Fiat homo[1]

1

Brat Franciszek Gerard z Utah nigdy by pewnie nie odkrył owych świętych pism, gdyby nie pielgrzym z przepasanymi biodrami, który pojawił się na pustyni w okresie nakazanego nowicjuszom czterdziestodniowego postu.

Brat Franciszek nigdy dotąd nie widział pielgrzyma z przepasanymi biodrami, ale o tym, że ten właśnie jest osobnikiem bona fide[2], przekonał się, jak tylko opanował dreszcz przerażenia wywołany pojawieniem się na horyzoncie czarnej joty chyboczącej się w rozedrganej mgiełce rozgrzanego powietrza. Beznoga, ale wyposażona w małą głowę jota wyłoniła się z lustrzanego szkliwa, idąc potrzaskaną szosą, aczkolwiek miało się wrażenie, że nie kroczy, lecz wkręca się niby śruba w pole widzenia. Brat Franciszek zacisnął kurczowo w dłoniach krucyfiks przy różańcu i bezgłośnie poruszając ustami, odmówił jedną i drugą zdrowaśkę. Owa jota nasuwała myśl, że chodzi tu o jakąś drobną zjawę spłodzoną przez demony upału, które nękają całą tę krainę w samo południe, kiedy wszelkie stworzenie mogące się poruszać po pustyni (poza sępami i paroma pustelnikami w rodzaju Franciszka) leżało bez ruchu w swojej jamie albo kryło się w cieniu skały przed wściekłością promieni słonecznych. Tylko jakaś istota potworna, nadprzyrodzona, niespełna rozumu mogła kroczyć w samo południe szlakiem przez pustkowie.

Brat Franciszek dorzucił czym prędzej modlitwę do świętego Raula Cyklopa, patrona ludzi będących od urodzenia wybrykami natury, o ochronę przed nieszczęściami, nad którymi ten święty roztaczał swoją opiekę. A któż nie wiedział w owych dniach, że na ziemi żyją potwory? Każdy bowiem, kto urodził się żywy, musiał, na mocy nakazu Kościoła i prawa naturalnego, znosić w miarę możności swoje pełne cierpienia życie i korzystać jako dziecko z pomocy tych, którzy go spłodzili. Nie zawsze przestrzegano tego prawa, ale wystarczająco często, by podtrzymywać rozproszoną populację dorosłych potworów, które wybierały sobie często najbardziej zapadłe zakątki pustynnych krain i nocą podpełzały do ognisk osób podróżujących przez prerię. W końcu jednak jota wykręciła się całkowicie z rozedrganej warstwy na przezroczyste powietrze i wtedy stało się zupełnie oczywiste, że jest nią odległy nadal pielgrzym. Brat Franciszek puścił krucyfiks i powiedział cichutko: „Amen”.

Pielgrzymem okazał się chudy starzec, wspierający się na lasce, w plecionym kapeluszu, z potarganą brodą i bukłakiem na wodę przerzuconym przez ramię. Żuł i spluwał ze zbyt wielkim zacięciem, jak na zjawę, a jednocześnie robił wrażenie zbyt wątłego i ułomnego, żeby z powodzeniem uprawiać fach wilkołaka albo rozbójnika. Jednak Franciszek cichaczem usunął się z pola widzenia pielgrzyma i przycupnął za stertą gruzu, skąd mógł widzieć, sam nie będąc widziany. Spotkania z obcymi na pustyni zdarzały się nieczęsto, ale kiedy już do nich dochodziło, nie obywało się bez podejrzliwości i wstępnych przygotowań obu stron, powitanie bowiem mogło okazać się równie dobrze serdeczne, jak wrogie.

Zwykle nie częściej niż trzy razy do roku jakiś człowiek świecki lub w ogóle ktoś obcy przemierzał stary szlak przechodzący przez teren opactwa, chociaż była tam oaza, która umożliwiała jego istnienie i która uczyniłaby z klasztoru naturalny zajazd dla wędrowców, gdyby nie fakt, że szlak prowadził donikąd, oczywiście jak na ówczesne sposoby podróżowania. Być może w minionych wiekach szosa stanowiła fragment najkrótszej drogi z Great Salt Lake do Old El Paso; na południe od opactwa przecinała się z innym pasmem gruzu rozciągającym się na wschód i zachód. Spustoszenia były dziełem czasu, nie zaś człowieka.

Pielgrzym zbliżył się na odległość głosu, ale nowicjusz nie wyszedł spoza sterty gruzu. Biodra pielgrzyma były naprawdę przepasane strzępem brudnego worka, który stanowił jego jedyne odzienie, jeśli nie liczyć kapelusza i sandałów. Wytrwale zdążał przed siebie, stawiając mechanicznie kroki, wspomagając chromą nogę ciężką laską. Rytmiczny marsz świadczył o tym, że wędrowiec ma długą drogę za sobą i równie długą przed sobą. Kiedy jednak wszedł na teren starożytnych ruin, przystanął, żeby się rozejrzeć.

Franciszek schował głowę.

Wśród stert gruzu, w miejscu gdzie niegdyś wznosiło się skupisko wiekowych budowli, nie było nigdzie cienia, ale niektóre większe głazy mogły jednak dać trochę ochłody wybranym fragmentom ciała podróżników, równie mądrych w drodze przez pustynię jak — już wkrótce się okazało — pielgrzym. Sięgnął bez wahania po odpowiedniej wielkości odłam skalny. Brat Franciszek zauważył z uznaniem, że tamten nie szarpał się z kamieniem, lecz stanął przed nim w bezpiecznej odległości i, wykorzystując swoją laskę jako dźwignię, a mniejszy odłamek jako punkt podparcia, przesunął ciężar, spod którego wypełzło z sykiem zagniewane stworzenie. Podróżny obojętnym ciosem laski zabił węża i odrzucił na bok wijące się jeszcze ścierwo. Usunąwszy mieszkańca szczeliny pod kamieniem, pielgrzym wykorzystał owo sklepienie chłodnej szczeliny, stosując zwykłą metodę, to znaczy odwracając kamień na drugą stronę. Następnie obciągnął z tyłu przepaskę, usiadł zwiędłymi pośladkami na względnie chłodnej powierzchni kamienia, ruchem nóg zrzucił sandały i postawił stopy na tym, co było przedtem piaskowym podłożem chłodnej jamy. Ochłodziwszy się w ten sposób, poruszył palcami stóp, uśmiechnął się bezzębnymi ustami i zaczął nucić jakąś melodię. Wkrótce rozległ się zawodzący śpiew w nie znanym nowicjuszowi dialekcie. Zmęczony i skulony brat Franciszek ciągle zmieniał pozycję.

Nie przestając śpiewać, pielgrzym wydobył suchar i kawałek sera. Potem śpiew umilkł i pielgrzym wstał na chwilę, żeby głosem przypominającym nosowe pobekiwanie wykrzyknąć w miejscowym narzeczu: „Błogosławiony bądź, Adonai Elohim, królu wszystkich rzeczy, który sprawiłeś, że ziemia rodzi chleb”. Potem usiadł z powrotem i począł jeść.

Ten wędrowiec musiał naprawdę przebyć szmat drogi — pomyślał brat Franciszek, nie znał bowiem żadnego pobliskiego królestwa, które byłoby rządzone przez monarchę o tak niezwykłym imieniu i takich dziwacznych roszczeniach. Starzec odbywa pielgrzymkę pokutną — próbował odgadnąć brat Franciszek — być może do „sanktuarium” w opactwie, aczkolwiek nie było tam oficjalnie żadnego sanktuarium, a „święty” nie został jeszcze uznany za świętego. Brat Franciszek nie potrafił znaleźć żadnego innego wytłumaczenia dla obecności starego wędrowca na drodze prowadzącej donikąd.

Pielgrzym spożywał chleb i ser bez pośpiechu i nowicjusz wiercił się coraz bardziej, w miarę jak niknął strach. Reguła milczenia podczas dni postnych nie pozwalała wszczynać dobrowolnie rozmowy ze starcem, ale nie ulegało wątpliwości, że gdyby opuścił swoją kryjówkę za stertą gruzu, zanim starzec odejdzie, zostałby rychło dostrzeżony albo usłyszany przez pielgrzyma, jako że nie wolno mu przecież opuszczać sąsiedztwa swojej pustelni przed końcem wielkiego postu.

Ciągle jeszcze niezbyt pewny swego, brat Franciszek odchrząknął głośno, a następnie wyprostował się tak, że można go było zobaczyć.

— Ojej!

Starzec rzucił natychmiast chleb i ser. Chwycił za laskę i zerwał się na równe nogi.

— Tylko spróbuj się zbliżyć!

Potrząsał groźnie laską w stronę zakapturzonej postaci, która wyłoniła się spoza stosu kamieni. Brat Franciszek zauważył, że grubszy koniec laski jest uzbrojony w kolec. Nowicjusz trzykrotnie skłonił się uprzejmie, ale pielgrzym nie zwrócił uwagi na te grzeczności.

— Cofnij się! — wychrypiał. — Trzymaj się z daleka, poczwaro. Nie masz tu czego szukać, chyba że chodzi ci o ser. Możesz go sobie wziąć. Jeśli pragniesz mięsa, tylko spójrz na mnie: skóra i kości, ale będę walczył, żeby to zachować. Cofnij się! Do tyłu!

— Posłuchaj… — nowicjusz przerwał. Miłosierdzie, a nawet zwykła grzeczność mogły mieć pierwszeństwo przed wielkopostną regułą milczenia, ale perspektywa przerwania milczenia z własnej woli zbijała go nieco z tropu. — Nie jestem żadną poczwarą, dobry prostaku — ciągnął, używając grzecznościowego zwrotu. Odrzucił do tyłu kaptur, żeby pokazać mnisią fryzurę, i uniósł swój różaniec. — Czy pojmujesz, co to jest?

Przez kilka sekund pielgrzym trwał w postawie kota gotowego do walki, przyglądając się spękanej od słońca chłopięcej twarzy. W tym, że pielgrzym błędnie go ocenił, nie było nic dziwnego. Groteskowe stworzenia, które pełzały na obrzeżach pustyni, często nosiły kaptury, maski albo obszerne suknie, by ukryć zniekształcenia ciała. Byli wśród nich i tacy, którzy nie tylko ciało mieli zdeformowane, lecz uważali podróżnych za zupełnie właściwe źródło dziczyzny.

Po krótkich oględzinach pielgrzym wyprostował się.

— Och… jesteś więc jednym z nich. — Oparł się na kiju i jego twarz zachmurzyła się. — Czy to opactwo Leibowitza? — spytał, wskazując na odległe skupisko budynków dalej na południe.

Brat Franciszek skłonił się uprzejmie do samej ziemi.

— Cóż czynisz tu wśród ruin?

Nowicjusz wziął do ręki kawałek kamienia przypominający kredę. Było mało prawdopodobne, by podróżnik umiał czytać, ale brat Franciszek postanowił podjąć próbę. Ponieważ pospolity dialekt ludowy nie miał ani swojego alfabetu, ani ortografii, napisał kredą na wielkim płaskim kamieniu łacińskie słowa oznaczające pokutę, samotność i milczenie, a następnie powtórzył je poniżej w starożytnym angielskim, mając — wbrew swemu nie uświadomionemu pragnieniu, żeby z kimś porozmawiać — nadzieję, że starzec zrozumie i pozostawi go samotnemu, wielkopostnemu czuwaniu.

Na widok napisu pielgrzym zaśmiał się z ironią. Jego śmiech bardziej, prawdę mówiąc, przypominał pełne rezygnacji beczenie owcy niż dźwięki wydawane przez człowieka.

— Hmmm… hnnn… — ozwał się. — Nadal więc piszecie w niewłaściwą stronę.

Jeśli jednak nawet zrozumiał to, co Franciszek napisał, nie chciał się przyznać. Odłożył kij, usiadł z powrotem na kamieniu, podniósł chleb i ser z piasku i przystąpił do ocierania z nich pyłu. Franciszek oblizał łakomie wargi, ale odwrócił głowę w drugą stronę. Od środy popielcowej nie jadł nic poza owocami kaktusa i garścią palonej kukurydzy; reguły postu i wstrzemięźliwości były bardzo ostre w okresie czuwania przed złożeniem ślubów zakonnych.

Pielgrzym zauważył minę brata Franciszka; przełamał chleb i ser i podał młodzieńcowi.

Pomimo odwodnienia, spowodowanego skąpym zapasem wody, usta nowicjusza wypełniły się śliną. Nieposłuszne oczy nie mogły oderwać się od ręki podającej jedzenie. Świat skurczył się; w samym jego środku znalazł się zapiaszczony smakołyk w postaci ciemnego chleba i bladego sera. Demon nakazał mięśniom lewej nogi przesunąć stopę o pół metra do przodu. Następnie demon zawładnął jego prawą nogą i oto prawa stopa stanęła przed lewą, a potem w jakiś sobie tylko znany sposób zmusił mięsień piersiowy i biceps do wyciągnięcia prawej ręki, aż dłoń mniszka dotknęła dłoni pielgrzyma. Palce wymacały jadło. Wydawało się nawet, że czują jego smak. Bezwiedny dreszcz przebiegł przez wygłodzone ciało. Brat Franciszek przymknął oczy i ujrzał opata, który przyglądał mu się, potrząsając bykowcem. Kiedy tylko nowicjusz próbował wyobrazić sobie Trójcę Świętą, Bóg Ojciec zawsze przybierał rysy opata, który zazwyczaj — tak się przynajmniej wydawało Franciszkowi — wyrażały wielkie zagniewanie. Za plecami opata szalał ogień, a z płomieni wyzierały oczy błogosławionego męczennika Leibowitza patrzącego w udręce umierania na tego, który pościł w jego imię, ale oto został przyłapany na sięganiu po ser.

Nowicjusz raz jeszcze zadrżał.

Apage Satanas![3] — syknął, odskakując do tyłu i rzucając jedzenie. Bez żadnego ostrzeżenia pokropił starca święconą wodą z małej fiolki, którą wydobył z rękawa. W oszołomionym nieco wskutek słońca umyśle nowicjusza pielgrzym zlał się na chwilę w jedno z arcyprzeciwnikiem.

Ten atak z zaskoczenia na siły ciemności i pokusy nie wywołał natychmiastowych nadprzyrodzonych skutków, ale przyrodzone skutki ujawniły się ex opere operato[4]. Wprawdzie pielgrzym-Belzebub nie przemienił się w siarczany dym, ale wydał z siebie gardłowe dźwięki, oblał go blady rumieniec i sięgnął w stronę Franciszka z rykiem mrożącym krew w żyłach. Nowicjusz przydeptywał sobie suknię, kiedy umykał przed zamaszystymi ciosami zaostrzonego kija, i tylko dlatego wykaraskał się z opresji bez podziurawionego ciała, że pielgrzym zapomniał o swoich sandałach. Starzec zrobił minę, jakby nagle uświadomił sobie, że staje bosymi stopami na rozpalonych kamykach. Przystanął i popadł w zamyślenie. Kiedy brat Franciszek zerknął przez ramię, miał wyraźne uczucie, że pielgrzym musiał zdobyć się na nie lada bohaterstwo, żeby, skacząc na palcach, wycofać się w chłodne miejsce.

Zawstydzony zapachem sera na palcach i powtarzając raz po raz swój bezsensowny egzorcyzm, nowicjusz zabrał się chyłkiem do prac, które sam sobie wyznaczył wśród starych ruin. Pielgrzym chłodził stopy i rozładowywał gniew, ciskając co jakiś czas kamieniem w stronę młodzika, kiedy tylko ten znalazł się w zasięgu wzroku pośród stert gruzu. W końcu ręka mu się zmęczyła i udawał, że rzuca kamienie. Mruczał coś pochylony nad chlebem i serem, więc Franciszek zaprzestał nawet robienia uników.

Chodził to tu, to tam wśród ruin i co jakiś czas wędrował w stronę jakiegoś ogniskowego punktu swojej pracy, obejmując w bolesnym uścisku głaz wielkości tułowia. Pielgrzym przyglądał się, jak nowicjusz wybiera kamień, ocenia jego wielkość, rozciągając ramiona, odrzuca, a następnie wybiera starannie inny, wydobywa go ze zwaliska, dźwiga i niesie, potykając się pod brzemieniem. Jeden z głazów rzucił po zrobieniu kilku kroków i nagle usiadł, opuszczając głowę nisko między kolana, najwidoczniej starając się uniknąć omdlenia. Przez chwilę ciężko dyszał, ale potem znowu wstał i dokończył pracę, tocząc głaz do celu. Kontynuował swoje dzieło, a pielgrzym przestał rzucać wścibskie spojrzenia i zaczął ziewać.

Słońce rzucało swoje południowe przekleństwo na spaloną ziemię, obkładając anatemą wszystko, co zachowało choćby odrobinę wilgoci. Franciszek nie ustawał w pracy pomimo skwaru.

Kiedy podróżny zmiótł co do ostatniej okruszyny zapiaszczony chleb i ser, wypił parę łyków z bukłaka, wsunął stopy w sandały, wstał z chrząknięciem i pokuśtykał przez ruiny do miejsca, gdzie trudził się nowicjusz. Widząc, że starzec zbliża się, brat Franciszek usunął się na bezpieczną odległość. Pielgrzym drwiąco pogroził mu swoją zaostrzoną laską, ale wydawało się, że bardziej interesuje go murarskie przedsięwzięcie młodzieńca niż zemsta. Przystanął, żeby obejrzeć zbudowaną przez nowicjusza kryjówkę.

W tym miejscu, w pobliżu wschodniego krańca ruin, brat Franciszek wygrzebał płytki dół, używając przy tym kija jako motyki i rąk zamiast szufli. Pierwszego dnia wielkiego postu zrobił dach, wykorzystując do tego celu wiązki chrustu, i nocą chronił się pod nim przed pustynnymi wilkami. Ale w miarę jak przybywało dni postu, wzrastała w okolicy liczba jego śladów i nocne drapieżniki poczuły nieprzeparty pociąg do terenu ruin, a kiedy wygasło ognisko, ośmieliły się tak dalece, że jęły drapać wokół wiązki chrustu.

Franciszek najpierw próbował zniechęcić je do nocnych podkopów, narzucając więcej chrustu na swój dół i odgradzając go kręgiem głazów ułożonych ciasno w bruździe. Ale poprzedniej nocy coś wskoczyło na stos chrustu i zaczęło wyć, podczas gdy Franciszek leżał pod spodem i drżał ze strachu, tak więc postanowił umocnić jamę i, wykorzystując pierwszy krąg kamieni jako fundament, jął budować ścianę. Mur pochylał się do środka, ale ponieważ ogrodzenie miało kształt prawie owalny, kamienie z każdej kolejnej warstwy napierały jedne na drugie, uniemożliwiając zawalenie się całej budowli. Brat Franciszek miał nadzieję, że dobierając starannie skalne odłamy, dbając o utrzymanie równowagi, utykając szczeliny ziemią i podpierając małymi kamykami, zdoła dokończyć budowy kopuły. I nawet jedno przęsło nie wspartego na niczym łuku rzucało w jakiś nie wyjaśniony sposób wyzwanie sile ciążenia, wznosząc się nad jamą jako świadectwo tych planów. Brat Franciszek zaskowyczał jak szczenię, kiedy pielgrzym zaczął z zaciekawieniem szturchać ten łuk swoją laską.

Zatrwożony o swoje mieszkanie nowicjusz przysunął się bliżej i patrzył, jak pielgrzym dokonuje inspekcji. Ten zaś odpowiedział na jego skowyt pokazaniem laski i krwiożerczym rykiem. Brat Franciszek, umykając, nastąpił na skraj habitu i klapnął na ziemię. Starzec zachichotał.

— Hmmm… hnnn. Potrzebny ci będzie głaz niezwykłego kształtu, żeby pasował do tego otworu — oznajmił i zaczął obstukiwać kijem na wszystkie strony pustą przestrzeń w najwyższym rzędzie kamieni.

Młodzieniec skinął i spojrzał w drugą stronę. Nadal siedział na piasku i miał nadzieję, że milczenie i spuszczony wzrok wyjaśnią starcowi, iż nie wolno mu ani rozmawiać, ani zgodzić się dobrowolnie na czyjąś obecność w wielkopostnej samotni. Wziął patyk, zaczął pisać na piasku: Et ne nos inducas in[5]

— Jak na razie nie zaproponowałem ci, że zmienię te kamienie w chleb, prawda? — spytał ze złością wędrowiec.

Brat Franciszek podniósł szybko wzrok. Więc to tak! Więc starzec umie czytać, a co więcej, zna Pismo. Ponadto jego uwaga wskazywała, że zrozumiał, dlaczego młodzieniec tak impulsywnie użył święconej wody, a również dlaczego tu przebywa. Brat Franciszek, zdając sobie teraz sprawę z tego, że pielgrzym podkpiwa sobie z niego, znowu spuścił wzrok i czekał.

— Hmmm… hnnn… Tak więc należy zostawić cię samego? No cóż, ruszam w takim razie swoją drogą. Powiedz mi jednak, czy twoi bracia z opactwa użyczą staremu człowiekowi dachu nad głową.

Brat Franciszek skinął potakująco.

— Dadzą ci także jeść i pić — dodał cicho, korzystając z prawa miłosierdzia. Pielgrzym zachichotał.

— W zamian za to, zanim odejdę, znajdę ci głaz, który będzie pasował do otworu. Bóg z tobą.

„Ależ wcale nie musisz” — nie wypowiedziany protest zamarł bratu Franciszkowi na wargach. Patrzył, jak tamten odchodzi, kuśtykając. Pielgrzym jął chodzić to tu, to tam wśród stert gruzu. Przystawał co jakiś czas, by obejrzeć jakiś kamień albo podważyć go swoją laską. Jego starania z całą pewnością okażą się bezowocne — pomyślał nowicjusz, gdyż sam już prowadził podobne poszukiwania od przedpołudnia. Doszedł w końcu do wniosku, że łatwiej będzie usunąć i zbudować na nowo odcinek ostatniego rzędu niż znaleźć zwornik, który pasowałby do przypominającego klepsydrę otworu. Ale z pewnością pielgrzym straci rychło cierpliwość i pójdzie swoją drogą.

Przez ten czas brat Franciszek odpoczywał. Modlił się o odzyskanie tego duchowego oderwania od świata, którego miał szuka zgodnie z założeniami czuwania; chodziło o to, żeby umysł stał się czystym pergaminem, na którym w tej samotności mogłyby zostać zapisane słowa wezwania — jeśli tylko ta inna Niezmierzona Samotność, Bóg, zechce wyciągnąć dłoń, by dotknąć jego ludzkiej samotności i naznaczyć jego powołanie. Mata Księga którą przeor Cheroki wręczył mu poprzedniej niedzieli, służyła z; przewodnik w medytacji. Liczyła sobie wiele wieków i nazywane ją Libellus Leibowitz, aczkolwiek tylko niepewna tradycja przy pisywała jej autorstwo samemu błogosławionemu.

Parum eąuidem te diligebam, Domine, juventute mea; quart doleo nimis… Zbyt mało, Panie mój, miłowałem Cię w latach me młodości; dlatego tak bardzo smucę się w mych latach dojrzałych Próżno w dniach owych uciekałem do Ciebie…

— Hej!, tutaj! — Okrzyk dobiegł zza stosów gruzu.

Brat Franciszek rzucił krótkie spojrzenie w stronę, skąd dochodził głos, ale nie dostrzegł pielgrzyma. Jego wzrok znowu skierował się na stronicę.

Repugnans tibi, ausus sum quaerere quidquid doctius mihi fide, certius spe, aut dulcius caritate visum esset. Quis itaąue stultior me… .[6]

— Hej, chłopcze! — rozległ się znowu okrzyk. — Znalazłem ci kamień, który zapewne będzie pasował.

Tym razem, kiedy brat Franciszek uniósł głowę, zobaczył laskę dającą mu sygnały zza góry kamieni. Westchnął i wrócił do lektury.

O inscrutabilis Scrutator animarum, cui patet omne cór, sime vocaveras, olim a te fugeram. Si autem nunc velis vocare me indignum[7]

Spoza gruzów dobiegł poirytowany głos:

— Dobrze, jak sobie życzysz! Oznaczę głaz i wetknę przy nim kij. Rób, co ci się podoba.

— Dziękuję ci — westchnął nowicjusz, ale sam wątpił, by starzec go usłyszał. Dalej mozolił się nad tekstem.

Libera me, Domine, ab vitiis meis, ut solius tuae voluntatis mihi cupidus sim, etvocationis[8]

— Tutaj! — wrzasnął pielgrzym. — Wetknąłem kij i zaznaczyłem głaz. I obyś jak najszybciej usłyszał, chłopcze, głos, na który czekasz. Olla allaj!

Okrzyk osłabł i zamierał, i zaraz potem brat Franciszek dostrzegł kątem oka pielgrzyma z trudem podążającego szlakiem, który prowadził do opactwa. Szeptem wypowiedział czym prędzej słowa błogosławieństwa i modlitwę o szczęśliwą drogę.

Odzyskawszy swoją samotność, odłożył książkę do jamy i wrócił do wznoszenia na chybił trafił swojego muru, nie zawracając sobie na razie głowy głazem znalezionym przez pielgrzyma. Kiedy jego wygłodniałe ciało dźwigało się, napinało i potykało f pod ciężarem głazów, jego umysł automatycznie powtarzał modlitwę o utwierdzenie w powołaniu:

Libere me, Domine, ab vitiis meis… Uwolnij mnie, Panie, od występków moich, abym w mym sercu pragnął tylko spełnienia Twojej woli i abym usłyszał Twoje wezwanie, gdy nadejdzie… ut solius tuae voluntatis mihi cupidus sim, et vocationis tuae i conscius si digneris me vocare. Amen.

— Uwolnij mnie, Panie, od występków moich, abym w mym sercu…


Stado cumulusów zdążających w stronę gór, by obdarzyć je mokrym błogosławieństwem, którego przedtem odmówiło wypalonej pustyni, zaczęło zasłaniać słońce i przesuwać mroczne plamy cienia poprzez spaloną ziemię, dającą chwilową, ale upragnioną ulgę od żaru promieni słonecznych. Kiedy cień chmury przesuwał się przez ruiny, nowicjusz pracował gorączkowo, a potem odpoczywał, dopóki postrzępiony kłąb nie przesłonił słońca.

Głaz znaleziony przez pielgrzyma odkrył zupełnie przypadkowo. Podczas swojej krzątaniny potknął się o patyk, który starzec wetknął w ziemię jako drogowskaz. Padł na czworaki i wpatrywał się w dwa znaki napisane przed chwilą kredą na starym kamieniu:

Znaki zostały tak starannie nakreślone, że brat Franciszek uznał je bez wahania za symbole, ale chociaż przez parę minut dumał nad nimi, ciągle był jak zamroczony. Może tymi znakami? Ależ nie, starzec zawołał przecież: „Bóg z tobą”, czego czarownik by nie uczynił. Nowicjusz wyłuskał głaz i przewrócił go na drugą stronę. Kiedy to robił, sterta gruzu osunęła się nieco; mały kamyczek potoczył się po jej zboczu. Franciszek odskoczył, obawiając się lawiny, ale kamienie zamarły już w bezruchu. W miejscu, gdzie zaklinowany był głaz znaleziony przez pielgrzyma, ukazał się mały czarny otwór.

Takie jamy często miały lokatorów.

Ale ten otwór był tak szczelnie zatkany przez głaz pielgrzyma, że dopóki Franciszek nie usunął go, mogła się tam wcisnąć ledwie pchła. Poszukał jednak kija i ostrożnie wsunął go w pustkę. Nie napotkał żadnego oporu. Kiedy zaś wypuścił go z ręki, kij zsunął się i znikł w jakiejś większej podziemnej jamie. Czekał zdenerwowany. Z dziury nic nie wypełzło.

Padł znowu na kolana i ostrożnie wciągnął do nosa powietrze z pieczary. Ponieważ nie poczuł zapachu ani zwierzęcia, ani siarki, wrzucił do środka mały kamyk i nachylił się jeszcze bardziej, nasłuchując. Kamyk odbił się trochę poniżej, a następnie stoczył się, potrącił po drodze coś metalowego i wreszcie zatrzymał się gdzieś głęboko w dole. Pogłos świadczył o tym, że podziemna pieczara jest zapewne wielkości izby.

Brat Franciszek niepewnie dźwignął się na nogi i rozejrzał. Był chyba sam, jeśli nie liczyć sępa, towarzysza jego samotności, który wzbił się wysoko i przyglądał mu się ostatnio z takim zainteresowaniem, że inne sępy co jakiś czas opuszczały swoje terytoria gdzieś na horyzoncie i przylatywały, żeby zbadać sprawę.

Nowicjusz obszedł dokoła stertę gruzu, ale nie znalazł drugiej dziury. Wspiął się na przyległe wzniesienie i mrużąc oczy, wpatrywał się w szlak. Pielgrzym już dawno znalazł się poza zasięgiem wzroku. Na starej szosie nic się nie ruszało, ale przelotnie dostrzegł brata Alfreda pokonującego niskie wzniesienie, jakieś półtora kilometra na wschód, w poszukiwaniu wokół swojej wielkopostnej pustelni patyków na opał. Brat Alfred był głuchy jak pień. Poza nim nie było widać nikogo. Franciszek nie widział żadnego powodu, żeby wołać o pomoc, ale jeśliby wyłoniła się taka potrzeba, tego rodzaju wołanie byłoby tylko jałowym zdzieraniem sobie gardła. Po dokonaniu uważnych oględzin terenu zlazł ze sterty. Oddech potrzebny do krzyczenia lepiej wykorzystać, kiedy trzeba będzie biec.

Pomyślał, że najlepiej byłoby położyć głaz na miejsce, żeby zatkać otwór jak poprzednio, ale sąsiednie kamienie przesunęły się nieco, więc głaz nie pasował już do swojego miejsca w układance. Poza tym otwór w najwyższym rzędzie muru pozostał nie zatkany, a pielgrzym miał rację: wyglądało na to, że głaz pasuje j doń rozmiarami i kształtem. Po krótkim wahaniu dźwignął głaz i potykając się, ruszył do swojej nory.

Kamień wsunął się dokładnie w puste miejsce. Brat Franciszek sprawdził kopnięciem, czy został dobrze osadzony; i zwornik trzymał się pewnie, chociaż wstrząs spowodował, że mur trochę. osiadł tu i ówdzie. Znaki narysowane przez pielgrzyma zamazały | się przy przenoszeniu kamienia, ale były nadal wystarczająco i wyraźne, by dało się je skopiować. Brat Franciszek starannie i przepisał je na innym kamieniu, używając jako rylca zwęglonego końca kija. Kiedy w sobotę przeor Cheroki będzie dokonywał obchodu pustelni, być może zdoła powiedzieć, czy mają one jakieś znaczenie jako urok albo przekleństwo. Wprawdzie nie wolno bać i się kabały pogan, ale nowicjusz chętnie dowiedziałby się przynajmniej, co za znak znalazł się nad jego legowiskiem, zważywszy na ciężar materiału, na którym został napisany.

Nie przerwał swojej pracy przez całe upalne popołudnie. Gdzieś w zakątku mózgu tkwiła myśl o interesującym, ale i przerażającym otworze, i o tym, jak to osuwanie się kamyka wywołało gdzieś w głębi słabe echo. Wiedział, że wszystkie ruiny rozciągające się wokół niego są bardzo stare. Wiedział też z tradycji, że tymi dziwacznymi kupami gruzu stały się wskutek działalności całych pokoleń mnichów, wspieranych czasem w tym dziele przez obcych ludzi szukających ładunku kamieni albo kawałków zardzewiałego żelaza, które można było wydobyć, rozbijając większe fragmenty kolumn i płyt, jako że starożytne pręty tego metalu zostały w jakiś tajemniczy sposób wbite w skały przez ludzi żyjących w wiekach prawie już zapomnianych przez świat. Ta dokonana ludzkimi rękami erozja zniweczyła wszelkie podobieństwo do budowli, które tradycja wiązała z ruinami we wcześniejszym okresie, aczkolwiek obecny mistrz mularski opactwa nadal szczycił się tym, że potrafił wyczuć i wskazać tu i ówdzie pozostałości dawnego planu poziomego. I nadal znajdowało się tu metal, jeśli tylko ktoś zadał sobie trud rozłupania wystarczającej ilości skał.

Samo opactwo wybudowane zostało z tego właśnie kamienia. Żeby pokolenia mularzy buszujących tu przez tyle wieków mogły pozostawić jeszcze coś interesującego, Franciszek uważał za czyste mrzonki. A ponadto nie słyszał nigdy, by ktoś wspominał o budowlach z pomieszczeniami na poziomie gruntu albo pod ziemią. Przypomniał sobie teraz nawet, że mularze stanowczo twierdzili, iż budowle na tym terenie robiły wrażenie wzniesionych pospiesznie, nie miały głębokich fundamentów i w większości przypadków stały na płytach ułożonych na powierzchni.

Kiedy budowa schronienia dobiegała prawie końca, brat Franciszek ośmielił się znowu zbliżyć do otworu i stał nad nim, wpatrując się w dół. Nie mógł wyzbyć się właściwego mieszkańcom pustyni przekonania, że jeśli tylko gdzieś jest jakieś miejsce, w którym można skryć się przed słońcem, z pewnością zostało już zajęte. Nawet jeśli w tej chwili nie mieszka w niej żadne stworzenie, z całą pewnością wślizgnie się tam, zanim wstanie jutrzejszy świt. Z drugiej strony, jeśli coś już w środku żyje, bezpieczniej będzie zawrzeć znajomość w ciągu dnia niż w nocnych ciemnościach. Wyglądało na to, że w sąsiedztwie nie ma żadnych śladów poza jego własnymi, tymi pozostawionymi przez stopy pielgrzyma oraz tropami wilków.

Podjąwszy szybko decyzję, począł oczyszczać dziurę z kamieni i piasku. Po półgodzinnej pracy wprawdzie nie stała się większa, j ale jego przekonanie, że prowadzi do podziemnej sztolni, zmieniło j się w pewność. Dwa małe, na pół zagrzebane głazy tuż obok otworu najwidoczniej zaklinowały się wskutek nacisku wielkiej masy napierającej na wylot szybu; robiły wrażenie, jakby uwięzły w szyjce butelki. Kiedy podważył jeden z kamieni w stronę prawą, jego sąsiad przesunął się w lewo tak, że wszelkie dalsze przemieszczanie stało się niemożliwe. Przeciwny skutek nastąpił, kiedy zaczął napierać w drugą stronę, ale nie rezygnował.

Dźwignia sama wysunęła mu się z rąk, odskoczyła, uderzyła go w bok głowy i zniknęła w jamie, która się nagle otworzyła, Gwałtowny cios sprawił, że zatoczył się na nogach. Kamień, który wystrzelił z osuwiska, uderzył go w plecy, więc upadł, łapczywie chwytając powietrze, niepewny, czy wpadł do szybu, czy też nie, aż do chwil i, kiedy walnął brzuchem o podłoże i przywarł do niego ramionami. Łoskot spadających skał trwał krótko, ale był ogłuszający.

Oślepiony pyłem Franciszek leżał, chwytając łapczywie powietrze i zastanawiając się, czy zdobędzie się na odwagę, żeby wykonać jakiś ruch, tak ostry był ból w plecach. Kiedy odzyskał nieco dech, wsunął rękę pod habit i sięgnął do miejsca między łopatkami, gdzie jakieś kości mogły ulec złamaniu. Palce natrafiły na zgrubienie i poczuł kłucie. Cofnął rękę i zobaczył, że palce ma mokre i czerwone. Poruszył się, ale jęknął i padł z powrotem.

Jego uszu dobiegł łagodny trzepot skrzydeł. Spojrzał do góry i zobaczył sępa gotującego się, by usiąść na stercie gruzu w odległości kilku metrów. Ptak zaraz wzbił się znowu w powietrze, ale Franciszek wyobraził sobie, że sęp spojrzał na niego z jakimś matczynym zafrasowaniem, tak jak patrzy zmartwiona kokosz. Czym prędzej przekręcił się na plecy. Ptaki zbiły się na niebie w wielką czarną hordę i zataczały kręgi na małej wysokości. Kiedy się poruszył, wzleciały wyżej. Nagle, nie zważając na to, że być może ma złamany kręgosłup albo złamane żebro, stanął na trzęsących się nogach. Rozczarowana czereda wzbiła się znowu wysoko na niewidocznych słupach rozgrzanego powietrza, a następnie rozproszyła się, odlatując w stronę swoich oddalonych, powietrznych posterunków. Wydawało się, że ptaki, mroczne alternatywy Parakleta, na którego nadejście czekał, pragną czasem zstąpić, zajmując miejsce Gołębia; ich nagłe zainteresowanie jego osobą denerwowało go i poruszywszy parę razy na próbę ramionami, rychło doszedł do wniosku, że ostry odłam skalny zrobił mu tylko siniaka i lekko go skaleczył.

Powiew wiatru rozpraszał słup pyłu, który wzbił się znad szybu. Franciszek miał nadzieję, że z wież strażniczych opactwa dojrzą ten pył i ktoś przybędzie, żeby sprawdzić, co też się stało. U jego stóp, w miejscu gdzie zbocze się zapadło, zionął kwadratowy otwór. Zobaczył wiodące w dół schody, ale tylko ich górny fragment nie był zasypany. Niżej pokrywał je gruz, który przez sześć wieków wisiał na włosku, czekając na pomoc brata Franciszka, żeby zwalić się z łoskotem.

Na ścianie szybu przetrwał czytelny, chociaż na pół zasypany znak. Mobilizując cały skromny zasób swojego angielskiego sprzed potopu, wyszeptał, zająkując się, słowa:


SCHRON DLA PRZETRWANIA OPADU
Maksymalna pojemność: 15

Zaopatrzenie w przeliczeniu na jednego użytkownika: 180 dni. Podzielić przez liczbę użytkowników. Wchodząc do schronu, upewnij się, czy pierwszy właz jest szczelnie zaryglowany, czy osłona zabezpieczająca przed wtargnięciem osób napromieniowanych jest pod napięciem, czy światła ostrzegawcze na zewnątrz zostały włączone…


Reszta była zasypana, ale Franciszkowi wystarczyło jedno słowo. Nigdy nie widział „opadu” i miał nadzieję, że nigdy go nie zobaczy. Nie przetrwał żaden wiarygodny opis tego potwora, ale Franciszek słyszał krążące o nim legendy. Przeżegnał się i cofnął znad otworu. Tradycja mówiła, że błogosławiony Leibowitz spotka! potwora i był w jego władaniu przez wiele miesięcy, zanim egzorcyzmy, jakie towarzyszyły jego ochrzczeniu, odpędziły szatana.

Brat Franciszek wyobrażał sobie opad jako na pół salamandrę, albowiem, według tradycji, zrodził się z Potopu Płomieni, i napoi inkuba, który psuł dziewki podczas snu; czyż bowiem potworów tego świata nie nazywano nadal „dziećmi Opadu”? To, że diabeł jest zdolny zadać wszystkie nieszczęścia, jakie spadły na Hioba, zostało nie tylko zapisane, ale być może stanowiło artykuł wiary.

Nowicjusz z przerażeniem patrzył na znak. Jego znaczenie było wystarczająco wyraźne. Niechcący wtargnął do siedziby (modlił się, by okazała się pusta) niejednej, ale piętnastu straszliwych istot! Sięgnął po fiolkę ze święconą wodą.

2

A spiritu fomicationis,

Domine, libera nos[9].

Od piorunów i burzy

Wybaw nas, Panie.

Od bicza trzęsienia ziemi

Wybaw nas, Panie.

Od plag powietrza, głodu i wojny

Wybaw nas, Panie.

Od zerowego punktu wybuchu

Wybaw nas, Panie.

Od kobaltowego deszczu

Wybaw nas, Panie.

Od deszczu strontu

Wybaw nas, Panie.

Od opadu cezu

Wybaw nas, Panie.

Od przekleństwa Opadu

Wybaw nas, Panie.

Od tego, byśmy się rodzili potworami

Wybaw nas, Panie.

Od przekleństwa zniekształceń ciała

Wybaw nas, Panie.

A morte perpetua,

Domine, libera nos[10].

Peccatores,

te rogamus, audi nos[11].

Abyś nas oszczędził,

prosimy, wysłuchaj nas.

Abyś zechciał nam wybaczyć,

prosimy, wysłuchaj nas.

Abyś zechciał doprowadzić nas do prawdziwej skruchy,

te rogamus, audi nos.


Brat Franciszek zdyszanym szeptem odmawiał strzępy tych wersów z Litanii do Wszystkich Świętych, schodząc ostrożnie klatką schodową dawnego schronienia przez Opadem, uzbrojony jedynie w święconą wodę i zaimprowizowaną pochodnię, którą zapalił od przechowanych węgielków ogniska roznieconego poprzedniej nocy. Przez ponad godzinę czekał, żeby ktoś z opactwa przybył zobaczyć, co było powodem słupa pyłu. Nikt się nie j zjawił.

Porzucenie, choćby na krótko, czuwania przed przyjęciem ślubów, jeśli powodem nie była poważna choroba albo polecenie powrotu do opactwa, uznano by za wyrzeczenie się ipso facto twierdzenia o powołaniu do życia mnisiego w benedyktyńskim zakonie Leibowitza. Brat Franciszek wolałby ponieść śmierć. Tak zatem stał w obliczu wyboru między zbadaniem przerażającego pomieszczenia przed zachodem słońca a spędzeniem nocy w jamie, nie wiedząc, co mogło zaczaić się w kryjówce i, obudziwszy się w ciemności, wypełznąć. Już wilki były wystarczająco niebezpieczne, by zbudzić nocne lęki, a przecież to tylko stworzenia z krwi i kości. Istoty bardziej zwiewne wolałby spotykać w ciągu dnia; aczkolwiek jama była jeszcze trochę oświetlona skąpym światłem, słońce bowiem chyliło się już ku zachodowi.

Gruz, który runął do schronu, utworzył nasyp sięgający do samego prawie szczytu schodów, tak że między głazami a sufitem pozostał tylko wąski przesmyk. Wsunął się tam nogami i stwierdził, że ze względu na stromość zbocza musi już zsuwać się na brzuchu. Tak zwrócony tyłem ku Niewiadomemu szukał oparcia dla stóp w osuwającej się stercie kamieni i stopniowo przebył całą drogę w dół. Od czasu do czasu, kiedy słabło światło pochodni, nachylał ją do dołu, żeby płomień objął więcej drewna. W czasie tych przerw próbował ocenić niebezpieczeństwo czające się wokół niego i poniżej. Niewiele jednak było do oglądania. Znalazł się w podziemnym pomieszczeniu, prawie w jednej trzeciej zawalonym gruzem, który osunął się tutaj przez szyb schodowy. Lawina kamieni pokryła całą podłogę, połamała sporą część wyposażenia, które znalazło się w zasięgu jego wzroku, i prawdopodobnie całkowicie zasypała resztę. Ujrzał zgruchotane metalowe szafki, pochylone w różne strony, głęboko zanurzone w gruz. W przeciwległym krańcu pomieszczenia znajdowały się metalowe drzwi otwierające się na jego stronę i zaryglowane solidnie przez kamienne zwalisko. Na drzwiach z trudem można było odczytać łuszczące się szablonowe litery:


WEWNĘTRZNY WŁAZ
POMIESZCZENIE HERMETYCZNE

Najwidoczniej miejsce, gdzie się znalazł, było tylko przedsionkiem. Ale to, co znajdowało się po drugiej stronie włazu wewnętrznego, zostało zaryglowane przez kilka ton skał. Tamto miejsce naprawdę było hermetycznie zamknięte, chyba że istniało jakieś drugie wyjście.

Kiedy nowicjusz znalazł się wreszcie na samym dole i przekonał się, że w przedsionku nie zagraża mu na pierwszy rzut oka żadne niebezpieczeństwo, ostrożnie podszedł do metalowych drzwi, by przyjrzeć się im uważniej w świetle pochodni. Pod wypisanymi za pomocą szablonu literami mówiącymi o wewnętrznym włazie znajdowały się mniejsze, poszatkowane rdzą litery:


OSTRZEŻENIE:

Włazu nie należy zamykać hermetycznie, dopóki cały personel nie znajdzie się wewnątrz i dopóki nie wykona się wszystkich czynności przewidzianych przez Instrukcję techniczną CD-Bu-83A. Po hermetycznym zamknięciu włazu powietrze wewnątrz osiągnie ciśnienie o 150 gramów na centymetr kwadratowy wyższe od ciśnienia atmosferycznego w celu zminimalizowania przenikania powietrza z zewnątrz. Po zaryglowaniu właz zostanie automatycznie otwarty przez zaopatrzony w monitor serwomechanizm dopiero w chwili, kiedy spełniony zostanie jeden z następujących warunków: 1) promieniowanie na zewnątrz spadnie poniżej poziomu zagrożenia, 2) zawiedzie system oczyszczenia powietrza i wody, 3) wyczerpią się zapasy żywności, 4) zawiodą wewnętrzne źródła energii. Dalszych instrukcji należy szukać w CD-Bu-83A.


Brat Franciszek poczuł się odrobinę zbity z tropu tym Ostrzeżeniem, ale postanowił zachować ostrożność i nie dotykać drzwi.

Należy unikać lekkomyślnego obchodzenia się z cudownymi wynalazkami starożytnych, jak potwierdziło to, wydając ostatnie tchnienie, wielu badaczy przeszłości.

Zwrócił uwagę na to, że szczątki zalegające przez całe wieki przedsionek były ciemniejsze i bardziej chropowate niż te, które zostały wypalone promieniami słońca i osmagane niosącymi piasek wichrami, zanim osunęły się dzisiaj do środka. Przyjrzawszy się kamieniom, można było stwierdzić, że wewnętrzny właz został zablokowany nie przez dzisiejszą lawinę kamienną, lecz przez jakąś starszą nawet niż opactwo. Jeśli w zamkniętym hermetycznie pomieszczeniu schronu krył się Opad, oznaczało to, że demon nie otworzył wewnętrznego włazu od czasów Potopu Płomieni, który miał wszak miejsce przed Sprostaczeniem. A skoro przez tak wiele wieków był zaryglowany za metalowymi drzwiami, nie ma specjalnych powodów — powiedział sobie Franciszek — by obawiać się, iż wypadnie nagle z włazu przed Wielką Sobotą.

Pochodnia przygasła. Znalazł odłamaną nogę od krzesła i przypalił ją od zamierającego płomienia, a następnie zaczął gromadzić szczątki zniszczonego umeblowania, żeby rozpalić odpowiedni ogień, zastanawiając się przez cały czas nad starożytnym napisem: SCHRON DLA PRZETRWANIA OPADU.

Sam brat Franciszek bez wahania przyznawał, że jego znajomość angielskiego sprzed Potopu jest jeszcze daleka od doskonałości. Sposób, w jaki w tym języku jedne rzeczowniki mogą czasami zmieniać inne, stanowił zawsze jeden z jego słabych punktów. Po łacinie, podobnie jak w najprostszych dialektach tego regionu, konstrukcja w rodzaju servus puer[12] znaczyła mniej więcej to samo co puer servus i nawet po angielsku slave boy oznaczało boy slave. Ale na tym kończyły się podobieństwa. Nauczył się tego, że house cat nie znaczy to samo co cat house i że dativus celu albo posiadania, jak w mihi amicus[13] w pewien sposób przenosi się na dogfood albo sentry box, nawet bez fleksji. Co jednak z potrójną przydawką jak fallout survival shelter, czyli „schron dla przetrwania opadu”? Brat Franciszek potrząsnął głową. Ostrzeżenie na wewnętrznym luku mówiło o pożywieniu, wodzie i powietrzu, aczkolwiek z całą pewnością nie były to rzeczy niezbędne dla pomiotów piekielnych. Czasem nowicjusz dochodził do wniosku, że przedpotopowy angielski jest bardziej kłopotliwy niż angelologia pośrednictwa albo obliczenia teologiczne świętego Leslie.

Rozpalił ognisko na zboczu sterty gruzu, skąd mogło oświetlić najciemniejsze zakątki przedsionka. Potem zabrał się do badania wszystkiego, co nie było przywalone rumowiskiem. Na powierzchni ziemi ruiny pod względem archeologicznym straciły swą jednoznaczność wskutek działania całych pokoleń szperaczy, ale tych podziemnych szczątków nie tknęła jeszcze żadna ręka, poza ręką bezosobowej katastrofy. Miejsce robiło wrażenie nawiedzanego przez zjawy z innych czasów. Czaszka poniewierająca się wśród kamieni w najciemniejszym kącie zachowała złoty ząb, który odsłaniała w uśmiechu, i stanowiło to wyraźny dowód, że do schronu nigdy nie wtargnęli włóczędzy. Złoty siekacz zamigotał, kiedy płomień zatańczył wysoko.

Brat Franciszek nieraz spotkał na pustyni nad jakimś wyschłym strumykiem małą kupkę ludzkich kości, objedzonych do czysta i wybielonych przez słońce. Nie był szczególnie przeczulony, a zresztą człowiek zawsze mógł się czegoś takiego spodziewać. Tak więc bynajmniej nie popadł w przerażenie, kiedy po raz pierwszy dostrzegł czaszkę w kącie przedsionka, ale blask złota w jej uśmiechu przyciągał jego wzrok, kiedy próbował wyważyć drzwiczki (zaryglowane lub zablokowane) zardzewiałych szafek i szarpał się z szufladami (także zablokowanymi) połamanego żelaznego stołu. Ów stół mógł okazać się bezcennym znaleziskiem, jeśli krył w sobie jakieś dokumenty, a może jedną czy drugą książkę, która przetrwała stosy rozpalane w wieku Sprostaczenia. Kiedy zmagał się z szufladami, ogień przygasł i wydało mu się, że czaszka zaczęła świecić swoim własnym słabym blaskiem, Takie zjawisko nie było szczególnie niezwykłe, ale w tej posępnej krypcie brat Franciszek uznał je za bardziej nieprzyjemne. Zebrał więcej drewna na ogień, wrócił do szamotania się przy stole i starał się nie zwracać uwagi na błyskający uśmiech czaszki. Chociaż bat się jeszcze trochę, że gdzieś tu może być Opad, wystarczająco jednak wyzbył się początkowego lęku, żeby uświadomić sobie, że schron, a zwłaszcza stół i szafki, mogą kryć w sobie obfitość reliktów z czasów, o których świat postanowił prawie bez reszty zapomnieć.

Opatrzność okazała się w tym momencie dla niego łaskawa, Znaleźć jakiś fragment przeszłości, który uniknął zarówno stosu, jak i plądrujących szperaczy, to w dzisiejszych czasach nieczęsty zbieg okoliczności. Zawsze jednak wiązało się z tym pewne ryzyko. Klasztorni kopacze, wyczuleni na starodawne skarby, byli znani z tego, że wyłaniali się z dziury w ziemi, tryumfalnie dźwigając dziwaczny, cylindryczny produkt rąk ludzkich, a potem — czyszcząc go albo próbując ustalić jego zastosowanie — naciskali niewłaściwy guzik albo przekręcali niewłaściwą gałkę, niwecząc w ten sposób wszystko bez żadnego pożytku dla duchowieństwa. Nie dalej jak osiemdziesiąt lat temu czcigodny Boedullus ze zrozumiałym ukontentowaniem napisał do swojego opata, że jego mała ekspedycja odkryła szczątki, według jego własnych słów, „płyty wyrzutni rakiet międzykontynentalnych, kompletnej, z licznymi zadziwiającymi, podziemnymi zbiornikami zasobowymi”. Nikt w opactwie nie miał pojęcia, co czcigodny Boedullus miał na myśli, kiedy pisał o „płycie wyrzutni rakiet międzykontynentalnych”, ale panujący wówczas opat wydał srogie zarządzenie, żeby na przyszłość klasztorni archeolodzy pod groźbą ekskomuniki unikali takich „płyt”. Albowiem list do opata był ostatnią wieścią o czcigodnym Boedullusie, jego zespole, umiejscowieniu „płyty wyrzutni” i małej wiosce położonej na tym terenie. Powabu okolicy dodawało teraz osobliwe jezioro w miejscu, gdzie znajdowała się wioska, a to dzięki paru pasterzom, którzy odwrócili bieg strumienia tak, by wpadł do krateru i zapewnił na porę suszy zapas wody dla ich stad. Podróżny, który przybył z tamtych stron mniej więcej dziesięć lat temu, doniósł, że jezioro to istny raj dla wędkarzy, ale okoliczni pasterze uważają ryby za dusze zmarłych wieśniaków i poszukiwaczy; nie chcieli łowić ryb ze względu na Boedollosa, kolosalnego zębacza, który wylągł się w głębinie.

„Zabronione jest również wszczynanie jakichkolwiek badań wykopaliskowych, których naczelnym celem nie byłoby wzbogacenie memorabiliów” — napomniał poza tym opat w swoim rozporządzeniu, mając na myśli bez wątpienia to, że brat Franciszek powinien ograniczyć się do poszukiwania książek i papierów, a trzymać się z daleka od wszelkich urządzeń, choćby nie wiadomo jak go zaciekawiły.

Złoty ząb migotał i błyszczał w kąciku jego oka, kiedy brat Franciszek zmagał się z szufladami. Szuflady ani drgnęły. Kopnął więc na koniec stół i obrócił się z irytacją w stronę czaszki: Może byś tak zechciała pośmiać się z czegoś innego?

Uśmiech nie zniknął. Złotozęby kościotrup leżał z czaszką wciśniętą między skałę a zardzewiałą metalową skrzynkę. Nowicjusz zostawił w spokoju stół i przedarł się przez gruz, żeby z bliska przyjrzeć się śmiertelnym szczątkom. Ten człowiek najwyraźniej zginął na miejscu, powalony przez lawinę kamieni i na pół pogrzebany pod gruzem. Na powierzchni została tylko czaszka i jedna noga. Kość udowa była złamana, a tył czaszki rozbity.

Brat Franciszek odmówił szeptem modlitwę za zmarłych, a następnie bardzo delikatnie podniósł czaszkę z miejsca jej spoczynku i obrócił w drugą stronę, tak by śmiała się do ściany. Potem jego spojrzenie padło na zardzewiałe pudło.

Pudło miało kształt torby i najwyraźniej służyło do przenoszenia jakichś przedmiotów. Mogło zresztą mieć rozmaite przeznaczenie, ale w tej chwili było paskudnie pokiereszowane przez spadające kamienie. Ostrożnie oswobodził je z rumowiska i zaniósł w pobliże ognia. Wyglądało na to, że zamek został rozbity, ale rdza przytwierdziła wieko. Kiedy potrząsnął skrzynką, coś w niej zagrzechotało. Nie tutaj należałoby w pierwszym rzędzie szukać książek i dokumentów, ale nie ulegało również wątpliwości, że przedmiot ten pomyślano w ten sposób, by dał się otwierać i zamykać. Mógł więc zawierać jakieś strzępy informacji, które znalazłyby swoje miejsce wśród memorabiliów. Mimo to, wspomniawszy na los brata Boedullusa i innych, skropił je święconą wodą, zanim podjął próbę wyważenia wieka, i obchodził się. z reliktem przeszłości z całym poszanowaniem, jakie tylko było i możliwe, kiedy waliło się kamieniem w zardzewiałe zawiasy.

Wreszcie rozbił zawiasy i wieko odskoczyło. Z korytek wypadły małe metalowe rodzynki, które rozsypały się wśród kamieni tak, że części z nich nie da się już odzyskać, bo powpadały w szczeliny. Ale na dnie skrzynki, w przestrzeni między korytkami, ujrzał jakieś papiery! Po odmówieniu zwięzłej modlitwy dziękczynnej zebrał ile się tylko dało rozsypanych szpargałów i przykry wszy luźno skrzynkę deklem, począł piąć się po wzgórku gruzu w stronę schodów i maleńkiej plamki nieba, ściskając skrzynkę mocno pod pachą.

Kiedy wyszedł z ciemnego schronu, słońce zupełnie go oślepiło. Ledwie zwrócił uwagę na to, że niebezpiecznie pochyliło się. już ku zachodowi. Zaczął natychmiast rozglądać się za płaskim kamieniem, na który mógłby wysypać zawartość skrzynki, nie obawiając się, że jakiś drobiazg zgubi się w piasku.

Kilka minut później, zasiadłszy na popękanej płycie fundamentu, zaczął wyjmować z korytek metalowe i szklane szpargały, Były to przeważnie małe rurki z drucianym wąsem przy każdym z końców. Takie przedmioty nie były dla niego niczym niezwykłym. Zgromadzono ich trochę w małym muzeum opactwa-różnego wymiaru, koloru i kształtu. Kiedyś widział, jak szaman pogańskiego ludu ze wzgórz nosi ich cały sznur jako obrzędowy naszyjnik. Ludzie ze wzgórz myśleli o nich jako o „ częściach ciała boga”, bajecznej machina analytica, czczonej jako najmądrzejszy z bogów. Powiadali, że połykając jedną z tych rurek, szaman może zyskać „nieomylność”. Z pewnością zyskiwał w ten sposób uległość swojego ludu — chyba że któraś z połkniętych rurek okazała się trująca. Podobne drobiazgi w muzeum także były ze sobą połączone, aczkolwiek nie w kształt naszyjnika, ale w skomplikowaną i zupełnie bezsensowną gmatwaninę leżącą na dnie małego metalowego pudełka oznaczonego etykietką: „Chassis radia. Przeznaczenie niepewne”.

Na spodzie wieka zobaczył przyklejoną kartkę. Klej rozsypał się w proch, atrament wypłowiał, a papier tak sczerniał od rdzawych plam, że trudno byłoby odczytać nawet porządne pismo ręczne, to zaś było nagryzmolone byle jak. Podczas opróżniania korytek co jakiś czas zerkał badawczo na notatkę. Robiła wrażenie, że jest napisana po angielsku, ale minęło dobre pół godziny, zanim odcyfrował większość tekstu:


Carl,

Muszę złapać samolot do [nieczytelne] za dwadzieścia minut. Na Boga, zatrzymaj Em tutaj, dopóki nie dowiemy się, że jest wojna. Proszę cię, postaraj się upchnąć ją na rezerwowej liście do schronu. Nie dostałem dla niej miejsca w samolocie. Nie mów jej, dlaczego odesłałem ją z tym pudłem pełnym gratów, ale staraj sieją zatrzymać, aż dowiemy się [nieczytelne] co gorsza, jeden z zapisanych się nie stawił.

I.E.L.

PS. Zaplombuję wieko i napiszę „ściśle tajne”, żeby Em nie zajrzała do środka. Pierwsza skrzynka na narzędzia, jaka wpadła mi w ręce. Wrzuć do mojej szafki czy coś w tym rodzaju.


Bratu Franciszkowi, który był w tym momencie za bardzo podekscytowany, żeby skupić się na jakimś jednym przedmiocie, ten tekst wydał się jakimś pospiesznym bełkotem. Raz jeszcze rzucił drwiąco okiem na niechlujnie nagryzmoloną notatkę i zabrał się do usuwania przegródek na korytka, żeby dostać się do papierów na dnie skrzynki. Przegródki były umocowane na ruchomych jarzmach, najwidoczniej żeby można było rozsunąć korytka tak, by utworzyły schodki, ale sworznie dawno przerdzewiały i Franciszek doszedł do wniosku, że musi wyważyć je za pomocą krótkiego stalowego narzędzia wydobytego z jednej z przegródek.

Kiedy usunął ostatnie korytko, z wielkim szacunkiem dotknął papierów; był to cienki plik złożonych dokumentów, a jednak chodziło o skarb, albowiem uniknęły gniewnych płomieni czasów Sprostaczenia, kiedy to nawet święte pisma zwijały się, czerniały i obracały w dym, podczas gdy ciemna tłuszcza wyła i wydawała tryumfalne wrzaski. Obchodził się z papierami tak, jak powinno się obchodzić z rzeczami świętymi, osłaniając je od wiatru swoim habitem, albowiem były kruche i popękane ze starości. Miał przed sobą plik niestarannych szkiców i wykresów. Było też trochę odręcznych notatek, dwa wielkie, złożone arkusze i mała książeczka zatytułowana Memo, czyli notatnik.

Najpierw przejrzał pospiesznie notatki. Zostały nabazgrane tą samą ręką, która napisała tekst przyklejony do wieka, i charakter pisma był tak samo okropny. Funt pastrami — głosiła jedna z notatek — kraut w puszce, sześć bajgiełek — przynieść do domu dla Emmy. Inna przypominała: Pamiętać — zabrać formularz 1040, forsa dla wuja Sama. Jeszcze inna stanowiła po prostu kolumnę cyfr wraz z obwiedzioną sumą, od której odjęto następną wielkość, a na końcu obliczono procent, po czym następowało słowo „cholera!” Brat Franciszek sprawdził rachunek. Nie znalazł żadnego błędu w obliczeniach wykonanych okropnym charakterem pisma, chociaż nie był w stanie w żaden sposób wydedukować, czego te wielkości mogłyby dotyczyć.

Ze specjalnym szacunkiem obchodził się z Memo, gdyż tytuł nasuwał skojarzenie ze słowem „memorabilia”. Zanim otworzył książeczkę, przeżegnał się i odmówił Błogosławieństwo tekstów. Mała książeczka przyniosła mu rozczarowanie. Spodziewał się druku, ale znalazł tylko odręczny spis nazwisk, miejsc, cyfr i dat. Daty obejmowały ostatnią część piątej dekady i pierwszą część szóstej dekady dwudziestego wieku. Raz jeszcze utwierdził się w przekonaniu, że schron pochodzi ze schyłkowego okresu wieku oświecenia. Było to naprawdę ważkie odkrycie.

Jeden z większych, złożonych arkuszy był ciasno zwinięty i zaczął się rozsypywać, kiedy Franciszek spróbował go rozprostować. Zdołał odczytać słowa: MODEL WYŚCIGOWY, ale nic ponadto. Włożył go do skrzynki z myślą o dalszych pracach rekonstrukcyjnych i zajął się drugim złożonym dokumentem. Zagięcia były tak kruche, że ośmielił się obejrzeć jedynie jego małą część, rozchylając poszczególne kartki i zaglądając między nie.

Wyglądało to na wykres, ale wykres narysowany białymi kreskami na czarnym papierze!

Znowu poczuł dreszcz podniecenia, jaki jest przywilejem odkrywcy. Była to najwyraźniej odbitka, a w opactwie nie zachowała się ani jedna oryginalna odbitka, jeśli nie liczyć wykonanych inkaustem kopii kilku takich druków. Oryginały bowiem uległy dawno temu zniszczeniu wskutek działania światła. Franciszek nigdy przedtem nie miał do czynienia z oryginałem, aczkolwiek widział wystarczająco dużo ręcznie malowanych reprodukcji, by rozpoznać odbitkę, która, choć poplamiona i wypłowiała, pozostała po tylu wiekach czytelna dzięki całkowitym ciemnościom i niskiej wilgotności schronu. Odwrócił dokument i ogarnęła go na chwilę wściekłość. Co za idiota zbezcześcił bezcenny dokument? Całą odwrotną stronę ktoś pokrył w roztargnieniu jakimiś figurami geometrycznymi i dziecinnymi karykaturami. Co za bezmyślny wandal…!

Gniew minął po chwili zastanowienia. W czasach, kiedy popełniono ten czyn, odbitki były zapewne równie powszechne jak :chwasty, a prawdopodobny winowajca to właściciel skrzynki. Swoim własnym cieniem zasłonił druk przed słońcem i spróbował rozwinąć go trochę więcej. W dolnym prawym rogu ujrzał wydrukowany prostokąt wypełniony zwykłymi wielkimi literami, którymi wpisano tam rozmaite tytuły, daty, „numery patentów”, numery odsyłaczy i nazwiska. Jego wzrok powędrował na sam dół spisu i odczytał: PROJEKT OBWODU I.E. Leibowitz.

Zacisnął mocno powieki i potrząsnął głową, aż wydało musi( że coś w niej zagrzechotało. Potem spojrzał raz jeszcze. Słów były tu nadal, zupełnie wyraźne:


PROJEKT OBWODU I.E. Leibowitz

Raz jeszcze przebiegł wzrokiem dokument. Wśród figur geometrycznych i dziecinnych szkiców znalazł wyraźnie odbity czerwonym tuszem formularz:


ROZDZIELNIK KOPII:

□ Kierown.

□ Prod.

√ Projekt I.E. Leibowitz

□ Inż.

□ Wojsko


Nazwisko wpisane zostało wyraźnym kobiecym pismem, nie zaś pośpiesznymi bazgrołami jak w innych notatkach. Raz jeszcze spojrzał na opatrzony inicjałami podpis na wieczku: I.E.L. i r jeszcze PROJEKT OBWODU… Te same inicjały pojawiały! wszędzie.

Kwestią sporną i nadzwyczaj trudną do rozstrzygnięcia było pytanie, czy do błogosławionego założyciela zakonu, jeśli zostanie w końcu kanonizowany, trzeba się zwracać jako do święte Izaaka, czy też jako do świętego Edwarda. Niektórzy uważali nawet, że formą najwłaściwszą byłby święty Leibowitz, albowii dotychczas zwracano się do błogosławionego po nazwisku.

Beate Leibowitz, ora pro me![14] — szepnął brat Franciszek. Ręce tak mu drżały, że groziło to zniszczeniem kruchych dokumentów.

Znalazł pamiątki po świętym!

Oczywiście Nowy Rzym nie wyniósł jeszcze Leibowitza na ołtarze, ale brat Franciszek był tak dalece przekonany o jego świętości, że ważył się dodać:

— Sancte Leibowitz, ora pro me![15]

Nie bawił się w wyciąganie poprawnych, lecz jałowych wniosków logicznych; od razu doszedł do wniosku ostatecznego: od samych Niebios uzyskał potwierdzenie swojego powołania. Znalazł to, po co został, w swoim mniemaniu, posłany na pustynię. Oto znak, że ma złożyć śluby zakonne.

Zapominając o wydanych przez opata surowych napomnieniach, by nie oczekiwał, że powołanie pojawi się w jakiejś cudownej albo spektakularnej formie, nowicjusz uklęknął na piasku, zapragnął bowiem podziękować modlitwą i ofiarować kilka dziesiątków różańca w intencji starego pielgrzyma, który wskazał mu skałę prowadzącą do schronu. „Obyś szybko odnalazł swój Głos, chłopcze!” — powiedział wędrowiec. Dopiero teraz nowicjusz zaczął podejrzewać, że pielgrzym miał na myśli głos przed duże G.

Ut solius tuae voluntatis mihi cupidus sini, et vocationis tuae conscius, si digneris me vocare…

Sprawą opata jest uznać, że ten głos przemawiał językiem dostosowanym do okoliczności, nie zaś językiem przyczyny i skutku. Sprawą promotora wiary jest uznać, że Leibowitz to może wcale nie takie rzadkie nazwisko przed Potopem Płomieni i że l.E. może równie dobrze oznaczać Ichabod Ebezener, jak Izaak Edward. Dla Franciszka istniała tylko jedna możliwość.

Z odległego opactwa dobiegł ponad pustynią potrójny odgłos dzwonu, a po krótkiej przerwie dzwon zabrzmiał dziewięciokrotnie.

Angelus Domini nuntiavit Mariae[16] — odpowiedział posłusznie nowicjusz, spoglądając do góry ze zdumieniem, gdyż słońce stało się szkarłatną elipsą, która dotykała już zachodniego horyzontu. Bariera głazów wokół jamy nie była jeszcze skończona.

Natychmiast po odmówieniu Angelus włożył papiery z powrotem do zardzewiałej, starej skrzynki. Wezwanie Niebios niekoniecznie oznaczało namaszczenie do rozkazywania dzikim zwierzętom albo przyjaźń z wygłodniałymi wilkami.


Zanim zrobiło się całkiem ciemno i pojawiły się gwiazdy, naprędce sklecony schron był na tyle umocniony, na ile tylko było j to możliwe. Czas pokaże, czy zdoła oprzeć się wilkom. Próba! miała nastąpić wkrótce. Słyszał już wycia dochodzące z zachodu, Podsycił ogień, ale poza kręgiem światła padającego od ogniska panowała całkowita ciemność. Nie mógł więc zebrać dziennej porcji czerwonych owoców kaktusa, swojego jedynego pożywienia poza niedzielami, kiedy po przyjęciu Najświętszego Sakramentu z rąk mnicha przysłanego z opactwa dostawał kilka garści prażonej kukurydzy. Reguła wielkopostnego czuwania była mniej surowa niż jej praktyczne stosowanie. W tej bowiem postaci sprowadzała się do zwykłej głodówki.

Jednak tej nocy głód mniej targał Franciszkiem niż pragnienie, by czym prędzej pobiec do opactwa i rozgłosić nowinę o swoim odkryciu. Byłoby to jednak wyrzeczeniem się powołania, kiedy tylko się pojawiło. Bez względu na to, czy został powołany, czy też nie, miał wytrwać tu przez cały wielki post, czuwać, jakby nie zdarzyło się nic nadzwyczajnego.

Siedząc przy ogniu, patrzył sennie w ciemność w kierunku Schronu Opadu i próbował wyobrazić sobie wyniosłą bazylikę wystrzelającą w tym miejscu. To przyjemna fantazja, ale trudno było oczekiwać, żeby ktoś wybrał zapadły skrawek pustyni na punkt, wokół którego skupi się w przyszłości diecezja. Skoro nie bazylika, to może jakiś mniejszy kościół, kościół pod wezwaniem Świętego Leibowitza na Pustyni, otoczony ogrodem i murem, z relikwiarzem świętego przyciągającym z północy rzeki pielgrzymów z przepasanymi biodrami. „Ojciec” Franciszek z Utah pokazywałby im ruiny, a nawet wprowadzał przez właz numer dwa w splendor obszaru hermetycznego, do katakumb z czasów Potopu Płomieni, gdzie… gdzie… następnie odprawiałby mszę przed kamiennym ołtarzem kryjącym relikwie po świętym, od którego kościół wziął swe imię: Strzęp workowego płótna? Włókienko ze sznura, na którym go powieszono? Nożyczki do paznokci z zardzewiałego dna skrzynki? Albo może MODEL WYŚCIGOWY? Ale fantazje rozwiały się. Niewielkie były szansę na to, że brat Franciszek zostanie kapłanem: bracia Leibowitza nie byli zakonem misyjnym, więc potrzebowali księży wyłącznie dla samego opactwa i kilku mniejszych wspólnot mnisich w innych miejscowościach. Co więcej, święty nadal był tylko błogosławionym i nigdy nie zostanie oficjalnie kanonizowany, jeśli nie dokona paru dalszych, solidnych cudów, które wsparłyby jego beatyfikację. Beatyfikacja nie była postanowieniem nieomylnym jak kanonizacja, aczkolwiek pozwalała mnichom zakonu Leibowitza czcić swojego założyciela i patrona, wyjąwszy msze i nabożeństwa. Wydumany kościół zmalał do wymiarów przydrożnej kapliczki, rzeka pielgrzymów zmieniła się w wątłą strużkę. Nowy Rzym ma na głowie inne sprawy, jak na przykład petycja w kwestii nadprzyrodzonych darów Najświętszej Maryi Panny. Dominikanie utrzymują, że Niepokalane Poczęcie pociąga za sobą nie tylko zamieszkiwanie przez łaskę, ale także to, że Matka Boska musi mieć te nadprzyrodzone władze, które miała Ewa przed upadkiem. Niektórzy teolodzy z innych zakonów uznawali to za pobożne domniemanie, ale zaprzeczali, iżby tak musiało być, i utrzymywali, że „stworzenie” może mieć „wrodzoną niewinność”, ale nie może być wyposażone w nadprzyrodzone dary. Dominikanie przychylali się do tego, ale twierdzili jednocześnie, że ich przekonanie zawsze zawierało się, choć w sposób pośredni, w innych dogmatach, jak Wniebowzięcie (przyrodzona nieśmiertelność) oraz ochrona przed rzeczywistym grzechem (zakładająca przyrodzoną prawość), a także inne przykłady. Zajęty wyciszaniem tego sporu, Nowy Rzym najwyraźniej sprawę kanonizacji Leibowitza odłożył, żeby pokrywała się kurzem na półkach.

Zadowoliwszy się małą kapliczką ku czci błogosławionego i dorywczą strużką pielgrzymów, brat Franciszek zaczął drzemać. Kiedy się obudził, z ognia pozostały żarzące się węgle. Miał uczucie, że coś jest nie tak, jak być powinno. Czy na pewno jest zupełnie sam? Wpatrywał się, mrugając oczami, w otaczające go ciemności.

Zza czerwonych węgielków zamrugał do niego w odpowiedzi ciemny kształt wilka.

Nowicjusz wrzasnął i skoczył do kryjówki.

Kiedy już leżał drżący w norze z kamieni i krzewów, uznał, że okrzyk stanowił tylko mimowolne naruszenie reguły milczenia. Tulił do siebie metalową skrzynkę i modlił się, by dni wielkiego postu przeszły jak najszybciej, a w tym czasie wokół jego schronienia krążyły bezszelestnie stopy.

3

— …I wtedy, ojcze, niewiele brakowało, a wziąłbym chleb i ser.

— Lecz nie uczyniłeś tego?

— Nie.

— A więc nie było grzechu uczynkowego.

— Ale tak bardzo pragnąłem skosztować.

— Świadomie? Czy z rozmysłem rozkoszowałeś się tą myślą?

— Nie.

— Czy starałeś sieją odsunąć?

— Tak.

— A zatem nie było również łakomstwa w myślach. Dlaczego się z tego spowiadasz?

— Bo wtedy przestałem nad sobą panować i pokropiłem go święconą wodą.

— Coś uczynił? Dlaczego?

Ojciec Cheroki, ze stułą na szyi, patrzył na penitenta, który klęczał bokiem do niego na otwartej pustyni palonej przez promienie słoneczne. Ksiądz zastanawia} się, jak to możliwe, żeby taki młodzieniec (który jak dotąd nie wykazywał się szczególną pojętnością) znalazł okazję albo pozór okazji do grzechu, chociaż był zupełnie samotny na pustyni, daleko od wszelkich rzeczy pociągających i od wszelkiego widocznego źródła pokusy. Młodzieniec uzbrojony jedynie w różaniec, krzesiwo, nożyk i modlitewnik nie mógł tu popaść w prawie żadne kłopoty. Tak wydawało się ojcu Cherokiemu. Ale spowiedź zabrała już sporo czasu i ksiądz wolałby, żeby chłopiec wreszcie ją zakończył. Znowu dokuczał mu artretyzm, jednak ze względu na obecność Najświętszego Sakramentu ustawionego na przenośnym stoliku, który zabierał na swoje obchody, Cheroki wolał stać albo klęczeć razem z penitentem. Zapalił świecę przed małą złotą puszką zawierającą Hostię, ale płomień był zupełnie niewidoczny w blasku słońca i być może lekki wiatr już go nawet zdmuchnął.

— Ale egzorcyzmy są dozwolone w naszych czasach bez żadnego specjalnego upoważnienia od wyższych zwierzchności. Z czego więc się spowiadasz? Że wpadłeś w złość?

— Z tego też.

— Na kogoś się zagniewał? Na tego starca czy na siebie, bo niewiele brakowało, a byłbyś wziął jedzenie?

— Ja… ja nie jestem pewien.

— No więc zdecyduj się — oznajmił zniecierpliwiony ojciec Cheroki. — Oskarżasz siebie czy też nie?

— Oskarżam siebie.

— O co? — westchnął Cheroki.

— O nadużycie sakramentów w porywie gniewu.

— Nadużycie? Nie masz chyba rozumnych podstaw, żeby podejrzewać wpływy diabelskie? Po prostu wpadłeś w gniew i prysnąłeś? Tak samo, jak mógłbyś prysnąć mu w oczy atramentem?

Nowicjusz zarumienił się i zawahał, wyczuwając drwinę w głosie księdza. Spowiedź zawsze przychodziła bratu Franciszkowi z trudem. Nigdy nie umiał znaleźć właściwych słów dla swoich uchybień, a kiedy próbował przypomnieć sobie motywy swoich czynów, czuł beznadziejny zamęt w umyśle. A ksiądz ze swoim: „Albo to zrobiłeś, albo nie”, wcale mu nie pomagał, chociaż oczywiście Franciszek albo to coś zrobił, albo nie.

— Myślę, że na chwilę straciłem zmysły — powiedział wreszcie.

Cheroki otworzył usta, najwidoczniej zamierzając kontynuować ten temat, ale potem rozmyślił się.

— Rozumiem. Co dalej?

— Łakomstwo w myślach — powiedział po chwili Franciszek.

Ksiądz westchnął.

— Myślałem, że już to omówiliśmy. Czy też zdarzyło ci się raz jeszcze?

— Wczoraj. Chodzi o małą jaszczurkę, ojcze. Była w niebieskie i żółte paski i miała takie okazałe udka, grube na palec i pulchniutkie, że jąłem rozmyślać, jak też by smakowała upieczona jak kurczę, z brunatną i chrupiącą skórką i…

— No dobrze — przerwał ksiądz. Ledwie cień odrazy przemknął przez jego starczą twarz. W końcu ten chłopiec spędził mnóstwo czasu na słońcu. — Czy te myśli sprawiały ci przyjemność? Czy nie próbowałeś odsunąć od siebie pokusy?

Franciszek zaczerwienił się.

— Ja… ja próbowałem ją złapać. Ale uciekła.

— Tak więc mamy nie tylko myśli, ale również uczynek. Czy to było tylko raz?

— Tak, tylko wtedy.

— No dobrze, myślą i uczynkiem, świadomie pragnąc jeść j mięso podczas wielkiego postu. Proszę, żebyś był możliwie jak | najbardziej dokładny. Myślałem, że we właściwy sposób odbyłeś rachunek sumienia. Czy jeszcze coś?

— Mnóstwo.

Ksiądz skrzywił się. Musiał jeszcze odwiedzić kilka pustelni. Czekała go długa jazda w upale, a czuł ból w kolanach.

— Proszę, żebyś mówił najzwięźlej, jak umiesz — westchnął.

— Raz nieczystość.

— Myślą, mową czy uczynkiem?

— To ta… ten sukkub i ona…

— Sukkub? Aha, w nocy. Spałeś?

— Tak, ale…

— Czemu więc się z tego spowiadasz?

— Ze względu na to, co było potem.

— A co było potem? Po czym? Kiedy się obudziłeś?

— Tak. Nadal o niej myślałem. Od nowa sobie wszystko wyobrażałem.

— Dobrze, lubieżne myśli podsycane z rozmysłem. Żałujesz?

Co dalej?

Były to wszystko zupełnie zwykłe rzeczy, jakich wysłuchuje się w nieskończoność od kolejnych postulantów i nowicjuszy i ojcu Cherokiemu wydawało się, że brat Franciszek powinien zdobyć się przynajmniej na to, żeby raz, dwa, trzy wymienić swoje grzechy w przejrzyście uporządkowany sposób, bez popędzania i ciągnięcia za język. Miało się wrażenie, że Franciszkowi z trudem przychodzi ująć w słowa to, co chce powiedzieć. Ksiądz czekał.

— Wydaje mi się, że zstąpiło na mnie, ojcze, powołanie, ale… — Franciszek zwilżył spękane wargi i wpatrywał się w jakiegoś robaka na skale.

— Doprawdy? — Głos Cherokiego był bezbarwny.

— Tak. Tak myślę, czy jednak byłoby grzechem, ojcze, że kiedy pierwszy raz na mnie spłynęło, myślałem dosyć pogardliwie o odręcznym piśmie?

Cheroki zamrugał. Odręczne pismo? Powołanie? Co to za pytania…? Przez chwilę studiował pełen powagi wyraz twarzy nowicjusza, a następnie zmarszczył brwi.

— Czy przekazywaliście sobie jakieś listy z bratem Alfredem? — spytał złowieszczo.

— Och nie, ojcze.

— O czyim więc piśmie opowiadasz?

— Błogosławionego Leibowitza.

Cheroki popadł w zamyślenie. Czy w zbiorze starych dokumentów opactwa przetrwał jakiś tekst zapisany ręką założyciela zakonu? Jakaś kopia oryginału? Po chwili zastanowienia doszedł do wniosku, że owszem, zachowały się jakieś strzępy, przezornie przetrzymywane pod kluczem.

— Czy masz na myśli coś, co wydarzyło się w opactwie?

Zanim tutaj przybyłeś?

— Nie, ojcze. To się zdarzyło właśnie tutaj… — Skinął głową w lewą stronę. — Trzy sterty dalej, koło wysokiego kaktusa.

— Powiadasz, że wiąże się to z twoim powołaniem?

— Tttak, ale…

— Oczywiście — rzekł ostro Cheroki — nie próbujesz mi wmówić, że otrzymałeś od błogosławionego Leibowitza, który wszak nie żyje, bagatelka, od sześciuset lat, odręcznie napisane zaproszenie do przyjęcia uroczystych ślubów? A ty, hmmm… użaliłeś się nad jego charakterem pisma? Wybacz, ale takie właśnie miałem wrażenie.

— No, chodzi właśnie o coś w tym rodzaju, ojcze.

Cheroki coś zabełkotał. Zaniepokojony brat Franciszek wydobył z rękawa skrawek papieru i podał go kapłanowi. Papier był łamliwy wskutek upływu czasu i poplamiony. Atrament wyblakł.

— „Funt pastrami — przeczytał ojciec Cheroki, potykając się przy niektórych niezwykłych słowach — kraut w puszce, sześć bajgiełek — przynieść do domu dla Emmy”. — Przez kilka sekund przyglądał się uważnie bratu Franciszkowi. — Kto to napisał?

Franciszek odpowiedział.

Cheroki zastanowił się znowu.

— Jest rzeczą niemożliwą, żebyś w tym stanie mógł się należycie wyspowiadać. I byłoby z mojej strony niewłaściwe, gdybym udzielił ci rozgrzeszenia, kiedy nie jesteś przy zdrowych zmysłach. — Widząc, że Franciszek drgnął, kapłan dotknął uspokajająco jego ramienia. — Nie martw się, synu, pomówimy o tym, kiedy poczujesz się lepiej. Wtedy wysłucham twojej spowiedzi. Teraz zaś… — Spojrzał nerwowo na puszkę z Eucharystią. — Chcę, byś zabrał swoje rzeczy i natychmiast wrócił do opactwa.

— Ale, ojcze, ja…

— To rozkaz — oznajmił ksiądz bezbarwnym głosem — masz wrócić natychmiast do opactwa.

— Tttak, ojcze.

— Nie udzielę ci rozgrzeszenia, ale możesz odmówić porządny akt skruchy i tak czy owak ofiarować dwie dziesiątki różańca. Czy pragniesz mojego błogosławieństwa?

Nowicjusz skinął głową, powstrzymując łzy. Kapłan pobłogosławił go, wstał, przyklęknął przed Sakramentem, okrył złote naczynie i przypiął je do łańcucha zawieszonego na szyi. Schował do kieszeni świecę, złożył stolik i umocował go rzemieniami za siodłem. Obdarzył Franciszka ostatnim uroczystym skinieniem, a następnie dosiadł wierzchowca i ruszył na dalszy objazd wielkopostnych pustelni. Franciszek siedział na gorącym piasku i płakał.

Wszystko byłoby proste, gdyby mógł zaprowadzić księdza do krypty i pokazać mu starożytne pomieszczenie, gdyby mógł rozłożyć skrzynkę i pokazać całą jej zawartość, a także znak, jaki pielgrzym zrobił na skale. Ale kapłan miał ze sobą Eucharystię i nie można go było skłaniać do tego, by zsuwał się na czworakach do wypełnionego gruzem podziemia albo szperał w zawartości starego pudła i wchodził w dyskusje na temat archeologii. Franciszek wiedział dobrze, co robi. Wizyta miała z natury rzeczy charakter uroczysty, dopóki Cheroki nosi przy sobie puszkę z chociaż jedną Hostią, ale kiedy puszka opustoszeje, będzie można odbyć z nim rozmowę bez żadnych ceremonii. Nie mógł mieć żalu o to, że ojciec Cheroki pochopnie doszedł do wniosku, iż brat Franciszek postradał zmysły. Był nieco oszołomiony od słońca i trochę się jąkał. Nie raz okazywało się, że jakiś nowicjusz, który wrócił z czuwania, jest niespełna zmysłów.

Nie ma wyjścia, trzeba posłusznie wrócić do opactwa.

Raz jeszcze zajrzał do schronu, żeby przekonać się, że wszystko zdarzyło się naprawdę, a potem poszedł po skrzynkę. Zanim pozbierał do niej rozsypane rzeczy i przygotował się do wyruszenia, zobaczył na południowym wschodzie obłoczek kurzu świadczący, że zaraz dotrze tu z opactwa zaopatrzenie w wodę i kukurydzę. Postanowił zaczekać.

Ujrzał trzy osiołki i mnicha wyłaniającego się z obłoku kurzu. Osioł idący na przedzie uginał się pod ciężarem brata Finga. Pomimo opuszczonego kaptura Franciszek po zgarbionych ramionach i długich włochatych goleniach, które zwieszały się po obu stronach osła, tak że sandały jeźdźca prawie wlokły się po ziemi, poznał pomocnika kucharza. Zwierzęta podążające z tyłu obładowane były małymi workami z kukurydzą i bukłakami z wodą.

— Maluś-maluś, świnki! — wołał Fingo, przykładając do ust dłonie zwinięte w kształt torebki, tak że okrzyk przyzywający do koryta niósł się daleko wśród ruin; jakby mnich nie widział Franciszka czekającego przy ścieżce. — Maluś-maluś! O, jesteś, Franciszku! Myślałem, że to góra kości. Widzę, że musimy trochę cię utuczyć dla wilków. Zapraszam na niedzielne pomyje. Jak się żyje pustelnikowi? Myślisz, że polubisz ten sposób życia? Uwaga, tylko jeden bukłak i jeden worek kukurydzy. I bacz na kopyta Malicji. Jest w okresie rui i tylko figle jej w głowie. Kopnęła właśnie Alfreda, trzask, prosto w kolano. Ostrożnie! — Brat Fingo odgarnął kaptur do tyłu i zarechotał, patrząc, jak nowicjusz i Malicja starają się zająć jak najkorzystniejszą pozycję.

Fingo był bez wątpienia najbrzydszym z żyjących ludzi, a kiedy się śmiał, rozległa panorama różowych dziąseł i ogromnych zębów stosownej barwy niewiele przydawała mu powabu. Był poczciwy, a takiego kogoś trudno nazwać potworem. Stanowił typ genetyczny dosyć pospolity w Minnesocie, skąd pochodził. Zmiany polegały na łysinie oraz bardzo nierównym rozkładzie melaniny, tak że gruzłowata powłoka cielesna mnicha była mozaiką krwistej czerwieni i czekoladowych placów na białym tle. Jednak niezmiennie dobry humor tak kompensował wygląd, że po kilku minutach przestawało się dostrzegać całą brzydotę, a po dłuższej znajomości plamy na ciele brata Finga wydawały się czymś równie zwyczajnym, jak na srokatym kucyku. To, co mogłoby wydać się odrażające, gdyby był ponury, stawało się prawie ozdobą jak szminka u błazna, którego wita radosny śmiech. Fingo został przydzielony do kuchni za karę i prawdopodobnie czasowo. Umiał rzeźbić w drewnie i normalnie pracował w warsztacie stolarskim. Ponieważ jednak wskutek jego uporu doszło do incydentu w związku z figurą świętego Leibowitza, którą pozwolono mu wyrzeźbić, opat przeniósł go do kuchni, aż do chwili, kiedy okaże się, iż praktykowanie pokory nie jest mu obce. Przez ten czas nie dokończona figura błogosławionego czekała w warsztacie.

Uśmiech na wargach Finga zaczął zamierać, gdyż mnich zobaczył zachowanie nowicjusza, kiedy ten zdejmował ziarno i wodę z miotającego się oślego zadka.

— Wyglądasz jak chora owca, chłopcze — powiedział penitentowi. — W czym rzecz? Czy ojciec Cheroki znowu miał jeden z tych swoich napadów niemrawej wściekłości?

Brat Franciszek potrząsnął głową.

— Nic o tym nie wiem.

— Co się więc stało? Czy naprawdę jesteś chory?

— Rozkazał mi wrócić do opactwa.

— Cooo? — Fingo przerzucił włochaty goleń przez grzbiet osła i zeskoczył te kilka centymetrów oddzielających go od ziemi. Pochylił się nad bratem Franciszkiem, poklepał go mięsistą dłonią po ramieniu i zajrzał mu w twarz.

— O co chodzi, żółć go zalała?

— Nie, myśli, że jestem… — Franciszek puknął się w czoło i wzruszył ramionami. Fingo roześmiał się.

— No cóż, to prawda. Ale przecież wszyscy o tym wiemy. Dlaczego cię odsyła?

Franciszek opuścił wzrok na skrzynkę stojącą u jego stóp.

— Znalazłem parę rzeczy, które należały do błogosławionego Leibowitza. Zacząłem mu o tym mówić, ale nie uwierzył. Nie pozwolił mi wyjaśnić. I…

— Co znalazłeś? — Fingo uśmiechnął się z niedowierzaniem, a następnie ukląkł i otworzył skrzynkę, podczas gdy nowicjusz przyglądał mu się z niepokojem. Mnich pogrzebał jednym palcem w wąsatych cylindrach i cicho gwizdnął.

— Talizmany pogan ze wzgórz, prawda? To stare, Franciszku, to bardzo stare. — Rzucił okiem na napis na wieczku. — Co to za żarty? — spytał, patrząc spode łba na nieszczęsnego nowicjusza.

— Angielski sprzed potopu.

— Nigdy się go nie uczyłem poza tym, co śpiewamy w chórze.

— To pisane ręką samego błogosławionego.

— To? — Brat Fingo przenosił spojrzenie z tekstu na brata Franciszka i z powrotem na tekst. Nagle pokiwał głową, zatrzasnął z powrotem wieczko i wstał. Na jego twarzy pojawił się sztuczny uśmiech. — Może ojciec miał rację. Lepiej wróć i niech brat aptekarz uwarzy ci specjału z muchomorów. Masz gorączkę, braciszku.

Franciszek wzruszył ramionami.

— Być może.

— Gdzie to znalazłeś?

— Tam, parę stert dalej. Uniosłem kilka głazów. Była tam pieczara i odkryłem całe podziemie. Sam zobacz.

Fingo potrząsnął głową.

— Czeka mnie jeszcze długa jazda.

Franciszek chwycił skrzynkę i ruszył w stronę opactwa, a Fingo podszedł do swojej oślicy, ale po kilku zaledwie krokach nowicjusz zatrzymał się i krzyknął:

— Bracie Nakrapiany, czy zechcesz mi poświęcić dwie minuty?

— Być może — odparł Fingo. — O co chodzi?

— Po prostu pójdź tam i zajrzyj do dziury.

— Po co?

— Będziesz mógł o niej powiedzieć ojcu Cherokiemu, jeśli jest tak, jak mówiłem.

Fingo zastygł z nogą na pół już przełożoną przez grzbiet osła.

— Co tam! — Cofnął nogę. — Dobrze. Jeśli nic nie ma, powiem parę słów, ale tobie.

Franciszek patrzył przez chwilę, jak Fingo kroczy, kołysząc się na nogach, i znika z pola widzenia wśród stert gruzu, a następnie odwrócił się i powlókł pokrytą kurzem ścieżką w stronę opactwa, od czasu do czasu chrupiąc kukurydzę i popijając z bukłaka. Raz i drugi spojrzał do tyłu. Fingo zniknął na znacznie dłużej niż na dwie minuty. Franciszek przestał już wyglądać jego ponownego ukazania się, kiedy usłyszał odległy wrzask dochodzący z ruin, które zostawił za sobą. Odwrócił się. Dojrzał w oddali postać rzeźbiarza stojącego na szczycie jednej ze stert. Fingo wymachiwał rękami i energicznie kiwał głową na znak potwierdzenia. Franciszek także mu pomachał i znużonym krokiem ruszył swoją drogą.

Dwa tygodnie prawie zupełnej głodówki zrobiły swoje. Po przejściu paru kilometrów zaczął chwiać się na nogach. Kiedy od opactwa dzielił go jeszcze kilometr, zemdlał obok drogi. Było późne popołudnie, gdy ojciec Cheroki, wracając ze swojego objazdu, zauważył leżącego młodzieńca, więc czym prędzej zlazł z kobyły i zaczął polewać mu twarz wodą i po jakimś czasie przywrócił Franciszkowi przytomność. W drodze powrotnej do opactwa Cheroki spotkał osły z zaopatrzeniem i przystanął, żeby wysłuchać sprawozdania Finga, który potwierdził odkrycie brata Franciszka. Kapłanowi nie chciało się wierzyć, by Franciszek mógł znaleźć coś naprawdę wartościowego, ale teraz pożałował zniecierpliwienia, jakie okazał chłopcu. Kiedy zauważył na drodze skrzynkę leżącą wraz z na pół rozsypaną zawartością i rzucił okiem na napis na wieczku — podczas gdy Franciszek siedział jeszcze, oszołomiony i z zamętem w głowie, na poboczu — doszedł do wniosku, że. lepiej byłoby, gdyby poprzednie bredzenie chłopca można było uznać za wytwór romantycznej imaginacji, nie zaś za szaleństwo lub błąd. Nie zwiedził krypty ani nie zbadał dokładniej zawartości skrzynki, ale było rzeczą oczywistą, że chłopiec raczej źle zinterpretował rzeczywiste wydarzenia, niż wyspowiadał się z halucynacji.

— Możesz dokończyć spowiedzi, jak tylko wrócimy — powiedział łagodnie nowicjuszowi, pomagając mu wdrapać się na zad kobyły. — Myślę, że udzielę ci rozgrzeszenia, jeśli tylko nie będziesz upierał się przy tym, że osobiście komunikujesz się ze świętym. Dobrze?

Brat Franciszek był w tym momencie zbyt słaby, żeby upierać się przy czymkolwiek.

4

— Uczyniłeś dobrze — mruknął wreszcie opat. Powoli przechadzał się po swoim gabinecie przez jakieś pięć minut, a jego szeroka, mięsista, chłopska twarz zmarszczyła się groźnie. Ojciec Cheroki wiercił się przez cały ten czas niespokojnie na brzeżku krzesła. Żaden z nich nie odezwał się ani słowem, odkąd Cheroki wszedł do izby, wezwany przez zwierzchnika. Cheroki lekko drgnął, kiedy opat Arkos w końcu wymamrotał te słowa.

— Uczyniłeś dobrze — powtórzył opat, przystając na środku izby i zerkając ukradkiem na przeora, który w końcu odprężył się nieco. Była prawie północ i Arkos zamierzał już przespać się godzinę albo dwie przed jutrznią i laudą. Mokry jeszcze i rozczochrany po kąpieli w beczce, przypominał Cherokiernu niedźwiedzia-upiora, który nie do końca zamienił się w człowieka. Miał na sobie suknię ze skóry kojota i jedyną aluzję do pełnionej funkcji stanowił pektorał, który zwieszał się w gęstwinie czarnego futra na piersi i pobłyskiwał w świetle świec za każdym razem, kiedy opat obracał się w stronę biurka. Mokre włosy opadały mu na czoło i z tą swoją krótką, sterczącą brodą, ubrany w skórę kojota, wyglądał w tym momencie nie jak ksiądz, ale jak wódz, z którego po ostatnim szturmie nie opadł jeszcze bitewny zapał, więc stara się nad sobą zapanować. Ojciec Cheroki, który pochodził z Denver, z rodziny wielkopańskiej, miał skłonność do sztywnego reagowania na urzędowe godności i do przemawiania z wielką uprzejmością do symbolu urzędu, nie pozwalając sobie na dostrzeganie człowieka, który ten symbol nosi; pod tym względem naśladował obyczaje dworskie sprzed wielu setek lat. Tak zatem ojciec Cheroki zawsze podtrzymywał formalnie serdeczne stosunki z pierścieniem i pektorałem, z urzędem swojego opata, ale starał się możliwie najmniej dostrzegać Arkosa jako człowieka. W obecnych okolicznościach było to dosyć trudne, gdyż wielebny ojciec Arkos wyszedł dopiero co z kąpieli i stąpał bosymi stopami po swoim gabinecie. Najwyraźniej przycinał właśnie nagniotek i zrobił to zbyt głęboko: jeden z palców u nogi krwawił. Cheroki starał się tego nie dostrzegać, ale poczuł się bardzo skrępowany.

— Czy wiesz, o czym mówię? — warknął niecierpliwie Arkos.

Cheroki zawahał się.

— Czy zechciałbyś, ojcze opacie, powiedzieć to wyraźniej, być może bowiem sprawa ma jakiś związek z czymś, o czym słyszałem tylko na spowiedzi?

— Co? Ach, dobrze. Jestem zupełnie zbity z pantałyku! Wysłuchałeś jego spowiedzi, zupełnie o tym zapomniałem. No więc każ mu wszystko powtórzyć, abyś mógł o tym mówić, chociaż Bóg wie, że to i tak rozniosło się już po opactwie. Nie, nie szukaj go teraz. Powiem ci, a ty nie odpowiadaj na nic, co jest pod pieczęcią milczenia. Czy widziałeś to wszystko? — Opat Arkos machnął ręką w stronę stołu, na który wyrzucono w celu zbadania zawartość skrzynki przyniesionej przez brata Franciszka.

Cheroki skinął bez pośpiechu.

— Rozsypał to obok drogi, kiedy upadł. Pomogłem przy zbieraniu, ale nie przyjrzałem się zbyt uważnie.

— Czy wiesz, co to jest w jego mniemaniu?

Ojciec Cheroki odwrócił spojrzenie w bok. Robił wrażenie, jakby nie słyszał pytania.

— No dobrze, dobrze — mruknął opat. — Nieważne, co on utrzymuje. Po prostu przyjrzyj się uważnie i sam powiedz, co o tym myślisz.

Cheroki podszedł i pochylił się nad stołem, by dokładnie, jeden po drugim, obejrzeć dokumenty, a w tym czasie opat krążył po f izbie i przez cały czas mówił niby do księdza, ale w istocie do samego siebie.

— To niemożliwe! Uczyniłeś dobrze, przysyłając go z powrotem, zanim odkrył coś więcej. Ale oczywiście nie to jest najgorsze., Najgorszy jest ten starzec, o którym chłopak bajdurzy. To już l gruba przesada. Nic nie może bardziej zaszkodzić sprawie niż cały potok nieprawdopodobnych „cudów”. Parę rzeczywistych przypadków, jak najbardziej! Trzeba ustalić, że orędownictwo błogosławionego przejawia cechy cudu, jeśli ma dojść do kanonizacji. Byle nie było tego za dużo! Pomyśl o błogosławionym Changu, który został beatyfikowany dwa wieki temu, ale nie doczekał się kanonizacji. Dlaczego? Jego zakon zbyt o to zabiegał — oto cała odpowiedź. Za każdym razem, kiedy ktoś zakaszlał, mieliśmy cudowne uzdrowienie przez błogosławionego. Wizje w podziemiach, wywoływanie duchów w dzwonnicy; bardziej to przypomina niesamowite opowieści niż spis cudownych przypadków, Może dwa albo trzy cuda były rzeczywiście pełnowartościowe, ale kiedy jest tyle plew… No co?

Ojciec Cheroki podniósł wzrok. Zaciśnięte na krawędzi stołu palce pobielały mu i na twarzy odmalowało się napięcie. Robił wrażenie, jakby nie słuchał.

— Słucham, ojcze opacie?

— Rzecz w tym, że to samo może przytrafić się w tym wypadku — oznajmił opat i podjął swój spacer tam i z powrotem.

— W zeszłym roku mieliśmy brata Noyona i jego cudowny sznur wisielca. Ha! A rok wcześniej brat Smirnov został w tajemniczy sposób uzdrowiony z podagry. I to jak? Przez dotknięcie prawdopodobnej relikwii naszego błogosławionego Leibowitza, powiadają młodzi prostacy. A teraz ten Franciszek spotyka pielgrzyma ubranego w co? Ubranego w spódniczkę z tegoż worka, w który odziali błogosławionego Leibowitza, zanim go powiesili A czym był przepasany? Sznurem. Jakim sznurem? No, zupełnie takim samym… — Przerwał i spojrzał na Cherokiego. — Widz?

z twojej zmieszanej miny, żeś jeszcze o tym nie słyszał? Nie? No dobrze, nie możesz odpowiedzieć. Nie, nie, Franciszt k tego nie powiedział. Powiedział tylko… — Opat Arkos starał się, by jego zwykle gruby głos zabrzmiał falsetem. — Brat Franciszek powiedział tylko… „Spotkałem małego staruszka, pomyślałem, że to pielgrzym zmierzający do opactwa, zdążał w tę właśnie stronę i był ubrany w konopny worek związany kawałkiem sznura. I zrobił znak na skale, i znak wyglądał tak”.

Arkos wydobył kawałek pergaminu z kieszeni swojej skórzanej sukni i w świetle świec podsunął go pod oczy Cherokiemu. Nadal, choć z niewielkim powodzeniem, starał się naśladować brata Franciszka:

— „I nie umiałem wymyślić, co chciał przez to powiedzieć. A czy ty wiesz?”

Cheroki spojrzał na symbol i potrząsnął głową.

— Nie pytałem ciebie — zagrzmiał swym normalnym głosem. — To powiedział Franciszek. Ja też nie wiedziałem.

— A teraz wiesz?

— Teraz wiem. Ktoś to obejrzał. To lamed, a to sodę. Litery hebrajskie.

— Sade lamed?

— Nie. Z prawa na lewo. Lamed sodę. Dźwięki „l” i ,,tz”. Gdyby były zaznaczone samogłoski, mogłoby to być „loots”, „lots”, „lets”, „latz”, „litz” — coś w tym rodzaju. Jeśli między tymi dwoma znakami byłyby jakieś litery, mogłoby to brzmieć mniej więcej jak Llll… zgadnij kto?

— Leibo… No nie!

— Ależ tak. Franciszek o tym nie pomyślał. Ale pomyślał kto inny. Brat Franciszek nie pomyślał o kapturze z worka i wisielczym sznurze. Ale jeden z jego kolegów, owszem. Co więc się dzieje? Cały nowicjat aż huczy dzisiejszej nocy od słodkich opowieści, jak to brat Franciszek spotkał samego błogosławionego, a błogosławiony zaprowadził chłopaka do miejsca, gdzie były te wszystkie szpargały, i oznajmił mu, że znajdzie swoje powołanie.

Cheroki z niepokojem zmarszczył brwi.

— Czy brat Franciszek tak twierdzi?

— Nieee! — wrzasnął Arkos. — Czyż nie słuchałeś? Franciszek nic takiego nie powiedział. Na Boga, chciałbym, bo wtedy miałbym gałgana w saku! Ale on opowiada wszystko słodziutko i po prostu, dosyć głupkowato w istocie, słuchaczom zaś pozostawia wyciąganie wniosków. Ja sam z nim nie rozmawiałem. Wysłałem rektora memorabiliów, żeby wyłuskał z niego całą opowieść.

— Myślę, że lepiej byłoby porozmawiać z bratem Franciszkiem — szepnął Cheroki.

— No to z nim porozmawiaj! Kiedy tu przyszedłeś, ciągle jeszcze zastanawiałem się, czy upiec cię żywcem czy nie. Za to, oczywiście, żeś go tu przysłał. Gdybyś pozostawił go na pustyni, cała ta gadanina nie dotarłaby do opactwa. Ale z drugiej strony, gdyby tam został, trudno sobie wyobrazić, co jeszcze wykopałby z tej piwnicy. Myślę więc, że w sumie uczyniłeś dobrze.

Cheroki, który podejmując decyzję, bynajmniej nie kierował się takimi względami, uznał, że milczenie będzie najwłaściwszym zachowaniem.

— Zobacz się z nim — burknął opat. — A potem przyślij go do mnie.


Była mniej więcej dziewiąta tego jasnego, poniedziałkowego ranka, kiedy brat Franciszek zapukał nieśmiało do drzwi gabinetu opala. Fakt, że wyspał się porządnie na twardym sienniku swojskiej celi, a potem zjadł całkiem niezwykłe śniadanie, być może nie dokonał cudu, jeśli chodzi o wygłodniałą tkankę, ani nie uwolnił całkowicie jego głowy od skutków porażenie słonecznego, ale ten względny luksus przywrócił mu wystarczającą jasność umysłu, by dostrzegł, iż ma realne powody do lęku. Był nawet przerażony, tak że pierwsze stuknięcie w drzwi opata było niedosłyszalne. Nie usłyszał go nawet Franciszek. Po kilku minutach zebrał całą swoją odwagę i zastukał raz jeszcze.

Benedicamus Domino[17].

Deo? Gratias?[18] — zapytał Franciszek.

— Wejdźże, wejdźże, mój chłopcze! — zawołał uprzejmy głos i nowicjusz przez kilka sekund trwał pogrążony w zdumieniu, zanim rozpoznał wszechwładnego opata.

— Przekręć małą klamkę, mój synu — doradził ten sam przyjazny głos, kiedy brat Franciszek stał przez chwilę skamieniały z ręką gotową do dalszego stukania.

— Taaak… — Franciszek ledwie dotknął klamki, ale przeklęte drzwi i tak się otworzyły. Miał nadzieję, że będą mocno zamknięte.

— Czyś posłał po mnie, panie? — zakwilił nowicjusz. Opat Arkos wydął wargi i skinął majestatycznie.

— Mmmm, tak, pan twój i opat posłał po ciebie. Wejdźże więc i zamknij za sobą drzwi.

Brat Franciszek zamknął drzwi i stał drżący pośrodku izby. Opat bawił się wąsatymi przedmiotami ze starej skrzynki.

— A może uważasz, że bardziej stosowne byłoby — rzekł opat Arkos — żebyś ty przywołał wielebnego ojca opata? Cieszysz się wszak wielkimi względami Opatrzności i stałeś się nader sławny, co?

— Hę, hę? — roześmiał się pytająco brat Franciszek. — Ach nie, panie mój i opacie.

— Nie zaprzeczasz, żeś zyskał w ciągu nocy sławę? Że Opatrzność wybrała cię, byś znalazł to… — Szerokim gestem wskazał na szczątki rozsypane na stole. — Tę skrzynkę pełną gratów, jak bez wątpienia słusznie nazwał ją poprzedni właściciel?

Nowicjusz jąkał się beznadziejnie, ale jakoś zdołał zebrać się w sobie i przywołać na wargi uśmiech.

— Masz siedemnaście lat i jesteś nieokrzesanym głupcem, czyż nie?

— To bez wątpienia prawda, panie.

— Czym uzasadnisz swą wiarę, że zostałeś powołany do życia zakonnego?

— Niczym, magister meus.

— Ach tak? A zatem czujesz, że nie masz powołania?

— Och nie, mam — zachłysnął się nowicjusz.

— Ale nie potrafisz tego w żaden sposób uzasadnić?

— Nie.

— Ty mały bałwanie, pytam o twoje powody. Jeśli nie przedstawisz żadnego, uznam, żeś gotów zaprzeczyć, iż byś spotkał kogokolwiek na pustyni tamtego dnia, kiedyś bez niczyjej pomocy natknął się na te… na te graty w skrzynce, to zaś, co powiadają inni, jest tylko bredzeniem w gorączce!

— Och nie, dom Arkosie.

— Co nie?

— Nie mogę zaprzeczyć temu, co widziałem na własne oczy, wielebny ojcze.

— Tak zatem spotkałeś anioła… a może świętego… ? a może kogoś, kto jeszcze nie jest świętym…? on zaś pokazał ci, gdzie masz zajrzeć?

— Nie mówiłem, że był…

— I to pozwala ci wierzyć, że masz naprawdę powołanie, czy tak? Że ten, ten… powiedzmy, ta istota… powiedziała ci, że usłyszysz głos, oznaczyła kamień swoimi inicjałami i oznajmiła, że tego właśnie szukasz, a kiedy zajrzałeś pod spód… te graty tam były. Co?

— Tak, dom Arkosie.

— Co myślisz o swojej ohydnej próżności?

— Ohydna próżność jest zawsze niewybaczalna, panie mój i nauczycielu.

— Wyobrażać sobie, że jest się dość ważnym, by popełnić coś niewybaczalnego, to jeszcze większa próżność — warknął władca opactwa.

— Panie mój, jestem naprawdę robakiem.

— Doskonale, musisz jedynie zaprzeczyć temu fragmentowi o pielgrzymie. Wiesz przecież, że nikt poza tobą nie widział takiej osoby. Jeśli dobrze rozumiem, miał podążać w stronę opactwa? A nawet powiedział, że być może się tu zatrzyma? Wypytywał o opactwo? Czy tak? A gdzie by zniknął, gdyby istniał naprawdę? Nikt taki się tutaj nie zjawił. Brat, który pełnił wówczas obowiązki na wieży strażniczej, nikogo nie widział. I co? Czy raczysz teraz przyznać, że był wytworem twojej fantazji?

— Gdyby nie było naprawdę dwóch znaków na tej skale, gdzie on… wtedy mógłbym pewnie…

Opat przymknął oczy i wydał pełne znużenia westchnienie.

— Znaki tam są, choć ledwie widoczne — przyznał. — Mogłeś je sam narysować.

— Nie, panie mój.

— Czy przyznasz, że to stare stworzenie wzięło się z twojej wyobraźni?

— Nie, panie mój.

— Doskonale, czy wiesz zatem, co się teraz stanie?

— Tak, wielebny ojcze.

— A zatem przygotuj się.

Nowicjusz, drżąc, zebrał cały habit wokół talii i pochylił się nad stołem. Opat wydobył z szuflady grubą linijkę z drzewa orzechowego, spróbował ją na swojej dłoni, a następnie grzmotnął Franciszka w pośladki.

Deo gratias! — odpowiedział posłusznie nowicjusz i zachłysnął się powietrzem.

— Czy zmienisz swoją postawę, chłopcze?

— Wielebny ojcze, nie mogę zaprzeć się…

Pac!

— Deo gratias!

Pac!

Deo gratias!

Dziesięciokrotnie powtórzyła się prosta, ale jakże bolesna litania, i dziesięciokrotnie brat Franciszek z jękiem dziękował niebiosom za dotkliwe pouczenie o cnocie pokory — zgodnie z tym, czego po nim oczekiwano. Po dziesiątym uderzeniu opat przerwał. Brat Franciszek stał na czubkach palców i lekko się chwiał. Łzy ciekły mu spod zaciśniętych powiek.

— Mój drogi bracie Franciszku — rzekł opat Arkos — czy jesteś całkiem pewny, żeś widział starca?

— Całkiem — zapiszczał Franciszek, gotując się do dalszego ciągu chłosty.

Opat Arkos przyjrzał się z zaciekawieniem młodzieńcowi, a następnie obszedł stół i usiadł, mrucząc coś pod nosem. Przez chwilę wpatrywał się w kawałek pergaminu z literami.

— Kim mógł on być twoim zdaniem? — zapytał z roztargnieniem.

Brat Franciszek otworzył oczy, wskutek czego przez moment spływały z nich łzy.

— No cóż, przekonałeś mnie, chłopcze, ale tym gorzej dla ciebie.

Franciszek nic nie powiedział, ale modlił się w duszy, żeby nie za często pojawiała się konieczność przekonywania zwierzchnika, że nie kłamie. W odpowiedzi na zniecierpliwiony gest opata opuścił suknię.

— Możesz usiąść — przyzwolił opat, który przemawiał teraz tonem niedbałym, a nawet jowialnym.

Franciszek podszedł do wskazanego krzesła, przykucnął, jakby chciał usiąść, ale skrzywił się i stał dalej.

— Jeśli wielebny ojciec opat pozwoli…

— No dobrze, stój zatem. Zresztą nie zatrzymam cię długo. Masz dokończyć swoje czuwanie. — Przerwał, bo zobaczył, że twarz nowicjusza rozjaśniła się nieco. — O nie! — warknął. — Nie udasz się w to samo miejsce. Zamienicie się pustelniami z bratem Alfredem i nigdy już nie zbliżysz się do tych ruin. Co więcej, nakazuję ci nie rozmawiać o tej sprawie z nikim poza spowiednikiem i mną, aczkolwiek Bóg jeden wie, ile szkody już narobiłeś. Czy wiesz, coś rozpętał?

Brat Franciszek potrząsnął głową.

— Wczoraj była niedziela, wielebny ojcze, więc nie obowiązywało nas milczenie i podczas rekolekcji odpowiadałem po prostu na pytania kolegów. Myślałem…

— Rzecz w tym, że twoi koledzy wymyślili bardzo zgrabne wyjaśnienie tych faktów, mój drogi synu. Czy wiedziałeś, że spotkałeś wtedy błogosławionego Leibowitza we własnej osobie?

Franciszek patrzył przez chwilę z miną wyrażającą zakłopotanie, a potem znowu potrząsnął głową.

— Och nie, panie mój i opacie. Jestem pewny, że nie. Błogosławiony męczennik nigdy by czegoś takiego nie zrobił.

— Czego takiego by nie zrobił?

— Nie ścigałby nikogo i nie próbował uderzyć go kijem, który miał na końcu nabity gwóźdź.

Opat otarł dłonią usta, żeby ukryć mimowolny uśmiech. Udało mu się po chwili przybrać wyraz twarzy świadczący o zamyśleniu.

— Och, o tym też nie wiedziałem. Ścigał ciebie, prawda? Tak myślałem. Czy o tym też opowiedziałeś swoim kolegom z nowicjatu? Tak, prawda? A widzisz, oni jednak nie pomyśleli, że to wyklucza możliwość, iżby mogło chodzić o błogosławionego we własnej osobie. Otóż wątpię, by znalazło się dużo osób, które błogosławiony ścigałby z kijem, ale… — przerwał, bo nie był w stanie powstrzymać śmiechu na widok twarzy nowicjusza. — No dobrze, synu… ale, jak myślisz, kim on mógł być?

— Pomyślałem, wielebny ojcze, że może to pielgrzym pragnący odwiedzić nasze sanktuarium.

— Nie jest to jeszcze sanktuarium i nie powinieneś używać takiego określenia. Zresztą on go bynajmniej nie użył. I nie przekroczył naszej bramy, chyba że strażnik usnął. A nowicjusz, który pełnił straż, zaprzecza, iżby spał, aczkolwiek przyznaje, że był owego dnia senny. Co ty na to?

— Jeśli można, wielebny ojcze, to ja też parę razy pełniłem straż.

— No i?

— W słoneczny dzień wszystko zamiera poza sępami i po kilku godzinach zaczyna się patrzeć na sępy.

— Patrzyłeś na sępy, czyż nie tak? Jak więc miałbyś patrzeć na szlak?

— A kiedy patrzy się zbyt długo na niebo, popada się w odrętwienie, nie zasypia się do końca, ale jest tak, jakby człowiek był całkowicie pochłonięty tym patrzeniem.

— I to właśnie robisz, kiedy jesteś strażnikiem? — mruknął opat.

— Nie zawsze, chciałem powiedzieć, wielebny ojcze, gdybym zawsze to robił, nawet bym o tym nie wiedział. Chyba nie. Brat Je… to znaczy brat, którego kiedyś zmieniałem, właśnie był w takim stanie. Nawet nie wiedział, że nadszedł czas zmiany straży. Siedział na wieży, patrzył w niebo z otwartymi ustami. Jakby drzemał.

— Więc to tak! Wpadasz w odrętwienie, a tu nadciąga oddział pogańskich wojowników z Utah, zabija kilku ogrodników, niszczy system nawadniający, niszczy nasze zbiory i zasypuje studnię kamieniami, zanim zaczniemy się bronić. Dlaczego tak patrzysz… och, zapomniałem… urodziłeś się w Utah i dopiero po jakimś czasie uciekłeś. Wszystko jedno. Może masz trochę racji z tym pełnieniem straży… to znaczy z tym, że mógł nie zobaczyć starca. Czy jesteś pewny, że był to zwyczajny starzec… nic więcej? Nie anioł? Nie błogosławiony?

Zamyślone spojrzenie nowicjusza wzniosło się do sufitu, a następnie opuściło czym prędzej na twarz zwierzchnika.

— Czy aniołowie lub święci rzucają cień?

— No tak… to znaczy nie. To znaczy… skąd mam wiedzieć! On jednak rzucał cień, czy nie tak?

— No… był to taki mały cień, że ledwie go widziałem.

— Co?

— Bo było prawie południe.

— Głupcze! Nie pytam cię, kim on był twoim zdaniem. Wiem doskonale, kim był, jeśli go w ogóle widziałeś. — Opat Arkos grzmotnął kilkakrotnie pięścią w stół, żeby podkreślić swoje słowa. — Chcę wiedzieć, czy ty… Ty…! jesteś pewny ponad wszelką wątpliwość, że był to zwykły człowiek?!

Ten sposób wypytywania był dla brata Franciszka nie do pojęcia. W jego umyśle nie istniała precyzyjnie wykreślona granica między porządkiem przyrodzonym a nadprzyrodzonym, lecz raczej jakaś pośrednia strefa wypełniona półmrokiem. Niektóre rzeczy były wyraźnie naturalne, a niektóre wyraźnie nadnaturalne, ale między tymi skrajnymi przypadkami rozciągał się obszar zamętu (w jego głowie), gdzie rzeczy uczynione ze zwykłej ziemi, powietrza, ognia lub wody miały tendencję do zachowywania się w sposób niepokojący, zupełnie jakby były nie z tego świata. W przypadku brata Franciszka w tym obszarze mieściło się wszystko, co wiedział, ale czego nie pojmował. I nigdy nie był „pewny ponad wszelką wątpliwość”, czy właściwie rozumiał różne rzeczy, a tego przecież żądał od niego opat. Tak więc już przez samo postawienie pytania opat Arkos mimo woli wepchnął pielgrzyma do strefy półmroku, umieścił go w tej samej perspektywie, w której starzec pojawił się po raz pierwszy, w postaci beznogiego czarnego prążka wyłaniającego się z mgły nad jeziorem rozpalonego powietrza, w tej samej perspektywie, do jakiej świat nowicjusza skurczył się na moment tak, że mieścił tylko dłoń podsuwającą mu kawałek jadła. Gdyby jakaś istota nadludzka postanowiła przybrać postać ludzką, jakże on, brat Franciszek, mógłby przeniknąć przez to przebranie albo choćby podejrzewać, że ma do czynienia z przebraniem? Jeśliby taka istota nie życzyła sobie, żeby ją podejrzewano, czyż zapomniałaby o rzucaniu cienia, zostawieniu śladów stóp, jedzeniu chleba i sera? Czyż nie mogła żuć ziół, splunąć na jaszczurkę i pamiętać o tym, by naśladować zachowanie się śmiertelników, którzy zapomną o włożeniu sandałów i staną bosą stopą na rozpalonej ziemi? Franciszka nie nauczono, jak oceniać rozum i pomysłowość piekielnych albo niebiańskich istot ani jak wyznaczać granice ich umiejętnościom komedianckim, aczkolwiek przypuszczał, że tego rodzaju istoty są albo piekielnie, albo niebiańsko mądre. Opat, stawiając pytanie, z góry określił naturę odpowiedzi, jakiej udzieli brat Franciszek, a mianowicie, będzie ona powtórzeniem pytania, którego Franciszek przedtem sobie nie zadawał.

— No więc, chłopcze?

— Panie mój i opacie, nie przypuszczasz chyba, że mógłby to być…

— Proszę, byś nie wyrażał przypuszczeń. Proszę, byś był po prostu pewny swego. Był czy nie był zwykłą istotą z krwi i kości?

Pytanie budziło lęk. To, że padło z ust jego zwierzchnika, opata, i przez to nabrało majestatu, budziło lęk tym większy, aczkolwiek nowicjusz doskonale pojmował, iż ów zwierzchnik, zadając je, pragnął usłyszeć określoną odpowiedź. I to pragnął z całego serca. Skoro tak, pytanie musi być ważne. A skoro pytanie jest takie ważne dla opata, tym ważniejsze musi być dla Franciszka, który nie śmiał popełnić błędu.

— Ja… ja myślę, że był istotą z krwi i kości, wielebny ojcze, ale niezupełnie zwykłą. W pewnym sensie raczej niezwykłą.

— W jakim sensie? — spytał surowo opat Arkos.

— Na przykład… jak prosto umiał pluć. I wydaje mi się, że umiał czytać.

Opat zamknął oczy i z widoczną desperacją potarł skronie. Jakże łatwo byłoby powiedzieć po prostu chłopcu, że pielgrzym był starym włóczęgą i rozkazać mu, żeby nie ważył się twierdzić czegoś innego. Skoro jednak pokazał mu, że w ogóle możliwe jest zadawanie sobie pytań w tej sprawie, taki rozkaz tracił od samego początku skuteczność. Jeśli można rozkazywać myślom, to tylko w tej mierze, w jakiej zachodzi zgodność z tym, co podsuwa rozum. Jeśli wydaje się im inny rozkaz, nie posłuchają. Jako mądry zwierzchnik opat Arkos nie wydawał rozkazów nadaremnie, kiedy możliwe było nieposłuszeństwo, a wymuszenie posłuszeństwa — niemożliwe. Lepiej spojrzeć na sprawę inaczej, niż podejmować jakieś jałowe poczynania. Zadał pytanie, na które sam nie umiałby odpowiedzieć rozumowo, jako że nigdy starca nie widział, i przez to stracił prawo do wymagania odpowiedzi.

— Wynoś się — rzekł wreszcie, nie otwierając oczu.

5

Cokolwiek zbity z tropu poruszeniem w opactwie, brat Franciszek wrócił jeszcze tego samego dnia na pustynię, żeby dopełnić swojego wielkopostnego czuwania w dosyć żałosnej samotności. Spodziewał się, że w związku z wykopaliskami zapanuje jakieś podniecenie, ale zaskoczyło go zainteresowanie, jakie wszyscy okazali staremu wędrowcowi. Opowiedział o starcu tylko dlatego, że ten, przypadkowo albo zgodnie z zamierzeniem Opatrzności, miał swój udział w tym, że mniszek natrafił na kryptę i zawarte w niej znaleziska. Z punktu widzenia Franciszka pielgrzym stanowił czynnik drugorzędny w rysunku mandali, której centrum stanowiła relikwia świętego. Ale miał wrażenie, że jego koledzy z nowicjatu bardziej interesowali się pielgrzymem niż relikwiami i nawet opat nakazał mu zastanawiać się nie nad skrzynką, ale nad starcem. Zasypywano go pytaniami o pielgrzyma, na które mógł odpowiadać tylko: „Nie zauważyłem” albo „Nie przyjrzałem się wtedy”, albo „Nie pamiętam, czy to powiedział”, a sporo z tych pytań robiło odrobinę dziwaczne wrażenie. Tak więc sam zaczął się teraz głowić: „Czy powinienem był zauważyć? Czy byłem głupi, że nie patrzyłem, co on robi? Czemu nie dość uwagi poświęciłem temu, co mówił? Czy umknęło mi coś ważnego, bo byłem na pół nieprzytomny?”

Rozważał to w ciemnościach, kiedy wilki czyhały na zdobycz wokół jego nowego obozowiska i wypełniały nocną ciszę swoim wyciem. Przyłapał sam siebie na tym, że roztrząsa te kwestie także w ciągu dnia, który uważano wszak za właściwy dla modlitwy i duchowych ćwiczeń związanych z czuwaniem przed złożeniem ślubów. Wyspowiadał się więc przed księdzem Cherokim przy okazji najbliższego niedzielnego objazdu.

— Nie powinieneś dopuszczać do tego, by rządziła tobą romantyczna wyobraźnia innych, masz bowiem dosyć kłopotów z własną — oznajmił ksiądz, upomniawszy go uprzednio za to, że zaniedbał ćwiczenia i modlitwy. — Nie rozważają tego rodzaju zagadnień wedle tego, co może być prawdą, ale kojarzą rzeczy wedle tego, co może być sensacją, gdyby okazało się prawdą. To doprawdy śmieszne! Mogę ci powiedzieć, że wielebny ojciec opat rozkazał całemu nowicjatowi porzucić te rozważania. — Po chwili dodał na nieszczęście: — W istocie w tym starcu nie było niczego, co sugerowałoby sprawy nadprzyrodzone, nieprawdaż? — W tonie jego głosu był ledwie cień pełnego nadziei wahania.

Brat Franciszek też się wahał. Jeśli tkwiło w tym jakieś nadprzyrodzone jądro, on tego nie zauważył. Ale zważywszy na to, ile padło pytań, na które nie potrafił znaleźć odpowiedzi, w ogóle zauważył niezbyt wiele. Zalew pytań sprawił, że poczuł się winny, gdyż zawiódł go dar obserwacji. Był wdzięczny pielgrzymowi, kiedy odkrył schron. Ale bynajmniej nie wszystko interpretował zgodnie z własnym interesem, ze swoim pragnieniem, by uzyskać choćby strzęp dowodu, że poświęcenie całego życia zakonowi wzięło się nie tyle z jego woli, ile dzięki łasce, która dodała pragnieniu siły, pozwalającej dokonać wyboru, ale która jednocześnie nie była zniewoleniem. Być może wydarzenia miały szersze znaczenie, niż to spostrzegał w chwili, kiedy był bez reszty pochłonięty sobą.

„Co sądzisz o swojej ohydnej próżności?

Moja ohydna próżność, panie mój, jest jak próżność owego sławetnego kota, który studiował ornitologię.”

Czy pragnienie, żeby złożyć ostateczne i wieczyste śluby nie jest pokrewne motywacji kota, który staje się ornitologiem, by uwznioślić ornitofagię, pożerając, jak przystało na wtajemniczonego, penthestes atricapillus, ale nigdy nie zjadając sikorek? Jak bowiem kot został powołany przez naturę do tego, by być ornitofagiem, tak Franciszek został przez swoją naturę powołany do tego, by pożerał łapczywie taką wiedzę, jaką mógł zdobyć w swoich czasach, a ponieważ nie było szkół poza klasztorami, przywdział najpierw habit postulania, a później nowicjusza. Czy należy jednak podejrzewać, że Bóg wraz z naturą przeznaczył go do tego, by stał się wyświęconym mnichem tego zakonu?

Cóż poza tym mógł robić? Powrót do ojczyzny, do Utah, był niemożliwy. Jako małe dziecko został sprzedany szamanowi, który zamierzał uczynić z niego sługę i ucznia. Skoro raz uciekł, nie może powrócić, jeśli nie chce, by dosięgła go przerażająca sprawiedliwość plemienia. Ukradł własność szamana (swoją osobę), a chociaż złodziejstwo uznawano w Utah za fach honorowy, dać się złapać było ciężkim przestępstwem, jeśli ofiarą złodzieja był plemienny czarownik. Nie nęcił go też prymitywny żywot nie umiejących czytać pasterzy, zbyt wiele bowiem nauk pobrał już w opactwie.

Ale co dalej? Kontynent jest słabo zaludniony. Pomyślał o mapie ściennej zawieszonej w bibliotece opactwa i o rzadkim rozmieszczeniu zakreskowanych obszarów, gdzie była jeśli nie cywilizacja, to przynajmniej cywilny ład, i gdzie rządzono się jakimiś formami prawnymi, które brały górę nad prawem plemiennym. Reszta kontynentu była bardzo skąpo zaludniona przez ludzi z puszczy i równin, którzy w większości nie byli dzikusami, ale członkami klanów, luźno zorganizowanych tu i ówdzie w małe wspólnoty, które żyły z polowania, zbieractwa, prymitywnego rolnictwa i w których przyrost naturalny ledwie zapewniał (nie licząc potworów od urodzenia i wybryków natury) przetrwanie populacji. Główne zajęcia mieszkańców kontynentu to, poza niektórymi rejonami wzdłuż wybrzeży, polowanie, rolnictwo, walka i czarownictwo, przy czym to ostatnie było najbardziej obiecującym dla każdego młodzieńca stojącego przed wyborem drogi życiowej i mającego na oku przede wszystkim bogactwo i prestiż.

Nauki, które Franciszek pobrał w opactwie, nie przygotowały go do niczego, co miałoby jakąkolwiek wartość praktyczną w ciemnym, pozbawionym wiedzy i żyjącym z dnia na dzień świecie, gdzie nikt nie umiał czytać, a tym samym wykształcony młodzieniec wydawał się wspólnotom zupełnie nieprzydatny, chyba że potrafił również uprawiać ziemię, walczyć, polować albo popisywać się jakimiś szczególnymi talentami w zakresie międzyszczepowych kradzieży, różdżkarstwa i obróbki metalu. Nawet na rozproszonych obszarach, gdzie istniały formy cywilnego ładu, fakt, że ktoś był wykształcony, nic by mu nie pomógł, gdyby przyszło mu żyć poza Kościołem. Co prawda ten lub ów z drobnych baronów zatrudniał czasami jednego czy drugiego skrybę, ale były to przypadki na tyle rzadkie, iż nie warto ich brać pod uwagę, tym bardziej że funkcje te spełniali często mnisi albo prawnicy, którzy wynieśli wiedzę ze szkół klasztornych.

Jedyne zapotrzebowanie na skrybów i sekretarzy powstawało w obrębie samego Kościoła, który delikatną, hierarchiczną pajęczyną obejmował cały kontynent (i czasami nawet sięgał do odległych wybrzeży, aczkolwiek biskupi za granicą byli właściwie autonomiczni, poddani Stolicy Apostolskiej teoretycznie, ale rzadko kiedy w praktyce, gdyż od Nowego Rzymu oddzielała ich nie tyle schizma, ile oceany, które bardzo rzadko pokonywano) i mógł trwać w jedności wyłącznie dzięki sieci łączności. Kościół stał się, chociaż prawie przypadkowo i bez zamiaru ze swej strony, jedynym sposobem przekazywania z miejsca na miejsce informacji przez cały kontynent. Jeśli na północnym wschodzie pojawiła się zaraza, południowy zachód wkrótce się o niej dowiadywał z krążących z ust do ust opowieści, przynoszonych przez posłańców kościelnych, którzy kursowali między Nowym Rzymem a resztą kontynentu.

Jeśli przenikanie nomadów na daleki północny zachód zagrozi chrześcijańskim diecezjom, wkrótce na terenach położonych daleko na południe i wschód ze wszystkich ambon odczytany zostanie list encykliczny donoszący o tym zagrożeniu i udzielający apostolskiego błogosławieństwa „mężczyznom wszystkich stanów, którzy są zdolni do noszenia broni i, mając środki na odbyciu podróży, mogą w swej pobożności wyruszyć, aby złożyć przysięgę wierności naszemu umiłowanemu synowi, X, prawowitemu władcy tego miejsca, na taki okres, jaki może okazać się niezbędny dla wsparcia stałej armii w obronie chrześcijan przeciwko gromadzącym się pogańskim hordom; wielu bowiem poznało okrutne ich zdziczenie i naszą najżywszą troskę budzi to, że owi poganie torturują, mordują i pożerają kapłanów Pana naszego, których posłaliśmy ze Słowem, aby sprowadzili zbłąkane owieczki do owczarni, bo na tym padole My jesteśmy ich Pasterzem; albowiem chociaż nigdy nie straciliśmy nadziei ani nie przestaliśmy wznosić modłów, ażeby te dzieci ciemności można było wyprowadzić na światło i wskazać im drogę do naszego królestwa pokoju (nie należy atoli myśleć, że pracowici cudzoziemcy mają być wypędzeni z krainy tak obszernej i pustej; przeciwnie, trzeba witać z otwartymi ramionami wszystkich przybywających w zamiarach pokojowych, nawet gdyby obcy byli widzianemu Kościołowi i jego Boskiemu Założycielowi — póki dają posłuch naturalnemu prawu zapisanemu w sercach wszystkich ludzi i wiążącemu ich duchowo z Chrystusem, aczkolwiek nie znają Jego imienia), jest przecież stosowne, słuszne i przezorne, by chrześcijaństwo, modląc się o pokój i nawrócenie pogan, stanęło do obrony na północnym zachodzie, gdzie gromadzą się hordy i mnożą się w ostatnich czasach przypadki pogańskiego okrucieństwa, tak zatem każdemu z was, umiłowani synowie, którzy możecie nosić broń i zamierzacie wyprawić się na północny zachód, by połączyć siły z tymi, co słusznie gotują się do obrony swoich ziem, domów i kościołów, przekazujemy i tym samym dajemy jako znak naszej szczególnej miłości apostolskie błogosławieństwo”.

Franciszek przez chwilę zastanawiał się nad tym, czyby nie udać się na północny zachód, jeśli nie zyska powołania do życia w zakonie. Ale chociaż nie brakowało mu siły i zręczności w posługiwaniu się mieczem i łukiem, był dosyć niski i za lekki, podczas gdy — według krążących pogłosek — poganie mieli po trzy metry wzrostu. Nie był w stanie sprawdzić, czy te pogłoski są zgodne z prawdą, ale też nie widział powodu, żeby uznać je za fałszywe.

Poza śmiercią na polu bitwy niewiele potrafił wymyślić sposobów wypełnienia życia — niewiele wartych realizacji — jeśli nie mógł oddać siebie zakonowi.

Pewność, że ma powołanie, nie załamała się, lecz tylko uległa leciutkiemu nadwątleniu wskutek chłosty, jaką wymierzył mu opat, i myśli o kocie, który został ornitologiem, chociaż natura powołała go tylko do tego, żeby był ornitofagiem. Ta myśl sprawiła, że poczuł się wystarczająco nieszczęśliwy, by ulec pokusie, tak zatem w Niedzielę Palmową, kiedy do końca postu zostało zaledwie sześć dni, przeor Cheroki usłyszał od Franciszka (a właściwie od wyschniętych i wypalonych słońcem szczątków Franciszka) kilka urywanych i chrapliwych dźwięków, które stanowiły prawdopodobnie najbardziej zwięzłą spowiedź, jaką kiedykolwiek Franciszek odbył i jakiej Cheroki wysłuchał:

— Pobłogosław mnie, ojcze, zjadłem jaszczurkę.

Przeor Cheroki, który przez wiele lat był spowiednikiem poszczących penitentów, dostrzegł, że przyzwyczajenie dało mu, podobnie jak sławetnemu grabarzowi, „rodzaj swobody” pozwalającej odpowiedzieć z doskonałym spokojem i nawet nie mrugnąwszy okiem:

— Czy było to w dniu całkowitego postu i czy jaszczurka została w sposób sztuczny przyrządzona?


Wielki Tydzień oznaczałby mniej samotności niż inne dni wielkiego postu, gdyby pustelnicy nie byli wtedy pozbawieni wsparcia. Niektóre nabożeństwa wielotygodniowe odbywały się poza murami opactwa, by penitenci uczestniczyli w nich, nie opuszczając swoich miejsc czuwania. Dwukrotnie Eucharystia przybliżyła się do nich, a w Wielki Czwartek sam opat, wraz z Cherokim i trzynastoma innymi mnichami, dokonał obchodu, by przy każdej pustelni dokonać obmywania nóg. Opat miał narzucony na szaty kaptur i prawie udało mu się uczynić z lwa pokornego kotka, kiedy tak klękał, obmywał i całował nogi poszczących podwładnych, wykonując możliwie najbardziej oszczędne gesty, możliwie najmniej robiąc z tego widowisko; a w tyra czasie pozostali śpiewali antyfony. Mandatum novum do vobis: diligatis invicem…[19] W Wielki Piątek wyszła drogą krzyżów procesja z osłoniętym krucyfiksem, zatrzymywała się przy każdej pustelni i stopniowo odsłaniano krzyż przed penitentami, unosząc po centymetrze zasłonę dla adoracji, a mnisi śpiewali Gorzkie Żale:

Ludu, mój ludu, cóżem ci uczynił,

W czemem zasmucił albo w czem zawinił?

Jam cię wyzwolił z mocy faraona,

A tyś przyrządził krzyż na Me ramiona…

A potem przyszła Wielka Sobota.

Mnisi przyprowadzali ich pojedynczo, wygłodniałych i majaczących. Franciszek był o piętnaście kilogramów lżejszy i bez porównania słabszy niż w środę popielcową. Kiedy wprowadzono go do własnej celi, potknął się i runął na ziemię, zanim dotarł do posłania. Bracia podnieśli go, wykąpali, ogolili i natarli oliwą wysuszoną skórę, a przez cały ten czas Franciszek bełkotał nieprzytomnie o kimś w przepasce z worka i zwracał się doń raz jak do anioła, a raz jak do świętego, często wzywając imienia Leibowitza i próbując się usprawiedliwić.

Jego bracia, którym opat zabronił mówić o tej sprawie, wymieniali między sobą znaczące spojrzenia i tajemnicze znaki.

Wieści o tym dotarły do opata.

— Sprowadźcie go tutaj — burknął donosicielowi, kiedy tylko dowiedział się, że Franciszek może już chodzić. Ton jego głosu sprawił, że donosiciel pomknął co sił w nogach.

— Czy zaprzeczasz, żeś to powiedział — warknął opat.

— Nie pamiętam, bym to mówił, panie mój — oznajmił nowicjusz, zerkając na linijkę. — Może bredziłem.

— Przypuśćmy, że bredziłeś. Czy powtórzyłbyś to teraz?

— To, że pielgrzym jest błogosławionym? Och nie, magister meus!

— A więc zaprzeczasz temu.

— Nie sądzę, by pielgrzym był błogosławionym.

— Dlaczego nie powiesz tego wprost: Nie był nim.

— No, nigdy osobiście nie widziałem błogosławionego Leibowitza, nie mógłbym więc…

— Dość! — rozkazał opat. — Tego już za wiele! W najbliższym czasie nie chcę cię widzieć ani słyszeć! Precz! Jedno tylko ci powiem: Nie spodziewaj się, że złożysz w tym roku śluby razem z innymi. Nie pozwolę na to.

Dla Franciszka było to jak cios kijem prosto w brzuch.

6

Pielgrzym pozostał zakazanym tematem rozmów w opactwie, ale jeśli chodzi o znaleziska i schron Opadu, zakaz był siłą rzeczy stopniowo rozluźniany — tylko nie dla odkrywcy, któremu polecono nie rozmawiać o całej sprawie, a najlepiej o niej zapomnieć. Nie mógł jednak uchronić się przed tym, by od czasu do czasu nie wpadł mu w ucho jakiś strzęp rozmowy, wiedział więc, że w jednej z pracowni na terenie opactwa polecono mnichom pracować nad dokumentami, nie tylko znalezionymi przez niego, ale i nad innymi, które odkryto w starożytnym stole, zanim opat oznajmił, iż schron ma być zamknięty.

Zamknięty! Nowina wstrząsnęła bratem Franciszkiem. Ledwie zaczęto przetrząsać schron! Pomijając jego przygodę, nie podjęto żadnej próby przeniknięcia głębokiej tajemnicy poza otwarciem stołu, który on sam bezskutecznie próbował otworzyć, zanim dojrzał skrzynkę. Zamknięty! I żadnej próby nie uczyniłem żeby zobaczyć, co kryje się za wewnętrznymi drzwiami oznaczonymi „właz dwa” lub zbadać pomieszczenie hermetyczne. Nit usunięto nawet kamieni i kości. Zamknięty! Badania nagle prze rwano, bez żadnej widocznej przyczyny.

Wtedy zaczęły krążyć pogłoski.

„Emily miała złoty ząb. Emily miała złoty ząb. Emily miała złoty ząb”. Było to całkowicie zgodne z prawdą. Chodziło o jeden z tych historycznych banałów, trwalszych czasami niż ważne fakty, które każdy powinien zapamiętać, ale które dopiero jakiś klasztorny historyk utrwala, zapisując: „Ani zawartość memorabiliów, ani nie odkryte dotychczas źródła archeologiczne nie ujawniają imienia władcy, który zajmował Biały Pałac w połowie lat sześćdziesiątych, chociaż Fr. Barkus twierdził, nie bez powodów wspierających tę tezę, że jego imię brzmiało…”

Mimo to w memorabiliach zanotowano wyraźnie, że Emily miała złoty ząb.

Nic dziwnego, że opat rozkazał, by od tej chwili krypta była zapieczętowana. Przypomniawszy sobie, jak to podniósł starożytną czaszkę i odwrócił ją do ściany, brat Franciszek nagle zląkł się gniewu niebios. Emily Leibowitz zniknęła z powierzchni ziemi na początku Potopu Płomieni i dopiero po wielu latach wdowiec po niej pogodził się z tym, że jego żona nie żyje.

Powiedziano, że Bóg, chcąc poddać próbie rodzaj ludzki, który napęczniał pychą jak w czasach Noego, rozkazał ówczesnym mędrcom, wśród nich błogosławionemu Leibowitzowi, wynaleźć wielkie machiny wojenne, jakich nigdy przedtem nie było na ziemi, broń o takiej mocy, że mieściła w sobie ogień piekielny i że Bóg dopuścił, by owi czarnoksiężnicy oddali machiny w ręce możnych i powiedzieli każdemu księciu: „Zbudowaliśmy je dla ciebie tylko dlatego, że twoi wrogowie je mają, aby wiedzieli, że ty też to masz, i ulękli się uderzyć. Bacz więc, mój panie, byś zawsze tyle samo obawiał się ich, ile oni winni obawiać się ciebie, albowiem wówczas żaden nie rzuci tej straszliwej rzeczy, którą żeśmy sporządzili”.

Ale książęta mieli za nic słowa swoich mędrców i każdy myślał: „Jeśli tylko uderzę dość szybko i w tajemnicy, zniszczę tamtych w ich śnie i nigdy nie podejmą ze mną walki. Cała ziemia będzie do mnie należeć”.

Takie było szaleństwo książąt i potem nastąpił Potop Płomieni.

Po pierwszym spuszczeniu ze smyczy piekielnego ognia w ciągu kilku tygodni — a niektórzy powiadają, że dni — wszystko się skończyło. Miasta zmieniły się w kałuże szkła otoczone wielkimi obszarami skruszonych kamieni. Całe narody znikały z powierzchni ziemi, wielkie obszary były zasłane ciałami ludzi i bydła, i wszelkiej zwierzyny, a także ptaków powietrznych, i wszelkiej istoty ze skrzydłami, wszystkiego, co pływa w rzekach, pełza w trawie i zagrzebuje się w norach; wszystko chorowało i marło, i trupy pokryły ziemię, a tam, gdzie demony Opadu osiadły na ziemi, ciała przez dłuższy czas nie mogły się rozłożyć, chyba że dotykały żyznej gleby. Wielkie chmury gniewu pochłonęły lasy i pola, powodując, że drzewa uschły i zbiory zginęły. Tam gdzie niegdyś kwitło życie, ciągnęły się bezkresne pustynie, a w tych miejscach ziemi, gdzie człowiek przeżył, wszyscy byli chorzy od zatrutego powietrza, tak więc jeśli nawet ktoś uniknął śmierci, nie pozostał bez szwanku i wielu umarło z powodu zatrutego powietrza nawet tam, gdzie broń nie uderzyła.

We wszystkich częściach świata ludzie uciekali z jednego miejsca na drugie i doszło do pomieszania języków. Wielki gniew zwrócił się przeciwko książętom i sługom książąt, i tym czarnoksiężnikom, którzy wymyślili broń. Lata mijały, a ziemia nadal była nieczysta. Tak zostało wyraźnie zapisane w memorabiliach.

Z pomieszania języków, ze stopienia się szczątków wielu narodów, ze strachu wyrosła nienawiść. I nienawiść powiedziała: „Ukamienujmy, rozszarpmy i spalmy tych, którzy to uczynili. Złóżmy ofiarę całopalną z wszystkich, którzy dokonali tej zbrodni, wraz z ich najmitami i mędrcami. Niechaj zginą w płomieniach wraz ze swoimi dziełami, imionami, a nawet z pamięcią po nich. Zniszczmy ich wszystkich i nauczmy nasze dzieci, że świat stal się nowy, że mogą nic nie wiedzieć o sprawach, które dokonały się przedtem. Uczyńmy wielkie Sprostaczenie, a wtedy świat zacznie się od nowa”.

Tak więc spełniło się, że po Potopie, Opadzie, plagach, szaleństwie, pomieszaniu języków, wściekłości przyszło krwawe prostaczenie, kiedy jedni ocaleni rozdzierali innych ocalonych — członek po członku, zabijając władców, uczonych, przywódców, techników, nauczycieli i każdego, kogo przywódcy rozpasanej tłuszczy uznali za zasługującego na śmierć za to, że pomagał w tym, by ziemia stała się tym, czym się stała. Nic nie było bardziej nienawistne w oczach tłuszczy niż ludzie wykształceni, po pierwsze dlatego, że służyli książętom, ale poza tym dlatego, że nie chcieli przyłączyć się do krwawych rozpraw i próbowali sprzeciwić się tłuszczy, nazywając jej członków „krwiożerczymi prostakami”.

Tłuszcza radośnie podchwyciła tę nazwę i wzniosła okrzyk: „Prostacy! Tak, tak! Jestem prostakiem! Czy jesteś prostakiem? Zbudujemy miasto i nazwiemy je Miastem Prostackim, albowiem wtedy wszyscy sprytni łajdacy, którzy ściągnęli klęskę na nasze głowy, będą martwi! Prostacy! Chodźmy! Pokażemy im! Czy ktoś tutaj nie jest prostakiem? Dawajcie drania, jeśli się taki znajdzie!”

Chcąc uniknąć furii band prostaków, wszyscy mądrzy, wykształceni ludzie, jacy jeszcze pozostali, kryli się w tych sanktuariach, które udzielały schronienia. Kościół Święty przyjął ich i odział w mnisie szaty, i ukrywał w klasztorach i zakonach, które ocalały i mogły być od nowa zajęte, gdyż tłuszcza mniej pogardzała zakonnikami, jeśli tylko nie próbowali stawić jej otwarcie czoła i godzili się tym samym na męczeństwo. Czasem to schronienie okazywało się bezpieczne, ale częściej tak nie było. Zajmowano klasztory, palono kroniki i święte księgi, uciekinierów chwytano i w pośpiesznym trybie wieszano albo palono. Prostaczenie przestało kierować się jakimkolwiek planem albo celem już wkrótce po tym, jak się zaczęło, i przemieniło się w szaleńczą gorączkę masowych morderstw i niszczenia, jak to może się zdarzyć tylko wtedy, kiedy znikną ostatnie ślady porządku społecznego. Obłęd przekazany został dzieciom, które uczono nie tylko zapomnienia, ale również nienawiści, i wybuchy tłumnego szaleństwa powtarzały się sporadycznie jeszcze w czwartym pokoleniu po Potopie. Wtedy jednak furie te kierowały się nie przeciwko wykształconym, gdyż takich już nie było, ale przeciwko tym wszystkim, którzy umieli czytać.

Izaak Edward Leibowitz, po bezskutecznych poszukiwaniach żony, uciekł do cystersów, u których pozostawał w ukryciu przez pierwsze lata po Potopie. Sześć lat później raz jeszcze wyruszył na poszukiwanie Emily albo jej grobu na daleki południowy zachód. I zyskał wreszcie przeświadczenie, że Emily nie żyje, gdyż tam śmierć tryumfowała bezlitośnie. Tam właśnie, na pustyni, złożył śluby. Potem wrócił do cystersów, przywdział ich suknię i po wielu latach został księdzem. Zgromadził wokół siebie paru towarzyszy i wysunął kilka skromnych propozycji. Po kilku następnych latach propozycje przeniknęły do „Rzymu”, którym nie był już Rzym (bo ten przestał być miastem), lecz który przenoszono z miejsca na miejsce przez prawie dwa dziesięciolecia, chociaż przedtem przez dwa tysiąclecia pozostawał w tym samym miejscu. Dwanaście lat po wystąpieniu z propozycjami ojciec Izaak Edward Leibowitz uzyskał ze Stolicy Apostolskiej zgodę na założenie nowej wspólnoty zakonnej, która miała wziąć nazwę od Alberta Wielkiego, nauczyciela świętego Tomasza i patrona ludzi nauki. Jej utajonym zadaniem było przechowywanie historii ludzkiej dla prapraprawnuków prostaków, którzy chcieli tę historię zniszczyć. Najdawniejszym habitem wspólnoty był konopny worek i tobołek, uniform prostackiej tłuszczy. Jej członkowie byli albo „tropicielami książek”, albo „memorystami”, zależnie od wyznaczonych zadań. Tropiciele przemycali książki na południowo-zachodnie pustynie i zakopywali w baryłkach. Memoryści powierzali własnej pamięci całe woluminy historii, świętych ksiąg, literatury i nauki na wypadek, gdyby jakiś tropiciel książek został schwytany i torturami zmuszony do wydania miejsca ukrycia baryłek. Jednocześnie inni członkowie nowego zakonu odkryli źródło jakieś trzy dni drogi od skrytki z książkami i przystąpili do budowy klasztoru. W ten sposób zaczęto wprowadzać w życie plan, którego celem było uratowanie resztek ludzkiej historii z rąk resztek ludzkości pragnącej zniszczyć to, co ocalało.

Leibowitz, który wyruszył, kiedy przyszła jego kolej, tropić książki, został złapany przez tłuszczę prostaków; technokrata-renegat, któremu kapłan szybko wybaczył, rozpoznał go jako człowieka wykształconego, a na dodatek specjalistę od produkcji broni. Odziany w konopny worek, został umęczony bezzwłocznie przez zaduszenie, nie zaś przerwanie stosu pacierzowego, a jednocześnie upieczony żywcem, tak bowiem rozstrzygnięto spór co do metody przeprowadzenia egzekucji.

Memorystów było niewielu, a ich pamięć ograniczona.

Niektóre baryłki z książkami zostały odnalezione i spalone, podobnie zresztą jak wielu dalszych tropicieli ksiąg. Klasztor szturmowano trzykrotnie, zanim opadło szaleństwo.

Z ogromnego zasobu ludzkiej wiedzy jedynie kilka baryłek oryginalnych książek i żałosny zbiór ręcznie kopiowanych, a spisanych z pamięci tekstów przetrwały w posiadaniu zakonu.

Teraz, po sześciu wiekach mroków, mnisi nadal przechowywali te memorabilia, studiowali je, przepisywali ciągle na nowo i cierpliwie czekali. Na początku, w czasach Leibowitza, mieli nadzieję — a nawet przewidywali — że czwarte albo piąte pokolenie zechce odzyskać swoje dziedzictwo. Ale mnisi z pierwszych lat nie wzięli pod uwagę, że człowiek ma łatwość płodzenia nowego dziedzictwa kulturowego w ciągu niewielu pokoleń, jeśli poprzednie zostanie doszczętnie zniszczone, łatwość płodzenia go dzięki prawodawcom i prorokom, geniuszom i maniakom; za pośrednictwem Mojżeszów i Hitlerów, za pośrednictwem jakiegoś ciemnego tyrana, ojca narodów, kulturalne dziedzictwo można przyswoić sobie między zmierzchem a świtem i niejedno w ten właśnie sposób sobie przyswojono. Ale nowa „kultura” była dziedzictwem mroków, kiedy to „prostak” oznaczało to samo co „obywatel”, a „obywatel” to samo co „niewolnik”. Mnisi czekali. Nie przywiązywali najmniejszej wagi do tego, że wiedza, którą ratowali, była bezużyteczna, że wiele z tego nie stanowiło już wiedzy, lecz w pewnych wypadkach coś równie nieprzeniknionego dla mnichów, jak dla nie umiejącego czytać, dzikiego chłopca ze wzgórz. Ta wiedza była wyzbyta treści, jej przedmiot dawno zniknął. A jednak nawet taka wiedza miała swoją symboliczną strukturę, która była sama w sobie osobliwa i pozwalała przynajmniej obserwować wzajemne zależności symboli. Śledzenie tego, w jaki sposób system wiedzy jest łączony w całość, to przyswajanie sobie w najgorszym razie jakiegoś minimum wiedzy o wiedzy, aż pewnego dnia — pewnego dnia lub pewnego wieku — zjawi się Integrator i wszystko zostanie na nowo złożone w całość. Tak więc czas nie miał znaczenia. Istniały memorabilia, na mnichach zaś spoczywał obowiązek chronienia ich, i będą je chronić, nawet gdyby mroki światła miały trwać dziesięć następnych wieków albo dziesięć tysięcy lat, ponieważ oni, chociaż zrodzili się w wiekach mrocznych, byli nadal tropicielami książek i memorystami od błogosławionego Leibowitza, a kiedy wyprawiali się ze swojego opactwa za granicę, każdy, który przyjął śluby zakonne — zarówno stajenny, jak pan opat — zabierał ze sobą niby część habitu książkę, w dzisiejszych czasach przeważnie brewiarz, zapakowaną do tobołka.

Kiedy już zamknięto schron, dokumenty i znaleziska, które stamtąd wydobyto, zostały najzwyczajniej w świecie zabrane, pojedynczo i w sposób nie zwracający uwagi, przez opata. Stały się niedostępne, prawdopodobnie zamknięto je w gabinecie Arkosa. Jeśli chodzi o wszelkie praktyczne wykorzystanie, po prostu zniknęły. Wszystko, co przepadło na szczeblu gabinetu opata, stanowiło niebezpieczny temat jakiejkolwiek publicznej dyskusji. Można było o tym jedynie szeptać na pustych korytarzach. Brat Franciszek rzadko słyszał te szepty. W końcu całkiem ucichły, by ożywić się, kiedy pewnego wieczoru posłaniec z Nowego Rzymu odbył półgłosem rozmowę z opatem w refektarzu. Od czasu do czasu strzępy rozmowy docierały do sąsiednich stołów. Szepty trwały jeszcze przez kilka tygodni po wyjeździe posłańca, a potem znowu ucichły.

Brat Franciszek Gerard z Utah powrócił na pustynię w następnym roku i znowu pościł w samotności. Raz jeszcze wrócił osłabiony i wychudzony i zaraz został wezwany przed oblicze opata Arkosa, który zapytał go, czy twierdzi, że odbył jakieś następne konferencje z członkami Niebiańskich Zastępów.

— Och nie, panie mój. W ciągu dnia nic poza sępami.

— A w nocy? — spytał podejrzliwie opat.

— Tylko wilki — oznajmił Franciszek i dodał ostrożnie: — Tak mi się zdaje.

Arkos postanowił nie wybijać nowicjuszowi tego przezornego zastrzeżenia z głowy i ograniczył się do tego, że zmarszczył brwi. Marszczenie brwi było u opata, jak zauważył brat Franciszek, przyczynowym źródłem promieniującej energii, która przemieszczała się w przestrzeni ze skończoną szybkością i której, jak na razie, nikt nie umiał zbyt dobrze pojąć, jeśli nie liczyć miażdżących skutków, jakie wywierała na każdym wchłaniającym ją przedmiocie, przy czym owym przedmiotem najczęściej był jakiś postulani albo nowicjusz. Franciszek wchłonął pięciosekundowy jej wybuch, zanim padło następne pytanie.

— A co z ubiegłym rokiem?

— Nowicjusz przełknął ślinę.

— Chodzi o starca?

— O starca.

— Tak, dom Arkosie.

Starając się, by nie został ani ślad tonu pytającego, Arkos przemówił monotonnym głosem:

— Po prostu starzec. Nic więcej. Teraz jesteśmy tego pewni.

— Ja też sądzę, że był to po prostu zwykły starzec. Ojciec Arkos sięgnął znużonym gestem po linijkę z drzewa orzechowego.

Pac.

— Deo gratias!

Pac.

Deo…

Kiedy Franciszek wracał do swojej celi, opat zawołał za nim na korytarzu:

— Przy okazji chciałbym zapowiedzieć…

— Słucham, wielebny ojcze?

— Nie ma mowy o ślubach w tym roku — oznajmił z roztargnieniem i zniknął w swoim gabinecie.

7

Brat Franciszek spędził siedem lat w nowicjacie, odbył siedem wielkopostnych czuwań na pustyni i nauczył się bardzo skutecznie naśladować wycie wilków. Dla uciechy swoich braci wzywał całe stado w okolice opactwa, wyjąc z murów po zapadnięciu ciemności. W ciągu dnia usługiwał w kuchni, szorował kamienne posadzki i kontynuował studia nad starożytnością.

Pewnego dnia przybył do opactwa na osiołku posłaniec z seminarium w Nowym Rzymie. Po długiej naradzie z opatem posłaniec poszedł szukać brata Franciszka. Wyglądał na zaskoczonego, kiedy ujrzał, że młodzieniec, a teraz już mężczyzna, nadal nosi habit nowicjusza i szoruje w kuchni posadzkę.

— Zbadaliśmy dokumenty, które odkryłeś kilka lat temu — oznajmił nowicjuszowi. — Kilku z nas jest przekonanych, że są autentyczne.

Franciszek pochylił głowę.

— Nie wolno mi rozmawiać o tej sprawie, ojcze — odparł.

— Ach, o to chodzi — Posłaniec uśmiechnął się i podał mu skrawek papieru opatrzony pieczęcią opata i napisany ręką zwierzchnika: Ecce inquisitor. Ausculta et obseąuere. Arkos, AOL, Abbas[20]. — Wszystko w porządku — dodał czym prędzej, widząc nagłe napięcie na twarzy nowicjusza. — Nie rozmawiam z tobą oficjalnie. Ktoś inny z kurii przyjmie później twoje oświadczenie. Wiesz chyba, że twoje papiery znajdują się od jakiegoś czasu w Nowym Rzymie? Właśnie przywiozłem niektóre z nich z powrotem.

Brat Franciszek potrząsnął głową. Być może mniej niż inni zdawał sobie sprawę z tego, jak zareagowano na najwyższym szczeblu na jego odkrycie. Zobaczył, że posłaniec nosi biały habit dominikanów i poczuł się nieswojo, rozmyślając o naturze sądu, w jakim ów zakonnik zabierał głos. Na wybrzeżu Pacyfiku nie było inkwizycji przeciwko katarom, ale nie mógł sobie wyobrazić, dlaczego ten właśnie sąd mógł zainteresować się relikwiami Błogosławionego. Ecce inquisitor curiae — mówiła notatka. Prawdopodobnie opat miał na myśli prowadzącego śledztwo. Dominikanin robił wrażenie człowieka o raczej pogodnym charakterze i nie miał przy sobie żadnego dostrzegalnego narzędzia tortur.

— Spodziewamy się, że sprawa kanonizacji waszego założyciela wkrótce zostanie na nowo otwarta — wyjaśnił posłaniec. — Opat Arkos jest bardzo mądrym i ostrożnym człowiekiem. — Zachichotał. — Odsyłając wykopaliska innemu zakonowi do zbadania i plombując schron, zanim został do końca zbadany… No, chyba rozumiesz, co mam na myśli?

— Nie, ojcze. Przypuszczałem, że uznał całą rzecz za zbyt banalną, żeby tracić na nią czas.

Predykant roześmiał się.

— Banalną? Nie sądzę. Ale jeśli wasz zakon wydobywa skądś dowody, relikwie, cuda i co tam jeszcze, trybunał musi zastanowić się nad źródłem. Każda wspólnota zakonna chętnie przyjęłaby kanonizację swojego założyciela. Tak więc opat bardzo mądrze powiedział wam: „Ręce precz od schronu”. Jestem pewny, że wszyscy poczuliście się zawiedzeni, ale dla sprawy waszego założyciela lepiej będzie, jeśli schron zostanie zbadany w obecności innych świadków.

— Czy otworzysz go znowu? — spytał z zapałem Franciszek.

— Nie, nie ja. Ale kiedy trybunał będzie już gotowy, przyśle obserwatorów. Wówczas wszystko, co zostanie znalezione w schronie i co mogłoby wpłynąć na sprawę, zostanie zabezpieczone, na wypadek gdyby opozycja próbowała podważyć autentyczność wykopalisk. Oczywiście jedynym powodem podejrzeń, że zawartość schronu może wpłynąć na sprawę jest… cóż, są rzeczy, które znalazłeś.

— Czy mogę spytać, ojcze, w czym rzecz?

— Sedno sprawy tkwi w tym, że w czasach beatyfikacji wystąpiły kłopoty z młodością błogosławionego Leibowitza, zanim został mnichem i kapłanem. Adwokat strony przeciwnej próbował sączyć zwątpienie, jeśli chodzi o ten wczesny okres, sprzed Potopu. Stara się dowieść, że Leibowitz nigdy nie przeprowadził należytych poszukiwań, że jego żona mogła żyć w czasie, kiedy był wyświęcany. Oczywiście nie byłoby to po raz pierwszy, czasem udziela się dyspensy, ale to nie ma nic do rzeczy. Advocatus diaboli[21] po prostu próbował rzucić cień na charakter waszego założyciela. Sugerował, że błogosławiony Leibowitz przyjął święcenia i złożył śluby, zanim upewnił się, czy nie ma już zobowiązań wobec rodziny. To się nie udało, ale mogą próbować znowu. A jeśli te ludzkie szczątki, które znalazłeś, rzeczywiście są… — Wzruszył ramionami i uśmiechnął się.

Franciszek skinął głową.

— To pozwoliłoby ustalić datę jej śmierci.

— …Na sam początek wojny, która zniszczyła prawie wszystko. I moim zdaniem… no tak, to pismo na skrzynce albo jest pismem błogosławionego, albo zostało bardzo umiejętnie podrobione.

Franciszek zarumienił się.

— Nie sugeruję, że byłeś w jakikolwiek sposób zamieszany w plany podrobienia pisma — dodał czym prędzej dominikanin, kiedy dostrzegł rumieniec.

Chodziło jednak o to, że nowicjusz przypomniał tylko sobie własny pogląd na temat bazgrołów.

— Powiedz mi, jak to się stało? To znaczy, skąd wiedziałeś, gdzie szukać? Potrzebny mi będzie kompletny opis wydarzenia.

— Wszystko zaczęło się od wilków. Dominikanin zaczął notować.

Kilka dni po wyjeździe posłańca opat Arkos wezwał brata Franciszka.

— Czy nadal czujesz, że masz powołanie do naszego zakonu? — spytał życzliwie.

— Jeśli, panie mój, wybaczysz mi moją ohydną próżność…

— Och, zostawmy na moment twoją ohydną próżność. Tak czy nie?

— Tak, magister meus.

Opat rozpromienił się.

— Otóż teraz, mój synu, my też doszliśmy do tego przekonania. Jeśli jesteś gotowy poświęcić się na resztę życia, myślę, że dojrzał czas, byś złożył uroczyste śluby. — Przerwał na moment, przyglądając się nowicjuszowi, i robił wrażenie zdziwionego, że nie dostrzegł na jego twarzy żadnej zmiany wyrazu. — O co chodzi? Czy nie ucieszyłeś się, żeś to usłyszał? Czy nie jesteś…? Hejże! O co chodzi?

Twarz Franciszka była przez cały czas maską wyrażającą uprzejme skupienie, ale ta maska stopniowo zaczęła tracić kolor. Nagle kolana ugięły się pod młodzieńcem.

Franciszek zemdlał.


Dwa tygodnie później, po ustanowieniu zapewne rekordu świata w głodowaniu na pustyni, opuścił szeregi nowicjatu i złożywszy śluby wiecznego ubóstwa, czystości, posłuszeństwa, wraz z pewnymi szczególnymi przyrzeczeniami właściwymi tej wspólnocie, otrzymał błogosławieństwo oraz tobołek i na zawsze został mnichem albertyńskiego zakonu Leibowitza, przykutym łańcuchami, które sam wykuł, do stóp krzyża i reguły zakonnej. Trzykroć zadano mu zgodnie z rytuałem pytanie:

— Jeśli Bóg powoła cię, byś został Jego tropicielem ksiąg, czy gotów będziesz umrzeć raczej, niźli zdradzić swoich braci? I trzykroć Franciszek odpowiedział:

— Zawsze!

— Wstań więc, bracie tropicielu ksiąg i bracie memorysto, i przyjmij pocałunek braterstwa. Ecce quam bonum, et quam jucundum,…[22]

Brat Franciszek został zwolniony z kuchni i przeniesiony do bardziej umysłowych zajęć. Zaczął terminować u kopisty, starego mnicha imieniem Horner, i jeśli wszystko się dla niego ułoży pomyślnie, miał spore szansę spędzić życie w skryptorium, gdzie będzie mógł resztę swoich dni poświęcić takim trudom, jak ręczne kopiowanie tekstów algebraicznych i iluminowanie ich stronic liśćmi oliwnymi, a także malować roześmiane cherubiny na marginesach tablic logarytmicznych.

Brat Horner był łagodnym starcem i brat Franciszek polubi) go od samego początku.

— Większości z nas lepiej idzie praca nad wyznaczoną kopią — oznajmił Horner — jeśli ma także własny zamysł. Kopistów przeważnie pochłania jakaś szczególna praca przy memorabiliach i lubią spędzać trochę czasu przy tym zajęciu. Na przykład brat Sari, o tamten… guzdrał się ze swoją robotą i popełniał błędy. Tak więc pozwoliliśmy mu spędzać godzinę dziennie nad zadaniem, które sam sobie wybrał. Kiedy praca staje się już tak nudna, że zaczyna popełniać błędy w kopiowaniu, może ją na chwilę odłożyć i zająć się urzeczywistnianiem swojego zamysłu. Wszystkim pozwalam na to samo. Jeśli skończysz wyznaczoną ci pracę, zanim zapadnie zmierzch, a nie będziesz miał własnego zamysłu, dodatkowy czas spędzisz przy naszych bylinach.

— Przy bylinach?

— Tak, i wcale nie mam na myśli roślin. Istnieje trwały popyt całego duchowieństwa na rozmaite książki, mszały, Pismo Święte, brewiarze, Summę, encyklopedie i temu podobne. Całkiem sporo ich sprzedajemy. Tak więc jeśli nie masz jakiegoś umiłowanego zajęcia, będziemy zasadzać cię do bylin, kiedy tylko wcześniej skończysz swoją pracę. Masz mnóstwo czasu, żeby podjąć decyzję.

— Jaki zamysł wybrał sobie brat Sari?

Wiekowy nadzorca przez chwilę milczał.

— Rzecz w tym, że nawet ja nie wiem, czy to pojmiesz. Ja w każdym razie nie pojmuję. Zdaje się, że on znalazł metodę odtwarzania brakujących słów i zdań w przypadku niektórych fragmentów tekstów przechowywanych w memorabiliach. Przypuśćmy, że lewa strona na pół spalonej księgi jest czytelna, ale spłonął prawy brzeg każdej karty i na końcu każdej linijki brakuje paru słów. Opracował matematyczną metodę znajdywania brakujących słów. Nie jest całkowicie niezawodna, lecz do pewnego stopnia sprawdza się. Udało mu się odtworzyć cztery pełne stronice, odkąd się do tego zabrał.

Franciszek obrzucił spojrzeniem brata Sarla, który był prawie ślepym osiemdziesięciolatkiem.

— Ile czasu mu to zajęło? — spytał.

— Jakieś czterdzieści lat — oznajmił brat Horner. — Oczywiście spędzał nad tym zaledwie pięć godzin na tydzień, a ta praca wymaga żmudnych obliczeń.

Franciszek pokiwał w zamyśleniu głową.

— Jeśli można odtworzyć jedną stronę na dziesięć lat, może po paru wiekach…

— Nawet szybciej — zarechotał brat Sari, nie odrywając wzroku od swojej pracy. — Im więcej miejsc wypełnisz, tym szybciej idzie reszta. Następną stronicę zrobię za jakieś dwa lata. Potem, jeśli Bóg zechce, być może… — Jego głos ścichł, przechodząc w mamrotanie. Franciszek zauważył, że brat Sari często przy pracy mówi sam do siebie.

— Zrobisz, jak zechcesz — oznajmił brat Horner. — Zawsze możemy wykorzystać cię do pracy przy bylinach, ale jeśli tylko zechcesz, zajmiesz się jakimś własnym zamysłem.

Niespodziewanie w umyśle brata Franciszka zabłysła pewna myśl.

— Czy mógłbym swój czas spożytkować — wyskoczył z pomysłem — na skopiowanie odbitki Leibowitza, którą znalazłem? Brat Horner zrobił minę, jakby nagle się przestraszył.

— No cóż, nie wiem, mój synu. Nasz pan opat jest hmm… odrobinę wyczulony na tę sprawę. I być może tego dokumentu nie ma w memorabiliach. Znajduje się obecnie w dokumentacji bieżącej.

— Ale wiesz, bracie, że odbitki płowieją. A była bardzo narażona na działanie światła. Dominikanie tak długo przetrzymywali ją w Nowym Rzymie…

— No cóż, przypuszczam, że ten zamysł nie zająłby ci zbyt wiele czasu. Jeśli tylko ojciec Arkos nie będzie miał zastrzeżeń, aczkolwiek… — Potrząsnął z powątpiewaniem głową.

— Może powinienem włączyć go do większej całości — zaproponował czym prędzej Franciszek. — Mamy bardzo mato kopii odbitek, a są one już tak stare, że się rozsypują. Jeśli wykonałbym kilka duplikatów… to znaczy z tamtych…

Horner uśmiechnął się krzywo.

— Chcesz powiedzieć, że gdyby włączyło się odbitkę Leibowitza do całego zestawu, mógłbyś uniknąć wykrycia.

Franciszek zarumienił się.

— Ojciec Arkos nie zwróciłby nawet uwagi, co?, jeśliby je przeglądał.

Franciszek najchętniej zapadłby się pod ziemię.

— No dobrze — rzekł Horner, mrugając lekko oczyma. — Możesz wykorzystać wolny czas na kopiowanie kopii odbitek, które są w bardzo złym stanie. Jeśli coś się między nie zapłacze, spróbuję tego nie zauważyć.


Brat Franciszek wiele miesięcy swojego wolnego czasu spędził na przerysowywaniu kilku spośród najstarszych odbitek i memorabiliów, zanim ważył się dotknąć odbitki Leibowitza. Jeśli w ogóle stare rysunki warte są ratowania, trzeba je co wiek albo dwa wieki kopiować na nowo. Nie tylko oryginalne kopie blakły, ale również przerysowane wersje stawały się po jakimś czasie prawie nieczytelne wskutek nietrwałości inkaustów. Nie miał zielonego pojęcia, dlaczego starożytni używali białych linii i liter na czarnym tle, nie zaś odwrotnie. Kiedy z grubsza naszkicował rysunek węglem, odwracając tym samym barwy, surowy szkic wydał mu się bardziej realistyczny niż biały na czarnym, a przecież starożytni byli bez żadnego porównania mądrzejsi niż Franciszek. Jeśli zadawali sobie trud, żeby położyć inkaust tam, gdzie zwykle byłby czysty papier, a pozostawiali pasemka bieli tam, gdzie w zwykłym rysunku powinna ukazać się kreska wykonana inkaustem, musieli mieć jakieś swoje powody. Franciszek skopiował dokumenty tak, by jak najmniej odbiegały od oryginału… nawet jeśli praca pokrywania niebieskim inkaustem miejsc wokół cienkich białych liter była szczególnie nudna i powodowała wielkie marnotrawstwo inkaustu, co wywoływało pomruki brata Homera.

Skopiował starą odbitkę z planami architektonicznymi, następnie projekt części jakiejś maszyny, której geometria była widoczna, ale zastosowanie trudne do określenia. Przerysował magiczną abstrakcję zatytułowaną STOJAN WNDG MÓD 73-A3-PH 6-P 1800-RPM 5-HP CL-A KLATKA WIEWIÓRKI-WIRNIKA, chociaż było to całkowicie niezrozumiałe i bynajmniej nie nadawało się do uwięzienia wiewiórki. Starożytni byli często bardzo subtelni; może potrzebny był specjalny zestaw zwierciadeł, żeby zobaczyć wiewiórkę. Ale przerysował wszystko sumiennie.

Dopiero kiedy opat, który czasami wpadał do skryptorium, zobaczył go co najmniej trzykrotnie przy pracy nad inną odbitką (dwukrotnie przystanął, żeby rzucić okiem na pracę Franciszka), zebrał się na odwagę i zapuścił między memorabilia w poszukiwaniu odbitki Leibowitza, a było to prawie rok po tym, jak przystąpił w wolnym czasie do pracy nad swoim zamysłem.

Oryginalny dokument poddano już pewnej liczbie rekonstrukcyjnych zabiegów. Jeśli pominąć to, że znajdowało się na nim nazwisko błogosławionego, był ku rozczarowaniu Franciszka podobny do większości tych, które przerysowywał.

Odbitka Leibowitza była kolejną abstrakcją, nie przypominała niczego, a już najmniej dzieło rozumu. Przyglądał się jej tak długo, że nawet kiedy zamknął oczy, widział całą tę zdumiewającą gmatwaninę, ale nie rozumiał ani trochę więcej niż poprzednio. Robiło to po prostu wrażenie siatki kresek łączących układankę jakichś pryszczy, zwojów, talarków, płytek i niepojętych dziwolągów. Linie były przeważnie pionowe albo poziome i krzyżowały się albo ze znaczkiem wskazującym na przeskakiwanie, albo z kropką. Zakręcały pod kątem prostym, żeby ominąć jakiś pryszcz, i nigdy nie urywały się w pustej przestrzeni, ale zawsze kończyły się na zwoju, talarku, płytce lub niepojętym dziwolągu. Było w tym tak mało sensu, że jeśli człowiek długo wpatrywał się w rysunek, popadał jakby w odrętwienie. Franciszek przystąpi) jednak do kopiowania każdego szczegółu, w tym nawet położonej pośrodku brunatnej plamy, która — myślał sobie — jest być może z krwi błogosławionego męczennika, ale która zdaniem brata Jerisa, była zapewne plamą pozostawioną przez gnijącą pestkę jabłka.

Brat Jeris, który znalazł się w skryptorium dla terminatorów równocześnie z bratem Franciszkiem, lubił przekomarzać się z nim na temat tego, co Franciszek robił.

— Co, proszę ciebie — zapytał, zerkając Franciszkowi przez ramię — oznacza „kontrolny układ sterujący zespołu sześć-B”, mój uczony bracie?

— Jest to oczywiście tytuł dokumentu — odpowiedział brat Franciszek i poczuł się odrobinę rozdrażniony.

— Jasne. Ale co to znaczy?

— Jest to nazwa wykresu, który masz przed oczyma, braciszku Prostaczku. Co znaczy „Jeris”?

— Z pewnością bardzo mało — odparł brat Jeris, robiąc drwiąco skromną minę. — Wybacz, proszę, moją tępotę. Trafnie wyjaśniłeś nazwę, wskazując na nazwany przedmiot, a to jest w samej rzeczy znaczenie nazwy. Ale przecież twór-wykres coś przedstawia, prawda? Co zatem ten wykres przedstawia?

— Oczywiście układ sterujący zespołu sześć-B.

Jeris wybuchnął śmiechem.

— To całkowicie jasne! Jakże przekonywające! Skoro twór jest nazwą, to nazwa jest tworem. „To samo można zastąpić przez to samo” albo „Porządek w równości jest odwracalny”, ale czy możemy przejść do następnego aksjomatu? Skoro „Wielkości równe innej wielkości są między sobą wymienialne”, czyż nie jest prawdą, że istnieje wielkość osobna, reprezentowana zarówno przez nazwę, jak i przez wykres? Czy też cały system jest zamknięty? Franciszek zarumienił się.

— Można sobie wyobrazić — zaczął powoli po chwili przerwy poświęconej na stłumienie uczucia irytacji — że wykres przedstawia raczej pojęcie oderwane niźli rzecz konkretną. Być może starożytni mieli systematyczną metodę opisywania czystej myśli. Bez wątpienia nie jest to rozpoznawalny wizerunek żadnego przedmiotu.

— Ależ tak, jest najwyraźniej nierozpoznawalny! — zgodził się brat Jeris i zachichotał.

— Z drugiej jednak strony być może opisuje on jakiś przedmiot, ale jedynie w sposób bardzo formalny, wystylizowany, tak że potrzebne jest specjalne szkolenie albo…

— Specjalny sposób patrzenia?

— Moim zdaniem chodzi tutaj o jakiś wzniosły i abstrakcyjny przedmiot, być może o wartości transcendentalnej, wyrażający myśl błogosławionego Leibowitza.

— Brawo! Cóż więc takiego błogosławiony miał na myśli?

— Jak to? Projekt obwodu — odparł Franciszek, sięgając po termin użyty w prawym dolnym rogu arkusza.

— Hmm… a do jakiej dyscypliny ta sztuka należy, bracie? Do jakiej kategorii, jakiego rodzaju, jakie ma cechy i co ją wyróżnia? Czy też chodzi tutaj tylko o rzecz przygodną?

Jeris już zbyt daleko posunął się w swoim szyderstwie — pomyślał Franciszek i postanowił odpowiedzieć na to łagodnością.

— Otóż zwróć uwagę na tę kolumnę cyfr i jej nagłówek: „Numery części elektronicznych”. Istniała niegdyś sztuka albo nauka zwana elektroniczną, która mogła należeć zarówno do sztuki, jak i do nauki.

— No, no! To załatwia sprawę kategorii i rodzaju. Co jednak z kwestią wyróżnialności, jeśli mogę postępować tym tropem? Co stanowiło przedmiot nauki elektronicznej?

— To także zostało zapisane — oznajmił Franciszek, który przeszukał od góry do dołu memorabilia, żeby znaleźć jakieś wskazówki pozwalające lepiej zrozumieć odbitkę, ale wynik jego szperania był mizerny. — Przedmiotem nauki elektronicznej byt elektron — wyjaśnił.

— Istotnie, tak zostało zapisane. Zaimponowałeś mi. Ale tak mało wiem o tych sprawach. Czy zechciałbyś wyjawić mi, co to jest elektron?

— Otóż znamy fragmentaryczne źródło, które daje do zrozumienia, że jest to „negacja wybrzuszenia nicości”.

— Co! Jak oni negowali nicość? Czy nie prowadziło to do wytworzenia „cości”?

— Może negacja odnosi się do wybrzuszenia?

— Aha. Wówczas mielibyśmy nie wybrzuszoną nicość, co? Czy odkryłeś, jak można odbrzuszyć nicość?

— Jeszcze nie — przyznał Franciszek.

— No cóż, wytrwałości, bracie! Jakże mądrzy musieli być starożytni, skoro wiedzieli, jak odbrzuszyć nicość! Wytrwaj, a zapewne się tego dowiesz. Wtedy pojawi się wśród nas elektron, prawda? Cóż z nim jednak poczniemy? Umieścimy na ołtarzu w kaplicy?

— No dobrze — westchnął Franciszek — nie wiem. Ale w pewien sposób wierzę, że elektron kiedyś istniał, aczkolwiek nie pojmuję, jak był zbudowany i do czego można go było używać.

— Jakie to wzruszające! — zachichotał obrazoburca i wrócił do swojej pracy.

Sporadyczne zaczepki ze strony brata Jerisa zasmucały Franciszka, ale bynajmniej nie zmniejszyły jego zapału do pracy nad swoim zamysłem.

Dokładne skopiowanie każdego znaku, krostki i plamki okazało się niemożliwe, ale akuratność jego faksymile okazała się wystarczająca, żeby zmylić oko z odległości dwóch kroków, a więc kopia nadawała się do pokazania, tak że oryginał można było zapieczętować i schować. Po ukończeniu pracy brat Franciszek poczuł się rozczarowany. Rysunek był zbyt wierny. Na pierwszy rzut oka nie dostrzegało się niczego, co świadczyłoby, że stanowi świętą relikwię. Styl zwięzły i bezpretensjonalny, pasujący, być może, do błogosławionego, a jednak…

Skopiowanie relikwii to za mało. Święci byli pokorni i głosili chwałę nie swoją, lecz Boga, do innych więc należy przedstawianie poprzez widome znaki duchowej chwały świętości. Wierna kopia nie wystarczy. Jest zimna, bez wyobraźni i nie utrwala świętych przedmiotów błogosławionego w żaden widomy sposób.

Glorificemus[23] — myślał Franciszek, pracując przy bylinach. Przepisywał stronice Psalmów, które miały być następnie oprawione. Przerwał na chwilę, żeby odnaleźć miejsce w tekście i zwrócić uwagę na znaczenie słów, gdyż po wielu godzinach przepisywania przestał je w ogóle czytać i tylko pozwalał, by jego ręce kreśliły litery, jakie napotykało jego spojrzenie. Zauważył, że przepisuje modlitwę Dawida o wybaczenie, czwarty psalm pokutny Miserere mei, Deus… „albowiem ja znam nieprawość moją i grzech mój jest zawsze przeciwko mnie”. Była to modlitwa pełna pokory, ale stronica, którą miał przed oczyma, nie została napisana stosownym do tego pokornym stylem. Na literę „M” w Miserere nałożono płatek złota. Kwiecista arabeska splecionych złotych i fioletowych włókienek wypełniała margines i otulała wspaniałe wielkie litery na początku każdego wersu. Mimo pokory modlitwy stronica przedstawiała się wspaniale. Brat Franciszek kopiował na nowym pergaminie tylko sam tekst, zostawiając miejsca na wspaniałe wielkie litery i margines równie szeroki jak linijka tekstu. Inny biegły mnich wypełni orgią barw przestrzeń wokół wykonanej zwykłym inkaustem kopii i ozdobi obrazkami duże litery. On sam uczył się sztuki iluminowania, ale nie był jeszcze wystarczająco wprawny, by powierzono mu kładzenie złota na bylinach.

Glorificemus. Znowu zaczął rozmyślać nad odbitką.

Nie mówiąc nikomu o swoim zamyśle, jął układać plan. Znalazł najdelikatniejszą jagnięcą skórę i kilka tygodni swojego wolnego czasu spędził na jej konserwowaniu, napinaniu i wygładzaniu kamieniami, aż uzyskał powierzchnię bez skazy, którą na koniec doprowadził do śnieżnej białości i starannie schował. Przez następne miesiące każdą wolną minutę spędzał, przeglądając memorabilia, raz jeszcze szukając wskazówek mogących wyjaśnić znaczenie odbitki Leibowitza. Nie znalazł niczego przypominającego zwoje na rysunku, nie natrafił również na nic, co pomogłoby mu wyjaśnić znaczenie owego rysunku, ale po dłuższych poszukiwaniach wpadł mu w rękę fragment książki, w której jedna, częściowo zniszczona, stronica mówiła o odbitkach. Miał wrażenie, że to reszta encyklopedii. Opis był zwięzły i brakowało części hasła, ale po wielokrotnym przeczytaniu tekstu zaczął podejrzewać, że on sam i wielu wcześniejszych kopistów zmarnowało mnóstwo czasu oraz inkaustu. Efekt bieli na czarnym tle nie stanowił wcale szczególnie pożądanej cechy, lecz tylko wynikał z niedogodności określonego taniego sposobu reprodukowania. Oryginalne rysunki, z których wykonano odbitki, były wykonane czarno na białym. Musiał się opanować, by nie walić głową o ścianę. Cały ten inkaust i cały trud, żeby skopiować cech? przygodną. No cóż, może lepiej nie mówić o tym bratu Homerowi. To przemilczenie będzie uczynkiem miłosiernym ze względu na stan serca brata Homera.

Świadomość, że układ czerni i bieli na odbitce jest cechą przygodną starych rysunków, dodał mu bodźca. Wykonując olśniewającą przepychem kopię odbitki Leibowitza, może pominąć t? jej właściwość. Jeśli odwróci się barwy, nikt na pierwszy rzut oka nie rozpozna rysunku. Dałoby się oczywiście zmodyfikować pewne inne właściwości. Nie śmiał zmienić tego, czego nie rozumiał, ale z pewnością spisy części i literowe informacje można rozmieścić symetrycznie po obu stronach diagramu w wolutach i na tarczach. Ponieważ nie pojmował znaczenia samego wykresu, nie ważył się zmienić ani o włos jego kształtu, ani rozmieszczenia, skoro jednak układ barw nie jest istotny, można rysunek upiększyć. Zamierzał położyć złoto na zwoje i pryszcze, ale niepojęte dziwolągi były zbyt splątane, by je pozłacać, a złote talarki wyglądałyby zbyt ostentacyjnie. Zwoje muszą być kruczoczarne, ale to oznaczało, że linie czarne być nie mogą, jeśli mają pasować do zwojów. Chociaż niesymetryczne rozmieszczenie trzeba pozostawić bez zmian, nie widział żadnego powodu, by zmieniło się znaczenie rysunku, jeśli wykorzysta go jako kratkę dla pnących się winorośli, których gałęzie (ostrożnie omijając zwoje) można tak rozmieścić, żeby dawały wrażenie symetrii albo czyniły asymetrię naturalną. Kiedy brat Horner iluminował literę „M”, przeobrażając ją w cudowną dżunglę liści, jagód, gałęzi i dodając może przebiegłego węża, pozostawała ona jednak czytelna jako „M”. Brat Franciszek nie widział powodu, by przypuszczać, że nie stosuje się to do wykresu.

Całość, wraz z podwiniętym brzegiem, może przybrać kształt tarczy zamiast prostokąta jak odbitka. Wykonał kilka dziesiątków wstępnych szkiców. Na samej górze pergaminu znajdzie się wizerunek Boga w Trójcy Jedynego, na samym dole — herb zakonu benedyktynów, a tuż powyżej wizerunek błogosławionego.

Ale, o ile Franciszek wiedział, nie istniała żadna wierna podobizna błogosławionego. Było wiele portretów z wyobraźni, żaden jednak nie pochodził z czasów sprzed Sprostaczenia. Jak dotąd, nie było nawet portretu powszechnie akceptowanego, chociaż tradycja mówiła, że Leibowitz był raczej wysoki i odrobinę się garbił. Może, kiedy zostanie otwarty schron…

Praca brata Franciszka nad wstępnymi szkicami została pewnego popołudnia przerwana przez nagłe uczucie, że tym kimś, kto pochyla się nad nim, rzucając cień na stół do kopiowania, jest… jest… Nie! Błagam! Beatę Leibowitz, audi me![24] Litości, panie! Niech to będzie każdy, byle nie…

— No, co tu mamy? — zagrzmiał opat, patrząc na rysunki.

— Rysunek, panie mój i opacie.

— To widzę, ale co przedstawia?

— Odbitkę Leibowitza.

— Tę, którąś znalazł? Co? Niezbyt ją przypomina. Dlaczego ważyłeś się dokonać zmian?

— To ma być…

— Mów głośniej!

— …iluminowana kopia! — brat Franciszek mimowolnie wrzasnął.

— Aha.

Opat Arkos wzruszył ramionami i poszedł sobie.

Kilka sekund później brat Horner, przechodząc koło stołu terminatora, ze zdumieniem zobaczył, że Franciszek osunął się, zemdlony, na ziemię.

8

Ku zdumieniu brata Franciszka opat Arkos nie sprzeciwiał się już temu, że mnich interesował się relikwiami. Odkąd dominikanie zgodzili się zbadać całą sprawę, opat uspokoił się, a odkąd sprawa kanonizacji dokonała pewnego postępu w Nowym Rzymie, miało się czasami wrażenie, że całkowicie zapomniał o tym, iż coś szczególnego wydarzyło się podczas wielkopostnego czuwania Franciszka Gerarda AOL, dawniej z Utah, a obecnie ze skryptorium i sali dla kopistów. Wszystko działo się przed jedenastu laty. Niedorzeczne szepty w nowicjacie, dotyczące tożsamości pielgrzyma, dawno już zamarły. Nowicjat w czasach brata Franciszka nie był tym, co nowicjat dzisiejszy. Najnowszy nabór młodzieńców nigdy nie słyszał o całej tej sprawie.

Sprawa zaś kosztowała brata Franciszka siedem wielkopostnych czuwań i on sam nigdy nie uważał tego tematu za bezpieczny. Kiedy tylko o nim wspomniał, zaraz w nocy śniły mu się wilki i Arkos, przy czym Arkos rzucał wilkom pożywienie, a tym pożywieniem był brat Franciszek.

Mnich doszedł jednak do wniosku, że może nadal realizować swój zamysł i że nikt nie będzie mu w tym przeszkadzał poza bratem Jerisem, który nie zaprzestał swoich drwin. Franciszek przystąpił do iluminowania skóry jagnięcej. Gmatwanina wolut i nużące swą precyzją nakładanie złota miało — ze względu na to, że mógł zaoszczędzić bardzo mało czasu — zająć mu wiele lat, ale w mrocznym morzu wieków, gdzie wydawało się, iż wszystko zastygło w bezruchu, życie stanowiło tylko krótkie zawirowanie nawet dla tego, kto je przeżywał. Nuda powtarzających się dni i powtarzających się pór roku. Potem bóle i cierpienia, ostatnie namaszczenie i chwila ciemności na koniec… czy raczej na początek. Albowiem wtedy mała, drżąca duszyczka, która przeżyła nudę, przeżyła ją dobrze lub źle, miała znaleźć się w miejscu świetlistym, znaleźć się przed palącym spojrzeniem nieskończenie miłosiernych oczu, stanie bowiem przed Sprawiedliwym. A król powie „Przyjdź” albo powie: „Odejdź” i tylko tej chwili podporządkowana jest cała nuda wszystkich lat życia. Trudno byłoby mieć inną wiarę w tym wieku, który znał Franciszek.

Brat Sari ukończył czwartą stronicę swojej matematycznej rekonstrukcji, po czym opadł na stół i kilka godzin później zmarł. To nieważne. Jego notatki pozostały w stanie nie naruszonym. Za wiek albo dwa pojawi się ktoś, kto uzna je za interesujące i być może doprowadzi jego dzieło do końca. Na razie wysoko wzbiły się modlitwy za duszę brata Sarla.

Potem był brat Fingo i rzeźbienie w drewnie. Rok lub dwa wcześniej odesłano go z powrotem do warsztatu stolarskiego i pozwolono czasami rzeźbić i szlifować na pół ukończony wizerunek męczennika. Podobnie jak Franciszek, Fingo miał tylko od czasu do czasu godzinkę na umiłowane zajęcie; postępy były więc prawie niedostrzegalne, chyba że oglądało się dzieło w odstępach wielu miesięcy. Franciszek widywał je zbyt często, żeby zauważyć zmiany. Był oczarowany wylewną serdecznością Finga — chociaż wiedział doskonale, że Fingo przybrał to miłe obejście, żeby skompensować swoją brzydotę — i lubił spędzać chwile bezczynności, kiedy tylko mu się takie trafiły, na przyglądaniu się pracy Finga.

Warsztat stolarski obfitował w zapach sosny, cedru, wiórów świerkowych i ludzkiego potu. W opactwie niełatwo było o drewno. Jeśli pominąć figowiec i parę topoli rosnących tuż przy źródle, cała okolica była bezdrzewna. Trzy dni drogi dzieliły opactwo od pierwszego zagajnika i zbieracze drewna często wyprawiali się z opactwa na cały tydzień, by potem wrócić, prowadząc osiołka obładowanego gałęziami, z których można było zrobić kołki, szczeble i czasami jakąś nogę do taboretu. Czasem przyciągali jedną, dwie kłody, żeby wymienić gnijącą belkę. Przy tak ograniczonym zaopatrzeniu w drewno stolarze byli z konieczności również drzeworytnikami i rzeźbiarzami.

Czasem, przyglądając się, jak Fingo pracuje rylcem, Franciszek zasiadał w ławce w kącie i szkicował, starając się wyobrazić sobie szczegóły rzeźby, które na razie były tylko z grubsza wyciosane. Widział już niewyraźne kontury twarzy, chociaż ciągle jeszcze pozostawały zamaskowane śladami siekiery i dłuta. W tych rysunkach brat Franciszek próbował odtworzyć rysy, zanim jeszcze wyłoniły się ze słojów drewna. Fingo rzucił okiem na te szkice i wybuchnął śmiechem. Ale w miarę jak praca postępowała, brat Franciszek miał coraz wyraźniejsze uczucie, że na twarzy figury maluje się jakiś niejasno znajomy uśmiech. Przerysował ten uśmiech i wrażenie, że jest mu on skądś dobrze znany, jeszcze się umocniło. Nadal jednak nie potrafił umiejscowić tej twarzy ani przypomnieć sobie, kto się tak krzywo uśmiechał.

— Nieźle. Naprawdę wcale nieźle — oznajmił Fingo, patrząc na szkice.

Kopista wzruszył ramionami.

— Nie mogę pozbyć się uczucia, że gdzieś już go widziałem.

— Nie tutaj, bracie. Nie w moich czasach.


W adwencie Franciszek zachorował i minęło kilka miesięcy, zanim znowu odwiedził stolarnię.

— Twarz jest prawie skończona, Franciszku — oznajmił rzeźbiarz. — Jak ci się teraz podoba?

— Ja go znam! — wykrzyknął Franciszek, wpatrując się w wesołe, a jednocześnie jakby smutne, przymrużone oczy, w cień krzywego uśmiechu w kąciku ust… w jakiś sposób prawie aż nazbyt swojski.

— Znasz? Więc kto to? — zdumiał się Fingo.

— To… no, nie jestem pewien. Chyba go znam. Ale… Fingo roześmiał się.

— Po prostu rozpoznajesz swoje własne rysunki — podsunął wyjaśnienie.

Franciszek nie był tego zbytnio pewny. Nadal jednak nie potrafił umiejscowić twarzy.

Hmm… hnn… — zdawał się mówić krzywy uśmiech.

Opat uznał jednak ten uśmiech za irytujący. Pozwolił na dokończenie dzieła, ale oznajmił, że nigdy nie dopuści do tego, by służyło do celu, do jakiego zostało zaplanowane, to znaczy jako wizerunek, który umieszczono by w kościele, gdyby doszło kiedyś do kanonizacji błogosławionego. Wiele lat później, kiedy cały posąg był już skończony, Arkos najpierw rozkazał ustawić go w korytarzu domu gościnnego, a później przenieść do własnego gabinetu, kiedy okazało się, że gorszył gości z Nowego Rzymu.


Powoli i z wielkim mozołem brat Franciszek przeobrażał skórę jagnięcą w pełne blasku piękno. Pogłoska o jego trudzie wydostała się poza skryptorium i mnisi często gromadzili się wokół jego stołu, by przyglądać się pracy i wydawać pomruki wyrażające podziw.

— Natchnienie — szepnął któryś z nich. — To wyraźny dowód. Jednak mógł być błogosławionym ten, którego spotkał…

— Nie pojmuję, dlaczego nie zajmiesz się czymś pożytecznym — burknął brat Jeris, którego zasób szyderstw wyczerpał się po wielu latach wysłuchiwania cierpliwych odpowiedzi brata Franciszka. Ten sceptyk własny wolny czas zużywał na wykonywanie i ozdabianie zrobionych z woskowanego papieru abażurów na lampy w kościele i w ten sposób ściągał na siebie uwagę opata, który rychło powierzył jego pieczy sprawę bylin. Już wkrótce księgi rachunkowe pokazały, że awans brata Jerisa był całkowicie uzasadniony.

Brat Horner, stary mistrz kopista, zachorował. Po paru tygodniach stało się rzeczą oczywistą, że umiłowany przez wszystkich mnich spoczywa na łożu śmierci. Nabożeństwo pogrzebowe odśpiewano na początku adwentu. Szczątki świątobliwego kopisty powierzono ziemi, z której powstały. W okresie kiedy wspólnota wyrażała swoją żałobę, wznosząc modły, Arkos mianował brata Jerisa przełożonym kopistów.

W dzień po swojej nominacji brat Jeris oznajmił bratu Franciszkowi, że uznał za rzecz dlań właściwą, by odłożył na bok swoje dziecinady i przystąpił do pracy godnej człowieka dorosłego. Mnich posłusznie zawinął cenne dzieło w pergamin, zabezpieczył je ciężkimi deseczkami, odłożył na półkę i przystąpił w wolnym czasie do wykonywania abażurów z woskowanego papieru. Z jego ust nie dobyło się ani słowo protestu, zadowoli) się świadomością, że pewnego dnia dusza umiłowanego brata Jerisa oddali się tą samą drogą, co dusza brata Homera, by rozpocząć owo życie, wobec którego nasz świat jest tylko krótkim popasem; a być może rozpocznie je w dosyć wczesnym wieku, jeśli sądzić po tym, do jakiego stopnia spalał się swoimi wybuchami wściekłości i harówką; a potem, jeśli Bóg pozwoli, może Franciszkowi wolno będzie dokończyć swój ukochany dokument.

Jednak opatrzność wcześniej wzięła sprawę w swoje ręce, nie powołując zgoła duszy brata Jerisa do Stwórcy. Podczas lata, które nastąpiło po mianowaniu go przełożonym kopistów, z Nowego Rzymu przybył do opactwa, wraz ze świtą duchownych na osiotkach, sam protonotariusz apostolski. Przedstawił się jako monsinior Malfreddo Aguerra, postulator sprawy błogosławionego Leibowitza w procesie kanonizacyjnym. Wraz z nim zjawiła się gromadka dominikanów. Ma być świadkiem przy otwieraniu schronu i badaniu hermetycznego pomieszczenia. A także, by przestudiować wszelkie dowody, które opactwo może przedstawić, a które mogą mieć znaczenie dla sprawy, włącznie — ku konsternacji opata — ze sprawozdaniem z domniemanej wizji błogosławionego, jakiej doznał — tak w każdym razie utrzymują podróżni — niejaki brat Franciszek Gerard z Utah, AOL.

Adwokat świętego został gorąco powitany przez mnichów, zakwaterowano go w apartamentach zarezerwowanych dla odwiedzających opactwo prałatów, przydzielono mu do obsługi sześciu pełnych zapału nowicjuszy, których uprzedzono, że mają być gotowi na każde jego skinienie; lecz okazało się później, iż monsinior Aguerra jest człowiekiem mało wymagającym — ku rozczarowaniu niedoszłych sług. Otworzono najlepsze wina. Aguerra wypił uprzejmie łyczek, ale wolał mleko. Brat łowczy schwycił w sidła pulchną przepiórkę i kogutki chaparral na stół gościa, ale dowiedziawszy się o obyczajach pokarmowych tego drobiu żyjącego w gęstych zaroślach („Kukurydza, bracie? — Nie, węże, Messer”), monsinior Aguerra wolał spożyć wraz z mnichami owsiankę w refektarzu. Gdyby tylko zechciał zaczerpnąć informacji o trudnych do identyfikacji kawałkach mięsa w zupie, wolałby z pewnością doprawdy soczystego kogutka chaparral. Malfreddo Aguerra nalegał na to, żeby życie w opactwie biegło jak zawsze. Ale mimo to advocatus był podczas każdej wieczornej rekreacji zabawiany przez skrzypków i oddział błaznów, aż doszedł do przekonania, że „życie jak zawsze” w opactwie musi być niezwykle przyjemne, jak na monastyczną wspólnotę.

Trzeciego dnia wizyty Aguerry opat wezwał Franciszka. Stosunki między mnichem a jego zwierzchnikiem trudno byłoby uznać wprawdzie za bliskie, ale stały się na zewnątrz przyjazne od czasu, kiedy opat pozwolił nowicjuszowi złożyć śluby, więc brat Franciszek nawet nie drżał, stukając do gabinetu opata i pytając:

— Czy wzywałeś mnie, wielebny ojcze?

— Tak — oznajmił Arkos i dodał gładko: — Powiedz no mi, czy myślałeś kiedykolwiek o śmierci?

— Często, panie mój i opacie.

— Czy modliłeś się do świętego Józefa o dobrą śmierć?

— Eee… często, wielebny ojcze.

— Przypuszczam zatem, że nie zależy ci na tym, by nagle na ciebie spadła? By ktoś użył twoich kiszek jako strun do skrzypiec, By rzucono cię psom na pożarcie? By twoje kości pogrzebano w nie poświęconej ziemi? Co?

— Nnnie, magister meus.

— Tak też pomyślałem. Masz więc zachować wielką ostrożność w tym, co powiesz monsiniorowi Aguerrze.

— Ja…?

— Ty. — Arkos potarł policzek i zrobił minę, jakby pogrążył się w pełnych trosk spekulacjach. — Widzę to aż za dobrze. Sprawa Leibowitza odłożona na półkę. Biedny brat powalony przez spadającą cegłę. Leży i jęczy, błagając o rozgrzeszenie. Zważ tylko, że odbywa się to w przytomności nas wszystkich. My zaś stoimy i patrzymy w dół z litością… to znaczy ci, którzy są księżmi… patrzymy, jak wydaje ostatnie chrapliwe tchnienie, nawet nie udzielając chłopakowi ostatniego błogosławieństwa, Do piekła. Bez błogosławieństwa. Bez rozgrzeszenia. Na naszych oczach. Szkoda byłoby, co?

— Panie mój? — zaskomlał Franciszek.

— Och, nie miej do mnie żalu. Zbyt jestem zaprzątnięty tym, by powstrzymywać twoich braci, którzy najchętniej skopaliby ci? na śmierć.

— Kiedy?

— Miejmy nadzieję, że nigdy. Ponieważ zachowasz ostrożność, prawda…? w tym wszystkim, co powiesz monsiniorowi, W przeciwnym razie być może pozwolę, żeby skopali cię na śmierć.

— Tak, ale…

— Postulator pragnie natychmiast cię ujrzeć. Proszę cię, byś opanował nieco swoją imaginację i okazywał pewność w tym, co powiadasz. Błagam, staraj się nie myśleć!

— Myślę, że mi się uda.

— Precz z moich oczu.

Franciszek czuł lęk, kiedy po raz pierwszy stukał do drzwi Aguerry, ale szybko zobaczył, że lęk nie miał żadnych podstaw. Protonotariusz był łagodnym i taktownym mężczyzną w starszym wieku, robiącym wrażenie, jakby wyjątkowo interesował się nieważnym życiem mnicha.

Po kilku minutach wstępnych uprzejmości podjął śliski temat:

— A teraz porozmawiajmy o twoim spotkaniu z osobą, która mogła być błogosławionym założycielem…

— Och, przecież ja nigdy nie powiedziałem, że był to nasz błogosławiony Leibo…

— Oczywiście, mój synu. Oczywiście nie uczyniłeś tego. Otóż mam tutaj sprawozdanie z tego wydarzenia. Sporządzone zostało naturalnie wyłącznie na podstawie pogłosek i chciałbym, byś je przeczytał, a następnie albo je potwierdził, albo poprawił. — Przerwał, żeby wydobyć zwój ze swojego kuferka. Podał go bratu Franciszkowi. — Ta wersja oparta jest na opowieściach podróżnych — dodał. — Tylko ty możesz opisać, co się zdarzyło, i to z pierwszej ręki, tak więc pragnę, byś przejrzał to z jak największą skrupulatnością.

— Z pewnością, messer. Ale to, co się stało, było naprawdę zupełnie zwyczajne…

— Czytaj, czytaj, proszę. Potem porozmawiamy, dobrze?

Grubość zwoju wskazywała, że w świetle pogłosek wszystko nie było zgoła „naprawdę zupełnie zwyczajne”. Brat Franciszek czytał ze wzrastającym lękiem. Lęk bardzo szybko przybrał wymiar przerażenia.

— Jesteś blady jak ściana, synu — rzekł postulator. — Czy coś budzi twoje zaniepokojenie?

— Messer, to… ani trochę nie było tak.

— Doprawdy? Ale przynajmniej pośrednio jesteś wszak autorem. Jakżeby inaczej? Byłeś jedynym świadkiem.

Brat Franciszek zamknął oczy i potarł czoło. Powiedział czystą prawdę swoim kolegom nowicjuszom. Koledzy nowicjusze szeptali między sobą. Opowiedzieli całą historię podróżnym. Podróżni opowiedzieli ją innym podróżnym. I wreszcie pojawiło się to coś! Trudno się dziwić, że opat Arkos zakazał dyskusji. Gdybyż nigdy nie wspomniał o pielgrzymie!

— Powiedział do mnie ledwie parę słów. Widziałem go tylko raz. Gonił za mną z kijem, pytał o drogę do opactwa i zrobił znaki na skale w miejscu, gdzie znalazłem kryptę. Potem już nigdy go nie widziałem.

— Żadnej aureoli?

— Nie, messer.

— Żadnych chórów anielskich?

— Nie!

— A co z krzewami róż, które wyrastały w miejscach, gdzie stanęła jego stopa?

— Nie! Nie! Niczego w tym rodzaju nie było, messer — zachłysnął się mnich.

— Nie napisał swojego imienia na skale?

— Bóg mi świadkiem, messer, że zrobił tylko te dwa znaki. Nie miałem pojęcia, co oznaczają.

— No dobrze — westchnął postulator. — Historie, które snują podróżni, są zawsze przesadzone. Ale zastanawiam się, jak się to wszystko zaczęło. Może więc byłoby dobrze, byś powiedział mi teraz, co zdarzyło się naprawdę.

Brat Franciszek przedstawił swoje zwięzłe sprawozdanie. Aguerra posmutniał. Po chwili zamyślenia wziął gruby zwój, poklepał go na pożegnanie i cisnął do kosza na śmieci.

— W ten sposób przepadł cud numer siedem. Franciszek pospieszył z usprawiedliwieniami. Advocatus gestem ręki odsunął je na bok.

— Przestań o tym myśleć. Mamy całkiem wystarczającą liczbę dowodów. Zgromadziliśmy liczne samoistne uzdrowienia — liczne przypadki natychmiastowego powrotu do zdrowia dzięki orędownictwu błogosławionego. Są w istocie swej proste i dobrze udokumentowane. Na takich właśnie przypadkach buduje się procesy kanonizacyjne. Oczywiście nie ma w nich całej tej poezji, jaka zawiera się w tej opowieści, ale prawie się cieszę, że okazała się zupełnie bezpodstawna… cieszę się ze względu na ciebie. Czy zdajesz sobie sprawę z tego, że advocatus diaboli byłby cię zamęczył?

— Nigdy nie powiedziałem niczego w rodzaju…

— Rozumiem, rozumiem! Wszystko zaczęło się od schronu. Przy okazji powiem ci, że otworzyliśmy go dzisiaj na nowo.

Twarz Franciszka rozjaśniła się.

— Czy… czy znalazłeś coś jeszcze, co wiązałoby się ze świętym Leibowitzem?

— Proszę cię, z błogosławionym Leibowitzem! — poprawił go monsinior. — Nie, na razie nie. Otworzyliśmy wewnętrzne pomieszczenie. Demon czasu pozostawił je nietknięte. W środku piętnaście szkieletów i mnóstwo fascynujących wytworów rąk ludzkich. Widocznie kobieta — bo to była kobieta — której szczątki znalazłeś, została wpuszczona do zewnętrznego pomieszczenia, ale pomieszczenie wewnętrzne było już zatłoczone. Być może zapewniłoby jej w pewnym stopniu ochronę, gdyby nie runęła ściana. Ci biedacy w środku zostali uwięzieni przez głazy, które zablokowały wyjście. Bóg jeden wie, dlaczego drzwi nie zaprojektowano tak, by otwierały się do środka.

— Czy kobietą w przedsionku była Emily Leibowitz?

Aguerra uśmiechnął się.

— Czyż możemy tego dowieść? Jeszcze nie wiem. Wydaje mi się, że to była ona, tak wydaje mi się… ale być może pozwalam, by nadzieja wzięła górę nad rozumem. Zobaczymy, co jeszcze zdołamy odkryć, zobaczymy. Druga strona też dysponuje swoim świadkiem. Nie mam prawa wyciągać pochopnych wniosków.

Pomimo rozczarowania, jakie przyniosło sprawozdanie Franciszka ze spotkania z pielgrzymem, Aguerra zachowywał się nadal przyjaźnie. Spędził dziesięć dni przy wykopaliskach, zanim wyruszył w drogę powrotną do Nowego Rzymu, i zostawił dwóch swoich asystentów, by nadzorowali dalsze prace. W dniu wyjazdu odwiedził w skryptorium brata Franciszka.

— Powiedzieli mi, że pracujesz nad dokumentem mającym upamiętnić relikwie, które znalazłeś — rzekł postulator. — Sądząc z opisu, jaki mi podano, wydaje mi się, że bardzo chciałbym go zobaczyć.

Mnich zapewnił, że to naprawdę drobnostka, ale ruszył po dokument z takim zapałem, że dłonie mu drżały, kiedy odpakowywał jagnięcą skórę. Z radością zauważył, że brat Jeris też wszystko widzi i marszczy nerwowo brwi.

Monsinior przyglądał się dziełu przez dłuższą chwilę.

— Piękne! — wykrzyknął wreszcie. — Cóż za olśniewające barwy! Jest wspaniałe, wspaniałe! Pracuj nad nim, bracie, pracuj koniecznie.

Brat Franciszek spojrzał na brata Jerisa i uśmiechnął się pytająco.

Przełożony kopistów odwrócił się czym prędzej w drugą stronę. Kark mu poczerwieniał. Następnego dnia Franciszek rozpakował swoje gęsie pióra, barwniki i płatki złota i podjął pracę przy iluminowanym wykresie.

9

Kilka miesięcy po wyjeździe monsiniora Aguerry przybył z Nowego Rzymu do opactwa drugi orszak osłów wraz z kontyngentem duchownych i zbrojnych, którzy mieli stanowić ochron? przed rozbójnikami, zmutowanymi maniakami i rzekomymi smokami. Tym razem na czele ekspedycji stał monsinior z małymi różkami i szpiczastymi zębami, który oznajmił, że obarczono go obowiązkiem przeciwstawienia się kanonizacji błogosławionego Leibowitza i że przybył, żeby zbadać — a być może także ustalić, kto jest za wszystko odpowiedzialny, jak napomknął — pewne niewiarygodne i histeryczne pogłoski, które przeniknęły z opactwa i, niestety, dotarły nawet do bram Nowego Rzymu. Dał jasno do zrozumienia, że nie będzie tolerował żadnych romantycznych niedorzeczności, jak to czynili, być może, goście, którzy odwiedzili opactwo poprzednio.

Opat powitał go uprzejmie i zaproponował mu żelazne łóżko w celi wychodzącej na południe, usprawiedliwiając się tym, że apartament gościnny był zamieszkany niedawno przez kogoś chorego na ospę. Monsinior korzystał z usług swoich własnych ludzi i jadł owsiankę z zielskiem razem z mnichami w refektarzu, albowiem o tej porze roku przepiórki chapparal trafiają się niezmiernie rzadko, jak doniósł brat łowczy.

Tym razem opat nie uznał za stosowne ostrzec Franciszka przed nadmiernym popuszczaniem wodzy wyobraźni. Niech popuszcza, jeśli tylko się odważy. Niewielkie też było niebezpieczeństwo, że advocatus diaboli da mu wiarę, nawet kiedy powie prawdę, póki nie podda jego słów sumiennej obróbce i nie wetknie swoich palców w rany.

— Rozumiem, że jesteś skory do chwilowego popadania w omdlenie — oznajmił monsinior Flaught, kiedy znalazł się w cztery oczy z Franciszkiem i przyjrzał mu się wzrokiem, który mnich uznał za złośliwy. — Powiedz mi, czy w twojej rodzinie były jakieś przypadki epilepsji? Obłędu? Mutacje układu nerwowego?

— Nie, ekscelencjo.

— Nie jestem ekscelencją — warknął ksiądz. — A teraz wydobędziemy z ciebie prawdę.

„Mały, prosty zabieg chirurgiczny będzie tu bardzo na miejscu — zdawał się mówić jego ton — i okaże się, że niezbędna jest tylko mała amputacja”.

— Czy jesteś świadom tego, że dokumenty można w sposób sztuczny spreparować tak, by wyglądały na stare? — zapytał.

Brat Franciszek nie był tego świadom.

— Czy uświadamiasz sobie, że imię Emily nie pojawia się w dokumentach, które znalazłeś?

— Och, ale… — Przerwał, bo nagle stracił pewność.

— Pojawia się tam imię Em, czyż nie tak? A to tylko może być zdrobnienie od Emily?

— Ja… ja sądzę, że tak właśnie jest, messer.

— Ale może być także zdrobnieniem od Emmy, czyż nie tak? A imię Emma pojawia się wszak na skrzynce! Franciszek milczał.

— No więc?

— Jakie jest pytanie, messer?

— Wszystko jedno! Pomyślałem po prostu, że powiem ci, iż dowód sugeruje, że Em to zdrobnienie od Emmy, a Emma nie jest zdrobnieniem od Emily. Co ty na to?

— Nie mam żadnego powziętego z góry poglądu na tę sprawę, messer, ale…

— Ale co?

— Czy mężowie i żony nie są często niedbali w tym, jak się do siebie zwracają?

— Czy ty drwisz sobie ze mnie?

— Nie, messer.

— A teraz powiedz prawdę! Jak odkryłeś schron i co to za fantastyczna gadanina o zjawie?

Brat Franciszek podjął próbę wyjaśnienia. Advocatus diaboli przerywał w regularnych odstępach czasu prychnięciami i ironicznymi pytaniami, a kiedy Franciszek skończył, advocatus wgryzł się semantycznymi zębami w opowieść i nie popuszczał, aż w końcu sam Franciszek zaczął się zastanawiać, czy rzeczywiście widział starca, czy też całe wydarzenie rozegrało się tylko w jego wyobraźni.

Technika krzyżowych pytań była bezlitosna, a jednak Franciszek uznał to przeżycie za mniej przerażające niż rozmowa z opatem. Advocatus diaboli nie mógł zrobić nic gorszego, jak rozdzierać go na strzępy ten jeden jedyny raz, a świadomość, że cala operacja wkrótce się skończy, pomagała pacjentowi znosić ból. Natomiast stojąc przed opatem, Franciszek miał zawsze świadomość, że za omyłkę może być karany bez końca. Albowiem Arkos jest jego zwierzchnikiem na całe życie i ustawicznym inkwizytorem jego duszy.

Natomiast monsinior Flaught uznał, jak się zdaje, opowiedzianą przez mnicha historię za tak rozpaczliwie naiwną, że nie widział podstaw, by przystępować z całym rozmachem do natarcia, tym bardziej iż na samym początku rozmowy przyjrzał się reakcji brata Franciszka na wstępne napaści.

— No dobrze, bracie, jeśli taka jest twoja historia i jeśli będziesz się jej trzymał, nie myślę, byśmy mieli z tobą jakiekolwiek kłopoty. Nawet jeśli jest prawdziwa — a ja mam inne zdanie na ten temat — jest tak banalna, że aż głupia. Czy uświadamiasz to sobie?

— Tak właśnie zawsze myślałem, messer — westchnął brat Franciszek, który od wielu lat starał się podważyć znaczenie, jakie inni przywiązywali do pielgrzyma.

— No, najwyższy czas, żeby to właśnie powiedzieć! — warknął Flaught.

— Zawsze mówiłem, że myślę, że był to zapewne po prostu jakiś starzec.

Monsinior Flaught zakrył oczy ręką i ciężko westchnął. Jego doświadczenie ze świadkami, którzy są niepewni swego, podpowiedziało mu, że najlepiej będzie zmilczeć.


Przed opuszczeniem opactwa adwokat diabła, podobnie jak uprzednio adwokat świętego, wstąpił do skryptorium i poprosił o pokazanie mu iluminowanego wizerunku odbitki Leibowitza. („Tej okropnej niezrozumiałej gmatwaniny” — jak to nazwał). Tym razem dłonie mnicha drżały nie z zapału, ale z lęku, gdyż raz jeszcze mogli zakazać mu pracy nad dziełem. Monsinior Flaught w milczeniu przyjrzał się jagnięcej skórze. Trzykroć przełknął ślinę. Wreszcie zmusił się do skinienia głową.

— Masz żywą wyobraźnię — przyznał — ale wszyscy to wiemy, prawda? — Przerwał na chwilę. — Ile czasu już nad tym pracujesz?

— Sześć lat, messer. Z przerwami.

— No tak, powiedziałbym, że tyleż lat masz jeszcze przed sobą.

Różki monsiniora Flaughta natychmiast skróciły się o dwa centymetry, a zęby całkowicie. Jeszcze tego wieczoru wyruszył do Nowego Rzymu.

Lata przemijały bez żadnych wydarzeń, brużdżąc twarze młodzieniaszków i dodając im siwizny na skroniach. Trwał nieustający trud klasztorny, codzienne szturmowanie niebios odwiecznym hymnem Nabożeństwa do Pana, codzienne dostarczanie światu strumyczka kopiowanych raz po razie manuskryptów, a od czasu do czasu przydzielanie duchownych i skrybów biskupom, trybunałom kościelnym, a także tym świeckim władcom, którzy chcieli ich wynająć. Brat Jeris powziął zamysł zbudowania prasy drukarskiej, ale Arkos przekreślił ten zamiar, kiedy tylko o nim usłyszał. Nie było ani wystarczającej ilości papieru, ani właściwego inkaustu, ani nawet odpowiedniego zapotrzebowania na książki w świecie pogrążonym w mroku nieuctwa. W skryptorium pracowano nadal z kałamarzem i gęsim piórem.

W dniu Pięciu Świętych Szaleńców Bożych przybył watykański posłaniec z wieściami miłymi dla zakonu. Monsinior Flaught wycofał wszystkie zastrzeżenia i odbywał pokutę przed obrazem błogosławionego Leibowitza. Monsinior Aguerra przeprowadził dowód, papież zarządził wydanie dekretu kanonizacyjnego. Datę urzędowego ogłoszenia ustalono na nadchodzący Rok Święty i miała ona zbiec się z Powszechnym Soborem Kościoła, zwołanym w celu ostrożnego potwierdzenia doktryny dotyczącej ograniczenia magisterium do materii wiary i moralności. Tę kwestię już wielokrotnie rozstrzygano w biegu historii, ale wyglądało na to, że co wiek wyłania się w nowym kształcie, a zwłaszcza w tym czasie, kiedy ludzka wiedza o wietrze, gwiazdach i deszczu w rzeczywistości była tylko wiarą. W trakcie soboru założyciel zakonu benedyktyńskiego miał zostać włączony do kalendarza świętych.

Po tej zapowiedzi w opactwie nastąpił okres radosny. Dom Arkos, kruchy już ze starości i bliski zdziecinnienia, wezwał brata Franciszka przed swoje oblicze i wysapał:

— Jego Świątobliwość zaprasza nas do Nowego Rzymu na kanonizację. Przygotuj się do wyjazdu.

— Ja, panie mój?

— Tylko ty. Brat farmaceuta zabronił mi podróży, a nie byłoby dobrze, by ojciec przeor wyjechał, kiedy jestem chory. Tylko znowu nie zemdlej — dodał zrzędliwym tonem dom Arkos. — Być może okazuje ci się więcej zaufania, niż na to zasługujesz w związku z tym, że trybunał przyjął datę śmierci Emily Leibowitz za ostatecznie ustaloną. Jego Świątobliwość mimo to cię zaprosił. Proponuję, żebyś podziękował Bogu i nie domagał się zaszczytów.

Brat Franciszek chwiał się na nogach.

— Jego Świątobliwość…

— Tak. Wysyłamy do Watykanu oryginalną odbitkę. Co myślisz o tym, żeby zabrać ze sobą swój iluminowany pergamin jako osobisty dar dla Ojca Świętego?

— Uff — rzekł Franciszek.

Opat przywrócił go do przytomności, pobłogosławił, nazwał poczciwym prostaczuniem i posłał, żeby spakował swój tobołek.

10

Wyprawa do Nowego Rzymu wymagała co najmniej trzech miesięcy, a może więcej, czas zależał bowiem w pewnym stopniu od odległości, jaką Franciszek zdoła pokonać, zanim banda grabieżców niechybnie pozbawi go osiołka. Miał podróżować samotnie i bez ochrony, zabierając ze sobą tylko swój tobołek i żebraczą miseczkę, jeśli nie liczyć relikwii i jej iluminowanej kopii. Modlił się, by ciemni zbójcy uznali jego dzieło za rzecz całkowicie nieprzydatną; wśród bandytów trafiali się czasem złodzieje dobrotliwi, którzy zabierali tylko to, co miało dla nich jakąś wartość, i pozwalali swoim ofiarom zachować życie, całość członków i rzeczy osobiste. Inni okazywali mniej względów.

Franciszek na wszelki wypadek zawiązał sobie na prawym oku czarną przepaskę. Wieśniacy są bardzo przesądni i można ich było czasem wodzić za nos byle aluzją do złego spojrzenia. W ten sposób uzbrojony i wyposażony ruszył na wezwanie Sacerdos Magnus[25], świątobliwego władcy i pana, papieża Leona XXI.

Blisko dwa miesiące po opuszczeniu opactwa mnich napotkał zbójcę na gęsto zalesionym górskim szlaku, daleko od wszelkich ludzkich siedzib, poza Doliną Wybryków Natury, położoną kilka kilometrów na zachód, po drugiej stronie szczytu, gdzie kolonia potworów genetycznych żyła niby trędowaci z dala od świata. Istniało kilka takich kolonii, doglądanych przez szpitalników Świętego Kościoła, ale Dolina Wybryków Natury do nich nie należała. Ci z mutantów, którzy uniknęli śmierci z rąk leśnych plemion, osiedlili się w tym miejscu wiele wieków temu. Ich szeregi powiększały się nieustannie o zniekształcone i pełzające istoty, które szukały ucieczki od świata, przy czym trafiały się wśród nich jednostki wydające na świat potomstwo. Często takie dzieci dziedziczyły potworność swoich rodziców. Często rodziły się martwe albo nigdy nie osiągały wieku dojrzałego. Ale od czasu do czasu potworna cecha okazywała się recesywna i z pozoru normalne dziecko rodziło się ze związku dwojga mutantów. Czasem jednak to normalne z pozoru potomstwo było dotknięte jakąś niewidzialną deformacją serca lub mózgu, która pozbawiała te istoty człowieczeństwa, zostawiając tylko jego pozory. Nawet w obrębie Kościoła niektórzy ośmielali się forsować pogląd, że takie istoty są w gruncie rzeczy pozbawione, od chwili poczęcia, Dei imago[26], że ich dusze są po prostu duszami zwierzęcymi i że można bezkarnie wobec prawa natury zabijać je jak zwierzęta, nie zaś jak ludzi, że Bóg doświadczał zwierzęcym potomstwem nasz rodzaj, karząc nas za grzechy, które prawie zniszczyły ludzkość. Kilku teologów, których nigdy nie zawiodła wiara w piekło, chętnie pozbawiłoby Boga wszelkiej możliwości stosowania kar doczesnych, jeśli jednak człowiek bierze na swe barki brzemię wyrokowania, że jakakolwiek istota zrodzona z niewiasty nie jest na obraz i podobieństwo Boże, przywłaszcza sobie prawa przysługujące tylko niebiosom. Nawet idiota, który robi wrażenie mniej zdolnego niż pies albo świnia, albo koza, powinien, jeśli tylko urodził się z kobiety, być uznanym za nieśmiertelną duszę — grzmiał raz po razie nauczycielski urząd Kościoła. Po wielu tego rodzaju, składanych przez Nowy Rzym, deklaracjach mających zmniejszyć liczbę przypadków dzieciobójstwa, owe nieszczęsne wybryki natury poczęto nazywać „bratankami papieża” albo „dziećmi papieża”.

„Niechaj ten, kto urodzi się żywy z ludzi, znosi swoje życie — powiedział poprzedni Leon — w zgodzie z prawem naturalnym i Boskim prawem miłości. Niechaj będzie przyjmowany radośnie jako dziecko i żywiony bez względu na to, jaki ma kształt ciała i jakie zachowanie, albowiem jest faktem dostępnym dla naturalnego umysłu i nie wymagającym objawienia Bożego, że wśród naturalnych praw człowieka prawo do rodzicielskiego wsparcia w walce o utrzymanie się przy życiu poprzedza wszelkie inne prawa i nie może być odmienione na mocy ustaw przez społeczeństwo albo państwo, z tym jedynie uzupełnieniem, iż książęta mają władzę to prawo narzucić. Nawet bestie na ziemi nie postępują inaczej”.


Zbójca, który napadł na brata Franciszka, nie był w żaden widoczny sposób zniekształcony, ale to, że przybywa z Doliny Wybryków Natury, stało się oczywiste, kiedy dwie zakapturzone postacie wyłoniły się spoza gmatwaniny krzaków na zboczu, które wznosiło się nad szlakiem, i drwiąco wyły w stronę mnicha ze swojej zasadzki, mierząc jednocześnie w niego z napiętych łuków. Z tej odległości nie był pewny swojego pierwszego wrażenia, że jedna z dłoni ujmuje łuk sześcioma palcami albo dodatkowym kciukiem, nie ulegało jednak najmniejszej wątpliwości, iż jedna z postaci miała na sobie suknię z dwoma kapturami, chociaż nie mógł dostrzec twarzy ani nie potrafił stwierdzić”, czy dodatkowy kaptur kryje dodatkową głowę, czy też nie.

Sam zbójca stał na ścieżce tuż przed nim. Był to niski, ale ciężki jak byk mężczyzna z łysą, jakby wypolerowaną głową i szczęką jak granitowy głaz. Stał na rozstawionych szeroko nogach, z potężnymi ramionami założonymi na piersi i patrzył na zbliżającą się małą postać, która siedziała okrakiem na grzbiecie osła. Zbójca, na ile brat Franciszek był w stanie dostrzec, uzbrojony był jedynie we własną krzepę i nóż, którego nie chciało mu się nawet wydobyć zza pasa. Przywołał gestem mnicha. Kiedy Franciszek zatrzymał się w odległości pięćdziesięciu metrów, jedno z dzieci papieża wypuściło strzałę, która zafurkotała i wbiła się w ścieżkę tuż za osłem, wskutek czego zwierzę skoczyło do przodu.

— Złaź — rozkazał zbójca.

Osioł zatrzymał się. Brat Franciszek odrzucił kaptur, by pokazać opaskę na oku, a potem podniósł palec i dotknął jej. Zaczął powoli unosić pasek materiału.

Rozbójnik odrzucił do tyłu głowę i wybuchnął śmiechem, który — pomyślał Franciszek — mógłby dobywać się z gardła szatana; mnich wymamrotał egzorcyzm, ale wyglądało na to, że egzorcyzm nie zrobił żadnej krzywdy zbójcy.

— Tacy, co umieli tylko obracać językiem i ubierali się w czarne worki, nosili to lata temu — oznajmił. — A teraz złaź wreszcie.

Brat Franciszek wzruszył ramionami, uśmiechnął się i bez dalszych protestów zsiadł z osła. Zbójca obejrzał osła, poklepał go po bokach, obejrzał zęby i kopyta.

— Jeść? Jeść? — krzyknęło jedno z odzianych w sukni? stworzeń na zboczu.

— Nie tym razem — warknął zbójca. — Zbyt kościsty.

Brat Franciszek nie był do końca przekonany, czy rozmawiają o ośle.

— Witaj, panie — rzekł życzliwym głosem. — Możesz zabrać mojego osła. Myślę, że przechadzka wyjdzie mi na zdrowie.

— Znowu uśmiechnął się i ruszył przed siebie.

Strzała wbiła się w ścieżkę u jego stóp.

— Dosyć tego! — wrzasnął zbójca i zwrócił się do Franciszka: — Teraz rozbieraj się. I zobaczymy, co masz w tym rulonie i w bagażu.

Brat Franciszek dotknął swojej żebraczej miseczki i zrobił gest wyrażający bezradność, co wywołało wybuch pogardliwego śmiechu.

— Widziałem już tę sztuczkę z garnkiem na jałmużnę — oznajmił.

— Ostatni człowiek z miseczką miał pół heklo złota ukryte w butach. Rozbieraj się.

Brat Franciszek, który nie miał na nogach butów, pełen dobrej woli, pokazał swoje sandały, ale zbójca żachnął się niecierpliwie. Mnich rozwiązał tobołek, rozsypał zawartość, żeby ją pokazać, i zaczął się rozbierać. Zbójca przeszukał ubranie, nic nie znalazł, więc rzucił je z powrotem właścicielowi, który dobył z siebie bezgłośne słowa podziękowania. Obawiał się, że zostanie porzucony nago na szlaku.

— Teraz zobaczymy drugi pakunek.

— Tam są tylko dokumenty, panie — zaprotestował mnich. — Nie mają wartości dla nikogo poza właścicielem.

— Otwórz.

Brat Franciszek w milczeniu rozwiązał pakunek, rozwinął oryginalną odbitkę i następnie jej iluminowaną kopię. Złota inkrustacja i barwny rysunek zajaśniały w słońcu, które przenikało przez listowie. Ciężka jak głaz szczęka zbójcy opadła kilka centymetrów. Gwizdnął cicho.

— Ale ładne! Jaka kobieta nie chciałaby zawiesić tego na ścianie swojej chaty!

Franciszek poczuł mdłości.

— Złoto! — wrzasnął zbój do swoich wspólników na wzgórzu.

— Jeść? Jeść? — padła rechotliwa, gardłowa odpowiedź.

— Będziemy jeść, nic się nie bójcie! — krzyknął zbójca, a następnie wyjaśnił gawędziarskim tonem Franciszkowi: — Po kilku dniach siedzenia tutaj zgłodnieliśmy. Interesy źle idą. Ruch jest bardzo mały w naszych czasach.

Franciszek skinął. Zbójca znowu zaczął wpatrywać się z podziwem w iluminowaną kopię.

„Panie, jeśli posłałeś mnie, by mnie wypróbować, pomóż mi umrzeć jak człowiek, by odebrał to dopiero martwemu ciału Twojego sługi. Święty Leibowitzu, spójrz na to dzieło i módl się za mnie…”

— Co to jest? — spytał zbójca. — Talizman? — Zaczął przyglądać się to jednemu, to drugiemu z dokumentów. — Och, jeden jest duchem drugiego. Co to za czary? — Przyglądał się bratu Franciszkowi swoimi podejrzliwymi, szarymi oczami. — Jak się to nazywa?

— Ee… tranzystorowy układ sterujący zespołu sześć-B — wyjąkał mnich.

Zbójca, który przyglądał się dokumentowi, trzymając go do góry nogami, dostrzegł jednak, że jeden stanowi odbicie drugiego i ten fakt zirytował go tak samo jak złoty płatek. Swoim krótkim i brudnym palcem wskazującym wodził po rysunkach, wyszukując podobieństwa i zostawiając słabą smugę na iluminowanej skórze jagnięcej. Franciszek przełknął łzy.

— Proszę cię! — jęknął mnich. — Złoto jest takie cienkie, że nawet nie ma o czym mówić. Zważ to w dłoni. Wszystko ciąży nie więcej niż papier. Nic ci z tego nie przyjdzie. Proszę cię, panie, zabierz mi zamiast tego ubranie. Zabierz osła, zabierz tobołek. Zabierz, co chcesz, ale to mi zostaw. Przecież ta rzecz jest dla ciebie bez wartości.

Spojrzenie szarych oczu świadczyło o tym, że zbójca popadł w zadumę. Patrzył na zaniepokojenie mnicha i pocierał szczękę.

— Zostawię ci osła i ubranie, i wszystko, ale to wezmę — zaproponował. — Wezmę tylko talizman.

— Na miłość Boga, panie, więc zabij także mnie! — zawodził brat Franciszek.

Zbójca parsknął:

— Zobaczymy. Powiedz mi, do czego to służy.

— Do niczego. To pamiątka po człowieku, który umarł dawno temu. W starożytności. To drugie to tylko kopia.

— Co z nich masz?

Franciszek na chwilę zamknął oczy i zastanawiał się, jak to wytłumaczyć.

— Znasz plemiona leśne? Wiesz, że czczą swoich przodków? Szare oczy zbójcy rozbłysły na moment gniewem.

— My gardzimy naszymi przodkami — warknął. — Niech przeklęci będą ci, którzy wydali nas na świat.

— Niech będą przeklęci, niech będą przeklęci! — odezwał się jak echo jeden z opatulonych łuczników, którzy stali nadal powyżej.

— Czy wiesz, kim jesteśmy? Skąd przybywamy? Franciszek skinął potakująco.

— Nie chciałem was obrazić. Starożytny, po którym została ta pamiątka, nie jest naszym przodkiem. Był naszym nauczycielem w dawnych czasach. Czcimy jego pamięć. To tylko coś w rodzaju przypomnienia.

— A kopia?

— Ja sam ją zrobiłem. Proszę cię, panie, zajęło mi to piętnaście lat. Dla ciebie jest niczym. Proszę cię… nie zabierzesz piętnastu lat czyjegoś życia… bez żadnego powodu.

— Piętnaście lat? — Zbójca odrzucił głowę do tyłu i zaniósł się skowyczącym śmiechem. — Robiłeś to przez piętnaście lat?

— Tak, ale… — Franciszek nagle zamilkł. Jego spojrzenie powędrowało ku sękatemu wskazującemu palcu zbójcy. Palec stukał w oryginalną odbitkę.

— To zajęło piętnaście lat? Jest prawie brzydkie w porównaniu z tamtym, — Poklepał się po brzuchu i między jednym a drugim wybuchem rubasznego śmiechu wskazywał na relikwię. — Ha, ha! Piętnaście lat! Więc tym się tam, u siebie, zajmujecie!

Po co? Po co ci ten ciemny duch? Piętnaście lat, żeby zrobić coś takiego! No, no! Takie kobiece zajęcie!

Brat Franciszek przyglądał się w milczeniu, oszołomiony. To, że zbójca pomylił świętą pamiątkę z kopią, wstrząsnęło nim do tego stopnia, iż nie potrafił nic powiedzieć.

Nadal śmiejąc się, zbójca wziął dokumenty w obie ręce, jakby miał zamiar przedrzeć je na pół.

— Jezus, Maryja, Józefie święty! — krzyknął mnich i padł na kolana. — Na miłość Boga żywego, panie! Zbójca rzucił dokumenty na ziemię.

— Będziemy się o nie siłować — zaproponował uczciwy układ. — Ta rzecz przeciwko mojemu sztyletowi.

— Niechaj będzie — powiedział Franciszek pod wpływem impulsu, uznając, że walka da przynajmniej niebiosom okazję do dyskretnej interwencji. O Boże, Ty, któryś dał Jakubowi siłę, by przemógł anioła…

Stanęli naprzeciwko siebie. Brat Franciszek przeżegnał się. Zbójca wydobył nóż zza pasa i rzucił go obok papierów.

Trzy sekundy później mnich leżał na plecach, jęcząc, przywalony górą mięśni. Miał wrażenie, że ostry odłam skalny rozdziera mu kręgosłup.

— Hę, hę — rzekł zbójca i wstał, żeby wziąć swój nóż i zwinąć dokumenty.

Z rękoma złożonymi do modlitwy brat Franciszek poczołgał się za nim na kolanach, błagając ile sił w płucach:

— Proszę cię więc, weź jeden z nich, nie oba! Błagam!

— Musisz je teraz odkupić — zarechotał zbójca. — Przecież wygrałem je uczciwie.

— Nie mam nic. Jestem biedny.

— Skoro tak bardzo ci na nich zależy, zdobędziesz złoto. Dwa heklo złota, oto okup. Możesz je przynieść, kiedy tylko zechcesz, Schowam twoje rzeczy w mojej chacie. Jeśli chcesz je odzyskać, przynieś złoto.

— Posłuchaj, te rzeczy są ważne dla innych ludzi, nie dla mnie. Wiozłem je dla papieża. Może zapłacą ci za ten ważny dokument. Ale zostaw mi ten drugi, żebym im go pokazał. On nie ma najmniejszej wartości.

Zbójca zaśmiał się przez ramię.

— Chyba gotów byłbyś całować moje buty, żeby go odzyskać.

Brat Franciszek uczepił się go i zaczął żarliwie całować jego buty.

To okazało się za dużo dla takiego człowieka jak zbójca. Odepchnął mnicha nogą, rozdzielił dwa dokumenty i cisnął jeden z nich Franciszkowi w twarz wraz z przekleństwem. Wskoczył na osła i ruszył zboczem pod górę, w stronę zasadzki. Brat Franciszek porwał cenny dokument i powlókł się za zbójcą, dziękując mu wylewnie i błogosławiąc go raz po razie, podczas kiedy tamten jechał w stronę opatulonych łuczników.

— Piętnaście lat! — sapnął zbójca i raz jeszcze odepchnął nogą Franciszka. — Precz! — Wymachiwał wspaniale iluminowanym pergaminem, trzymając go wysoko w świetle słońca. — Pamiętaj, dwa heklo złota jako okup za twoje rzeczy. I powiedz swojemu papieżowi, że zdobyłem to uczciwie.

Franciszek przystanął. Posłał błogosławieństwo w ślad za odjeżdżającym bandytą i po prostu podziękował Bogu za to, że istnieją tacy bezinteresowni zbójcy, którzy są w dodatku na tyle ciemni, iż popełniają tego rodzaju pomyłki. Z miłością zwinął oryginalną odbitkę i ruszył swoim szlakiem. Zbójca z dumą rozwinął piękną pamiątkę przed oczyma swoich zmutowanych towarzyszy czekających na zboczu.

— Jeść! Jeść! — powiedział jeden z nich, głaszcząc osła.

— Jechać, jechać — poprawił go zbójca. — Jeść później.


Kiedy brat Franciszek zostawił ich daleko za sobą, ogarnęło go jednak stopniowo wielkie zasmucenie. Szyderczy głos ciągle dźwięczał mu w uszach. „Piętnaście lat! Więc tym się tam zajmujecie. Piętnaście lat! Cóż to za kobieca praca! No, no, no.

Zbójca popełnił błąd. Ale tak czy inaczej, piętnaście lat przepadło, a wraz z nimi cała miłość i cała udręka, jaką włożył w swoje dzieło.

Całe życie spędził w zamknięciu, więc odzwyczaił się od sposobu myślenia panującego w świecie zewnętrznym, od jego cierpkich obyczajów i szorstkich zachowań. Szyderstwa zbójcy wzbudziły w jego sercu wielki zamęt. Przypomniał sobie o ileż łagodniejsze drwiny brata Jerisa sprzed lat. Może brat Jeris miał rację.

Zwiesił nisko okrytą kapturem głowę i pomaszerował powoli przed siebie.

Przynajmniej została mu oryginalna relikwia. Przy najmniej to.

11

Wybiła wreszcie godzina. Brat Franciszek, ubrany w zwykły mnisi habit, nigdy nie czuł się kimś mniej ważnym niż w chwili, kiedy uklęknął w majestatycznej bazylice przed rozpoczęciem uroczystości. Dumne gesty, jaskrawe kłębowisko barw, dźwięki towarzyszące pełnym przepychu przygotowaniom do uroczystości — już teraz były przeniknięte duchem liturgii, sprawiając, ze umysłowi trudno było pojąć, iż nie zdarzyło się jeszcze nic ważnego. Biskupi, prałaci, kardynałowie, kapłani i rozmaici funkcjonariusze świeccy w wytwornych, staroświeckich strojach paradowali to tu, to tam po wielkim kościele, ale ich krzątanina była jak pełen gracji mechanizm, który nigdy się nie zatrzymuje, nie zacina, ani nie zmienia nagle kierunku. Do bazyliki wkroczył sampetrius[27]. Był tak wspaniale wystrojony, że Franciszek w pierwszej chwili wziął pracownika katedralnego za jakiegoś prałata, Sampetrius przyniósł podnóżek. Niósł go z taką rozmyślną pompą, że gdyby mnich nie klęczał, uklęknąłby, kiedy ten przedmiot przepływał majestatycznie obok niego. Sampetrius przy klęknął na jedno kolano przed głównym ołtarzem, a następnie podszedł do papieskiego tronu i postawił nowy podnóżek na miejsce starego, któremu — jak się zdaje — obluzowała się noga, a następnie odszedł tą samą drogą, którą przybył. Brat Franciszek był pełen podziwu dla wystudiowanej elegancji ruchów towarzyszącej nawet najbardziej banalnym czynnościom. Nikt się nie spieszył. Nikt się nie wdzięczył, idąc, nikt nie był gnuśny. Nie widać było żadnego ruchu, który nie przyczyniałby się do godności i przemożnego piękna tego starożytnego miejsca. Nawet szmer czyjegoś oddechu zdawał się rozlegać słabym echem w odległych absydach.

Terribilis est locus iste: hic domus. Dei est, et porta caeli. Straszliwy jest zaprawdę dom Boga, brama do niebios!

Po jakimś czasie zauważył, że niektóre z posągów są żywe. Pod ścianą po lewej stronie w odległości kilku metrów stała pełna zbroja. Dłoń w kolczudze dzierżyła trzonek błyszczącego topora wojennego. Nawet pióropusz na hełmie nie drgnął w czasie, kiedy brat Franciszek tam klęczał. Tuzin identycznych zbroi stało w równych odstępach pod ścianami. Dopiero kiedy zobaczył, jak mucha wędruje po przyłbicy „posągu” po lewej stronie, powziął podejrzenie, że zbroja zawiera w środku żywą istotę. Jego wzrok nie dostrzegł żadnego ruchu, ale zbroja kilkakrotnie zgrzytnęła metalicznie, kiedy mucha obrała ją sobie za schronienie. Musi to być gwardia papieska, sławą ciesząca się w rycerskich bitwach, mała prywatna armia pierwszego namiestnika Boga na ziemi.

Dowódca gwardii przeprowadzał majestatycznie inspekcję swoich ludzi. Posąg po raz pierwszy poruszył się. Uniósł przyłbicę w pozdrowieniu. Dowódca troskliwie przystanął i użył swojej chusteczki, żeby spędzić muchę z czoła niewzruszonej twarzy wewnątrz hełmu, a następnie ruszył dalej. Posąg opuścił przyłbicę i znowu zastygł w bezruchu.

Majestatyczny wystrój bazyliki został na chwilę zakłócony wskutek wtargnięcia ciżby pielgrzymów. Ich grupy były dobrze zorganizowane i sprawnie kierowane, ale bez wątpienia stanowiły tutaj obcy element. Wydawało się, że większość z nich idzie na swoje miejsca na czubkach palców, starając się nie wzbudzać żadnych odgłosów i możliwie jak najmniej poruszenia — w przeciwieństwie do sampetrii i duchowieństwa noworzymskiego, które nie dbało o zachowanie ciszy i ruszało się bez żadnego skrępowania. Tu i ówdzie któryś z pielgrzymów stłumił kaszlnięcie albo potknął się.

Nagle w bazylice zapanował prawie bojowy zamęt, gdyż wzmocniono gwardię. Nowy oddział posągów w kolczugach wtargnął do samego sanktuarium, przyklęknął na jedno kolano i pochylił drzewca włóczni, oddając cześć ołtarzowi przed udaniem się na wyznaczone stanowiska. Dwaj stanęli po bokach tronu papieskiego. Trzeci padł na kolana po prawej stronie tronu i pozostał w tej pozycji z Piotrowym mieczem uniesionym na obu dłoniach. Cały obraz znowu zastygł w bezruchu, jeśli nie liczyć tańca płomieni świec na ołtarzu.

W tę uświęconą ciszę wdarł się nagle grzmot trąb.

Intensywność dźwięków rosła, aż pulsujące ta-ra ta-ra-raa czuło się na twarzy, a w uszach ból. Dźwięk trąb nie był melodyjny, lecz zwiastujący. Pierwsze nuty zaczynały się w połowie skali, a następne pięły się powoli, coraz wyższe, intensywniejsze i natarczywsze, aż mnich poczuł, że cierpnie mu skóra na czaszce, i wydawało się, iż w bazylice niczego już nie ma poza hukiem trąb.

Potem zapadła martwa cisza, po której rozległ się głos tenora:


Pierwszy kantor: Appropinąuat agnis pastor et ovibus pascendis

Drugi kantor: Genua nunc flectantur omnia.

Pierwszy kantor: Jussit olim Jesus Petrum pascere gregem Domini.

Drugi kantor: Ecce Petrus Pontifex Maximus.

Pierwszy kantor: Gaudeat igitur populus Christi, et gratias agat Domino.

Drugi kantor: Nam docebimur a Spiritu sancto[28].

Chór: Alleluia.alelluia…


Tłum wstał, a następnie opadł na kolana niespieszną falą, podążającą za przepływającym krzesłem, na którym siedział ubrany na biało kruchy człowiek i udzielał błogosławieństwa ludziom, w miarę jak złota, czarna, szkarłatna i czerwona procesja przenosiła go majestatycznie w stronę tronu. Oddech zamarł w piersi małego mnicha z opactwa na odległej pustyni. Niemożliwe było zobaczyć wszystko, co się dzieje, tak przytłaczał człowieka przypływ muzyki i ruchu, ogarniając jego zmysły, porywając go, czy chciał czy nie, ku temu, co miało wkrótce nastąpić.

Sama uroczystość trwała krótko. Gdyby się bardziej przeciągnęła, jej intensywność byłaby nie do zniesienia. Monsinior Malfreddo Aguerra, sam adwokat świętego — zauważył Franciszek — podszedł do tronu i uklęknął. Po chwili ciszy wniósł sprawę, śpiewając:

Sancte pater, ab Sapientia summa petimus ut ille Beatus Leibowitz cujus miracula mirati sunt multi…[29]

Wzywał Leona, żeby oświecił lud przez uroczystą wypowiedź w sprawie pobożnej wiary, że błogosławiony Leibowitz jest naprawdę świętym zasługującym na dulia Kościoła, a również na oddawanie czci przez wiernych.

Gratissima Nobis causa, fili[30] — zaśpiewał w odpowiedzi głos starca w bieli, wyjaśniający, że pragnieniem jego serca jest ogłosić uroczystą proklamację, iż błogosławiony męczennik przebywa pośród świętych, ale również, iż jedynie kierowany ręką Boga, sub ducatu sancti Spiritus[31], może spełnić żądanie Aguerry. Poprosił wszystkich, żeby modlili się o to przewodnictwo.

Raz jeszcze grzmiący śpiew chóru wypełnił bazylikę litanią do wszystkich świętych: „Ojcze z nieba, Boże, zmiłuj się nad nami! Synu, Odkupicielu świata, Boże, zmiłuj się nad nami! Duchu Święty, Boże, zmiłuj się nad nami! Święta Trójco, Jedyny Boże, miserere nobis! Święta Maryjo, módl się za nami! Sancta Dei Genitrix, ora pro nobis! Sancta Virgo virginum, ora pro no-bis!…[32]” Słowa litanii huczały w kościele. Franciszek spojrzał w górę na dopiero co odsłonięty wizerunek błogosławionego Leibowitza. Fresk miał wymiary, jakie przystały bohaterowi. Przedstawiał rozprawę świętego przed tłumem, ale na twarzy nie było tego krzywego uśmiechu jak w dziele Finga. Jest jednak pełen majestatu — pomyślał Franciszek — i pasuje do reszty bazyliki.

Omnes sancti Martyres, orate pro nobis…[33]


Kiedy litania dobiegła końca, monsinior Malfreddo Aguerra raz jeszcze zwrócił się do papieża z prośbą, by imię Izaaka Edwarda Leibowitza zostało urzędowo wpisane do kalendarza świętych. Raz jeszcze przywołany został Duch-przewodnik, kiedy papież zaśpiewał: Veni, Creator Spiritus[34].

I po raz trzeci Malfreddo Aguerra poprosił o proklamację.

Surgat ergo Petrus ipse. …[35]

Wreszcie stało się. Leon XXI odśpiewał postanowienie Kościoła podjęte pod przewodnictwem Ducha Świętego, ogłaszając jako fakt istniejący, że starożytny i raczej mało znany technik o nazwisku Leibowitz jest naprawdę świętym w niebiosach i o jego potężne orędownictwo można i należy z szacunkiem się modlić. Wyznaczono dzień, kiedy odprawiać się będzie mszę ku jego czci.

— Święty Leibowitzu, wstaw się za nami — szepnął brat Franciszek razem z wszystkimi.

Odmówiono krótką modlitwę, a potem chór zaśpiewał Te Deum. Po mszy ku czci świętego uroczystość dobiegła końca.

W eskorcie dwóch ubranych w szkarłatną liberię sedarii[36] i zewnętrznego pałacu mała grupka pielgrzymów szła nie kończącym się ciągiem korytarzy i przedsionków, przystając co jakiś czas przed zdobnym stołem jakiegoś kolejnego oficjała, który sprawdzał zaproszenia i składał gęsim piórem podpis na licet adire[37] dla sedariusa, by ten przedstawił go następnemu oficjałowi, noszącemu tytuł coraz dłuższy i trudniejszy do wymówienia, w miarę jak grupa posuwała się do przodu. Brat Franciszek dygotał. Wśród pielgrzymów byli dwaj biskupi, ludzie ubrani w gronostaje i złoto, wódz plemion leśnych, nawrócony, ale nadal noszący suknię z futra pantery i nakrycie głowy z jej łba jako szczepowy totem, ubrany w skóry prostaczek z zakapturzonym sokołem wędrownym na przegubie dłoni — najwidoczniej w darze dla Ojca Świętego — i kilka kobiet, które wyglądały jak żony albo konkubiny — o ile Franciszek był to w stanie ocenić na podstawie ich zachowania-nawróconego wodza plemienia pantery; a może były tylko ekskonkubinami odsuniętymi przez prawo kanoniczne, ale nie przez szczepowe zwyczaje.

Wspiąwszy się na scala caelestis[38], pielgrzymi zostali powitani przez ubranego na ciemno cameralis gestor[39] i skierowani do małego przedsionka sali konsystorskiej.

— Ojciec Święty przyjmie ich tutaj — wysokiej rangi szambelan zawiadomił łagodnym głosem sedariusa, który przyniósł zaproszenia. Obrzucił dosyć dezaprobującym spojrzeniem pielgrzymów — pomyślał Franciszek. Szepnął coś krótko do ucha sedariusa. Sedarius poczerwieniał i szepnął coś wodzowi plemienia. Wódz plemienia spojrzał groźnie, ukazując w warknięciu kły, i zdjął swoje przykrycie głowy, tak że łeb pantery kołysał mu się u ramienia. Nastąpiła krótka narada w sprawie miejsc, jakie każdy powinien zająć, kiedy jego najwyższa obłudność, czyli szambelan, tonem tak łagodnym, że aż wydawał się napominający, rozstawiał gości niby pionki szachowe po sali zgodnie z jakimś tajemnym protokółem, który chyba jedynie sedarii rozumieli.

Wkrótce przybył papież. Niski mężczyzna w białej sutannie wkroczył nagle do sali audiencyjnej w otoczeniu swojej świty. Bratu Franciszkowi ni z tego, ni z owego zakręciło się w głowie. Przypomniał sobie, że dom Arkos groził mu obłupaniem żywcem ze skóry, jeśli waży się zemdleć podczas audiencji, więc skupił się na tym, by przemóc zawrót głowy.

Rządek pielgrzymów przyklęknął. Starzec w bieli łagodnie nakazał im wstać. Brat Franciszek zdobył się w końcu na odwagę, żeby spojrzeć mu w oczy. W bazylice papież był tylko promieniującą plamką w morzu barw. Tutaj, w sali audiencyjnej, z bliska, brat Franciszek stopniowo dostrzegł, że papież nie jest wcale, jak opowiadali sobie nomadowie, wysoki na trzy metry. Ku zaskoczeniu mnicha, Ojciec Książąt i Królów, Budowniczy Mostu Świata i Zastępca Chrystusa na Ziemi wyglądał o wiele mniej groźnie niż dom Arkos, Abbas.

Papież szedł powoli wzdłuż szeregu pielgrzymów, pozdrawiając każdego, wziął w ramiona jednego z biskupów, rozmawiał z każdym w jego dialekcie albo przez tłumacza, śmiał się z wyrazu twarzy prałata, któremu przekazał ptaka od sokolnika, i zwracając się do wodza klanu ludzi leśnych, pozdrowił go osobliwym gestem i przemówił doń chropowatym akcentem leśnego dialektu, co sprawiło, że odziany w skórę pantery wódz rozjaśnił nagle twarz uśmiechem zadowolenia. Papież zwrócił uwagę na dyndający łeb pantery i przystanął, by włożyć go wodzowi na głowę. Tamten zaś wypiął dumnie pierś i rozejrzał się po sali, najwidoczniej szukając spojrzenia jego najwyższej obłudności szambelana, ale wydawało się, że dostojnicy wtopili się w boazerię.

Papież znalazł się w pobliżu brata Franciszka.

Ecce Petrus Pontifex… Oto Piotr, najwyższy kapłan. Leon XXI we własnej osobie: „Którego sam Bóg wyznaczył na księcia nad wszystkimi krajami i królestwami, by wyrywał z korzeniami, obalał, pustoszył, niszczył, zasadzał i budował, i w ten sposób chronił wierny lud…” A jednak na twarzy Leona mnich ujrzał życzliwość i łagodność, która wskazywała, że zasłużył na swój tytuł, wznioślejszy niż wszelkie inne udzielane książętom i królom, tytuł „sługi sług Bożych”.

Franciszek uklęknął szybko, żeby pocałować pierścień Rybaka. Kiedy się podniósł, trzymał relikwię świętego za plecami, jakby wstydził sieją pokazać. Bursztynowe oczy papieża napomniały go łagodnie. Leon przemówił miękkim tonem obowiązującym w kurii, z afektacją, która jakby ciążyła mu, ale którą praktykował z przyzwyczajenia, przemawiając do gości mniej dzikich niż wódz w skórze pantery.

— Nasze serca były głęboko zatroskane, kiedy usłyszeliśmy o twoim nieszczęściu, kochany synu. Sprawozdanie z twojej podróży doszło naszych uszu. Przybyłeś tu na własną prośbę, ale po drodze natknąłeś się na zbójców. Czyż nie tak?

— Tak, Ojcze Święty. Ale to naprawdę nie ma znaczenia. Chcę powiedzieć, że to było ważne, jednak… — Franciszek zająknął się.

Człowiek w bieli uśmiechnął się łagodnie.

— Wiemy, że wiozłeś dla nas dar i że został ci skradziony po drodze. Nie dręcz się tym. Twoja obecność jest dla nas wystarczającym darem. Długo pieściliśmy nadzieję, że osobiście podziękujemy odkrywcy szczątków Emily Leibowitz. Wiemy też o twojej pracy w opactwie. Dla braci świętego Leibowitza zawsze mieliśmy żarliwą miłość. Gdyby nie twoja praca, świat popadłby może w całkowitą amnezję. Jak Kościół, Mysticum Christi Corpus[40], jest ciałem, tak twój zakon służył temu Ciału jako organ pamięci. Wiele zawdzięczamy waszemu świętemu patronowi i założycielowi. Być może przyszłe wieki będą mu zawdzięczać jeszcze więcej. Czy mógłbyś opowiedzieć coś jeszcze o swojej podróży, umiłowany synu?

Brat Franciszek wydobył odbitkę.

— Zbójca był na tyle dobry, że zostawił mi tę odbitkę, Ojcze Święty. On… wziął to za kopię iluminowanego pergaminu, który wiozłem jako dar.

— Nie wyprowadziłeś go z błędu?

Brat Franciszek oblał się rumieńcem.

— Ze wstydem to przyznaję, Ojcze Święty…

— A więc to jest oryginalna relikwia, którą znalazłeś w krypcie?

— Tak.

Uśmiech papieża stał się odrobinę kwaśny.

— A zatem bandyta pomyślał, że twoja praca jest właściwym skarbem? Cóż, nawet zbójca może mieć oko do sztuki, prawda? Monsinior Aguerra powiedział mi o tym, jak piękna była twoja iluminacja. Szkoda, że została skradziona.

— To nic, Ojcze Święty. Żałuję tylko, że roztrwoniłem piętnaście lat.

— Roztrwoniłeś? Jak to roztrwoniłeś? Gdyby zbójcy nie wprowadziło w błąd piękno twojego dzieła, zabrałby odbitkę, prawda?

Brat Franciszek przyznał, że to możliwe.

Leon XXI wziął starożytną odbitkę do swoich zwiędłych dłoni i ostrożnie ją rozwinął. Przez chwilę wpatrywał się w milczeniu w rysunek, a następnie powiedział:

— Powiedz nam, czy pojmujesz symbole narysowane przez Leibowitza? Znaczenie przedstawionych tu rzeczy?

— Nie, Ojcze Święty. Moja niewiedza jest zupełna.

Papież nachylił się nad nim i szepnął:

— Nasza też. — Zachichotał, przycisnął wargi do relikwii, jakby całował kamień ołtarza, a następnie zwinął ją z powrotem i oddał asystentowi. — Z głębi serca dziękujemy ci za te piętnaście lat, ukochany synu — dodał, zwracając się znowu do brata Franciszka. — Te lata posłużyły temu, by ochronić ten oryginał. Nie myśl o nich jako o latach straconych. Ofiaruj je Bogu. Pewnego dnia ludzie być może odkryją znaczenie oryginału i okaże się ono ważkie. — Starzec zamrugał, czy też zmrużył oko? Franciszek był prawie pewny, że papież do niego mrugnął. — Będziemy musieli ci za to jakoś podziękować.

Zmrużenie oczu, lub mrugnięcie, jakby rozjaśniło salę mnichowi. Po raz pierwszy zauważył dziury wygryzione przez mole w sutannie papieża. Sutanna była zresztą wyżarta prawie do osnowy. Dywan w sali audiencyjnej gdzieniegdzie przetarł się. W wielu miejscach tynk odpadł z sufitu. Ale godność przemogła ubóstwo. Jedynie przez moment po tym mrugnięciu brat Franciszek dostrzegał ślady ubóstwa. Tylko przez mgnienie oka.

— Pragniemy za twoim pośrednictwem przesłać najbardziej gorące wyrazy szacunku dla wszystkich członków waszej wspólnoty i dla opata — ciągnął Leon. — Im także, tak jak i tobie, chcemy udzielić naszego apostolskiego błogosławieństwa. Wręczymy ci list, w którym przekażemy im błogosławieństwo. — Przerwał, potem zmrużył oczy, a może nie mrugnął raz jeszcze. — Nawiasem mówiąc, dostaniesz list żelazny. Dołączymy doń Noli molestare[41], ekskomunikę dla każdego, kto stanie na drodze posłańca.

Brat Franciszek wymamrotał podziękowanie za to zabezpieczenie przed rozbójnikami. Nie uznał za stosowne dodać, że zbójca może nie umieć przeczytać ostrzeżenia albo nie zrozumieć czekającej go kary.

— Zrobię, co w mojej mocy, żeby dostarczyć go bezpiecznie, Ojcze Święty.

Raz jeszcze Leon pochylił się, żeby szepnąć:

— Tobie zaś damy specjalną rękojmię naszej miłości. Zanim wyjedziesz, udaj się do monsiniora Aguerry. Chcielibyśmy wręczyć ci tę rzecz osobiście, ale nie jest to właściwa chwila. Monsinior przekaże ci to w naszym imieniu. Zrobisz z tym, co zechcesz.

— Gorąco dziękuję, Ojcze Święty.

— A teraz żegnaj, umiłowany synu.

Papież ruszył dalej, rozmawiał z każdym pielgrzymem w szeregu, a potem uroczyście ich wszystkich pobłogosławił. Audiencja dobiegła końca.


Monsinior Aguerra dotknął ramienia brata Franciszka, kiedy grupa pielgrzymów wychodziła przez bramę. Gorąco uścisnął mnicha. Postulator sprawy świętego tak bardzo się postarzał, że Franciszek rozpoznał go z wielkim trudem i dopiero z bliska. Ale Franciszek też miał teraz skronie przyprószone siwizną i zmarszczki wokół oczu od ślęczenia nad stołem kopisty. Monsinior podał mu paczkę i list, kiedy schodzili po scala caelestis.

Franciszek spojrzał na adres na liście i skinął głową. Na paczce opatrzonej dyplomatyczną pieczęcią było jego imię.

— Czy to dla mnie, messer?

— Tak osobisty dowód miłości Ojca Świętego. Lepiej nie otwieraj tutaj. Czy mogę coś dla ciebie zrobić, zanim opuścisz Nowy Rzym? Chętnie pokażę ci wszystko, czego jeszcze nie widziałeś.

Brat Franciszek pomyślał chwilkę. Już i tak była to bardzo długa wyprawa.

— Chciałbym tylko zobaczyć raz jeszcze bazylikę, messer — powiedział w końcu.

— Oczywiście. Ale czy to wszystko? Brat Franciszek znowu zamilkł. Pozostali w tyle za resztą wychodzących pielgrzymów.

— Chciałbym się wyspowiadać — oznajmił łagodnie.

— Nic łatwiejszego — rzekł Aguerra i dodał z chichotem: — Znalazłeś się w najwłaściwszym do tego miejscu. Tutaj możesz uzyskać rozgrzeszenie za wszystko, co cię gnębi. Czy chodzi o coś tak straszliwego, że wymaga uwagi papieża?

Franciszek zaczerwienił się i potrząsnął głową.

— Może więc Wielki Penitencjariusz? Nie tylko rozgrzeszy cię, jeśli się skruszysz, ale na dodatek uderzy cię rózgą w głowę.

— To znaczy chciałem poprosić ciebie, messer — wyjąkał mnich.

— Mnie? Dlaczego mnie? Nie jestem nikim nadzwyczajnym.

Znalazłeś się w mieście, w którym aż tłoczno od czerwonych kapeluszy, a chcesz wyspowiadać się Malfreddowi Aguerrze.

— Bo… bo jesteś, panie, adwokatem naszego świętego — wyjaśnił mnich.

— Ach, pojmuję. Oczywiście wysłucham twojej spowiedzi. Ale wiesz, że nie mogę rozgrzeszyć cię w imię twojego patrona. Jak zwykle rozgrzeszę cię w imieniu Trójcy Świętej. Czy to ci wystarczy?


Franciszek miał bardzo niewiele do wyznania, ale jego serce od dawna było udręczone — za sprawą dom Arkosa — przez lęk, że odkrycie przez niego schronu mogło opóźnić sprawę świętego. Postulator Leibowitza wysłuchał go, udzielił porady i rozgrzeszył w bazylice, a następnie oprowadził po starożytnym kościele. Podczas uroczystości kanonizacji i mszy, która potem się odbyła, brat Franciszek zwrócił jedynie uwagę na majestatyczny przepych budynku. Teraz wiekowy monsinior pokazywał mu kruszące się ściany, miejsca wymagające naprawy i zawstydzający stan niektórych starszych fresków. Raz jeszcze zerknął na ubóstwo osłonięte płaszczem godności. Kościół w owych czasach nie był bogaty.

Nareszcie Franciszek miał sposobność, żeby otworzyć paczkę. Zawierała sakiewkę. W sakiewce były dwa złote heklo. Spojrzał na Malfredda Aguerrę. Monsinior uśmiechnął się.

— Powiedziałeś, że zbójca wygrał pergamin, zmagając się z tobą, prawda? — spytał Aguerra.

— Tak, messer.

— No więc nawet jeśli zostałeś do tego zmuszony, całkiem dobrowolnie podjąłeś postanowienie, że będziesz się z nim siłował, czy tak? Przyjąłeś jego wyzwanie?

Mnich skinął potakująco.

— Nie sądzę zatem, byś popełnił czyn zły, odkupując od niego pergamin. — Klepnął mnicha w ramię i udzielił mu błogosławieństwa. Potem nadeszła pora, żeby wyruszyć w drogę.

Mały kustosz płomyka wiedzy podążał z powrotem do opactwa na piechotę. Czekały go dni i tygodnie na szlaku, ale serce w nim śpiewało, kiedy zbliżał się do posterunku zbójcy. „Zrób z tym, co zechcesz” — powiedział papież w związku ze złotem. Nie tylko o to szło, poza sakiewką mnich miał teraz odpowiedź na szydercze pytanie zbójcy. Pomyślał o księgach w sali audiencyjnej czekających na przebudzenie.

Jednak zbójca nie trwał na swoim posterunku, jak spodziewał się Franciszek. Zobaczył na ścieżce jakieś świeże ślady, ale trop krzyżował się ze ścieżką i nigdzie nie było widać zbójcy. Słońce przeświecało przez liście, rzucając na ziemię prążkowany cień. Usiadł przy szlaku i czekał. W południe jakaś sowa zahuczała z mroku cienia nad odległym strumieniem. Sępy krążyły po niebieskiej plamie między koronami drzew. Las robił wrażenie spokojnego. Przysłuchując się sennie wróblom, które trzepotały się w pobliskich zaroślach, uznał, że nie warto przejmować się tym, czy zbójca zjawi się dzisiaj, czy też jutro. Jego wyprawa była tak długa, że nie bez przyjemności myślał o czekającym go dniu wypoczynku. Siedział więc i patrzył na sępy. Od czasu do czasu kierował spojrzenie na szlak prowadzący do odległego domu na pustyni. Zbójca znalazł sobie doskonałe miejsce na legowisko. Widać stąd ze dwa kilometry ścieżki w jedną i drugą stronę, a samemu jest się przy tym niewidocznym w gęstwinie krzewów.

W oddali coś się poruszyło na ścieżce.

Brat Franciszek zrobił z dłoni daszek nad oczyma i przygląda) się odległemu ruchowi. W dole był spalony słońcem obszar, gdzie pożar buszu oczyścił wiele hektarów ziemi po obu stronach ścieżki prowadzącej na południowy zachód. Ścieżka drgała w rozgrzanym powietrzu. Odblask światła sprawiał, że nie widział zbyt wyraźnie, ale w morzu upału dostrzegł jakiś ruch. Wijąca się czarna jota. Czasem wydawało mu się, że widzi głowę. Czasem jota tonęła całkowicie w rozedrganym od upału powietrzu, ale mimo to nie ulegało wątpliwości, że stopniowo zbliża się w jego stronę. Kiedy skraj chmury przesunął się przez słońce i powietrze na chwilę przestało drgać, jego zmęczone oczy krótkowidza zobaczyły, że wijącą się jotą jest człowiek, ale zbyt odległy, żeby można go było rozpoznać. Zadrżał. W jocie było coś nazbyt znajomego.

Ale nie, to nie może być on.

Mnich przeżegnał się i zaczął odmawiać różaniec, ani na chwilę nie przestając wpatrywać się w tę odległą rzecz podążającą przez rozedrgane powietrze.

Kiedy tak czekał na zbójcę, powyżej na stoku toczył się spór. Spór odbywał się za pomocą wypowiadanych szeptem monosylab i trwał już blisko godzinę. Wreszcie skończył się. Dwukapturowy ustąpił jednokapturowemu. Dzieci papieża wyłoniły się zza krzewów i pobiegły w dół.

Znaleźli się w odległości dziesięciu metrów od Franciszka, zanim zagrzechotał kamyk. Mnich odmawiał trzecią zdrowaśkę z czwartej radosnej tajemnicy różańca, kiedy przypadkiem rozejrzał się wokół siebie.

Strzała trafiła go prosto między oczy.

— Jeść! Jeść! Jeść! — krzyczały dzieci papieża.


Na szlaku wiodącym w stronę południowego wschodu stary wędrowiec usiadł na pniu i zamknął oczy, by odpoczęły od blasku słońca. Wachlował się poszarpanym kapeluszem z wikliny i żuł prymkę ziół. Wędrował już bardzo długo. Wydawało się, że poszukiwanie trwa bez końca, ale zawsze pojawiała się obietnica, że znajdzie to, czego szuka, za następnym wzniesieniem albo następnym zakrętem ścieżki. Przestał się wachlować, wetknął z powrotem kapelusz na głowę i podrapał się po krzaczastej brodzie, wpatrując się jednocześnie zmrużonymi oczyma w otaczający go krajobraz. Przed nim na wzgórzu zachowała się plama spalonego lasu. Zapraszała do cienia, ale wędrowiec nadal siedział w słońcu i przyglądał się ciekawskim sępom. Zbiły się w stado i krążyły dosyć nisko nad plamą lasu. Jeden z ptaków ośmielił się runąć między drzewa, ale czym prędzej znowu wzbił się ciężko w górę, aż trafił na nośny słup gorącego powietrza, a potem zaczął obniżać się lotem ślizgowym. Wyglądało na to, że czarna sfora padlinożerców spodziewa się czegoś więcej niż zwykłej dawki energii pozwalającej poruszać skrzydłami. Zwykle szybowały, oszczędzając siły. Tym razem biły powietrze nad wzgórzem skrzydłami, jakby L niecierpliwością czekały na chwilę, kiedy wylądują.

Dopóki sępy przejawiały zainteresowanie, ale jeszcze się ociągały, wędrowiec postępował tak samo. Na tych wzgórzach są kuguary. Po drugiej zaś stronie żyją istoty jeszcze gorsze niż kuguary i czasami wyprawiają się aż tutaj na łowy.

Wędrowiec czekał. W końcu sępy usiadły między drzewami. Odczekał jeszcze pięć minut. Wreszcie podniósł się i pokuśtyka) w stronę zalesionej plamy, rozkładając ciężar ciała między chromą nogę a kij podróżny.

Po jakimś czasie wszedł na teren porośnięty drzewami. Sępy zajęte były pożeraniem resztek człowieka. Wędrowiec odgonił kijem ptaki i obejrzał szczątki. Brakowało wielu fragmentów ciała. Czaszka przebita była strzałą, która wyszła przez potylice. Starzec rozejrzał się nerwowo po zaroślach. Dookoła nie było żywego ducha, ale po obu stronach ścieżki zobaczył mnóstwo śladów stóp. Nie było to bezpieczne miejsce.

Bezpieczne czy nie, trzeba zrobić to, co jest do zrobienia. Stary wędrowiec znalazł miejsce, gdzie ziemia była wystarczająco miękka, by dało się ją kopać rękami i kijem. Kiedy kopał, rozwścieczone sępy krążyły nisko nad wierzchołkami drzew. Czasem pikowały, ale natychmiast z powrotem wzbijały się wysoko. Przez godzinę, potem drugą, krążyły niespokojnie nad zalesionym wzgórzem.

W końcu jeden z ptaków usiadł na ziemi. Dreptał z oburzeniem wokół kopczyka świeżej ziemi z głazem ułożonym na jednym końcu. Zawiedziony, wzniósł się w powietrze. Stado czarnych padlinożerców opuściło swoje stanowisko i wzbiło się wysoko na wznoszących się prądach powietrznych, przez cały czas głodnym wzrokiem wpatrując się w ziemię.

Po drugiej stronie Doliny Wybryków Natury leżała martwa świnia. Sępy przyglądały się jej z radością, a potem lotem ślizgowym pomknęły na ucztę. Później gdzieś na górskiej przełęczy kuguar oblizał się i porzucił swój łup. Zdawało się, że sępy są wdzięczne za możliwość dokończenia posiłku.

Kiedy przyszła stosowna pora roku, sępy złożyły jaja i troskliwie karmiły swoje małe martwymi wężami i kawałkami dzikich psów. Młodsze pokolenie nabierało sił, wzbijało się wysoko i leciało daleko na czarnych skrzydłach, czekając, aż żyzna ziemia hojnie obdarzy ich padliną. Czasem na obiad była tylko ropucha. A kiedyś był to posłaniec z Nowego Rzymu.

Poleciały ponad środkowozachodnią pustynię. Były zachwycone obfitością dóbr, jakie nomadowie zostawiali na ziemi podczas swojej wędrówki na południe.

Kiedy przyszła stosowna pora, sępy złożyły jaja i troskliwie karmiły swoje małe. Ziemia dostarczała im przez całe wieki mnóstwo pożywienia. Będzie go dostarczać przez następne stulecia…

W tej chwili odpadki były dobre w okolicy Czerwonej Rzeki, ale potem z rzezi wyrosło miasto-państwo. Sępy nie czuły sympatii dla nowo powstających miast-państw i nie miały nic przeciwko ich ewentualnemu upadkowi. Odleciały z Teksarkany i zajęły stanowiska nad równiną daleko na zachodzie. Według obyczajów wszystkiego, co żyje, wiele razy napełniały ziemię swoim gatunkiem.

W końcu nadszedł rok pański 3174.

Krążyły pogłoski o wojnie.

Загрузка...