* * *

Szeryf ufał swojemu zastępcy i wiedział, że zadba o każdy szczegół. Nawet przez myśl mu

nie przeszło, że Taylor mógłby okazać się na tyle głupi, by czekać, aż przeciwnik wyciągnie

broń. Kto ma spluwę w ręce, ten ma przewagę - to zasada stara jak świat. Kto ma przewagę i ją

traci, nie zasługuje na to, by żyć.

Mimo wszystko, gdy z wnętrza budynku dobiegły dwa strzały, szeryf wcale nie miał

pewności, czy wszystko poszło tak, jak powinno. Odetchnął z ulgą dopiero, gdy z

krótkofalówki dobiegł go pełen przejęcia głos Taylora.

- Czysto - powiedział zastępca, nie wdając się w szczegóły. Szeryf z uśmiechem podrapał

się po porośniętym szczeciną podbródku.

- Jestem z ciebie dumny, Taylor. Dziś bawisz się na mój koszt.

Z głośnika dobiegł pomruk zadowolenia, a zaraz potem ponownie głos zastępcy.

- Pewnie chciałby pan to zobaczyć. Zapraszam na strych. Ja tymczasem odwołam

chłopaków.

Myśli o wszystkim - przebiegło przez głowę grubasa. - Dobry chłopiec.

- Już tam idę - rzucił, odwieszając mikrofon. Wysiadł z radiowozu i poprawił kapelusz.

Ważne chwile wymagają odpowiedniej prezencji.

Zanim doszedł do drzwi wejściowych, minęli go funkcjonariusze dotąd obstawiający

mieszkanie. Zatrzymał ich, wypytał o zabezpieczenie śladów i zapewnił, że sam poczeka na

koronera i policję stanową. Pozwolił też skorzystać z barku w swoim gabinecie, zapewniając,

że dziś raczej nie będzie mu potrzebny.

Taylora spotkał koło mieszkania Rosie. Właśnie pochylał się, by przykleić koniec

policyjnej taśmy do podłogi. Gdy wstał, na moment skrzywił twarz w grymasie bólu. Szeryf

zauważył, że zastępca ma strzaskane ramię. To jednak twardziel - pomyślał. - Po głosie nie było

znać, że tak oberwał.

- Proszę na górę, szefie. - Taylor wykonał zdrową ręką zapraszający gest. - Pewna dama

czeka tam na pana.

Obaj wybuchnęli śmiechem, jakby to był najprzedniejszy dowcip w historii świata. Gdy się

opanowali, zastępca zszedł po schodach, zostawiając szeryfa samego. Grubas poczekał, aż

zamkną się drzwi na dole i dopiero wtedy kontynuował wspinaczkę. Na strych dotarł, ciężko

dysząc, z czołem mokrym od potu. Mimo to, jak zauważył, warto było.

Nieco na lewo od wejścia leżał kozioł ofiarny z wielką dziurą w okolicy serca. Dłoń

trzymał zaciśniętą na skrwawionym nożu. Dalej, ale z pewnością w zasięgu ręki harleyowca,

znajdowały się zwłoki chłopca z poderżniętym gardłem. Po plecach szeryfa przebiegł dreszcz.

Ale z tą akurat śmiercią jego zastępca raczej miał niewiele wspólnego.

Ponure rozważania przerwał mu nagły, ledwo dostrzegalny ruch. Grubas spojrzał uważniej i

z miejsca zapomniał o dzieciaku.

- Masz u mnie podwyżkę, Taylor - powiedział, kręcąc głową z uznaniem. - Zajebiście

wielką podwyżkę.

Dziewczyna z pozoru wydawała się martwa, co wcale nie byłoby takie złe. Jednak jej

rozszerzone przerażeniem oczy i nerwowe, ograniczone ruchy dłoni sprawiły szeryfowi jeszcze

milszą niespodziankę. Jak w pornolu sado-maso! McNugget leżała związana, choć w półmroku

nie było tego widać. Większość knebla zasłaniały rozpuszczone włosy.

Tłuścioch przykucnął przy Rosie i z uśmiechem wyjął jej z ust starą piłeczkę do ping-

ponga. Gorąco pragnął, by przed śmiercią choć raz błagała go o litość.

- Uwaga, szefie! - wrzasnęła McNugget głosem Taylora. - To pułapka.

Pomimo swej tuszy szeryf niemal błyskawicznie poderwał się na równe nogi i rozejrzał po

pomieszczeniu.

Przeciągnięty od drzwi do kubła na pranie sznurek dostrzegł w chwili, gdy ten naprężył się

gwałtownie. Kubeł upadł, otwarta nagle klapa wypuściła rój wściekłych os. A drzwi na strych

jednocześnie się zatrzasnęły.

* * *

Rosie i mały Johny wyszli przed budynek, zostawiając za sobą pełne bólu wrzaski

uwięzionych na strychu mężczyzn. Trzymając się za ręce, poczekali, aż czarny mercedes

wykręci i zahamuje tuż przed nimi. Wsiedli.

- I jak? - zapytał Loki. Dalej ubrany był w mundur zastępcy szeryfa, ale gdzieś zniknęła

zdobiąca ramię czerwona plama, a twarz na powrót stała się obliczem harleyowca.

- Dokładnie tak, jak pan przewidział - odparła Rosie. - Trudno, by się nie nabrali na te…

czary. Ale… dlaczego pan to zrobił?

Kłamca zerknął w lusterko.

- Taka moja praca. Jedni rozwożą pizze, inni ratują damy z opresji, czyż nie?

Zauważył, że dziewczyna na tylnym siedzeniu odpowiedziała mu pełnym ulgi uśmiechem.

Jak na filmie, gdy popcorn się kończy i wiadomo, że zaraz będzie HAPPY END. Wyjechali

właśnie zza budynków i wpadające przez okno złote promienie słońca rozświetliły jej twarz.

Przez jedną krótką chwilę dziewczyna wyglądała zupełnie jak Sygin w dniu ich ślubu.

Brakowało tylko wianka ze stokrotek…

Loki westchnął ciężko. Stanowczo zbyt dawno nie odwiedzał żony. Będzie to musiał

nadrobić. Kto wie, może nawet go usłyszy, może się obudzi…

- A, zapomniałbym - powiedział po chwili, raz jeszcze spoglądając w lusterko. Tak jak się

spodziewał, złudzenie minęło. - Twoi mili goście zostawili ci niespodziankę. Pod moim

siedzeniem jest czarna walizka.

Rosie sięgnęła po nią i otworzyła. Zaparło jej dech.

- Ile tego jest? - wykrztusiła.

- W sam raz, byś zaprosiła mnie na obiad, nie uważasz? Sądzę, że najwyższy czas coś

zjeść.

Odwrócił się i spojrzał na Johny’ego.

- Masz na coś ochotę, partnerze?

- Hamburgera wielkiego jak cały stan - zawołał chłopiec, rozkładając ręce.

- Jak Teksas? Mam nadzieję, że będą mieli dość keczupu.

Wieczór

w Grecji

Stara kobieta odłożyła książkę, wyłączyła lampkę nad głową i przymknęła oczy. Wiejący

od morza wiatr przyjemnie gładził ją po twarzy, a zachodzące słońce ogrzewało wychudłą pierś.

Uniosła ręce, przeciągając się leniwie, w końcu położyła je na okrywającym nogi kocu. Jak

na swój wiek czuła się i wyglądała wspaniale. Odwróciła głowę, by powiedzieć o tym siedzącej

w fotelu obok siostrze. Ta prychnęła.

- W twoim wieku każdy żyjący wygląda wręcz idealnie - powiedziała, poprawiając okulary

zsunięte na czubek nosa. - Ile znajomych ci osób przeżyło dwadzieścia tysięcy lat?

- Znasz odpowiedź na to pytanie, An - kobieta odparła z uśmiechem. - Ale ty wyglądasz

dużo starzej. Za bardzo się tym wszystkim przejmujesz.

- A jak, twoim zdaniem, mam się nie przejmować?! - wykrzyknęła siostra. - Nasza

przepowiednia zawiodła! Teraz ci skrzydlaci pomyleńcy pomyślą, że nie jesteśmy im

potrzebne. Może nawet przyślą tu tego maniaka z tatuażem.

Pomimo że włożyła w te słowa cały swój lęk, druga staruszka wcale nie sprawiała wrażenia

przejętej.

- Miał aniołek szczęście - rzuciła tylko, wzruszając ramionami. - Albo niejednoznacznie

utkałyśmy wydarzenia. Zdarza się.

An milczała przez chwilę.

- Myślę, że to nie zasługa naszego strachliwego gościa - powiedziała w końcu. Jej oczy

zmieniły się w maleńkie szparki, jak zawsze gdy przyszło jej obcinać tkane przez siostry nici. -

Ktoś mu pomógł. I myślę sobie, że ten ktoś zasłużył na własną przepowiednię.

Zaśmiała się skrzekliwie i w tej samej chwili gdzieś na drugiej półkuli pewien odziany w

skórę mężczyzna odstawił talerz z ledwie napoczętym posiłkiem. W jego głowie nagle powstała

dziwna, obca myśl. Umrzesz, gdy dopełni się twa legenda - mówiła. Brzmiało to jak

przepowiednia.

GALERIA

Alpy Szwajcarskie

Loki stał na wzgórzu i z satysfakcją wpatrywał się w swoje dzieło. Wiatr szalał w jego

rozpuszczonych włosach, mróz na twarzy, zdobiąc ją krwistą czerwienią rumieńców… Kolejne

zimowe zwycięstwo. Czyż mogło być coś cudowniejszego dla nordyckiego boga?

Odłożył paletę i starannie wytarł pędzel, nie odrywając oczu od obrazu. Czegoś wciąż

jeszcze mu brakowało. Zastanawiał się przez moment, po czym rozłożył szmatkę i narzucił na

sztalugę. Policzył do trzech i ściągnął z wprawą magika. Płótno wyglądało teraz na dużo

starsze. Co najmniej sto lat.

Kłamca uśmiechnął się, odwrócił i uniósł rękę w geście pozdrowienia.

- Możesz już wyjść, Gabrielu - powiedział. - I tak wiem, że tam jesteś.

Z mroku wyłoniła się zakapturzona postać.

- Dobra robota - pochwaliła, odsłaniając głowę. Lśniąca czarna grzywa archanioła mieniła

się blaskiem księżycowego światła. - Zwłaszcza ta chatka u podnóża gór wygląda ciekawie.

Loki skinął głową.

- Prawda? Trochę się bałem, że umieszczając domek nieco po lewej zachwieję kompozycją,

ale postanowiłem malować zgodnie z rzeczywistością. Musiałem jednak zastosować barwę o

dwa tony ciemniejszą, malując dach chaty, by stanowił kontrapunkt. Inaczej zlewałby się z…

Archanioł nie krył zaskoczenia.

- Od kiedy interesujesz się malarstwem?

- Od jakiegoś miesiąca. - Kłamca wzruszył ramionami. - Uznałem, że powinienem sobie

znaleźć jakieś relaksujące hobby. Jak myślisz, czy Johan Veritus będzie odpowiedni?

- Co proszę?

- Podpis. Obraz jest skończony, gdy autor strzeli parafkę - wyjaśnił niegdysiejszy

mieszkaniec Walhalli. - A przecież nie podpiszę się Loki, potomek Olbrzymów, prawda?

Na widok miny Gabriela pokręcił głową z dezaprobatą.

- Jak ty się nic nie znasz na sztuce - westchnął, sięgając po wąski pędzelek. Gdy podpis był

już gotowy, postarzył go tak jak wcześniej cały pejzaż.

Chwilę stali w milczeniu. Archanioł przyjrzał się uważniej ośnieżonym połaciom

otaczającego wzgórze lasu i mdłym światłom leżącej w dolinie wioski. Okolica była wręcz

wymarzona dla cudu Bożego narodzenia. Aż dziw, że znający przyszłość Chrystus nie wybrał

na początek swej misji takiej właśnie alpejskiej wioseczki. I tak święta prawie wszystkim

kojarzą się z zimą. I śniegiem…

- Myślę sobie - oznajmił, przerywając swoje rozmyślania - że zasłużyłeś na małą premię.

Sięgnął do kieszeni płaszcza i wyciągnął dwa pióra.

- Tak z okazji świąt - dodał, wręczając je Kłamcy. Ten przyjął podarek i sprawdziwszy

dokładnie jakość, ostrożnie schował do kieszeni.

- Dzięki! - Błękitne oczy Lokiego zaiskrzyły. - Właściwie to ja też mam coś dla ciebie.

W jego dłoni pojawiła się nagle elegancko zdobiona koperta. Gabriel uniósł ją ostrożnie i

delikatnie otworzył. W środku była jakaś tekturka.

- To zaproszenie - wyjaśnił Kłamca. Wyciągnął pudełko wykałaczek, wydobył jedną i

włożył do ust. - Na zabawę sylwestrową w kasynie w Monte Carlo.

Archanioł już pewniejszym ruchem wydobył tekturowy prostokącik.

- To miło z… - powiedział, zaczynając czytać, ale zaraz skrzywił się z niesmakiem. -

Bardzo śmieszne.

- Co takiego? - Loki zrobił zdziwioną minę.

- Dla szanownej pani Mary Ann Garrety - przeczytał Gabriel. - Przedni kawał. Ubawiłem

się jak nigdy.

Kłamca wzruszył ramionami.

- Po prostu źle zrozumiałeś - odparł.

- A co tu jest do rozumienia?

- Tylko to. - Palec nordyckiego boga powędrował ku zaproszeniu. Zatrzymał się przy

przeczytanym chwilę wcześniej nazwisku i, jakby po namyśle, zjechał jeszcze linijkę niżej. - Z

osobą towarzyszącą. Ta pierwsza część dotyczy mnie, nie ciebie.

- Sugerujesz, że ja i… - zaczął boży posłaniec podejrzliwym tonem.

Loki wszedł mu w zdanie.

- Ta zabawa to przede wszystkim wielka impreza charytatywna - wyjaśnił. - Odbędzie się

na niej aukcja, a od każdego sprzedanego obrazu aż czterdzieści procent idzie na głodujące

dzieci. A skoro nadarzyła się okazja i ta modelka sama wpadła mi w ręce, pomyślałem czemu

nie?

- Ale po co ci do tego ja? Bo nie uwierzę, że to tylko przyjacielski gest.

- I słusznie - przyznał Kłamca. - Doszedłem do wniosku, że taka ślicznotka nie może się

pokazać z byle łachmytą. Musiałem jej znaleźć jakiegoś przystojniaka. No a któż prezentuje się

wspanialej niż archanioł i do tego boży posł…

- Loki!

- Poza tym wy, skrzydlaci, macie tę zdolność do przekonywania siłą woli, a to może się

przydać.

- Mogłem się domyślić - powiedział Gabriel. - A co się stało z tą Mary Ann?

Kłamca uśmiechnął się szelmowsko.

- Zostawiłem ją w dobrych rękach - odparł. - Na pewno nie będzie żałowała tej imprezy.

Ubierz się jakoś schludnie i wpadnij po mnie o ósmej.

* * *

Gdy archanioł w nieskazitelnym, dopasowanym fraku zapukał do drzwi hotelowego

pokoju, rozległo się wściekłe proszę. Nie znał tego głosu, jednak wszedł…

Na środku stała wysoka, szczupła kobieta o sięgających ramion blond włosach. Ubrana

była tylko w koronkową bieliznę.

- Loki? - zapytał.

- A kogo się spodziewałeś? - warknęła dziewczyna już tonem Kłamcy. - Zamknij drzwi i

poczekaj chwilę. Muszę się ubrać.

Gabriel opanował zdziwienie i uśmiechnął się z przekąsem.

- I pewnie nie za bardzo masz w co?- zadrwił.

Odpowiedziało mu piorunujące spojrzenie.

- Wiesz - odparł Loki - gdyby nie ten twój słynny anielski defekt, kazałbym ci się pieprzyć.

- Ręką wskazał na wypoczynkowy komplet w rogu pokoju. - Siądź gdzieś sobie i poczekaj, aż

będę gotów… to znaczy gotowa. Pięć minut.

Minęło jednak dobre pół godziny, zanim Kłamca wyszedł z łazienki.

Znudzony archanioł wstał z fotela i już miał postukać wymownie w tarczę zegarka, ale

zastygł z półotwartymi ustami. Nawet mimo daru odporności na kobiece wdzięki długo nie

mógł się napatrzyć na czerwoną suknię z sięgającym biodra rozcięciem, trójkąt głębokiego

dekoltu, doskonale opalone ramiona i… Stałby tak pewnie jeszcze długo, gdyby z zachwytu nie

wyrwało go gniewne chrząkanie.

- Mógłbyś przestać? - skrzywił się Loki. - Jesteś w końcu aniołem. A ja, wbrew pozorom,

facetem.

Gabriel zaczerwienił się i odwrócił wzrok.

- Chodźmy - powiedział. I poszli.

Monte Carlo

Przez całą drogę Loki milczał i tylko pilnował, aby odbicie jego dekoltu ani na chwilę nie

zniknęło z lusterka kierowcy. Na krętych, górskich drogach nie było to rozsądne, zwłaszcza

zimą. Siedzący obok na tylnym siedzeniu Gabriel wyobrażał sobie w różnych wariantach, jak

wóz wpada w poślizg i stacza się po zboczu. Co prawda on nie miał powodów do strachu, ale

szofera szkoda… Jednak ten, choć z pewnością nie był aniołem, najwyraźniej miał podzielną

uwagę.

- Zostało niewiele czasu - odezwał się wreszcie Kłamca, gdy weszli do kasyna, a odźwierny

zabrał ich wierzchnie okrycia. Loki prowadził archanioła przez ogromną, wyłożoną marmurami

salę przechodnią i cały czas szeptał: - Książę obiecał słodkiej Mary Ann przewodnika po

wystawie i nie dało się go już odwołać. Słuchaj więc teraz uważnie. Przede wszystkim głupi

uśmiech. Szczerz zęby… O właśnie! Tam po lewej, przy stole bilardowym stoi sam książę

Monako, organizator tej imprezy. Mieliśmy ostatnio okazję poznać jego syna, który zapowiada

się na znacznie lepszego władcę niż tatuś… Obok niego Leon Negerblack, aktor, z którym…

- Kojarzę go - odszepnął Gabriel. - Do niego jeszcze kiedyś wrócimy.

- Zgadza się - potwierdziła uczepiona jego ramienia blond piękność. Ruchem głowy

wskazała przeciwny kraniec sali. - Przy barze, tam głębiej… Nie gap się tak, dyskretniej, to…

Ech, jakoś wyleciało mi jego nazwisko. Cóż, jestem przecież blondynką! - zachichotał Kłamca.

- Ale to też aktor. Zwykle grywa w głupawych komedyjkach lub zabawia się z transwestytami

w taksówkach. Właśnie rzuciła go dziewczyna, dlatego tak pije. A tam, przy wejściu na główną

salę stoi… Cholera!

- Co się stało? - spytał zaniepokojony archanioł.

- Idą tu moje koleżanki po fachu - wyjaśnił cicho Loki. - Miałem okazję poznać je na

podobnej imprezie, będąc w twojej obecnej roli. Uśmiechaj się i pod żadnym pozorem nic nie

mów. Ani słóweczka… Aaa, witam, kochane!

Odsunął się od Gabriela i z gracją wycałował policzki trzech nimf o piersiach pełnych

silikonu i z nogami niemal do sufitu.

- Jak się cieszę, że was widzę! Wyglądacie tak cudnie!

- Ty również jak zwykle śliczna, Mary Ann - zrewanżowała się smukła Metyska o

zmysłowo wydatnych ustach. Stała w środku i wyglądała na zdecydowaną liderkę przybyłej

trójki.

- Zawsze wiedziałaś, jak o siebie zadbać - poparła ją rudowłosa, ubrana w zieleń koleżanka.

Była nieco okrąglejsza od pozostałych, ale w żaden sposób nie działało to na jej niekorzyść.

Loki tylko uśmiechnął się i wzruszył smukłymi ramionami.

- Wiecie, takie tam…

- Ale widać skuteczne - wtrąciła się trzecia, krótko ostrzyżona brunetka, do tej pory

uważnie przyglądająca się Gabrielowi. - Ładny, lepszy nawet niż poprzedni. Niż wszyscy oni

razem wzięci.

Ponownie zerknęła na archanioła, ale ten wydawał się niewzruszony. Patrzył tylko z

przyklejonym głupawym uśmiechem, jakby w ogóle nic nie słyszał. Za to Mary Ann wyraźnie

ubodło wspomnienie o poprzednim menie.

O co jej chodzi? - intensywnie myślała brunetka. - No chyba nie o to, że stary był brzydszy

od nowego?

- Nie trudź się, Susan. - Loki skrzywił się w pełnym złośliwości uśmiechu. - Nie jest zbyt

rozgarnięty i na dodatek nie zna angielskiego. Wyobrażasz sobie? Ale masz rację. Warto się

było potrudzić.

- Ty? Potrudzić? - zapytała rudowłosa z rozbawieniem. - Ależ skarbie, zawsze miałaś

każdego, jakiego tylko zapragnęłaś.

Blondynka uśmiechnęła się promiennie. Jak myśliwy, który ustrzelił największego jelenia.

- Odbiłam go temu znanemu piosenkarzowi. Wiecie, temu od ładnych ballad i piosenek o

świętach. Staruszek trochę robił sceny.

- Chcesz powiedzieć, że on… - Metyskę aż zatkało ze zdumienia. - Znaczy twój i… on… a

teraz ty… razem? Prawdziwy gej! Jak tego dokonałaś?

Zapadła pełna podziwu cisza. Zadowolony Loki upajał się wrażeniem, jakie zrobił. A

jeszcze bardziej tym, że tak naprawdę Gabriel rozumiał każde jego słowo i w przeciwieństwie

do bywalców salonów miał konserwatywne poglądy.

Stał przecież przy Michale, gdy ten palił ogniem Sodomę, a teraz w oczach tej trójki

dziewczyn sam był… sodomitą.

Jednak Kłamca wiedział, że nie może przeciągać tej chwili w nieskończoność. No i

dostrzegł już zbliżającego się w ich stronę mężczyznę w uniformie kasyna.

- Przepraszam was, moje drogie, ale chyba idzie tu mój, znaczy nasz przewodnik. Ma nas

oprowadzić po galerii.

Modelki, choć kipiały z zazdrości, uśmiechnęły się słodko. Loki z rozbawieniem

spostrzegł, że zrobiły to niemal jednocześnie.

- My też powinnyśmy już wracać na główną salę - oznajmiła nagle brunetka.

Pozostałe skwapliwie potwierdziły.

- Miło było cię znowu zobaczyć - rzuciła na odchodnym Metyska. Jej spojrzenie mówiło

wyraźnie, że jeśli będzie miała coś do powiedzenia w tej kwestii, następne spotkanie nie nastąpi

zbyt szybko.

* * *

- Nie musiałeś tego mówić - mruknął z wyrzutem archanioł, korzystając z okazji, że ich

przewodnika zagadnął jakiś gruby jegomość o siwych, gęstych bokobrodach. - Że niby ja i ten

piosenkarz, że my…

Loki stanął na palce i pocałował Gabriela.

- Aniołku, nie rób scen. Jak możesz być tak małostkowy?

- Jeszcze raz mnie pocałujesz - Gabriel ze wstrętem wytarł policzek - a zobaczysz, dlaczego

zwą mnie posłańcem śmierci.

Stali przez chwilę, czekając, aż mężczyzna w uniformie skończy rozmawiać i zbliży się do

nich.

- Pani Mary Ann Garrety, jak mniemam? - zapytał nienaganną angielszczyzną. - Niestety,

nie podano mi nazwiska szanownego pana.

- Mój towarzysz nazywa się Gabrielo Messaggero. Ale jest Włochem i nie mówi po

angielsku.

Przewodnik uśmiechnął się. Z siwymi, zaczesanymi do tyłu włosami, nienaganną sylwetką

i w doskonale skrojonym stroju wyglądał jak najprawdziwszy angielski lokaj. Z rodzaju tych,

którzy taktu i ogłady mają w sobie więcej niż ich lordowie.

- Myślę, że nie będzie to żaden problem, szanowna pani - stwierdził. - Dość biegle

posługuję się językiem włoskim.

Lekko schylił głowę.

- Signore Messaggero.

Archanioł zrewanżował się ukłonem. Na szczęście obdarzony był darem języków.

- Pozwolą państwo, że oprowadzę po galerii - przewodnik ruszył w stronę głównej sali. -

Nie ma tu dziś, niestety, zbyt wielu wielkich dzieł, ogromna szkoda, zważywszy na szczytny

cel, jaki przyświeca dzisiejszej aukcji, ale Jego Książęcej Mości udało się pozyskać kilka

perełek. Mam nadzieję, że znajdą państwo coś dla siebie.

Zdążył powtórzyć to wszystko po włosku, niemal słowo w słowo, zanim dotarli na miejsce.

W środku panował iście targowy gwar. Niewielkie grupki ludzi skupione w kilku punktach

olbrzymiej sali komentowały upatrzone dzieła, a każdy, nie przerywając subtelnej konwersacji,

szacował jednocześnie, ile będą gotowi zapłacić jego konkurenci. Stojący na podwyższeniu

panowie uzbrojeni w niewielkie młoteczki dokonywali ostatnich poprawek w porządku

licytacji.

Przewodnik odwrócił się do Lokiego, z wewnętrznej kieszeni fraka wyciągając tabliczkę z

numerem czterdzieści dwa.

- Proszę o wybaczenie, ale na śmierć o niej zapomniałem. Niestety otrzymali państwo tylko

jeden numer, który jest przypisany madame Garrety. Jeśli pani sobie życzy, mogę przynieść

drugą dla pana Messaggero. Z identycznym numerem, wtedy zakupy będą naliczane na to samo

konto.

Kłamca pokręcił głową.

- Nie będzie takiej potrzeby - zapewnił. - Nie będę brała udziału w aukcjach, bo kompletnie

się na tym nie znam - zachichotał, uroczo trzepocząc rzęsami. - Gabrielo, ty to weź, aniołku.

Przekazał tabliczkę swemu milczącemu Włochowi, po czym stanął na palcach, by szepnąć

mu jeszcze do ucha:

- Mam dziwne wrażenie, że tamten blondyn się na mnie gapi. Możesz sprawdzić, czy on

aby nie leci na mój tyłek? Nie chcę kłopotów.

Archanioł zerknął dyskretnie we wskazanym kierunku, marszcząc brwi, jak zawsze gdy

skanował czyjeś umysły. Pokiwał głową lekko zaczerwieniony.

Loki uśmiechnął się.

- Czy dobrze kojarzę? - zapytał przewodnika. - Tamten dżentelmen w kremowym

garniturze i z apaszką na szyi to Gerard Frotenbauer, ten słynny niemiecki miliarder-filantrop?

- Owszem, to on we własnej osobie. - Ku zdumieniu Kłamcy dystyngowany starszy pan nie

spojrzał nawet we wskazanym kierunku. Prawdziwy profesjonalista, mógłby wskazać

umiejscowienie dowolnego gościa na sali, nie zastanawiając się dłużej niż pięć sekund.

- Możemy już ruszać? - zapytał. - Nie chciałbym, by coś państwa ominęło.

Poprowadził ich wzdłuż ścian, zatrzymując się przy każdym obrazie i omawiając go krótko.

- A tutaj umieszczone zostały płótna mistrzów holenderskich - powiedział, gdy zbliżyli się

do niemal osobnej wystawy urządzonej w rogu sali. - Tam, proszę zobaczyć, znajduje się

“Wskrzeszenie Łazarza” Rembrandta. Niestety, to jedyne dzieło tego wielkiego artysty tutaj,

zresztą tylko wypożyczone. A tam, nieco po lewej obraz van Swanenburga z Lejdy. Jeśli się

państwo orientują, był on nauczycielem Rembrandta. Artysta nie zatytułował dzieła, ale mówi

się, że to jego autoportret. Niestety, również nie na sprzedaż.

Wolno przesuwali się naprzód, słuchając przy każdym malunku po angielsku i włosku, że

zaskakująca technika, frapujący temat, mistrzowskie ujęcie, a cena wywoławcza tylko…

Gabrielowi było żal miłośników sztuki, że muszą się tak męczyć. Czasem tylko

przewodnik, specjalnie dla Mary Ann, dodawał jakiś pikantny szczególik z życia artysty, a Loki

jak na komendę zaczynał trzepotać rzęsami. Gdy jednak starszy mężczyzna odwracał wzrok,

obaj, Kłamca i archanioł, coraz częściej rozglądali się ze znudzeniem.

Wreszcie dotarli pod ogromną ramę zasłoniętą płótnem. Loki uśmiechnął się szelmowsko

do swego towarzysza.

- A to, szanowni państwo - zaczął przewodnik - jest cel wielu naszych dzisiejszych gości.

Zaginiony obraz Jacksona Pollocka, który cudownie odnalazł i zaoferował naszej galerii

pragnący zachować anonimowość kolekcjoner. Przez ostatni miesiąc jedenastu ekspertów

sprawdzało autentyczność dzieła i wszyscy zgodnie potwierdzili, że nie mógł namalować go

nikt inny. Przepraszam na moment.

Energicznym krokiem podszedł do młodego kelnera trzymającego w opuszczonej ręce tacę

z drinkami i szepnął chłopcu kilka słów. Ten zaczerwienił się i błyskawicznie podniósł ramię na

wysokość brzucha.

- Co mu powiedział? - zainteresował się archanioł.

- Co tak trzymasz drinki, jakbyś chciał do nich naszczać? Znudziła się robota? Takie

służbowe połajanki - wyjaśnił Loki. - A ten obraz Pollocka to i nasz cel.

Gabriel uniósł brwi.

- Chcesz go kupić? - zapytał.

- Nie, raczej pomóc sprzedać. Ma najwyższą cenę wywoławczą, ale i tak wszyscy ostrzą

sobie na niego zęby. Dzieciaki z całej pieprzonej Afryki będą mieć żarcia na miesiąc…

Kłamca rozejrzał się i uśmiechnął do kogoś w tłumie.

- Kiedy wróci przewodnik, powiedz mu, że poszedłem się przewietrzyć - polecił. - Muszę

załatwić parę spraw przed wieczorem. Spotkamy się pewnie koło dwunastej. Baw się dobrze i

działaj. Pamiętaj, że cel jest szczytny.

Zanim archanioł zdążył zaprotestować, został sam. Przez chwilę wpatrywał się w zakryte

płótnem malowidło, po czym ruszył zobaczyć przebieg pierwszej aukcji.

Licytowano jakiś pejzaż. Z daleka wyglądał jak kiczowaty zachód słońca nad wodą, ale

oferty szły całkiem wysoko. Może dlatego, że główni zainteresowani, niski obleśny grubas i

zbyt intensywnie wypudrowana pani po pięćdziesiątce, wyraźnie chcieli coś sobie nawzajem

udowodnić.

- “Zachód słońca nad Tamizą” - szepnął po włosku przewodnik, który nagle pojawił się tuż

obok Gabriela. - Artysta nieznany, ale krążą pogłoski, że to dzieło Jego Książęcej Mości. Warto

mieć.

Archanioł skinął głową. Trochę drażnił go piskliwy głos wypudrowanej damy, wolał więc

obejrzeć uważniej obrazy wiszące z tyłu sali. Przewodnik szedł krok za nim. Nie pytał o Mary

Ann, widać było jednak, że wciąż jej wypatruje, gotów pojawić się na jedno skinienie. Gabriela

zaciekawiło tylko, co było tego główną przyczyną - profesjonalizm czy nowe ciało Lokiego.

Następna aukcja wyglądała już znacznie ciekawiej. Podobnie zresztą jak licytowany obraz.

Amatorów “Kary dla Marchiasza” autorstwa współczesnego malarza z RPA było pięciu i każdy

przebijał z równą zawziętością. Podczas tego starcia naprawdę czuło się magię. Tabliczki szły

w górę i opadały, popiskiwały klawisze palmtopów i klawiatury przenośnych komputerów.

Różni ludzie mruczeli do siebie, raz po raz powtarzając ostatnią sumę podaną przez

prowadzącego.

Gabriel stał dobre pięć minut, z rosnącym podnieceniem wsłuchując się w coraz to wyższe

oferty. Słyszał wahania ludzi, gdy zaczynali podawać stawki, i wręcz euforyczne westchnienia,

gdy kończyli je wykrzykiwać. Odruchowo zaczął sczytywać myśli licytujących. W jednej

chwili uderzyła go skumulowana mieszanina lęku, podniecenia i radości. Aż zakręciło mu się w

głowie. Otoczyły go sumy i kwoty - każda z nich połączona z gamą różnorakich uczuć. To było

niesamowite… i wspaniałe.

W końcu nie wytrzymał, uniósł tabliczkę i podbił cenę… Za wysoko.

Wszyscy, może z wyjątkiem przewodnika, który zachował twarz pokerzysty, spojrzeli na

niego ze zdumieniem. Nawet prowadzący zaniemówił na moment, zaraz jednak na nowo podjął

się odliczania. Archaniołowi przeszła aukcyjna gorączka i spojrzawszy niepewnie na stojących

najbliżej graczy, uderzył jednego z nich strumieniem myśli. Trafiony błyskawicznie podniósł

tabliczkę i wykrzyczał nową ofertę. Gabriel odetchnął, pospiesznie się oddalając.

* * *

Długo błądził po sali, częstując się smakołykami ze stojących wzdłuż ściany stołów i

rozmawiając z przewodnikiem. Może trochę snob, jednak po dłuższej pogawędce okazał się

całkiem sympatycznym człowiekiem i praktykującym katolikiem.

Archanioł zaglądał właśnie do talerza z ostrygami, objaśniając towarzyszowi zawiłości w

hierarchii anielskich chórów, gdy poczuł na swym ramieniu rękę. Odwrócił się gwałtownie.

Przed nim stał na oko trzydziestoletni facet, mocno już podchmielony. W lewym ręku trzymał

napoczętą butelkę whisky, w prawej szklankę. I szczerzył zęby.

- Widziałem przed chwilą twoją dziewczynę - wybełkotał nieznajomy. - I pomyślałem, że

pewnie chcesz się napić.

Gabriel już miał zamiar zapytać, co jest nie tak z jego dziewczyną, ale usłyszał głos

przewodnika i przypomniał sobie, że przecież oficjalnie nie zna angielskiego. Odczekał

cierpliwie do końca tłumaczenia, po czym zadał pytanie po włosku.

- Jeszcze nie wiesz, tak? - zdziwił się nieznajomy, gdy starszy pan mu je powtórzył. - Cóż

przyjacielu, wszystkie one to dziwki i twoja wcale nie stanowi wyjątku. Wyszła właśnie z

jakimś bogatym paniczykiem na balkonik, a wierz mi, na tym się nie skończy…

Archanioł zerknął w stronę potężnego okna i rzeczywiście ujrzał stojącą na balkonie parę

ściskającą się namiętnie. Kobietą był niewątpliwie Loki, mężczyzną zaś najprawdopodobniej

Frotenbauer.

Przewodnik przetłumaczył, wyraźnie krzywiąc się przy słowie dziwka.

- Jeśli mogę dodać coś od siebie, signore Messaggero - zakończył. - To uważam, że była to

zniewaga wymagająca zajęcia ostrego stanowiska.

Archanioł popatrzył na niego zdumiony, w pierwszej chwili nie wiedząc, o co chodzi.

Zerknął też na twarze gromadzących się wokół ludzi. Ze wszystkich mógł wyczytać to samo.

Że powinien zareagować… I przypomniał sobie, że tutaj Loki to przecież nie Loki, tylko słodka

Mary Ann.

- Si, certo! - odpowiedział z uśmiechem miłemu starszemu panu, a chwilę potem jego pięść

pomknęła z prędkością błyskawicy ku twarzy nieznajomego. Ten zachwiał się zdezorientowany,

po czym runął jak długi na ziemię.

Gabriel wytarł rękę o kamizelkę i uśmiechnął się przepraszająco, a tłum nagrodził go

gorącymi oklaskami. Przewodnik usłużnie podsunął mu miseczkę z lodem, by mógł doń

wsadzić dłoń. Odmówił.

Z oddali rozbrzmiał dźwięk dzwonka i wszędzie pojawili się kelnerzy z tacami pełnymi

kieliszków szampana. Dochodziła dwunasta.

* * *

Główna licytacja odbyła się zaraz po północy. Loki odnalazł Gabriela w tłumie i klepnął go

w ramię.

- Co ty…? - syknął archanioł, ale Kłamca gestem nakazał mu milczenie.

- Patrz teraz uważnie - wyszeptał.

Z początku nic się nie działo. Ale gdy odsłonięto obraz, gdy przebrzmiały liczne ochy i

achy na jego cześć, rozgorzała walka wieczoru. Pomimo dość wysokiej ceny wywoławczej

chętnych znalazło się wielu. To nie było już jakieś tam dziełko podrzędnego płótnoskroba. To

był Pollock, nazwisko, za które warto zapłacić.

Szybko się jednak okazało, że niewielu entuzjastów twórcy stać było na jego zaginione

dzieło. Liczba wznoszonych w górę tabliczek kurczyła się gwałtownie. Gdy licytantów zostało

tylko dwóch, Loki szturchnął Gabriela.

- Archaniele, poznaj potęgę kobiecych wdzięków - wyszeptał.

Prowadzący drugi raz wywrzeszczał zlicytowaną cenę i już szykował się do trzeciego, gdy

nagle suma została podwojona. Po sali przebiegło westchnienie pełne zdumienia, a zaraz za nim

garść oklasków.

Nowy lider niedługo cieszył się jednak zwycięstwem, gdyż jego przeciwnik w mig dokonał

podobnego zabiegu. Maszyna ruszyła i - Gabriel czuł to wyraźnie - mniej już chodziło o

Pollocka, a bardziej o grę ambicji.

Walka trwała dobry kwadrans, a cena wzbogaciła się już o taką kolekcję zer, że nawet

prowadzący nerwowo ocierał pot z czoła. W końcu jeden z zawodników, setny raz

wystukawszy coś na kalkulatorze, skapitulował.

Zwycięzca - Frotenbauer, który przed aukcją zdążył się przebrać i wyglądał teraz jak

amerykański macho epoki twista, przy wtórze głośnych braw podszedł do stolika, by dopełnić

formalności. Po chwili, trzymając w ręce niewielki kwit, podszedł do Lokiego.

- Oto i obraz, droga pani - powiedział z uśmiechem, wręczając mu świstek. - Liczę, że i ty

dotrzymasz swojej części umowy - dodał, lekko zezując na archanioła.

- Oczywiście, panie Frotenbauer - zaszczebiotał Kłamca. - Pozwoli pan, że za chwilkę do

pana dołączę.

- Będę czekał z niecierpliwością - zapewnił mężczyzna i ruszył w stronę toalet.

- Co ty znowu kombinujesz? - zapytał Gabriel.

- Muszę tylko dotrzymać umowy - odparł z rozbawieniem Loki. - Spotkamy się przy

wyjściu. Za kwadrans albo nawet szybciej.

* * *

Archanioł ledwie zdążył pożegnać się z przewodnikiem, gdy wyminął go czerwony jak

burak Frotenbauer. Mężczyzna szybkim krokiem zdążał ku wyjściu i widać było, że z wielkim

trudem zmusza się, aby nie biec. Chwilę później, kołysząc biodrami, nadszedł Loki.

- Coś ty mu zrobił? - zapytał boży posłaniec.

- Pokazałem mu. - Kłamca skrzywił się w uśmiechu. - Ale on nie to chciał zobaczyć. Moja

przemiana w kobietę nie była całkowita i trochę się zawiódł.

Gabriel zamrugał z niedowierzaniem. Loki chwycił go pod ramię.

- Chodź, zanim postanowi odebrać mi obraz. Poza tym chyba dość już narobiliśmy

kłopotów słodkiej Mary Ann.

* * *

Loki spał w najlepsze, gdy do drzwi jego hotelowego pokoju ktoś załomotał. Bóg wstał,

spiął włosy i przygładził brodę. Powoli podszedł do drzwi. Za progiem stał Gabriel.

- Nie mogłeś jakoś przez ścianę? - skrzywił się Kłamca. - W promieniu światła albo coś?

Od tego łomotania omal mi mózg nie odpadł.

Archanioł rozsiadł się w fotelu, nie czekając na zaproszenie.

- Po tej naszej akcji - zaczął - postanowiłem sobie, że zapoznam się lepiej z twórczością

pana Pollocka. Ot tak, dla poszerzenia wiedzy. I nie zgadniesz, czego się dowiedziałem.

Zamilkł na chwilę, licząc, że Loki zacznie zgadywać, o co chodzi. Ten jednak nie wydawał

się zainteresowany teleturniejami.

- Otóż ten obraz, który dostałeś, “Ragnarok”…

- Co z nim? - spytał Loki z cierpiętniczą miną kogoś, kogo w środku nocy budzi

pomyłkowy telefon.

- Wygląda dokładnie tak samo jak “Rytm jesieni”, tylko dobór barw ma inny. Myślę, że cię

oszukano, a ten obraz to falsyfikat!

Loki, ponownie przyczesawszy brodę, podszedł do leżącego na krześle garnituru.

Wyciągnął z marynarki złożony na cztery arkusz papieru i podał go archaniołowi.

- Szanowny panie Smith - zaczął czytać Gabriel. - Serdecznie dziękujemy za udostępnienie

nam obrazu z pańskiej kolekcji. Z przyjemnością zawiadamiamy, że zlicytowana suma przerosła

nasze najśmielsze oczekiwania. Terefere, terefere… Zgodnie z umową, czterdzieści procent

zysku przekazane zostaje na Fundusz Pomocy Dzieciom Etiopii, a pozostała część sumy

zostanie przelana na pańskie konto w terminie 14 dni od dnia aukcji. Z poważaniem…

Archanioł uniósł głowę znad kartki. Złożył ją i podał Kłamcy.

- Nie rozumiem.

- To proste - odparł Kłamca, wzruszając ramionami. - Przez kilka tygodni przyglądałem się

“Rytmowi jesieni”, by zapamiętać każdy szczegół, kształt każdego zacieku. A potem kupiłem

zwykłe płótno i nałożyłem iluzję, zmieniając tylko kolory. Ludzie patrzą po pozorach. A już

zwłaszcza nadęci fachowcy. Rozpoznali Pollocka, bo to w pewnym sensie był Pollock, tylko

trochę pokolorowany… Wątpię, by ktokolwiek się zorientował… Prócz ciebie oczywiście,

Gabrielo. Zrobił się z ciebie prawdziwy koneser.

Po chwili posępnego milczenia archanioł klepnął Lokiego w ramię.

- Nie mieszaj mnie więcej do takich rzeczy - powiedział i nie czekając na odpowiedź,

wyszedł, cicho zamykając za sobą drzwi.

Zatrzymał się przy windzie. Wcisnął przycisk.

- Głodujące afrykańskie dzieci… - mruknął, kręcąc głową.

CICHA NOC

Wrocław

Święty Mikołaj uciekał przez miasto, a elf-pomocnik podążał w ślad za nim.

Ulica, którą biegli, nie różniła się niczym szczególnym od innych głównych ulic w wielkich

miastach - pełna była kolorowych sklepowych witryn, sunących powoli samochodów i

spieszących gdzieś ludzi, tego wieczoru najpewniej do domów na wigilijną kolację. Z

niesionych reklamówek wystawały nawet zakupione w ostatniej chwili pięknie opakowane

prezenty.

Padało. Niby nie deszcz, ale to, co docierało do ziemi, w niczym nie przypominało białej

śniegowej kołderki. Niemal z miejsca zmieniało się w śliską czarnoszarą breję, postrach

nieostrożnych staruszków.

Mikołaj dobiegł do skrzyżowania i, nawet nie zwalniając, ruszył na drugą stronę ulicy.

Zatrąbił klakson.

- Gdzie na czerwonym, kretynie?! - wrzasnął jakiś kierowca, który tylko cudem nie wpadł

w poślizg.

Święty nawet się nie obejrzał. Nie musiał. Ludzie często mu mówili, że chyba ma oczy

naokoło głowy. Doskonale wiedział, co dzieje się za nim i jak niewiele brakowało, by wszystkie

ogniwa ogromnego łańcucha samochodów nie wyhamowały w porę. Ale wiedział też, że nie

może się teraz zatrzymać ani nawet zwolnić. Nie teraz.

- Złodziej - rozległo się za jego plecami. - Łapcie tego Mikołaja! Okradł dzieci!

Przechodnie nie zareagowali. Łapać złodzieja w wigilijny wieczór, spóźnić się przez to na

kolację i kto wie - może nawet dostać po twarzy? Nie po to płacą podatki. Elf najwyraźniej

zrozumiał nastroje społeczne, bo przy następnym okrzyku był już skuteczniejszy:

- Trzymajcie go! Zboczeniec!

Ktoś zastąpił drogę uciekającemu i spróbował złapać za przyklejoną brodę. Święty

wywinął się, walnął napastnika pięścią w brzuch, a biodrem pchnął w stronę sklepowej witryny.

Jednak goniący go elf był coraz bliżej.

I wtedy właśnie z pobliskiego sklepu wysypała się nagle z dwudziestka Mikołajów, każdy z

reklamówką pełną cukierków. Kilku z nich, korzystając z uprzejmości kierowców, przebiegło

szybko przez ulicę, a pozostali ruszyli w jedną i drugą stronę, rozdając łakocie dzieciom, a

ulotki starszym. Zadyszany Święty nie miał pojęcia, co reklamują jego pobratymcy ani

dlaczego zaczynają to robić dopiero w wigilijny wieczór. Ale dzięki nim miał nadzieję uratować

skórę.

Elf również dostrzegł, co się szykuje. Przyspieszył, jednak za późno. Mikołaj był już

pewien, że zdąży. Wpadł między pierwszą parę przebierańców w czerwonych czapkach i

przecisnął się między nimi, uderzając od dołu w jedną reklamówkę z cukierkami. Tak jak

oczekiwał, zawartość zasypała chodnik, a wszystkie dzieci na ulicy skwapliwie zaoferowały

swą pomoc w sprzątaniu. Święty tymczasem minął drugą i trzecią parę swych sobowtórów, po

czym skręcił wprost do najbliższej bramy. Na moment zamarł, widząc skrzynkę domofonu, ale

drzwi okazały się otwarte. Wzdychając z ulgą, wbiegł na podwórze i kucnął między

pojemnikami na śmieci.

Minął dobry kwadrans, zanim w ogóle odważył się poruszyć. Płuca paliły go żywym

ogniem, a w pełnych śliny ustach czuł metaliczny posmak. Mimo to nie pozwolił sobie ani na

głębszy oddech, ani tym bardziej na splunięcie. Całe jego ciało drżało z wysiłku… I nie tylko.

W końcu wyszedł z ukrycia, otrzepując czerwony kubrak i próbując wyplątać ze sztucznej

brody pachnącą wspomnieniem mięty gumę. Nie dało się, więc mocnym szarpnięciem wyrwał

cały kłąb bawolego włosia i cisnął go na ziemię.

- I tak muszę się tego pozbyć - powiedział na głos. - W tym na pewno mnie rozpozna.

- Bez tego też, Światowidzie - usłyszał.

Mikołaj uniósł głowę i zobaczył siedzącego na murku elfa. Spiczastouchy trzymał w ręku

pistolet. Uśmiechał się.

- Szach i mat, brachu - rzucił z drwiną.

Święty ściągnął z głowy czerwoną czapkę. Pokręcił głową z rezygnacją.

- Więc to już koniec? - zapytał.

Elf zeskoczył i podszedł na kilka kroków, pilnując się jednak, by nie wejść w zasięg rąk

przeciwnika.

- Tak, Światowidzie - potwierdził. - To już koniec. Jak mawiają, z wiary powstałeś, a w

nicość się obrócisz. Gotów?

- A jeśli odpowiem, że nie?

- Nie warto - odparł elf, wzruszając ramionami. - Mam zabawną puentę na każdą okazję.

Mikołaj westchnął, po czym rozejrzał się po podwórku. Szare, odrapane i śmierdzące, z

wykrzywionym przerdzewiałym trzepakiem. Z pewnością nie należało do pierwszej dziesiątki

miejsc, gdzie chciałby zginąć. Nawet niebo było jak za kratami, odgrodzone rozciągniętymi na

wysokości drugiego piętra sznurami na pranie. Słusznie ktoś zauważył, że śmierć nie wybiera.

Na pewno nie miejsca, gdzie się pojawia. A jeśli nawet, to w swych wyborach nie kieruje się

dobrym gustem.

- Kończmy to - wyszeptał zdemaskowany Światowid. - Jestem gotów.

Elf już miał coś odpowiedzieć, gdy nagle tuż nad nimi otworzyło się okno. Spiczastouchy

błyskawicznie schował rękę z pistoletem za plecami.

- Tylko bez sztuczek - syknął i nieznacznie uniósł głowę.

Z okna pierwszego piętra spojrzała na niego pyzata, umorusana czymś buzia.

- Naprawdę, tatusiu! - krzyczał ktoś wewnątrz mieszkania. - Naprawdę jest tam Święty

Mikołaj. I to prawdziwy, bo z pomocnikiem.

Po chwili w oknie pojawiła się druga głowa uzbrojona w dwa sterczące w górę kucyki.

- Chodź, zobacz, tato! - zawołała pełnym przejęcia głosem dziewczynka. - Dalej tu są.

- Odsuńcie się od okna - rzucił męski głos z głębi. Mała wystawiła rękę i pomachała

Mikołajowi przyjaźnie.

- Odmachaj - syknął elf.

Światowid posłusznie spełnił rozkaz. Dodał także zupełnie nadobowiązkowy uśmiech.

Szczery, choć trochę zbyt smutny.

- Co teraz?

- Powoli ruszaj w stronę bramy - wyszeptał niedoszły zabójca. - Tylko bez głupich

numerów, bo roz…

Umilkł, gdy w oknie pojawił się ojciec dziewczynki. W zapadającym powoli mroku dało

się dojrzeć jedynie jego czarną sylwetkę na tle żółtego światła z wnętrza mieszkania.

- Panowie się zgubili? - zapytał.

Elf zadarł głowę i posłał mu pogodny uśmiech.

- Ależ skąd, my tylko…

- Nie mamy dokąd pójść - dokończył głośno Mikołaj. - Jesteśmy bezdomnymi z ośrodka

brata Alberta. Mieliśmy dostać pracę w…

Aż syknął z bólu, gdy łokieć drugiego przebierańca uderzył go pod żebra. Mimo to mógł

być z siebie dumny. Jeśli właśnie pojawiła się jego szansa, wykorzystał ją należycie. Jeśli nie,

no cóż, zawsze warto spróbować.

Mężczyzna w oknie uniósł rękę i podrapał się po głowie, po czym na chwilę zniknął im z

oczu.

- Kochanie, czy możesz dołożyć jeszcze jedno nakrycie? - usłyszeli. - W tym roku

niespodziewanych gości będzie dwóch.

* * *

- Myślisz, że to ci coś pomoże? - syknął elf, gdy wspinali się po schodach na pierwsze

piętro.

Mikołaj wzruszył ramionami.

- Już pomogło - odparł. - Wiedziałem, że nie zabijesz mnie na ich oczach. To by się nie

spodobało twoim panom, co? Zasiałoby zgorszenie, a… Jak to było? Niepodobna, żeby nie

przyszły zgorszenia; lecz biada temu, przez którego przychodzą. Byłoby lepiej dla niego, gdyby

kamień młyński zawieszono mu u szyi i wrzucono go w morze, niż żeby miał być powodem

grzechu jednego z tych małych. To chyba z Ewangelii Łukasza.

- Znasz Świętą Księgę, Światowidzie? - Elf wydawał się naprawdę zdziwiony.

- Znam wiele świętych ksiąg, Loki, trzeba znać zwyczaje wroga.

Na górze szczęknął zamek i zaskrzypiały otwierane drzwi. Do pokonania zostało im tylko

półpiętro. Loki przysunął usta do ucha Światowida.

- I tak cię zabiję - szepnął. - Skopałeś mi wieczór.

* * *

Przed drzwiami czekał na nich gruby, może czterdziestoletni mężczyzna o sympatycznej

twarzy ozdobionej krótko przyciętą czarną bródką. Jego gładko wygolone policzki błyszczały

od wtartego w nie kremu, a starannie zaczesane na bok włosy mieniły się jeszcze kroplami

wody. Na lewej klapie jego szarej marynarki widniało coś, co Loki w pierwszej chwili wziął za

plamę, a okazało się znaczkiem honorowych krwiodawców - maleńka, uśmiechnięta czerwona

kropelka.

- Mam do panów ogromną prośbę - powiedział cicho, gdy obaj przebierańcy weszli na

piętro. - Oczywiście mogą panowie odmówić, ale pomyślałem, że skoro mają panowie te stroje,

a moje brzdące wciąż jeszcze wierzą w Mikołaja… i jego pomocnika oczywiście. No więc

pomyślałem…

Światowid bezradnie rozłożył ręce.

- Bardzo chętnie, ale jak pan widzi, nie mamy nic prócz tych łachów.

Grubas machnął ręką.

- Mam dla nich prezenty - wyjaśnił. - Chciałem im je podrzucić pod choinkę, ale gdyby

panowie byli tak mili, byłbym bardzo wdzięczny. To naprawdę wspaniałe dzieciaki i nie trzeba

ani ich karcić, ani straszyć rózgami. Podejrzewam, że nawet zaśpiewają bez proszenia.

- Jak cudnie! - westchnął cicho Loki, wznosząc oczy ku niebu.

- Oczywiście jeśli panowie odmówią - ciągnął dalej gospodarz - to nie ma sprawy.

Rozumiem, że mogą być panowie zmęczeni i tak czy inaczej zapraszam na wigilijną wieczerzę.

Tyle że…

Światowid uciszył go gestem i uśmiechnął się wesoło.

- Panie…

- Dorek - przedstawił się grubas, wyciągając rękę. - Roman Dorek.

- Bogusław Widzeński - zrewanżował się Światowid, ściskając podaną dłoń. - A to jest

Kłam…czyński. Mirek. Znaczy Mirosław.

Loki, który do tej pory stał nieco z tyłu i blokował schody, zrobił krok w przód i również

przywitał się z gospodarzem.

- Z przyjemnością wręczymy prezenty pańskim dzieciom, panie Dorek.

Sympatyczny brodacz uśmiechnął się pogodnie i zastukał cichutko do drzwi. Te uchyliły

się i kobieca ręka wystawiła na próg niewielki czerwony worek.

- Jeśli panowie pozwolą, to ja teraz wejdę do środka, a panowie tak za jakieś dwie, trzy

minuty. To mądre dzieci i mogłyby się czegoś domyślić.

Przestąpił próg.

- Nazywają się Jaś i Małgosia - szepnął jeszcze i zamknął za sobą drzwi.

Przebierańcy zostali sami na korytarzu.

- Jaś i Małgosia - parsknął Loki. - Jakie to oryginalne!

Światowid nie odpowiedział. W myślach układał, co powie. Nie mógł zacząć tak jak w

supermarkecie, skąd miał strój, bo tam wszystko było przygotowane na masówkę: siadał na

krześle, a obok ustawiała się kolejka dzieci. Każde z nich siadało mu na kolanach, mówiło

życzenie i dostawało kupon na balonik i zniżkę w McDonaldzie. Tam było prosto, a tu…

- Masz jakiś pomysł, jak to zrobimy? - zapytał.

Kłamca poprawił zielony kubraczek.

- Myślę raczej, jak najlepiej odwdzięczyć ci się za całą tę szopkę - odparł. - Zupełnie nie

rozumiem, dlaczego dałem się w to wciągnąć. Niezidentyfikowany mężczyzna w stroju Mikołaja

zastrzelony w Wigilię na oczach mieszkańców kamienicy… Co mi szkodziło? Może nie co roku,

jednak takie rzeczy się zdarzają.

Fałszywy Mikołaj zarzucił worek na plecy i złapał za klamkę.

* * *

Wchodząc do saloniku Dorków, Światowid po raz pierwszy odkrył, że naprawdę istnieją

ludzie, którzy nie potrzebują wiele, by być szczęśliwymi. Owszem, znał wielu, którzy

wyrzekali się dóbr doczesnych dla takich czy innych celów. Oni żyli w większym nawet

ubóstwie, za to z ogromną nadzieją na przepych w wieczności. Mieszkańcy tego domu nie

potrzebowali żadnych nagród. To, co mieli, wystarczało im w zupełności.

Całe wyposażenie pokoju sprowadzało się do kanapy, kilku krzeseł, suto zastawionego

stołu, stojącej przy oknie choinki i regału. Ten ostatni nie był niczym innym jak drewnianą,

rozkładaną drabiną malarską. Pomiędzy jej szczeblami położono polakierowane szerokie deski.

Na drabinowych półkach stały książki. Na samym dole gumowe i tekturowe Jasia, wyżej

dwie półeczki na baśnie Małgosi. Potem kolekcja książek przygodowych wymieszanych ze

starymi wydaniami powieści Clancy’ego i MacLeana, a na przedostatniej półce równo stojący

szereg wszelkiego rodzaju poradników. Najwyższą i zarazem najwęższą półkę zajmowała

oprawiona w skórę Biblia. Ku zdumieniu Światowida, nigdzie nie było telewizora ani nawet

radia.

Przy oknie po drugiej stronie pokoju stała uśmiechnięta, wyglądająca na dwadzieścia kilka

lat szczupła brunetka z bliznami po trądziku na pociągłej, a mimo to niezwykle sympatycznej

twarzy. Zasłaniała oczy dwóm pociechom, z których starsze, dziewczynka, mogło mieć z pięć

lat. Młodsze - dwa lub trzy.

Gospodarz zatarł ręce i gestem zaprosił gości do pokoju. Światowidowi wskazał specjalnie

dla niego ustawione krzesło.

- Uwaga, dzieci - powiedział głośno pan Dorek. - Zaraz odsłonimy wam oczy, a wtedy

okaże się, czy byłyście grzeczne. Wiecie, kto przychodzi do grzecznych dzieci?

- Mikołaj! - zawołała dziewczynka.

- Kołaj! - spróbował powtórzyć Jaś.

Stojąca za nimi matka wybuchnęła śmiechem. Gospodarz posłał żonie karcące spojrzenie,

ale zaraz również się roześmiał.

- Uwaga - powiedział po chwili. - Już.

Gospodyni cofnęła ręce.

Oczom Światowida i Lokiego ukazały się dwie najszczęśliwsze buźki na świecie. Dawka

uwielbienia, jaka popłynęła w ich kierunku, sprawiła, że nawet Kłamca poczuł się nieswojo.

Tylko troszkę i przez krótki moment, ale i tak było to dla niego nowe odkrycie. Nagle nabrał

przekonania, że powinni stąd iść jak najszybciej.

Światowid czuł się w swej roli dużo pewniej. Nie na darmo niemal każdy supermarket

chciał go mieć u siebie. Wszystkie wątpliwości co do tego, jak zacząć, rozwiały się w jednej

chwili. Pozwolił dojść do głosu tkwiącej w nim mikołajowatości.

- Dobry wieczór, kochane dzieci - powiedział, przeciągając słowa. - Czekałyście na mnie?

- Bardzo, Mikołaju - powiedziała Małgosia, odruchowo chwytając brata za rękę. - Tatuś

powiedział, że nie mogłeś do nas przyjść szóstego grudnia, bo miałeś dużo spraw, ale że

przyjdziesz dzisiaj. I jak Jasiu zobaczył cię za oknem, i mnie zawołał, i ja też cię wtedy

zobaczyłam, to od razu wiedziałam, że idziesz do nas, bo my naprawdę byliśmy bardzo

grzeczni.

Światowid słuchał tego monologu, uśmiechając się i kiwając głową. Przymocowany do

czapki pompon podrygiwał w rytm jego potakiwań.

- Z wyjątkiem tego razu - nie przestawała mówić dziewczynka - gdy Jasiu wszedł na

parapet i prawie nie spadł, ale wtedy mamusia mocno go przytuliła i powiedziała, że się nie

gniewa, więc to się chyba nie liczy, prawda?

- Nie - odparł Światowid, z całej siły próbując ukryć rozbawienie. - Skoro mamusia

powiedziała, że się nie gniewa, i nikomu nic się nie stało, to się nie liczy.

Uśmiech na twarzy dziewczynki był coraz szerszy. Zerknęła najpierw na mamę, potem na

tatę i puszczając rękę brata, postąpiła do przodu kilka kroków.

Loki pomyślał, że pewnie to przez ciekawość, co też Światowid ma w worku, ale

dziewczynka nawet nie spojrzała na prezenty. Bardziej interesował ją sam Święty. Sięgnęła ręką

do dużej kieszonki na piersi i wyciągnęła zamalowaną, zgiętą na pół kartkę.

- To dla ciebie, Mikołaju - powiedziała.

Ten wziął prezent i przyjrzał się uważnie. Obrazek przedstawiał, a jakże, Świętego

Mikołaja stojącego przed swoimi brązowymi saniami, na których już leżał przepełniony wór

wielokolorowych paczek. Psopodobne różowe renifery czekały cierpliwie, aż ich pan wsiądzie

na nierówny, fioletowy kozioł, i nic sobie nie robiąc z kiepskiej pogody, pogoni je do roboty.

- Dziękuję ci bardzo, Małgosiu - szepnął Światowid. Położył obrazek na swoim krześle.

Dziewczynka dygnęła i przeniosła wzrok na Lokiego.

- Dla pana elfa też bym coś narysowała, ale nie wiedziałam, że pan przyjdzie.

- Nic nie szkodzi - rzucił Kłamca, próbując się uśmiechnąć. Jak się okazało, nie było to

wcale takie trudne. - Następnym razem… - zaczął, ale dziewczynka błyskawicznie odwróciła się

na pięcie i wybiegła z pokoju. Loki zerknął zdziwiony na gospodarza, ten jednak tylko wzruszył

ramionami. Nie mam pojęcia - mówił ten gest - co szykuje moja mała.

Mały Jaś zaniepokoił się trochę, gdy został bez siostry. Wygiął buzię w podkówkę, a ręce

wzniosły się ku mamie. Kobieta wzięła go na ręce i przytuliła.

- Co się stało, Jasiu? - zapytała. - Przecież to Mikołaj. Tak czekałeś na niego. Może

zaśpiewasz mu piosenkę?

- Nie - szepnął stanowczo chłopiec, wciskając nos w ramię matki.

Pan Dorek podrapał się po głowie.

- Cóż - westchnął. - Myślę, że…

I w tym właśnie momencie do pokoju wróciła Małgosia, trzymając pod pachą szarego

pluszowego misia. Dumnym krokiem podeszła do Lokiego.

- To dla pana - powiedziała z pełnym przekonaniem.

Kłamca popatrzył po zebranych w pokoju, wyczekując jakiejś reakcji ze strony rodziców

małej. Jakiegoś Pan pewnie nie chce twojego misia, albo Przecież dostałaś go od babci Józi.

Babcia się obrazi. Ale państwo Dorkowie uśmiechali się tylko, najwyraźniej dumni z

zaradności swej pociechy. Loki kucnął.

- Nie mogę go wziąć - powiedział z pogodnym uśmiechem. Sam się zdziwił, że przychodzi

mu to coraz łatwiej. Niemal odruchowo. - On jest twój.

Dziewczynka stanowczo pokręciła głową.

- Już nie - odparła. - Kiedy weszłam do pokoju z zabawkami i zapytałam, kto chce iść z

panem elfem, sam się zgłosił. To dobry miś. Nazywa się Kłamczuch.

Brwi Lokiego uniosły się.

- Jak? - zapytał przekonany, że źle usłyszał.

- Kłamczuch, panie elfie. Nazwałam go tak, bo ciągle opowiada różne rzeczy, a jak się

potem pytam mamy, to mówi, że to jakieś bzdurki i pyta, gdzie to usłyszałam. Proszę, niech pan

go weźmie.

Wziął zabawkę i podziękował. Nie było sensu dyskutować z tą dziewczynką. Odda potem

misia rodzicom. Zerknął w stronę Światowida. Ten uśmiechał się drwiąco, a gdy spotkał wzrok

Lokiego, bezdźwięcznie powiedział panie elfie.

Ten przejechał palcem po szyi. W przód, w tył i z powrotem. Ale kto nie wiedział, o co

chodzi, myślałby, że tylko chciał się podrapać.

- Dzieci - rzekł pan Dorek - o prezenty poprosimy Mikołaja później, a teraz zaprosimy jego

i pana elfa na kolację. Co wy na to?

* * *

Jedzenie było dobre, choć przywykłemu do mięsa Lokiemu czegoś w smaku potraw

brakowało. Mimo to, naśladując gospodarzy, próbował wszystkiego i ani razu nie pożałował.

Gdzieś za ścianą nieszczególnie dobrany chórek zawył: Lulajże, Jezuniu…

Pan Dorek uśmiechnął się.

- Ktoś tu widać zaczął wcześniej - skomentował. - Strawińscy są już pewnie po kolacji.

Nie trzeba było prosić o modlitwę Światowida - pomyślał Kłamca, krzywiąc się z

niesmakiem. - Gdyby nie ten zakłamany sukinsyn, mielibyśmy z pół godziny do przodu. I ryba

by nie wystygła.

Gospodyni wychwyciła jego spojrzenie.

- Coś nie smakuje, panie elfie? - zapytała.

Loki pokręcił głową.

- To tylko ość - wyjaśnił i na dowód wyciągnął iluzyjną igiełkę z ust.

Gdy tylko kobieta pochyliła się ponownie nad talerzem synka, spojrzał na Światowida.

Głupiec - myślał, patrząc jak tamten męczy się, by wraz z jedzeniem nie wpakować sobie

do ust pęku sztucznych włosów. - Czy sądził, że składając życzenia, uratuje skórę? I to jeszcze

jakie życzenia. “Abyś nauczył się odróżniać przyjaciół od wrogów…”. Co to w ogóle miało

być?

Poczuł na sobie wzrok gospodarza. Pan Dorek wskazał głową na trzymany w rękach

półmisek.

- Pytałem, czy chce pan jeszcze uszek? Niestety, spiczastych nie mamy.

Małgosia parsknęła śmiechem, zaraz jednak opanowała się i wytarła buzię serwetką.

Prawdziwa z niej młoda dama - pomyślał Loki z rozbawieniem. Nie zamierzał ukrywać

przed sobą, że polubił tę małą. Ostatecznie lubienie kogoś to żadna sprawa i do niczego nie

zobowiązuje. Absolutnie do niczego.

Mały Jaś wstał od stołu, podszedł do mamy i wtulił się w jej ramię. Zerkając w stronę

gości, szeptał coś do ucha pani Dorkowej.

- Nie wiem, Jasiu - głośno odpowiedziała. - Musisz spytać pan Mikołaja.

Chłopiec przytulił się mocniej i znowu coś wyszeptał. Gospodyni wzruszyła ramionami.

- No dobrze - zgodziła się. - Ja zapytam. Panie Mikołaju, Jasiu pyta, czy mógłby już

poprosić o jakiś prezent?

* * *

Samo rozdawanie prezentów pewnie nie trwałoby długo, bo nie było ich zbyt wiele. Jednak

Dorkowie i tym razem musieli wszystko Kłamcy skomplikować. Dlatego też Jaś, żeby dostać

nakręcaną, uśmiechniętą ciufcię, białą koszulkę z Kubusiem Puchatkiem i mały woreczek

słodyczy, musiał zaśpiewać piosenkę. Oczywiście jak każdy maluch albo nie pamiętał słów,

albo też śpiewał tak cicho, że musiała mu pomagać cała rodzina.

Potem Małgosia, w zamian za paczkę pasteli, duży blok i dwie drewniane ramki,

wyrecytowała wierszyk o Warszawie. Była tak przejęta, że nie robiła przerw nawet na wdechy,

czasem więc dławiła się własnymi słowami. Mimo to, a może właśnie dlatego, prócz paczki

dostała też gorące owacje. Nawet Loki złapał się na tym, że klasnął kilka razy.

Po ceremonii z paczkami przyszła kolej na wspólne śpiewanie kolęd. Pan Dorek przeprosił

wszystkich na moment, a po chwili wrócił, niosąc w jednej ręce gitarę, a w drugiej saksofon.

Gitarę podał żonie.

- Mam nadzieję, że Mikołaj i elf potrafią ładnie śpiewać - powiedział, mrugając do nich.

Potem zaczął grać “Cichą noc”.

* * *

Loki był naprawdę szczęśliwy, mogąc w końcu nadać swoim uszom właściwy kształt.

Zrobił to oczywiście dopiero w chwili, gdy zostali w pokoju tylko we dwóch. Dla niepoznaki

stworzył też iluzję gumowych nakładek.

- Jak myślisz, dlaczego chciał, żebyśmy jeszcze zostali? - zapytał stojący przy oknie

Światowid. Właśnie uporał się ze sztuczną brodą i używając szyby jako lustra, zdrapywał z

twarzy resztki zaschniętego kleju.

Kłamca wzruszył ramionami.

- Najpewniej, by jeszcze bardziej mnie wkurzyć - odparł.

Podszedł do stołu i położył na nim iluzyjne nakładki. Sięgnął też po swój pluszowy

prezent, ale zaraz gwałtownie cofnął rękę. Co z tobą?! - skarcił się w myślach. - Dostajesz

misia i świrujesz?

Zamknął oczy, a gdy otworzył je ponownie, ujrzał Kłamczucha poszarpanego, bez łapki i

ociekającego szarozielonym śluzem. Z lewego oczodołu niedźwiadka wypadały jedna po

drugiej białe, wijące się larwy.

- Tak lepiej - szepnął do siebie.

Ale już za chwilę widok zmasakrowanego pluszaka wydał mu się nagle nieprzyjemny.

Błyskawicznie zdjął iluzję i westchnął ciężko.

- Światowidzie? - zagadnął, podchodząc do okna.

- Tak?

- Czy ty aby nie mącisz mi właśnie w głowie?

Miał to być tylko żart na poprawienie humoru. Spodziewał się, że słowiański bóg

zaprzeczy gwałtownie lub chociaż zapewni, że to nie w jego stylu. Ten jednak z lekkim

uśmiechem poklepał Kłamcę po ramieniu.

- Już nie - odparł. - Moja moc nie jest już tak wielka jak kiedyś. Zadbałem tylko o pierwsze

wrażenie, ale jak widzę, wystarczyło. Prawda, że śliczna jest ta mała?

- Zabiję cię za to - syknął Loki.

W myślach jednak przyznał mu rację. Mała naprawdę była śliczna. I taka mądra. A gdy

recytowała…

Do pokoju wszedł gospodarz, trzymając w ręku butelkę wina.

- Bardzo przepraszam, że tyle to trwało, ale nie mogłem znaleźć korkociągu. Żona dołączy

do nas później, jak tylko uśpi dzieci.

Postawił butelkę na stole i zerknął na elfie nakładki. Niby przypadkiem dotknął jednej i

uśmiechnął się wesoło.

- Zaraz wracam z kieliszkami.

Kłamca patrzył, jak gospodarz najpierw uchyla lekko drzwi, zagląda, a potem powiększa

szczelinę tak, by się przecisnąć, i cicho je zamyka.

- Błyska - oświadczył Światowid wpatrzony w okno.

Loki odwrócił się ku niemu.

- Co mówiłeś?

- Że błyska. - Uniósł rękę. - Tam, na horyzoncie.

- No i?

- Przypomniał mi się ten kapłan, który wkroczył między naszych i waszych wiernych

wtedy na wybrzeżu, pamiętasz?

- Nie.

- No coś ty?! - Zapomniany bóg zaczął mówić z coraz większym ożywieniem. - Musisz

pamiętać tego faceta. Twierdził, że wszyscy mają tych samych bogów, tylko inaczej ich

nazywają. Mówił, że to nie powód do wojny. Byłeś tam na pewno.

- Nie - ponownie zaprzeczył Kłamca. - Zupełnie sobie nie przypominam.

- No, w każdym razie - Światowid nie dawał się łatwo zbić z tropu - ten gość rzeczywiście

dokonał zjednoczenia. Thor wraz z Perunem posłali mu naraz swe cudeńka. Bili piorunami, aż

się piasek na szkło przetopił. Zeus to im potem przez lata nie mógł: darować, że…

- A propos Zeusa. - Kłamca nagle uśmiechnął się krzywo. - Nie wiesz, gdzie on teraz jest?

- Niezła podpucha, cwaniaku - burknął słowiański bóg i zamilkł.

Gdzieś z przedpokoju dobiegł ich brzęk tłuczonego szkła. Zaraz potem pojawił się pan

Dorek, informując gości, że przyjdzie, jak tylko posprząta. Obaj niezbyt wylewnie

zaproponowali mu pomoc. Grzecznie odmówił.

- Dlaczego chciałeś, żebym polubił tę dziewczynkę? - zapytał Loki, gdy znów zostali sami.

- Bo inaczej mógłbyś ją zabić - wyjaśnił Światowid, siadając przy stole. - Teraz już tego nie

zrobisz..

Kłamca oparł się plecami o parapet.

- Przecież nie zamierzałem jej zabijać. Nawet o tym nie myślałem.

- Ale mógłbyś, przyjacielu. Gdybyś na przykład spróbował sobie wyobrazić, jak głęboko

umieszczam w głowie Małgosi obraz z twarzą Mikołaja, który dziś ujrzała. Tak, by nigdy go nie

zapomniała. Ona głęboko wierzy w czerwonego świętego, a od dziś jest przekonana, że ten

święty to ja. Gdy mnie teraz zabijesz, odrodzę się z brodą i w czapce z pomponem. Ale jeśli

zabiłbyś dziewczynkę…

- Przecież ona nie będzie wierzyć w Mikołaja wiecznie.

- Nie, ale czy ona jedna jest na świecie? Dzisiaj da mi szansę. Jutro znajdzie się inny

dzieciak.

Loki patrzył, jak Światowid z uśmiechem rozkłada ręce, i czuł, że ponownie wzbiera w nim

wściekłość. Jak mógł dać się tak wykiwać? On, pan kłamstwa, mistrz sztuczek i intryg.

Gwałtownie potrząsnął głową.

- Nie możesz mieć aż takiej mocy - stwierdził. - To niemożliwe. Przecież…

- Możesz to sprawdzić, przyjacielu. - Słowiański bóg wskazał ręką drzwi. - Z wyjątkiem

tego całego Dorka wszyscy śpią grzecznie i bezbronnie. Jeden strzał i…

- Wiesz, że mi nie wolno.

- Więc zabij mnie - zaproponował Światowid. - Tu i teraz. Możesz się zdziwić.

Drzwi do pokoju ponownie skrzypnęły i tym razem do środka weszła gospodyni, niosąc na

tacy kieliszki. Pan Dorek wolał już nie ryzykować kontaktu ze szkłem. Na palcu wskazującym

lewej ręki miał plaster w hipopotamy.

* * *

Świtało już, gdy Loki wszedł do wynajętego dwa dni wcześniej hotelowego pokoju. Długi

spacer opustoszałymi ulicami miasta wywiał z niego niemal całą złość. Właściwie to przecież

wypełnił swe zadanie. Gdy odchodził, Światowid leżał wśród kontenerów na śmieci z

przestrzeloną głową. Nie żył z całą pewnością. A to, że już niedługo pojawi się prawdziwa

konkurencja dla Świętego Mikołaja… Może nawet i lepiej, w końcu interesy to nie tylko

zaspokajanie podaży, ale też wzbudzanie popytu.

Wydobył spod kurtki pluszowego misia i przyjrzał się dużej dziurze w jego piersi.

Kłamczuch był całkiem niezły jako tłumik - pomyślał. Chciał już cisnąć pluszaka w kąt, jednak

smutna, szara mordka obudziła wspomnienia.

Sygin zawsze nabierała się na takie spojrzenie, dlatego też Loki przestał zabierać ją na

polowania. Zawsze miał wrażenie, że wypuszczone sarny czy króliki kpią sobie potem z

litościwego łowcy. O tak, jego żonie z pewnością spodobałby się Kłamczuch. Gdyby tylko

otworzyła oczy…

Siedział tak jeszcze przez chwilę, po czym złapał za stojący na stoliku nocnym telefon.

- Obsługa? Proszę o igłę i szarą nić. Nie, to nie żaden dowcip. To kaprys znudzonego

milionera! Pokój 115.

Tacie

EGZORCYSTA

Południowe Włochy

- To już nie jest moja córka - kolejny raz wyszeptał Michaelo Tonsi, mocniej zaciskając

palce na rękojeści kuchennego tasaka.

Powoli zbliżał się do zwieńczenia schodów. Jeszcze tylko kilka metrów korytarza dzieliło

go od pokoju dziewczynki. Przystanął na chwilę i zerknął za siebie. Z tego miejsca podjęta na

dole decyzja nie wydawała się już tak dobrym pomysłem, a świadomość, że w domu nie ma

nikogo prócz Mar…

- To już nie jest Marietta - zganił się. Zrobił kolejny krok. Skryta pod dywanikiem deska

zatrzeszczała zdradziecko. Zamarł w bezruchu. I wtedy właśnie usłyszał warkot…

Pies, potężny doberman, wyłonił się z cienia i błysnął szkarłatnymi ślepiami. Z na wpół

rozwartego pyska skapywały białe płaty piany.

Michaelo przerażony upuścił nóż. Bestia, jakby tylko na to czekając, ruszyła do przodu. W

ułamku sekundy przewróciła mężczyznę i zatopiła pożółkłe kły w jego krtani. Trysnęła krew…

* * *

Gdyby ojciec Paolo miał w tej kwestii coś do powiedzenia, z pewnością nie wybrałby

jezuity. Jak przystało na franciszkanina, darzył ten zakon szczerą i dogłębną niechęcią. Nie

odpowiadały mu ich metody, przenikliwe spojrzenia i psychoanalityczne gierki. No i ten

czwarty ślub, dający więcej przywilejów niż ograniczeń.

Oczywiście zdanie ojca Paola nie miało najmniejszego znaczenia. Bo czymże jest opinia

prostego gwardiana wobec decyzji Watykanu?

Stojący po drugiej stronie biurka krótko ostrzyżony blondyn w koszuli z koloratką

odchrząknął, dając do zrozumienia, że znudziło mu się kontemplowanie skromnie

wyposażonego gabinetu.

Ojciec Paolo uniósł głowę i oddał mu wizytówkę. Powoli zdjął okulary. Nie miał zamiaru

proponować przybyszowi, by usiadł. Młody jest, postoi…

- Cóż, ojcze Lokianie - wychrypiał zdartym od hymnów głosem. - Skoro tak chce Stolica,

nie zamierzam się sprzeciwiać. Ona wszak nieraz radziła sobie w podobnych sytuacjach. Tyle

tylko, że nie jestem przekonany, czy wiek - ostentacyjnie zmierzył młodego kapłana wzrokiem -

a co za tym idzie, doświadczenie ojca jest…

- Mam trzydzieści trzy lata, ojcze - przerwał jezuita. - Nasz Pan, będąc w tym wieku,

zbawił świat. Myślę, że z jego pomocą dam radę jednemu demonowi.

Gwardian westchnął i pokręcił głową z dezaprobatą.

- Pycha jest atutem dla szatana.

- Nie pycha, ojcze - zaprzeczył młody kapłan. - Wiara. Wszak, jak mówi apostoł, wszystko

mogę w Chrystusie, który mnie umacnia.

Franciszkanin kolejny raz westchnął. Z niemałym trudem wstał i ruszył w kierunku stojącej

przy ścianie szafy. Otworzył jedną z szuflad, by wyciągnąć niewielką teczkę. W porównaniu z

innymi była cieniutka. Mogła mieścić w sobie raptem parę stroniczek. Ale tylko tę ozdabiał

czerwony pasek.

Ojciec Paolo rozwiązał sznurek. Ostatni raz rzucił okiem na znajdujące się w środku

zdjęcie, po czym podał dokumentację jezuicie. Ten, nie zaglądając do teczki, zamknął ją i

włożył pod pachę.

- Nawet ojciec nie spojrzy? - zdziwił się franciszkanin.

Lokian wzruszył ramionami.

- Zakładam, że będzie jeszcze w takim stanie, iż rozpoznam ją bez kłopotu - wyjaśnił. - A

jakbym miał się zgubić, zamknę oczy i dojdę po zapachu. Gdyby demony walczyły tak jak

śmierdzą, już dawno rządziłyby niebem.

- Ojciec chyba nie zdaje sobie sprawy z powagi sytuacji! - nie wytrzymał gwardian. - Ta

smarkula zamordowała własnego ojca! Poszczuła go psami!

- Jednym psem - sprostował jezuita. - Dzieciaki robią gorsze rzeczy z byle powodu.

Słyszałem, że w Teksasie dziesięciolatek zastrzelił ojca, bo ten nie chciał mu dać

kieszonkowego.

- Też opętany?

- Raczej zdesperowany. W “Playboyu” prezentowali zdjęcia Julii Roberts.

Ojciec Paolo zaczerwienił się po czubki uszu.

- Ależ… - zaczął, jednak Lokian nie pozwolił mu dokończyć.

- Niech ojciec posłucha - powiedział lekko zniecierpliwionym głosem. - Kilka kilometrów

stąd jakiś demon posiadł ciało małej dziewczynki i z każdą chwilą rośnie w siłę. Proponuję

więc, żeby dał mi ojciec coś do zjedzenia i wskazał drogę. Niczego więcej mi nie trzeba, toteż

pewnie więcej mnie już ojciec nie zobaczy. Proszę tylko o obiad i transport. W tej kolejności.

Gwardian zastanawiał się przez chwilę.

- Z tego, co słyszałem, nie ponosi ojciec zbyt długo tego obiadu.

Jezuita sięgnął do kieszeni i wyciągnął pudełeczko wykałaczek.

- Zaryzykuję.

* * *

Około dwudziestej samochód zatrzymał się przed domem Tonsich. Ojciec Lokian wszedł

na ganek i cichutko zastukał do drzwi. Otworzyła mu trzydziestoletnia kobieta o pociągłej

twarzy i ognistorudych włosach. Ich płomień wyraźnie kontrastował z bielą wymęczonego

brakiem snu oblicza. Na widok koloratki ożywiła się nieco.

- Czy ksiądz jest… tym, na kogo czekamy? - Jej głos pełen był niepewności i bezsilnego

smutku.

Jezuita skinął głową.

- Jestem egzorcystą - powiedział. - Przybywam z polecenia Ojca Świętego, by pomóc pani

córce.

W oczach kobiety błysnęły iskierki bólu.

- To już nie jest moja mała Marietta. Ona… odeszła, a tam…

Kapłan położył rękę na jej ramieniu i uśmiechnął się.

- Tam siedzi teraz ktoś, komu należy dać do zrozumienia, że pomysł z opętaniem pani córki

nie był jego najlepszym. A nikt nie zrobi tego lepiej niż ja.

Kobieta gwałtownie potrząsnęła głową.

- Nawet ksiądz tam nie dojdzie - oznajmiła, a po jej policzkach spłynęły łzy. - Ten pies…

Jezuita chwycił ją za podbródek i zmusił, by spojrzała mu w oczy. Kolejny raz skrzywił się

w uśmiechu.

- Proszę tu tylko zaczekać na mojego asystenta… ojca Michelangelo. Niech czeka na mnie

pod oknem - powiedział. - Resztę niech pani zostawi mnie… I niebiosom.

Minął ją i pewnym krokiem ruszył w stronę schodów. Warczenie rozległo się, gdy dotarł do

ich połowy. Powoli i jakby od niechcenia uniósł głowę. Bestia stała nad nim, szczerząc dziko

kły. Jezuita nie zwolnił ani na chwilę. Nie zatrzymał się nawet wtedy, gdy pies zacisnął szczęki

na jego szyi, łapiąc w pysk… powietrze. Doberman przechylił łeb z niedowierzaniem i nagle

popchnięty siłą potężnego kopnięcia pomknął w dół. Wylądował gdzieś pomiędzy trzecim a

czwartym stopniem. Z pękniętej czaszki wyciekła stróżka krwi…

Stojąca u szczytu schodów półprzezroczysta sylwetka na powrót stała się ojcem Lokianem.

Jezuita przechylił gwałtownie głowę, aż chrupnęły kręgi, włożył do ust wykałaczkę i powoli

ruszył w głąb korytarza.

Zatrzymał się przy sporych rozmiarów lustrze wiszącym nad zabytkowym sekretarzykiem.

Odsunął marynarkę. Do pasa miał zamocowaną skórzaną torebkę z Pismem Świętym i

drewnianym krzyżem. Wiedział, że gdyby przyszło co do czego, żaden z tych przedmiotów nie

zdałby mu się na nic, ale czasem trzeba zachowywać pozory. Wierni patrzą.

- Mówisz do mnie? - wycedził, uśmiechając się paskudnie do swego odbicia.

Błyskawicznie dobył krzyża i wycelował nim w lustro.

- Strzeż się, demonie - dodał, nie kryjąc rozbawienia. - Szeryf jest w mieście.

Delikatnie pchnął drzwi i wszedł do wypełnionego błękitnym blaskiem pomieszczenia.

Odrzucił go potworny smród. Przetarł łzawiące oczy i wciągnął kilka razy przepełnione

odorem powietrze. Pomogło. Przestał czuć cokolwiek. Za to zaczął widzieć.

Pokój nie prezentował się imponująco. Jedna wisząca szafka do połowy wypełniona

książkami, niewielkie biurko z przykręcaną czarną lampką i obrotowym krzesłem. Oprócz tego

duża, dębowa szafa pamiętająca młodość Mussoliniego. Z jej masywnych drzwi uśmiechały się

twarze Enrique Iglesiasa i Ricky’ego Martina.

No i oczywiście łóżko. To z niego bił ten trudny do wytrzymania smród gnijącego mięsa.

Zaduch życia, które staje się śmiercią - dobrze znany policjantom wyławiającym zwłoki z

mulistych kanałów lub forsującym drzwi mieszkań samotnych staruszek, których brak na ławce

przed domem sąsiedzi uświadomili sobie dopiero po tygodniu. Ale egzorcysta wyczuł w nim

coś jeszcze… Przyjrzał się.

Dziewczynka siedziała tyłem do drzwi, wlepiając wzrok w okno. Przez chwilę mogło się

wydawać, że nie zdaje sobie sprawy z obecności księdza, że wszystko pójdzie łatwiej, niżby

oczekiwał… I wtedy właśnie w maleńkim karku coś strzeliło cicho i głowa opętanej odwróciła

się o sto osiemdziesiąt stopni. Demon spojrzał na kapłana pełnymi wściekłości oczami dziecka.

A właściwie już nawet nie dziecka, tylko rozczochranego, zielonego potwora o dzikich oczach i

zaschniętych strugach wymiocin na brodzie. Dopiero teraz było widać, jak bardzo nowy lokator

zadomowił się w ciele Marietty. Pokryty pleśnią język muskał brudne zęby z odstręczającą

lubieżnością, a skapujące z czoła krople potu nadawały trupio zgniłej skórze złowrogiego

blasku. Monstrualnie napuchnięte tętnice drżały pompowaną krwią, zaś ręce same, bez

patrzenia dorysowywały wąsy postaciom na świętych obrazkach, których co najmniej

kilkanaście dziewczynka trzymała na kolanach.

Ojciec Lokian nawet nie drgnął. Tylko tkwiąca w jego ustach wykałaczka przewędrowała z

jednego kącika ust do drugiego. Przez chwilę trwali w bezdźwięcznym pojedynku, mierząc się

niczym rewolwerowcy w oczekiwaniu na pierwsze uderzenie dzwonu wybijającego południe.

W końcu jednak jezuita przemówił:

- Nie za daleko jak na ciebie?

Nie było dymu, syku ani nagłego wichru. Żadnej odpowiedzi.

Egzorcysta uśmiechnął się. Podszedł do biurka i usiadł na krześle.

- Jesteś Żydem? - zapytał znowu. - Bo na Chińczyka mi nie wyglądasz. Nie dałeś tej małej

skośnych oczu. Egipt odpada, Grecja też… czekaj, już wiem. Pers?

Spojrzenie dziewczynki złagodniało. Język i zęby zniknęły w zamkniętych ustach, prawa

ręka upuściła kredkę. Ojciec Lokian skinął głową.

- Tak myślałem - stwierdził, wskazując na zbezczeszczone obrazki. - Tylko Żyd albo Pers

mógłby rysować takie loczki. No i ten pies… Jakbym znów widział króla Dariusza.

Głowa Marietty kilkakrotnie poruszyła się w górę i w dół.

- Ale i tak uważam, że spisałeś się nieźle - kontynuował egzorcysta. - Zdradził cię smród.

Chrześcijańskie demony raczej nie cuchną odleżynami i trądem. Siarka i spalenizna to co

innego… No, powiesz mi, jak się nazywasz, czy mam sam na to wpaść?

Z ust dziewczynki dobył się bulgot. Niewidoczny przybysz dopiero po chwili zapanował

nad zdobycznym aparatem mowy.

- Astowidad - wycharczał. - Śmierć i Zaraza.

- Więc nie pomyliłem się. Pers. I pomyślałeś sobie, że odbierzesz diabłu kilku wiernych,

tak? - drążył jezuita. - Że stary, dobry Lucyfer nie przejmie się jedną małą włoską wioską?

Ledwie parę setek mieszkańców! Dla niego jak splunąć, a dla ciebie ziemia obiecana, co? Cóż,

gdyby nie było to tak bezdennie głupie, powiedziałbym, że to nawet sprytny pomysł.

Oczywiście jednak zdajesz sobie sprawę, że nie możemy tego tak zostaw…

W tym momencie demon zaatakował. Błyskawicznie opuścił ciało małej i skoczył w stronę

kapłana. Jego wielkie, pokryte łuskami łapy momentalnie ścisnęły szyję Lokiana, a olbrzymi

ogon owinął się wokół piersi, miażdżąc żebra. Bestia odchyliła do tyłu rogaty łeb, wysunęła

rozdwojony język…

Rozległ się głośny brzęk i powietrze wypełnił rój szklanych odłamków. Potwór osłabił

uścisk i obejrzał się. W miejscu, gdzie jeszcze przed momentem było okno, zionęła teraz

potężna wyrwa, a w niej stał sześcioskrzydły, odziany w szarą togę serafin z płonącym

mieczem w dłoni. Jego twarz skryta była w cieniu kaptura.

Bestia oderwała się od ledwo żywego jezuity i błyskawicznie odwróciła, wznosząc łapy do

walki. Serafin niespiesznie sięgnął lewą ręką do kaptura i zdjął go, odsłaniając poznaczoną

bliznami i spaloną słońcem twarz. Wytatuowany wokół lewego oka płomień zalśnił

krwistoczerwonym blaskiem, gdy kąciki ust anioła uniosły się w nikłym uśmiechu.

- Ho, ho, ho - wycedził przez zęby.

Dalej wszystko poszło już błyskawicznie. Przybysz uniósł miecz i szybkim jak myśl

cięciem odciął demonowi łapę. Potwór ryknął z bólu, odruchowo atakując ogonem. Anioł

kucnął, chlasnął bestię przez korpus i zanim ta zdążyła zareagować, uniósł się w powietrze,

wykonał taneczny obrót, po czym uderzył na łeb. Rogaty czerep podskoczył w górę, grzmotnął

o sufit i spadł tuż obok wstającego z podłogi ojca Lokiana.

Jezuita spojrzał z pogardą na odrąbaną głowę i splunął jej między ślepia. Powoli przeniósł

wzrok na stojącego teraz przed nim anioła.

- Nie za wcześnie, Michale? - zapytał, nie kryjąc sarkazmu. - Przecież spokojnie mogłeś

poczekać jeszcze z jakiś kwadrans.

Serafin zgasił ostrze i wsadził miecz do ukrytej między skrzydłami pochwy.

- Nie jęcz, Loki. Przecież zdążyłem. Czemu się gorączkujesz?

- Ty się jeszcze pytasz? To miał być demon mityczny. Tak mi powiedziałeś, nie? Łatwa

robota, nie natrudzisz się, bo to jakiś pomniejszy mityczny stwór nie wiadomo skąd… Otóż

powiem ci coś, panie ekspercie. Pomniejsze mityczne stwory nie mają pieprzonych dwóch

metrów i łap jak wystawa noży. To, co tu leży, to demon z waszego cholernego piekła!

- Z wyglądu pasuje - stwierdził Michał. - Ale nie śmierdzi jak one. Tu czuć raczej…

- Zgnilizną? Też tak myślałem - zgodził się Kłamca. - I właśnie dlatego uwierzyłem w tego

całego Astowidada. Swoją drogą, piekłu bardzo musi już na mnie zależeć, skoro specjalnie dla

mnie demony zaczynają używać innych perfum.

- Jak to dla ciebie? - archanioł skrzywił się z powątpiewaniem.

Loki wzruszył ramionami.

- Przecież to o mnie mu chodziło. Śmierdział i działał jak mityczny, więc było oczywiste,

po kogo poślecie. Zastanawiam się tylko, jak…

Przerwał i przyłożył palec do ust. Brodą wskazał coś za plecami archanioła. Ten odwrócił

się gwałtownie. W samą porę, by złapać wychylającą się z ciała dziewczynki mglistobiałą dłoń.

Szarpnął i wyciągnął z wnętrza opętanej chudą, pokraczną postać. Kłamca uśmiechnął się z

satysfakcją.

- O proszę! O tym nie pomyślałem - powiedział z uznaniem. - Siedziało w niej dwóch,

jeden od mokrej roboty, drugi od gadki i śmierdzenia. Teraz znów mam przyjemność z panem

Astowidadem, nieprawdaż?

Chuda postać spróbowała wyrwać się ze stalowego uścisku Michała. Bez powodzenia.

Zrezygnowana skinęła głową.

- Fantastycznie - ucieszył się Loki. W jego oczach zapłonął przez chwilę błysk zabójcy

Baldra. - Mam nadzieję, że znajdziemy chwilkę, żeby pogadać. O pułapkach na przykład. I

konsekwencjach.

- Co masz na myśli? - zapytał wódz zastępów.

Egzorcysta wskazał na uchylone drzwi.

- Tam przy schodach siedzi teraz pewnie matka tej dziewczynki. Kościół obiecał jej

egzorcyzmy… Więc, na niebiosa, dopełnijmy obietnicy.

* * *

Monica Tonsi rzeczywiście siedziała przy schodach, wlepiając przerażone oczy w ścierwo

leżącego na stopniach psa. Straciła już niemal całą nadzieję, że jeszcze zobaczy córkę. Nie

spodziewała się także ujrzeć młodego kapłana. Nie po tym potwornym wybuchu, przeraźliwym

ryku i łomocie. Nie po przeciągającej się w nieskończoność ciszy… Nikt nie przeżył prócz

demona - myślała. - Nie da się pokonać diabła. I wtedy właśnie usłyszała wrzask.

* * *

- A nie mówiłem? - ucieszył się Loki. - Wrzeszczy! Znaczy się, wcale nie taki twardy.

Michał wzruszył ramionami i rzucił pełne pogardy spojrzenie na zwisającego z żyrandola

Astowidada. Sznur, którym archanioł zwykle przewiązywał togę, teraz opasywał nogę demona,

wgryzając się głęboko w jego kościstą łydkę. Głowa zwisała dwie stopy od podłogi. Ręce

Astowidada były mocno skrępowane na plecach, a druga noga zgięta w kolanie i przywiązana

sztywno do pierwszej pod kątem prostym. Ustawienie go w takiej pozie zajęło mnóstwo czasu,

ale Kłamca upierał się, że musi być dokładnie jak na jego karcie tarota. To symbolizuje

wyczerpanie, ale i gotowość do przemian - twierdził. - Czyli to wszystko, po co tu przyszedł. No

a poza tym, czy nie wygląda teraz cholernie zabawnie?

Michał raz jeszcze zbliżył płonący miecz do torsu wisielca.

- Tym razem wypal coś dłuższego - poradził Loki, oglądając czarne ślady na piersi demona

układające się w imiona egzorcystów. - Na przykład Konstantynopol albo Już nigdy nie będę

próbował spiskować z szatanem przeciwko armii Nieba, tak mi dopomóż Bóg. A najlepiej jedno

i drugie.

- Ale po co to robimy? - zapytał archanioł. - Przecież on i tak nie umie czytać.

- Słusznie - zgodził się Kłamca. - Napisz mu więc alfabet. A przy każdej literze narysuj

przykład. Przy A wytnij mu jego gębę, tak łatwo zapamięta, przy B…

- Bałwana? - podpowiedział Michał.

- Nie, coś ty?! Przecież on z Persji jest, śniegu na oczy nie widział. Może lepiej banana albo

od razu całą kiść, żeby z księżycem nie pomylił.

Pełne przerażenia oczy wisielca rozszerzyły się jeszcze bardziej. I tak już pozostały.

Archanioł przełożył broń do lewej ręki, a prawą dotknął szyi Astowidada. Powoli wstał i

zerknął na egzorcystę.

- Czy demon może umrzeć ze strachu? - zapytał.

Loki zdumiony pokręcił głową. Kąciki ust Michała znów uniosły się w uśmiechu.

- A chcesz się założyć?

Hollywood

Torrence Wildhood siedział przy swoim dębowym biurku i paląc cygaro, czytał “USA

Today”. Zdawał się zupełnie nie dostrzegać śladów błota, jakie zostawiały jego kowbojki na

błyszczącym od lakieru blacie.

Ale cóż znaczy brak manier, gdy jest się człowiekiem sukcesu?

W wieku dwudziestu ośmiu lat był już jednym z najbogatszych ludzi w Hollywood, miał

własne studio, udziały w kilku innych i przynajmniej raz w roku wypuszczał przebój, który

ustanawiał nowy rekord kasowy. Już nieraz zdarzało mu się, że do Oskarów kilka jego filmów

nie rywalizowało wcale z konkurencją, tylko same ze sobą.

Wszystko to Wildhood zawdzięczał swemu niezwykłemu wyczuciu. Nie uznawał badań

rynku, a mimo to w niezrozumiały dla nikogo sposób wiedział, kiedy ludzie pragną

romantycznej komedii, a kiedy przydałaby się aura skandalu. Zawsze na czas dawał widzom

epickie widowiska czy psychologiczne thrillery. Albo western… jak teraz.

Ktoś zapukał cicho do drzwi. Torrence nie musiał trudzić się wołaniem proszę czy wejść,

jego ludzie sami wiedzieli, dla kogo gabinet jest zawsze otwarty, a dla kogo wyłącznie na

wyraźne wezwanie. Każdy tak jak saper miał prawo tylko do jednej pomyłki.

W progu stał niewysoki facet z nieco za dużym nosem i paskudnym uśmiechem, który jak

na złość niemal nigdy nie znikał mu z twarzy. Teraz również.

- Nadal szukasz horroru? - zapytał. - Bo mam tu scenariusz napisany przez autentycznego

egzorcystę, niejakiego ojca Lokiana, który…

Wildhood machnął ręką.

- Odpada. Prawdziwe egzorcyzmy nie są ciekawe. To tylko trochę modlitw, drobna

szarpanina i łzy szczęścia. Ciut zabawniejsza pierwsza komunia czy inna bar micwa. Nie

zrobisz z tego porządnego filmu.

Niski mężczyzna podszedł do biurka i rzucił na nie skrypt.

- Założysz się? Przeczytaj choć parę scen.

Usiadł w fotelu naprzeciwko, robiąc minę Nicholsona z “Chinatown”: Mam czas.

Poczekam.

Szef z wyraźnym ociąganiem ściągnął nogi z blatu i sięgnął po scenariusz…

Z każdą kolejną przewróconą stroną uśmiech na jego twarzy się poszerzał. Gdy po jakiejś

godzinie skończył, był wyraźnie zachwycony.

- Wtórne do bólu - stwierdził. - Ale nie da się ukryć, że znakomite. Sprawdź, czy możemy

kupić prawa do serii “Egzorcysta”. Już nawet mam dla tego tytuł. - Rozłożył ręce, jakby

umieszczał napis na afiszu. - POWRÓT EGZORCYSTY - ZEMSTA DEMONA.

Niewysoki poderwał się z miejsca.

- Znakomity! - zawołał podekscytowany. - Zaraz dzwonię do Tarantino.

Torrence pokiwał głową.

- Aha - dodał, oddając skrypt - na plakatach ma być koniecznie, że to historia na faktach.

Ludzie wierzą teraz w każdą głupotę.

…I ZAWSZE

GŁUPIEC NA WZGÓRZU

Wybrzeża Skandynawii

Dawno, dawno temu…

Stary głupiec stał na wzgórzu. Wspierając się na sękatym kosturze, patrzył w stronę brzegu.

W stronę wioski. Pomimo odległości dźwięki z plądrowanej osady docierały do niego z okrutną

wyrazistością. Każdy krzyk zarzynanego starca, każdy jęk gwałconej kobiety, każda

wyszeptana modlitwa. Zacisnął oczy. Wikingowi nie przystoi płakać.

Za jego plecami rozległo się ciche chrząknięcie. Starzec mocniej ścisnął kostur.

- Obiecałeś nam opiekę - wyszeptał, z trudem opanowując drżenie głosu. - Obiecałeś, że

nie dasz nas skrzywdzić, gdy wojownicy ruszą na wyprawy. Że będziesz czuwał i ześlesz swoją

moc przeciwko wrogom…

Stojąca w mroku postać schyliła się i wyrwała z ziemi źdźbło trawy. Przez chwilę bawiła

się nim, przekładając między palcami, po czym włożyła do ust.

- Cóż - przemówiła w końcu, nie kryjąc rozbawienia - wszystko wskazuje na to, że

skłamałem. Nieładnie z mojej strony.

Palce na kosturze zbielały. Starzec jeszcze mocniej zacisnął wilgotne powieki, pragnąc

pozbyć się już nie tylko łez, ale i obrazu pozostałej w wiosce córki. I wszystkich innych córek,

synów, sióstr, braci…

- Oby Odyn wywarł na tobie srogą pomstę, zdrajco.

Postać zaśmiała się.

- Odyn? Przekaż mu serdeczne pozdrowienia. Powiedz, że dla niego szykuję coś lepszego.

- Bądź przeklęty, Loki…

Źdźbło trawy przewędrowało z jednego kącika ust do drugiego.

- Zobaczę, co da się zrobić.

Nowy Jork

Współcześnie

Z zasady Loki nie miał nic przeciwko technice. Wręcz przeciwnie, odpowiadała mu

większość ludzkich osiągnięć na czele z samochodem, telewizorem i lodówką. Były jednak

chwile, gdy ich nienawidził. Takie chwile jak ta.

Po omacku, zajęty odwzajemnianiem pocałunków siedzącej na nim nagiej piękności,

próbował zlokalizować ręką telefon. Wreszcie się udało.

Zręcznie zrzucił z siebie dziewczynę i przyłożył słuchawkę do ucha.

- Lokstar Val Hallen - wycedził. - Słucham.

Zaszczebiotał jakiś przejęty kobiecy głosik. Kłamca poderwał się na równe nogi.

- Naprawdę? Ależ oczywiście. Zaraz będę.

Odłożył słuchawkę i jakby z niedowierzaniem popatrzył na rozłożoną na łóżku, gotową na

wszystko kocicę.

- Muszę lecieć - powiedział, wciągając dżinsy.

- Załatw to i wracaj szybko - odparła dziewczyna. Loki uśmiechnął się smutno.

- Nie, to może potrwać całą wieczność. A po takim czasie to nawet taki kretyn, jak ter twój

osiłek, zorientowałby się, że coś jest nie tak.

- Nie nazywaj Dave’a kretynem! - oburzyła się dziewczyna. - Mógłby cię rozgnieść na

miazgę.

- Wcale by mnie to nie zdziwiło. - Kłamca uporał się z koszulką i wsunął buty. Podniósł z

krzesła płaszcz. - Taka szafa jak on? Szkoda tylko, że z tak maleńkim kluczykiem, prawda?

- A ty to niby co masz, złamasie?! - wrzasnęła za nim, ale odpowiedział jej tylko tupot nóg

na schodach.

* * *

Lało jak z cebra. Wielkie krople bębniły w dach samochodu i rozbijały się o przednią

szybę. Wycieraczki raczej wiosłowały, a nie odgarniały wodę.

Loki z trudem zmuszał się do patrzenia na jezdnię. Jego myśli krążyły wokół usłyszanych

przez telefon słów. Jakim cudem mogła się obudzić? Przecież Gabriel nie dawał jej żadnych

szans. Dziwił się, że w ogóle przeżyła. A teraz… Jakim cudem?

Samochód zahamował na miejscu dla karetek. Kłamca wysiadł, ale coś mu się jeszcze

przypomniało. Pstryknął palcami, po czym sięgnął ku siedzeniu pasażera. Gdy po chwili

wyprostował się ponownie, trzymał w ręku bukiet czerwonych róż. Niektóre płatki drżały

jeszcze niedawną niematerialnością, a wstążka z komputerową precyzją dobierała sobie kolor.

- Proszę pana - rozległo się gdzieś z boku.

Loki powoli odwrócił głowę i zobaczył młodego pielęgniarza. Chłopak uśmiechnął się

niepewnie.

- Pan wybaczy, ale tu nie wolno parkować. To miejsce dla karetek.

Kłamca skinął głową. Sięgnął do kieszeni i wyciągnął kluczyki. Rzucił je chłopcu.

- Tylko nie zarysuj lakieru. - Pewnym krokiem ruszył w stronę szpitalnego wejścia.

* * *

Starzec stanął na ruinach wioski.

Zgliszcza pobliskiej chaty należącej niegdyś do młodego Olafa, chłopca, który miał pojąć

za żonę jego córkę, wciąż jeszcze nie przestały się tlić. Tam właśnie, u progu, starzec znalazł

ciało swego jedynego dziecka, zupełnie jakby dziewczyna była przekonana, że nawet pusty

dom jej wojownika może dać schronienie przed hańbą i śmiercią. Leżała teraz w strzępach

ubrania, ze spaloną twarzą, przybita do ziemi ostrym kołkiem. Jak wszystko wokół, śmierdziała

spalenizną…

Siwy, zgnębiony człowiek zacisnął zęby, odetchnął głęboko, po czym wykreślił kosturem

okrąg. Wewnątrz naszkicował drzewo. Dobywszy noża, zrobił nacięcie na ręce i pozwolił, by

kilka czerwonych kropel skapnęło na rysunek. Na koniec z przewieszonej przez ramię sakwy

wydobył świecę. Zapalił ją. Wiedział, że przyjdzie mu teraz długo czekać, ale nie dbał o to. I

tak nie miał już gdzie iść.

Przybyli koło południa i choć wcale nie wyglądali jak ci, których się spodziewał, nie

wątpił, że to oni. Po pierwsze, było ich dwóch. W tę okolicę zapuszczali się albo samotni

szaleńcy, albo zbrojne hufce wojska czy znakomicie strzeżone kupieckie karawany. Po wtóre,

jeden z nich miał młot, a drugi włócznię…

Gdy się zbliżyli, upadł na twarz i stuknął głową o ziemię z takim impetem, że rozbił sobie

czoło. Potężniejszy przybysz wybuchnął śmiechem. Niższy, jednooki, skarcił go gniewnym

spojrzeniem i grotem włóczni wskazał starca.

- Kim jesteś? - zapytał dudniącym głosem. - I któż dał ci prawo, by wezwać swego boga?

Zwłaszcza po tym, co uczynił twój lud…

Jakby w odpowiedzi na te ostatnie słowa rozległ się głośny skrzek i po chwili na ramieniu

Odyna usiadł czarny kruk. Starzec po raz pierwszy zwątpił, czy modlitwa aby na pewno była

dobrym pomysłem…

* * *

Holowi szpitala daleko było do dramaturgii tego z “Ostrego dyżuru”, ale i tak wyglądał

przytłaczająco. No i śmierdział. Wszystko przez to, że zgodnie z prawem stanowym na parter

miał wstęp każdy, nawet ten, którego nie stać było na opłacenie łóżka na wyższych piętrach.

Nie można wszak sobie pozwolić, by jakaś zaraza rozprzestrzeniła się po całym kraju tylko

dlatego, że chory nie miał akurat ubezpieczenia.

Pełen altruizmu przepis okazał się nie lada gratką dla niezliczonych rzesz bezdomnych czy

narkomanów. Zwłaszcza wieczorami. Zwłaszcza deszczowymi wieczorami. Loki bywał tu

wiele razy i doskonale wiedział, że gdy tylko przekroczy szklane drzwi, skierują się ku niemu

oczy większości zgromadzonych w holu, a ledwie zrobi kilka kroków, zaatakuje go legion

starych, szanownych panów czy kolesiów, prosząc o solidną dawkę drobnych. Taki los czekał

niemal każdego, kto nie był odziany w wyliniałe futro i trzy warstwy owiniętego drutem

kartonu. Ale Kłamca wiedział też, jak sobie z tym radzić.

Przekroczywszy próg, zatrzymał się i sięgnął do kieszeni. Ze środka wydobył pudełeczko

wykałaczek. Pozwolił też, by na podłodze wylądował skórzany portfel. Stał jeszcze przez

chwilę, karmiąc się wygłodniałymi, skierowanymi ku podłodze spojrzeniami, po czym ruszył

ku recepcji. Nim zdążył dojść do połowy holu, za jego plecami rozpoczęła się uliczna wersja

amerykańskiego futbolu - bez kibiców i drużyn, każdy przeciw każdemu. I nikt nie zaczepił go

o żadne drobne. Ciekawe, czy ten byczek Dave bardzo lubił ten portfel - pomyślał jeszcze

przelotnie Loki.

Podszedł do zielonego kontuaru recepcji i cichutko zastukał w blat. Po drugiej stronie

szczupła Meksykanka, na oko czterdziestoletnia, wlepiała przekrwione oczy w monitor. Głośne,

nerwowe staccato palców na klawiaturze sugerowało, że nie było to jej ulubione zajęcie.

Kłamca poprawił opadające na twarz włosy i chrząknął. Kobieta uniosła głowę.

- Słucham? - burknęła.

- Czy mógłbym rozmawiać z doktor McCornick? Nazywam się Val Hallen.

Meksykanka spojrzała na niego podejrzliwie.

- Jest pan jej pacjentem?

- Moja żona jest - odparł Loki z nienagannym uśmiechem. - Właśnie się przebudziła po

całych wiekach śpiączki.

Recepcjonistka, wyraźnie zaznajomiona ze sprawą, spuściła nieco z tonu.

- Ta spod pięćset dwa? - zapytała tylko. - Niech pan chwileczkę zaczeka. - Wskazała mu

wolne krzesło, a sama podniosła słuchawkę.

Kłamca usiadł i spojrzał za siebie na hol. Ostatnia kwarta meczu o portfel właśnie miała się

ku końcowi. Zwycięzca, wychudzony Murzyn z długimi czerwonymi dredami na głowie,

wygrzebał się z pobojowiska i zgrabnie umknął próbującemu go złapać strażnikowi. Po chwili

był już na ulicy. Z wypchanym po brzegi portfelem deszcz przestawał stanowić problem.

Pozostali uczestnicy zawodów również, choć mniej chętnie, opuścili hol szpitala. Kilku

opornych straż wyniosła. Wykałaczka w ustach Lokiego przewędrowała do drugiego kącika ust.

Rozległ się dzwonek. Z windy wysiadła doktor McCornick. Wyglądała bardziej naukowo

niż niejeden mikroskop: źle dopasowane oprawki okularów zsuniętych na sam czubek nosa,

zapięty pod samą szyję, nieskazitelnie biały uniform i kok, który spokojnie mógłby być chlubą

najbardziej nawet wybrednej gejszy. No i oczywiście wystające z kieszeni słuchawki - lekarze

noszą je przecież jak znak rozpoznawczy, choćby zajmowali się chorobami stóp.

Kłamca wstał. Ze zdziwieniem zauważył, że na twarzy doktor McCornick nie pozostał

najmniejszy nawet ślad niedawnej ekscytacji. A przecież gdy dzwoniła, wręcz szalała z

podniecenia.

- Niestety - powiedziała, gdy wsiedli razem do windy - mam dla pana złe wieści. Te kwiaty

raczej nie będą potrzebne.

Loki nie zrozumiał.

- Jakieś badania?

- Przykro mi, ale nie - zaprzeczyła. - Przebudzenie było jedynie chwilowe. Obudziła się,

reagowała na pytania. Powiedziała, że chce się z panem widzieć, a gdy wyszłam pana

zawiadomić, zasnęła znowu. Dzwoniłam ponownie, ale już pana nie było. A ta kobieta, która

odebrała…

Kłamca zbliżył się do stojącego w rogu śmietnika i z obrzydzeniem wypluł wykałaczkę.

- Skoro przebudziła się raz, to może obudzi i drugi. A i tak dawno u niej nie byłem.

Winda zatrzymała się na piątym piętrze. Wysiedli i razem poszli do sali pięćset dwa.

Leżała na łóżku - złotowłosa i ciągle młoda. Jak zwykle gdy przychodził do niej, dreszcz

podniecenia i silny ucisk w okolicy podbrzusza przypomniały mu, dlaczego dawno temu dał się

usidlić. Piękna Sygin o pełnych ustach, oczach głębokich i zielonych jak morskie królestwo

Aegira, teraz niestety zamkniętych, piersiach jak…

McCornick wyjęła z jego ręki kwiaty i wstawiła je do stojącego na stoliku pustego wazonu.

Podszedł do łóżka, po chwili wahania usiadł na jego skraju.

- Jeżeli pan chce - powiedziała lekarka, podchodząc do drzwi - zostawię was samych.

- Gdyby była pani tak uprzejma - odparł Loki z wdzięcznością.

- W razie czego będę na końcu korytarza. Tak bardzo mi przykro.

Wyszła. Kłamca wstał i zdjął płaszcz. Powiesił go na stojącym w kącie wiesz ku. Gdy

ponownie spojrzał na żonę, jej oczy były otwarte. Zamiast zieleni kryły w sobie jednak… drogę.

Znał zasady, wiedział, że Droga Umysłu jest najwyższą próbą zaufania, że całkowicie powierza

się osobie, w głąb której wchodzi. Mimo to ani przez chwilę nie miał wątpliwości. Dotknąwszy

czoła Sygin, ruszył w podróż.

* * *

Znał tę ścieżkę, tak jak i nieobce mu było wzgórze, ku któremu wiodła. Czarny pył pod

stopami przypominał, że w tym miejscu stała niegdyś wioska. Gdzieniegdzie wznosiły się

jeszcze porośnięte mchem resztki niedopalonych ścian, cokoły obalonych posągów, ślady po

zasypanych spiżarniach. Powyżej, nieco w głębi lądu białe zęby skalistego klifu szczerzyły kły

ku morzu. Loki uniósł głowę… i zdumiał się niepomiernie. Na szczycie, tym samym, gdzie

drwił kiedyś ze starego głupca, znajdował się teraz dom, a właściwie zamek… Walhalla.

W szarym, bladym świetle wyglądała niezwykle ponuro, wręcz mrocznie. Porastające ją

ciemnobrązowe pnącza zdążyły uschnąć i teraz sztywno drgały poruszane wiatrem. Ogromne

okiennice, wszystkie zamknięte na głucho, pociemniały jak puste oczodoły. Trup starej wiary

wpatrywał się w Kłamcę zarazem bezradnie i mściwie.

Loki poczuł dreszcz niepokoju. Nie, nie przez sam widok Walhalli. Mniejsza o nową

lokalizację, to w żaden sposób Kłamcy nie zaskoczyło. Zanim nastąpił jej koniec, bywało, że

siedziba Asów pojawiała się w różnych miejscach jako niemal idealne odbicie oryginału. Tyle

że… no właśnie. Przecież nie zostało z niej nic prócz fundamentów. Nawet ona nie mogła się

tak odrodzić. Nie po tym, co spotkało Odyna i resztę.

- Zdziwiony, zdrajco?

Wyrwany z zamyślenia Kłamca odwrócił się gwałtownie i spojrzał prosto w oczy starego

głupca. Jeszcze przed chwilą ich tu nie było, to pewne, bo tylko ślepiec mógłby nie zauważyć

odciętej głowy na wbitym w ziemię kiju. Szczegół bardzo pasujący do spalonej wioski, ale nie

tak nieznaczny, by stopić się z tłem. Czerep zarechotał.

- Nie spodziewałeś się, że mnie jeszcze spotkasz, prawda?

- Chyba nawet o tym nie myślałem - powiedział Loki, kręcąc głową, po czym skrzywił się

w dzikim uśmiechu. - Ale nawet jeśli, nie wpadłbym na to, że specjalnie dla mnie nadziejesz

sobie głowę na kij. Jestem pod wrażeniem. Długo czekasz?

- Nie kpij, zdrajco - żachnął się starzec. - Są dużo gorsze rzeczy niż pozbawienie ciała

głowy i nabicie jej na własny kostur.

- Niech zgadnę… Już wiem. Utrata honoru?

- Żebyś wiedział! - Głowa tak mocno zakołysała się na kiju, że niewiele brakowało, aby

spadła. - Honor jest najważniejszy. I dana obietnica… To przez ciebie tu tkwię. Przez układ z

tobą. Skazany przez własnego boga.

Kłamca wzruszył ramionami, usiadł na zwęglonym kawałku krokwi i sięgnął do kieszeni

po wykałaczki. Ze zdumieniem odkrył, że nie ma już na sobie koszulki i dżinsów. Zamiast nich

odziany był w krótką płócienną tunikę i skórzane spodnie. Przy zdobionym pasie wisiał sztylet i

sakiewka, a nieopodal stał prosty miecz oparty o resztki nadproża.

Stary głupiec z satysfakcją przyglądał się zaskoczonej twarzy boga.

- Jak widzisz, Odyn nierychliwy, ale sprawiedliwy. Nie tylko ja zostałem ukarany. A już

myślałeś, że ci się upiecze, co? Myślałeś, znikniesz tam, gdzie chodzą w cudacznych,

jarmarcznych kaftanach, a wtedy nie dosięgnie cię zemsta? Ale przeliczyłeee… - Loki poderwał

się nagle i z całej siły kopnął głowę, a ta wzbiła się w powietrze i z głuchym łomotem

roztrzaskała na pobliskiej skale. Zamilkła.

Przez dłuższą chwilę Kłamca słyszał tylko szum morza. Potem, cicho szurając podeszwami

skórzanych butów po pokrytej czarnym pyłem ziemi, coraz pewniejszym krokiem ruszył przed

siebie. Do Walhalli.

* * *

- Sam jesteś głupcem, skalna pokrako! - wrzasnął karzeł, wskazując struganym kijkiem

olbrzyma. - Aż niepodobna, że jesteśmy z tego samego łona.

- Ano niepodobna - zgodził się oparty o potężne wrota boskiej siedziby wielkolud. W

przeciwieństwie do brata wydawał się wzorem spokoju. Tylko głaszcząca potężną maczugę

chropowata dłoń i drgające nerwowo czarne wąsiska pozwalały odróżnić go od posągu. - Przy

mnie wyglądasz, jakby matce przed połogiem zebrało się na gazy.

Twarz karła, przed chwilą ledwie różowa, spurpurowiała z wściekłości.

- Może ja i jestem pierdnięciem, ale w takim razie ty jesteś tym, co zwykle pojawia się

chwilę później. I tak samo śmierdzisz!

Olbrzym wzruszył potężnymi ramionami. Od początku nie miał chęci na żadne gadki. No

ale brat to brat, choć pokurcz. Wypadało go choć spytać, czy też nie ruszy w drogę. A ten od

razu się wściekł, jakby rzeczywiście byli tu komuś potrzebni. Nikt przecież nie odwiedzał

Walhalli co najmniej od kilku stuleci, nawet sam Odyn zmienił się nie do poznania. Podobno…

- Ktoś się zbliża - powiedział nagle karzeł, a w jego głosie słychać było satysfakcję. - I co

na to powiesz, tchórzu?

Olbrzym przyjrzał się wędrowcowi. Pomimo przypasanego miecza i pewnego kroku nie

wyglądał groźnie. Nie uznałby go za wojownika nawet dzieciuch, co wierzy w babcine

bajeczki… Mimo to wielkolud wzniósł maczugę i wsparł ją na ramieniu. Ukradkiem zerknął w

stronę brata i z ulgą odkrył, że nawet po solidnej kłótni rozumieją się bez słów. Karzeł uniósł

swój kostur, by wykreślić wokół krąg ochronny. Palce lewej ręki ułożył w pierwszą z run i

ukrył dłoń w rękawie szaty. Był gotowy.

Tymczasem obcy minął już stojący u szczytu wzgórza złamany drogowskaz i nie

zwalniając, ruszył w stronę zamku.

Pokurcz oparł kostur na ramieniu i postąpił krok do przodu, uważając, by nieopatrznie nie

opuścić kręgu.

- Ja będę mówił - syknął i nie czekając na odpowiedź olbrzyma, zawołał: - Kim jesteś?

Skąd idziesz? I dokąd zmierzasz?

Ale przybysz szedł spokojnie dalej, aż znalazł się w odległości kilku kroków od strażników

zamku.

- Jestem wędrowcem - rzekł. - Idę stamtąd. - Wskazał kciukiem za plecy. - A gdzie

zmierzam, mógłby pytać tylko ostatni matoł.

- Ty! - wycharczał karzeł. Wściekłość nieomal odebrała mu głos. - Teraz cię poznaję.

Jednak wróciłeś, psie!

Loki błyskawicznie wyszarpnął miecz i pogroził nim olbrzymowi próbującemu zajść go od

tyłu. Wielkolud zastygł w pół kroku, po czym drobnymi kroczkami wycofał się za plecy brata i

schował w jego magicznym kręgu.

Przybysz z uśmiechem opuścił oręż.

- Jak widzisz - powiedział, nie kryjąc rozbawienia - i kłamca Loki musi czasem dotrzymać

obietnicy. Ciekaw jestem tylko, jak zbudowaliście to wszystko po tym, jak zmiótł was

Ragnarok?

Bracia spojrzeli po sobie i niemal równocześnie wzruszyli ramionami.

- Zapytam kogoś lepiej poinformowanego. - Loki machnął ręką. - Kto jest teraz panem na

tym zamku?

- Jak świat światem - wycedził karzeł - Walhallą rządził i rządzić będzie Odyn, władca

Asów. A ty, zdrajco, nie uczynisz już ani jednego kroku w stronę domu bogów.

Uniósł do góry dłoń, wokół której mienił się błękitną poświatą utkany czar. Kłamca

odrzucił miecz i powoli uniósł ręce.

- Wyrabiasz się. - Skinął głową z uznaniem. - Nie podejrzewałem cię o to.

- Wyrabiasz się? Dziwnie nauczyli cię mówić, ale domyślam się, co chciałeś powiedzieć -

rzekł mag z dumnym uśmiechem. - Ale to raczej z ciebie, Loki, jest już stary dziad. Dałeś mi

wiele czasu na utkanie czaru.

- Ale ja wcale nie mówiłem o czarze. - Uśmiechnął się bóg. - Miałem na myśli kłamstwa.

Aż dwa na jednym oddechu, to naprawdę osiągnięcie…

Zanim przebrzmiało ostatnie słowo, Loki znów trzymał w ręku broń. Karzeł zaczął

wykrzykiwać zaklęcie i już miał nim cisnąć, gdy w miejscu, gdzie przed chwilą stał przybysz,

naraz spostrzegł brata. Powstrzymał swą moc w ostatniej chwili i obrócił się na pięcie. Tak jak

przypuszczał, Loki był teraz za nim, unosząc ostrze do zadania ciosu. Mag cofnął się o krok i

wystrzelił mocą prosto w twarz boga kłamstwa. Ten wrzasnął. Upadł, przez chwilę wstrząsały

nim konwulsje, lecz po chwili stał się martwym… olbrzymem.

Pokurcz oniemiał, a palce jego prawej dłoni mocniej ścisnęły kostur. Głośny śmiech

potwierdził jego obawy. Zerknął pod nogi. Jego lewa stopa znajdowała się poza kręgiem.

- Czy nie wydaje ci się, że magiczne stwory powinny być jakoś przygotowane na takie

sztuczki? - zapytał głos Lokiego za jego plecami. - Wiesz, wykrywanie iluzji, odporność, jak

myślisz?

Karzeł nie zdążył odpowiedzieć. Poczuł tylko chłód, potem ciepło, a później… jego głowa

potoczyła się i zatrzymała na środku kręgu.

Kłamca spojrzał na nią z niesmakiem. I wtedy właśnie opadły go demony.

Przyszły zewsząd. Część z dzikim rykiem wyłoniła się z ziemi, bryzgając wokół błotem i

lawą. Niektóre sfrunęły z dachu, gdzie do tej pory udawały ozdobne gargulce. Najwięcej jednak

wypadło przez otwarte z impetem wrota. Wyglądały przeróżnie, a jednak znać w nich było

pomiot tego samego nasienia. Jak nocne koszmary, które czy łypią żółtymi ślepiami w

ciemnościach, czy szepczą złowrogo tuż za uchem, tak samo ściskają serce, a umysł wpędzają

w szaleństwo. Jedne miały rogi proste niczym górskie kozice, inne zakręcone jak barany. No i

szpony. Cały asortyment szponów, kłów czy pazurów przez tysiąclecia przysposabianych tylko

do jednego - niesienia jak najokrutniejszej śmierci… I to właśnie czyniły. Chciały czynić.

Loki miał prawo być z siebie dumny. Nie tylko uniknął pierwszego lecącego nań stwora,

ale i zgrabnie trzepnął go między oczy rękojeścią. Podobnie gładko poszło mu z następnym

demonem, niedawnym gargulcem, który, pikując, nabił się na wystawione w górę ostrze.

Potwór pisnął przeraźliwie i gwałtownie wzleciał w powietrze. Opadł kilka kroków dalej,

przygniatając sobą kilku współtowarzyszy wyłaniających się właśnie z ziemi. Kłamca wiedział

jednak, że najgorsze jeszcze przed nim. Przy wtórze demonich wrzasków wzlatywały ku niebu

odcięte łapy, łby, bryzgała cuchnąca, gorąca posoka…

Jednak mimo wszystko Loki czuł już, że przegrał. Demonów wciąż przybywało, miast

ubywać, i te nowe były coraz silniejsze. I choć nie zaprzestał walki, niemal z ulgą powitał

ciemność, jaka przybyła doń wraz z ciosem w kark… i bólem. Ostatnią rzeczą, którą pamiętał,

była świadomość, że przynajmniej nie padnie przed swym wrogiem. Tłok wokół na to nie

pozwalał.

* * *

Istoty mityczne nie mają zaświatów ani świetlistych tuneli. Zdziwił się więc niepomiernie,

gdy pośród ciemności nagle ujrzał światło. Zdziwił i nawet trochę ucieszył. Ale radość nie

trwała długo. Ból karku, żeber i słony, metaliczny posmak w ustach uzmysłowiły mu, że nadal

żyje… i tkwi po uszy w gównie. Choć musiał przyznać, przyglądając się dobrze znanemu

wnętrzu, że wpadł w gówno wyjątkowo okazałe - wprost do sali biesiadnej, najważniejszej

komnaty Walhalli. Wyglądała zupełnie jak w latach swej świetności. Suto zastawione stoły

ustawione w podkowę, ściany ozdobione przepięknymi gobelinami tkanymi złotem oraz krwią

podbitych i ofiarowanych bogom ludów. Na klepisku rozłożone skóry mitycznych zwierząt, a w

każdym rogu stojak na broń bohaterów. Nad głową miał zastygłe w nieczasie jezioro

zawieszone wolą pana wód, Aegira, a wokół wszechobecny zapach krwi. Oto raj prawdziwych

wojowników.

Loki zmrużył oczy. W przeciwległym końcu sali na tronie rzeźbionym w smoczym kle

siedział Odyn. Ojciec i władca Asów trzymał na kolanach włócznię, tę samą, którą wieki temu

złamał archanioł Michał. Nie mogło być mowy o pomyłce, na całym świecie istniała tylko

jedna taka włócznia. Tak jak jeden tylko był Odyn. Był!

Kłamca z niemałym trudem uniósł się na kolana, a potem wstał. Poczuł zawroty głowy,

jednak wolno ruszył w stronę tronu. Nie wiedział po co, ale czuł, że musi. Gdy od pana zamku

dzieliła go już tylko szerokość stołu, Odyn uśmiechnął się. Jego dudniący głos obudził echo:

- Czy nie wydaje ci się, że bóg kłamstwa powinien być jakoś przygotowany na takie

sztuczki? Wiesz, wykrywanie pułapek, szybki kontratak, jak myślisz?

Loki rozmasował obolały kark.

- I co? - odgryzł się. - Miałem ich wszystkich wykończyć, a później zwyczajnie tu

zapukać? Zepsułbym cały efekt.

Odyn przytaknął i oparł włócznię o tron. Po chwili wybuchnął śmiechem.

- Wiesz, że swoim sarkazmem niszczysz mi cały plan rozmowy?

Kłamca wzruszył ramionami. I zaraz pożałował. Ostrze bólu pognało wzdłuż pleców i

nieomal zwaliło go z nóg.

- Pewnie liczyłeś - wycedził przez zaciśnięte zęby - że zapytam cię, kim jesteś?

Przeliczyłeś się, mam to w dupie. Wystarczy mi tylko fakt, że nie jesteś Odynem, a wszystko tu

wokół to jedna wielka bzdura.

Przyciągnął najbliższe krzesło i usiadł. W tym momencie na stole pojawił się mały

pojemnik z wykałaczkami. Loki wziął jedną i włożył do ust. Siedzący na tronie ani przez

moment nie wydawał się zbity z tropu. Wręcz przeciwnie. Nie krył rozbawienia.

- Gdybym był prawdziwym Odynem, miałbyś się z pyszna, prawda? Ale to nieważne. Na

twoje szczęście bądź nieszczęście to nie jest Walhalla, a ja nie jestem jej władcą.

Z każdym kolejnym słowem jego twarz ulegała przemianie. Zniknęła gdzieś przepaska

skrywająca pusty oczodół, wysunięte kości policzkowe zmalały, czyniąc twarz bardziej

pociągłą i jakby gładszą. Włosy okryła czerń, a gęsta broda zmieniła się w obłok szarej mgły i

rozwiała w nicość. Potężne ramiona wojownika, jego szeroki, ozdobiony napierśnikiem tors,

ogromne jak bochny chleba dłonie - wszystko poczęło tracić kształt. Po chwili na tronie, miast

dostojnego wikinga, siedział… anioł. Dwie pary złocistobiałych skrzydeł mieniły się w

oświetlającym Walhallę blasku, a kruczoczarne włosy opadały na jasnobrązową twarz. Tylko

uśmiech nie uległ zmianie. Nadal był pełen rozbawienia i niemal przyjaźni. Gdyby rekin śmiał

się do swych ofiar, robiłby to pewnie identycznie. Loki skrzywił usta z niesmakiem.

- Czy już do końca prześladować mnie będą te skrzydła i pedalskie gęby?

Anioł rozłożył ręce z uśmiechem, jakby chciał powiedzieć: Co ja ci na to, kotku, poradzę?

- Wiesz, kim jestem? - zapytał, wstając. Powoli zszedł po stopniach i usiadł przy stole

naprzeciwko Lokiego. - Powiedzmy, że masz trzy szanse.

Kłamca wyciągnął wykałaczkę z ust i rzucił w twarz rozmówcy. Tak jak się domyślał,

przeleciała przez nią i cicho wylądowała na podłodze.

- Zakładam, że nie jesteś jednym z tych dobrych. Oni mnie nie biją.

- Ciepło.

Loki oparł łokcie na stole i złożył dłonie, skubiąc kciukami czubek nosa.

- Nie podejrzewam też, żebyś był wielkim szefem.

- A to dlaczego? - zapragnął wiedzieć skrzydlaty.

- Taki pedant jak on nie przybrałby nawet na moment tak głupiego wyglądu.

- Jak Odyn?

- Jak ty - wyjaśnił Kłamca. Sięgnął po kolejną wykałaczkę. - Zgadłem?

- Tak, nie jestem Lucyferem - wycedził anioł. - Nazywam się Belzebub.

- Czytałem, czytałem - Loki pokiwał głową. - Świńska głowa na kiju, wyspa pełna

chłopców. To chyba twój największy sukces, co?

Oczy Belzebuba zapłonęły żądzą mordu.

- Jak rozumiem, przysłano cię, byś się ze mną dogadał. - Bóg fałszu kontynuował z

uśmiechem. - Nie udały się zamachy, nie udały się kuszenia, więc przyszedłeś wprost. A cała ta

pułapka to tylko pokaz sił. Mam rację?

- Zapytaj swój kark - odparł upadły anioł, powoli odzyskując zimną krew. - I każdej rany,

jaką zadały ci moje demony. A co do mojej misji, miałem sprawdzić, czy okażesz się dla nas

przydatny.

- I co?

- Jak widać - Belzebub uniósł rękę i wykreślił w powietrzu dziwny znak - nie jesteś.

Spodziewaliśmy się, że twoja hardość to jedynie poza, ale nawet jeśli, wyplenienie jej z ciebie

nie jest warte zachodu. Pozwól więc, że okażę ci rozczarowanie mojego pana. Nazywa się

Behemot i stoi właśnie za tobą.

Jak na zawołanie powietrze wypełniło się odrażającym odorem zgnilizny.

Kłamca spojrzał za siebie. Potężne, sięgające sklepienia wrota Walhalli niemal w całości

zasłaniał teraz stwór wyglądający jak ścierwo szarego goryla, którego ktoś dla zabawy

skrzyżował z nietoperzem, a potem dodał po dwie ręce z każdej strony. Behemot przez chwilę

bezskutecznie usiłował rozłożyć skrzydła, po czym ryknął. Głos bestii zawierał w sobie cały

ból ludzkości, wszystkie cierpienia upadłych aniołów, agonię płonącej ziemi, a nawet wrzask

bólu rodzącego się wszechświata. Brzmiało to, jakby z boskich opowieści o początku ktoś

wyjął całe cierpienie i włożył je w jeden ryk. Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów Loki

również zaczął wrzeszczeć. Zamknął oczy, przyłożył dłonie do uszu i krzyczał, byleby tylko

zagłuszyć otaczający go dźwięk. I gdy już prawie się poddał, głos Behemota przybrał ton jakby

bardziej kobiecy, a potem przeszedł w niemal ludzki wrzask bólu… i walki. Kłamca powoli

otworzył oczy.

Nie było już potwora, a przy wrotach stała Sygin. Jego Sygin. Krzyczała ostatkiem sił. Loki

odwrócił głowę i popatrzył na przerażonego Belzebuba. Jego niematerialne ciało migotało

coraz intensywniej, aż zaczęło się rozmywać. Bóg fałszu, nie czekając, rzucił się przez stół,

wskoczył na stopnie prowadzące do tronu i złapał za włócznię. Gdzieś tu musi być oryginał -

myślał gorączkowo. Głos jego żony z wolna na powrót przeradzał się w ryk bestii. Sygin słabła.

- Byleby tylko złapać Belzebuba! To on jest wrotami piekieł. On wpuszcza tu Behemota. Pewniej

uchwycił drzewce i cisnął włócznię w tron Odyna. Przez moment sądził, że chybił, ale po

chwili zraniony demon pojawił się wśród błysków. Sługą Lucyfera wstrząsały konwulsje,

jednak jego oczy cały czas były pełne skupienia. A głos Sygin cichł jak szept wśród piekielnych

wrzasków. Loki wyszarpnął włócznię i z całych sił wbił ją ponownie, i jeszcze raz, i jeszcze. W

sali zaległa już cisza, a on dalej dziurawił martwy zewłok.

Z odrętwienia wyrwało go dopiero ledwie słyszalne wołanie żony.

- Loki!

Kłamca odwrócił się i ujrzał, że jego wybawczyni leży na posadzce. Pognał ku niej,

odrzucając skrwawioną włócznię. Przeskoczył przez stół i nieomal przewrócił się na łbie

jakiegoś rozciągniętego na podłodze zwierzęcia. Sygin oddychała płytko, z wysiłkiem, ale

poznała go, była przytomna.

- Uratowałam cię - wyszeptała, uśmiechając się, a cienka strużka krwi wyciekła z kącika

ust. Loki pogładził żonę po złotych włosach.

- Zgadza się. Uratowałaś. Jak zawsze. Tylko co ty tu robisz?

- Mój umysł - odpowiedziała z wysiłkiem. - Jesteśmy w moim… on obiecał, że się obudzę,

jeśli tylko umożliwię wam spotkanie. Powiedział, że ma dla ciebie lepszą ofertę niż tamci i…

Loki, tak mi przykro… ale chyba jestem silniejsza niż myślał… on…

Zakrztusiła się. Krople krwi trysnęły na twarz Kłamcy, ale ten nawet nie mrugnął. Mocniej

przycisnął do siebie Sygin.

- Spokojnie - wyszeptał. - Teraz na pewno się obudzisz. I wszystko będzie dobrze.

Pokręciła głową.

- Ja umieram, Loki.

- Bzdura! - niemal krzyknął. - Dopóki ja żyję…

- Ty też umierasz, kochanie - odparła ze spokojem.

Uśmiechnął się i raz jeszcze pogładził ją po włosach.

- Nie zabiją mnie, dopóki trwa moja legenda. To przepowiednia. A mnie się wcale nie

spieszy, by…

- Spotkamy się już niedługo - przerwała mu i to był koniec. Jej ciałem targnął jeszcze

dreszcz, a potem odeszła…

Kłamca siedział tam jeszcze przez chwilę z zamkniętymi oczami, a gdy je otworzył, znów

znajdował się w szpitalnej sali. Właściwie w jej progu wynoszony przez dwóch rosłych

pielęgniarzy. Doktor McCornick i cała chmara innych białych kitli raziła Sygin prądem, tocząc

zaciekłą walkę z piskiem aparatury i prostą linią na ekranie. Loki szarpnął się już niemal dla

zasady, zerkając na kwiaty w wazonie. Zanim go wyprowadzono, stworzył jeszcze niewielką

kopertę. Na bileciku w środku widniał krótki napis: Dziękuję i do zobaczenia. L.

Wybrzeża Skandynawii

Współcześnie

Loki stał na wzgórzu. Jeszcze miesiąc temu nie był pewien, czy je odnajdzie. Potem te

wszystkie formalności z przewozem ciała. Teraz jednak patrzył na świeżo usypaną mogiłę, nad

którą zamiast krzyża wyrastał niewielki dąb. Kłamca zmuszał się, by zapłakać, ale bez skutku.

W uszach miał wciąż jej krzyk, ten sam, którym go uratowała. Dziką pieśń miłości i ofiary…

Za plecami usłyszał chrząknięcie. Pokręcił głową.

- Później, Gabrielu - wyszeptał. - Dużo później…


Загрузка...