj, Beniaminie. Weź swoją kozę albo oddam ją jakiemuś wieśniakowi. Nie chcę, żeby plątała mi się po opactwie i beczała w kościele.
— To nie jest koza — rzekł ze złością pustelnik. — To bestia, którą zobaczył wasz prorok, i została stworzona po to, by dosiadała ją niewiasta. Proponuję, byś przeklął ją i zaprowadził na pustynię. Zauważyłeś wszelako, że dzieli na dwoje kopyto i przeżuwa. — Znowu zrobił ruch, jakby chciał pójść w swoją stronę.
Uśmiech zniknął z twarzy opata.
— Beniaminie, naprawdę wrócisz na wzgórze, nie powitawszy nawet starego przyjaciela?
— Witaj! — odkrzyknął Stary Żyd i szedł, wzburzony, dalej, Po zrobieniu kilku kroków przystanął i spojrzał przez ramie do tyłu. — Nie musisz robić takiej obrażonej miny — oświadczył. — Minęło pięć lat, odkąd zadałeś sobie trud, żeby przebyć tę drogę „stary przyjacielu”. Ot co!
— Więc o to chodzi! — mruknął opat. Zlazł z kucyka i pospieszył za Starym Żydem. — Beniaminie, Beniaminie, przybyłbym… ale nie mogłem.
Pustelnik przystanął.
— No cóż, Paulo, skoro już tu jesteś…
Nagle roześmiał się i padli sobie w ramiona.
— No dobrze, stary zrzędo — oświadczył pustelnik.
— Niby ja jestem starym zrzędą?
— No, ja też chyba dostałem bzika. Ostatnie stulecie było dla mnie ciężką próbą.
— Słyszałem, żeś rzucał odłamkami skalnymi w nowicjuszy, którzy przychodzili tutaj na swoje wielkopostne czuwanie. Czyżby to była prawda? — Przyglądał się pustelnikowi z drwiącą dezaprobatą.
— Tylko kamykami.
— Podły stary suchar!
— No, no, Paulo! Jeden z nich pomylił mnie z moim dalekim krewnym imieniem Leibowitz. Myślał, że zostałem posłany, by przekazać mu orędzie, a w każdym razie tak myśleli inni z tych twoich chłystków. Nie chcę, żeby znowu do tego doszło, więc czasem rzucam w nich kamykami. O nie! Nikt więcej mnie z tym krewniakiem nie pomyli, nie mam już bowiem nic z nim wspólnego.
Na twarzy kapłana odmalowało się zdumienie.
— Z kim cię nie pomyli? Ze świętym Leibowitzem? No, Beniaminie! Za daleko się posuwasz.
Beniamin powtórzył swoje niby drwiący refren:
— Pomylił mnie z moim dalekim krewnym imieniem Leibowitz. Rzucałem więc w nich kamykami. Dom Paulo był całkowicie zbity z tropu.
— Święty Leibowitz nie żyje od dwunastu stuleci. Jakże mógłby… — przerwał i spojrzał na starego pustelnika. — No, Beniaminie, nie strzępmy od nowa języków. Nie żyłeś przecież tysiąca dwustu…
— Bzdura! — przerwał Stary Żyd. — Nie powiedziałem, że stało się to dwanaście wieków temu. To było ledwie sześćset lat temu. Długo po śmierci waszego świętego, oto, dlaczego było to takie niedorzeczne. Oczywiście wasi nowicjusze okazywali w owych czasach większą pobożność i łatwowierność. Zdaje się, tamten miał na imię Franciszek. Biedaczyna. Pogrzebałem go później. Powiedziałem w Nowym Rzymie, gdzie mogą znaleźć mogiłę. Dzięki temu odzyskaliśmy jego szczątki doczesne.
Opat przyglądał się staremu człowiekowi, kiedy brnęli przez krzaki mimozy w stronę źródełka, prowadząc kozę i konia. Franciszek? — zastanawiał się. Franciszek. Mógł to być czcigodny Franciszek Gerard z Utah, któremu jakiś pielgrzym wskazał niegdyś położenie starego schronu na terenie miasteczka, jak opowiadano — ale to było jeszcze przed zbudowaniem miasteczka. Jakieś sześćset lat temu, tak, i… i teraz ten stary grzyb twierdzi, że to on był owym pielgrzymem? Czasem zastanawiał się, skąd Beniamin ma tyle wiedzy o historii opactwa, żeby zmyślać takie opowieści. Może zawdzięcza to Poecie.
— Działo się to rzeczywiście we wcześniejszym okresie mego żywota — ciągnął Stary Żyd — i być może tego rodzaju błąd był zrozumiały.
— We wcześniejszym okresie żywota?
— Jako tułacza.
— Jak możesz spodziewać się, że uwierzę w takie niedorzeczności?
— Hmmm… A Poeta mi wierzy.
— Nie wątpię! Poeta z pewnością nigdy nie uwierzyłby, że czcigodny Franciszek spotkał świętego. Poeta uwierzyłby raczej, że spotkał ciebie… sześć wieków temu. Całkiem naturalne wyjaśnienie, co?
Beniamin zachichotał z przymusem. Paulo przyglądał się, jak pustelnik opuszcza swój dziurawy, skórzany kubek do studzienki, wlewa jego zawartość do bukłaka i znowu go opuszcza. Woda była mętna i roiło się w niej od jakichś wijących się stworzeń, równie niepewnych jak pamięć Starego Żyda. Czy jednak jego pamięć istotnie jest niepewna? Czy drwi sobie z nas wszystkich? — zastanawiał się ksiądz. Poza przekonaniem, że jest bardziej wiekowy niż Matuzalem, stary Beniamin robił wrażenie człowieka dosyć zdrowego na umyśle.
— Napijesz się? — spytał pustelnik, podsuwając mu kubek. Opat powstrzymał dreszcz obrzydzenia i przyjął kubek, żeby go nie urazić. Jednym haustem wypił mroczną zawartość.
— Nieszczególnie się miewasz, prawda? — stwierdził Beniamin, przyglądając mu się krytycznie. — Ja sam bym tego nie tknął.
— Poklepał bukłak. — To dla zwierząt.
Opat poczuł lekkie mdłości.
— Zmieniłeś się — oświadczył Beniamin, nie spuszczając z niego wzroku. — Jesteś blady jak ser i mizerny.
— Chorowałem.
— Wyglądasz na chorego. Chodź do mojej chaty, jeśli wspinaczka zbytnio cię nic wyczerpała.
— Wszystko w porządku. Miałem któregoś dnia małe kłopoty i nasz medyk powiedział, żebym odpoczywał. Co tam! Gdyby nie to, że wkrótce przybywa do nas ważny gość, wcale bym się nie przejął. Ale ponieważ przybywa, staram się odpoczywać. To bardzo męczące.
Beniamin znowu spojrzał na niego z uśmiechem, kiedy pięli się łożyskiem strumienia. Kiwał głową.
— Piętnastokilometrowa wyprawa przez pustynię to odpoczynek?
— Dla mnie to odpoczynek. Zresztą chciałem się z tobą zobaczyć, Beniaminie.
— Co powiedzą ci z miasteczka? — spytał drwiąco Stary Żyd.
— Pomyślą, że znowu się pogodziliśmy, a to zaszkodzi i twojej, i mojej dobrej sławie.
— Nasza dobra sława nigdy nie stała zbyt wysoko na ich targu, prawda?
— Prawda — przyznał, ale dodał tajemniczo: — Na dzień dzisiejszy.
— Nadal czekasz, Stary Żydzie?
— A jakże! — warknął pustelnik.
Wspinaczka męczyła opata. Dwa razy przystanęli, żeby odpocząć. Zanim dotarli do płaskowyżu, poczuł, że kręci mu się w głowie, i oparł się na chudym pustelniku. W piersi płonął mu mdły płomień, ostrzegając przed dalszym wysiłkiem, ale nie było żadnego wściekłego ściskania, jakie czuł przedtem.
Stadko kóz o niebieskich łbach rozproszyło się na widok obcego i uciekło między rozplenione tu krzewy mimozy. Najdziwniejsze było to, że płaskowyż robił wrażenie bardziej zielonego niż otaczająca pustynia, chociaż nie było widać, skąd mogłaby brać się wilgoć.
— Tędy, Paulo. Do mojego pałacu.
Okazało się, że rudera Starego Żyda jest jednoizbowa, pozbawiona okien i zbudowana została jako ogrodzenie, z luźno ułożonych kamieni, między którymi swobodnie hulał wiatr. Dach stanowił byle jaką łataninę belek, w większości wygiętych, na które narzucono wiązki chrustu, trzciny i kozie skóry. Wielki płaski kamień, umieszczony na niskim słupie przy drzwiach, nosił hebrajski napis:
Rozmiary liter i to, że najwyraźniej miały pełnić rolę szyldu, sprawiło, iż opat Paulo uśmiechnął się i spytał:
— Co tu napisałeś, Beniaminie? Czy ten napis przyciąga wielu klientów?
— Cóż… jakby tu powiedzieć? Znaczy: Tutaj Naprawa Namiotów.
Ksiądz mruknął coś niedowierzająco.
— Dobrze, dobrze, możesz sobie nie wierzyć. Skoro jednak nie wierzysz temu, co jest tutaj napisane, nie można spodziewać się, że i uwierzysz w to, co jest napisane po drugiej stronie tego szyldu.
— Od strony ściany?
— Oczywiście od strony ściany.
Słup był ustawiony tuż przy wejściu, tak że zaledwie kilka centymetrów oddzielało płaski kamień od ściany rudery. Paulo pochylił się nisko i zajrzał w wąską szczelinę. Minęła dobra chwila, zanim coś zobaczył, ale nie ulegało wątpliwości, że po drugiej stronie kamienia napisano mniejszymi literami:
— Czy kiedykolwiek odwracasz kamień?
— Czy go odwracam? Masz mnie za szaleńca? W takich czasach, jak dzisiejsze?
— A co tam jest napisane?
— Hmm… hnnn… — pustelnik chrząkał śpiewnie, odmawiając odpowiedzi. — Ale spróbuj sam, ty, który nie umiesz czytać od tyłu.
— Trochę przeszkadza ściana.
— Zawsze tak było, czyż nie mam racji?
Ksiądz westchnął.
— No dobrze, Beniaminie, wiem, co kazano ci napisać „na podwoju i na drzwiach do domu twego”. Ale tylko tobie mogło przyjść do głowy, żeby odwrócić napis do ściany.
— Do wewnątrz — poprawił go pustelnik. — Dopóki są w Izraelu namioty, które trzeba naprawiać… ale nie przekomarzajmy się, zanim nie odpoczniesz. Dam ci trochę mleka, a ty opowiesz mi o swoim gościu, którym tak zaprzątasz sobie głowę.
— Przywiozłem w worku wino, jeśli masz na nie ochotę — oświadczył opat, opadając z ulgą na stos skór. — Wolę jednak nie rozmawiać o thonie Taddeo.
— Och! Więc to o niego chodzi?
— Słyszałeś o thonie Taddeo? Powiedz mi, jak to robisz, że wiesz wszystko i znasz wszystkich, nie ruszając się z tej góry?
— Widzi się i słyszy to i owo — odparł wymijająco pustelnik.
— Powiedz więc, co o nim myślisz?
— Nie widziałem go, ale przypuszczam, że czekają cię bolesne chwile. Będą to bóle porodowe, być może, ale bóle.
— Bóle porodowe? Czy naprawdę wierzysz, że przyjdzie nowy renesans, jak utrzymują niektórzy?
— Hmmm… hnnn…
— Przestań tajemniczo chrząkać, Stary Żydzie, i wyjaw mi swoje zdanie. Jakieś musisz przecież mieć. Zawsze masz. Dlaczego tak trudno zyskać sobie twoje zaufanie? Czyż nie jesteśmy przyjaciółmi?
— W pewnym zakresie, w pewnym zakresie. Ale są też między nami różnice.
— Co te różnice między nami mają wspólnego z thonem Taddeo i renesansem, który obaj chcielibyśmy ujrzeć? Thon Taddeo to świecki uczony i raczej daleki od dzielących nas różnic.
Beniamin wzruszył wymownie ramionami.
— Różnice, świecki uczony — powtórzył, wypluwając słowa, jakby to były ogryzki jabłka. — Ja bywałem w różnych okresach nazywany przez niektórych ludzi świeckim uczonym i zdarzało się, że mnie za to wbijano na pal, kamienowano i palono.
— Co, przecież nigdy… — kapłan urwał, marszcząc nagle brwi. Znowu to szaleństwo. Beniamin przyglądał mu się podejrzliwie i jego uśmiech stał się zimny. Teraz — pomyślał opat — patrzy na mnie, jakbym był jednym z tamtych, bez względu nato, jacy bezpostaciowi „tamci” przygnali go aż tutaj, do tej samotni. Wbijano go na pal, kamienowano, palono? A może jego ,ja” oznacza „my”, jak w słowach „ja, mój naród”?
— Beniaminie, jestem Paulo. Torquemada nie żyje. Urodziłem się siedemdziesiąt lat temu z okładem i już wkrótce umrę, Lubiłem cię, starcze, i chciałbym, żebyś widział we mnie Paula z Pecos i nikogo więcej.
Beniamin wahał się przez chwilę. Oczy mu zwilgotniały.
— Czasem… zapominam…
— Czasem zapominasz, że Beniamin jest tylko Beniaminem, nie zaś całym Izraelem.
— Nigdy! — warknął pustelnik i oczy mu znowu rozbłysły. Przez trzydzieści dwa stulecia… — przerwał i zacisnął usta.
— Dlaczego? — szepnął opat, prawie przestraszony. — Dlaczego całe brzemię ludu i jego przeszłości bierzesz na swoje barki?
Oczy pustelnika rozbłysły na moment ostrzegawczo, ale przełknął gardłowy dźwięk i ujął twarz w dłonie.
— Łowisz ryby w mrocznych wodach.
— Wybacz mi.
— Brzemię… zostało złożone na moje barki przez innych. — Powoli podniósł głowę. — Czy mogłem odmówić przyjęcia?
Kapłan wstrzymał oddech. Przez chwilę w chacie słychać było tylko świst wiatru. W tym szaleństwie jest szczypta czegoś boskiego — pomyślał dom Paulo. Wspólnota żydowska jest w naszych czasach bardzo rozproszona. Być może Beniamin przeżył swoje dzieci albo w ten czy inny sposób znalazł się poza nawiasem. Taki stary Izraelita może latami tułać się, nie napotykając nikogo ze swojego narodu. Może w swojej samotności nabrał w duchu przekonania, że jest ostatni, jeden jedyny. A skoro jest ostatni, nie jest już Beniaminem, ale całym Izraelem. I na jego sercu legła licząca pięć tysięcy lat historia, już niedaleka, lecz dziejąca się z dnia na dzień jak historia jego własnego życia. Jego „ja” jest odwróceniem cesarskiego „my”.
A ja też uczestniczę w jedności — myślał Paulo — jestem cząstką zgromadzenia i ciągłości. Moja wspólnota też była pogardzana przez świat. A jednak dla mnie rozróżnienie między własnym „ja” a narodem jest wyraźne. Dla ciebie, stary przyjacielu, stało się to odrobinę niejasne. Brzemię nałożone na twoje barki przez innych? I przyjąłeś je? Jakiż to musiał być ciężar? Jaki byłby to ciężar dla mnie? Podsunąłeś podeń ramiona i starałeś się unieść, próbując, ile waży. Ja jestem chrześcijańskim mnichem i kapłanem, odpowiadam więc przed Bogiem za działania i uczynki każdego mnicha i kapłana, który oddychał i chodził po ziemi od czasów Chrystusa, tak samo jak za moje własne działania.
Przejął go dreszcz i potrząsnął głową.
Nie, nie. To brzemię miażdży stos pacierzowy. Żaden człowiek go nie uniesie, jedynie Chrystus. Być przeklętym za wiarę to już wystarczające brzemię. Można znosić przekleństwa, ale… czy trzeba również przyjąć nielogiczność kryjącą się za przekleństwami, nielogiczność, która wzywa człowieka do tego, by pracował nie tylko dla siebie, ale również dla każdego członka swojej rasy albo swojego wyznania, by brał na siebie ich czyny tak samo jak własne? To także trzeba przyjąć?… Jak próbuje to uczynić Beniamin?
Nie, nie.
A jednak własna wiara powiedziała dom Paulowi, że to brzemię tu jest, że było od czasów Adama… brzemię narzucone przez diabła krzyczącego szyderczo „Człowieku!” do człowieka. „Człowieku!” — oto wezwanie każdego z nas do rozliczenia się z czynów wszystkich ludzi od samego początku, brzemię narzucone każdemu pokoleniu jeszcze przed otwarciem się łona, brzemię grzechu pierworodnego. Tylko głupiec podaje to w wątpliwość. Ten sam głupiec z wielką przyjemnością przyjmuje inne dziedzictwo, dziedzictwo chwały przodków, cnoty, tryumfu i godności, które czynią go „odważnym i szlachetnym prawem urodzenia”, i nie protestuje, że on osobiście niczego nie dokonał, by zasłużyć na to dziedzictwo, poza tym że zrodził się z rodzaju ludzkiego. Protest ograniczał się do odziedziczonego brzemienia, które czyni go „winnym i banitą prawem urodzenia”, i przeciwko temu wyrokowi walczy, zatykając sobie uszy. Brzemię jest rzeczywiście ciężkie. Jego wiara powiedziała mu także, iż owo brzemię zdjął z niego Ten, którego wizerunek wisi na krzyżu nad ołtarzem — aczkolwiek odcisk tego brzemienia pozostał. Ten odcisk nie był wcale lżejszym jarzmem niż ciężar pierwotnego przekleństwa. Nie potrafił się przemóc, by powiedzieć to starcowi, ponieważ wydawało mu się, że starzec już wie. Beniamin szukał Jego. I ostatni Stary Żyd siedział samotnie na górze i pokutował za Izrael, i czekał na Mesjasza, i czekał, i czekał…
— Niech Bóg pobłogosławi cię, śmiały szaleńcze. A nawet mądry szaleńcze.
— Hmmm… hnnn… mądry szaleńcze — przedrzeźniał go pustelnik. — Ale ty zawsze specjalizowałeś się w paradoksach i tajemnicy, czyż nie tak, Paulo? Jeśli rzecz jakaś nie może być w sprzeczności z sobą samą, wtedy nawet nie wzbudza twojego zainteresowania, prawda? Musisz odnaleźć Trójcę w Jedności, życie w śmierci, mądrość w szaleństwie. W przeciwnym razie byłoby za dużo zdrowego rozsądku.
— Poczuwanie się do odpowiedzialności jest mądrością, Beniaminie. Myśleć, że możesz dźwigać ją samotnie, jest szaleństwem.
— Nie obłędem?
— Może trochę. Ale odważnym obłędem.
— Wyjawię więc ci mały sekret. Przez cały ten czas wiedziałem, że nie podźwignę, odkąd znowu On mnie powołał. Czy jednak rozmawiamy o tej samej rzeczy?
Kapłan wzruszył ramionami.
— Ty nazwiesz to brzemieniem wybranego. Ja, brzemieniem grzechu pierworodnego. W obu przypadkach taka sama kryje się za tym odpowiedzialność, aczkolwiek możemy wypowiadać odmienną jej wersję i spierać się gwałtowniej na temat tego, co chcemy wyrazić w słowach, a co w rzeczywistości nie jest ani trochę wyrażalne w słowach, albowiem jest to coś, co wyraża się w absolutnej ciszy ludzkiego serca.
Beniamin zachichotał.
— Cieszę się, słysząc, że w końcu to przyznajesz, nawet jeśli mówisz tylko, żeś nigdy nic nie powiedział.
— Przestań, grzeszniku, rechotać.
— Ale przecież to ty zawsze używałeś słów tak obficie, prowadząc wymyślną obronę swojej Trójcy, chociaż On nigdy takiej obrony nie potrzebował, pókiś nie dostał Go ode mnie jako Jedność. Co ty na to?
Ksiądz zarumienił się, ale nic nie powiedział.
— Mam cię! — zapiszczał Beniamin, podskakując z radości. — Raz przecież skłoniłem cię do tego, że pragniesz się spierać! Ha! Ale mniejsza z tym. Ja sam używam niewielu słów, ale nie jestem nigdy do końca pewny, czy On i ja te same rzeczy mamy namyśli. Przypuszczam, że nie można cię ganić. O wiele więcej zamętu musi powstawać, jeśli ma się do czynienia z Trójcą, nie zaś Jedyny m.
— Bluźnierczy stary kaktusie! W rzeczywistości chciałem usłyszeć od ciebie, jakie masz zdanie na temat thona Taddeo i wszystkiego, co się szykuje.
— Co ci po zdaniu biednego, starego pustelnika?
— Rzecz w tym, Beniaminie Eleazarze bar Joszua, że jeśli wszystkie te lata czekania na Jedynego, który nie nadchodzi, nie nauczyły cię mądrości, to przynajmniej nauczyły cię sprytu.
Stary Żyd zamknął oczy, podniósł twarz do góry i uśmiechnął się przebiegle.
— Możesz mnie znieważać — powiedział drwiąco — możesz sobie ze mnie szydzić, możesz mnie dręczyć, możesz prześladować… Ale wiesz, co powiem?
— Powiesz „hmmm… hnnn…”
— Nie! Powiem, że On już tu jest. Pewnego razu udało mi się dostrzec Go na mgnienie oka.
— Co? O kim mówisz? O thonie Taddeo?
— Nie! Co więcej, nie zależy mi na prorokowaniu, Paulo, chyba że powiesz, co naprawdę cię gnębi.
— Wszystko zaczęło się od lampy brata Kornhoera.
— Od lampy? Ach tak, Poeta coś o tym mówił. On prorokował, mianowicie, że nie będzie działać.
— Poeta, jak zwykle, był w błędzie. Tak mi w każdym razie powiedziano. Ja sam nie chciałem patrzeć na próbę.
— A więc udało się? Wspaniale. I co się od tego zaczęło?
— Moje rozmyślania. Jak blisko znaleźliśmy się od skraju czegoś? Albo jak blisko brzegu? Esencja elektryczna w suterenie, Czy uświadamiasz sobie, ile zmieniło się w ciągu dwóch ostatnich wieków?
Wkrótce ksiądz wyczerpująco opowiedział o swoich obawach, a pustelnik, naprawiacz namiotów, słuchał cierpliwie, aż słońce zaczęło przenikać przez szpary w zachodniej ścianie i przebijać lśniącymi włóczniami kurz unoszący się w powietrzu.
— Od śmierci ostatniej cywilizacji memorabilia wchodziły w zakres naszych szczególnych kompetencji, Beniaminie. I mieliśmy nad nimi pieczę. Ale teraz? Czuję się jak szewc, który chce sprzedawać buty w mieście szewców.
Pustelnik uśmiechnął się.
— Można to robić, jeśli wytwarza się szczególny i lepszy rodzaj obuwia.
— Boję się, że świeccy uczeni zaczynają już rościć sobie prawo do takiej właśnie metody.
— Porzuć zatem szewstwo, zanim się zrujnujesz.
— To możliwe — przyznał opat. — Nieprzyjemnie jednak o tym myśleć. Przez dwanaście wieków byliśmy małą wyspą na bardzo mrocznym oceanie. Przechowywanie memorabiliów było zajęciem bezmyślnym, ale, jak sądzę, uświęconym. To tylko nasze zadanie doczesne, ale zawsze byliśmy tropicielami ksiąg i memorystami i trudno nam pogodzić się z tym, że ta praca rychło dobiegnie końca, że rychło nie będzie potrzebna. Jakoś nic mogę w to uwierzyć.
— Tak więc próbujesz wyprzedzić innych szewców, budując w suterenie dziwaczne urządzenie?
— Muszę przyznać, że na to właśnie wygląda…
— Co zrobisz w następnym ruchu, żeby nadal wyprzedzać świeckich? Zbudujesz maszynę latającą? Albo przywrócisz do życia machina analytica? Albo może wyminiesz ich i zwrócisz się ku metafizyce?
— Zawstydzasz mnie, Stary Żydzie. Wiesz, że jesteśmy przede wszystkim mnichami Chrystusowymi i takie kwestie są sprawą innych.
— Nie próbuję cię zawstydzić. Nie widzę nic niespójnego w tym, że mnisi Chrystusowi budują latającą maszynę, aczkolwiek bardziej podobne do nich byłoby budowanie maszyny modlitewnej.
— Nikczemniku! Złą oddaję przysługę memu zakonowi, okazując ci tyle zaufania!
Beniamin uśmiechnął się z przymusem.
— Nie mam dla ciebie współczucia. Księgi, które zgromadziliście, mogły obrosnąć mchem ze starości, ale napisane zostały przez dzieci świata, a zatem dzieci świata muszą je wam zabrać i przede wszystkim nie waszą sprawą jest wścibianie w nie nosa.
— Ach, jednak raczysz teraz prorokować!
— Bynajmniej. Wkrótce zajdzie słońce. Czy to jest proroctwo? Nie, jest to tylko potwierdzenie wiary w logikę wydarzeń. Dzieci świata też są logiczne, powiadam więc, że wchłoną wszystko, co możecie im ofiarować, zabiorą wam waszą pracę, a następnie ujawnią, że jesteście starymi ramolami. Na koniec całkowicie przestaną się wami interesować. To tylko wasza wina. Powinna wam wystarczyć Księga, którą wam dałem. Teraz będziecie musieli ponieść konsekwencje tego, żeście wtykali nos w nic swoje sprawy.
Mówił to niedbale, ale dom Paulo miał wrażenie, że to proroctwo jest niebezpiecznie bliskie jego własnych obaw. Twarz księdza posmutniała.
— Nie zwracaj na mnie uwagi — oświadczył pustelnik. — Nie odważę się niczego przepowiadać, dopóki nic ujrzę waszego wynalazku albo nie poznam thona Tadeo, który, nawiasem mówiąc, zaczyna mnie intresować. Jeśli oczekujesz ode mnie rady, poczekaj, aż dokładnie obejrzę trzewia nowej epoki.
— Rzecz w tym, że nie zobaczysz lampy, bo nigdy przecież nie przychodzisz do opactwa.
— Mój sprzeciw budzi wasza okropna kuchnia.
— I nie spotkasz się z thonem Taddeo, ponieważ przybywa z innej strony. Jeśli poczekasz z obejrzeniem trzewi nowej epoki do czasu jej przyjścia, będzie za późno, by głosić proroctwo narodzin.
— Nonsens. Obmacywanie łona przyszłości jest niekorzystne dla dziecka. Muszę poczekać… a wtedy będę prorokował, że narodziło się i że nie jest takie, jak oczekiwałem.
— Co za radosna perspektywa! Tak więc czego szukasz?
— Kogoś, kto kiedyś na mnie krzyknął.
— Krzyknął?
— Krzyknął: „Podejdź”.
— Co to za brednie!
— Hmm… hnnn… prawdę mówiąc, nie spodziewam się zbytnio, że nadejdzie, ale powiedziano mi, bym czekał… — Wzruszył ramionami. — Więc czekam. — Po chwili jego mrugające oczy zwęziły się tak, że zrobiły się z nich szparki i, ogarnięty nagle przemożnym pragnieniem, pochylił się do przodu. — Paulo, przyprowadź tego thona Taddeo do stóp góry.
Opat cofnął się, udając przerażenie.
— Zaczepiasz pielgrzymów! Nękasz nowicjuszy! Przyślę ci jegomościa Poetę! Niechaj zwali ci się na głowę i już na zawsze tu zostanie. Przyprowadzić thona do twojego legowiska! To zniewaga!
Beniamin znowu wzruszył ramionami.
— Doskonale. Zapomnij, że o to prosiłem. Miejmy jednak nadzieję, że ten cały thon będzie tym razem po naszej stronie, a nie z tamtym i.
— Z tamtymi?
— Z Manassesem, Cyrusem, Nabuchodonozorem, faraonem, cezarem, Hanneganem drugim… Czy mam wymieniać dalej? Ostrzegł nas przed nim Samuel, a potem dał nam jednego z nich. Kiedy tylko mają pod ręką kilku mądrych ludzi, by im doradzali, stają się jeszcze bardziej niebezpieczni niż kiedykolwiek. To cała rada, jakiej mogę ci udzielić.
— Cóż, Beniaminie, mam cię dosyć na następne pięć lat, więc…
— Znieważaj mnie, drwij sobie ze mnie.
— Przestań. Opuszczam cię, starcze. Już późno.
— Czyżby! A jak jest przygotowany do drogi ten twój brzuch klechy?
— Mój żołądek…? — Dom Paulo przerwał, żeby to zbadać, i stwierdził, że czuje się lepiej niż kiedykolwiek w ciągu ostatnich tygodni. — Oczywiście paskudnie — poskarżył się. — Jakże mógłby się czuć po wysłuchaniu ciebie?
— To prawda… El Szaddaj jest miłosierny, ale jest też sprawiedliwy.
— Święte słowa, starcze. Kiedy już brat Kornhoer wynajdzie po raz wtóry latającą maszynę, przyślę paru nowicjuszy, żeby obrzucili cię kamieniami.
Uścisnęli się serdecznie, Stary Żyd odprowadził go do krawędzi płaskowyżu. Stał owinięty w modlitewny szal, którego delikatna tkanina dziwnie kontrastowała z szorstkim workiem przepaski, podczas gdy opat schodził do ścieżki, by dosiąść swego wierzchowca i ruszyć w stronę opactwa. Dom Paulo widział go stojącego w zachodzącym słońcu. Jego wychudzona postać rysująca się na tle wieczornego nieba, pochylająca się i mamrocząca nad pustynią słowa modlitwy była z daleka widoczna.
— Memento, Domine, omnium famulorum tuorum[54] — szeptał opat w odpowiedzi i dodał: — I oby wreszcie wygrał od Poety szklane oko w pikuty. Amen.
— Mogę powiedzieć ci ostatecznie, że będzie wojna — oznajmił posłaniec z Nowego Rzymu. — Wszystkie siły Laredo stanęły na równinie. Szalony Niedźwiedź zwinął obóz. Na całej równinie trwa nieprzerwana bitwa jazdy toczona w stylu nomadów. Ale państwo Chihuahua zagraża Laredo od południa. Tak więc Hannegan gotów jest wysłać siły teksarkańskie w stronę Rio Grandę, by pomóc w obronie granic. Oczywiście z pełną aprobatą Laredańczyków.
— Król Goraldi jest zgrzybiałym głupcem! — oświadczył dom Paulo. — Czyż nie ostrzeżono go przed perfidią Hannegana?
Posłaniec uśmiechnął się.
— Watykańska służba dyplomatyczna zawsze respektuje tajemnice państwowe, jeśli przypadkiem się o nich dowiemy, Moglibyśmy zostać oskarżeni o szpiegostwo, jesteśmy więc zawsze ostrożni w kwestii…
— Czy go ostrzeżono? — znowu zapytał opat.
— Oczywiście. Goraldi oznajmił, że legat papieski okłamuje go. Oskarżył Kościół o sianie niezgody między sprzymierzonymi w „Biczu Bożym”, by w ten sposób powiększyć zakres doczesnej władzy papieża. Ten idiota powiedział nawet Hanneganowi Dostrzeżeniu, jakiego udzielił mu legat.
Dom Paulo drgnął i gwizdnął.
— I co na to Hannegan?
Posłaniec zawahał się.
— Sądzę, że mogę ci to wyjawić. Monsinior Apollo został aresztowany. Hannegan rozkazał przejąć jego akta dyplomatyczne. W Nowym Rzymie mówi się, żeby obłożyć całe królestwo Teksarkany interdyktem. Oczywiście Hannegan naraził się ipso facto na ekskomunikę, ale wygląda na to, że Teksarkańczycy niezbyt się tym przejęli. Jak zapewne wiesz, ludność i tak w osiemdziesięciu procentach uprawia różne kulty, a katolicyzm warstwy rządzącej był zawsze tylko cieniutką warstewką werniksu.
— Tak więc przyszła kolej na Marcusa — szepnął ze smutkiem opat. — A co z thonem Taddeo?
— Nie wiem zbyt dobrze, jak zamierza przedostać się w tej chwili przez równinę bez narażania się na przedziurawienie kulami. Wydaje się oczywiste, że nie chciał ruszać na tę wyprawę. Anie nie wiem o jego poczynaniach, ojcze opacie.
Dom Paulo zmarszczył z troską brwi.
— Jeśli nasza odmowa wysłania mu materiałów na uniwersytet doprowadziła do tego, że został zabity…
— Nie dręcz tym sumienia, ojcze opacie. Hannegan potrafi zadbać o swoje sprawy. Nie wiem jak, ale jestem pewien, że thon tutaj dotrze.
— Świat z trudem zniósłby taką stratę, jak słyszę. No cóż… ale powiedz mi, po co wysłano cię z nowinami o planach Hannegana? Jesteśmy w cesarstwie Denver i nie widzę, w jaki sposób mogłoby to wszystko dotyczyć tego regionu.
— Ach, powiedziałem ci, że to tylko początek. Hannegan ma nadzieję, że uda mu się w końcu zjednoczyć cały kontynent. Kiedy już Laredo znajdzie się pod jego butem, przełamie okrążenie, które go unieruchamia. Jego następne posunięcie będzie skierowane przeciwko Denver.
— Czy jednak nie wiąże się to z drogami zaopatrzeniowymi przez krainę nomadów? Rzecz wydaje się niemożliwa do zrealizowania.
— Jest niezwykle trudna i właśnie dlatego nie ma żadnych wątpliwości co do następnego ruchu. Równina tworzy naturalną barierę geograficzną. Gdyby została wyludniona, Hannegan mógłby uważać, że jego zachodnie granice są obecnie bezpieczne. Ale nomadowie zmusili wszystkie państwa graniczące z równiną do trzymania bez ustanku sił zbrojnych wokół tego terytorium, żeby ich powstrzymywać. Jedynym sposobem kontrolowania równiny jest kontrolowanie obu żyznych pasów, na wschodzie i na zachodzie.
— A nawet wtedy — zastanawiał się opat — nomadowie…
— Plan Hannegana wobec nich jest naprawdę szatański. Wojownicy Szalonego Niedźwiedzia łatwo mogą uporać się z jazdą Laredo, ale z pewnością nie uporają się z epidemią wśród bydła. Ludy równiny jeszcze o tym nie wiedzą, a kiedy Laredo wyruszy, żeby ukarać nomadów za wypady przez granicę, Laredańczycy popędzą przed sobą wiele setek chorego bydła, by zmieszało się ze stadami nomadów. To pomysł Hannegana. Rezultatem będzie głód, a wtedy nietrudno przyjdzie podburzyć jedno plemię przeciwko drugiemu. Oczywiście nie znamy wszystkich szczegółów, ale celem jest legion nomadów pod dowództwem teksarkańskim, uzbrojony przez Teksarkanę, wierny Hanneganowi, gotów ruszyć na zachód w stronę gór. Jeśli się przedrze, ten właśnie obszar weźmie na siebie pierwszą falę uderzenia.
— Ale dlaczego? Hannegan z pewnością nie spodziewa się, że barbarzyńcy będą posłusznym wojskiem albo wojskiem zdolnym utrzymać obszar, kiedy już do końca go skrwawią.
— Nie, panie mój. Ale szczepy nomadów zostaną unicestwione, a Denver będzie zdruzgotane. Wtedy Hannegan poskleja wszystkie rozbite fragmenty.
— Co mu z nich przyjdzie? Nie będzie to zbyt bogate cesarstwo.
— Tak, ale za to bezpieczne na wszystkich flankach. Zajmie lepszą pozycję do zaatakowania Wschodu i Północnego Wschodu. Oczywiście jego plan może się zawalić, zanim do tego dojdzie. Ale bez względu na to, czy się zawali, czy też nie, temu regionowi może w niezbyt odległej przyszłości zagrozić najazd. W najbliższych miesiącach trzeba podjąć kroki mające na celu umocnienie opactwa. Mam instrukcje, żeby omówić z tobą kwestię zabezpieczenia memorabiliów.
Dom Paulo poczuł, że gromadzą się ciemne chmury. Po dwunastu wiekach pojawiła się na świecie odrobina nadziei, a wtedy okazało się, że pewien książę-analfabeta zamierza ją zniszczyć, korzystając z usług barbarzyńskiej hordy i…
Grzmotnął pięścią w stół.
— Trzymaliśmy ich z dala od naszych murów przez tysiąc lat — wykrzyknął — i możemy utrzymać przed następne tysiąc. To opactwo było trzykrotnie oblegane podczas fali z Bayring i raz podczas schizmy wisarionistycznej. Obronimy księgi. Broniliśmy ich z powodzeniem przez długie wieki.
— Ale w naszych czasach istnieje dodatkowe zagrożenie, panie mój.
— Cóż takiego?
— Obfitość prochu strzelniczego i kartaczy.
Święto Wniebowzięcia nadeszło i minęło, ale nadal ani widu, ani słychu wyprawy z Teksarkany. Księża z opactwa zaczęli odprawiać msze zamówione przez pielgrzymów i podróżnych. Dom Paulo zrezygnował nawet z lekkiego śniadania i szeptano, że narzucił sobie pokutę, gdyż zaprosił uczonego — a to ze względu na niebezpieczeństwa czyhające w tej chwili na równinach.
Na wieżach czuwali nieprzerwanie strażnicy. Sam opat często wspinał się na mur, by spoglądać w stronę wschodu.
Tuż przed nieszporami na świętego Bernarda jeden z nowicjuszy doniósł, że widzi wąską i odległą smugę kurzu, ale zapadała już ciemność i inni nie byli w stanie jej wypatrzyć. Wkrótce odśpiewano kompletę i Salve Regina, ale nadal nikt nie pojawiał się przy bramie.
— Może to ich zwiad? — podsunął przeor Gault.
— Wszystko mogło wziąć się z wyobraźni brata strażnika-sprzeciwił się dom Paulo.
— A jeśli rozbili obóz w odległości, powiedzmy, piętnastu kilometrów stąd…
— Zobaczylibyśmy ogień z wieży. Noc jest bezchmurna.
— Mimo to, domne, kiedy wstanie księżyc, moglibyśmy wysłać jeźdźca…
— Och, nie. To dobry sposób, żeby zostać przez pomyłkę zastrzelonym. Jeśli to rzeczywiście oni, prawdopodobnie przez cały czas, a zwłaszcza w nocy, posuwają się z palcami na spustach muszkietów. Możemy poczekać do świtu.
Było już późne popołudnie, kiedy wyglądany oddziałek jeźdźców ukazał się na wschodzie. Dom Paulo mrugał powiekami i wpatrywał się w rozpalony i suchy teren, starając się skupić swój krótki wzrok na odległym przedmiocie. Kurz wzbijany spod końskich kopyt przesuwał się ku północy. Oddziałek zatrzymał się na naradę.
— Wydaje mi się, że widzę ich dwudziestu albo trzydziestu — narzekał opat, przecierając z irytacją oczy. — Czy rzeczywiście jest ich aż tylu?
— Mniej więcej — odparł Gault.
— W jaki sposób zdołamy ich wszystkich podjąć?
— Nie sądzę, byśmy mieli podejmować ludzi odzianych w wilcze skóry, panie mój i opacie — oznajmił oschle młodszy ksiądz.
— Wilcze skóry?
— To nomadowie, panie mój.
— Na mury! Zamknąć bramy! Opuścić osłonę! Przerwać.,.
— Poczekaj, domne, nie wszyscy z nich są nomadami.
— Czyżby? — Dom Paulo obrócił się, żeby raz jeszcze się przyjrzeć.
Narada dobiegła końca. Oddział zakołysał się i podzielił na dwie części. Większa grupa pogalopowała z powrotem na wschód. Pozostali jeźdźcy popatrzyli przez chwilę za nimi, a następnie zawrócili swoje wierzchowce i ruszyli truchtem w stronę opactwa.
— Jest ich sześciu albo siedmiu i niektórzy są w mundurach — szepnął opat, kiedy znaleźli się bliżej.
— Nie ma wątpliwości, że to thon i jego świta.
— Ale z nomadami? Dobrze, że nie wysłałem jeźdźca w nocy. Co oni mają wspólnego z nomadami?
— Wygląda na to, że tamci pełnili rolę przewodników — oznajmił posępnie ojciec Gault.
— Jak blisko lew może spocząć z jagnięciem!
Jeźdźcy zbliżyli się do bramy. Dom Paulo przełknął ślinę, bo zaschło mu w gardle.
— No cóż, trzeba ich powitać, ojcze — westchnął.
W czasie, kiedy księża schodzili z murów, podróżni wstrzymali konie tuż przed dziedzińcem. Jeden z jeźdźców odłączył od reszty, podjechał do przodu, a następnie dobył i podał dokumenty.
— Czy dom Paulo z Pecos, Abbas?
Opat skłonił się.
— Tibi adsum[55]. Witaj w imieniu świętego Leibowitza, thonie Taddeo. Witaj w imieniu jego opactwa, w imieniu czterdziestu pokoleń, które czekały na twoje przybycie. Niechaj to miejsce będzie twoim domem. Będziemy ci służyć. — Były to słowa płynące prosto z serca, słowa oszczędzane przez wiele lat w oczekiwaniu na tę chwilę. Słysząc wymamrotaną w odpowiedzi monosylabę, dom Paulo podniósł wzrok.
Na chwilę jego spojrzenie spotkało się ze spojrzeniem uczonego. Poczuł, że opuszcza go cała serdeczność. Te lodowate oczy — zimna i badawcza szarość. Sceptyczny, zachłanny i pyszny. Przyglądał mu się tak, jak można przyglądać się martwej osobliwości.
Paulo modlił się, by ta chwila była jak most ponad przepaścią dwunastu stuleci… i modlił się też, by poprzez niego ostatni zamęczony człowiek nauki z wcześniejszych wieków podał dłoń jutru. Opat poczuł nagle, że nie należy do tego wieku, że został porzucony na mieliźnie w rzece czasu i że w istocie nie ma nawet żadnego mostu.
— Proszę — rzekł łagodnie. — Brat Visclair zajmie się waszymi końmi.
Kiedy zobaczył, że goście zostali umieszczeni w kwaterach, wycofał się w zacisze swojego gabinetu, a uśmiech na twarzy drewnianego świętego przypomniał mu, nie wiedzieć czemu, uśmiech Beniamina Eleazara mówiącego: „Dzieci tego świata są również logiczne”.
— „Dzisiaj jak i w czasach Hioba” — brat lektor zaczął czytać, stojąc za pulpitem w refektarzu:
„I stało się, gdy pewnego dnia przyszli synowie Boży i stali przed Panem, przyszedł też Szatan między nimi i stał przed oczyma Jego.
Pan rzekł do Szatana: Skąd przychodzisz?
A on odpowiadając, rzekł: Okrążyłem ziemię i schodziłem ją.
I rzekł pan do Szatana: A przypatrzyłeś się prostemu i szczeremu księciu, słudze memu, Imieniu, który nienawidzi zła, a miłuje pokój?
Szatan odpowiadając, rzekł: Czyż Imię daremnie lęka się Boga? Czyż nie pobłogosławiłeś jego ziemi wielkim bogactwem i nie uczyniłeś go możnym między narodami? Lecz wyciągnij nieco swą dłoń i ujmij mu z tego, co ma, a pomnóż moc jego wroga. Czy w twarz Ci nie będzie złorzeczył?
Rzekł Pan do Szatana: Oto cały majątek jego w twojej mocy. Tylko jego samego nie tykaj.
I odszedł Szatan sprzed oblicza Bożego.
Zaprawdę książę Imię nie był jak święty mąż, Hiob, kiedy bowiem jego ziemie dotknęły nieszczęścia, a jego lud zubożał, kiedy zobaczył, że nieprzyjaciel jego wzrasta w moc, poczuł strach i stracił ufność w Boga i powiedział sobie: Muszę uderzyć, nim nieprzyjaciel zdruzgocze mnie, nie biorąc miecza do ręki.
I zaprawdę tak było w owych dniach — ciągnął brat lektor — że książęta ziemi utwardzili swoje serca przeciwko prawu Pana, a pycha ich była niezmierzona. I każdy z nich myślał w duchu, że lepiej by wszyscy przepadli, niżby wola innego księcia przeważyła jego wolę. Albowiem możni tej ziemi zmagali się o najwyższą władzę nad wszystkim. Przez kradzież, zdradę i oszustwo chcieli zyskać władzę, wojny bali się zaś bardzo i drżeli, albowiem Pan Bóg dopuścił, by mędrcy owych czasów poznali machiny, którymi można zniszczyć cały świat, a w ręce dano im miecz Archanioła, którym Lucyfer został strącony, aby ludzie i książęta lękali się Boga i ukorzyli przed Najwyższym. Lecz nie ukorzyli się.
Szatan rzekł do jednego z książąt: Nie lękaj się dobyć miecza, albowiem mędrcy zwiedli cię, powiadając, że świat będzie do końca zniszczony. Nie słuchaj rad słabych, albowiem nazbyt cię straszą i służą twoim wrogom, wstrzymując twą rękę wzniesioną przeciwko nim. Uderz, a wiedz, że będziesz królem nad wszystkim.
I książę usłuchał słów Szatana i wezwał przed swe oblicze wszystkich mędrców królestwa, i żądał, by poradzili mu, w jaki sposób nieprzyjaciel może być zniszczony tak, aby nie ściągnąć gniewu Bożego na własne królestwo. Lecz większość mędrców rzekła: Panie, to niemożliwe, albowiem nasi wrogowie mają miecz, jaki tobie daliśmy, a jego żar jest jak ogień piekielny i jak furia słońca, bo od słońca wziął swój płomień.
— Trzeba zatem, byście uczynili mi jeszcze inny, który byłby siedem razy gorętszy ni źli samo piekło — rozkazał książę, jego zuchwałość była bowiem większa niż zuchwałość faraona.
I wielu z nich rzekło: Nie, panie, nie żądaj tego od nas, albowiem wystarczy dym z takiego ognia, jeśli tylko rozpalimy go dla ciebie, by wielu zginęło.
I wpadł książę w gniew, słysząc ich odpowiedź, i jął podejrzewać, że go zdradzili, i wysłał między nich swoich szpiegów, by poddali ich próbie i sprzeciwili się im, a wtedy mędrców ogarnął lęk. Niektórzy z nich zmienili swoją odpowiedź, by nie padł na nich jego gniew. Trzy razy pytał ich i trzy razy odpowiedzieli: Nie, panie, nawet twój lud wyginie, jeśli tę rzecz uczynisz. Ale jeden z czarowników był na podobieństwo Judasza Iskarioty i dał świadectwo nader przebiegłe, zdradziwszy swoich braci, okłamał wszystkich ludzi, mówiąc, by nic lękali się demona Opadu. Książę wysłuchał bacznie tego fałszywego mędrca, którego imię było Miedzianoczoły, i kazał szpiegom oskarżyć wielu czarowników przed ludem. Najmniej mądrzy spośród czarowników wpadli w przerażenie i doradzali księciu według jego pragnień, mówiąc: Tego oręża można użyć, byle nie przekraczać takich a takich granic, bo wtedy na pewno wszyscy zginą.
I książę poraził miasta swoich wrogów owym ogniem i przez trzy dni i noce jego wielkie katapulty i żelazne ptaki raziły ich gniewem. Nad każdym miastem ukazało się słońce jaśniejsze niż słońce na niebie i zaraz to miasto niknęło i topiło się niczym wosk w płomieniu pochodni, a jego mieszkańcy zatrzymywali się na ulicach i skóra na nich dymiła, i stali się jak bierwiona rzucone na rozżarzone węgle. A kiedy gniew słońca ustał, całe miasto płonęło i z nieba uderzył ogromny piorun niby wielki młot PIK-A-DON, by do końca je zmiażdżyć. Jadowite dymy opadły wszędzie na ziemię i ziemia rozgorzała w nocy od wtórnego ognia, a przekleństwo wtórnego ognia powodowało parchy na skórze i sprawiło, że wypadały włosy i krew umierała w żyłach.
I wielki smród wzbił się z ziemi po same niebiosa. Podobną do Sodomy i Gomory stała się ziemia i wszędzie były ruiny, nawet w krainie owego księcia, albowiem wrogowie jego nie wstrzymali się od zemsty i wysłali ogień, by pochłonął jego miasta tak jak ich. Smród rzezi stał się przykry Panu, który przemówił do księcia Imienia, powiadając: Cóż to za ofiarę całopalną przygotowałeś przede mną? Cóż to za woń wzbija się z miejsca całopalenia? Czyżeś uczynił mi całopalenie z owiec albo kóz, czy też ofiarowałeś swemu Bogu cielca?
Ale książę nic nie odrzekł i Bóg powiedział: Uczyniłeś ofiarę całopalną z synów moich.
I Pan zabił go razem z Miedzianoczołym, zdrajcą, i spadła zaraza na ziemię, a szaleństwo ogarnęło rodzaj ludzki, więc ukamienowano mędrców i możnych, którzy pozostali jeszcze przy życiu.
Był jednak w owych czasach człowiek imieniem Leibowitz, który w młodości swej niby święty Augustyn miłował świat i mądrość świata bardziej niż mądrość Boga. Widząc atoli teraz, że wielka wiedza, chociaż dobra, nie zbawiła świata, obrócił się w pokucie do Pana, wołając…”
Opat zastukał mocno w stół i mnich, który czytał starodawną opowieść, zaraz umilkł.
— I jest to wasza jedyna relacja z tego wydarzenia? — zapytał thon Taddeo, uśmiechając się ponad stołem do opata.
— Och, jest wiele wersji. Różnią się w szczegółach. Nikt nie wie, który naród pierwszy zaatakował, ale nie ma to już najmniejszego znaczenia. Tekst, przeczytany nam właśnie przez brata lektora, został napisany kilka dziesięcioleci po śmierci świętego Leibowitza — jest to zapewne jedna z pierwszych relacji, sporządzona, kiedy pisanie nie pociągało za sobą zagrożenia. Autorem jest młody mnich, który sam nie przeżył zniszczenia; dowiedział się o świętym Leibowitzu z drugiej ręki, od jego uczniów, pierwszych tropicieli ksiąg i memorystów, i miał upodobanie do stylu naśladowczego. Wątpię, by istniała choć jedna całkowicie wierna relacja z Potopu Płomieni. Kiedy tylko się zaczął, stał się najwidoczniej zbyt wszechogarniający, by jedna osoba mogła wytworzyć sobie obraz całości.
— W jakiej ziemi żył książę zwany Imię i ten człowiek zwany Miedzianoczołym?
Opat Paulo potrząsnął głową.
— Nawet autor tej relacji nie miał co do tego pewności. Od czasu, kiedy ten tekst powstał, zgromadziliśmy dostatecznie dużo materiałów, by wiedzieć, że nawet niektórzy z pomniejszych władców mieli w rękach taki oręż, nim przyszła ofiara całopalna. Opisana sytuacja panowała w niejednym kraju. Imię Miedzianoczołego brzmiało zapewne Legion.
— Oczywiście słyszałem tego rodzaju legendy. Nie ulega wątpliwości, że zdarzyło się coś okropnego — przyznał thon, ale zaraz dodał szorstko: — Kiedy będę mógł przystąpić do badania… jak to nazywacie?
— Memorabilia.
— Naturalnie — westchnął i uśmiechnął się z roztargnieniem na widok świętego ustawionego w kącie.
— Czy jutro byłoby za wcześnie?
— Zacznij od razu, jeśli sobie życzysz — odparł opat. — Możesz poruszać się swobodnie, gdzie tylko zechcesz.
Krypta była marnie oświetlona świecami i tylko kilku uczonych mnichów w czarnych habitach krzątało się w swoich niszach. W swoim kąciku u stóp schodów brat Armbruster, siedząc w plamie światła padającego od lampki, ślęczał z ponurą miną nad jakimiś zapiskami. Jeszcze jedna lampka paliła się w niszy teologii moralnej, gdzie jakaś postać w sukni studiowała stary rękopis. Było już po prymie i zwykle o tej porze dnia większość wspólnoty przystępowała do swoich zajęć w opactwie, kuchniach, salach wykładowych i kancelarii, pozostawiając bibliotekę prawie pustą aż do późnego popołudnia i rozpoczęcia lectio devina[56]. Tego jednak ranka w podziemiu było sporo mnichów.
Trzej mnisi przechadzali się w cieniu panującym za nową machiną. Dłonie wsunęli w rękawy i przyglądali się czwartemu mnichowi, który stał u stóp schodów. Ów czwarty mnich patrzył cierpliwie w stronę piątego mnicha, który zajął stanowisko na podeście schodów i patrzył w stronę wejścia na schody.
Brat Kornhoer pochylał się nad swym urządzeniem niby niespokojny ojciec, ale kiedy nie mógł już znaleźć drutów, które trzeba by ułożyć inaczej, ani niczego do poprawienia, wycofał się do niszy teologii naturalnej i czekał, pogrążywszy się w lekturze. Zrozumiałe byłoby, gdyby w ostatniej chwili raz jeszcze przypomniał pokrótce instrukcje swojemu zespołowi, ale w końcu postanowił zachować milczenie i jeśli jakakolwiek myśl, że oto nadchodzi moment osobistej chwały, przemknęła mu przy tym czekaniu przez głowę, wyraz twarzy klasztornego wynalazcy nie zdradzał tego w najmniejszym stopniu. Ponieważ opat nie raczył popatrzeć na demonstrację machiny, brat Kornhoer nie pokazywał po sobie, by oczekiwał na czyjeś oklaski, i przemógł nawet swoją skłonność do obrzucania dom Paula spojrzeniem pełnym wyrzutu.
Niski gwizd od strony schodów znowu postawił całą suterenę w stan gotowości, chociaż już przedtem było kilka fałszywych alarmów. Najwyraźniej nikt nie zawiadomił sławnego thona, że cudowny wynalazek czeka w podziemiu na jego spojrzenie. Oczywiście, jeśli nawet mu o nim napomknięto, z pewnością pomniejszono jego wagę. Ojciec opat już zadbał o to, żeby musieli przestępować z nogi na nogę ze zniecierpliwienia. Takie właśnie uwagi wymieniali między sobą wymownymi spojrzeniami przez cały czas czekania.
Tym razem nie był to fałszywy alarm. Mnich, który pełnił straż u szczytu schodów, obrócił się z namaszczeniem i skłonił się w stronę piątego mnicha, stojącego na podeście poniżej.
— In principio Deus[57] — powiedział łagodnie.
Piąty mnich obrócił się i skłonił w stronę czwartego mnicha, stojącego u stóp schodów.
— Caelum et termin creavit — wyszeptał czwarty. Czwarty mnich zwrócił się w stronę trzech, którzy przechadzali się obok machiny.
— Vacuus autem erat mundus — obwieścił.
— Cum tenebris in superficie profundorum — ozwała się chórem mała grupka.
— Ortus est Dei Spiritus supra aquas — zawołał brat Kornhoer, ze szczękiem łańcuchów odkładając książkę na półkę.
— Gratias Creatori Spiritui[58] — odpowiedział cały zespół.
— Dixitque Deus: „Fiat lux"[59] — rzekł wynalazca tonem rozkazu.
Strażnicy ze schodów zeszli, żeby zająć swoje stanowiska. Czterech mnichów obsługiwało kierat. Piąty mnich krzątał się przy dynamie. Szósty wspiął się na drabinę i usiadł na samej górze na ławeczce, dotykając głową zwornika łuku sklepienia. Nasunął na twarz maskę zakopconego pergaminu, żeby chronić oczy, a następnie wymacał uchwyt lampy i śrubkę regulującą, a przez ten czas zdenerwowany brat Kornhoer przyglądał mu się z dołu.
— Et lux ergofacta est — powiedział, kiedy znalazł śrubkę.
— Lucern esse bonom Deus vidit — zawołał wynalazca do piątego mnicha.
Piąty mnich, przyświecając sobie świecą, pochylił się nad dynamem, by po raz ostatni spojrzeć na splątane połączenia.
— Et secrevit lucern a tenebris — oznajmił wreszcie, kontynuując czytanie.
— Lucern appellavit „diem” — ozwał się chór przy kieracie — et tenebras „noctes”.
Przy tych słowach położyli ramiona na belkach kołowrotu.
Osie zatrzeszczały i zajęczały. Dynamo z koła od wozu zaczęło się obracać, aż jego niski warkot przeszedł w jęk, a wreszcie w pisk, coraz mocniej, kiedy mnisi napinali mięśnie i sapali przy napędzie. Strażnik dynama patrzył z niepokojem, jak szprychy rozsuwają się i zmieniają mgiełkę wraz ze wzrostem szybkości obrotów.
— Vespere occaso[60] — zaczął, ale przerwał, aby oblizać dwa palce i dotknąć nimi połączeń. Przeskoczyła iskra.
— Lucifer! — wrzasnął i rzucił się do tyłu, ale potem dokończył niewyraźnie: — ortus est primo die[61].
— STYK! — rzekł brat Kornhoer, kiedy thon Taddeo schodził już po schodach ze swoim asystentem.
Mnich na drabinie zetknął ze sobą ramiona łuku. Nagle psss…! i oślepiające światło wypełniło podziemie jasnością, jakiej nie widziały ludzkie oczy od dwunastu wieków.
Grupka przystanęła na schodach. Thon Taddeo zaklął w swoim rodzimym języku. Cofnął się o krok. Opat, który nie widział ani próby machiny, ani nie wierzył nazbyt entuzjastycznym ocenom, zbladł i umilkł w połowic zdania. Asystent zastygł, ogarnięty paniką, ale zaraz umknął, wołając: „Pożar!”
Opal zrobił znak krzyża.
— Nie wiedziałem — szepnął.
Uczony po pierwszym wstrząsie wywołanym błyskiem obiegł spojrzeniem podziemie i zauważył kierat i mnichów trudzących się przy belce. Spojrzenie powędrowało wzdłuż zwojów drutu, odnotowało mnicha na drabinie, określiło znaczenie dynama z koła wozu i spoczęło na mnichu, który stał, czekając ze spuszczonym wzrokiem u stóp schodów.
— Nie do wiary! — wyszeptał.
Mnich u stóp schodów skłonił się, dziękując za pochwałę i zarazem jakby pomniejszając swą zasługę. Niebieskobiały blask rzucał ostro zarysowane cienie, a płomienie świec stały się mętnymi plamkami w tym zalewie światła.
— Jasne jak tysiąc pochodni — szepnął uczony. — Musi to być starożytna… ale nie! Nie do pomyślenia!
Ruszył w dół schodów jak człowiek w transie. Przystanął obok brata Kornhoera i przez chwilę przyglądał mu się z ciekawością, a wreszcie postawił stopę na posadzce sutereny. Niczego nie dotykając, o nic nie pytając, wszystko badając wzrokiem, krążył wokół machiny, przyglądał się dynamu, drutom, samej lampie.
— To wydaje się po prostu niemożliwe, ale…
Opat odzyskał przytomność umysłu i też zszedł na dół.
— Jesteś zwolniony z milczenia! — szepnął bratu Kornhoerowi. — Możesz z nim rozmawiać. Czuję się nieco oszołomiony. Twarz mnicha rozjaśniła się.
— Podoba ci się, ojcze opacie?
— Upiorne — sapnął dom Paulo.
Wynalazcy zrzedła mina.
— Nie jest to najwłaściwszy sposób witania gości! Asystent thona tak się przestraszył, że nic wiedział, co robić. Wstyd mi!
— No, jest dosyć jasne.
— Piekielnie! Idź porozmawiać z nim, a ja w tym czasie pomyślę, jak się wytłumaczyć.
Ale uczony najwidoczniej wyciągnął już wnioski ze swoich obserwacji, gdyż podszedł do nich szybkim krokiem. Twarz miał ściągniętą, a głos szorstki.
— Elektryczna lampa — powiedział. — Jak zdołaliście przechować ją przez wszystkie te wieki! Tyle lat wysiłków, by zbudować teorię… — zająknął się lekko i starał się odzyskać kontrolę nas sobą, jakby padł ofiarą jakiegoś potwornego psikusa. — Dlaczego ją ukrywaliście? Czy ma ona jakieś znaczenie religijne… I co… — Był do tego stopnia zbity z tropu, że nie wiedział, co ma powiedzieć. Potrząsnął głową i rozejrzał się dokoła, jakby szukał możliwości ucieczki.
— Niewłaściwie to pojąłeś — oznajmił słabym głosem opat, chwytając brata Kornhoera za ramię. — Na miłość Boga żywego, bracie, wyjaśnijże, w czym rzecz!
Ale żaden balsam nie mógł zabliźnić rany zadanej zawodowej dumie — ani wtedy, ani nigdy.
Po niefortunnym incydencie w suterenie opat starał się na wszelkie sposoby, jakie tylko przyszły mu do głowy, wynagrodzić uczonemu nieprzyjemność. Thon Taddeo nie okazywał na zewnątrz urazy, a nawet przeprosił swojego gospodarza za zbyt pochopny sąd o całym wydarzeniu, kiedy już wynalazca złożył szczegółowe sprawozdanie ze swoich najnowszych planów i dokonań. Ale umocniło to tylko opata w przekonaniu, że popełniono gruby błąd. Postawił thona w sytuacji alpinisty, który wspiął się na nie zdobyty wierzchołek po to tylko, żeby zobaczyć inicjały swojego rywala wyryte na skale na szczycie, chociaż ów rywal nie szepnął mu przedtem ani słówka o swoich zamierzeniach. Musiało to być dla niego wstrząsające — pomyślał dom Paulo — ze względu na sposób przeprowadzenia demonstracji.
Gdyby thon nie kładł nacisku (ze stanowczością, która wzięła się być może z zakłopotania) na to, że światło jest najwyższej jakości, wystarczająco jasne, nawet żeby dokładnie obejrzeć kruche i zniszczone wskutek upływu czasu dokumenty, które stawały się coraz mniej czytelne przy świecy, dom Paulo natychmiast usunąłby lampę z sutereny. Thon Taddeo powtarzał jednak, że lampa mu się podoba, ale jednocześnie zauważył, że trzeba mieć co najmniej czterech nowicjuszy albo postulantów, którzy będą bez ustanku zajęci obracaniem dynama i utrzymywaniem odpowiedniej szczeliny w łuku. Prosił więc, by lampę usunąć, ale wtedy dom Paulo jął nalegać na pozostawienie jej na miejscu.
Tak więc uczony przystąpił do prac badawczych, mając bez ustanku świadomość, że trzej nowicjusze harują przy kieracie, a czwarty kontroluje oślepiające światło, siedząc na szczycie drabiny i pilnując, by lampa paliła się i by szczelina miała stosowną szerokość, i ta sytuacja kazała Poecie składać bezlitosne rymy mówiące o demonie zakłopotania i gwałtach, jakich się dopuszczał w imię pokuty albo łagodzenia konfliktów.
Przez wiele dni thon i jego asystent badali samą bibliotekę, kartoteki, zapiski klasztorne, nic tykając memorabiliów, jakby dokonując oględzin ostrygi, obliczali szansę znalezienia perły. Brat Kornhoer zastał asystenta thona klęczącego przy wejściu do refektarza i przez chwilę miał wrażenie, że ten człowiek odbywa jakieś szczególne nabożeństwo do wiszącego nad drzwiami obrazu Maryi, ale stukot przyrządów położył kres złudzeniu. Asystent ułożył na progu poziomicę ciesielską i mierzył zagłębienie wytarte w ciągu wieków w kamieniach posadzki przez mnisie sandały.
— Szukamy metody datowania — odparł Kornhoerowi na jego pytanie. — Wydaje się nam, że jest to dobre miejsce, by ustalić wzór szybkości wycierania, jako że łatwo ustalić liczbę przechodzących tędy osób. Trzy posiłki na człowieka dziennie od czasu położenia kamieni.
Kornhoer nie mógł wyjść z podziwu dla staranności ich badań. Te poczynania wprawiały go w zdumienie.
— Mamy kompletne dane dotyczące architektury opactwa — oznajmił. — Powiedzą ci dokładnie, kiedy został wybudowany każdy budynek i każde skrzydło. Dlaczego nie miałbyś zaoszczędzić sobie czasu?
Mężczyzna z niewinną miną podniósł na niego spojrzenie.
— Mój mistrz ma powiedzenie: Nayol jest niemy, ale dzięki temu nigdy nic kłamie.
— Nayol?
— To jedno z bóstw przyrody u ludów znad Czerwonej Rzeki, Oczywiście chodzi o znaczenie symboliczne. Obiektywny dowód jest ostateczną wyrocznią. Kronikarze mogą kłamać, ale przyroda jest do tego niezdolna. — Zobaczył wyraz twarzy mnicha i dodał czym prędzej: — Nie kryje się za tym żadna sztuczka. Po prostu doktryna thona powiada, że wszystko trzeba odnosić do rzeczy obiektywnych.
— Niezwykłe zapatrywanie — mruknął Kornhoer i pochylił się, by obejrzeć przekrój zagłębienia w posadzce. — Przecież to ma kształt tego, co brat Majek nazywa krzywą rozkładu normalnego. Jakie to dziwne.
— Niema tu nic dziwnego. Prawdopodobieństwo odchylenia stóp od linii środkowej musi być zgodne ze zwykłą funkcją błędów.
Kornhoer był oczarowany.
— Zawołam brata Majka — oznajmił. Zainteresowanie opata tym, że goście oglądają pomieszczenia, miało bardziej praktyczne motywy.
— Dlaczego — zapytał Gaulta — sporządzają szczegółowe rysunki naszych fortyfikacji?
Przeor robił wrażenie zaskoczonego.
— Nie słyszałem o tym. Masz na myśli thona Taddeo…
— Nie. Oficerów, którzy z nim przybyli. Zajmują się tym w nader systematyczny sposób.
— Jak to odkryłeś?
— Powiedział mi Poeta.
— Poeta! Ha!
— Niestety, tym razem mówił prawdę. Ukradł jeden z ich szkiców.
— Czy masz go?
— Nie, kazałem mu zwrócić. Ale wcale mi się to nie podoba. To źle nam wróży.
— Spodziewam się, że Poeta żądał zapłaty za swoją informację. Krąży dokoła i mruczy coś sam do siebie, odkąd tylko przybyli.
— Poeta zawsze mruczał do siebie.
— Ale nie z taką powagą.
— Dlaczego przypuszczasz, że sporządzają plany? Paulo wykrzywił ponuro usta.
— Jeśli nie stwierdzimy czegoś przeciwnego, przyjmiemy, że ich zainteresowanie jest niezrozumiałe i czysto zawodowe. Jako cytadela otoczona murami opactwo było budowlą udaną. Nigdy nie zostało wzięte wskutek oblężenia ani szturmem i być może to właśnie wzbudziło ich zawodowe zainteresowanie.
Ojciec Gault patrzył w zamyśleniu na pustynię w kierunku wschodnim.
— Jeśli się zastanowić nad tym wszystkim, to gdyby jakakolwiek armia zamierzała uderzyć na zachód przez równinę, musiałaby gdzieś tutaj założyć garnizon, zanim zaatakuje Denver. — Pomyślał jeszcze przez chwilę i na jego twarzy odmalował się niepokój. — A w opactwie mieliby gotową fortecę!
— Niestety, zdaje się, że tak właśnie pomyśleli.
— Myślisz, że przysłali tu szpiegów?
— Nie, nie! Wątpię, by sam Hannegan kiedykolwiek o nas słyszał. Ale są tutaj, są oficerami i nie mogą powstrzymać się od rozglądania się dokoła i wyciągania wniosków. I jest rzeczą bardzo prawdopodobną, że Hannegan o nas usłyszy.
— Co zamierzasz uczynić?
— Jeszcze nie wiem.
— Może byśmy poruszyli tę sprawę z thonem Taddeo?
— Oficerowie nie są pod jego rozkazami. Zostali wysłani tylko jako eskorta, która ma go chronić. Cóż możemy począć?
— Jest krewnym Hannegana i ma wpływy.
Opat skinął głową.
— Pomyślę, jak napomknąć mu o tej sprawie. Jednak narazić będziemy pilnie baczyć na wszystko, co dzieje się wokół nas.
W następnych dniach thon Taddeo ukończył oględziny ostrygi i najwidoczniej zadowolony, że nie jest przebranym mięczakiem, skupił całą uwagę na perle. Czekała go niełatwa praca.
Przejrzał ogromną liczbę kopii. Łańcuchy skrzypiały i brzęczały, kiedy najcenniejsze księgi opuszczały swoje miejsca na półkach. Uznano, że w przypadku częściowo uszkodzonych albo całkiem zniszczonych oryginałów mądrzej będzie nie ufać interpretacji i oku tych, którzy sporządzali kopię. Na światło dnia wydobyto autentyczne manuskrypty, datowane na czasy Leibowitza, zabezpieczone w szczelnych beczkach i zamknięte w specjalnych pomieszczeniach z myślą o nieskończenie długim przechowywaniu.
Asystent thona zgromadził wiele kilogramów notatek. W szóstym dniu tego trudu thon Taddeo zaczął poruszać się szybciej, a jego sposób zachowania świadczył, że ogarnęła go niecierpliwość, niby zgłodniałego psa, który wywęszył smakowite mięsiwo.
— To wspaniałe! — Wahał się między radością a pełnym rozbawienia niedowierzaniem. — Fragmenty dzieł dwudziestowiecznych fizyków! Zgadzają się nawet równania.
Kornhoer zerknął mu przez ramię.
— Widziałem to — wyjaśnił, wstrzymując oddech. — Nigdy nie umiałem dojść z tym do ładu. Czy chodzi tu o ważkie zagadnienia?
— Nie mam jeszcze pewności. Ale matematyka jest piękna, piękna! Spójrz no tylko… na to wyrażenie… zauważ jego niezmiernie zwięzłą postać. To pod znakiem pierwiastka… wygląda jak iloczyn dwóch pochodnych, ale w istocie przedstawia cały ciąg pochodnych.
— Jakże to?
— Wskaźniki są zmienne i dzięki temu uzyskuje się wyrażenie uogólnione, w przeciwnym bowiem razie nie mogłoby przedstawiać całki liniowej, co wszak utrzymuje autor. Istna rozkosz. A zobacz tutaj, to z pozoru proste wyrażenie. Jego prostota jest złudna. Oczywiście przedstawia nie jedno równanie, ale cały układ zapisany w bardzo skrótowej formie. Parę dni potrwało, zanim pojąłem, że autor ma na myśli relację nie po prostu ilościową, ale relację całych układów z innymi układami. Nie znam jeszcze wszystkich opisywanych tu wielkości fizycznych, ale stopień skomplikowania matematycznego jest po prostu… po prostu niezwykły! Jeśli mamy do czynienia z mistyfikacją, jest to mistyfikacja natchniona. Jeśli jednak rzecz jest autentyczna, być może mamy niebywałe szczęście. Tak czy inaczej, to wspaniałe. Muszę czym prędzej zobaczyć kopię.
Brat bibliotekarz jęknął, kiedy jeszcze jedna zapieczętowana baryłka została wytoczona z magazynu w celu otworzenia. Na Armbrusterze najmniejszego wrażenia nie wywierał fakt, że świecki uczony w ciągu dwóch dni rozwikłał fragment zagadki, która przez dwanaście wieków leżała tu, zupełnie niepojęta. Dla kustosza memorabiliów każde rozpieczętowanie to naruszenie trwałości tego, co ukryto w beczce, więc nie próbował ukryć swojej dezaprobaty wobec takiego sposobu postępowania. W pojęciu brata bibliotekarza, którego życiowym zadaniem było sprawowanie pieczy nad księgami, księgi istniały głównie po to, by można je w nieskończoność przechowywać. Wykorzystywanie było rzeczą wtórną, której należało unikać, gdyż przynosiła uszczerbek trwałości.
Zapał thona Taddeo do jego zadania umocniał się wraz z upływem dni i opat oddychał lżej, kiedy widział, jak dawny sceptycyzm thona niknie w miarę czytania coraz to nowych fragmentów tekstów naukowych sprzed Potopu. Uczony nic złożył żadnego wyraźnego oświadczenia co do celów, jakie stawiał przed sobą, podejmując poszukiwania. Być może z początku nie miał co do tego jasności, ale teraz prowadził swoją pracę z szorstką precyzją człowieka, który postępuje planowo. Wyczuwając, że zaczyna świtać, dom Paulo postanowił podsunąć kogutowi żerdkę, na którą ptak mógłby wskoczyć w przypadku, gdyby zapragnął obwieścić, że zaraz nastanie dzień.
— Wspólnota interesuje się twoimi pracami — oznajmił uczonemu. — Chcielibyśmy coś niecoś o nich usłyszeć, jeśli nie masz nic przeciwko ich omawianiu. Oczywiście wszyscy wiemy o twoich osiągnięciach teoretycznych w kolegium, ale dla większości z nas są to rzeczy zbyt techniczne, byśmy mogli je pojąć. Czy mógłbyś opowiedzieć nam o nich… och, w terminach ogólnych, zrozumiałych dla niespecjalistów? Wspólnota ma do mnie żal, ponieważ nie prosiłem cię dotychczas o wykład, ale pomyślałem, że najpierw zechcesz się rozejrzeć. Oczywiście, jeśli nie masz…
Wydawało się, że thon swym spojrzeniem przykłada cyrkiel do czaszki opata i mierzy ją na sześć sposobów. Uśmiechnął się z powątpiewaniem.
— Chcielibyście, bym opowiedział o naszej pracy jak najprostszym językiem?
— Coś w tym rodzaju, jeśli to tylko możliwe.
— Otóż to — roześmiał się. — Niewykształcony człowiek czyta jakąś pracę z zakresu nauk przyrodniczych i myśli: „Dlaczego nie można było objaśnić tego prostym językiem?” Nie zdaje sobie sprawy, że to, co czytał, stanowiło właśnie język możliwie najprostszy — w odniesieniu do badanego tematu. W istocie znaczna część filozofii przyrody to tylko proces lingwistycznego upraszczania — wysiłek zmierzający do wynalezienia takiego języka, by pół stronicy równań wyraziło myśl, którą trzeba by przedstawić na co najmniej tysiącu stronic tak zwanego języka prostego. Czy mówię jasno?
— Tak mi się wydaje. A skoro mówisz tak jasno, czy zechciałbyś powiedzieć nam o tym właśnie aspekcie sprawy? Chyba że ta propozycja jest przedwczesna, jeśli chodzi o pracę nad memorabiliami.
— Nie. Mamy już dosyć jasne wyobrażenie, w którym kierunku zmierzamy i z czym mamy tutaj do czynienia. Nadal potrzebujemy mnóstwa czasu, aby doprowadzić rzecz do końca. Poszczególne fragmenty trzeba ze sobą zestawić, a nic wszystkie należą do tej samej układanki. Nie potrafimy jeszcze przewidzieć, ku czemu zdążamy, ale mamy już raczej rozeznanie, do czego nie zmierzamy. Z przyjemnością mogę stwierdzić, że możemy mieć z tego wiele pożytku. Nie jestem wcale przeciwny przedstawieniu ogólnego kierunku, ale… — Raz jeszcze wzruszył powątpiewająco ramionami.
— Co cię gnębi?
Thon robił wrażenie, jakby był lekko zakłopotany.
— Chodzi wyłącznie o słuchaczy. Nie chciałbym urazić niczyich religijnych przekonań.
— Jakże mogłoby do tego dojść? Wszak będziemy mówić o filozofii przyrody. O fizyce!
— Oczywiście. Ale wyobrażenia wielu ludzi o świecie są zabarwione religijnym… no, mam na myśli to, że…
— Skoro jednak tematy, którymi się zajmujesz, należą do świata fizycznego, jakże może być mowa o urażaniu? Zwłaszcza w przypadku tej właśnie wspólnoty. Bardzo długo czekaliśmy na chwilę, kiedy świat zacznie znowu interesować się samym sobą. Nie chciałbym, żebyś pomyślał, że się chełpię, ale mógłbym wymienić kilku utalentowanych miłośników nauk przyrodniczych właśnie z naszego klasztoru. Jest brat Majek, jest brat Kornhoer…
— Kornhoer! — Thon podniósł ze znużeniem wzrok na lampę łukową i mrugając, odwrócił wzrok. — Nie potrafię tego zrozumieć!
— Chodzi o lampę? Ależ z pewnością ty…
— Nie, nie, nie chodzi o lampę. Lampa to sprawa dosyć prosta, kiedy już człowiek oswoi się z tym, że ona naprawdę działa. Powinna działać. Musi działać na papierze, trzeba tylko założyć niektóre wielkości nieokreślone i odgadnąć pewne niedostępne dane. Ale gwałtowny sus od niewyraźnej hipotezy do działającego modelu… — Thon odkaszlnął nerwowo. — Nie rozumiem samego Kornhoera. To urządzenie… — potrząsnął palcem w stronę dynama — …przeskakuje jakieś dwadzieścia lat eksperymentów, które trzeba by zacząć od zrozumienia podstaw. Kornhoer najzwyczajniej w świecie zrezygnował z wszelkich kroków wstępnych. Czy wierzysz w cudowne pośrednictwo? Ja nie, ale tutaj mamy do czynienia naprawdę z tego rodzaju przypadkiem. Koła od wozu! — Roześmiał się. — Czegóż by dokonał, gdyby miał odpowiednio wyposażoną pracownię? Nie potrafię zrozumieć, co tego rodzaju człowiek robi, zakopany tutaj, w klasztorze.
— Może sam brat Kornhoer powinien ci to wytłumaczyć — powiedział dom Paulo, starając się nie dopuścić do tego, by w jego głosie zabrzmiała nutka oschłości.
— No tak… — Zdawało się, że cyrkiel w spojrzeniu thona Taddeo znowu mierzy starego kapłana. — Jeśli naprawdę sądzisz, że nikt nie poczuje się urażony, słysząc o myślach nie przystających do tradycji, chętnie opowiem o mojej pracy. Ale niektóre fragmenty mogą okazać się sprzeczne z utrwalonymi żabo… hmmm… z utrwalonymi poglądami.
— Świetnie! To będzie fascynujące!
Ustalono datę i dom Paulo poczuł ulgę. Przepaść wtajemniczenia między mnichem a świeckim badaczem przyrody można z pewnością przynajmniej częściowo wypełnić dzięki swobodnej wymianie myśli. Czuł to. Przecież Kornhoer nieco już ją zmniejszył. Więcej rozmowy, nie zaś mniej — oto najpewniejsza recepta na osłabienie napięcia. A pochmurna zasłona podejrzliwości i nieufnego wahania rozsunie się, kiedy tylko thon dostrzeże, że jego gospodarze nie są wcale nierozumni i zacofani umysłowo, jak uczony chyba podejrzewa. Paulo poczuł jakiś wstyd z powodu swoich poprzednich złych przeczuć. Okaż, Panie, cierpliwość wobec głupca, który majak najlepsze chęci — modlił się.
— Nie możesz jednak zapominać o oficerach i ich szkicownikach — przypomniał mu Gault.
Lektor zaintonował od pulpitu w refektarzu obwieszczenia. Światło świec oblekało w bladość oblicza legionu w habitach, który stał bez ruchu za stołami i czekał na rozpoczęcie wieczornego posiłku. Głos lektora rozbrzmiewał echem w jadalni, której wysokie sklepienie niknęło gdzieś wśród cieni gromadzących się nad drewnianymi stołami, pokrytymi plamami światła padającego od świec.
— Wielebny ojciec opat polecił mi ogłosić — obwieszczał lektor — że reguła abstynencji została zawieszona na czas dzisiejszego wieczornego posiłku. Jak może słyszeliście, będziemy mieli gości. Wszyscy zakonnicy mogą wziąć udział w wieczornej uczcie na cześć thona Taddeo i jego świty. Możecie jeść mięso. Podczas posiłku będą dozwolone rozmowy, byleby niegłośne.
Spośród nowicjuszy doszły stłumione głosy świadczące o hamowanej radości. Nakryto stoły. Jadło jeszcze się nie pojawiło, ale zamiast misek na owsiankę ustawiono duże talerze, pobudzając apetyty zapowiedzią święta. Dobrze znane dzbany na mleko powędrowały do kredensu, a ich miejsca zajęły czarki na wino. Na stołach rozłożono róże.
Opat przystanął na korytarzu, czekając, aż lektor zakończy czytanie. Obrzucił spojrzeniem stół przygotowany dla niego, ojca Gaulta, honorowego gościa i jego towarzyszy. W kuchni, jak zwykle, są na bakier z arytmetyką — pomyślał. Przygotowano osiem miejsc. Trzej oficerowie, thon i jego asystent oraz dwaj kapłani to czyni siedem, chyba że, co wydawało się mało możliwe, ojciec Gault poprosił brata Kornhoera, żeby z nimi usiadł. Lektor skończył czytanie ogłoszeń i dom Paulo wkroczył do sali.
— Flectamus genua[62] — zaintonował lektor. Legion w habitach uklęknął z zupełnie wojskową precyzją, a opat pobłogosławił swoją trzódkę.
— Levate[63].
Legion wstał. Dom Paulo zajął swoje miejsce przy osobnym stole i spojrzał w stronę wejścia. Gault miał przyprowadzić tamtych. Poprzedni posiłek podawano w domu gościnnym, nie zaś w refektarzu, chciano bowiem oszczędzić im surowej jarzynowej diety, na której poprzestawali mnisi.
Kiedy goście weszli, rozejrzał się za bratem Kornhoerem, ale mnicha wśród nich nie było.
— Czemu osiem miejsc? — spytał szeptem ojca Gaulta, kiedy zajęli swoje miejsca.
Gault zrobił zmieszaną minę i wzruszył ramionami.
Uczony zajął miejsce po prawej ręce opata, a pozostali zasiadali stopniowo coraz bliżej końca stołu, pozostawiając nie zajęte miejsce po jego lewej stronie. Obrócił się, by wezwać Kornhoera, ale lektor zaintonował pretację, zanim zdołał pochwycić spojrzenie mnicha.
— Oremus[64] — odpowiedział opat i legion skłonił głowy.
Podczas błogosławieństwa ktoś wśliznął się spokojnie na miejsce po lewej stronie opata. Opat zmarszczył brwi, ale nie podniósł spojrzenia, żeby rozpoznać winowajcę przed końcem modlitwy.
— …et Spiritus Sancti. Amen.
— Sedete[65] — powiedział lektor i rzędy mnichów zaczęły siadać.
Opat spojrzał ostro na postać po swojej lewej stronie.
— Poeta!
Wymięta lilia skłoniła się przesadnie i uśmiechnęła.
— Dzień dobry, panowie, uczony thonie, dystyngowani goście — zaczął perorować. — Cóż to mamy dzisiaj? Pieczona ryba i plastry miodu dla uczczenia doczesnego wskrzeszenia, jakie na nas spłynęło? Czy też, panie mój i opacie, upiekłeś wreszcie gęś należącą do burmistrza miasteczka?
— Wolałbym upiec…
— Ha! — rzekł Poeta i zwrócił się grzecznie ku uczonemu. — Oto, jakich kulinarnych wspaniałości kosztuje człowiek w tym miejscu, thonie Taddeo! Powinieneś częściej nas odwiedzać. Przypuszczam, że w domu gościnnym nie podają niczego poza pieczonym bażantem i banalnymi kotletami z wołu. Wstyd! Tutaj je się lepiej. Mam nadzieję, że brata kucharza nie zawiodła dzisiaj zwykła werwa, wewnętrzny ogień, czarowna mistrzowska ręka. Ach… — Poeta zatarł dłonie i roześmiał się, oblizując wargi. — Być może powinien nam podać swoje natchnione dzieło, przyrządzone na wieprzowinę z kukurydzą a la friar Jan, co?
— To brzmi interesująco — oznajmił uczony. — Cóż to takiego?
— Tłusty pancernik z prażoną kukurydzą, gotowany w oślim mleku. Coniedzielny przysmak.
— Poeto! — warknął opat, a następnie zwrócił się do thona:
— Przepraszam za jego obecność. Nie był zaproszony.
Uczony przyglądał się Poecie z obojętnym zainteresowaniem.
— Pan mój, Hannegan, też trzyma na dworze kilku błaznów — powiedział, zwracając się do Paula. — Taki okaz nic jest więc mi obcy. Nic musisz za niego przepraszać.
Poeta zerwał się ze stolika i ukłonił się nisko przed thonem.
— Pozwól mi natomiast przeprosić za opata, panie! — wykrzyknął żarliwie.
Przez dłuższą chwilę trwał w ukłonie. Czekali, żeby skończył swoją błazenadę. Ale on wzruszył nagle ramionami, usiadł i chwycił dymiącego ptaka z tacy, którą postawił przed nim postulant. Urwał nogę i z zapałem zagłębił w niej zęby. Przyglądali mu się ze zdumieniem.
— Przypuszczam, że słusznie nie przyjmujesz moich przeprosin za niego — powiedział w końcu do thona.
Uczony lekko się zarumienił.
— Zanim cię stąd wyrzucę, robaku — oznajmił Gault — zbadajmy głębię twej nicgodziwości.
Poeta pokiwał głową, żując w zamyśleniu nogę ptaka.
— Istotnie moja niegodziwość jest nader głęboka — przyznał.
Pewnego dnia Gault zadławi się na stojąco — pomyślał dom Paulo.
Ale młodszy ksiądz był najwyraźniej zgnębiony i zastanawiał się, jak sprowadzić len incydent ad absurdum, by w ten sposób unieszkodliwić błazna.
— Przeproś szczegółowo za swojego gospodarza, Poeto — rozkazał — i wytłumacz się przy okazji.
— Zostaw to, ojcze, już lepiej zostaw — powiedział pośpiesznie Paulo.
Poeta uśmiechnął się z wdziękiem do opata.
— Wszystko w porządku, panie mój — oświadczył. — Przeprosić za ciebie to dla mnie nic takiego. Ty przepraszasz za mnie, ja przepraszam za ciebie i czyż nie jest to nader stosowny manewr, płynący z miłości bliźniego i dobrej woli? Nikt nie potrzebuje przepraszać sam za siebie, co jest zawsze bardzo upokarzające. Stosując jednak mój system, każdy będzie usprawiedliwiony i nikt nie musi przepraszać za siebie.
Tylko oficerowie uznali uwagi Poety za zabawne. Najwyraźniej oczekiwanie na coś śmiesznego było wystarczające, żeby wytworzyć złudzenie śmieszności, a komik może wywołać wszak śmiech gestem i wyrazem twarzy, bez względu na to, co powie. Thon Taddeo uśmiechnął się oschle i z przymusem, ale był to ten rodzaj miny, jaką człowiek może przybrać na widok niezaradności tresowanego zwierzęcia.
— I w ten sposób — ciągnął Poeta — jeśli tylko pozwolisz, że będę ci służył jako pokorny pomocnik, panie mój, nigdy nie poczujesz się upokorzony. Mógłbym, na przykład, jako twój apologetyczny adwokat być przez ciebie oddelegowany do przedłożenia ważnym gościom aktu skruchy za pluskwy w łóżkach. A pluskwom — za nagłą zmianę dania.
Opat spojrzał groźnie i oparł się chętce, żeby obcasem swojego sandała zmiażdżyć obnażony wielki palec u nogi Poety. Kopnął go w kostkę, ale nie zrobiło to żadnego wrażenia na błaźnie.
— Brałbym oczywiście na siebie wszelką przyganę — oświadczył, hałaśliwie żując białe mięso. — To doskonały system i gotów jestem, panie wybitny uczony, udostępnić go także tobie. Jestem pewien, że uznasz go za stosowny. Wytłumaczono mi, że zanim wiedza poczyni jakieś postępy, trzeba udoskonalić i wprowadzić w życie system logiczny i metodologiczny. A mój system sprzedawalnych i przekazywalnych przeprosin powinien być dla ciebie, thonie Taddeo, szczególnie wartościowy.
— Doprawdy?
— Owszem. Szkoda. Ktoś ukradł mi kozę o niebieskim łbie.
— Kozę o niebieskim łbie?
— Miała łeb równie łysy jak głowa Hannegana, twoja błyskotliwość, i niebieski jak koniec nosa brata Armbrustera. Zamierzałem ci ofiarować to zwierzę, ale jakiś szubrawiec zwędził mi je przed twoim przybyciem.
Opat zacisnął zęby i zawiesił obcas nad palcem Poety. Thon Taddeo zmarszczył się lekko, ale wydawało się, że jest zdecydowany rozplatać gmatwaninę znaczeń, jakie kryły się w słowach Poety.
— Czy potrzebujesz kozy o niebieskim łbie? — spytał swojego asystenta.
— Nie dostrzegam, iżby była to dla nas sprawa nagląca, panie — odparł asystent.
— Ależ potrzeba tego jest czymś oczywistym — zapewnił Poeta. — Powiadają, że zapisujesz równania, które pewnego dnia zmienią oblicze świata. Powiadają, że nowe światło zabłyśnie już rychło. Skoro zaświeci światło, kogoś trzeba będzie obwinie za poprzednie ciemności.
— Ach, stąd koza. — Thon Taddeo spojrzał na opata. — Kiepski żart. Czy to najlepszy, na jaki potrafi się zdobyć?
— Zważ, że nie został tu zatrudniony. Ale porozmawiajmy o czymś sen…
— Nie, nie, nie, nie! — sprzeciwił się Poeta. — Nie pojmujesz, co mam na myśli, twoja błyskotliwość. Koza ma być umieszczona w relikwiarzu i czczona, nie zaś karcona. Ukoronuj ją koroną, którą zesłał ci święty Leibowitz, i dziękuj za światło, które właśnie wstaje. Potem skarć Leibowitza i jego zaprowadź na pustynię. W ten sposób nie będziesz musiał zakładać drugiej korony. Tej cierniowej. To się nazywa odpowiedzialność.
Wrogość Poety stała się jawna i już nie próbował udawać, że dowcipkuje. Thon patrzył na niego lodowatym wzrokiem. Obcas opata raz jeszcze zawahał się nad palcem Poety i raz jeszcze, acz niechętnie, ulitował się nad nim.
— A kiedy — oznajmił Poeta — przybędzie wojsko twojego pana, żeby zająć opactwo, kozę można umieścić na dziedzińcu i nauczyć beczeć: „Nie ma tu nikogo poza mną, nikogo poza mną”, gdy tylko w pobliżu pojawi się jakiś cudzoziemiec.
Jeden z oficerów zaczął dźwigać się ze swojego stołka z gniewnym pomrukiem, a jego dłoń sięgnęła odruchowo po szablę. Wysunął nieco klingę i piętnaście centymetrów stali błysnęło ostrzegawczo przed oczyma Poety. Thon chwycił oficera za przegub i próbował wepchnąć ostrze z powrotem do pochwy, ale było to jak naciskanie na ramię marmurowego posągu.
— Ach! Więc mamy przed sobą zbrojnego męża, a nie tylko rysownika! — szydził Poeta, najwyraźniej igrając ze śmiercią. — Twoje szkice systemu obronnego opactwa są tak obiecujące pod względem artystycznego…
Oficer rzucił przekleństwo i obnażył całe ostrze. Towarzysze chwycili go jednak, zanim zdążył zadać pchnięcie. Pełen zdumienia szmer przebiegł przez zgromadzenie, kiedy przerażeni mnisi zerwali się na równe nogi. Poeta nadal uśmiechał się dobrotliwie.
— … artystycznego rozwoju — ciągnął. — Przepowiadam, że pewnego dnia twój rysunek podkopów pod mury zawiśnie w muzeum sztuk…
Spod stołu ozwało się stłumione płask! Poeta zastygł z zębami zatopionymi w mięsie, a po chwili odjął udko od ust i powoli zaczął blednąc. Przeżuł, przełknął i nadal bladł. Patrzył z roztargnieniem do góry.
— Zmiażdżysz mi palec — mruknął kącikiem ust.
— Mieląc językiem? — spytał opat i kontynuował swoje dzieło.
— Zdaje mi się, że kość utkwiła mi w gardle — przyznał Poeta.
— Pragniesz przeprosić i wyjść?
— Przykro mi, ale muszę.
— Szkoda. Będzie nam ciebie brakować. — Paulo raz jeszcze nacisnął mocniej obcasem. — Możesz zatem odejść.
Poeta wypuścił gwałtownie powietrze z płuc, zacisnął usta i wstał. Dopił swoje wino i postawił kieliszek do góry dnem na środku tacy. W jego zachowaniu było coś, co sprawiało, że nie można było spuścić z niego wzroku. Zsunął kciukiem dolną powiekę, pochylił głowę nad miseczką dłoni i poruszył kciukiem. I oto na jego dłoni spoczęło oko, co wyrwało okrzyk z ust zaszokowanych Teksarkańczyków, którzy najwidoczniej nie mieli pojęcia o tym, że Poeta ma jedno oko sztuczne.
— Przyglądaj się mu uważnie — powiedział Poeta, zwracając się do szklanego oka, a następnie położył je na odwróconym kieliszku, skąd spoglądało żałośnie na thona Taddeo. — Żegnam, panowie — rzucił wesoło całej grupie i wyszedł.
Oficer, który wpadł przedtem we wściekłość, rzucił przekleństwo i spróbował wyrwać się swoim towarzyszom.
— Zabierzcie go do jego kwatery i przemówcie mu do rozumu, żeby ostygła mu głowa — powiedział thon. — I uważajcie, żeby nie napotkał na swojej drodze tego szaleńca.
— Jestem zrozpaczony — zwrócił się do opata, kiedy oficerowie wyciągali z sali sinego z wściekłości kolegę. — Nie są moimi sługami i nie mogę wydawać im rozkazów. Ale obiecuję ci, że będzie się za to, co zrobił, czołgał u twoich stóp. A jeśli nie zechce przeprosić i opuścić natychmiast potem opactwa, jutro przed południem skrzyżuje ten swój nazbyt skwapliwy miecz z moim.
— Żadnego rozlewu krwi — błagał kapłan. — To głupstwo. Zapomnijmy o tym wszyscy. — Ręce mu drżały, twarz poszarzała.
— Przeprosi i wyjedzie — upierał się thon Taddeo — albo będę musiał go zabić. Nie bój się, nie waży się podjąć ze mną walki, bo gdyby mnie pokonał, Hannegan wbiłby go na pal na placu publicznym, a jego żonę zmuszono by do… ale to nieważne. Upokorzy się i odjedzie. Ale i tak jestem głęboko zawstydzony, że mogło się coś takiego zdarzyć.
— Powinienem był nakazać wyrzucenie Poety, jak tylko się pokazał. To on sprowokował zajście, ja zaś go nie powstrzymałem. Prowokacja była aż nadto widoczna.
— Prowokacja? Kłamliwe fantazje wędrownego błazna? Josard zareagował tak, jakby oskarżenia wysuwane przez Poetę były prawdziwe.
— Więc nie wiesz, że przygotowują wyczerpujący raport na temat walorów naszego opactwa jako fortecy?
Uczonemu opadła szczęka. Z widocznym niedowierzaniem patrzył to na jednego księdza, to na drugiego.
— Czy może to być? — spytał po długiej chwili milczenia.
Opat skinął potakująco.
— I pozwoliłeś nam tu zostać?
— Nie mamy żadnych tajemnic. Zapraszamy twoich towarzyszy do oglądania wszystkiego, co tylko zechcą. Nic będę snuł żadnych przypuszczeń co do tego, po co im te informacje. Twierdzenia Poety były oczywiście tylko fantazją.
— Oczywiście — powiedział thon bez najmniejszego przekonania, nie patrząc na swojego gospodarza.
— Z całą pewnością twój książę nic ma wobec tego terenu agresywnych zamiarów, o których napomknął Poeta.
— Z pewnością nie.
— A jeśliby nawet takie zamiary miał, pewien jestem, że wystarczy mu mądrości, a przynajmniej mądrych doradców, którzy przekonają go, iż wartość naszego opactwa jako miejsca, gdzie gromadzi się starożytną mądrość, jest wielokrotnie większa niż jego wartość jako twierdzy.
Thon pochwycił w głosie kapłana nutę prośby, utajonego błagania o pomoc i zdawało się, że właśnie nad tym zamyślił się, grzebiąc widelcem w talerzu i milcząc przez dłuższą chwilę.
— Porozmawiamy jeszcze o tej sprawie przed moim powrotem do kolegium — obiecał spokojnie.
Nastrój zepsuł się, ale uczucie przymusu zniknęło częściowo po zakończeniu posiłku, podczas chóralnych śpiewów na dziedzińcu, a całkowicie, kiedy nadeszła pora wygłoszenia przez uczonego odczytu w Auditorium Maximum. Zażenowanie zaczęło znikać, powróciła serdeczność, w każdym razie powierzchowna.
Dom Paulo zaprowadził thona do pulpitu. Gault i asystent wykładowcy przyszli chwilę później i dołączyli do tamtych dwóch już na podwyższeniu. Kiedy opat przedstawił thona zgromadzonym, rozległy się życzliwe oklaski. Psykanie, jakie potem nastąpiło, przywodziło na myśl ciszę, jaka zapada w sali sądowej oczekującej na ogłoszenie wyroku. Uczony nie był utalentowanym mówcą, ale wyrok okazał się satysfakcjonujący dla mnisiej ciżby.
— Byłem zdumiony tym, co tutaj zastałem — oświadczył im. — Jeszcze kilka tygodni temu nie wierzyłbym, nic wierzyłem, by teksty, jakie przechowujecie w waszych memorabiliach, mogły przetrwać od czasu upadku ostatniej potężnej cywilizacji. Nadal trudno w to uwierzyć, ale dowody zmuszają nas do przyjęcia hipotezy, że te dokumenty są autentyczne. Ich przetrwanie to już samo w sobie coś całkowicie niewiarygodnego, ale jeszcze bardziej niezwykły jest dla mnie fakt, że pozostawały nie dostrzeżone w ciągu naszego wieku — aż do tej chwili. Ostatnio pojawili się ludzie, którzy byliby w stanie docenić ich potencjalną wartość — nie tylko ja. Cóż mógłby dokonać z nimi thon Kaschler, gdyby jeszcze żył…! Nawet siedemdziesiąt lat temu.
Morze twarzy rozjaśniło się uśmiechami, kiedy mnisi usłyszeli pochlebną dla memorabiliów opinię z ust kogoś tak utalentowanego jak thon. Paulo zastanawiał się, dlaczego nie wyczuli słabej, podskórnej nuty urazy, czy też podejrzliwości, w głosie mówcy. „Gdybym wiedział o tych źródłach dziesięć lat temu — mówił — wiele moich prac z zakresu optyki byłoby niepotrzebnych”. Aha — pomyślał opat — tu jest pies pogrzebany. Albo przynajmniej jego część. Stwierdził, że niektóre z jego odkryć są tylko powtórnymi odkryciami, a to zostawia gorzki smak w ustach. Ale z pewnością musi zdawać sobie sprawę z tego, że nigdy w ciągu całego swojego życia nie będzie nikim więcej niż powtórnym odkrywcą zaginionych prac. Chociaż jest taki zdolny, może osiągnąć to tylko, co inni osiągnęli już przed nim. I tak musi być, aż świat uzyska ten stopień rozwoju, jaki miał przed Potopem Płomieni.
Mimo to nie ulegało wątpliwości, że thon Taddeo jest pod wielkim wrażeniem tego, co tu zastał.
— Mój pobyt nie może potrwać długo — ciągnął. — Z tego, co zobaczyłem, podejrzewam, że dwudziestu specjalistów musiałoby poświęcić kilka dziesięcioleci na doprowadzenie do końca przeglądu memorabiliów, by wyłuskać z nich zrozumiałe informacje. Nauki fizyczne zwykle rozwijają się poprzez rozumowanie indukcyjne sprawdzone na drodze doświadczalnej. Ale tutaj chodzi o pracę dedukcyjną. Wychodząc od niewielu rozbitych fragmentów ogólnych zasad, musimy dotrzeć do szczegółów. Na przykład — przerwał na moment, żeby wydobyć plik notatek i szybko je przekartkować — tutaj mam cytat, który znalazłem zagrzebany w memorabiliach. Pochodzi z czterostronicowego fragmentu książki, przypuszczalnie jakiejś nowatorskiej pracy z zakresu fizyki. Być może niektórzy z was to widzieli:
„…I jeśli wyrazy przestrzenne dominują we wzorze na odległość między zdarzeniami-punktami, mówimy, że owa odległość jest podobna do przestrzeń i, gdyż można wybrać taki układ współrzędnych — związany z obserwatorem, poruszającym się z dopuszczoną szybkością — w którym wydarzenia jawią się jako jednoczesne, a zatem oddzielone jedynie przestrzennie. Jeśli jednak odległość jest podobna do czasu, zdarzenia nie mogą być jednoczesne w żadnym układzie przestrzennym współrzędnych; ale istnieje za to układ współrzędnych, w którym wyrazy przestrzenne całkowicie znikną, tak że przedział między wydarzeniami będzie czysto czasowy, id est, będą one występowały w tym samym miejscu, ale w różnych momentach. A teraz zajmijmy się rozważeniem ekstremów rzeczywistej odległości…”
Podniósł wzrok i uśmiechnął się dziwacznie.
— Czy ktokolwiek zaglądał ostatnio do tego źródła?
Ocean twarzy pozostał bez wyrazu.
— Czy ktoś pamięta choćby, że je widział?
Kornhoer i dwóch innych podnieśli niepewnie ręce.
— Czy ktoś wie, co to znaczy?
Ręce czym prędzej opadły.
Thon zachichotał.
— Dalej idzie półtorej stronicy matematyki, której nawet nie próbuję tu czytać, ale matematyki traktującej pewne nasze pojęcia podstawowe tak, jakby w ogóle nie były podstawowymi, lecz tylko przelotnymi pozorami, co zmieniają się zależnie od przyjętego punktu widzenia. Kończy się wszystko zwrotem „ tak zatem”, ale reszta stronicy spłonęła, a wraz z nią wniosek. Jednak rozumowanie jest bez zarzutu, a matematyka nader elegancka, tak że mogę sam dopisać ów wniosek. Wydaje się on jednak wnioskiem szaleńca. Wszystko atoli wynika z założenia, które wydaje się równie szalone. Czy chodzi tu o mistyfikację? Jeśli nie, jakie miejsce zajmuje to w całym schemacie nauki starożytnych? Co należy zrozumieć najpierw? Co jest dalej i jak można to sprawdzić? Oto pytania, na które nie potrafię odpowiedzieć. A jest to tylko jeden przykład z wielu zagadek, jakie stawiają przed nami dokumenty, które tak długo przechowywaliście. Rozumowanie, które nigdzie nie dotyka doświadczalnej rzeczywistości, to sprawa dla angelologów i teologów, nie zaś dla uczonych fizyków, A przecież prace takie jak ta opisują systemy, które w żadnym miejscu nie stykają się z naszymi doświadczeniami. Czy mieściły się w obrębie doświadczeń prowadzonych przez starożytnych? Niektóre źródła zdają się na to wskazywać. Jedna z prac mówi o przemianie pierwiastków — którą właśnie niedawno uznaliśmy za teoretycznie niemożliwą — a następnie stwierdza, że „doświadczenie to potwierdza”. Ale jak?
Mogą przeminąć pokolenia, zanim ocenimy i zrozumiemy niektóre z tych kwestii. Nieszczęściem jest, że muszą pozostać tutaj, w tym niedostępnym miejscu, bo gdyby nie to, skupiłyby na sobie wysiłek licznych uczonych, którzy zajęliby się wydobywaniem z nich sensu. Bez wątpienia zdajecie sobie sprawę z tego, że warunki pracy, jakimi obecnie dysponujecie, są niewystarczające, by nie powiedzieć, nie do przyjęcia, dla reszty świata.
Opat siedzący na podium za mówcą zaczął marszczyć groźnie brwi, spodziewał się bowiem najgorszego. Thon Taddeo wolał jednak nie wysuwać żadnych propozycji. Ale te uwagi i tak wyraźnie pokazywały, że jego zdaniem zabytki piśmiennictwa powinny się znaleźć w jakichś bardziej kompetentnych rękach niż ręce mnichów z albertyńskiego zakonu świętego Leibowitza i że obecna sytuacja jest niedorzeczna. Być może wyczuwając, że w sali zaczyna panować coraz większe zakłopotanie, czym prędzej wrócił do tematu swoich obecnych prac dotyczących dokładniejszego niż dotychczas zbadania natury światła. Liczne ze skarbów opactwa okazują się bardzo pomocne i ma nadzieję, że wkrótce znajdzie doświadczalne metody pozwalające sprawdzić jego teorie. Po wypowiedzi na temat zjawiska załamania światła przerwał, a potem rzekł usprawiedliwiającym tonem:
— Mam nadzieję, że to, co powiedziałem, nie obraziło niczyich przekonań religijnych. — Rozejrzał się dokoła drwiąco. Widząc, że ich twarze są nadal zaciekawione i bez wyrazu, przez jakiś czas ciągnął swoją wypowiedź, a następnie zaprosił zgromadzonych do zadawania pytań.
— Czy można zadać pytanie z podium? — spytał opat.
— Bardzo proszę — odparł uczony z miną odrobinę niezdecydowaną, jakby mówił et tu, Brute[66].
— Zastanawiałem się, co w fakcie załamywania się światła może być takiego, że obrażałoby, twoim zdaniem, religię?
— No cóż… — thon przerwał zażenowany. — Mosiniora Apolla, którego wszak znasz, ogarnęło w związku z tą sprawą wielkie wzburzenie. Oznajmił, że prawo załamywania się światła nie mogło istnieć przed Potopem, ponieważ tęcza była przypuszczalnie…
Sala ryknęła śmiechem, w którym utonęła reszta odpowiedzi. Zanim opat zdołał, podnosząc rękę, zaprowadzić spokój, thon Taddeo poczerwieniał jak burak, a i dom Paulo miał trudności z utrzymaniem powagi.
— Monsinior Apollo jest poczciwym człowiekiem, dobrym kapłanem, ale każdy człowiek potrafi być czasem niewiarygodnym głupcem, zwłaszcza jeśli wyjdzie poza swoją dziedzinę. Przepraszam, że zadałem to pytanie.
— Po twojej odpowiedzi poczułem ulgę — oznajmił uczony. — Staram się unikać sporów.
Nie było żadnych dalszych pytań i thon przeszedł do drugiego tematu: rozwoju i obecnej działalności jego kolegium. Obraz, który roztoczył, był nader zachęcający. Do kolegium napływały tłumy kandydatów, którzy pragnęli studiować w jego murach. Kolegium pełniło zarówno funkcje dydaktyczne, jak i naukowe. Zainteresowanie filozofią przyrody i nauką ciągle wzrasta wśród wykształconych świeckich. Instytut jest hojnie wspierany. Są to objawy ożywienia i renesansu.
— Mogę wspomnieć o niektórych trwających właśnie badaniach i poszukiwaniach prowadzonych przez naszych ludzi — ciągnął. — Kontynuując prace Breta nad zachowaniem gazów, thon Vichc Mortoin bada możliwości sztucznego wytwarzania lodu, thon Friider Halb szuka praktycznych sposobów przekazywania informacji przez zmienianie elektryczności w przewodzie… — Lista była długa i wydawało się, że zrobiła duże wrażenie na mnichach. — Podjęto badania w wielu dziedzinach: w medycynie, astronomii, geologii, matematyce, mechanice. Niektóre wydają się niepraktyczne i pochopne, ale większość zapowiada obfity plon wiedzy i praktycznych zastosowań. Od poszukiwania przez Jejene'a Universal Nostrum do brawurowego ataku Bodalka na klasyczną geometrię działalność kolegium wyraża zdrową dążność do otwarcia sekretnych skrytek przyrody, zaryglowanych od czasu, kiedy ponad tysiąc lat temu rodzaj ludzki spalił zorganizowane zasoby pamięci i skazał sam siebie na kulturową amnezję.
Poza tymi badaniami thon Maho Mahh kieruje pracami, które zmierzają do uzyskania dalszych informacji o pochodzeniu rodzaju ludzkiego. Ponieważ jest to przede wszystkim zadanie archeologiczne, bardzo prosił o pozwolenie zapoznania się z waszą biblioteką w poszukiwaniu wszelkich materiałów na ten temat, kiedy ja już zakończę moje studia. Lepiej chyba jednak, bym nie rozwodził się tutaj nad tą sprawą, gdyż może to prowadzić do sporów z teologami. Ale jeśli są jakieś dalsze pytania…
Młody mnich, który przygotowywał się do wyświęcenia na księdza, podniósł się ze swojego miejsca i został dostrzeżony przez thona.
— Panie, zastanawiałem się, czy zapoznałeś się z sugestiami świętego Augustyna na ten temat?
— Nie.
— To biskup i filozof z czwartego wieku. Przypuszczał, że na początku Bóg stworzył wszystkie rzeczy w ich zarodkowych racjach, włącznie z fizjologią człowieka, a potem obie racje zarodkowe zapłodniły niejako bezkształtną materię, która następnie stopniowo przybierała bardziej złożone kształty, tworząc nawet człowieka. Czy taka hipoteza była rozważana?
Uśmiech thona był pobłażliwy, aczkolwiek nic napiętnował otwarcie tego twierdzenia jako czegoś dziecinnego.
— Przykro mi, nie, ale poczytam o tym — oznajmił tonem, który wskazywał, że tego nie uczyni.
— Dziękuję — powiedział mnich i potulnie usiadł.
— Jednak być może najśmielszym przedsięwzięciem — ciągnął mędrzec — są badania prowadzone przez mojego przyjaciela, thona Essera Shona. Chodzi o próbę syntezy materii ożywionej. Thon Esser ma nadzieję, że stworzy żywą protoplazmę, stosując tylko sześć podstawowych składników. Ta praca może doprowadzić… Tak? Masz jakieś pytanie?
Mnich w trzecim rzędzie podniósł się i skłonił w kierunku mówcy. Opat wychylił się do przodu, by na niego spojrzeć, i rozpoznał z przerażeniem brata Armbrustera, bibliotekarza.
— Jeśli zechciałbyś sprawić przyjemność staremu człowiekowi — zakrakał mnich, wydobywając z siebie słowa mozolnie i jednostajnie.
— Ów thon Esser Shon — który ogranicza siebie do ledwie sześciu podstawowych elementów — jest nader interesujący. Zastanawiałem się, czy wystarczą mu one do posługiwania się obiema rękami?
— Jakżeż! Ja… — Thon przerwał i zmarszczył brwi.
— I czy mogę również zapytać — ciągnął dalej oschły głos Armbrustera — czy ten imponujący płód ma być wykonany w siedzącej, stojącej czy leżącej pozycji? A może na grzbiecie konia do wtóru dwóch trąb?
Nowicjusze parsknęli głośno śmiechem. Opat wstał czym prędzej.
— Bracie Armbrusterze, ostrzegałem cię. Jesteś odsunięty od wspólnego stołu, aż odpokutujesz swoją winę. Możesz poczekać w kaplicy Matki Boskiej.
Bibliotekarz skłonił się raz jeszcze i wymknął się z audytorium w postawie pokornej, ale ze wzrokiem tryumfującym. Opat szepnął coś przepraszającego uczonemu, ale spojrzenie thona byto nadal lodowate.
— Na zakończenie — rzekł — podam krótki zarys tego, czego świat może oczekiwać moim zdaniem od intelektualnej rewolucji, która właśnie się zaczyna. — Patrzył na nich płonącymi oczyma, a gawędziarski dotychczas ton jego głosu nabrał gorączkowego rytmu. — Naszym władcą był Ignorancja. Od śmierci Imperium zasiada bezpiecznie na tronie człowieczym. Jej dynastia włada od wieków. Jej prawa do rządzenia nikt w tej chwili nie kwestionuje. Potwierdzili je mędrcy przeszłości. Nic uczynili nic, by zwalić ją z tronu.
Jutro musi przejąć władzę inny książę. Człowiek rozumu, człowiek nauki stanie obok jego tronu i świat cały pozna jego moc. Jego imię brzmi Prawda. Jego królestwo musi objąć całą ziemię i musi zostać odnowione panowanie człowieka nad ziemią. Za sto lat człowiek będzie unosił się w powietrzu w mechanicznych ptakach. Metalowe wozy będą jeździć po drogach z kamienia wykonanego ręką człowieka. Powstaną domy liczące po trzydzieści pięter, statki pływające pod wodą, maszyny do wszelkich prac.
— A jak się to odbędzie? — przerwał i zniżył głos. — Obawiam się, że w ten sam sposób jak wszystkie zmiany. I przykro mi, ale tak właśnie jest. Droga wiedzie przez przemoc i przewrót, przez płomienie i furie, gdyż żadna zmiana nie przebiega na tej ziemi łagodnie.
Rozejrzał się dokoła, ze wspólnoty podniósł się bowiem łagodny szmer.
— Tak właśnie będzie. Nie chcemy, żeby tak było.
— Ale dlaczego?
— Królem jest Ignorancja. Wielu nie odniesie żadnego pożytku z jej abdykacji. Wielu wzbogaca się dzięki jej mrocznemu panowaniu. Są jej dworem i w jej imieniu kradną i rządzą, bogacą się i utrwalają swoją władzę. Boją się nawet umiejętności czytania, gdyż słowo pisane stanowi dodatkowy sposób porozumiewania się ludzi między sobą, a to może sprawić, że ich wrogowie zjednoczą się. Oręż mają wyostrzony i posługują się nim umiejętnie. Narzucą światu wojnę, kiedy zagrożone będą ich interesy, a przemoc, która za tym idzie, będzie trwała, aż istniejąca obecnie struktura społeczeństwa obróci się w gruz i wyłoni się nowe społeczeństwo. Przykro mi. Ale tak właśnie to widzę.
Te słowa sprawiły, że zgromadzeni znowu poczuli się nieswojo. Nadzieje dom Paula stopniały, gdyż przepowiednia obnażyła prawdopodobnie poglądy uczonego. Thon Taddeo zna militarne ambicje swojego monarchy. Ma do wyboru: albo je aprobować, albo je dezaprobować, albo patrzeć na nie jako na bezosobowe zjawisko poza zasięgiem jego kontroli, takie samo jak powódź, głód albo trąba powietrzna.
Było oczywiste, że uważał je za nieuchronne, gdyż unikał dokonania wyboru moralnego. „Niechaj będzie krew, żelazo i łzy…”
Jak może człowiek wyrzec się sumienia i wyprzeć się swojej odpowiedzialności… i to tak łatwo! — złościł się opat.
Ale wtedy wróciły do niego słowa: „Albowiem Pan Bóg dopuścił, by mędrcy owych czasów poznali machiny, którymi można zniszczyć cały świat…”
Dopuścił nawet, by wiedzieli, jak można go ocalić, i pozwolił im wybierać. I może wybrali tak, jak wybiera thon Taddeo. Umyli ręce wobec rzeszy. To wasza sprawa. Inaczej sami zostaliby ukrzyżowani.
A i tak zostali ukrzyżowani. Bez godności. W każdej chwili ktoś jest w ten czy inny sposób przybijany do krzyża i wisi na nim, a jeśli spada, biją go…
Nagle zapadło milczenie. Uczony przestał mówić.
Opat zamrugał, rozglądając się po sali. Połowa wspólnoty patrzyła w kierunku wejścia. W pierwszej chwili jego oczy nie mogły dostrzec niczego.
— Co to? — szepnął do ucha Gaulta.
— Starzec z brodą i w szalu — syknął Gault. — Wygląda jak… Nie, nic…
Dom Paulo wstał i podszedł do skraju podium, by spojrzeć na słabo zarysowany, okryty cieniem kształt. Potem zawołał łagodnie:
— Beniamin?
Postać poruszyła się. Ciaśniej otuliła szalem swoje wychudzone ramiona i pokuśtykała ku światłu. Raz jeszcze zatrzymała się, mrucząc coś do siebie samej i rozglądając się po sali. Potem jej spojrzenie natrafiło na uczonego za pulpitem.
Podpierając się kijem, stara zjawa kuśtykała powoli w stronę pulpitu, nie odrywając wzroku od człowieka, który stał za nim. Thon Taddeo miał w pierwszej chwili minę człowieka komicznie zaniepokojonego, ale kiedy nikt nie poruszył się ani nie otworzył ust, jego twarz zaczęła tracić barwę, jakby ujrzał nagle u swego boku jakąś zgrzybiałą zjawę. Brodate oblicze starego jaśniało nadzieją i dzikością, biorącą się z jakiejś niepohamowanej namiętności płonącej w nim bardziej zaciekle niż sama zasada życia, które dawno już powinno go było opuścić.
Podszedł bliżej do pulpitu i przystanął. Wlepił spojrzenie w zdumionego mówcę. Jego usta zadrżały. Uśmiechnął się. Wyciągnął drżącą rękę w stronę uczonego. Thon cofnął się i parsknął z odrazą. Pustelnik był zwinny. Wskoczył na podium, wyminął pulpit i chwycił uczonego za ramię.
— Co za szaleństwo…
Beniamin trzymał uczonego mocno za ramię i patrzył mu z nadzieją w oczy. Nachmurzył się. Z jego twarzy zniknął cały blask. Puścił ramię. Ze starej, wyschłej piersi dobyło się głębokie westchnienie, kiedy zniknęła nadzieja. Nieśmiertelny, mądry uśmiech Starego Żyda z Góry powrócił na jego twarz. Obrócił się w stronę wspólnoty, rozłożył ręce i wymownie wzruszył ramionami.
— To nadal nie On — powiedział ponuro i kuśtykając, wyszedł z sali.
Potem niewiele już było miejsca na grzeczności.
W dziesiątym tygodniu pobytu thona Taddeo w opactwie posłaniec przyniósł ponure wiadomości. Głowa dynastii panującej wLaredo zażądała, by teksarkańskie wojska zostały bezzwłocznie ewakuowane z królestwa. Tejże nocy otruto króla i proklamowano stan wojny między państwami Laredo i Teksarkany. Ta wojna nie potrwa długo. Można było bez obawy popełnienia błędu założyć, że skończy się dzień po wybuchu i że Hannegan kontroluje teraz wszystkie ziemie i ludy od Czerwonej Rzeki po Rio Grandę.
Tego się spodziewano, nie spodziewano się natomiast nowin, które tej wiadomości towarzyszyły.
Hannegan II, z łaski Boga Naczelnik, Wicekról Teksarkany, Obrońca Wiary i Najwyższy Vaquero Równin uznał monsiniora Apolla winnym zdrady i szpiegostwa. Kazał powiesić nuncjusza papieskiego, a następnie, jeszcze żywego, odciąć, powlec koniem na miejsce kaźni, poćwiartować i obłupić ze skóry, by w ten sposób pokazać, jak postąpi z każdym, kto spróbowałby podnieść rękę na państwo Naczelnika. Poćwiartowane ciało kapłana rzucono psom na pożarcie.
Posłaniec właściwie nie musiał nawet dodawać, że Teksarkana znalazła się pod absolutnym interdyktem na mocy papieskiego dekretu, który zawierał również pewne niejasne, ale złowieszcze aluzje do Regnans in Excelsis, szesnastowiecznej bulii nakazującej usunięcie monarchy z tronu. Na razie nic nie wiadomo o podjęciu przez Hannegana posunięć odwetowych.
Siły laredańskie musiały teraz przebić się na równinie poprzez tereny plemion wędrownych do ojczyzny po to tylko, by na granicy własnego państwa złożyć broń, gdyż ich naród i ich rodziny stały się zakładnikami.
— To tragedia! — oznajmił thon Taddeo z widoczną dozą szczerości. — Ze względu na moją narodowość proponuję natychmiastowy wyjazd.
— Dlaczego? — spytał Paulo. — Nie aprobujesz poczynań Hannegana, czy tak?
Uczony zawahał się i potrząsnął głową. Rozejrzał się dokoła, by upewnić się, że nikt nie usłyszy jego słów.
— Osobiście je potępiam. Ale publicznie… — Wzruszył ramionami. — Muszę pamiętać o kolegium. Gdyby chodziło tylko o mój kark…
— Rozumiem.
— Czy mogę pozwolić sobie na poufne wyznanie?
— Oczywiście.
— Ktoś powinien ostrzec Nowy Rzym przed występowaniem z czczymi groźbami. Ukrzyżowanie paru dziesiątków Marcusów Apollo wcale nie przekracza możliwości Hannegana.
— Zatem pewna liczba nowych męczenników osiągnie niebo. Nowy Rzym nic występuje z czczymi pogróżkami. Thon westchnął.
— Przypuszczałem, że właśnie w ten sposób będziesz na tę sprawę patrzył, aleja ponawiam propozycję swojego wyjazdu.
— To niedorzeczność. Bez względu na twoją narodowość to, że jesteś po prostu człowiekiem, każe nam podejmować cię tutaj z radością.
Ale pojawiło się jakieś pęknięcie. Uczony trzymał się już tylko swojego towarzystwa i rzadko rozmawiał z mnichami. Jego stosunki z bratem Kornhoerem stały się wyraźnie chłodniejsze, chociaż wynalazca codziennie spędzał jedną, dwie godziny na sprawdzaniu dynama i lampy i wypytywaniu thona na temat postępów w pracy, która toczyła się teraz w niezwykłym pośpiechu. Oficerowie bardzo rzadko wypuszczali się poza dom gościnny.
Wiele wskazywało na to, że okoliczni mieszkańcy uciekają stąd. Niepokojące nowiny docierały z równin. W miasteczku Sanly Bowitts ludzie zaczęli wynajdywać powody, by nagle wyruszyć w pielgrzymkę albo odwiedzić inne kraje. Nawet żebracy i włóczędzy wynieśli się z miasta. Jak zwykle kupcy i rzemieślnicy stanęli w obliczu niemiłego wyboru między pozostawieniem swojego dobytku włamywaczom i łupieżcom, a pozostaniem przy nim i patrzeniem, jak jest grabiony.
Komitet obywatelski z burmistrzem na czele odwiedził opactwo, domagając się schronienia dla mieszkańców miasta w przypadku najazdu.
— Moja ostateczna oferta — oznajmił opat po wielu godzinach sporów — jest taka: przyjmiemy wszystkie kobiety, dzieci, kaleki i starców, to nie ulega kwestii. Ale jeśli chodzi o mężczyzn zdolnych do noszenia broni, rozważymy każdy przypadek osobno i być może niektórych z nich odeślemy.
— Dlaczego? — spytał burmistrz.
— Powinno to być oczywiste nawet dla ciebie! — odparł szorstko dom Paulo. — Nam też grozi niebezpieczeństwo, ale jeśli nie zostaniemy zaatakowani bezpośrednio, zamierzamy trzymać się od wszystkiego z daleka. Nie pozwolę, żeby to miejsce ktokolwiek wykorzystał jako garnizon, z którego można przejść do kontrataku, jeśli atak nastąpi na miasteczko. Tak więc w przypadku mężczyzn zdolnych do noszenia broni musimy nalegać na gwarancję, że będą bronić opactwa pod naszymi rozkazami. I sami będziemy w poszczególnych przypadkach decydować, czy przyrzeczenie jest wiarygodne, czy też nie.
— To nie w porządku! — jęknęli członkowie komitetu. — Będziesz dyskryminował…
— Jedynie tych, którym nie mogę zaufać. O co właściwie chodzi? Macie nadzieję ukryć tutaj rezerwowe siły? Otóż na to nie pozwolę. Nie umieścicie w tym miejscu żadnej części waszej miejskiej milicji. To ostateczna decyzja.
W sytuacji, jaka się wytworzyła, komitet nie mógł odrzucić wszelkiej pomocy. Nie było dalszej dyskusji. Dom Paulo zamierzał przyjąć każdego, kiedy nadejdzie stosowna pora, ale na razie chciał zapobiec planom wciągnięcia opactwa do przedsięwzięć wojskowych. Później przybędą z podobnym żądaniem oficerowie z Denver. Mniej będą zainteresowani ratowaniem życia niż ratowaniem swojego politycznego reżimu. Zamierzał udzielić im podobnej odpowiedzi. Opactwo zostało zbudowane jako twierdza wiary i wiedzy i chciał, by takim przetrwało.
Pustynia zaczęła roić się od wędrowców przybywających ze wschodu. Kupcy, traperzy i pasterze, przemieszczając się na zachód, przynosili nowiny z równin. Zaraza bydła szerzyła się niby pożar wśród stad należących do nomadów. Wyglądało na to, że głód jest blisko. Siły Laredo rozpadły się wskutek buntu po upadku dynastii laredańskiej. Część z nich wróciła zgodnie z rozkazem do ojczyzny, ale inni po złożeniu rozpaczliwego ślubowania pomaszerowali na Teksarkanę, zdecydowani, że nie zatrzymają się, dopóki nie dostaną głowy Hannegana II albo nie zginą. Osłabionych wskutek podziału Laredańczyków stopniowo wyniszczali wojownicy Szalonego Niedźwiedzia, spragnieni zemsty na tych, którzy sprowadzili zarazę. Dochodziły pogłoski, że Hannegan wspaniałomyślnie zaproponował ludziom Szalonego Niedźwiedzia, iż weźmie ich pod swoją opiekę, jeśli złożą przysięgę na wierność cywilizowanym prawom, przyjmą jego oficerów do swoich rad i przejdą na chrześcijaństwo. „Poddajcie się albo głodujcie” — taki wybór los i Hannegan przedstawili ludom pasterskim. Wielu było gotowych raczej umrzeć z głodu, niż złożyć hołd państwu rolniczo-kupieckiemu. Hongan Os, jak powiadano, rzucił z wyciem wyzwanie Południu, Wschodowi i niebiosom. Niebios dosięgnął, paląc codziennie jednego szamana, by ukarać bogów plemiennych za to, że go zdradzili. Groził, że zostanie chrześcijaninem, jeśli chrześcijańscy bogowie pomogą rozprawić się krwawo z nieprzyjaciółmi.
Podczas krótkiej wizyty grupy pasterzy Poeta zniknął z opactwa. Thon Taddeo jako pierwszy zauważył nieobecność Poety w domu gościnnym i zaczął wypytywać o włóczęgę-rymotwórcę.
Zaskoczony dom Paulo zmarszczył brwi.
— Jesteś pewien, że odszedł? — spytał. — Często spędza kilka dni w miasteczku albo idzie na płaskowyż, by posprzeczać się z Beniaminem.
— Nie ma jego rzeczy — oznajmił thon. — Wszystko zniknęło z jego pokoju. Opat skrzywił się.
— To, że Poeta nas opuszcza, jest złym znakiem. Przy okazji chciałbym ci doradzić, żebyś, jeśli naprawdę go nie ma, dokonał inwentaryzacji swojej własności.
Thon przybrał minę świadczącą o zamyśleniu.
— Więc to dlatego moje buty…
— Bez wątpienia.
— Wystawiłem je do wyczyszczenia. Nie zwrócono mi ich. Było to tego dnia, kiedy próbował rozbić moje drzwi.
— Rozbić…? Kto? Poeta?
Thon zachichotał.
— Przykro mi, ale doszło między nami do małej sprzeczki. Mam jego szklane oko. Pamiętasz ten wieczór, kiedy zostawił je na stole w refektarzu?
— Tak.
— Zabrałem je.
Thon rozsupłał swoją sakiewkę, przez chwilę w niej grzebał, a wreszcie położył oko Poety na stole opata.
— Wiedział, że je mam, aleja zaprzeczyłem. Jednak od tego czasu mieliśmy ciągle z nim zabawę, na przykład rozpuszczaliśmy pogłoski, że jest to w rzeczywistości dawno zaginione oko bóstwa z Bayring i trzeba w związku z tym oddać je do muzeum. Po jakimś czasie zaczął się naprawdę wściekać. Oczywiście zamierzałem mu je zwrócić, zanim wyruszymy do domu. Czy przypuszczasz, że powróci, kiedy my wyjedziemy?
— Wątpię — odparł opat i jego ciało przebiegł lekki dreszcz, bo spojrzał na szklane oko. — Ale jeśli chcesz, przechowam je, aczkolwiek jest równie prawdopodobne, że pojawi się w Teksarkanie, żeby tam go szukać. Twierdzi, że jest ono potężnym talizmanem.
— Jakże?
Dom Paulo uśmiechnął się.
— Powiada, że o wiele lepiej widzi, kiedy wkłada je na miejsce.
— Co za nonsens! — przerwał thon. Ponieważ jednak zawsze gotów był poświęcić każdej najdziwaczniejszej nawet tezie choćby chwilę zastanowienia, dodał: — Czyż to nie nonsens? Chyba że wypełnienie pustego oczodołu wpływa w jakiś sposób na mięśnie obu oczodołów. Czy to właśnie twierdzi?
— Po prostu zarzeka się, że bez tego oka widzi gorzej. Twierdzi, że jest mu potrzebne, by mógł przenikać „prawdziwe znaczenia”, chociaż po włożeniu go czuje wprost oślepiające bóle głowy. Ale człowiek nigdy nie wie, czy Poeta podaje fakty, zmyślenia czy alegorie. Ale jeśli fan tazjajest wystarczająco bujna, przypuszczam, że nie bierze pod uwagę różnicy między zmyśleniem a faktem.
Thon uśmiechnął się drwiąco.
— Tamtego dnia ryczał przez drzwi, że to oko mnie jest bardziej potrzebne niż jemu. To świadczyłoby, że myśli o nim jako o bycie w sobie, jako o potężnym fetyszu, dobrym dla każdego. Zastanawiam się, skąd mu to przyszło do głowy.
— Powiedział, że jest ci potrzebne? Ha, ha!
— Co cię tak rozbawiło?
— Przepraszam. Prawdopodobnie sądził, że to obelga. Lepiej nie będę wyjaśniał obelg rzucanych przez Poetę. Wyglądałoby na to, że mam w nich jakiś udział.
— Wcale nie. Jestem ciekawy.
Opat zerknął na wizerunek świętego Leibowitza stojący w rogu izby.
— Poeta bez ustanku wykorzystywał szklane oko do swoich żartów — wyjaśnił. — Kiedy chciał podjąć jakąś decyzję albo coś przemyśleć, albo omówić jakąś sprawę, wsuwał oko w oczodół. Wyjmował je, kiedy widział coś, co mu się nie podobało, kiedy udawał, że nie zwraca na coś uwagi, albo kiedy chciał uchodzić za głupca. Zakładał je i całkowicie odmieniało się jego zachowanie. Bracia nazywali oko sumieniem Poety, on zaś podchwycił ten żart. Wygłaszał krótkie wykłady i demonstrował korzyści płynące z sumienia, które można wyjąć. Udawał, że jest pod wpływem jakiegoś niepohamowanego przymusu — a zwykle chodziło o coś zupełnie prostackiego, jak choćby butelka wina.
Mając włożone oko, głaskał butelkę, oblizywał wargi, dyszał i jęczał, wreszcie cofał gwałtownie rękę. Potem znowu pojawiał się przymus. Chwytał butelkę, nalewał na palec do czarki i przez jakiś czas napawał się jej widokiem. Ale później sumienie odzyskiwało stracony uprzednio teren i rzucał czarkę na drugą stronę izby. Wkrótce jednak łypał znowu na butelkę i zaczynał jęczeć i toczyć ślinę, panując mimo wszystko nad pokusą… — Opat mimo woli zachichotał. — To było obrzydliwe. Wreszcie, kiedy był już zupełnie wyczerpany, wyszarpywał oko. Jak tylko oko opuściło oczodół, odprężał się. Pokusa niknęła. Chłodny i arogancki, brał do ręki butelkę, rozglądał się dokoła i wybuchał śmiechem. Tak czy inaczej, zrobię to — oznajmiał. Wszyscy spodziewali się, że zacznie pić, lecz on uśmiechał się błogo i wylewał sobie całą butelkę na głowę. Rozumiesz więc, jakie są korzyści z wyjmowanego sumienia.
— Tak więc sądzi, że bardziej go potrzebuję niż on.
Dom Paulo wzruszył ramionami.
— To tylko jegomość Poeta.
Uczony prychnąt z rozbawieniem. Pchnął szklaną gałkę kciukiem, by potoczyła się przez stół. Nagle roześmiał się.
— Dosyć mi się to podoba. Myślę, że wiem, kto potrzebuje go bardziej niż Poeta. Może mimo wszystko je zachowam.
Wziął do ręki oko, podrzucił, złapał i popatrzył pytająco na opata.
Opat ograniczył się do ponownego wzruszenia ramionami. Thon Taddeo wrzucił z powrotem oko do mieszka.
— Odzyska je, kiedy się upomni. Ale przy okazji chciałbym ci powiedzieć, że moja praca tutaj dobiegła końca. Wyjedziemy już za kilka dni.
— Czy nie masz żadnych obaw w związku z walkami na równinie?
Thon Taddeo zmarszczył brwi i odwrócił głowę.
— Mamy zatrzymać się w umocnionym obozie jakiś tydzień jazdy stąd na wschód. Grupa… hmmm… nasza eskorta będzie tam na nas czekać.
— Mam nadzieję — oznajmił opat, smakując kawałek uprzejmego okrucieństwa — że wasza eskorta nie odwróciła swoich sojuszy, odkąd zawarliście układ. W naszych czasach coraz trudniej odróżnić wroga od sprzymierzeńca.
Thon zarumienił się.
— Masz na myśli, że zwłaszcza wtedy, gdy przybywajązTe-ksarkany?
— Tego nie powiedziałem.
— Bądźmy ze sobą szczerzy, ojcze. Nie będę walczył z księciem, dzięki któremu mogę pracować, i to bez względu na to, co myślę o jego polityce i politykach. Okazuję mu poparcie albo przynajmniej przymykam oczy, bo tego wymaga interes kolegium. Jeśli rozszerzy swoje panowanie, kolegium też może na tym skorzystać. Jeśli kolegium będzie prosperowało, nasza praca przyniesie dużo dobrego ludzkości.
— Tym, którzy przeżyją, być może.
— To prawda… ale jest to prawdą w każdej sytuacji.
— Nie, nie… Dwanaście wieków temu nawet ci, którzy przeżyli, nic nie skorzystali. Czy znowu musimy kroczyć tą samą drogą?
— Cóż mogę zrobić? — spytał z irytacją. — Hanneganjest księciem, nie zaś ja.
— Obiecujesz, że przywrócisz człowiekowi panowanie nad przyrodą. Kto jednak będzie kontrolował siły przyrody? Kto będzie je wykorzystywał? W jakim celu? Czy potrafisz zadbać o to, żeby nie wymknęły ci się z rąk? To wszystko czeka jeszcze na rozstrzygnięcie. Ale jeśli ty i twoja grupa nie podejmiecie już teraz stosownych decyzji, inni rychło podejmąje za was. Powiadasz, że rodzaj ludzki odniesie korzyści. Kosztem jakich cierpień? Cierpień księcia, który podpisuje swoje listy krzyżykiem? Czy też naprawdę wierzysz, że twoje kolegium będzie mogło pozostać na uboczu, kiedy ów książę dostrzeże, iż możecie się mu przydać?
Dom Paulo nie spodziewał się, że go przekona. Było mu ciężko na sercu, kiedy widział, ile wysiłku kosztuje thona cierpliwe słuchanie jego słów. Była to cierpliwość człowieka słuchającego argumentów, które ku własnej satysfakcji dawno już odrzucił.
— W istocie proponujesz, byśmy przez jakiś czas jeszcze poczekali — oznajmił uczony. — Byśmy rozwiązali kolegium albo przenieśli je na pustynię i — nie mając złota ani srebra — wskrzesili eksperymentalną i teoretyczną wiedzę w jakiś powol-ny.mozolny sposób, a potem nawet nikomu o tym nie wspomnieli. Byśmy przechowali ją aż do dnia, kiedy człowiek stanie się dobry, czysty, święty i mądry.
— Nie to miałem na myśli…
— Nie to zamierzałeś powiedzieć, ale to właśnie oznaczają twoje słowa. Trzymaj naukę w zamknięciu, nie próbuj jej stosować, nie próbuj nic robić, dopóki ludzie nie staną się świętymi. Przez całe pokolenia robiliście to tutaj, w opactwie.
— Nie odmawialiśmy nikomu dostępu.
— Nie odmawialiście nikomu dostępu, ale siedzieliście na tym tak cicho, że nikt nie wiedział, co tu jest, wy zaś zachowywaliście bierność.
W oczach kapłana zapalił się na chwilę gniew.
— Już pora, żebyś poznał naszego patrona — oznajmił, wskazując drewnianą rzeźbę w rogu izby. — Był człowiekiem nauki jak ty, dopóki świat nie oszalał, on sam zaś nie schronił się w sanktuarium. Założył ten zakon, by ratować to, co dało się jeszcze uratować z zapisów cywilizacji skazanej na unicestwienie. Uratować przed czym i po co? Pomyśl, w jakiej sytuacji się znalazł. Widzisz, czym rozpalano ogniska? Widzisz te książki? Oto, jak mato świat potrzebował twojej nauki — wtedy i przez następne wieki. On umarł za naszą sprawę. Legenda mówi, że kiedy polali go naftą, poprosił ich o łyk tego płynu. Myśleli, że pomylił ją z wodą, więc roześmiali się i podali mu kubek. Pobłogosławił ją i… niektórzy powiadają, że nafta zmieniła się w wino… i powiedział: Hic est enim calix Sanguinists Mei[67], i wypił to, zanim go powiesili i rzucili na płonący stos. Czy mam przedstawić ci spis naszych męczenników? Czy mam wymieniać wszystkie bitwy, jakie stoczyliśmy, by te zapisy pozostały nietknięte? Wszystkich mnichów, którzy oślepli w skryptorium? Dla twojej sprawy? A ty mówisz, że nic z tym nie zrobiliśmy, że pogrzebaliśmy to i przemilczeli.
— Nie z rozmysłem — powiedział uczony — ale w istocie tak właśnie uczyniliście, i to z pobudek, którymi, jak sugerujesz, ja także powinienem się kierować. Jeśli próbujesz ocalić mądrość, dopóki świat nie stanie się mądry, ojcze, świat nigdy owej mądrości nie uzyska.
— Widzę, że nasze niezrozumienie ma charakter podstawowy! — burknął opat. — Służyć przede wszystkim Bogu, czy służyć przede wszystkim Hanneganowi… oto wybór, przed którym stoisz.
— Nie mam zatem zbyt wielu możliwości — odparł thon. — Czy chciałbyś, żebym pracował dla Kościoła? — W jego głosie brzmiało jawne szyderstwo.
Był czwartek oktawy Wszystkich Świętych. W ramach przygotowań do wyjazdu thon i jego ludzie porządkowali w podziemiu notatki i zapiski. Zgromadziła się wokół niego mała grupka mnichów i, w miarę jak zbliżała się pora wyjazdu, górę brał coraz bardziej duch przyjaźni. Lampa łukowa nad ich głowami nadal trzeszczała i napełniała starą bibliotekę ostrym białym światłem, a zespół znużonych nowicjuszy obracał ręcznie dynamo. Nowicjusz siedzący na szczycie drabiny i baczący, by szczelina miała odpowiednią szerokość, nie miał należytego doświadczenia i światło migało nierówno. Zastąpił poprzedniego, biegłego operatora, który leżał teraz w infirmerii z bandażami na oczach.
Thon Taddeo odpowiadał na pytania dotyczące jego pracy mniej powściągliwie niż zazwyczaj, nie martwiąc się już, najwyraźniej o takie kontrowersyjne tematy, jak załamywanie się światła albo zamierzenia thona Essera Shona.
— Jeśli tylko ta hipoteza nie jest pozbawiona wszelkiego sensu — mówił — musi istnieć jakiś sposób potwierdzenia jej na drodze obserwacji. Wyraziłem ją w paru nowych — albo raczej paru bardzo starych — wzorach matematycznych, które zaczerpnąłem z waszych memorabiliów. Wydaje się, że ta hipoteza daje prostsze wyjaśnienie zjawiska optycznego, ale szczerze mówiąc, nie miałem pojęcia, jak ją najpierw sprawdzić. W tym miejscu pomoc okazał mi brat Kornhoer. — Z uśmiechem skinął w kierunku wynalazcy i rozwinął szkic proponowanego urządzenia do przeprowadzenia próby.
— Co to jest? — spytał ktoś po chwili zdumienia.
— Mamy tu zestaw płytek szklanych. Promień słoneczny, padając na płytki pod danym kątem, będzie częściowo odbity, a częściowo przepuszczony. Część odbita ulegnie polaryzacji. Ustawmy teraz stos w ten sposób, by promień odbijał się od tego wynalazku brata Kornhoera i padał na drugi zestaw szklanych płytek. Ten zaś został umieszczony pod takim dokładnie kątem, by odbić prawie cały spolaryzowany promień i prawie nic z niego nie pochłonąć. Jeśli spojrzymy przez szkiełko, powinniśmy nie zobaczyć prawie żadnego światła. To wszystko zostało już sprawdzone. Ale jeśli moja hipoteza jest poprawna, zamknięcie tego przełącznika w cewce zaprojektowanej przez brata Kornhoera powinno spowodować nagłe rozbłyśnięcie przepuszczonego światła. Jeśli nie… — wzruszył ramionami — trzeba będzie odrzucić hipotezę.
— Możesz też wyrzucić cewkę — podsunął skromnie brat Kornhoer. — Nie jestem pewien, czy wytworzy dosyć silne pole.
— Ale ja jestem. Masz wyczucie w tych sprawach. Mnie dużo łatwiej przychodzi rozwinąć abstrakcyjną teorię, niż budować model do jej sprawdzenia. Ty zaś masz niezwykły dar widzenia wszystkiego w terminach śrubek, drutów i soczewek, podczas gdy ja mam głowę zaprzątniętą abstrakcyjnymi symbolami.
— Ale abstrakcja, która jest wszak na początku, nigdy by nie przyszła mi do głowy, thonie Taddeo.
— Byłby z nas dobry zespół, bracie. Chciałbym, byś dołączył do nas w kolegium, przynajmniej na jakiś czas. Jak myślisz, czy opat udzieliłby ci zezwolenia?
— Nie mogę nic domniemywać na ten temat — szepnął wynalazca, który nagle poczuł się nieswojo. Thon Taddeo zwrócił się do pozostałych.
— Znam pojęcie „brat na urlopie”. Czy nie jest prawdą, że niektórzy członkowie waszej wspólnoty są czasowo zatrudniani gdzie indziej?
— Bardzo rzadko, thonie Taddeo — oznajmił młody ksiądz. — Ongiś zakon dostarczał kleryków, skrybów i sekretarzy duchowieństwu świeckiemu oraz świeckim i kościelnym dworom. Ale było to w czasach straszliwego niedostatku i ubóstwa w opactwie. Czasem tylko dzięki braciom pracującym na urlopie nie powymieraliśmy z głodu. Teraz nie ma takiej konieczności, więc rzadko korzystamy z tego rodzaju rozwiązania. Oczywiście kilku naszych braci studiuje w Nowym Rzymie, lecz…
— Otóż to! — wykrzyknął z nagłym zapałem thon. — Stypendium dla ciebie, bracie, w kolegium. Rozmawiałem z waszym opatem i…
— Tak? — spytał młody ksiądz.
— No, jeśli nawet nie zgadzamy się w paru drobiazgach, potrafię zrozumieć jego punkt widzenia. Pomyślałem, że wymiana uczonych mogłaby poprawić wzajemne stosunki. Oczywiście proponujemy odpowiednie wynagrodzenie i jestem pewien, że wasz opat potrafiłby już je odpowiednio wykorzystać.
Brat Kornhoer skłonił głowę i milczał.
— No co? — uczony roześmiał się. — Zdaje się, że to zaproszenie niezbyt przypadło ci do smaku, bracie?
— Oczywiście pochlebia mi. Ale nie do mnie należy decydowanie w takich sprawach.
— Doskonale rozumiem. Ale do głowy by mi nie przyszło zwracać się z prośbą do opala, jeśli ten pomysł nie odpowiada tobie.
Brat Kornhoer zawahał się.
— Moim powołaniem jest życie zakonne — oznajmił wreszcie — to znaczy… życie poświęcone modlilwie. Naszą pracę też uważamy za rodzaj modlitwy. A to… — wskazał swoje dynamo — …sianowi dla mnie raczej zabawkę. Jeśli jednak dom Paulo zechciałby mnie wysłać…
— Niechętnie byś na to przystał — skończył za niego ponuro uczony. — Jestem pewien, że kolegium przystałoby na wypłacenie opatowi co najmniej stu złotych hanneganów rocznie, dopóki byłbyś z nami. Ja… — Przerwał, by spojrzeć, jaki wyraz maluje się na ich twarzach. — Przepraszam, czy powiedziałem coś złego?
Opat przystanął na schodach w połowie drogi w dół, żeby przyjrzeć się grupce zgromadzonej w podziemiu. Zwróciło się ku niemu kilka twarzy wyrażających zakłopotanie. Po chwili thon Taddeo zauważył obecność opala i skinął grzecznie w jego stronę.
— Właśnie rozmawialiśmy o tobie, ojcze — rzekł. — Jeśli słyszałeś, być może powinienem wyjaśnić, że…
Dom Paulo potrząsnął głową.
— Nie trzeba.
— Ale ja chciałbym omówić sprawę…
— Czy nie może trochę zaczekać? Bardzo się spieszę.
— Oczywiście — powiedział uczony.
— Wkrótce wrócę. — Wspiął się z powrotem na schody. Na dziedzińcu czekał na niego ojciec Gault.
— Nie słyszeli o niczym, domne? — spytał posępnie przeor.
— Nie pytałem, ale jestem pewny, że nic nie wiedzą — odparł dom Paulo. — Prowadzę właśnie głupią rozmowę. Chodzi o zabranie brata K. do Teksarkany.
— Nie ulega wątpliwości, że nie słyszeli.
— Tak. Gdzie on teraz jest?
— W domu gościnnym, domne. Jest przy nim medyk. Bredzi.
— Ilu braci wie o jego przybyciu?
— Mniej więcej czterech. Śpiewaliśmy nonę, kiedy pojawił się w bramie.
— Powiedz więc tym czterem, że maj ą mi leżeć. Potem dołącz do naszych gości w podziemiu. Bądź po prostu uprzejmy i niczego nie wyjaw.
— Czyż jednak nie powinni dowiedzieć się o wszystkim, zanim wyjadą?
— Oczywiście. Ale trzeba ich najpierw przygotować. Wiesz, że nie powstrzyma to ich od powrotu. Tak więc, żeby uniknąć kłopotliwej sytuacji, poczekaj z wiadomością do ostatniej chwili. A teraz, czy masz to ze sobą?
— Nie, zostawiłem razem z jego papierami w domu gościnnym.
— Pójdę go zobaczyć. Ostrzeż braci i dołącz do naszych gości.
— Tak, domne.
Opat pomaszerował w stronę domu gościnnego. Kiedy wchodził, brat farmaceuta właśnie opuszczał izbę uciekiniera.
— Czy będzie żył?
— Nie potrafię tego powiedzieć, domne. Cierpienia, wygłodzenie, słońce, gorączka… Jeśli Bóg zechce… — Wzruszył ramionami.
— Czy mogę z nim porozmawiać?
— Jestem pewien, że nie ma to znaczenia. Ale on nie mówi do rzeczy.
Opat wszedł do izby i cichutko zamknął za sobą drzwi.
— Bracie Klarecie?
— Już nie — jęknął mężczyzna leżący w łóżku. — Na miłość Boga, już dosyć… powiedziałem wszystko, co wiem. Zdradziłem go. Teraz pozwólcie mi tylko…
Dom Paulo patrzył z litością na sekretarza zmarłego Marcusa Apolla. Spojrzał na rękę skryby. W miejscu paznokci były ropiejące rany.
Opat zadrżał i podszedł do małego stolika przy łóżku. Wśród niewielu papierów i rzeczy osobistych od razu znalazł prymitywnie wydrukowany dokument, który uciekinier przyniósł ze sobą ze Wschodu.
HANNEGAN NACZELNIK z Łaski Boga, Władca Teksarkany, Cesarz Laredo, Obrońca Wiary, Doktor Praw, Wódz plemion Nomadów i Najwyższy Vaquero Równin, WSZYSTKIM BISKUPOM, KAPŁANOM [PRAŁATOM KOŚCIOŁA w naszym prawowitym Królestwie pozdrowienie i przestroga, albowiem niniejszym ustanawiamy to oto prawo:
1) Zważywszy na to, że pewien obcy książę, niejaki Benedykt XXII, biskup Nowego Rzymu, przywłaszczając sobie władzę, która z prawa mu nie przypada, nad duchowieństwem naszego narodu, ośmielił się najpierw obłożyć Kościół Teksarkański interdyktem, a później zawiesić to postanowienie, doprowadzając tym sposobem do wielkiego zamętu i duchowego zaniedbania wśród wszystkich wiernych, My, jedyny prawowity zwierzchnik Kościoła w tym Królestwie, działając w zgodzie z synodem biskupów i całego duchowieństwa, niniejszym obwieszczamy naszemu wiernemu ludowi, iż rzeczony książę i biskup, Benedykt XXII, jest heretykiem uprawiającym świętokupstwo, mordercą, sodomitą i ateistą, niegodnym uznania przez Kościół Święty na ziemiach naszego Królestwa, Cesarstwa, Protektoratu. Kto służy jemu, nie służy nam.
2) Niechaj będzie wiadomym, że dekret o interdykcie i dekret zawieszający interdykt są niniejszym UNIEWAŻNIONE, ANULOWANE, UZNANE ZA NIEBYŁE I NIE POCIĄGAJĄCE ZA SOBĄ ŻADNYCH SKUTKÓW jako od samego początku nieważne…
Dom Paulo tylko pobieżnie rzucił okiem na resztę. Nie warto nawet czytać dalej. Wydana przez naczelnika przestroga przeniosła uprawnienia na duchowieństwo Teksarkany, obwieszczała, że udzielanie sakramentów przez osoby nie upoważnione jest zbrodnią wobec prawa, i czyniła z przysięgi całkowitego posłuszeństwa wobec Naczelnika warunek zyskania uprawnień i uznania. Podpisana została nie tylko znakiem Naczelnika, ale również licznych „biskupów”, których imiona nic opatowi nie mówiły.
Rzucił dokument z powrotem na stolik i usiadł obok łóżka. Oczy uciekiniera były otwarte, ale mężczyzna patrzył tylko na sufit i dyszał.
— Bracie Klarecie? — powiedział łagodnie opat. — Bracie…
Na dole, w podziemiu oczy uczonego zabłysły arogancką uciechą specjalisty, który wtargnął w pole działania innego specjalisty, aby uporządkować zamęt myślowy, jaki tam zapanował.
— Właśnie tak! — odpowiedział na pytanie jednego z nowicjuszy. — Rzeczywiście trafiłem tu na źródło, które powinno zainteresować thona Maho. Nie jestem oczywiście historykiem, ale…
— Thon Maho? Czy to ten, który usiłuje poprawić Księgę Rodzaju? — spytał z kwaśną miną ojciec Gault.
— Tak, to znaczy… — Uczony przerwał i spojrzał ze zdumieniem na Gaulta.
— W porządku — oznajmił ksiądz i zachichotał. — Wielu z nas czuje, że Księga Rodzaju jest w mniejszym lub większym stopniu metaforą. Cóżeś więc znalazł?
— Znaleźliśmy fragment sprzed Potopu, sugerujący niezwykle rewolucyjną, jak mniemam, koncepcję. Jeśli właściwie zrozumiałem ten fragment, człowiek został stworzony krótko przed upadkiem ostatniej cywilizacji.
— Cooo? Skąd więc się wzięła cywilizacja.
— Nie jestem dziełem rodzaju ludzkiego. Została rozwinięta przez poprzednią rasę, która wyginęła podczas Diluvium Ignis[68].
— Ale Pismo Święte sięga tysiące lat przed Diluvium.
Thon Taddeo zachował znaczące milczenie.
— Twierdzisz więc — powiedział Gault, nagle zawiedziony — że nie jesteśmy potomkami Adama? Że nie mamy żadnych związków z ludzkością historyczną?
— Zaraz! Przedstawiam tylko przypuszczenie, że rasa sprzed Potopu, która sama siebie nazywała ludźmi, zdołała stworzyć życie. Na krótko przed upadkiem cywilizacji udało im się stworzyć przodków obecnej ludzkości… „na swój obraz i podobieństwo…” jako gatunek służebny.
— Ależ jeśli nawet całkowicie odrzucisz Objawienie, jest to zupełnie zbędna komplikacja tego, co podpowiada zdrowy rozsądek! — sprzeciwił się Gault.
Po schodach zszedł spokojnie opat. Przystanął na niższym podeście i słuchał z niedowierzaniem.
— Mogłoby się tak wydawać! — przekonywał thon Taddeo — gdyby się nie zważyło, jak wiele rzeczy pozwalałoby to wyjaśnić. Znasz legendy o Sprostaczeniu. Zyskują więc znaczenia, moim zdaniem, jeśli patrzy się na prostaczenie jako na bunt stworzonych ras służebnych przeciwko pierwotnym gatunkom twórczym — zgodnie z tym, co sugeruje owo fragmentaryczne źródło. Stałoby się też wtedy zrozumiałe, dlaczego dzisiejsza ludzkość wydaje się o tyle niżej postawiona od starożytnych przodków, dlaczego nasi przodkowie popadli w barbarzyństwo, kiedy wyginęli ich władcy, dlaczego…
— Boże, zmiłuj się nad tym domem! — wykrzyknął dom Paulo, zmierzając w stronę niszy. — Oszczędź nas, Panie, bo nie wiemy, co czynimy.
— Powinienem się tego spodziewać — mruknął uczony, kierując te słowa do ogółu zgromadzonych.
Stary ksiądz niby nemezis ruszył w stronę swojego gościa.
— Tak zatem jesteśmy tylko stworzeniami stworzeń, panie filozofie? Uczynionymi przez mniejszych bogów niż Bóg, a tym samym, co zrozumiałe, mniej doskonałymi, aczkolwiek nie ma w tym, oczywiście, żadnej naszej winy?
— To tylko przypuszczenie, ale wiele pozwalałoby wytłumaczyć — oznajmił ozięble thon, nie mając najmniejszego zamiaru ustępować.
— I wielu zyskałoby w ten sposób rozgrzeszenie, czyż nie tak? Bunt człowieka przeciwko swym stwórcom był bez wątpienia tylko usprawiedliwionym tyranobójstwem, dokonanym na nieskończenie nikczemnych synach Adama.
— Nie powiedziałem…
— Pokaż mi, panie filozofie, to zdumiewające źródło!
Thon Taddeo pospiesznie zaczął kartkować swoje notatki. Światło migotało, kiedy nowicjusze przy kieracie nadstawiali uszu, by pochwycić chociaż strzępy rozmowy. Mała gromadka słuchaczy uczonego była jakby odrętwiała i dopiero burzliwe wkroczenie opata sprawiło, że otrząsnęli się z tego stanu ducha. Coś jęli szeptać między sobą, któryś ośmielił się roześmiać.
— Oto jest — obwieścił thon Taddeo, podając opatowi kilka stronic z notatkami.
Opat zerknął na niego przelotnie i pogrążył się w lekturze. Zapanowała niezręczna cisza.
— Znalazłeś to, jak sądzę, w dziale dokumentów nie skatalogowanych? — spytał po jakiejś chwili.
— Tak, ale…
Opat powrócił do lektury.
— Cóż, chyba powinienem dokończyć pakowania — mruknął uczony i zabrał się do sortowania swoich papierów. Mnisi przestępowali z nogi na nogę, jakby chcieli się cichutko wyśliznąć. Tylko Kornhoer był pogrążony w myślach.
Dom Paulo, usatysfakcjonowany po kilku minutach czytania, wetknął notatki przeorowi do ręki.
— Lege![69] — rozkazał.
— Ale co…?
— Zdaję się, że to fragment sztuki czy jakiegoś dialogu. Już kiedyś to widziałem. To coś o ludziach stwarzających sztucznych ludzi jako niewolników. I niewolnicy buntują się przeciwko tym, którzy ich stworzyli. Gdyby thon Taddeo przeczytał czcigodnego Boedullusa De Inanibus, znalazłby ten fragment skomentowany jako prawdopodobnie bajka albo alegoria. Ale być może thon nie powinien dbać zbytnio o opinię Boedullusa, skoro ma swoje własne.
— Jakiego rodzaju…
— Lege!
Gault odszedł na bok z notatkami. Paulo zwrócił się z powrotem do uczonego i przemówił uprzejmie, pouczająco, dobitnie:
— „I stworzył Bóg człowieka na obraz swój, mężczyznę i niewiastę stworzył”.
— To były tylko domniemania — oznajmił thon Taddeo. — Wolność spekulowania jest konieczna…
— „Wziął tedy Pan Bóg człowieka i posadził go w raju rozkoszy, aby uprawiał i strzegł go”.
— …dla rozwoju nauki. Gdybyś spętał nas ślepym posłuszeństwem, nierozumnymi dogmatami, wówczas wolałbyś…
— „I rozkazał mu, mówiąc: Z każdego drzewa rajskiego jedz; ale z drzewa wiadomości dobrego i złego…”
— …zostawić świat w tej właśnie mrocznej niewiedzy i tym zabobonie, z którym, jak sam powiedziałeś, twój zakon walczył…
— „…nie jedz, bo którego dnia będziesz jadł z niego, śmiercią umrzesz”.
— Nigdy też nie pokonalibyśmy głodu, chorób, zniekształceń ciała ani nie uczynilibyśmy świata odrobinę lepszym, niż był przez…
— „Rzekł wąż do niewiasty: wie Bóg, iż któregokolwiek dnia będziecie jeść z niego, otworzą się oczy wasze i będziecie jako bogowie, znając dobre i złe”.
— …dwanaście wieków, jeśli każdy kierunek myślenia byłby zamknięty, a każda nowa myśl potępiona…
— Nigdy nie było ni trochę lepiej, nigdy nie będzie ni trochę lepiej. Będzie tylko więcej bogactwa lub więcej nędzy, więcej smutku, ale tyle samo mądrości, aż po dzień ostatni.
Thon wzruszył bezsilnie ramionami.
— Sam widzisz. Wiedziałem, że poczujesz się urażony, ale ty powiedziałeś mi… Och, to na nic. Masz przecież swoją opowieść o tym, jak się to stało.
— Opowieść, którą cytowałem, panie filozofie, nie jest opowieścią o tym, w jaki sposób świat został stworzony, ale o tym, w jaki sposób pokusa doprowadziła do upadku. Czy tego nie pojąłeś? „I rzekł wąż do niewiasty…”
— Tak, tak, ale wolność myślenia jest sprawą zasadniczą…
— Nikt nie zamierzał cię jej pozbawić. Nikt też nie czuje się urażony. Ale nadużywanie umysłu dla sprawy dumy, próżności albo unikania odpowiedzialności jest owocem tego samego drzewa.
— Podajesz w wątpliwość uczciwość motywów, które mną kierują? — spytał thon, ciemniejąc na twarzy.
— Czasem podaję w wątpliwość także moje. O nic cię nie oskarżam. Ale zadaję sam sobie następujące pytanie: Dlaczego czerpiesz rozkosz z przeskakiwania do tego rodzaju oszałamiających przypuszczeń, mając tak marny punkt odbicia? Dlaczego pragniesz rzucić cień na przeszłość, a nawet odczłowieczyć ostatnią cywilizację? Żebyś nie musiał uczyć się na jej błędach? Czy też nie potrafisz znieść tego, że jesteś tylko wtórnym odkrywcą, a potrzebna ci świadomość, że jesteś również twórcą?
Thon rzucił przekleństwo.
— Te dokumenty powinny być oddane w ręce ludzi kompetentnych — powiedział gniewnie. — Cóż to za ironia!
Światło zamigotało i zgasło. Nie było to uszkodzenie. Nowicjusze przy kieracie przestali pracować.
— Przynieść świece — zawołał opat. Przyniesiono świece.
— Zejdź — powiedział dom Paulo do nowicjusza siedzącego na drabinie. — I przynieś to ze sobą. Bracie Kornhoerze? Bracie Korn…
— Poszedł przed chwilą do magazynów, domne.
— Więc go zawołajcie. — Dom Paulo znowu zwrócił się do uczonego i podał mu dokument znaleziony wśród rzeczy brata Klareta. — Przeczytaj to, jeśli zdołasz przy świetle świec, panie filozofie!
— Edykt Naczelnika.
— Przeczytaj i raduj się swoją ukochaną wolnością.
Brat Kornhoer wśliznął się do sali. Niósł ciężki krucyfiks, który został zdjęty ze zwieńczenia łuków, by zrobić miejsce dla nowo wynalezionej lampy. Podał krzyż dom Paulowi.
— Skąd wiedziałeś, że chcę mieć go tutaj?
— Uznałem po prostu, że już czas, domne. — Wzruszył ramionami.
Starzec wspiął się na drabinę i zawiesił krzyż na żelaznym haku. Ciało Chrystusa błyszczało złotem w świetle świec. Opat odwrócił się i zawołał w dół do swoich mnichów:
— Od tej chwili, jeśli ktoś będzie czytał w tej niszy, niechaj czyta ad Lumina Christi![70]
Kiedy zszedł z drabiny, thon Taddeo upchał już resztki swoich papierów do wielkiego kufra, żeby je później posortować. Zerknął ukradkiem na księdza, ale nic nie powiedział.
— Przeczytałeś edykt? Uczony skinął potakująco.
— Gdybyś, co wydaje mi się całkowicie nieprawdopodobne, chciał znaleźć tutaj azyl polityczny…
Uczony potrząsnął głową.
— Czy mogę więc prosić o wyjaśnienie uwagi dotyczącej złożenia naszych zbiorów w kompetentne ręce? Thon Taddeo spuścił wzrok.
— Zostało to powiedziane w ogniu sporu, ojcze. Wycofuję moje słowa.
— Ale nie przestałeś o tym myśleć. Ani na chwilę nie porzuciłeś tego zamiaru.
Thon nie zaprzeczył.
— Byłoby więc rzeczą daremną powtarzanie mojej prośby, byś wstawił się za nami… kiedy oficerowie powiedzą twojemu kuzynowi, jaki doskonały wojskowy garnizon może utworzyć w opactwie. Ale ze względu na swój własny interes powiedz mu, że kiedy nasze ołtarze albo memorabilia były zagrożone, nasi poprzednicy nie wahali się bronić ich z mieczem w dłoni. — Przerwał. — Wyjeżdżasz dzisiaj czy jutro?
— Myślę, że lepiej byłoby dzisiaj — powiedział łagodnie thon Taddeo.
— Wydam polecenie, żeby przygotowano wam zapasy. — Opat odwrócił się, żeby odejść, ale przystanął jeszcze i dodał łagodnie: — Ale kiedy wrócisz, przekaż swoim kolegom to, co powinni wiedzieć.
— Oczywiście. Czy już to spisałeś?
— Nie. Powiedz po prostu, że każdy, kto chce tutaj studiować, będzie przyjęty z otwartymi ramionami mimo marnego oświetlenia. Zwłaszcza thon Maho. A także thon Esser Shon ze swoimi sześcioma składnikami. Sądzę, że człowiek musi przez jakiś czas grzebać się w błędach, by oddzielić je później od prawdy… pod warunkiem jednak, że nie rzuca się na błąd jak wygłodniały wilk tylko dlatego, iż błąd ów ma przyjemny smak. Powiedz im także, synu, że kiedy nadejdzie czas, a nadejdzie bez wątpienia, że nie tylko księża, ale i filozofowie będą potrzebowali schronienia… powiedz im, że mamy tutaj grube mury.
Odprawił skinieniem nowicjuszy i zaczął piąć się ciężko po schodach do swojego gabinetu. Albowiem furie znowu skręcały mu wnętrzności i wiedział już, że nadchodzi chwila męki.
Nunc dimittis servum tuum, Domine… Quia viderunt oculi mei salutare…[71]
Może tym razem ból nie tak mocno skręci wnętrzności — pomyślał prawie z nadzieją. Chciał wezwać ojca Gaulta, żeby wysłuchał jego spowiedzi, ale pomyślał, że lepiej poczekać do wyjazdu gości. Raz jeszcze spojrzał na edykt.
Stukanie do drzwi wkrótce przerwało jego mękę.
— Czy nie możesz przyjść później?
— Przykro mi, ale później mnie nie będzie — odpowiedział przytłumiony głos z korytarza.
— Och, thon Taddeo… wejdźże. — Dom Paulo wyprostował się. Wziął ból mocno za łeb, nie próbując go usunąć, ale tylko mieć nań baczenie jak na niesfornego sługę.
Uczony wszedł i położył plik papierów na stole opata.
— Pomyślałem, że najlepiej będzie, jeśli ci to zostawię — oznajmił.
— Co tu mamy?
— Szkice waszych umocnień. Te wykonane przez oficerów. Radzę, żebyś je natychmiast spalił.
— Dlaczego to uczyniłeś? — spytał, dysząc ciężko, dom Paulo. — Po naszej utarczce na dole…
— Proszę, byś mnie właściwie zrozumiał — przerwał mu thon Taddeo. — I tak bym je zwrócił… to sprawa honoru, nie mogę pozwolić, żeby nadużyli twojej gościnności… ale mniejsza o to. Gdybym zwrócił dokumenty wcześniej, oficerowie mieliby dość czasu i sposobności, by sporządzić nowy ich zestaw.
Opat dźwignął się powoli i wyciągnął rękę do uczonego.
Thon Taddeo zawahał się.
— Obiecuję ci, że zrobię, co tylko się da, żeby…
— Wiem.
— Myślę bowiem, że wszystko, co tu macie, winno być otwarte dla świata.
— Jest, było i zawsze będzie.
Wymienili ostrożny uścisk dłoni, ale dom Paulo wiedział, że nie jest to rękojmia zawieszenia broni, lecz tylko wzajemnego szacunku między wrogami. Może już nigdy nie będzie nic więcej.
Dlaczego jednak trzeba całe przedstawienie odegrać od początku?
Odpowiedź na to pytanie była w zasięgu ręki. Nadal słychać syk węża: „Bo wie Bóg, iż któregokolwiek dnia będziecie jeść z niego, otworzą się oczy wasze i będziecie jako bogowie”. Stary ojciec kłamstwa przebiegle podsuwał półprawdy. Jak masz poznać dobro i zło, zanim odrobinę skosztujesz? Skosztuj i bądźjako bogowie. Ale ani nieskończona władza, ani nieskończona mądrość nie mogą obdarzyć człowieka boskością. Musi bowiem być jeszcze nieskończona miłość.
Dom Paulo przywołał młodszego księdza. Zbliża się pora odejścia. I już wkrótce zacznie się nowy rok.
W tym nowym roku na pustyni padały deszcze, jakich dotychczas nie było, i od dawna wyschłe ziarno wydało kwiaty.
W tym nowym roku strzępy cywilizacji dotarły do nomadów z równiny i nawet ludność Laredo zaczęła szeptać, że wszystko być może idzie ku lepszemu. Rzym miał inne zdanie.
W tym nowym roku podpisano i zerwano układ między Denver a Teksarkaną. Stary Żyd wrócił tego roku do swojego wcześniejszego powołania lekarza i tłumacza, a albertyński zakon świętego Leibowitza pochował starego opata i skłonił się przed nowym. Z nadzieją oczekiwano jasnej przyszłości.
W tym nowym roku król przyjechał ze wschodu na koniu, by podbić kraj i wziąć go dla siebie. Był to Rok Człowieka.
Nieprzyjemnie gorąco było na poboczu wypalonej od słońca ścieżki, która biegła u stóp lesistych wzgórz, a i ten skwar wzmagał pragnienie nękające Poetę. Po dłuższej chwili oderwał wzrok od ziemi, dźwignął głowę, w której mu się kręciło, i spróbował rozejrzeć się dokoła. Bitwa dobiegła końca, wokół panował względny spokój, jeśli nie liczyć oficera jazdy. Sępy obniżały się lotem ślizgowym ku ziemi.
Leżało tam kilku martwych uciekinierów, jeden martwy koń i, przygnieciony przez konia, umierający oficer jazdy. Co jakiś czas oficer odzyskiwał zmysły i wydawał słabe okrzyki. Wzywał matkę, a potem prosił o księdza. Czasem odzyskiwał przytomność, żeby domagać się konia. Te krzyki płoszyły sępy i jeszcze bardziej psuły humor Poecie, który i tak czuł się rozdrażniony. Był Poetą bardzo przygnębionym. Nigdy nie oczekiwał od świata dwornych manier ani chociażby rozsądnego postępowania i w istocie świat rzadko kiedy się na taką postawę zdobywał; zwykle całe serce wkładał w to, by być konsekwentnie okrutnym i głupim. Ale nigdy dotąd świat nie strzelił Poecie w brzuch z muszkietu. Uznał, że to wcale nie podnosi człowieka na duchu.
Co gorsza, powinien teraz czynić wyrzuty nie głupocie świata, lecz swojej własnej. To on zbłądził. Pilnował czubka własnego nosa i nikomu nie wchodził w drogę, kiedy dostrzegł grupę uciekinierów galopujących ze wschodu w stronę wzgórz i oddział jazdy, który już następował uciekinierom na pięty. W celu uniknięcia burdy ukrył się w zagajniku, który rósł na skraju skarpy obok drogi, i był to korzystny punkt obserwacyjny, pozwalał bowiem widzieć całe widowisko, samemu nie będąc widzianym. Ta potyczka nie była sprawą Poety. Nie dbał o polityczne ani religijne gusta uciekinierów i oddziału jazdy. Rzeź była tu przeznaczeniem, a przeznaczenie nie mogłoby mieć mniej zainteresowanego świadka niż Poeta. Skąd więc ten ślepy impuls?
Impuls kazał mu wyskoczyć z zarośli, by uczepić się oficera jazdy i zadać mu trzy ciosy własnym jego nożem, a potem obaj zwalili się na ziemię. Nie mógł zrozumieć, dlaczego tak postąpił. Niczego nie osiągnął. Ludzie oficera strzelili do niego, zanim zdołał dźwignąć się na nogi. Rzeź uchodźców trwała. Potem wszyscy odjechali w poszukiwaniu dalszych uciekinierów, zostawiając za sobą martwych.
Czuł, jak burczy mu w brzuchu. Oto skutki bezowocnych wysiłków, żeby przełknąć kulę. Zrobił coś zupełnie bezużytecznego — doszedł w końcu do wniosku — z powodu roli, jaką odegrała tępa szabla. Gdyby oficer po prostu ściął kobietę jednym czystym uderzeniem i pojechał dalej, Poeta byłby przeszedł nad tym do porządku dziennego. Ale tamten rąbał i rąbał w ten sposób, że…
Nie chciał raz jeszcze wracać do tej sprawy. Pomyślał o wodzie.
— Boże… o Boże… — skarżył się oficer.
— Następnym razem naostrz swoje rzeźnickie narzędzie — wycharczał Poeta.
Ale nie będzie żadnego następnego razu.
Poeta zapomniał nawet o tym, żeby bać się śmierci, ale niegdyś często podejrzewał, że Opatrzność knuje przeciwko niemu jak najgorsze rzeczy, jeśli chodzi o sposób umierania, kiedy przyjdzie już na to pora. Spodziewał się, że zgnije. Powoli i bez nadmiernego smrodu. Jakaś poetycka intuicja ostrzegała go, że z pewnością umrze jako trędowaty włóczęga, z którego oczu spływać będą nieustannie łzy — tchórzliwie skruszony, ale w istocie wcale nie skruszony. Nigdy nie wyobrażał sobie czegoś równie zwykłego i nieodwołalnego jak kula w brzuchu, i to bez słuchaczy, którzy wysłuchaliby jego ostatnich dowcipów. Ostatnie, co usłyszeli od niego, kiedy został trafiony, było: „Uff. Oto jego testament dla potomnych. Uff — oto zabytek dla twoich zbiorów, domnissime.
— Ojcze? Ojcze? — jęknął oficer.
Po chwili Poeta zebrał wszystkie siły, podniósł znowu głowę, zamrugał, żeby usunąć kurz z oka, i przez chwilę przyglądał się oficerowi. Był pewny, że to ten sam oficer, którego się uczepił, aczkolwiek w tej chwili ranny stał się kredowobiały z odcieniem zieleni. Jęki domagające się księdza zaczęły dokuczać Poecie. Co najmniej trzech martwych duchownych leżało wśród uciekinierów, a jednak oficer nie zdobył się na tyle precyzji, by określić swoje wyznanie. Może ja to uczynię — pomyślał Poeta.
Powoli zaczął czołgać się w stronę kawalerzysty. Oficer zobaczył go i sięgnął po pistolet. Poeta zatrzymał się. Nie spodziewał się, że zostanie rozpoznany. Zamierzał przetoczyć się za jakąś zasłonę. Pistolet chwiał się, wycelowany w jego stronę. Przez chwilę Poeta patrzył, jak się chwieje, a potem postanowił czołgać się dalej. Oficer nacisnął na spust. Strzał chybił o wiele metrów. Trudno.
Oficer próbował naładować od nowa pistolet, ale Poeta zabrał mu broń. Robił wrażenie, jakby bredził i starał się wykonać znak krzyża.
— Dalej — burknął Poeta, odnajdując nóż.
— Błogosław mi, ojcze, bo zgrzeszyłem…
— Ego te absolvo, synu — rzekł Poeta i zatopił mu nóż w gardle.
Potem odszukał manierkę oficera i trochę się napił. Woda była nagrzana, ale wydała mu się rozkoszna. Leżał z głową wspartą na koniu oficera i czekał, by cień wzgórza dotarł do drogi. Jezu, jak to boli! Ten ostatni wyczyn niełatwo będzie wytłumaczyć — pomyślał — a ja nie mam w dodatku swojego szklanego oka. Jeśli naprawdę jest tu coś do wyjaśnienia. Spojrzał na martwego kawalerzystę.
— Gorąco jak w piekle, prawda? — szepnął chrapliwie.
Kawalerzysta nie był rozmowny. Poeta wypił następny łyk z manierki, potem jeszcze jeden. Nagle poczuł bardzo bolesny ruch kiszek. Przez chwilę czuł się z tego powodu bardzo nieszczęśliwy.
Sępy stąpały, muskały pióra i kłóciły się nad swoim posiłkiem. Nie był jeszcze w odpowiednim stanie. Przez kilka dni czekały na wilki. Wystarczy dla wszystkich. W końcu zaczęły pożerać Poetę.
Jak zwykle, dzikie czarne padlinożercę z nieba składały jaja w odpowiedniej porze i z miłością pielęgnowały pisklęta. Unosiły się wysoko nad prerią, szukając wypełnienia tej działki życiowego przeznaczenia, która im się należała zgodnie z planem natury. Ich filozofowie dowiedli za pomocą czystego rozumu, że najwyższy Cathartes aura regnans[72] stworzył świat specjalnie dla sępów. Przez wiele wieków czciły go, okazując wyjątkowy apetyt.
Potem, po pokoleniach mrocznych, przyszły pokolenia światła. Nazywali go rokiem pańskim 3781; oby był rokiem Jego pokoju — modlili się.