* * *

Kiedy na nos Anubisa spadła gazeta, zakładnicy powyżej trzeciego roku życia śmiali się w

głos, nic sobie nie robiąc ze strażników. Terroryści patrzyli po sobie zdezorientowani, a głosy

zwątpienia były coraz głośniejsze. Najwyższy kapłan Anubisa zrobił mały kroczek ku drzwiom.

Stevenson dostrzegł to i z całej siły uderzył go w brzuch. Łysy zgiął się wpół, wypuszczając z

płuc powietrze. Anglik sprawdził, czy ktokolwiek coś zauważył, ale zgodnie z jego

oczekiwaniami wszyscy patrzyli w stronę sceny. Tam odbywało się główne przedstawienie.

Korzystając z okazji, wyciął kapłanowi haka, a gdy ten runął na ziemię, kopnął go jeszcze w

żebra.

- Że też negocjatorów zawsze omija najlepsza zabawa - westchnął, poprawiając kopnięcie

drugim, w okolicę nerek.

Na scenie tymczasem Anubis pochylił się, by - tak to przynajmniej wyglądało - powąchać

wielki kwiatek na piersi klauna. Odskoczył, gdy ochlapał go strumień wody, po czym… zniknął.

Stojący blisko wejścia Stevenson poczuł, jak coś odpycha go gwałtownie, a potem drzwi

otworzyły się i same zatrzasnęły.

Klaun na scenie spojrzał w stronę publiczności, bezradnie rozkładając ręce.

- Wygląda, że to już koniec przedstawienia - powiedział z udanym smutkiem. - Czas

rozejść się do domów. Oczywiście dla tych najbardziej opornych przygotowaliśmy mrożący

krew w żyłach pokaz najbardziej jadowitych gadów świata.

Strażnicy poczuli nagle, że broń wije im się w rękach. Mądrzejsi wyrzucili ją natychmiast,

głupsi, dopiero gdy ich karabiny zaczęły syczeć. Wrzaski z korytarza świadczyły, że pokaz

odbywa się również i tam.

Przerażeni terroryści znów przenieśli wzrok na klauna. Jego twarz wydała im się nagle

upiorna. Obrzydliwe czerwone oczy świdrowały mózgi, obleśny długi język wystawał z

bezdennej czeluści, jaka kryła się za pożółkłymi zwierzęcymi kłami.

- To jak? - wycharczała bestia. - Idziecie sobie, czy też może chcecie balonika? Albo

gumowy basenik, w którym będziemy się pławić? To dla mnie żadna sprawa.

Rzucili się ku drzwiom. Stevenson z uśmiechem obserwował, jak w panice tratują leżącego

przy wejściu kapłana.

Ja popełniam błędy - myślał pełen satysfakcji. - A jak nazwiesz to, panie wielki kapłanie?

Przynajmniej jestem po właściwej stronie, dupku.

Gdy ostatni strażnik uciekł z sali, klaun ukłonił się pięknie i zniknął, pozostawiając po

sobie różowy obłoczek w kształcie baranka.

* * *

Archanioł Michał zaczynał się niecierpliwić. Było to widać w jego ruchach i ciągłym

powtarzaniu: Wiedziałem, że się nie uda. Wódz zastępów był stworzony do działania, a nie

czekania, aż wyręczą go inni.

Właśnie usiadł, skończywszy kolejny nerwowy spacer po koronie drzewa, gdy drzwi hotelu

nagle się otworzyły. Zaszeleścił zmieniający pozycję snajper. Rozległ się masowy szczęk

odbezpieczanych pistoletów i karabinów. Wszyscy czekali.

Tyle że nie było na co.

- Coś ty tam narobił, Loki? - szepnął, uśmiechając się, Michał.

Widok pędzącego na złamanie karku Anubisa w mig rozwiał wszystkie jego troski. Dobył

miecza. Pozostali aniołowie trwali w bezruchu. Nie, żeby mieli na to ochotę, wiedzieli jednak,

że wódz nie życzy sobie, by przeszkadzać mu w polowaniu. Na jego zwierzynę.

Wzbił się w powietrze, przez chwilę frunął nad szakalogłowym, po czym wyprzedził go i

opadł na ziemię.

- Dokąd to? - zapytał.

Anubis wydawał się zaskoczony.

- Przecież pozwoliłeś mi odejść - zaskomlał.

- Doprawdy? - Wzniesiony ognisty miecz zapłonął jaśniejszym blaskiem. - Więc jak to

możliwe, że nie pamiętam?

Nie czekając na odpowiedź, doskoczył do szakalogłowego i wbił mu ostrze prosto w

rozchylony pysk. Zaskwierczało.

Archanioł od razu poczuł się lepiej.

* * *

Vincent powoli odzyskiwał przytomność, czy też - o czym był przekonany - budził się z

dziwnego snu. Bo czy na jawie mógł stanąć przed sądem Anubisa? Czy mógłby wyciągnąć

sobie serce i iść, trzymając je w ręce? Niedorzeczność.

Ktoś podawał mu rękę, ktoś, kogo twarzy nie był w stanie dojrzeć z powodu światła

padającego zza jego głowy. Skorzystał z pomocy i po chwili stał na nogach… by za chwilę omal

nie upaść z powrotem.

- Edward? - zapytał. - Przecież ty nie żyjesz!

Książę Anglii wzruszył ramionami.

- Też mi się tak wydawało - odparł. - Ale musieli chybić.

- Jak to chybić?! Przestrzelili ci czaszkę! Na wylot! Cholera, Edward, teraz nie masz nawet

zadrapania. Jak to możliwe, że wstałeś z martwych?

Na dźwięk imienia księcia jakiś mężczyzna stojący przy grupie zakładników odwrócił się

raptownie.

- Książę Edward? - krzyknął. Oddał trzymane dziecko opiekunce i podbiegł do chłopców,

po drodze przyczesując siwe włosy. - Jak się cieszę, że żyjesz! Z całego serca wierzyłem, że nic

ci się nie stało.

Brytyjski następca tronu popatrzył na niego ze zdziwieniem, po czym wyciągnął rękę.

- Pan się nazywa…

- Stevenson. Samuel Stevenson. Scotland Yard.

- Panie Stevenson - książę wyprostował się - dziękuję za pańską wiarę i wszystko, co zrobił

pan dla Korony. Nie będzie to panu zapomniane.

* * *

Te dwa dni wolnego naprawdę się Stevensonowi należały. Właściwie należało mu się ich

dużo więcej, ale swoim zwyczajem odmówił skorzystania z dłuższego urlopu. Tym razem nikt

nie nalegał. W końcu Stevenson był bohaterem. Na dodatek mądrym, bo niewspominającym w

raporcie o klaunach, wężach czy egipskich bogach.

Zerknął na stojącą przy stoliku walizkę, potem na zegarek i zamówił jeszcze jedną kawę.

- Pan Stevenson? - zapytał ktoś za jego plecami. Negocjator odwrócił się. Przed nim stał

długowłosy, brodaty blondyn w hawajskiej koszuli i krótkich spodenkach z wielkimi

kieszeniami.

- A kto pyta? - zapytał.

- Nazywam się Liarfather. Agent Loki Liarfather.

Oczy siwego mężczyzny rozszerzyły się na moment.

- Nikt taki nie istnieje - powiedział po chwili. - Sprawdzałem, pytałem…

Loki zajął miejsce przy stoliku.

- I nikt nie przyznał się panu, że wykorzystano pana do przetestowania prototypowego

wynalazku wartego miliony dolarów i to na dodatek bez pańskiej wiedzy? - udał zdziwienie. - A

to zaskakujące!

Stevenson wzruszył ramionami.

- Skoro to takie tajne, to w takim razie, co pan tu robi? Czyżby ryzykował pan życie, żeby

mi się ujawnić? Jak w “Archiwum X”?

Podeszła kelnerka, postawiła na stoliku zamówioną kawę i wyczekująco spojrzała na

Kłamcę.

- Poproszę jakiegoś drinka z parasolką. Obojętnie jakiego.

Przyglądał się jej przez chwilę, jak odchodzi, kręcąc pupą. Wiedział już, co będzie robił w

nocy.

- Pytałem, czy… - negocjator wyrwał go z miłych planów.

- Wiem, o co pan pytał - odparł Loki, nie przestając śledzić wzrokiem kelnerkę. -

Odpowiedź brzmi nie. Oczywiście jestem tu na polecenie moich przełożonych, których

zaniepokoił jeden szczegół w pańskim raporcie.

Powoli przeniósł spojrzenie na Stevensona. Sięgnął do pojemniczka z wykałaczkami.

Wydobył jedną i włożył do ust.

- Wspomniał pan, że karmiono pana jabłkami pochodzącymi podobno z kosza, który ich

rzekomy bóg ukradł innym bogom.

- Nic podobnego! - Negocjator niemal krzyknął oburzony. - Napisałem o próbie otrucia

funkcjonariusza na służbie. Proszę wrócić do archiwum Scotland Yardu i przeczytać dokładniej.

- Tak, czytałem bardzo dokładnie. Mam jednak na myśli ten poprzedni raport, który dał pan

niszczarce na pożarcie.

- Ja wiem, że brzmi to niedorzecznie - zaczął cicho Stevenson, ale Loki pokręcił głową.

- To wcale nie brzmi niedorzecznie. A moje pytanie brzmi: czy powiedzieli, jakim bogom?

CLEANER

Gdzieś na Śląsku

Polska

Robert Majnicki nie był satanistą. Prawda, nosił pentagram, czytał Czarną Biblię i pluł na

widok krzyża, ale to wszystko raczej z przyzwyczajenia niż z prawdziwej potrzeby. Choć

właściwie był jeden powód skrzętnie ukrywany przed resztą bractwa. Za wszelką cenę starał się

ukryć, że na pierwsze spotkanie pchnęła go jedynie obietnica, iż będzie tam goła Strońska z IV

b. Miał wtedy piętnaście lat i szansa na obmacanie najbardziej zajebistej laski w całej tej

zapadłej dziurze, była dla niego największym darem, jaki mógł dostać. Skorzystał… i tak już

zostało.

Przez dwa lata, jakie minęły od tamtej pory, piwnicę u “Magusa” Kolińskiego, gdzie się

spotykali, nawiedziły jeszcze tabuny innych dziewczyn, może nie tak zgrabnych jak Strońska,

ale z pewnością dużo bardziej ochoczych i zaangażowanych w sprawę. Ideały towarzyszące

powstaniu bractwa powoli wietrzały, by stać się w końcu resztkami zatartych symboli na

ścianie, spranymi czarnymi bluzami i skrzętnie ukrywanym przed rodzicami Magusa zestawem

rytualnym. Nie było źle. Aż do wczoraj… Westchnął raz jeszcze i zerknął na wystawę księgarni,

choć mógłby przysiąc, że stercząc tu ponad pół godziny, zdążył się już nauczyć tytułów

wszystkich leżących tam pozycji.

Zegar na wieży ratusza wybił szóstą i jak na zawołanie po drugiej stronie szyby opadła

pancerna roleta, zamiast książek pokazując Robertowi jego własne zmizerowane odbicie:

podkrążone oczy na bladej, wychudzonej twarzy, poskręcane w strąki, ufarbowane na czarno

włosy, lekko odstające uszy. Opuścił głowę, udając przed samym sobą, że sięga po wciśniętą w

przednią kieszeń dżinsów sfatygowaną paczkę papierosów.

Gdy ponownie zerknął na wystawę, obok jego własnego odbicia pojawiło się drugie,

niemal identyczne. Koleś taki sam jak Robert kilka lat temu, gdy stał przed wyborem -

coniedzielne msze i słuchanie banałów grubasa z ambony albo czarny kościół i goła Strońska.

Cóż, sprawa była oczywista…

Majnicki odwrócił się i skinął młodemu głową. Ten odpowiedział tym samym, po czym

ruszyli wzdłuż ulicy. Dwa dni wcześniej pewnie przywitaliby się normalnie, jak przystało na

dobrych kumpli, pogadaliby o panienkach i poszli na pizzę do “Alberta”. Ale tak było, zanim

Magus znalazł tę pierdoloną książkę… Teraz nic już nie będzie takie samo.

* * *

Dom Kolińskich zupełnie nie pasował do okolicy. Właściwie to ciężko byłoby znaleźć

współcześnie jakiekolwiek miejsce, gdzie ten piętrowy budyneczek z wielką werandą i

spadzistym, stylizowanym na drewniany dachem mógłby się wkomponować, nie dziwiąc.

Chyba tylko w westernach. Bowiem właśnie z Dzikiego Zachodu blisko sto lat wcześniej

przybył Zbig Kolinsky, przywożąc podobno kilka worków złota. Ledwie postawił ten dom,

poszedł na wojnę, gdzie zginął od pruskiej kuli. A budynek trwał. Przetrzymał obie wojny,

Stalina, Gierka i Solidarność i wyglądało na to, że przetrwa jeszcze wiele. Podobnie jak

Kolińscy.

Robert wszedł pewnym krokiem na werandę i zadzwonił do drzwi. Drugi chłopak stanął

nieco z tyłu jak cień.

Przez dłuższą chwilę nic się nie działo. Majnicki pomyślał nawet, że spotkanie zostało

odwołane, gdy wtem otworzył im ubrany w czarną togę Magus.

Mógł mieć jakieś dwadzieścia pięć, może dwadzieścia sześć lat. Cały zarost na jego głowie

ograniczał się do zabarwionej na czarno koziej bródki. Wyglądał jak prawdziwy mag. Jak

wkurzony, prawdziwy mag.

- Mówiłem, że starych nie ma i macie wchodzić bez pukania - powiedział, poprawiając

okulary. - Jest jeszcze mnóstwo do przygotowania.

Nie czekając, odwrócił się na pięcie i wszedł do środka. Robert dostrzegł wahanie w oczach

młodego. Rozumiał go. Sam też, nawet po tych kilku latach, nie czuł się tu ani trochę u siebie.

- Chcesz zobaczyć? - zapytał jednak.

- No - nowy pospiesznie kiwnął głową.

Piwnica jak zwykle śmierdziała potem, kadzidełkami, spermą i dymem. Majnicki z resztą

chłopaków niejednokrotnie zastanawiali się, jak, pomimo tego zaduchu, udaje się utrzymać

wszystko w tajemnicy przed rodzicami Magusa. Musieli tu przecież czasem schodzić.

Ale z drugiej strony, niby po co? Stary Magusa nie trzymał tu wina, a matka kartofli. Nie

licząc rozstawionych teraz na ziemi pięciu świec, po jednej nad każdym wierzchołkiem

rozrysowanego na posadzce pentagramu, czterech betonowych filarów w każdym rogu, małej

mównicy ze stojącą na niej świecą i koźlą czaszką, no i, rzecz jasna, drewnianych schodów, nic

w środku nie było. I raczej nie bywało.

- Nie jesteście potrzebni. Chłopaki są na górze. Idźcie do nich - powiedział Magus. Sam

podszedł do mównicy i położył na niej księgę. Otworzył z namaszczeniem, delikatnie odwrócił

kilka stron. Robert i jego kumpel spojrzeli po sobie. Młodszy chłopak pierwszy odważył się

odezwać.

- A czy są tam jakieś laski? - zapytał. Nie była to jednak odwaga, raczej hormony.

Magus powoli uniósł głowę. Robert pamiętał, że jeszcze kilka miesięcy… co tam, kilka dni

temu jego głos niewiele miał w sobie z poważnego i arcymądrego przywódcy. Brzmiał raczej

jak szept dojrzewającego dzieciaka, któremu po wielu trudach udało się znaleźć miejsce, skąd

będzie mógł podglądać dziewczyny pod prysznicem. Ale teraz przemówił jak jakiś

popieprzony, nawiedzony prorok.

- Głupcze, czy nie pojmujesz, co właśnie dzieje się na twych oczach?! Oto po latach udało

mi się odnaleźć drogę Magii, która pozwoli kształtować cały świat podług naszej woli. Nie

podołał król Salomon ani John Dee, nie udało się mistrzowi Crowleyowi. Ale oni nie szukali

tam, gdzie powinni, byli bowiem, jak ty, zapatrzeni w drobne przyjemności doczesności, stali

się więźniami swej chuci, która nie pozwalała im odkryć prawdziwej drogi. Jest nią zaś ten,

który upadł, by odrodzić się na ziemi. On to wraz ze śmiercią spłodził nadzieję, by wszyscy mu

wierni nie ustawali w poszukiwaniach. Dał też początek demonom, ażeby służyły jego

wyznawcom. Ci będą mogli sprawiać, by ich wola stała się prawem. Zmienią oblicze świata,

uczynią, co dotąd niewyobrażalne… Co się tak gapisz, kretynie? Rob, zabierz go stąd, kurwa,

bo mu zaraz przyjebię w tę tępą gębę.

Robert skinął głową i chwycił młodego pod ramię. Dochodziła dwudziesta druga.

* * *

Majnicki wiedział, że Koliński ma odloty. Może nie takie jak teraz, ale zdarzały się…

kurczę, mniej więcej co pół roku. Jak wariatom albo geniuszom.

Młody chciał wyjść i choć Robert dobrze to rozumiał, jednak włączył mu się instynkt

bractwa. Przetłumaczył młodemu na schodach, że nie pyta się Magusa o takie rzeczy.

- Trochę szacunku, a nie pożałujesz. Wczoraj mówił, że kto wie, czy sama Pamela

Anderson nie będzie cię błagać, byś dał jej swojego małego… - szepnął.

- Ja? - zdziwił się nowy. I łyknął.

Teraz siedzieli w sześcioosobowym kręgu na podłodze w salonie. Wyglądali niemal tak

samo, różnili się jedynie niewiele znaczącymi szczegółami, jak aparat korekcyjny na zębach,

okulary, liczba pryszczy czy wielki nos. Teraz do ich cech wspólnych należałoby dołączyć

jeszcze skupienie i rozmarzenie na twarzach. Bo jak już Magus coś powiedział…

- Pieprzysz, Beniu! Pamela Anderson to pewnie była tylko przenośnia - powiedział ten z

aparatem, wysłuchawszy rewelacji młodego. - No wiecie, metafora…

Wszyscy pozostali jak na zawołanie spróbowali sobie wyobrazić przywódcę mówiącego

coś w przenośni. Niemal równocześnie pokręcili głowami. Jeśli istniało coś takiego jak prosty

język, to właśnie Magus był jego apostołem. Satanista z aparatem nie dawał jednak za wygraną.

- No bo nie wiem, co jest w tej książce, ale raczej nie sądzę, by po przeczytaniu jakiegoś

tam zdania pojawiła się tu Pamela, żeby dać nam dupy.

- Nie nam, żadne nam - obruszył się Benio. Nie miał chęci dzielić się blond pięknością. -

Rob to sam słyszał, niech powie.

- No - rzucił niechętnie Majnicki i szybko zmienił temat. - A poza tym nie pamiętasz, co

Magus zrobił z tą od polskiego, jak rzucił klątwę? On ma moc, a w tobie nie ma wiary, bracie.

- Zgadza się - dodał pospiesznie okularnik. Był mniej więcej w wieku Roberta. Jego zbyt

równa grzywka i kilka przedzierających się spod niej blond włosków demaskowały nałożoną

perukę. - A niewiara winna być karana.

Majnicki pokiwał głową.

- Też myślę, że może się udać - powiedział poważnie. Miał nadzieję, że jeśli przekona

chłopaków, to może i samego siebie. - Wcześniej nie robiliśmy niczego tak wielkiego, ale

wtedy nie było też księgi. Magus wyglądał, jakby był o krok od odkrycia czegoś wielkiego.

Może nie od razu Pameli…

Wybuchli śmiechem.

- Ta to rzeczywiście ma wielkie - wychrypiał Wrona. Nazywali go tak z powodu długiego i

spiczastego nosa przypominającego nieco dziób. Pozostali potwierdzili jego słowa zgodnym

rechotem. Tylko Benio nie podzielał ogólnego rozbawienia.

- Nie rozumiem, dlaczego nie Pamela - burczał pod nosem - przecież…

Zegar wybił północ. Wszedł Magus.

- Idziemy, panowie - powiedział, pozwalając sobie na ledwo zauważalny uśmiech. - Czas

zaczynać.

* * *

Coś się rzeczywiście zmieniło. Pięciu braci stojących za wierzchołkami pentagramu co

chwilę zerkało. Robert stał obok Magusa, ściskając nerwowo czarną świecę, z twarzą skrytą w

mroku czarnego kaptura…

Coś się zmieniło.

Niby wystrój piwnicy był identyczny jak przy każdych modłach czy klątwach, niby

porządek taki sam, ale…

Zaczęło się, gdy Magus zaczął czytać fragment księgi. Z początku jego wykonanie

staroaramejskej pieśni brzmiało, jakby dostał ataku kaszlu, ale już po chwili słowa stały się

wyraźniejsze, a improwizowana melodia dźwięczniejsza. Wtedy też płomienie świec zmieniły

kolor. Najpierw stały się czerwone, potem część przybrała odcień pomarańczowy, inne biały, aż

w końcu wszystkie zapłonęły nierealnym, bezbarwnym blaskiem. Drobinki kredy, którą był

nakreślony pentagram, uniosły się niczym kurz poderwany wiatrem, po czym opadły, tworząc

na posadzce wzór zwarty jak namalowany farbą. Wnętrze piekielnej gwiazdy zapłonęło.

- Magus… - wyszeptał Robert. Chyba po raz pierwszy w życiu był naprawdę przerażony. -

Magus! - powtórzył głośniej.

Tamten nie reagował. Pieśń zawładnęła nim całkowicie. Z każdym wyższym dźwiękiem

unosiła mu brwi i włoski na karku. Z każdym niższym zmuszała do pochylenia głowy i

przymknięcia oczu. Ogień we wnętrzu pentagramu wzbił się ku sufitowi, barwiąc go czernią

sadzy.

Śpiewający wzniósł ręce i rozpoczął ostatnią strofę. Powietrze wokół zadrżało. I wtedy

właśnie wewnątrz kręgu stanął demon. Wyłonił się z ognia, ukazując najpierw swój rogaty łeb,

a zaraz potem tułów i obfite kobiece piersi. Jego nogi pozostały ukryte w płomieniu, przez co

wyglądał niczym rzeźba na dziobie dawnego żaglowca.

Magus umilkł. Wtedy w piwnicy na chwilę zaległa cisza i bezruch. Czas zdawał się stać w

miejscu, zastygły nawet krople potu na twarzach chłopaków.

Aż demon ryknął. Jego potężny łeb poderwał się w niekontrolowanym spazmie, wielkie

czerwone oczy rozszerzył ból i przerażenie, a między piersiami wykwitł i zaraz zniknął język

ognia. W miejscu gdzie rozbłysnął płomień, pojawiła się potężna dziura. Demon raz jeszcze

zaryczał rozpaczliwie, po czym poleciał do przodu. Gdy jego łeb znalazł się nad linią

pentagramu, eksplodował nagle, a z nim i reszta bestii. Wnętrze gwiazdy zasnuł dym.

Koliński pierwszy wyrwał się z odrętwienia. I znikło całe jego nawiedzenie.

- Chodu! - krzyknął, ale było już za późno.

Z dymu wyszła skrzydlata postać z ognistym mieczem w dłoni. Nie zważała na pentagram,

bez obawy przekroczyła linię mającą odgradzać światy. Pomieszczenie wypełniła jasność. Nie

blask, przed którym należy mrużyć oczy, ale jasność, ciepła i dobra. W tym świetle nawet twarz

przybysza, pełna starych blizn i z tatuażem w kształcie płomienia wokół lewego oka, wydawała

się dobrotliwa. Jego uśmiech przestawał wyglądać cynicznie, a trzy pary osmolonych skrzydeł

zaczynały lśnić. I tylko głos, głęboki i sykliwy, odbierał resztki nadziei.

- Witam, panowie - powiedziała postać, nie kryjąc złośliwości. - Dziś porozmawiamy o

potępieniu.

* * *

- Co tu się stało? - zapytał Loki, stając w progu piwnicy.

Siedzący na przewróconej ambonce Gabriel nawet na niego nie spojrzał. Wzruszył tylko

ramionami.

- Michał dał się ponieść emocjom.

Loki zszedł powoli po śliskich od krwi stopniach i podniósł dłoń leżącą w kałuży wosku.

Przytaknął z uznaniem.

- I on to wszystko sam? Z emocji? Nie ma co, wrażliwy typ…

Gabriel przejechał dłonią po włosach.

- Ścigał jakiegoś demona ze swojej listy - wyjaśnił. - Nie pamiętam imienia, ale to był

któryś z L.E.G.I.O.N.-u. Chyba jakiś od pożądania albo… nieważne. Walczył z nim i nagle

bestia zaczęła mu znikać. W ostatniej chwili złapał się jej kurczowo. Przeniosło go tutaj. Te

dzieciaki robiły jakiś rytuał i…

- Przyzwały archanioła? - zaśmiał się Loki. - Niezłe. Pewnie miały niespodziankę.

Gabriel ponownie wzruszył ramionami.

- Jak widać.

Loki podszedł do miejsca, gdzie widać było jeszcze resztki kredy. Poślinił palec i dotknął

linii. Niewielka iskra skoczyła ku jego ręce. Kłamca syknął i dmuchnął kilka razy na oparzony

kciuk. Wstał, sięgając do kieszeni po wykałaczkę.

- Nie rozumiem tylko, dlaczego nie ma tu Michała - powiedział, wkładając zaostrzony

patyczek do ust. - I co my tu właściwie robimy?

- Michał ma swoją listę i krucjatę. Nie może jej przerwać z byle powodu. A co do mnie,

to… Czekałem tu na ciebie. Z zadaniem.

- Jeśli powiesz to, o czym myślę… - zaczął Loki.

- Dobrze myślisz - przerwał mu Gabriel. - Chcę, żebyś tu posprzątał.

Kłamca jeszcze raz rozejrzał się po piwnicy.

- Są co najmniej trzy powody, dla których nie powinienem brać tej roboty - powiedział. -

Po pierwsze, z całą pewnością jestem uczulony na detergenty. Jeszcze nie byłem u lekarza, ale

na pewno tak jest. Po drugie, nie wywiązałem się jeszcze z ostatniego zlecenia od Michała. I po

trzecie… chyba mi się nie chce.

- Znaczy, nie zrobisz tego? - zapytał zdumiony archanioł. - To chcesz powiedzieć?

W oczach Lokiego pojawił się dobrze już znany Gabrielowi błysk chciwości.

- Daję ci tylko do zrozumienia, że będziesz potrzebował co najmniej czterech solidnych

argumentów, by mnie przekonać.

- Ilu?! Odbiło ci?

- Komuś na pewno - odgryzł się Kłamca, szturchając nogą przypalony korpus z dziurą

zamiast serca. - Ale na twoim miejscu nie upierałbym się, że chodzi o mnie.

Gabriel machnął ręką zrezygnowany.

- Zgoda, dostaniesz cztery pióra. Masz jakiś pomysł?

- Dopiero w tej chwili przekonałeś mnie, że warto w ogóle myśleć - odparł Loki. Rozejrzał

się. - Gdzie są właściciele domu?

- Podobno na kilkudniowym wyjeździe - wyjaśnił archanioł. - Tylko wtedy ci tutaj bawili

się w te swoje czarne msze.

- A czy ktokolwiek słyszał, co się tu wydarzyło?

Gabriel pokręcił głową.

- Mało prawdopodobne. Ludzie tędy nie chodzą. Stary domek na odludziu, cisza, spokój i

szanowana rodzina. Nie ma czego szukać.

Kłamca stał przez chwilę, w zamyśleniu żując wykałaczkę. Jego umysł pracował na

najwyższych obrotach, odrzucając coraz to nowe koncepcje.

- Może zamieszamy w to jakiegoś psychopatę - podpowiedział archanioł. - Wielu jest

takich, co to twierdzą, że działają z polecenia diabła. Jeszcze konkurencję wmieszamy.

- Dobrze kombinujesz - pochwalił Loki. - Ale sprawy z diabłem też podchodzą pod obsesje

religijne. Potem jest gadka, że owszem, zadziałał diabeł, ale gdzie był wtedy Bóg i jego

aniołowie? Lepiej sprawić, żeby ludzie pozrzucali winę na siebie nawzajem, a nam, znaczy

wam, dali spokój.

- Chyba masz rację - zgodził się Gabriel, lekko czerwieniejąc na twarzy. - Palnąłem.

- Bywa. Psychopata to nie taki głupi pomysł, ale trzeba też wiedzieć, jak go wykorzystać.

Potrzebujemy odrobinki szalonej finezji, coś w stylu krwi jednej z ofiar i w miarę czystej

ściany. Na przykład tamtej.

Ruszył w kierunku muru najdalszego od pentagramu i najbardziej skrytego w cieniu. Gdy

doszedł, wypluł wykałaczkę i uniósł głowę. Stojący za jego plecami archanioł nie widział

twarzy, ale był pewien, że Loki się uśmiecha.

- Co takiego odkryłeś? - zapytał.

Kłamca tylko pokręcił głową.

- Wydaje mi się, że żaden psychopata nie będzie nam potrzebny. - Spojrzał na Gabriela.

Tak, anioł śmierci nie pomylił się. Na twarzy Lokiego rzeczywiście gościł uśmiech. Bóg fałszu

wskazał palcem kilka leżących wokół fragmentów zwłok. - Pobaw się w puzzle. Ja będę za

jakieś pół godziny.

* * *

Gdy Loki wrócił z wielką torbą na ramieniu, Gabriel kończył właśnie składać Magusa.

Pozostali leżeli już dopasowani, na ile to było możliwe. Tu i ówdzie brakowało jakiegoś

kawałka albo wręcz całej kończyny. W jednym przypadku dłoń wtopiła się w udo, w innym

przedramię zespoliło z klatką piersiową, przywodząc na myśl manipulację genetyczną

szalonego naukowca bądź pozostałość po pożarze w gabinecie figur woskowych. Archanioł

pokręcił głową z rezygnacją.

- Nie wygląda to przekonująco.

- A właśnie, że jest idealnie - zaprzeczył Kłamca, otwierając torbę. Wyciągnął z niej garść

nadpalonych szmat, które jeszcze niedawno były koszulkami, spodniami, bielizną. Rzucił nimi

w Gabriela. - Ubierz w to, co się da. Jakieś większe kawałki nóg, korpusy i tak dalej. Potem

wynieś trzech koło drzwi wejściowych. Który to gospodarz?

Archanioł przyglądał się przez chwilę zwłokom, po czym niepewnie wskazał na resztki

Magusa. Loki skinął głową.

- Więc niech będzie wśród tych trzech. Jednego wsadź na kibel, jednego tu przy schodach.

Pozostali do salonu na kanapę. I daj tam też parę szklanek i ciasteczka. Niech się chłopcy

rozerwą.

- A co ty będziesz robił? - zapytał nieco zdezorientowany Gabriel. Kłamca raz jeszcze

sięgnął do torby i wyciągnął klucz francuski.

- Sodomę i Gomorę, przyjacielu.

* * *

Staszek Wołoryński, przez kumpli zwany Stanem, miał właśnie swoje erotyczne pięć minut.

Długie miesiące zajęło mu namówienie na ten wypad Kingi, sąsiadki z naprzeciwka, która

według plotek rżnęła się już z każdym, prócz Stana właśnie. Potem obiecał przez dwa miesiące

pomagać ojcu w warsztacie w zamian za samochód na jedną noc, a matce myć gary, jeśli da

stówę. Dużo wyrzeczeń kosztowała go ta sprawa. Teraz jednak, czując drobną dłoń Kingi

zaciśniętą na swym kutasie, stwierdził, że było warto. Jęknął.

Dziewczyna uśmiechnęła się, ścisnęła trochę mocniej, a potem wsadziła głowę między jego

nogi… I wtedy właśnie nastąpił wybuch.

Przez chwilę oślepiony i ogłuszony Stan nie wiedział, co jest grane. Potem pojawiła się

myśl, że to pewnie boska kara i właśnie nie żyje. Spanikowany odepchnął od siebie równie

oszołomioną dziewczynę i wyskoczył z forda. Dopiero wtedy dostrzegł łunę za wzgórzem.

Biegiem wrócił do samochodu.

- Pali się chałupa Kolińskich! - wrzasnął i odpalił silnik. Ruszył w stronę miasteczka.

* * *

- No dobra - usiłował zrozumieć Gabriel. Jechali właśnie czarnym BMW autostradą na

Kraków, daleko za sobą zostawiwszy maleńkie miasteczko z płonącym kowbojskim domkiem. -

Ale ciągle nie wiem, dlaczego właśnie w tym domu wybuch gazu nie powinien wzbudzać

podejrzeń.

- Toż właśnie ci tłumaczę. Swego czasu wszyscy tu czerpali gaz koksowniczy. Miał on to

do siebie, że sam uszczelniał rury smolistymi substancjami. Ale potem okazało się, że nie jest to

substancja szczególnie bezpieczna czy dobrze pachnąca, nieważne. Grunt, że wymienili to

wszystko na gaz ziemny, który prócz wszystkich swych zalet miał jedną poważną wadę. Był,

nazwijmy to, suchy i wykruszał wszystko, co tamten uszczelnił. Oczywiście w wielu miejscach

wraz z wymianą gazu wymieniono też całą instalację, ale takie stare domy jak owa hacjenda

chyba by tego nie przeżyły. Wyciek był więc tylko kwestią czasu. Tak przynajmniej twierdził

ten facet od gazu.

Archanioł pokręcił głową z uznaniem.

- Sprytne, ale nie obawiasz się, że ten gazownik pokojarzy fakty?

- A myślisz, że dlaczego wyszliśmy tylnym wyjściem?

- Coś ty mu zrobił? - Archanioł tak gwałtownie odwrócił się ku Kłamcy, że o mało nie

stracił panowania nad kierownicą.

- Zawiadomiłem o wycieku. - Loki wzruszył ramionami. - I poczekałem z wybuchem, aż

gość się zbliży. Czy to podchodzi pod nieumyślne?

- Jesteś potworem!

- Tak - zgodził się Kłamca. Sięgnął pod siedzenie i wyciągnął nadpaloną księgę. - I to

sprytnym. Jak myślisz, ile da mi Michał za, powiedzmy, jakąś połowę jego listy?

* * *

Aniołom dobrze było w czerni. Loki krążył wokół zakapturzonych skrzydlatych postaci i z

uśmiechem przyglądał się goszczącemu na ich twarzach speszeniu. W końcu Gabriel nie

wytrzymał.

- Jesteś pewien, że to zgodnie z zasadami?

Kłamca nie zdążył odpowiedzieć. Za jego plecami rozległ się tubalny głos archanioła

Michała.

- A myślisz, Gabrielu, że ta wojna wciąż jeszcze ma jakieś zasady? Uważam, że pomysł

Lokiego jest wręcz genialny.

- Cieszę się - odparł bóg fałszu z uśmiechem. - Ale ten komplement nie zbije ceny.

Głową wskazał wyrysowaną na posadzce pięcioramienną gwiazdę.

- Czas zająć miejsca - powiedział i ruszył w stronę ambonki.

Coś się zmieniło. Pięć stojących za wierzchołkami pentagramu aniołów spoglądało

niepewnie na boki. Michał z twarzą skrytą w mroku czarnego kaptura zajął pozycję obok

Lokiego, ściskając w dłoni płonący miecz…

Po chwili w kręgu pojawił się demon. Jego zamknięte oczy i wysunięty lubieżnie język

mówiły wyraźnie, jaką przyjemność czerpał z przyzwania. Trwał tak w całości już

zmaterializowany, a jego rogaty łeb kiwał się w ekstazie.

Loki krytycznie obejrzał rycinę w księdze.

- Niepodobny wcale - stwierdził. - To ten?

Archanioł skinął głową i ruszył w stronę demona. Ten, słysząc głosy, otworzył oczy… i

zamarł. Ostatnim jego widokiem była pozbawiona wyrazu twarz wodza zastępów Michała.

Kłamca wykonał ołówkiem haczyk w rogu strony i raz jeszcze przewertował księgę.

- Działamy dalej, chłopaki - powiedział z uśmiechem. - Czeka nas jeszcze mnóstwo pracy.

PRZEPOWIEDNIA

Przeddzień

w Los Angeles

Loki podniósł karty i westchnął w duchu. Zupełnie nie szło mu tego wieczora. Powiódł

wzrokiem po gładkich twarzach pozostałych graczy. A miało być tak pięknie! W końcu anioły

nie potrafią blefować. Z ich oczu zwykle czytał jak z otwartych ksiąg. Nie może być nic

prostszego - myślał - niż ograć anioła w pokera i na parę piór.

Dopiero po pół godziny spostrzegł, że przeoczył mały szczegół - oni czytają w myślach.

Zanim nauczył się blokować swój umysł, minęło następne trzydzieści minut, a potem po

prostu miał pecha. Tak się przynajmniej łudził, licząc, że fart wróci.

- To jak, Loki? - zapytał zniecierpliwiony Araazel. - Grasz czy nie? Pamiętaj, że niektórzy z

nas mają pracę.

- Ty to nazywasz pracą? - prychnął Kłamca. - Leży sobie twój podopieczny w szpitalu i

zasysa kroplówy. Jedyne, co mu grozi, to nagły wzwód i tym samym niedokrwienie mózgu. A

wtedy przynajmniej odetchną pielęgniarki. Wiesz, ile one mają już siniaków na tyłkach od jego

szczypania?

- A ty skąd to wiesz? - zaciekawił się siedzący po lewej Mirael.

Loki rzucił mu pełne pogardy spojrzenie.

- Bo to normalne dla tych, co nie mają braków w aparaturze, skrzydlaty - odparł. Przeniósł

wzrok na milczącego dotąd Kerrousa. Biedak chyba nie bawił się najlepiej tego wieczora. - Jak

tam stawki?

Anioł wzruszył ramionami. Myślami był gdzie indziej. Aż dziw, że wygrał niemal

wszystkie kolejki.

- Jest tak - wyjaśnił szybko Mirael - że właśnie rozdanie temu przegrałeś swój ostatni

samochód, a teraz Kerri postawił wszystko, co dziś zdobył, i dwa pióra. Ja wszedłem, Araazel

spasował. Wchodzisz?

Loki sięgnął do kieszeni po pudełko wykałaczek. Włożył jedną z nich do ust.

- Głupia sprawa - powiedział, uśmiechając się przymilnie - ale nieszczególnie mam już z

czym.

- A gdybyś miał z czym, to wszedłbyś? - zapytał Kerrous. Jego głowa nie opierała się już na

łokciu, a oczy nagle zapłonęły ognikami nadziei.

- Co ci się zrodziło pod tą blond grzywką, cwaniaczku? - Nordycki bóg spojrzał nań

podejrzliwie. Anioł niepewnie poruszył skrzydłami.

- Powiedzmy, że jak przegrasz, przejmiesz za mnie robotę. Na jeden dzień. Z całą

odpowiedzialnością przed górą - zaproponował.

Araazel pokręcił z dezaprobatą głową i położył rękę na ramieniu towarzysza.

- Kerri, nie szalej. Wiesz, że jemu nie wolno. On może tylko w sytuacji, gdy…

- Gdy dostanie polecenie z góry lub gdy pojawia się problem z siłami mitycznymi -

dokończył Kerrous. - To jest taka właśnie sytuacja.

Loki uśmiechnął się na myśl o ewentualnej pracy. Zaczynał już trochę gnuśnieć w tym Los

Angeles. A siedzenia tu bez grosza w ogóle sobie nie wyobrażał.

- Słucham cię uważnie - powiedział. Anioł odchrząknął.

- Rzecz w tym, że nie tak dawno udałem się z kumplami do Mojr. Wiesz, tych z Grecji,

prządek czy jak je tam zwą…

- Parki - podpowiedział Mirael.

- Właśnie. Poszliśmy do nich tak dla zabawy. Mieliśmy trochę wolnego, jakiś tydzień

rozejmu czy Zwierzchności wiedzą co jeszcze. A Grecja to piękny kraj…

Loki skinął głową.

- Byłem tam. Do rzeczy.

- One przepowiedziały mi - Kerrous skrzywił się - że moja podopieczna zginie w tym

tygodniu. Dokładniej mówiąc, jutro i to przed obiadem.

- Na Trony i Zwierzchności - westchnął Araazel. - Teraz rozumiem twój nastrój.

Poklepał go po ramieniu.

- Przykro mi, stary - wyszeptał, a Mirael zrobił minę pełną zarazem współczucia i radości,

że padło na kogoś innego.

- Tak, tak, mnie też przykro - rzucił niecierpliwie Loki. - Czyli moją stawką jest teraz

ewentualne stróżowanie przez jeden dzień przy jakiejś ofierze losu?

- Tak właśnie - zgodził się Kerrous. - Ale skuteczne stróżowanie.

- Niech będzie. Wchodzę i wymieniam dwie karty.

- Tak po prostu? - nie dowierzał anioł.

Kłamca wzruszył ramionami.

- A nad czym tu się głowić? Zwłaszcza że i tak wygram to rozdanie. Ktoś jeszcze dobiera?

- Podbijam - powiedział Araazel, ale pod wzrokiem Lokiego skapitulował. - Ale

właściwie…

Bóg fałszu uśmiechnął się do swojej karety. Tym razem poszło dobrze. Choć może i szkoda

tej roboty. Zapowiadała się nieźle…

- Sprawdzam - powiedział i zanim pozostali zdążyli zaprotestować, dorzucił: - i zastawiam

to, co mam na sobie.

Poranek

gdzieś w Teksasie

- Mamusiu! - Mały Johny raz jeszcze szarpnął śpiącą matkę. Rosie otworzyła zaspane oczy.

- Co jest? - zapytała.

Chłopiec patrzył na nią z konspiracyjną miną.

- Znowu przyszedł ten pan. Siedzi na ławce naprzeciwko i gapi się w nasze okna.

Kobieta usiadła i przetarła powieki.

- Jaki pan?

Johny zamyślił się, po czym wyrecytował z pamięci:

- Ten skurwiony wielbiciel psich tyłków i właściciel najmniejszego fiutka w całym

pieprzonym stanie.

- Komornik przyszedł? - skojarzyła własne słowa. - Znowu?

- Tak, mamo - potwierdził chłopiec. - Pukał, ale bałem się otworzyć. Zostawił to w

drzwiach i poszedł.

Podał matce kopertę z kilkoma urzędowymi pieczęciami. Rosie wzięła ją do ręki, przez

chwilę zastanawiała się, czy może jednak nie rozkleić, po czym sięgnęła do szuflady komódki

stojącej przy łóżku i wrzuciła list na stosik podobnych nigdy nieotwieranych kopert.

- Tak sobie myślę - Johny zmarszczył swój pięcioletni nosek - że jak tata wróci, to mu się

dobierze do dupy, prawda, mamo?

- Pewnie tak, kochanie - potwierdziła, wstając. Nie miała sumienia tłumaczyć dziecku, że to

właśnie przez jego kochanego tatusia znajdowali się w takiej sytuacji. Do dziś nie potrafiła

zrozumieć, gdzie miała rozum, kiedy postanowiła zamieszkać z tym facetem. Ale jak zawsze

mawiała jej matka pełna swych pijackich mądrości: Ładne dziewczyny są jak wybory

prezydenckie. Nieustanna walka między republikańską głową a demokratyczną dupą.

- Jest coś w lodówce? - zapytała, sięgając po wiszący na krześle szlafrok. Ścisnęła pasek i

spięła włosy.

Chłopiec biegiem opuścił pokój.

- Jest jeszcze trochę sałatki - zawołał już z kuchni. - Tej od pana, co przyszedł z kwiatami.

Jakiś kawałek sera i dwa pomidory.

Przez chwilę milczał, po czym dodał z wahaniem:

- A nie, pomidory już się nie liczą. Są za to jajka i mleko. A w szafce trochę płatków. Na

śniadanie starczy.

Rosie weszła do kuchni i nastawiła wodę. Potrzebowała kawy.

* * *

Loki otworzył oczy. Jak na zawołanie do jego umysłu jęły intensywnie dobijać się

wydarzenia z wczorajszego wieczora. Pamiętał, że przegrana zapewniła mu nową robotę,

przypomniał sobie nawet, jak jeden z aniołów pisał mu na ręce adres jakiejś kobiety, tak żeby

na pewno nie zgubił… Za nic jednak nie potrafił sobie przypomnieć, skąd wziął się nagi w tym

pieprzonym polu kukurydzy.

- Cholera - zaklął, wstając.

Po jego stopie przebiegła polna mysz. Przystanęła na moment, powęszyła sekundę i

pognała dalej. Loki patrzył przez chwilę za zwierzątkiem, po czym odruchowo uniósł rękę, by

zerknąć na zegarek. Pod wypisanym czarnym tuszem adresem któryś dowcipniś narysował mu

tarczę zegarka wskazującego za pięć dwunastą i dodał krótką notatkę: Spiesz się.

- Cholera jasna - rzucił ponownie i ruszył przed siebie.

Mimo wczesnej godziny upał wyraźnie dawał mu się we znaki. Suszyło go potwornie, a do

tego wcale nie miał pewności, czy idzie we właściwą stronę. Jeżeli źle obrał kierunek, mógł

brnąć przez pola godzinami…

Miał szczęście. Po niecałej półgodzinie marszu dobiegł go nieprzyjemny zapach gaszonego

moczem ogniska. Loki przyspieszył. Niedługo później stał już na skraju pola.

Tuż obok drogi, na niewielkim wypalonym kawałku ziemi motocyklowy gang odsypiał

nocną orgię. Świadczyły o tym porozrzucane wszędzie butelki i kawałki damskiej bielizny.

Właścicielki wszechobecnej garderoby wtulały się w leżących wokół prymitywnego paleniska

odzianych w skóry brodaczy. Nieco dalej stały zaparkowane motocykle Harley Davidson. Loki

obejrzał grafiki na bakach. Przedstawiały gorejący krzak z dwoma anielskimi skrzydłami.

- Dzięki - westchnął bóg kłamstwa, unosząc oczy ku niebu, po czym podszedł do leżącego

najbliżej mężczyzny i szturchnął go nogą.

Brodacz powoli otworzył przekrwione oczy. Zaraz jednak, sycząc z bólu, zamknął je z

powrotem.

- Czego, kurwa?! - warknął.

Loki uśmiechnął się.

- Potrzebne mi twoje ubranie, broń… i motor - odparł.

- To bierz i spierdalaj! - motocyklista odwrócił się na drugi bok, zaraz jednak, kolejny po

raz kopnięty, wrócił do swej poprzedniej pozycji.

- Daj mi spać, człowieku - w przepitym głosie słychać było błagalną nutę. Kłamca

przykucnął obok i złożył ręce, opierając łokcie na kolanach.

- Zapomniałeś się rozebrać - przypomniał.

- Hej! - usłyszał nagle. - Co ty tam robisz, zboku?!

Po przeciwnej stronie paleniska siedział, o dziwo, niemal całkowicie rozbudzony facet i

mierzył do niego z obrzyna. Pozostali, zbudzeni krzykiem, podnosili właśnie skacowane głowy.

Dziewczyny próbowały zasłonić nagie piersi, ale przyjrzawszy się intruzowi, stwierdziły, że nie

warto. Gość stojący nago na kukurydzianym polu, który na dodatek właśnie podpadł

uzbrojonym gangerom, z pewnością ma na głowie inne rzeczy niż gapienie się na nagie biusty.

A nawet jeśli… pewnie i tak nie pożyje długo. Czemu zabierać mu ostatnią przyjemność?

Tylko jeden członek gangu spał dalej - ten tuż przed Lokim. Kłamca pokręcił głową z

dezaprobatą.

- Słuchajcie, ja tylko… - spróbował tłumaczenia, ale ledwie zaczął, już wiedział, że to na

nic. Dyskretnie powiódł wzrokiem po ciele leżącego brodacza. Gdyby się dobrze postarał, może

zdążyłby wyciągnąć pistolet z kabury przy jego udzie i wycelować w gościa z obrzynem. Może

nawet zdążyłby wystrzelić…

Błyskawicznym ruchem wyszarpnął broń i rzucił się na plecy. Chmurka śrutu przemknęła

tuż nad jego nagim torsem. Loki zrewanżował się dwoma strzałami. Trafił.

Pozostali, odpychając od siebie sztywne ze strachu towarzyszki, również sięgnęli po

spluwy, ale ich przeciążone umysły nie nadążały z wydawaniem rozkazów ciału. Loki zdążył

wstać i rozwalić jeszcze dwóch, nim padł kolejny strzał w jego kierunku. Kobieta! Klęczała

przy pierwszym zabitym i trzymała broń w obu rękach niczym wystraszona kadetka w

tandetnym serialu o szkole policyjnej. Mogłaby stanowić niemałe zagrożenie, gdyby nie

przejęła się oddanym strzałem do tego stopnia, że zupełnie zapomniała o reszcie pocisków w

magazynku. Zanim się opamiętała, kula przeszyła jej krtań.

Loki tymczasem przeskoczył przez ognisko, wyrwał dziewczynie pistolet i zgrabnym

przewrotem zszedł z linii strzału dwóm członkom gangu. Co prawda zorientowali się, że teraz

mierzą do siebie nawzajem, ale wcześniej zdążyli nacisnąć spusty. Sekundę później obaj leżeli

już w kałużach krwi.

Kłamca odwrócił się i spojrzał w oczy ostatniemu gangerowi, który zdołał się w końcu

obudzić.

- Czego chcesz? - zapytał przerażony widokiem nagiego szaleńca z giwerą. Ten tylko

westchnął.

- Mówiłem ci już - odpowiedział. - I radzę wysilić główkę, bo więcej powtarzać nie będę.

Po chwili siedział na motorze ubrany w skórzane spodnie, kurtkę i czarny T-shirt. Na nosie

miał okulary przeciwsłoneczne, a w olstrze obrzyna. Włosy związał w koński ogon.

- Ma któraś z was lusterko? - zwrócił się do kobiet. Jedna zaczęła grzebać w swoich

rzeczach i po chwili podała mu kosmetyczkę. Loki przejrzał się i uśmiechnął.

- A wykałaczkę?

* * *

Johny zastukał do drzwi łazienki. Po chwili jeszcze raz, tylko głośniej. Wewnątrz ucichł

szum prysznica i chłopiec usłyszał przytłumiony głos matki: - Tak?

- Przyszli jacyś panowie. Mówią, że są od pana Deedsa.

- Wpuściłeś ich?!

Chłopiec odruchowo wzruszył ramionami, choć kobieta nie mogła go przecież widzieć.

- Sami weszli. - Przysunął głowę bliżej drzwi. - Wiedzą, że jesteś w domu. Czekają na

ciebie.

Przez łazienkę przebiegł cichy pluton przekleństw. Potem zaległa cisza. Johny zaniepokoił

się.

- Mamo?

- Powiedz, że zaraz wyjdę, tylko coś włożę.

Cicho przekradła się do sypialni, wyszukała najkrótszą mini, a do tego przyciasną bluzkę

na ramiączkach i z dużym dekoltem. Jenny, jej przyjaciółka z pracy, nazywała ten strój OBA -

Ostatni Babski Argument. Wyjątkowo rzadko zdarzało się, by nie skutkował, gdy załatwiała coś

z facetami.

Jednak wchodząc do salonu, spostrzegła, że tym razem nie miała szans. Nie miałaby ich

nawet w samej bieliźnie.

W pokoju znajdowało się trzech mężczyzn w garniturach i w okularach

przeciwsłonecznych na nosach. Dwóch stało przy drzwiach wyjściowych, wyraźnie sugerując,

że choćby nawet kopnęła w jaja ich towarzysza, przeskoczyła kanapę i dobiegła do wyjścia, to

korytarza nie zobaczy. Nie mówiąc już o światełku na jego końcu.

- Witam w prawdziwym świecie, pani McNugget - powiedział trzeci mężczyzna. Choć

wyglądał jak dwaj pozostali, nie było wątpliwości, że to on jest szefem. Siedział na kanapie,

prawy łokieć opierając o blat szklanego stolika. W palcach drugiej ręki obracał dużą srebrną

monetę. - Odnoszę wrażenie, że raczej się on pani nie spodoba.

Wskazał fotel naprzeciwko siebie. Rosie skinęła głową i posłusznie zajęła miejsce. Ścisnęła

nogi, a ręce złożyła na podołku. Szlag trafił pewność siebie.

- Panowie przyszli w sprawie… - zaczęła, z trudem opanowując drżenie głosu.

- Długu pani męża oczywiście - mężczyzna odparł z uśmiechem. - A z jakiegoż innego

powodu trzech uzbrojonych drabów straszyłoby pani syna i brudziło podłogę zapaskudzonymi

buciorami?

Zaśmiała się nerwowo. Na dźwięk słowa syn odruchowo zerknęła ku wnętrzu mieszkania.

Johnego nie było w drzwiach, ale na pewno uważnie przysłuchiwał się rozmowie z drugiego

pokoju. I tak jak ona był uwięziony w mieszkaniu. Musiała spróbować.

- Panowie - rzuciła nieco odważniej - nie jest chyba tak źle, by…

- Nie mogło być lepiej? - kolejny raz rozmówca wszedł jej w zdanie. - Niewątpliwie.

Obawiam się jednak, że jedynym, co poprawi pani sytuację w chwili obecnej i skłoni nas do

opuszczenia tego pomieszczenia bez pani serca w skrzyneczce, jest wypowiedziane w ciągu

najbliższej minuty zdanie: Proszę panowie, oto wasze pięćdziesiąt tysięcy.

Aż podskoczyła.

- Ile?!

Mężczyzna wzruszył ramionami.

- Nie wiem, jak to ująć, żeby nie mówić źle o zmarłym, ale pani mąż był… No cóż, lubił

damskie towarzystwo.

Rosie z niedowierzaniem pokręciła głową.

- Pięćdziesiąt tysięcy! I on wydał to wszystko na dziwki? - zapytała, zupełnie zapominając

o stojącym gdzieś za drzwiami Johnym.

Zrozumiałaby, gdyby szło o prochy, hazard, ale to… Przecież dziesięć lat temu zdobyła

pieprzony tytuł cholernej miss stanu!

- Proszę sobie nie brać tego do serca - powiedział mężczyzna ze świetnie zagranym

współczuciem, pochylając się w jej stronę. - Jest pani piękną kobietą. On po prostu miał naturę

łowcy… No, może turysty na safari. W końcu za wszystko płacił.

Siedziała z tępą miną. Już nie walczyły w niej głowa i dupa, tylko lęk z wściekłością.

Stojący w przedpokoju Johny najciszej jak potrafił podniósł słuchawkę telefonu i wystukał

dobrze znany z telewizji numer 911.

* * *

Wjeżdżając do miasta, zwolnił. Zerknął na adres na przegubie, potem na drogowskaz. Był

prawie na miejscu. Skręcił i zaczął uważniej przyglądać się numeracji domów. Już z daleka

dojrzał ten, do którego zmierzał - niewielką trzypiętrową kamienicę o zrujnowanej elewacji i

tak przerdzewiałych schodach przeciwpożarowych, że nawet ptactwo wolało nie ryzykować.

Kiedyś był to najładniejszy budynek w okolicy. Właściciel pobliskiej fabryki obuwia,

zafascynowany Europą, kazał go postawić, by mógł służyć rodzinom fachowców ściągniętych

ze starego kontynentu. W zamyśle tak biznesmena, jak i architekta miała to być wąska

kamieniczka na wzór paryskich, z lekko spadzistym dachem i wąskimi gzymsami wyraźnie

oddzielającymi piętra. Cel udało się osiągnąć, choć nie bez kompromisów - schody pożarowe

szpecące zachodnią ścianę budynku były tego najwyraźniejszym przykładem.

Potem, pod koniec lat sześćdziesiątych fabryka upadła, fachowcy rozjechali się po całym

kraju, a kamienica, oddana miastu, marniała z roku na rok, stając się przez jakiś czas

siedliskiem narkomanów, potem zaś już tylko domem życiowych nieudaczników, których nie

stać było na nic lepszego.

Na chodniku przed budynkiem stał zaparkowany czarny mercedes, a na ławeczce po

przeciwnej stronie ulicy siedział, skubiąc orzeszki i gapiąc się w okna na piętrze, gruby, łysawy

pięćdziesięciolatek ubrany w zgniłozielony prochowiec.

Loki zatrzymał motor koło mercedesa i wyciągnął z olstra obrzyna. Zakręcił nim,

wycelował w ziemię i włożył do umocowanej przy udzie kabury. Wokół jego pojazdu zaczęły

gromadzić się okoliczne dzieciaki, barwnym slangiem komentując to harleya, to spluwę.

Kilkoro rzuciło też parę pełnych podziwu komentarzy o samym przybyszu, choć te z racji

przewagi czarnoskórych utonęły w morzu rasistowskich wyzwisk.

Kłamca obrzucił przelotnym spojrzeniem siedzącego po przeciwnej stronie ulicy

mężczyznę i pewnym krokiem ruszył w stronę budynku. Nagle, tknięty jakimś dziwnym

przeczuciem, zawrócił, minął garstkę dzieciaków, przekroczył jezdnię i stanął tuż przy

ławeczce.

Grubas uniósł głowę.

- Czy mogę w czymś pomóc? - zapytał z nutką lęku w głosie. Loki uśmiechnął się.

- Ma pan może wykałaczkę?

Napięcie spełzło z twarzy siedzącego, nadal jednak lekko drżały mu ręce i nogi.

- Nie, ale mam zapałki i scyzoryk - odparł, sięgając do kieszeni. - Jak się obetnie główkę z

siarką, niemal nie widać różnicy. Chce pan?

Kłamca pokręcił głową.

- Nie lubię prowizorki. Ale chciałem spytać o coś jeszcze. Nie wie pan, czy zastałem Rosie

McNugget?

Nieco zmieszany mężczyzna odruchowo zerknął w stronę okien, którym przyglądał się od

rana. Jedynych okien w tym budynku z firankami i… z całymi szybami.

- Nie wiem. Też na nią czekam. Mam jej do…

Cios w skroń pozbawił go przytomności. Grubas osunął się z ławki wprost na stos skorupek

po orzechach.

- Tylko tyle chciałem wiedzieć - powiedział Loki i ruszył w stronę kamienicy. Gdy

przeszedł koło motoru, dzieciaki zgotowały mu gorącą owację.

* * *

- Zobacz, co tam się dzieje - polecił mężczyzna siedzący naprzeciw Rosie, nawet na ułamek

sekundy nie spuszczając jej z oka. Jeden z jego milczących kumpli podszedł do okna. Drugi

natychmiast przesunął się, zasłaniając drzwi swoimi plecami. Dojrzawszy minę Rosie,

wyszczerzył pożółkłe zęby.

- To tylko dzieciaki - usłyszeli po chwili. - Gapią się na jakiś motor.

Siedzący podrzucił monetę i złapał ją tuż nad ziemią, choć ani na chwilę nie oderwał

wzroku od przestraszonej kobiety.

- Mam nadzieję, że nie siedzą na masce naszego wozu, bo jeżeli tak, to…

Skończyć nie zdążył. Rozległ się potworny huk i mężczyzna strzegący wejścia nagle

przycisnął ręce do brzucha, a chwilę później leżał już na podłodze z drzwiami na plecach. Jego

stojący przy oknie towarzysz odwrócił się. Zdążył tylko dostrzec szczupłego mężczyznę w

skórzanej kurtce i z obrzynem w ręce. Nic więcej już nie zobaczył, bo wielka giwera plunęła

mu śrutem prosto w twarz.

Siedzący na sofie miał więcej szczęścia i rozumu niż jego towarzysze. Rzucił się na

podłogę za sofą, mocnym szarpnięciem zmuszając do tego samego Rosie. Wyszarpnął broń z

kabury i wetknął ją dziewczynie pod brodę.

- Zabiję ją, jeśli się zbliżysz! - wrzasnął. Cały spokój i pogoda ducha, z jaką prowadził

rozmowę, zniknęły w jednej chwili. Odgłos podkutych butów przybysza zdawał się być coraz

bliższy.

- Tylko nie postrzel jej w sposób uniemożliwiający zabawę - poprosił z rozbawieniem Loki,

cicho przeładowując broń - a wszystko będzie w porządku.

- Czego chcesz?! - rozległ się kolejny wrzask zza sofy.

Kłamca pochylił głowę i zamknął oczy. Pod jego powiekami zaczęły krążyć zapomniane

słowa zapomnianego języka.

- Przejeżdżałem obok i zastanawiałem się, ile może palić taki mercedes. I jak bardzo można

go rozbujać - rzucił dla niepoznaki nieco drętwym głosem. Słowa pod jego powiekami zaczęły

układać się w zdania, a te z kolei w obrazy. Jeszcze tylko chwila i…

Był gotów.

* * *

Pomimo uwierającej ją w podbródek lufy, Rosie ucieszyła się z takiego przebiegu sytuacji.

Nieważne, kim był ów nowy przybysz, czy tajemniczym supermanem, czy też kolejnym

wierzycielem jej męża - był zwykłym facetem, nie bubkiem w garniturze, a to zawsze dawało

jej jakąś szansę. Żeby tylko nie dał się…

Wtem zobaczyła jego głowę wychyloną zza oparcia sofy. Wstrzymała oddech, modląc się

w duchu, by jej oprawca niczego nie zauważył. Jeszcze tylko kawałek, jeszcze tylko…

Nagle przestała czuć chłód lufy. Broń śmignęła jej tuż przed oczami i wypaliła dwukrotnie.

Tajemniczy przybysz padł na ziemię zalany krwią. Szef mafijnych egzekutorów poderwał się

błyskawicznie, raz jeszcze wypalił do zwłok i z uśmiechem poprawił marynarkę.

- Na czym to skończyliśmy? - zdążył zapytać, zanim jego głowa zmieniła się w coś na

kształt przegniłego arbuza zrzuconego z wieżowca. Obryzgana krwią i kawałkami mózgu Rosie

z całych sił zmuszała się, by nie wrzeszczeć. Zamknęła oczy.

Gdy je otworzyła, sofa była odsunięta, a przed nią stał wybawca, tajemniczy przybysz, cały

i zdrowy. Zerknęła w stronę okna. Jego zwłoki nadal tam leżały, z tym że teraz stawały się

nieco niematerialne i mogła przez nie zobaczyć błysk leżącego na podłodze kolczyka, który

zgubiła w zeszłym miesiącu.

- Jasna cholera - westchnęła tylko, nim zemdlała.

Samo południe

Zastępca szeryfa Taylor kołysał się na krześle, nerwowo bębniąc palcami o blat biurka. Z

całego serca nienawidził takich sytuacji. Jego uczucie było tym silniejsze, że od kiedy pięć lat

temu znalazł robotę w tym miasteczku, zdarzały się one nagminnie. Średnio raz na tydzień

stawał przed wyborem: lojalność wobec szefa bądź… no właśnie, kogo? Społeczeństwa?

Siebie? Ideałów?

Zwykle jego myśli docierały do tego właśnie momentu, po czym zastępca Taylor

podejmował zawsze tę samą decyzję. Tak było i tym razem.

Pochylił się nad biurkiem i nacisnął przycisk interkomu. Czekał przez chwilę, a jego palce

jęły uderzać w biurko coraz szybciej. Może to znak, żeby jednak się wycofać? Może…

Z głośnika dobiegł najpierw cichy chichot, a zaraz potem bas szeryfa.

- Czego?

Taylor przełknął ślinę.

- Mamy wezwanie, szefie. Dzwonił pewien dzieciak i mówił, że u niego w domu są jacyś

goście i straszą mu matkę. Podobno wyglądają groźnie i…

- Jak myślisz, Taylor, co mnie to obchodzi? - zapytał mocno znużony głos. - Standardowa

procedura, kurwa, czy wszystko muszę powtarzać po tysiąc razy?

Coś w głowie zastępcy kolejny raz zaproponowało mu wycofanie się. Mało brakowało, a

tym razem posłuchałby tej myśli.

- Znam procedurę, ale doniesienie pochodzi z domu Rosie McNugget.

Szeryf nie odpowiedział. Taylor doskonale wiedział, że wzrok i myśli szefa skupione są

teraz na stojącym na biurku zdjęciu syna. Zdjęciu z czarną tasiemką w narożniku ramki.

Postanowił dać mu chwilę, zanim dokończył:

- Podobno ci ludzie są uzbrojeni. I myślę, że jest bardzo prawdopodobne, że zaczną

strzelać, a wtedy…

- Stul dziób, kretynie - ryknął szeryf. - Zaraz wyjdę.

Po chwili z gabinetu wypadła rudowłosa dziewczyna, zasłaniając nagie piersi trzymaną w

rękach koszulką. Spomiędzy palców wystawały jej dolarowe banknoty. Za chwilę zniknęła za

przeszklonymi drzwiami biura.

Wtedy w progu gabinetu stanął szeryf. Usiłował zapiąć pasek, w czym usilnie przeszkadzał

mu potężny brzuch.

- Nigdy - zaczął spokojnie i co dziwne, udało mu się utrzymać w tym tonie resztę

wypowiedzi: - nie waż się mówić o interesach w towarzystwie osób postronnych. A już

zwłaszcza, gdy osoba postronna to pierdolona irlandzka dziwka.

Taylor skinął głową.

- Mam wezwać chłopaków? - zapytał.

- Dwa patrole. I niech się dobrze przygotują. Ci od koronera w końcu dostaną jakąś robotę.

* * *

Obudziło ją głośne plaśnięcie i uczucie, jakby wsadziła policzek do kominka. Krzyknęła, a

jej dłoń błyskawicznie powędrowała w stronę twarzy, by rozetrzeć bolące miejsce. Pochylony

nad nią Loki uśmiechnął się paskudnie.

- Wyspana? Czas już najwyższy wstawać.

Pokiwała głową. W jednej chwili wrócił do niej cały koszmar tego poranka. Zupełnie jakby

ktoś pozbierał wydarzenia kropla po kropli, zamieszał, a na koniec chlusnął jej nimi w twarz.

Przekręciła się na bok i zwymiotowała.

- Gdzie jest Johny? - zapytała po chwili, ocierając usta.

Loki wstał z klęczek i otrzepał kolana. Poczekał aż dziewczyna wstanie, po czym podał jej

znalezioną w spodniach wymiętoloną paczkę chusteczek. Nie przyjęła.

- Gdzie jest mój syn? - ponowiła pytanie, tym razem głośniej i bardziej stanowczo.

Kłamca wzruszył ramionami.

- Siedzi w kuchni i bawi się nożami. Kiedy go ostatnio widziałem, szczeniak wyglądał,

jakby chciał się nimi przede mną bronić.

Rosie uśmiechnęła się. Dzielny chłopak - pomyślała. - Dzielny jak mało kto.

- Nic dziwnego, że się pana wystraszył - stwierdziła. Przez moment zamajaczyła jej przed

oczyma wizja najpierw leżących pod oknem, a potem znikających zwłok. Odegnała ten obraz,

biorąc go za wywołaną strachem halucynację.

- Johny, Johny! - zawołała i ruszyła w stronę kuchni.

- Właściwie ja też mu się nie dziwię - burknął pod nosem Loki, podążając za nią. -

Powiedziałem, że skręcę mu kark. Przez niego będziemy tu mieli za chwilę całą lokalną policję.

Na dźwięk głosu matki chłopiec wybiegł z kuchni, machając tasakiem wielkim jak jego

ramię. Ze szczęścia nawet nie zdawał sobie sprawy, że go trzyma.

- Mamo! - zawołał. - Tak się bałem!

Kobieta kucnęła, rozłożyła ręce…

I wtedy właśnie Johny się potknął. Na krótką chwilę, balansując szeroko rozłożonymi

rękami, wywalczył sobie dodatkowy ułamek sekundy w pionie, potem jednak runął przed

siebie, zupełnie przypadkowo mierząc ostrzem prosto w szyję matki.

Loki zachował zimną krew. Pewnym ruchem złapał Rosie za włosy i pociągnął na bok.

Upadła, a ostrze o kilka centymetrów minęło grdykę kobiety, raniąc ją tylko boleśnie w ramię.

Chłopiec wylądował na matce i dopiero w tym momencie wypuścił z dłoni śmiercionośne

narzędzie. Wtulił się z całej siły w Rosie, drżąc z przerażenia.

Kłamca ukląkł i obejrzał ranę. Pokręcił głową.

- Znając moje szczęście, umrzesz na tężec - wymruczał, po czym ruszył w stronę łazienki

na poszukiwanie apteczki. Za plecami słyszał cichy szloch dziecka i matczyne słowa otuchy.

* * *

- Jak to nie mogę go zabrać?! - wrzeszczała Rosie ku uciesze zgromadzonych wokół

motoru dzieciaków. Loki z uśmiechem obrócił w ręce pudełeczko zabranych z kuchni

wykałaczek.

- Bardzo mi przykro - odparł - ale nie mogę sobie pozwolić na ryzyko. Gówniarz o mało cię

nie zabił. Poza tym mam tylko dwa miejsca, a tego oto młodzieńca moja umowa nie dotyczy. I

tak może być problem, gdy postanowisz zemdleć albo co. Jedna osoba do niańczenia to dla

mnie aż nadto.

Wskazał brodą na jej niefachowy opatrunek ukryty pod przewiewnym sweterkiem. Rosie

nie dawała za wygraną.

- Proszę pana - powiedziała, używając tonu zarezerwowanego dla szczególnie

skrupulatnych urzędników - jestem panu niezmiernie wdzięczna za ratunek, jednak… Bez niego

nie jadę. I jeżeli nie pomoże pan nam obojgu, pański wysiłek pójdzie na marne.

Kłamca wzniósł oczy ku niebu i pokręcił głową. Z oddali dobiegło ich ciche zawodzenie

policyjnej syreny. Czasu było coraz mniej.

- No dobrze - zgodził się. - Wyślij go, niech poszuka u twoich gości kluczyków do tego

mercedesa.

- Chyba pan nie myśli, że… - zaczęła, ale spojrzenie Lokiego było aż nadto wymowne.

Zmusiła chłopca, by puścił jej nogę.

- Poczekaj tu, kochanie, mamusia…

- Nie mamusia - Loki wskazał na dzieciaka. - On. Zrobi to szybciej.

Rosie już otwierała usta, by zaprotestować, ale Kłamca nagle pochylił się i na ułamek

sekundy ukazał Johny’emu swe prawdziwe, strawione jadem oblicze.

- Buu - wyszeptał, uśmiechając się upiornie.

Chłopiec na złamanie karku popędził do wnętrza kamienicy.

Wstając, Loki strzepnął z ramienia niewidzialny pył.

- A teraz wsiadaj na motor. I nie myśl, że skoro cię dzisiaj broniłem, to nie potrafię być

brutalny. Już!

Chwilę później patrzył, jak dziewczyna znika w drzwiach budynku. Jego mina wyrażała

podziw i zdumienie.

- Czy ja dobrze słyszałem? - zapytał stojącego najbliżej dzieciaka. - Czy ona właśnie kazała

mi się pierdolić?

Nie czekając na odpowiedź, pobiegł z powrotem do środka. Dźwięk syren stawał się coraz

głośniejszy, a już po chwili zza rogu wyjechał pierwszy radiowóz.

* * *

Każde normalne dziecko ma swoje ciche miejsce. Zakątek, do którego udaje się, gdy nagle

odkrywa kolejną niesprawiedliwość świata. Zwykle wchodzi tam z zamiarem trwania w swym

małym buncie do chwili, gdy rzeczywistość nie przyjmie jego warunków, i najczęściej

wychodzi zmuszone do kapitulacji przez zdradziecki żołądek lub pęcherz.

Każda dobra matka zna kryjówkę swojego dziecka, choć żadna nie przyznałaby się do tego

dobrowolnie. Nigdy też bez potrzeby by do niej nie weszła…

Tym razem jednak potrzeba była i Rosie, uważająca się za całkiem niezłą matkę, gnała na

strych, przeskakując naraz po dwa, a czasem i trzy schodki.

- Johny! - zawołała, stając pod uchylonymi drzwiami na najwyższym piętrze. - Chodź tu do

mnie.

Nie doczekała się jednak odpowiedzi. Pchnęła więc drzwi i powoli weszła do środka.

Na strychu panował półmrok. Większość niewielkich okienek z braku szyb była zasłonięta

deskami, a te pokryte ponadto gęstą warstwą kurzu i pajęczyn. Mimo to Rosie doskonale

wiedziała, gdzie ma iść. Nogi niosły ją niemal same.

- Jesteś tu, kochanie? - zapytała, stawiając stopę o pół cala od krzywej trzydrzwiowej szafy

zniszczonej i wyrzuconej tu pewnie jeszcze przez pierwszych lokatorów kamienicy. - Johny? To

ja. Już nie ma się czego bać.

Z zewnątrz dobiegł ją dźwięk, jakby syrena zadławiła się, a zaraz potem wszystko umilkło.

Słychać było tylko ciche brzęczenie owadów gdzieś w głębi strychu.

Stanęła przed starym, nakrytym płachtą stołem i kucnęła, zaglądając pod spód. W

ciemności dostrzegła zarys ciała chłopca i jego rozszerzone ze strachu oczy. Rosie odetchnęła.

- Już dobrze - wyciągnęła w stronę syna lewą rękę. Zaraz jednak syknęła z bólu, a ledwo

przyschnięta rana znów zaczęła krwawić. - Nie będziemy się już zadawać z tamtym panem.

Sami sobie poradzimy. Tylko musimy się spieszyć, zanim przyjedzie tu pan szeryf, dobrze?

Chodź do mnie.

Johny ani drgnął. Wyglądał jak pogrążony w transie. Rosie wstała i złapała za krawędź

stołu, chcąc go odsunąć. Stanęła bokiem do blatu, by łatwiej się zaprzeć, i szarpnęła z całej siły.

Wtedy za jej plecami rozległo się głośne stój… Ale było już za późno.

* * *

Szeryf wyłączył silnik i sięgnął po kapelusz leżący na fotelu pasażera. Dłuższą chwilę

zajęło mu wygramolenie się z samochodu. Ale nie musiał się nigdzie spieszyć. Zwłaszcza że,

jak podał mu przez radio chudszy i szybszy Taylor, strzały już padły… i były trupy.

- Przy odrobinie szczęścia, synu, tej suki nie ma wśród żywych - powiedział cicho grubas,

zakładając kapelusz i ocierając rękawem gromadzące się pod nosem krople potu. - A w razie

czego są sposoby, by dopomóc szczęściu. Będzie żałowała, że nie dała ci wtedy skończyć.

Przyrzekam ci, George. To pewne, jak Bóg na niebiosach.

Charknął, splunął i rozejrzawszy się, ocenił sytuację. Oba radiowozy były już na miejscu.

Stanęły zdecydowanie bliżej niż on, po obu stronach mercedesa, blokując mu wyjazd. Koguty

na dachach migały ostrzegawczo. Wszystko jak w regulaminie. Szeryf uśmiechnął się, lubił

profesjonalną robotę. Wszak nie ma jak pozory.

Stojący przy motorze Taylor rozmawiał właśnie z grupą dzieciaków. Zauważywszy szeryfa,

skinął głową i wyrwał się z otaczającego go kręgu.

- Chłopaki są w środku - powiedział, podchodząc. - Wszystko ustawiłem tak, jak pan

chciał. Jak tylko ją znajdą, rozpoczną strzelaninę. Żadnych budzących podejrzenia

pojedynczych strzałów. I niech pan się nie martwi postronnymi świadkami. - Brodą wskazał

grupkę, z którą rozmawiał przed chwilą. - Powiedziałem tym dzieciakom, że szukamy kilku

kieszonkowców. Powinni zaraz zacząć się ulatniać. Musiałem też spławić czekającego na

McNugget rozżalonego komornika, ale to raczej płotka i nie powinno być kłopotów.

Uśmiechnął się niepewnie, jak chłopczyk oczekujący aprobaty nauczyciela. Doczekał się.

Szeryf odpowiedział uśmiechem.

- Jeszcze rok temu pierwszego, który trafiłby ją przede mną - rzucił, wyciągając paczkę

papierosów - przywiązałbym do zderzaka i przeciągnął po całym tym cholernym miasteczku.

Ale ludzie się zmieniają, nie? Czyj to motor?

Zastępca wydobył z kieszeni zapalniczkę, zapalił i podstawił pod nos szefowi.

- No właśnie o tym chciałem mówić. To może być nasz kozioł ofiarny, jakby tamci w

domu…

- Jacy w domu? - zdziwił się szeryf.

- W domu mamy trzy trupy. Jeden nie ma bebechów, a dwóch straciło makówki. Koroner

rzeczywiście nie będzie szczęśliwy.

Grubas podrapał się po głowie.

- Ostry facet. Znamy go? Barwy na motorze to…

- To żaden z nich - przerwał Taylor. - Poza tym “Głosy Pana” są na naszej liście płac. Nie

robią nam niewesołych numerów. A ten facet? Pewnie jakiś pajac, który podpieprzył “Głosom”

maszynę. W Teksasie nie brak naśladowców Eastwooda snujących się ze spluwą przy udzie.

Ważne tylko, że nie tak dawno chciał stąd zabrać naszą panią McNugget i trochę się

poprztykali. Teraz oboje siedzą w budynku i nikt nie będzie zdziwiony, jeśli poodstrzelają sobie

łby. Idealny koziołek.

Szeryf zaciągnął się papierosem i wyrzucił go. Już po niej, George - pomyślał. - Jak Bóg

na niebiosach już po niej.

* * *

Czas zwolnił. Zupełnie jakby w swej złośliwości zapragnął nie oszczędzić Rosie nawet

najdrobniejszej konsekwencji pochopnego ruszania stołu. Teraz nie pozostało jej już nic innego,

jak patrzeć. Stać w bezruchu, z palcami wbitymi w blat i z przerażeniem czekać chwili, gdy

wywołana przez nią lawina sięgnie celu - wielkiego i obrzydliwego gniazda os. Od nieszczęścia

dzieliło ją coraz mniej.

Popchnięte przez stół wiadro zdążyło już wywrócić się i uderzyć w kosz ze starymi

parasolami. Zahaczony o rączkę jednego z nich kabel, którego drugi koniec niknął gdzieś na

szafie, naprężył się, ściągając z góry starą lampkę z abażurem. Ta spadła wprost na wysunięty

koniec deski, która, oparta na kawałku dachówki, pewnie nieraz służyła Johny’emu za

huśtawkę. Teraz jednak zmieniła się w katapultę - lampka poruszyła nią, a drugi koniec rąbnął

w wieszak bez jednej nogi.

Ten zachybotał się zupełnie jak drzewo ścinane przez bohatera “Siedmiu narzeczonych dla

siedmiu drwali” i z przerażającym PAC runął prosto na gniazdo os, wreszcie… zatrzymał się

wsparty o owadzią siedzibę niczym pijak o ścianę. Z wnętrza gniazda wyglądającego jak

zmutowana piłka do rugby dobiegł cichy pomruk niezadowolenia… i tyle.

Rosie stała jeszcze przez chwilę zlana zimnym potem, po czym powoli odwróciła się, by

podziękować za ostrzeżenie. Ujrzawszy Lokiego znieruchomiałego w pół kroku niczym jakaś

grecka rzeźba atlety, tyle że z wykałaczką przyklejoną do dolnej wargi, nie wytrzymała.

Wybuchnęła śmiechem.

* * *

- Więc jednak zmienił pan zdanie? - zapytała, patrząc, jak Loki ostrożnie odsuwa wieszak i

stawia pod gniazdem stary kosz na pranie. Kłamca wzruszył ramionami.

- Właściwie to pomyślałem, że pomysł zwiewania przed glinami wcale nie jest taki mądry.

Wezmę tych trzech na siebie, z ciebie zrobimy ofiarę, a ja potem…

Potrząsnęła głową.

- Pomysł zwiewania przed glinami był jedynym sensownym, jeżeli mam wyjść z tego cało.

Nie lubimy się z miejscowym szeryfem.

Loki wskoczył na stół i uśmiechnął się paskudnie na widok Johny’ego. Ten natychmiast

uciekł za matkę. Dopiero potem wytarł o spodnie brudne od kurzu ręce.

- A cóż to takiego spowodowało ową niechęć? - zapytał Kłamca.

Rosie stanęła bokiem do syna i zasłoniła mu uszy.

- Powiedzmy, że nie pozwoliłam włożyć pewnemu skurwielowi tego, co chciał mi wcisnąć.

Później okazało się, że ten gnojek był zastępcą, a co gorsza, też synem szeryfa.

- Był? - zapytał Loki, unosząc brwi. Dziewczyna uśmiechnęła się smutno.

- Moje nie dotarło do niego dopiero, gdy powiedziała mu o tym jego trzydziestka ósemka. I

napluła prosto w twarz. Sąd potraktował to jako obronę konieczną…

- Ale szeryf nie może ci tego darować, tak? - dokończył Kłamca, kiwając głową. - Więc

rzeczywiście gliny odpadają. Wcale bym się nie zdziwił, gdybyś w raporcie okazała się jedną z

ofiar tej rzezi. A ja przy tobie.

Usłyszał coś. Podszedł do małego okienka i przetarłszy je, wyjrzał.

- Chyba właśnie przyjechał szanowny tatuś.

- Taki obleśny grubas? Jeśli tak, to na pewno on. Nie ma drugiego takiego w całym stanie.

Nie zmieściłby się.

Loki lekkim ukłonem pochwalił jej dowcip.

- Niezłe. Więc może masz też pomysł, jak stąd wyjść? - Powiódł wzrokiem po strychu.

Rosie nie odpowiedziała, więc spojrzał na Johny’ego.

- Chłopcze, czas zapomnieć o naszych małych nieporozumieniach. Musisz mi pomóc…

* * *

Taylor, klnąc na czym świat stoi, wszedł do budynku. Wcale a wcale nie podobała mu się

rola jedynego zaufanego. Zwłaszcza że wiązała się niemal tylko z obowiązkami, bo szeryf

rzadko pamiętał o czymś takim jak nagroda. Za to słowo kara musiało mu w dzieciństwie

wisieć nad łóżkiem. Znał je jak mało kto.

Zastępca wkroczył w szarość śmierdzącego uryną korytarza, wyciągnął broń z kabury i

odbezpieczył. Jej ciężar w dłoni jakoś zawsze dodawał mu odwagi. Ale tym razem czuł się…

głupio. W jego głowie zaszumiały niedawne słowa kolegów, te o wyglądzie trzech leżących w

mieszkaniu ofiar. Jak to powiedzieli? Ktoś miał chyba armatę z celownikiem.

Wzdychając ciężko, zaczął powoli i ostrożnie wchodzić po schodach: pierwsze piętro,

drugie… Tam przeszedł długość korytarza i zajrzał przez wyważone drzwi. Policjanci uwijali się

jak w ukropie, zabezpieczając ślady. Jeden z funkcjonariuszy zauważył go i pokręcił głową.

- Nigdzie ich nie ma - rzucił. - Tylko ci trzej.

Taylor pokiwał głową ze zrozumieniem. Jego uwagę przykuła żółtozielona plama na środku

pokoju. Uśmiechnął się złośliwie.

- Który nie wytrzymał? - zapytał. Gliniarz wzruszył ramionami.

- To już było - odpowiedział, po czym wskazał ręką w stronę stóp Taylora. - W naszych

stoisz. A przy okazji, kiedy pojawią się chłopaki ze stanówki? Bardzo chętnie usłyszałbym już

to ich nadęte przejmujemy sprawę.

- Jadą - skłamał Taylor. - Ale znasz ich. Uważają, że do trupów nie muszą się spieszyć.

Wtem z wyższego piętra dobiegł ich wrzask dziecka. Zastępca odwrócił się gwałtownie,

uniósł broń. Powoli ruszył w kierunku schodów, z których już po chwili zbiegł Johny,

wrzeszcząc jak opętany. Policjant schował broń i złapał chłopca. Dzieciak przestał krzyczeć,

choć nadal chlipał nerwowo. Funkcjonariusz pogładził go po włosach.

- Co się stało, mały? - zapytał. Johny wskazał palcem w górę.

- Tam - wydusił z siebie. - Ten pan… robi brzydkie rzeczy mamie.

Taylor postawił malca na ziemi i przyjrzał mu się z uwagą.

- Nazywasz się McNugget, prawda?

Johny potwierdził skinieniem głowy, po czym przetarł nos rękawem. Zastępca szeryfa

znów wydobył broń z kabury.

- I twoja mama jest z tym panem na strychu?

Kolejne potaknięcie. Taylor uśmiechnął się.

- Zaczekaj tu na mnie, dobrze?

Jak najciszej i jak najszybciej pobiegł na górę. Jeśli się pospieszy, może zdąży jeszcze na

igraszki… Jakoś niestraszny mu był harleyowiec ze spodniami na wysokości kolan. Płynąca z

ciężaru broni moc pomknęła wzdłuż palców, wypełniając go po brzegi.

Na igraszki nie zdążył. I sądząc z tego, co ujrzał, nie miał prawa zdążyć. Rosie co prawda

leżała na podłodze w poszarpanym ubraniu, ale jęki siedzącego obok harleyowca, a już

zwłaszcza fragment złamanego wieszaka tkwiący w jego brzuchu, świadczyły wyraźnie o tym,

że choć Rosie McNugget często rozkłada nogi, to tylko przed tym, przed kim sama chce.

Dziewczyna zauważyła policjanta i uśmiechnęła się nerwowo.

- Zastępca szeryfa - powiedziała przymilnie. - Jak to miło pana zobaczyć.

Taylor wycelował jej w głowę.

- Zaraz nie będzie ci tak miło, suko - wycedził. Jego palec powoli zwiększał nacisk na

spuście.

I nagle harleyowiec zaczął się zmieniać. Zastępca zauważył to kątem oka i w pierwszej

chwili wziął za grymas bólu. Ale już za moment zorientował się, że ozdobiona blond brodą

twarz wpatruje się w niego z wściekłością.

- Nie wolno tak mówić o mojej mamie! - ranny mężczyzna niemal wykrzyczał te słowa.

Jego głos brzmiał jak…

- Takie małe pytanie - rozległo się za plecami Taylora. Zastępca odwrócił się, wbrew logice

doskonale wiedząc, co zobaczy. Tak było w istocie. Mały Johny celował z wielkiego obrzyna

wprost w jego pierś. - Oglądałeś film “Omen”?

Głośny huk i nagły, potworny ból odebrały mu chęć do odpowiedzi.


Загрузка...