Jakub Ćwiek
Kłamca
2005
iMN
Aniołom, tym prawdziwym,
najbliższym… codziennym
PROLOG
ANIOŁ STRÓŻ
Chicago
Przypadkowe wersy na otwartej na chybił trafił stronie Pisma. Tak zwykł przemawiać Bóg.
Ale Boga już nie ma - skarcił się w myślach - a ja i tak nie mam wyboru.
Raz jeszcze pochylił głowę nad Księgą i przeczytał wylosowane słowa z Ewangelii:
- Wy macie diabła za ojca i chcecie spełniać pożądania waszego ojca. Od początku był on
zabójcą i w prawdzie nie wytrwał, bo prawdy w nim nie ma. Kiedy mówi kłamstwo, od siebie
mówi, bo jest kłamcą i ojcem kłamstwa.
Podniósł wzrok i dostrzegł w lusterku zdumione spojrzenie kierowcy.
- Proszę zatrzymać przy tamtej knajpce - polecił.
- Przy “Afrodycie”? - Taksiarz uśmiechnął się obleśnie. - Tam Biblia na niewiele się
przyda.
- Mam umówione spotkanie. - Pasażer usiłował powiedzieć to naturalnie, jednak drwiące
spojrzenie kierowcy sprawiło, że zaczerwienił się niczym mały chłopiec.
Umówione spotkanie z Kłamcą - dodał w myślach.
* * *
Taksówka zatrzymała się. Szczupły siwy czterdziestolatek o budzącej sympatię,
pucułowatej twarzy, podał kierowcy dziesięciodolarowy banknot. Po chwili wahania dołożył
jeszcze jeden i burknął ciche do widzenia. Wysiadł pospiesznie, czując na sobie pełne drwiny
spojrzenie taksówkarza.
Wyciągnął paczkę papierosów i przetrząsnął kieszenie w poszukiwaniu zapalniczki.
Zaciekawione miny mijających go przechodniów uzmysłowiły mu, że za bardzo rzuca się w
oczy. Schował więc papierosy i przetarł rękawem spocone czoło. Rozejrzał się dokładnie, po
czym ruszył w stronę wejścia.
Nigdy wcześniej nie był w takim lokalu. Tuż za drzwiami siedziało na stołkach dwóch
barczystych ochroniarzy, którzy nakazali mu zostawić płaszcz w szatni. Nie oponował, choć
twarz szatniarza poznaczona śladami rozlicznych wstydliwych chorób raczej nie wzbudzała
zaufania. Siląc się na naturalny uśmiech, wziął numerek i wszedł na główną salę.
W szerokim na całą ścianę lustrze nad barem dostrzegł swoje odbicie i stwierdził, że z całą
pewnością nie pasuje do tego migającego niezliczoną liczbą neonów wnętrza. Poczynając od
wystroju, a kończąc na kołyszących się na parkiecie parach, wszystko było jakieś…
wyzywające. Śliczna, skąpo ubrana dziewczyna mrugnęła do niego, przechodząc obok.
Obejrzał się za nią i zderzył z przechodzącym kelnerem. Przeprosił grzecznie, ale tamten zbył
go pogardliwym prychnięciem.
Mężczyzna uciekł więc z przejścia i oparty o ścianę próbował wypatrzyć tego, z którym
miał się spotkać. Nie dostał żadnych wskazówek w stylu goździka w klapie czy Biblii w lewej
kieszeni marynarki. Szukał kogoś niezwykłego. Po chwili uśmiechnął się i ruszył w najbardziej
zaciemniony róg sali.
- Przepraszam - zapytał niepewnie, podchodząc do stolika. - Czy mam przyjemność z
panem Lionelem Smithem?
Ten odłożył gazetę i uniósł głowę.
- Tak się nazywam - potwierdził. - Ale nie masz przyjemności. Spóźniłeś się.
- Przepraszam, ale…
Smith przyłożył palec do ust i wskazał miejsce naprzeciwko siebie. Mężczyzna usiadł.
Przez chwilę przyglądał się towarzyszowi. Nie tak go sobie wyobrażał. Oczekiwał… Sam nie
wiedział kogo, ale na pewno nie długowłosego blondyna, który wyglądał na ledwie dwadzieścia
pięć lat, a i to tylko z powodu dodającej powagi starannie przystrzyżonej brody. Ubrany w
dobrze skrojony czarny garnitur sprawiał wrażenie świetnie zapowiadającego się prawnika lub
maklera.
- No? - ponaglił go młody elegant.
Mężczyzna odchrząknął.
- Nazywam się Kwiryniusz - powiedział. - I jestem aniołem stróżem.
Twarz Smitha rozciągnęła się w uśmiechu.
- Wspaniale. A ja jestem schrystianizowanym nordyckim bogiem. - Sięgnął do stojącego na
stoliku kubeczka z wykałaczkami. - Skoro mamy za sobą te śmieszne oczywistości, może
przeszlibyśmy do rzeczy. Połowę twojego czasu pochłonęło spóźnienie.
Anioł nerwowo poskubał się po czubku nosa. Jeszcze mógł zrezygnować.
- Przychodzę - wydukał po chwili - bo potrzebuję pańskiej pomocy, panie Smith.
- Wystarczy Loki. - Wykałaczka powędrowała do ust i znalazła przytułek w prawym
kąciku. - I nie mów mi rzeczy, o których już wiem. Nikt z waszej uskrzydlonej gromadki nie
zadaje się ze mną, jeśli nie musi… Możesz odpuścić sobie również historię o dwóch twoich
poprzednich podopiecznych. Znam relacje z ich wypadków w najdrobniejszych szczegółach.
- Nie moja wina - żachnął się Kwiryniusz - że przydzielali mi samych ateistów. Bez wiary i
modlitwy mam związane ręce.
Loki wzruszył ramionami.
- Nie interesują mnie techniczno-teologiczne niuanse. Tak samo jak nie wnikam, gdzie teraz
kryje się twój aktualny klient. Nie moja sprawa. Krótko, czego chcesz i jak płacisz?
- Potrzebuję, byś nawrócił moją obecną podopieczną - odparł anioł. - A płacę tym.
Rozejrzał się niepewnie i sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki. Podał Lokiemu
niewielką, cienką kopertę. Ten zajrzał do środka i wyciągnął białe pióro. Przez chwilę gładził
je, sprawdzając autentyczność, po czym włożył z powrotem.
- Mało - zakomunikował.
Kwiryniusz zrobił zdziwioną minę.
- Jak to mało? To przecież anielskie pióro!
- Tak - odparł spokojnie Loki. - Anielskie jak cholera, ale tylko jedno. Z tego co wiem,
jesteś po drugim ostrzeżeniu i przy następnej porażce czekają cię chóry. A porażka to niemal
pewniak, jeśli ci nie pomogę, prawda? Dwa pióra albo zacznij już stroić harfę.
Anioł opuścił głowę zrezygnowany.
- Zgoda - bąknął w końcu.
Loki uśmiechnął się. Wstał.
- W takim razie jutro idę się rozejrzeć. Będę w kontakcie.
* * *
Susan pchnęła drzwi i pewnym krokiem weszła do redakcji. Jej mina nie wróżyła nic
dobrego. Minęła kilka boksów, po czym zatrzymała się przy zdecydowanie najbrudniejszym.
Na ściance wisiała tabliczka JACK RAYAN - AKTUALNOŚCI. Zastukała we framugę.
- Jack?
Mężczyzna przy lepiącym się od brudu biurku oderwał wzrok od monitora. Zmierzył
dziewczynę wzrokiem.
- Witaj Susan - powiedział, nie kryjąc rozbawienia. - Ślicznie wyglądasz. Nie wiedziałem,
że masz przebity pępek.
- Pieprz się - warknęła, zasłaniając odkryty brzuch torebką. Sięgnęła do niej i wydobyła
zrolowaną gazetę. - Dlaczego nic o tym nie wiem?
Rzuciła rulon na biurko. Jack nawet bez rozwijania rozpoznał najnowszy numer ich pisma.
MICHAEL LEVINSON NA WOLNOŚCI! - krzyczały litery na pół tabloidu.
- Jak to nie wiesz? - zapytał z niewinnym uśmiechem. - Przecież piszą o tym w gazecie.
Dziewczyną aż zatrzęsło.
- Nie rozumiesz, idioto? - wrzasnęła. - To przecież ja go wsadziłam. Ja i mój artykuł!
Stojący niedaleko czarnoskóry sprzątacz w pomarańczowym uniformie zbliżył się do nich,
nie przestając szurać mopem po podłodze. Nikt nie zwrócił na niego uwagi.
Jack wstał i wyciągnął przed siebie ręce, próbując uspokoić dziennikarkę.
- Nie powiedzieliśmy ci, bo wczoraj nie mogliśmy się do ciebie dodzwonić, a sprawa
wyszła niespodziewanie - wyjaśnił. - Wypuścili go ze względu na zły stan zdrowia. Ale jest pod
stałą obserwacją policji, więc nie masz się czym martwić.
Próbował położyć jej rękę na ramieniu. Odepchnęła go.
- Na przyszłość masz dzwonić aż do skutku - nakazała, po czym odwróciła się gwałtownie.
Zawirowała krótka plisowana spódniczka, ukazując więcej, niż Susan chciałaby pokazać.
Jack uśmiechnął się szeroko. Stał w progu boksu, dopóki dziewczyna nie zniknęła mu z
pola widzenia. Dopiero wtedy podszedł do biurka i zrzucił z niego zwiniętą w rulon gazetę
prosto do kosza. Usiadł.
Nim napisał akapit, czarnoskóry sprzątacz skończył już z podłogą i zabrał się za
opróżnianie koszy.
* * *
Pomiędzy gwar ulicy wśliznęły się cichutkie takty “Stairways to heaven”. Kwiryniusz
wydobył telefon i przyłożył do ucha.
- Słucham?
- Loki - odezwał się znajomy głos.
Anioł westchnął. Wątpliwości, jakie miał co do Kłamcy, nie zdążyły się jakoś rozwiać.
Wręcz przeciwnie, był coraz mniej zadowolony z wczorajszej decyzji.
- I co? - zapytał.
- Kim jest Michael Levinson?
- To… właściwie… - zaczął Kwiryniusz nie do końca pewien, co powinien powiedzieć.
Kłamca wszedł mu w zdanie.
- Ja ci wyjaśnię. A właściwie przeczytam, co piszą o nim we wczorajszej gazecie.
W słuchawce zaszeleściło.
- Michael Levinson, znany powszechnie jako “Szubienicznik”, ponownie na wolności. Były
nauczyciel biologii jednej z nowojorskich szkół, który do czerwca ubiegłego roku zgwałcił i
zamordował blisko dwadzieścia dziewcząt (dusząc je radiowym kablem), został zwolniony
wczoraj w godzinach przedpołudniowych ze względu na zły stan zdrowia. Levinson cały czas
pozostaje pod nadzorem policji… Czytać dalej? Czy może kojarzysz już gościa?
Kwiryniusz przejechał ręką po spoconym czole. A coś mu mówiło, że powinien dziś
posiedzieć przy podopiecznej.
- Kojarzę - wycedził.
- Tylko cię ostrzegam na wypadek, jakbyś nie czytał prasy - kontynuował Loki. - Niewiele
mnie obchodzi, dlaczego nie zajmujesz się swoją podopieczną i co w takiej sytuacji da ci jej
wiara, ale wiedz jedno, jak przyjdzie co do czego, nie będę jej ratował. Nie widzę żadnego
interesu w tym, by zajmować się jeszcze Levinsonem. To twoja sprawa. Ty jesteś stróżem.
Jasne?
Kwiryniusz chciał odpowiedzieć, ale Kłamca już się rozłączył.
Anioł niepewnie popatrzył wokół siebie, po czym zamachał na przejeżdżającą taksówkę.
* * *
Loki rozłączył się i wsadził telefon do kieszeni. Wciąż miał na sobie pomarańczowy
uniform sprzątacza, ale wrócił już do swej twarzy. Z nią czuł się najlepiej.
Podszedł do najbliższej ławki i usiadł wygodnie. Musiał pomyśleć.
Wciąż jeszcze nie wiedział, jak zabrać się do zadania. A nawet gdyby na coś wpadł, to
przez wyjątkowy antytalent Kwiryniusza i tak jego wysiłki mogłyby pójść na marne. Wystarczy
tylko, że ten cały Levinson postanowi się zemścić.
Mimo to Loki naprawdę nie miał chęci na wykonywanie pracy stróża. Zresztą, gdyby
dowiedział się o tym ktoś z góry… A zdecydowanie wolał tego uniknąć.
Jakiś mężczyzna wszedł do pobliskiej budki telefonicznej. Loki przyjrzał mu się uważnie
pewien, że skądś zna tę pobrużdżoną twarz. Zerknął na leżącą obok gazetę, gdzie widniało
zdjęcie Levinsona.
- O wilku mowa - burknął i ponownie wyciągnął z kieszeni telefon. Zanim usłyszał głos
anioła, miał już w głowie cały plan.
* * *
Było dobrze po dwudziestej drugiej, gdy Susan stwierdziła, że czas iść do domu. Dopiero
gdy oderwała oczy od ekranu monitora, uświadomiła sobie, jak bardzo jest zmęczona.
Odchyliła się do tyłu i przeciągnęła. Naprawdę potrzebowała snu.
Pozbierała wszystkie papiery, wyciągnęła dyskietkę ze stacji, wstała i…
I wtedy właśnie dostrzegła kopertę. Wisiała na ściance boksu naprzeciwko. Była cała
czerwona i miała namalowane oczy, które spoglądały wprost na Susan.
Dziennikarka rozejrzała się niepewnie, ale nie dostrzegła nikogo. Ostrożnie sięgnęła po
kopertę.
W środku był artykuł o Levinsonie. Na zdjęciu przedstawiającym skutego mężczyznę o
atletycznej budowie, którego dwóch funkcjonariuszy wyprowadzało z budynku szkoły, ktoś
czarnym flamastrem dopisał: WITAJ.
Cofnęła się powoli do swojego boksu, po czym gwałtownie złapała za słuchawkę i
wystukała numer ochrony budynku. Przeczekała kilka sygnałów. Nikt nie odbierał.
Chwyciła przycisk do papieru w kształcie Złotego Globu. Mocno zaciskając na nim palce,
pognała ku wyjściu.
Zjechała na dół i zastukała do drzwi pokoju ochrony. Żadnego odzewu. Nacisnęła klamkę,
ale drzwi były zamknięte.
Jarzeniówki nad jej głową zamigotały i zgasły. Wrzasnęła. Światło znów zamigotało, by za
chwilę rozbłysnąć bladą poświatą. Susan kolejny raz rozejrzała się nerwowo i wyrzucając Glob
na posadzkę, ruszyła biegiem w stronę wyjścia.
Kiedy znikła za zakrętem korytarza, drzwi pokoju ochrony powoli się otworzyły. Wyszedł
zza nich uśmiechnięty Loki. Jego twarz powoli zaczęła się zmieniać.
* * *
Michael Levinson czekał. Tego akurat nauczył się w więzieniu całkiem nieźle. Cały ten
czas był dla niego czekaniem. Na tę właśnie chwilę. Cofnął się, by całkowicie zniknąć w cieniu
zaułka.
Z miejsca, w którym stał, doskonale widać było wnętrze boksu Susan umiejscowionego
przy oknie. Nigdy nie zasłaniała żaluzji. Widział więc, jak się zbiera, jak wraca pospiesznie, by
porwać coś z biurka, jak w końcu wybiega.
- Już za chwilę przestaniesz się tak spieszyć, maleńka - szepnął, nie kryjąc zadowolenia. -
Spędzimy ze sobą dużo czasu. Bardzo dużo.
- Przepraszam - usłyszał naraz za plecami.
Odwrócił się błyskawicznie i dostrzegł mężczyznę w prochowcu. Mógł mieć nie więcej jak
czterdzieści lat. W ustach trzymał wykałaczkę.
- Musimy poważnie porozmawiać - powiedział nieznajomy.
* * *
Susan zmusiła się, aby zwolnić, choć nadal nie przestawała wypatrywać jakiejś taksówki.
Głos rozsądku powoli przebijał warstwę paniki. To pewnie któryś z chłopaków - myślała. - Nie
pierwszy raz próbują mnie przestraszyć. Przecież policja nie spuszcza drania z oczu. I musi być
poważnie chory, skoro go zwolnili. Zwykły nauczyciel nie ma przecież takich znajomości, by się
w ten sposób wywinąć.
Nieco uspokojona skręciła w niewielką uliczkę wiodącą do domu i przystanęła. Zazwyczaj
nie bała się tędy przechodzić, nawet późno w nocy, ale ostatnio jacyś smarkacze wytłukli
większość lamp. Dwie cudem ocalałe dawały akurat tyle światła, by obudzić groteskowe cienie
na ścianach starych kamienic. Czuła, że powinna zawrócić. Wstąpi do najbliższej knajpki, tam
spokojnie wyjmie komórkę i zadzwoni na policję. Co tam, najwyżej się wygłupi…
Z drugiej jednak strony, jeśli przejdzie jeszcze kilka metrów, zobaczy już swoje okna.
Raptem chwilka i będzie bezpieczna. Poprawiła torebkę i szybkim krokiem ruszyła w głąb
uliczki. Przyspieszyła, mijając ciemną bramę. W środku coś zaszeleściło, ale się nie obejrzała.
To na pewno szczur. - Zacisnęła zęby tak mocno, że rozbolała ją szczęka. - Pełno ich pałęta się
w tej okoli…
Ktoś wypadł spomiędzy śmietników, strącając pokrywę, która uderzyła o asfalt z głośnym
brzękiem. Susan z trudem stłumiła wrzask.
Mężczyzna, z całą pewnością pijany, posłał jej zdumione spojrzenie, po czym schylił się,
by podnieść blaszaną klapę.
- Cii - wybełkotał. - Bez hałasu, maleńka, ludzie śpią.
Odruchowo skinęła głową, nie kryjąc ulgi. Szybkim krokiem doszła do drzwi swojej
kamienicy, włożyła klucz do zamka i przekręciła.
Weszła w pogrążony w mroku, jednak znajomy korytarz. Ale gdy nacisnęła włącznik
światła, nic się nie stało. Nacisnęła jeszcze raz. I jeszcze.
- Nie stukaj tak, nie stukaj. Wysiadł prąd, dziecino.
Dziennikarka westchnęła z ulgą, unosząc głowę. Wprawdzie nic nie widziała, jednak
trudno byłoby nie poznać ochrypłego głosu starej dozorczyni. Dobiegał z wysokiego parteru.
- Ma pani jakąś latarkę?
- A myślisz, dziecino, że stałabym tak teraz po ciemku, gdybym miała? Baterie szlag trafił
wieki temu, a nie każdego stać na te akumulatory.
Umilkła.
Susan wymacała poręcz i ruszyła w górę schodów. Przynajmniej była już w domu. Cóż
mogło jej teraz zagrozić?
- Jak chcesz, dziecino, mogę ci dać parę świeczek - powiedziała po dłuższym namyśle
dozorczyni.
- Może jedną na drogę. W domu pewnie znajdę jakąś latarkę.
Susan zaczekała chwilę, aż staruszka odpali trzymaną w fartuchu świecę i podziękowała,
obiecując, że odkupi.
- Jak nie zapomnisz - odparła dozorczyni z rozbawieniem. - Wy, młodzi, zawsze macie
tysiące spraw na głowie. Ale nieważne, jak widzisz, radzę sobie i bez światła. Zawsze miałam
kocie oczy.
Dziennikarka raz jeszcze podziękowała i ruszyła w górę, chroniąc dłonią nikły płomień.
* * *
Weszła do mieszkania i zamknęła za sobą drzwi. Odruchowo sięgnęła do włącznika, ale
przypomniała sobie, że to nic nie da.
Namacała szafkę z narzędziami i wydobyła z niej sporych rozmiarów latarkę. Sprawdziła,
czy działa, i dopiero wtedy zdmuchnęła świecę. Uzbrojona w wąski snop białego światła
przeszła do pokoju.
W ciemności jej mieszkanie wcale nie wydawało się przyjazne. Wręcz przeciwnie. Liczne
meble - jak wtedy, gdy Susan była małą dziewczynką - stały się norami i kryjówkami
najpaskudniejszych stworów. Tego dnia, rzecz jasna, wszystkie miały jedną twarz. I wszystkie
nuciły “I got you, babe”, zupełnie jak Levinson tamtego dnia podczas ogłaszania wyroku.
Pociągnęła nosem. Miała wrażenie, że teraz nawet pachniało inaczej. Znała skądś tę woń…
Właśnie wtedy dostrzegła leżącą na stole paczkę. Poczuła nagłe ukłucie strachu, zaraz
opamiętała się jednak. Do paczki przyklejona była karteczka z krótką notką od dozorczyni.
Stara kobieta, dzięki układom z listonoszami, dość często odbierała za lokatorów przesyłki
polecone, by potem zostawiać je u nich w mieszkaniach. Z wyjątkiem jednego gbura z
pierwszego piętra, wszyscy byli jej za to wdzięczni i nikt się nie skarżył. Dozorczyni musiała
po prostu zapomnieć jej o tym powiedzieć.
Odebrałam o 18:30 - było napisane na karteczce. - Powiedział, że bez opłat.
Susan usiadła z paczką i trzymając w prawej ręce latarkę, lewą rozerwała papier. W środku
znajdowała się prosta drewniana ramka z modlitwą do anioła stróża.
Nakierowała światło na starannie wykaligrafowane litery i przeczytała:
- Aniele boży, stróżu mój, ty zawsze przy mnie stój, rano, we dnie, wieczór, w nocy, bądź
mi zawsze ku pomocy…
Przerwała i raz jeszcze pociągnęła nosem. Dziwny zapach jeszcze się nasilił. Gdzieś w jej
głowie cicho popiskiwał alarm, że powinna go skojarzyć, że…
I w tym momencie przypomniała sobie.
Jej ciało przeszył dreszcz. Nie była w stanie się poruszyć. Zacisnęła palce na ramce.
Drzewo sandałowe - dokładnie tak pachniał Levinson na rozprawie. A teraz ta woń
wypełniała jej mieszkanie…
Wzięła głęboki oddech, starając się wmówić sobie samej, że istnieją przecież złudzenia
zapachowe. Gdzieś o tym czytała.
Znowu skupiła wzrok na tabliczce. Czy na pewno przyniosła ją dozorczyni? Czy na
krótkiej notce rzeczywiście było jej pismo?
Wyczuła za plecami jakiś ruch, odwróciła się gwałtownie, ale nikogo nie dostrzegła.
Mocniej chwyciła latarkę, a lewą ręką próbowała na oślep odłożyć ramkę na stół.
Wtedy ktoś z ciemności chwycił ją za nadgarstek. Wrzasnęła i odwinęła się, by uderzyć
latarką. Napastnik przechwycił cios.
- Mam cię, dziecinko - wychrypiał.
W snopie światła na moment pojawiła się twarz. Ta twarz! Wykrzywiony w paskudnym
uśmiechu pysk Levinsona. Wrzasnęła ponownie, próbując się wyrwać, ale doskonale wiedziała,
że nie ma szans. Była zbyt słaba, by poradzić sobie samej, a szanse, że ktoś zareaguje na jej
krzyki, równały się zeru…
Jednak nagle eksplodował błysk - tak mocny, że czuła jak wypala jej oczy. Zacisnęła
powieki z całej siły.
I znów krzyk, ale nie jej. Męski, obcy. Nie był to wrzask przerażenia jak Susan, tylko bólu,
potwornego i nieustającego bólu. Tak mogli krzyczeć potępieńcy. Pokój wypełnił się zapachem
kwiatów i owoców. Wonią cudnego ogrodu podobną do tej, którą pamiętała z dzieciństwa…
tylko jeszcze piękniejszą…
A potem światło zgasło.
Susan siedziała jeszcze przez chwilę z zamkniętymi oczyma, a gdy je otworzyła, była sama.
Nie czuła już tego pięknego zapachu, ale nie czuła też drzewa sandałowego.
Przez krótką chwilę zaczęła nawet wierzyć, że doznała tylko jakiejś niezwykłej
halucynacji… i wtedy właśnie dostrzegła wypalony na stoliku ślad ręki. Tuż obok leżał kabel,
taki sam jak ten, którym Levinson dusił swe ofiary. A na małej ramce z modlitwą do anioła
stróża zobaczyła ogromne, śnieżnobiałe pióro.
* * *
- Co z nią? - zapytał Kwiryniusz z troską w głosie. Stał teraz na tyłach domu koło śmietnika
i do pojawienia się Lokiego zerkał na przemian to na okna mieszkania Susan, to znów na drzwi
wyjściowe budynku.
Kłamca wzruszył ramionami i wyciągnął z kieszeni paczkę wykałaczek. Jedną z nich
włożył do ust.
- Zemdlała - odparł. - Ale myślę, że gdy się obudzi, jest twoja. Aha, to iluzyjne pióro
zniknie za kilka dni, ślad na stoliku też, więc postaraj się, by miała jakieś głębsze podstawy do
wiary. A ślad najlepiej po prostu wypal przy okazji. Niech ma pamiątkę.
- Cały czas zastanawiam się, czy nie przesadziliśmy - westchnął anioł stróż. - Nam nie
wolno pokazywać się podopiecznym w pełnej chwale, a już zwłaszcza by nakłaniać ich w ten
sposób do wiary.
Loki wzruszył ramionami.
- To nie była twoja chwała, tylko moje sztuczki. Wątpię, by twoja moc była równie
potężna. A teraz płać. Coś mi się należy za przywdziewanie tej ohydnej gęby Levinsona. Ta
dozorczyni i pijak to też nie była przyjemność. Przy każdym z tej trójki nawet pachnieć
musiałem inaczej. Takie szczegóły cholernie męczą.
- Napracowałeś się tej nocy - przyznał Kwiryniusz. - I myślę, że…
- Płać!
Anioł wręczył Kłamcy kopertę.
- Miło się współpracowało - powiedział.
Loki wypluł wykałaczkę i pokiwał głową.
- No, tak się podobno mówi… tyle, że zwykle w filmach.
Uścisnął dłoń anioła i powoli ruszył przed siebie. Jednak nie uszedł nawet pięciu kroków,
gdy poczuł, że jest obserwowany. Odwrócił się. Anioła nie było. Pewnie stał się już
niewidzialny.
Kłamca uniósł głowę.
- Witaj, Gabrielu - powiedział do siedzącej na ozdobnym gzymsie postaci.
Archanioł uśmiechnął się i odgarnął włosy z czoła.
- Oj, Loki, Loki - westchnął. - I co ja mam z tobą zrobić?
Kłamca uśmiechnął się szelmowsko.
W budynku, kilka pięter wyżej, pewna kobieta ocknęła się i po raz pierwszy od wielu lat jej
usta zaczęły szeptać modlitwę.
JAK BYŁO NA POCZĄTKU…
MŁOT, WĄŻ I SKAŁA
Gdzieś
Poza czasem
Wyłoniła się z mgły. Jej koń z majestatem godnym królewskiego rumaka przestąpił szarą
granicę światów i wkroczył na szeroką drogę. Rosnący po obu stronach traktu gęsty las
przywitał przybyłą cichym westchnieniem i błyskiem kropel na liściach skąpanych w
księżycowej poświacie. Uśmiechnęła się. Nareszcie w domu…
Z białej chmury wyjechali kolejni jeźdźcy. Po czterech, ze zwieszonymi głowami, jakby
pogrążeni w płytkiej drzemce. W przeciwieństwie do swej dumnej, odzianej w świetlistą zbroję
i skrzydlaty hełm przewodniczki nie prezentowali się imponująco. Na ich powyginanych
zbrojach dawno już przekwitły rdzawe kwiaty wzrastające zwykle tam, gdzie pancerz okazuje
się zbyt słaby. Popękane puklerze pełne były zamocowanych w pośpiechu klamer, a miecze i
topory szczerb. Niektórzy z jeźdźców nie mieli twarzy, tylko mięsiste papki, z których
wyzierały opuchnięte, przekrwione oczy, bądź też niemal nagie czaszki ze strzępami skóry i
poszarpanymi mięśniami. Byli wśród nich i tacy, którym miecz lub topór odrąbał żuchwę, i
teraz pozbawione oparcia języki zwisały niczym u zmęczonych biegiem psów.
Wbrew wszystkiemu jednak wojownicy żyli. Jakimś cudem zrosły się rozłupane niegdyś
głowy, a jedyną pamiątką po śmiertelnych ciosach były wgłębienia ciągnące się od czoła po
kark. Na powrót wepchnęli w oczodoły wyłupione oczy i teraz spoglądały na świat z niemal
identyczną jak niegdyś ostrością, a zasklepione tętnice poderżniętych gardeł na nowo tłoczyły
krew. Bez cienia wątpliwości dano im drugą szansę.
Po dłuższej chwili, podczas której dało się słyszeć jedynie miarowy stukot kopyt na ubitym
trakcie, ostatnia z blisko dwudziestu czwórek wjechała na drogę. Ci wojownicy wyglądali na
bardziej wyczerpanych niż kompani, ale to dlatego tylko, że krew wokół ich jeszcze nie tak
dawno śmiertelnych ran wciąż mieniła się szkarłatem i nie przestała tworzyć swych wąskich,
zakrzepłych ścieżek. Ich oczy, wciąż pełne zdumienia, bezwiednie wpatrywały się w plecy
jadących przed nimi, jakby w nich szukając odpowiedzi na rodzące się pytania: w jaki sposób?
dlaczego ja? czy tak będzie wyglądać wieczność?
Zdążyli ujechać kilka kroków, gdy od drzew po obu stronach drogi oderwały się cztery
skrzydlate postaci odziane w barwy lasu. Jedna z tych istot uniosła do góry zaciśniętą pięść.
Lewą ręką wyciągnęła z przymocowanego do nogawki pokrowca długi nóż o czarnym,
matowym ostrzu. Poczekała, aż pozostałe zrobią to samo i chwyciwszy ostrze w zęby, wolną na
chwilę dłonią wykonała kilka gestów. Towarzysze potwierdzili skinieniami głowy. Cały czas
wzniesiona prawa pięść opadła gwałtownie.
Księżyc skrył się za chmurami. Nikt nie dostrzegł, jak sfrunęli kilka stóp nad ziemię i
łapiąc mocny powietrzny prąd, pognali za kolumną. Wyhamowali w ostatniej chwili, by nie
zdradzić się nienaturalnym powiewem, po czym wzlecieli ponownie dzięki delikatnemu drganiu
skrzydeł, tym razem jedynie na wysokość siodeł.
Pięść dowódcy ponownie powędrowała w górę i zaraz opadła. Nim ofiary zdążyły się
odwrócić, skrzydlaci siedzieli już na koniach tuż za jeźdźcami.
Doskonałe wyszkolenie latających wojowników dało o sobie znać. Skrzydła błyskawicznie
zawinęły się, otaczając wrogów i krępując im ruchy. Lewe dłonie powędrowały na ich usta,
tłumiąc rodzący się krzyk, a prawe, uzbrojone w noże, gładko rozpłatały gardła. Zanim krew
wskrzeszeńców zdążyła dotknąć ziemi, napastnicy, opanowawszy konie, skręcali już w las, by
moment później zniknąć w gęstwinach.
Chwilę potem od drzew oderwali się kolejni skrzydlaci.
* * *
Koń jadącej na czele Walkirii nie był zwykłym zwierzęciem. Rzadko który rumak jest w
stanie szybować pod niebem i mienić się przy tym niezwykłym blaskiem niczym spadająca
gwiazda. I pomimo że zdolność ta zamierała, gdy tak jak w tej chwili wkraczał na mityczne
ziemie, zawsze pozostawała w nim odrobina magii. Objawiała się przede wszystkim niezwykle
wyczulonymi zmysłami i ogromnym zapałem do walki.
Gdy pierwszy oddział skrzydlatych postaci runął z nieba, rumak Walkirii przystanął na
moment. Jego pani, zmęczona łowami, zlekceważyła jednak ostrzeżenie. Uderzyła piętami w
boki konia i wplótłszy palce w grzywę, wyszeptała zaklęcie. Wierzchowiec ruszył zgodnie z jej
wolą. Parę kroków dalej stanął jednak ponownie. Zastrzygł uszami i parsknął.
Tym razem wojowniczka zareagowała. Odwróciła się, by spojrzeć na swój oddział, sięgnęła
do pasa po róg i uniósłszy go do ust, zadęła krótko.
Wskrzeszeńcy unieśli głowy.
- Przekażcie tylnej straży, by byli ostrożni - zawołała Walkiria.
Kilka głów odwróciło się.
Przez chwilę słychać było szepty i pełne zdumienia okrzyki.
- Pani! - zabrzmiał pierwszy skierowany do niej. - Nie ma tyl…
Rzucony z głębi lasu nóż ze świstem przeszył powietrze i zagłębiając się w gardle, stłumił
resztę meldunku. Drzewa zaszumiały, jakby tysiące ptaków wzbiło się nagle do lotu, a księżyc
w jednej chwili zniknął zasłonięty chmarą unoszących się nad drogą istot. Spomiędzy konarów
wyleciały dziesiątki strzał.
Walkiria spięła konia i jednocześnie znów sięgnęła po róg. Gnała przed siebie, dmąc ile sił
w płucach, nawet nie zauważając grotów, które odbijały się od otaczającej ją niewidzialnej aury.
Jednak na wzywanie odsieczy było już za późno. Dźwięk rogu bogini mieszał się z
wrzaskami tracących swą drugą szansę wskrzeszeńców, z głośnym szumem dziesiątek par
skrzydeł i z hukiem, jaki wypełniał jej głowę.
Tuż przed nią pojawiła się nagle ściana ognia. Szkolony do podobnych sztuczek rumak
nawet nie zwolnił, przeskoczył przez płomienie i gnał dalej przed siebie, wciąż nabierając
prędkości.
Odgłosy walki cichły powoli, gdy Walkiria dotarła do zakrętu. Przed sobą widziała wielkie
jezioro, a że siedząc w siodle znajdowała się nad linią tataraków, mogła dostrzec płonące
daleko na przeciwnym brzegu lasy, spomiędzy których wyłaniała się oblegana teraz ze
wszystkich stron Walhalla.
To po to mnie wezwali - pomyślała, a jej ciałem wstrząsnął dreszcz. - To Ragnarok.
W tej samej niemal chwili koń zbyt ostro wszedł w zakręt. Szarpnęła go za grzywę, ale
było już za późno. Zachwiała się i z impetem runęła na ziemię. Na szczęście trafiła na
rozmiękczoną wodą skarpę, przez co upadek nie był szczególnie bolesny. Wojowniczka
potoczyła się do wody.
Przez chwilę leżała w bezruchu, nasłuchując, czy nie najeżdża pościg, po czym z wysiłkiem
podniosła się na kolana. Na ścieżce dostrzegła jakiś błyszczący przedmiot, w którym, gdy
odgarnęła z czoła włosy i przyjrzała się uważniej, rozpoznała swój hełm.
Nie poszła po niego, tak jak i nie wstała, by zobaczyć, jak radzą sobie jej wojownicy
(Pewnie już sobie nie radzą - pomyślała). Zamiast tego wydobyła sztylet, by poprzecinać paski
zbroi. Zdjęła z siebie wszystko i naga zagłębiła się w tataraki. Nie ufała już ścieżkom ani
drogom, a skrzydlaci przecież nie popłyną. Dotrze do Walhalli, tam umrze. Nigdzie indziej.
Obok niej drgnęła nagle mała łodyżka, a chwilę później w tym samym miejscu wynurzyła
się ociekająca wodą głowa. W zębach trzymała nóż.
* * *
Cherubin Nathaniel zeskoczył z konia i odpowiadając niedbałym gestem na saluty
wartowników, ruszył w głąb obozu. Szedł pewnym krokiem z niewielkim tobołkiem w garści,
mijając brudne, obszarpane namioty przepełnione rannymi. Leżeli cicho na połamanych
pryczach otuleni we własne skrzydła uwalane w błocie i krwi. Zażywali spokojnego snu po
ciężkiej, wyczerpującej walce.
Ci, którzy mieli więcej szczęścia, chronili swoje zabandażowane głowy czy ręce i oddawali
się ćwiczeniom, by następnym razem nie ulec wcześniej niż inni. Nathaniel podziwiał ich
zawziętość. Szczęk mieczy milkł tylko na chwilę potrzebną, by oddać hołd mijającemu ich
oficerowi, po czym znowu przybierał na sile wzbogacony świstem nierównych oddechów.
Rumor, jaki rozległ się przy wartowni, świadczył wyraźnie, że reszta oddziału Nathaniela
dotarła już do obozu. Cherubin uśmiechnął się. Nie ma to jak dobre wrażenie - pomyślał,
skręcając w prawo, w szeroką dróżkę między namiotem narad a jadalnią oficerów. Przed nim
wznosił się już namiot wodza.
Nathaniel stanął przed wejściem i przywoławszy strażnika, wyrecytował formułę wejścia
zawierającą dyskretnie zawoalowane hasło i status odbytej misji. Wartownik zniknął na chwilę
we wnętrzu namiotu, po czym pojawił się ponownie, wpuszczając oficera do środka. Cherubin
poprawił pancerz i wszedł.
Wnętrze namiotu było surowe jak wojna i tak jak ona pozbawione wygód. Na lewo stał
pusty stojak na zbroje, a tuż obok wojskowa prycza. Wyglądała jak robiona na miarę dla
olbrzyma. Obok niej na stołku ktoś pozostawił w nieładzie gliniane naczynia z resztkami
posiłku.
W centrum znajdował się stół otoczony tuzinem nieociosanych pieńków, a po lewej na
podwyższonej ławie rozłożona była wielka makieta pola bitwy. Nad nią właśnie pochylał się
wódz.
Stał tyłem do wejścia, a trzy pary jego gigantycznych skrzydeł poruszały się delikatnie
jakby muskane wiatrem. Pomiędzy nimi wisiał zamocowany wzdłuż kręgosłupa potężny miecz.
Oficer odchrząknął.
- Melduje się cherubin Nathaniel, archaniele - wyrecytował. - Z pierwszego…
Wódz wzniósł rękę, zmuszając go do zamilknięcia.
- Wiem, kim jesteś - odparł. Wziął z makiety niewielką figurkę i przestawił ją odrobinę
dalej. - Gdyby było inaczej, nie wszedłbyś tu.
Cherubin zdusił w sobie przekleństwo. Jego dobre samopoczucie odpłynęło w jednej
chwili, nadal miał jednak do zdania raport. Całkiem dobry raport. Godny pochwały. Może nie
wszystko jeszcze stracone…
- Archaniele Michale! Oto głowa Walkirii. - Z dumą rozwinął tobołek i pokazał jego
zawartość. - Pragnę zameldować, że misja została wykonana. Przy minimalnych stratach…
- Co?!
Wódz odwrócił się tak gwałtownie, że przewrócił skrzydłami makietę. Ława runęła z
hukiem, niewielkie figurki rozsypały się po klepisku, wbijając swe maleńkie mieczyki w
ziemię, a miniaturowa Walhalla pękła na dwoje.
Do środka wpadli dwaj wartownicy, ale widząc, że dowódca nie jest zagrożony, wycofali
się pospiesznie. Archanioł ruszył powoli w stronę cherubina, a jego pięści na przemian
zaciskały się i rozluźniały.
- Chcesz mi powiedzieć, że mamy straty?!
Nathaniel bezwiednie zrobił krok do tyłu.
- Doprawdy minimalne, panie, my… - Zamilkł, nie mogąc dodać już ani słowa.
Michał zatrzymał się krok od niego. Jego poznaczona bliznami twarz wyrażała teraz
niczym niehamowaną wściekłość. Wytatuowany wokół lewego oka płomień zaczął mienić się
czerwienią i żółcią, a zaciśnięte zęby ze świstem przepuszczały powietrze.
- Dostałeś dwie setki doborowych wojowników - wycedził - i cudowne miejsce na
zasadzkę. Przeciwnik nieomal żaden, A TY MI MÓWISZ O STRATACH?!
Nathaniel zrobił maleńki kroczek do tyłu i z przerażeniem odkrył, że oto właśnie dotarł do
ścianki namiotu. Wbił skrzydła w płótno.
- Oni mieli tę broń, panie - spróbował obrony raz jeszcze, prawie szeptem. - Tę, która…
Archanioł wziął głęboki oddech, po czym cofnął się o krok. Stał przez chwilę w milczeniu,
jakby coś rozważając.
- Zostaniesz odprowadzony pod strażą do swojego namiotu - powiedział wreszcie już
niemal spokojnym głosem. - Nie wolno ci go opuścić do czasu, gdy postanowię, co z tobą
zrobić. Zgłoś się do wartowników i powiedz im, co rozkazałem. A teraz zabierz sobie ten wraży
czerep i precz!
Pętak - myślał, patrząc na wychodzącego cherubina. - Otaczają mnie tchórze i pętaki. Ileż
to odpraw poświęcił, by zdyskredytować mit o owej zabójczej broni, ową plotkę, która
nieopatrznie wyrwała się z ust strażników olbrzyma Aegira i rozlazła po jego armii niczym
szarańcza po polach Egiptu. Przeklęci! Jednym zdaniem zrobili więcej, niż wszystkie Alfy,
Karły i Walkirie swymi mieczami czy toporami.
Przez chwilę przyglądał się leżącym na ziemi figurkom, po czym podniósł jedną z nich.
Był to dobrze zbudowany wojownik o kruczoczarnej brodzie i opasce na oku. Na jego zbroi
widniał emblemat wielkiego drzewa ze zwisającą z gałęzi szubienicą.
- Nie przejmuj się, Odynie - wyszeptał archanioł Michał, uśmiechając się krzywo. Płomień
na jego twarzy znów rozgorzał. - To nie opóźni naszego spotkania.
* * *
Niemal w tym samym momencie, gdy Michał przemówił do trzymanej w dłoni figurki,
siedzącego na tronie Odyna przeszył dreszcz.
Chwilę później zatrzęsło się wszystko.
Kufle z czaszek zagrzechotały na stołach, a z glinianych mis powypadały piszczelowe
łyżki. Ogołocone z broni stojaki runęły na rozciągnięte na podłodze zwierzęce skóry.
Stojący na środku sali bóg piorunów Thor położył na ziemi swój młot i stanąwszy w
rozkroku, rozłożył ręce. Nawet on nie bez trudu utrzymał równowagę.
Wstrząsy ustały równie szybko, jak się rozpoczęły. Znów słychać było tylko dobiegające
zza murów odgłosy bitwy, anielskie ryki tryumfu, gdy padały kolejne fortyfikacje, no i
oczywiście równomierne uderzenia tarana we wrota Walhalli.
Bóg piorunów ponownie sięgnął po młot, podrzucił go, złapał lewą ręką i zakręcił młynka
nad głową. Odyn skrzywił się z niesmakiem.
- Mogę wiedzieć, czemu ci tak wesoło, synu?
Thor wzruszył potężnymi ramionami.
- Trudno powiedzieć - odparł. - To chyba przez te wstrząsy. Przypomniały mi o starych
czasach. Przez to wszystko niemal zapomniałem, że on tam jeszcze siedzi.
Odyn spojrzał na wiszące pod sufitem jezioro, dar morskiego olbrzyma Aegira. Tego
samego, który wymyślił, że ze skrzydlatymi można się układać. Biedny głupiec!
- Za to ja cały czas pamiętam o Kłamcy - rzucił smutno władca Walhalli. - I czasem mam
ochotę zejść tam i zakończyć jego podły żywot.
Pan grzmotów spojrzał na niego z wyrzutem.
- Nie możesz! On przecież…
- …ma być przyczynkiem końca, wiem - ojciec wszedł mu w zdanie. - Tyle tylko, że oto
właśnie nadszedł koniec, nie widzisz?!
Zza drzwi od strony komnat wyłoniła się głowa karła. Thor machnął ręką.
- Nie przeszkadzaj nam teraz, Gloinie.
Pokurcz posłusznie zniknął za drzwiami. Bóg przełożył młot za głowę i oparł na
ramionach.
- Wiesz, że jest sposób, prawda? - zapytał. - Pamiętasz o sekretnych drzwiach w twej
komnacie i…
- Zamilcz! - niemal wrzasnął Odyn.
Bóg burzy westchnął.
- Więc o to chodzi - stwierdził. - Do niedawna myślałem, że masz plan, potem, że w
rozpaczy zapomniałeś. Ale ty pamiętasz. Tylko, ojcze… stchórzyłeś!
- Kazałem ci zamilknąć!
- Bo cóż mi zrobisz? - szydził dalej Thor. - Nie masz odwagi, by zrobić to, czego nikt z nas,
ani ja, ani ta pochowana po komnatach hołota, zrobić nie możemy. Nie masz odwagi, by
uratować Walhallę.
Odyn poderwał się i złapał stojącą obok tronu włócznię. Jego syn ani drgnął, tylko kilka
maleńkich niebieskich błyskawic prześliznęło mu się po zbroi, a spoczywający na ramionach
młot zamruczał cichutko. Zabrzmiało to jak odległy grzmot. Władca Asów usiadł i zakrył twarz.
- Nie wiesz, jak to jest - odezwał się cicho. - Gdy ostatni raz oddałem się Drzewu… To było
coś potwornego. Ale wtedy wiedziałem, że mam szansę na powrót. A teraz… Ja nie wrócę.
Trudno to pojąć komuś, nad kim do tej pory wisiał tylko odległy Ragnarok.
Thor podszedł do tronu. Przez chwilę patrzył na Odyna z góry, po czym przyklęknął.
Złożył młot pod stopy ojca i oddał mu pokłon.
- Wybacz mą zuchwałość - wyszeptał. - Oczywiście zrobisz jak uważasz. Tyle tylko, że
Drzewo to nasza jedyna szansa, a jeśli… jeśli…
Brama zatrzeszczała, posypały się pierwsze drzazgi.
Odyn powoli podniósł się z tronu i zdjął hełm. Pusty oczodół, do tej pory ukryty za
metalową przesłoną, nadał jego pooranej bliznami twarzy nowy, bardziej przerażający wyraz.
Wyraz kogoś, kto nie ma już nic do stracenia.
- Potrzebuję kilku chwil przygotowań. Musisz mi dać czas, Thorze - powiedział, podając
hełm synowi. Ten przyjął go i od razu założył, nie bacząc na ograniczającą widzenie przesłonę.
- Ile tylko zdołam - odparł bóg piorunów. Wstał i otrzepał kolana. Podniósł młot. - Cały
czas naszego świata. Cały mój czas.
* * *
Poły namiotu wodza uniosły się i do środka wkroczył kolejny oficer, ostatni spośród
wezwanych. Zasalutował archaniołowi i skinął siedzącym przy stole towarzyszom. Stojących
za wodzem dwóch mrocznych, sześcioskrzydłych postaci odzianych w czarne togi wolał nie
dostrzegać, zresztą zgodnie z przyjętym zwyczajem.
Udał też, że nie zauważa przewróconej makiety, choć jakieś wewnętrzne przekonanie
kazało mu dotąd myśleć, że skutki trzęsienia ziemi ominą ten namiot. W jego głowie powstała
nagle niepokojąca myśl, że skoro mylił się w tej kwestii…
- Usiądź tutaj, Mazariaszu - polecił archanioł, ustępując mu miejsca.
Oficer posłusznie usiadł przy stole, czując się wyróżniony tym zaszczytem, ale już po
chwili zaklął w duchu na chropowatość i wąskość wskazanego pieńka. Znał długość odpraw -
czekała go nieprzyjemna godzina.
Wódz złożył ręce na piersi, otulił się skrzydłami, po czym skrzywił usta w pozornie
złośliwym, a tak naprawdę starannie wyćwiczonym uśmiechu.
- Pewnie dotarła już do was, podłe plotkary, wieść o niekompetencji Nathaniela - rzucił z
przekąsem. - Wiem, że zwłaszcza Treazar lubuje się w podobnych historiach.
Wskazał głową na postawnego anioła o twarzy pucułowatego dziecka, który zawstydzony
wzruszył ramionami. Pozostali ryknęli śmiechem.
- Nie wiem jednak, czy dotarła do was wiadomość, że wasz szanowny przyjaciel próbował
tłumaczyć się ową rzekomo zabójczą dla nas bronią…
Pomruki śmiechu urwały się nagle. Archanioł westchnął.
- Niestety, tym razem pogłoski były prawdziwe. Przeszukaliśmy wszystkie zwłoki i
dotarliśmy do tego.
Pokazał im trzymany w dłoni wisiorek. Było to oprawione w złoto oko.
- Oto i oko Odyna - wyjaśnił. - Dzięki niemu mógł on dzielić się ze swymi poddanymi
własną mocą. Rzecz jasna, moc ta nie była tak wielka, by zaszkodzić mocniejszym aniołom jak
wy, ale wystarczająca, by siać ferment wśród naszych żołnierzy. Ale teraz zdobyliśmy oko
Odyna i…
- A co, jeśli wydłubie sobie i drugie? - wyrwał się Mazariasz. - Wydłubie, oprawi i ofiaruje
na przykład olbrzymom? Przecież i bez tego giganty są niezwykle groźnym przeciwnikiem. A
mając takie oko…
Jedna ze stojących za Michałem mrocznych postaci postąpiła krok do przodu i zdjęła
kaptur. Naraz wszyscy ujrzeli przepiękną twarz archanioła Gabriela - boskiego posłańca i anioła
śmierci. Poświata, jaka od niej biła, przy czarnym stroju milczącego dotąd wojownika,
przywodziła na myśl rozżarzony do białości metal świecący wśród węgli. Tylko archanioł
Michał wytrzymał ten widok doskonałego piękna i grozy. Uśmiechnął się z wyższością do
swych podkomendnych.
- Nie ma potrzeby, by martwić się drugim okiem Odyna - zapewnił swym melodyjnym
głosem Gabriel. - Ani żadną inną częścią jego ciała. By coś mogło stać się artefaktem, musi
najpierw być sławione w legendzie. Jak to oko na przykład. A na zbudowanie legendy wokół
drugiego oka nie mają już czasu.
Michał powiódł wzrokiem po zebranych. Nie wyglądali na przekonanych do końca, ale
wystarczająco, by spełniać rozkazy. A byli wszak o krok od zwycięstwa.
- To wszystko, co chciałem wam dziś powiedzieć. - Uśmiechnął się, widząc zdziwienie na
twarzach swych oficerów.
- Możecie odejść - zezwolił, rozkładając skrzydła.
Aniołowie posłusznie wstali z pieńków i opuścili namiot. Michał odczekał jeszcze chwilę,
po czym odwrócił się do Gabriela i drugiej mrocznej postaci.
- Znakomicie się spisaliście - pochwalił. - Przyznam, że nie wpadłbym na to.
Gabriel wzruszył ramionami.
- Cała zasługa należy się naszej informatorce - stwierdził. - To ona przekazuje nam takie
genialne pomysły, prawda Rafaelu?
Mroczna postać skinęła głową, ale nie wydała z siebie żadnego dźwięku.
- Rafael cały czas jest z nią w kontakcie - wyjaśnił Gabriel. - Zbudował drogę do jej
umysłu.
- Dokonał tego? - zdziwił się Michał.
- Tak, bracie - odpowiedział mu śmiech posłańca śmierci. - A wiesz, co ona robi w tej
chwili? Właśnie…
Do namiotu wpadł strażnik wraz ze skrwawionym żołnierzem.
- Ważne wieści z pola bitwy, panie - wyskrzeczał wojownik. - Brama Walhalli ustąpiła.
- Doskonale! - zawołał Michał, poprawiając miecz.
Żołnierz pokręcił głową.
- Nie do końca, panie. Bo tak naprawdę to nam nie robi żadnej różnicy.
* * *
Na ławie stał kielich. Stał tam pełen, od kiedy pierwsze spośród anielskich oddziałów
przysłoniły niebo swymi skrzydłami, i znajdujący się w nim miód nie smakował już tak jak w
chwili, gdy został nalany. Po jego powierzchni pływały drobinki kurzu i kilka małych
robaczków, musiał więc smakować podle. Mimo to Odyn wypił kielich do dna i nawet się nie
skrzywił. Widok leżących obok lin i tej przeklętej pętli, która już za chwilę zaciśnie się na jego
szyi, odbierając resztki oddechu, nadawał trunkowi dodatkowego posmaku. Zgniłej słodyczy
życia.
Sięgnął po nóż i rozciął rzemienie przy napierśniku. Zdjął go powoli, by położyć obok
sznurów. Podobnie uczynił z resztą zbroi.
Po chwili był już nagi. Rzucił przelotne spojrzenie ku zwierciadłu i widok wcale go nie
ucieszył. Spoglądał w oczy zamkniętego w ciele siłacza starca. Zmęczonego życiem, ale i
przerażonego śmiercią, zagubionego w świecie, który zmienił się w jednej chwili.
Widział w swej twarzy oblicze stojącego na wzgórzu głupca, który całe wieki temu zawarł
pakt z Kłamcą. Na swoją zgubę…
Nagle zakręciło mu się w głowie. Zrobił kilka niepewnych kroków, a przed oczyma
zatańczyły mu błękitne i zielone ogniki. Jego gardło, a potem cały przełyk zaczęły się
rozgrzewać coraz mocniej i mocniej, aż w końcu zapłonęły żywym ogniem. Spróbował
krzyknąć, ale nie był w stanie wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Nogi ugięły się pod nim i
padł na kolana. Wszystko, co widział, dostrzegał jakby przez mgłę.
I wtedy właśnie zza kotary wyłoniła się ona. Rozpoznał ją od razu. Sygin, żona Lokiego
zwanego Kłamcą.
Odyn pamiętał, jak kpił z niej, gdy przysięgła zostać przy małżonku na wieczność, chroniąc
jego twarz przed potwornym jadem wiszącego nad nim węża. Wtedy nie wierzył, że wytrzyma.
Ale ona trwała na posterunku przez wszystkie te lata, stulecia, milenia, z pokorą znosząc
docinki i wyzwiska. Nie opuściła Kłamcy nawet na moment. Aż do dziś.
- Bądź pozdrowiony, Odynie, królu szubienic - zadrwiła Sygin, pochylając się nad władcą
Walhalli. W jego oczach była teraz jedynie kształtną plamą bieli na tle bordowych zasłon. -
Widzę, że nie czujesz się najlepiej.
Sapnął coś wściekle w odpowiedzi. Sygin roześmiała się.
- Łatwo było zgadnąć, że będziesz chciał odkupić Walhallę przez dobrowolne męczeństwo.
Właściwie, widząc co się dzieje za murami, to rzeczywiście było jedyne wyjście. Tyle, że… ty
nie umrzesz męczeńsko.
Wstała i podniosła z ławy pusty kielich.
- Nie smakowało ci jakoś inaczej? - zapytała. - Na przykład jadem? Ta podła żmija wisząca
nad Lokim chlapie tym paskudztwem na lewo i prawo, więc kilka kropel mogło wpaść i do tego
kielicha. Smutne, prawda?
Nikt nigdy nie otworzy już tych drzwi, nikt nie ujrzy już serca Drzewa i nie odda mu swego
cierpienia. I nikt nie skorzysta już z jego potęgi.
Odyn zamknął oczy i z potwornym wysiłkiem wycharczał:
- Dlaczego?
Sygin pochyliła się jeszcze niżej i siłą uniosła mu powieki, zmuszając władcę Walhalli do
spojrzenia jej prosto w oczy.
- Krzywd uczynionych rodzinie się nie wybacza - wyszeptała. - Nigdy.
Wstała i przysiadłszy na krańcu stołu, czekała, aż Odyn umrze.
* * *
Z oddali widać było, że u wrót Walhalli wre zacięta walka. Gabriel co rusz dostrzegał
szturmujące ku bramie oddziały, które przy wtórze błyskawic i grzmotów zamieniały się we
wzlatujące ku niebu ciała zmasakrowanych aniołów. Słyszał też potworny ryk dobiegający
jakby z przepastnych czeluści. To, że w rzeczywistości ów krzyk wydobywał się z płuc
stojącego na progu twierdzy samotnego obrońcy, nie pocieszało go ani odrobinę.
Odwrócił się w stronę Michała. Wódz poprawiał ostatnie poluzowane paski napierśnika i
przecierał szmatką matowe miejsca na zbroi. Płomień na jego twarzy mienił się czerwienią.
- Rafael przekazał mi właśnie, że Odyn nie stanowi już zagrożenia - rzucił Gabriel.
Michał skinął głową.
- Zastanawiam się tylko, dlaczego nasz kochany patron dróg nie przekazuje mi tych wieści
osobiście - powiedział. - Byłoby prościej i szybciej.
Anioł śmierci uśmiechnął się.
- Powiedział mi kiedyś, że boi się budować drogi do twego umysłu. Zbyt często spoglądasz
w otchłań. Powiedział, że ona zwykle odpowiada tym samym.
- Kto? - wódz nie zrozumiał aluzji.
- Otchłań. Spogląda również w ciebie. A Rafael nie chce być przez nią podglądany. Poza
tym to ja jestem jej posłańcem i to moja praca, nie?
Michał nie odpowiedział. Wydobył miecz spomiędzy skrzydeł i przypiął go do boku.
Złożył dłonie i wyłamał palce.
- Dobra, jestem gotowy. Czas pogadać z tym odźwiernym.
Pewnym krokiem zszedł ze wzgórza i wkroczył między wojska. Te rozstąpiły się przed nim
w jednej chwili, tworząc szeroką drogę aż do samych wrót, gdzie czekał nieco zdezorientowany
nagłą przerwą w walce uzbrojony w młot olbrzym.
Wódz szedł spokojnie. Nie reagował na wiwatujące wojska, na dźwięk trąb, które nagle
rozbrzmiały nad polem bitwy. Właściwie jedynym, co widział, była rosnąca z każdym krokiem
barczysta sylwetka na końcu drogi. Cień przysłaniający sobą światło zwycięstwa.
Gdy zbliżył się na jakieś dwadzieścia kroków, stanął. Wydobył miecz i uniósł go do góry.
- W imię Boga Wszechmogącego nakazuję ci ustąpić mi miejsca - przemówił. Jego twarz
wykrzywiła się w pełnym drwiny uśmiechu. - Ustąp z drogi silniejszemu od siebie.
Thor, stojący dotąd z nisko pochyloną głową, teraz ją uniósł. Nawet zgarbiony górował nad
archaniołem, ale w owej chwili zdawał się przerastać go niemal dwukrotnie. Młot w lewej dłoni
obrońcy Walhalli mruczał cicho niczym przychodząca z daleka zapowiedź wiosennej burzy.
Olbrzym zdjął z głowy hełm Odyna i zarzucił złocistą grzywą. Stanął w rozkroku i chwycił
broń w obie ręce. Po trzonku przebiegły dwie błękitne błyskawice.
- Ty i ja, przybyszu - zawołał hardo. - Ty i ja.
Michał skinął głową i mocniej ścisnął rękojeść miecza. Głownia zapłonęła.
Przez chwilę przeciwnicy wpatrywali się w siebie, mierząc swoje siły, aż w końcu niemal
równocześnie ruszyli do ataku.
Syn Odyna poruszał się z nieprawdopodobną wręcz szybkością. Zaczął od wykroku do
przodu, chcąc lepiej wykonać błyskawiczny obrót. Z impetem uderzył w miejsce, gdzie jeszcze
przed chwilą była głowa wroga. Ten jednak zdążył się uchylić i wykorzystał sytuację, tnąc od
dołu na udo olbrzyma. Miecz uderzył w metalową osłonę, nadtapiając ją nieco, ale samemu
Thorowi nie czyniąc krzywdy. Bóg piorunów odskoczył do tyłu z wykrzywioną wściekle
twarzą.
Stojący naprzeciw archanioł również cofnął się i bacznie obserwując przeciwnika, ruszył
po łuku. Najpierw wykonał jeden krok w prawo, by sprawdzić, czy wzrok olbrzyma podąża w
ślad za nim, a potem zaczął powoli przemieszczać się w lewo. Równocześnie z każdym
poruszeniem niemal niezauważalnie zmniejszał dzielący ich dystans.
Thor nie dał się zwieść. Po trzecim kroku wiedział już, że jeśli dłużej będzie czekał,
wejdzie w bliskie starcie… i zginie. Trzymając młot oburącz, powoli uniósł go do góry, jakby
szykując się do potężnego uderzenia. Wygiął lekko całe ciało do tyłu, niby że bierze potężny
zamach.
I nagle zabrał prawą rękę z trzonka. Trzymany w lewej ręce młot pomknął do tyłu, z każdą
chwilą nabierając prędkości. Jednocześnie wojownik wyskoczył do przodu. Michał zareagował
instynktownie, robiąc unik i ustawiając miecz do bloku. I o to właśnie chodziło bogu piorunów.
Młot z pełnym impetem uderzył od dołu, bez trudu zbijając broń przeciwnika, a jego samego
wyrzucając w górę. Archanioł wypuścił rękojeść z dłoni i poleciał do tyłu, po czym zarył
skrzydłami w piach. Błyskawicznie owinął się nimi i odturlał na bok. Wycelowany w jego
głowę młot uderzył w ziemię.
Michał potoczył się jeszcze kawałek i poderwał, rozwijając skrzydła. Poszukał wzrokiem
miecza. Nie leżał daleko. Podszedł do niego i chwycił. Zakręcił młynka.
- Gramy dalej? - zapytał.
Thor wzruszył ramionami i uniósł swą broń.
Archanioł ruszył do przodu. Widział, jak przeciwnik szykuje się do kolejnego ataku. Nawet
nie próbował przewidzieć, jakiego tym razem. Podczas całej tej walki stanowczo za dużo
myślał.
Nie czekał ni chwili dłużej, tylko spiął się i skoczył… w górę. Zatrzepotał rozpostartymi
skrzydłami, wzbudzając wokół tumany kurzu.
Syn Odyna zmrużył oczy i instynktownie cisnął młotem w stronę Michała. Tyle że jego już
tam nie było, bo błyskawicznie składając skrzydła, runął na ziemię i gdy świetlisty obuch
zawracał w powietrzu, zaatakował. Płonące ostrze pomknęło od dołu, by zanurzyć się w nie
dość osłoniętej pachwinie olbrzyma. Thor ryknął z bólu i stracił równowagę. Własna broń,
która właśnie w tym momencie wpadła mu do ręki, przeciążyła go ostatecznie. Bóg piorunów
runął na ziemię.
Archanioł cofnął się i zaczekał, aż ciałem przeciwnika przestaną wstrząsać konwulsje.
Dopiero wtedy wkroczył do Walhalli.
W rogu sali czekała już na niego Sygin. Niewiasta skłoniła się lekko, wyciągając przed
siebie ręce, w których trzymała napierśnik Odyna.
- Witaj, panie - powiedziała.
Michał odpowiedział dyskretnym ukłonem i rozejrzał się po komnacie. Podobało mu się to
surowe, ale niepozbawione wdzięku wnętrze, te stojaki na broń, teraz przewrócone, ale jeszcze
niedawno pełne mieczy i toporów prezentujących się dumnie niczym najwspanialsze ozdoby.
No i, rzecz jasna, tron władcy ze stojącą obok włócznią - symbolem władzy.
Chowając miecz podszedł do tronu. Chwycił włócznię i zakręcił nią nad głową. Wycelował
w jeden z zastygłych w suficie wodorostów, wziął zamach, po czym… opuścił broń. Złapał ją
oburącz i złamał na kolanie.
- Chcę zobaczyć ciało - zażądał.
Sygin rzuciła napierśnik na ziemię i bez słowa ruszyła ku drzwiom prowadzącym do
dalszych komnat. Michał ruszył za nią.
Dobrą chwilę trwało, zanim stojący u wrót aniołowie przemogli się i wkroczyli do środka.
Najpierw tylko dwóch czy trzech śmiałków, a potem cała sala wypełniła się skrzydlatymi. Po
sufit.
* * *
- Co ci za to obiecano? - zapytał Michał. Podniósł się znad zwłok i spojrzał Sygin prosto w
oczy. Dziewczyna nie opuściła wzroku.
- Wolność i życie - odparła. - Dla mnie i mojego męża.
Archanioł skrzywił się z pogardą.
- Gdzież jest ten, który potrzebuje pomocy niewiasty, by zdobyć wolność? Czyżby kaleka?
- W pewnym sensie, panie - odparła. - Ostatnie stulecia spędził przywiązany do skały. Ale
może miast opowiadać historię mego życia, pójdziemy umożliwić ci wypełnienie twojej części
umowy?
Michał uważniej przyjrzał się bogini.
- Czy twój mąż mówił ci kiedyś, że jesteś niezwykła? - zapytał, ruszając do wyjścia.
Sygin uśmiechnęła się.
- Po kilka razy dziennie. Ale to Kłamca. Prawdziwy kowal kłamstw, jeśli idzie o ścisłość.
* * *
Głęboko w podziemiach Walhalli leżał nagi mężczyzna. Tkwił w bezruchu przywiązany do
skały ścięgnami, żyłami i splecionymi w liny kawałkami skóry. Nad jego głową wisiał kielich
przymocowany do wygiętego w pałąk kija. Co jakiś czas wpadały do niego krople jadu
leżącego na skale węża.
Twarz mężczyzny, mimo iż w wielu miejscach wypalona i poznaczona zielonkawymi
ranami, wykrzywiona była w szyderczym uśmiechu.
- A opowiadałem już - zapytał - jak pewnego razu byłem z kumplami w Egipcie? Idziemy
sobie brzegiem Nilu i nagle jeden mówi do mnie: Patrz, jaki fajny wąż. Zacząłem się rozglądać,
a on do mnie: Stoisz mu na głowie, idioto. Rzeczywiście stałem i do tego depnąłem tak
niefortunnie, że biedakowi wylazły ślepia. Oczywiście wzięliśmy go ze sobą. Smakował jak
kurczak, a pasek z jego skóry pewnie do dzisiaj leży gdzieś w szafie.
Wąż syknął i dwie krople wpadły do kielicha jedna po drugiej. Mężczyzna zarechotał.
- Jak chcesz, to opiszę ci dokładnie, jak wyglądał - zaproponował. - Może to jakaś twoja
rodzina. Nie chcesz? A opowiadałem ci, jak to podobno ten kretyn Herkules udusił dwa węże w
kołysce? Aegir mi opowiadał. Był podobno wtedy w tamtej okolicy. Czujesz? Niemowlak.
Tamci dwaj zaczaili się na dzieciaka, a tu figa! Wiesz, co to jest figa, pełzaczu? A może wiesz,
co to gówno? Wpełzłeś kiedyś w jakieś?
Rozległ się kolejny syk i kolejne dwie krople wpadły z pluskiem do kielicha. Rechot
mężczyzny przeszedł w głośny śmiech, który wypełnił całą jaskinię.
* * *
- Co mu tak wesoło? - zapytał Michał, wkraczając na schody wiodące do podziemi.
Sygin wzruszyła ramionami.
- Zawsze był taki. Jak chce, potrafi być strasznie denerwujący.
- A potrafi inaczej?
Kolejne wzruszenie ramion. Ruszyli w dół, bogini jednak zatrzymała się gwałtownie już po
kilku schodkach.
- Właśnie sobie przypomniałam, że zapomnieliśmy o czymś ważnym. Jego więzy są
wzmocnione klątwą i… Poczekaj tu, zaraz wrócę.
Podciągając suknię do pół łydki, wbiegła na górę i zniknęła za rogiem. Michał wydobył
miecz, rozpalił głownię i używając broni jako pochodni, począł schodzić niżej.
Po pokonaniu blisko trzech setek schodów znalazł się przed ogromnymi dębowymi
wrotami podobnymi nieco do bramy Walhalli. Lewe skrzydło było uchylone.
Archanioł zgasił ostrze miecza i delikatnie pchnął drzwi, prosząc w duchu, by nie
skrzypnęły. Po cichu wśliznął się do oświetlonego dziwną błękitną poświatą wnętrza i omiótł je
wzrokiem, przywierając plecami do ściany.
Stał w jaskini wielkiej jak sala tronowa Pana, gdzie kiedyś z rąk Metatrona otrzymał
władzę nad zastępami. Tyle że to pomieszczenie było dziełem nie boskiej mocy, ale samej
natury. Nie miał co do tego wątpliwości, choć brakowało w niej skalnych sopli sterczących z
podłoża groty niczym kły bestii, a ścian nie drążyły podziemne strumienie. Całość wyglądała
raczej jak wyrzeźbiona wiatrem, potworną wichurą, która nieopatrznie wpadła pod ziemię i nie
mogąc uciec, szarpała się w swym więzieniu przez stulecia. Może nawet milenia.
Na środku jaskini znajdowała się skała. Przywiązany do niej mężczyzna o potwornie
zdeformowanej twarzy gadał do siebie, co jakiś czas wybuchając ochrypłym śmiechem.
Archanioł, upewniwszy się, że nikogo tam więcej nie ma, ponownie rozpalił miecz i niemal
bezgłośnie ruszył ku skale.
- Czy mam do czynienia z mężem Sygin? - zapytał, gdy ucichł kolejny wybuch śmiechu.
Od skały dzieliły go raptem dwa kroki.
Przykuty odwrócił głowę i spojrzał Michałowi w oczy. Z bliska jego przeżarta jadem twarz
wyglądała jeszcze koszmarniej.
- To zależy, kto pyta - odparł. - I jak jest szybki.
Archanioł w pierwszej chwili nie zrozumiał, co ma do tego szybkość, ale nagle zauważył
jakiś ruch. Zareagował instynktownie, odchylając się do tyłu. Tuż przed nim śmignął z sykiem
wężowy łeb. Michał błyskawicznie wyciągnął rękę, łapiąc gada tuż za głową. Szarpnął.
- To było dobre, padalcu - wycedził, zbliżając trójkątny łeb do własnej twarzy i spoglądając
w zimnokrwiste oczy. - Nie dość dobre, ale niezłe. Teraz jednak czas, byś przypomniał sobie
słowa Pana.
Uniósł miecz.
- Ponieważ to uczyniłeś, bądź przeklęty wśród wszystkich zwierząt domowych i polnych;
na brzuchu będziesz się czołgał i proch będziesz jadł po wszystkie dni twego istnienia. Taka jest
wola Pana.
Zaskwierczało. Wąż wił się przez chwilę, próbował nawet owinąć cielsko wokół ręki
archanioła, z każdą jednak chwilą tracił siły, a uścisk wodza zastępów nie zelżał ani na moment.
Wręcz przeciwnie.
Gdy było już po wszystkim, Michał odrzucił ścierwo na bok. Płonący tatuaż na jego twarzy
przygasł.
- Na czym to stanęliśmy? - zapytał przykutego do skały mężczyznę.
Więzień oblizał nerwowo spieczone wargi. Z rany na jego czole pociekł zielonożółty śluz.
- Przedstawiłem ci się jako Loki, mąż Sygin, i obiecałem, że nigdy z tobą nie zadrę. Czy to
dobra odpowiedź?
Twarz archanioła wykrzywił uśmiech. Zamachnął się i uderzył mieczem w splecioną z żył
linę krępującą prawą rękę Lokiego. Podobnie uczynił z resztą więzów.
Uwolniony niepewnie poruszył najpierw dłonią, później ramieniem, stopą… Zaskoczony
sprawnością zastałych mięśni, szarpnął się, wybił, zrobił w powietrzu salto i po chwili stał już
pewnie na własnych nogach. Podbiegł do ściany jaskini, dotknął jej, przykucnął. Każdemu
ruchowi towarzyszyła ogromna, nietłumiona radość. Dopiero gdy przypadkowo przejechał ręką
po twarzy, skrzywił się z niesmakiem. Spojrzał na swego wybawcę.
- Nie wygląda to dobrze, co? - zapytał.
Michał wzruszył ramionami.
- Wyżyjesz.
Loki przykucnął z twarzą ukrytą w dłoniach. Wyglądał, jakby płakał. Trwało to dłuższą
chwilę i wódz zamierzał już podejść i klepnąć go w ramię, gdy nagle tamten wstał, odsłaniając
twarz. Na jego obliczu nie było śladu blizn ani nawet drobnych krost. Za to okryła je równo
przystrzyżona blond broda, zaś nos, do tej pory bulwiasty, zmienił się w prosty i wąski,
charakterystyczny dla ludów północy.
Na oczach archanioła odrastały przerzedzone włosy niedawnego więźnia, a osiągnąwszy
odpowiednią długość, same zaplotły się w warkocz. Ponadto na nagim dotąd ciele Loki miał już
skórzane spodnie i białą płócienną koszulę.
Rozłożył ręce niczym akrobata po udanym występie.
- A jak teraz? - zapytał.
Michał ponownie wzruszył ramionami.
- Jak dla mnie, nie widać różnicy. A teraz chodźmy, twoja żona pewnie już na nas czeka.
Brodaty blondyn posłusznie ruszył ku wyjściu.
- Właśnie się zastanawiałem - rzucił naraz lekkim tonem - dlaczego nie przyszła po mnie.
- Mówiła coś o jakichś więzach wzmocnionych klątwą i czymś, co jest potrzebne, by… Ej,
gdzie biegniesz?!
Ale Loki już go nie słyszał. Biegiem dopadł wrót i klnąc straszliwie, pognał schodami ku
górze.
* * *
- Jak to się stało, Gabrielu? - zapytał Michał, gdy tylko udało mu się dopchać do odzianego
w czerń towarzysza. Nie było to łatwe. Zaaferowany tłum aniołów na nic nie zwracał uwagi.
Nawet na swego wodza.
- Nie było mnie przy tym - odparł czarnowłosy posłaniec śmierci - ale według świadków,
podbiegła do młota Thora i chciała go podnieść. I wtedy nastąpiło wyładowanie. Rozniosło w
pył przeszło dwa tuziny naszych, a ona tylko upadła. Nawet nie jest martwa.
Michał odepchnął zasłaniającego mu widok anioła i przyjrzał się leżącej na ziemi Sygin.
Była nieprzytomna. Tuż przy niej kucnął Loki, trzymając w dłoniach jej dłoń. Nie płakał, ale
widać było, że cierpi.
Wódz zastępów pokręcił głową.
- Wydobrzeje? - ponownie zwrócił się do Gabriela.
- Kto wie, miała wiele szczęścia. Jest żywa i w jednym, nietlącym się kawałku. Może ktoś
nad nią czuwa.
Z wnętrza Walhalli oddział aniołów wyprowadził grupę mieszkańców zamku. Na ich czele
szły dwa stwory w zbrojach pałacowych strażników. Pomimo iż jeden z nich był olbrzymem, a
drugi karłem, łączyło je zadziwiające podobieństwo. Zupełnie jakby takie same głowy
zamocowano na skrajnie różnych ciałach.
Dostrzegłszy w tłumie wodza, prowadzący więźniów zatrzymali się.
- Co z nimi, panie? - zapytał jeden z nich.
Michał raz jeszcze spojrzał na Lokiego i Sygin.
- Zadbaj o nią, Gabrielu - szepnął. - O niego również. Zasłużyła, byśmy dotrzymali
obietnicy.
Z całej siły wybił się w górę i tuż ponad anielskimi głowami rozłożył skrzydła. Zatrzepotał
nimi, łapiąc równowagę.
- Zabijcie wszystkich - rozkazał. - A zamek spalcie do fundamentów. Jego czas minął.
Po młocie Thora przebiegła niewielka błyskawica. Z obucha ześliznęła się na trzonek i
dotknąwszy ziemi, zniknęła w pyle.
* * *
Armia była gotowa do wymarszu. Gdzieniegdzie stały jeszcze, co prawda, rozbite namioty,
ale większość aniołów niecierpliwie wyczekiwała już tylko rozkazu opuszczenia obozu.
Gabriel i Michał stali na skalistym wzgórzu wpatrzeni w zgliszcza Walhalli. Płonęła ponad
tydzień jasnym, zielonkawym ogniem i zdawało się, że nigdy nie zgaśnie. Teraz była już tylko
kupką popiołu i stertą rozrzuconych w nieładzie kamieni.
- Mówisz, że kim jest? - zapytał Gabriel.
- Kłamcą - raz jeszcze powtórzył Michał. - Bogiem kłamstwa. A oprócz tego adoptowanym
synem Odyna i znakomitym kowalem. No i zapowiedzią ich wersji Apokalipsy. Jej sprawcą,
jeśli idzie o ścisłość.
Gabriel pokiwał głową.
- Słyszałem, co to Ragnarok. Mów dalej.
- Skazany za liczne przestępstwa - kontynuował swój wywód wódz zastępów - w tym za
zabicie boskiego syna Baldra, został przywiązany do skały wnętrznościami własnego syna i… A
właściwie to resztę już znasz.
- Znam, tylko nadal nie rozumiem, dlaczego mi o tym opowiadasz. I czemu on cię tak
interesuje.
Michał wzruszył ramionami.
- To proste. Miałem nadzieję, że pomożesz mi znaleźć coś, co mogłoby go przekonać, żeby
pracował dla nas. Teraz, kiedy już nie ma nawet cienia szansy, że jego żona się ocknie.
Anioł śmierci nie próbował nawet kryć zaskoczenia.
- A po co ci on? - zapytał. - Skoro tak bardzo chcesz dotrzymać obietnicy, to puść go wolno.
Sam jeden nie stanowi zagrożenia, a poza tym możemy go mieć na oku. Nie widzę sensu,
dlaczego ma się za nami ciągnąć.
Wódz przejechał ręką po tatuażu, jak zawsze gdy intensywnie się nad czymś zastanawiał.
- Nie o to chodzi. Myślałem raczej, że mógłby być powiewem świeżości w naszych
szeregach - wyjaśnił. - Od lat stosujemy te same metody, a naszych agentów da się wyczuć z
daleka. Potrzebujemy kogoś, kto będzie z nami, ale nie jednym z nas. Kogoś, kogo nie krępuje
Prawo. Kto może kłamać i oszukiwać dla dobra sprawy. Naszej sprawy.
Zaskoczenie na twarzy Gabriela ustąpiło miejsca oburzeniu.
- Jak możesz tak myśleć? Mamy przecież zasady!
Michał przykucnął i podniósł z ziemi patyk. Nabazgrał na piasku chrześcijańską rybę, a po
namyśle dorysował jej płetwę grzbietową jak u rekina. Przyglądał się jej przez chwilę, po czym
powiedział:
- I rzekł Pan: Któż z was jest bez winy, niech pierwszy rzuci kamień. - Podniósł głowę i jak
zwykle bez lęku spojrzał w oczy anioła śmierci. - Czy to nie ty aby przekonywałeś mnie do tej
historyjki o oku Odyna?
Gabriel chciał odpowiedzieć, ale wódz zastępów nie dał mu dojść do głosu.
- Trwa wojna, bracie, i jedyne, czego musimy pilnować, to tego, by jej nie przegrać -
stwierdził. Wstał i położył rękę na ramieniu towarzysza. - Wiem, jak ważne są zasady. Jeżeli
sami zaczniemy kłamać, nie będziemy różnili się niczym od Lucyfera i jego popleczników. Ale,
jak miałeś okazję się przekonać, czasem kłamstwo to jedyna droga. Dlatego właśnie
potrzebujemy Lokiego. I dlatego muszę znaleźć na niego sposób.
Urażony archanioł strącił rękę Michała, minął go i stanął na krawędzi skały. Na dole
skrzydlata armia, teraz wielkości mrówek, uwijała się jak w ukropie, składając ostatnie z
machin oblężniczych. W takim tempie było niemal pewne, że zdążą przed zmierzchem.
Gabriel podrapał się po głowie.
- Myślisz, że możemy mu zaufać? - zapytał, odwracając się.
Pooraną bliznami twarz wodza wykrzywił okrutny uśmiech.
- A kto tu mówi o zaufaniu, bracie?
* * *
Loki powoli zaczynał nienawidzić swojego przewodnika. Nie dość, że ów barczysty
cherubin o twarzy dziecka nie odstępował go ani na krok, to jeszcze ani na chwilę nie
przestawał gadać. Poruszył już chyba wszelkie możliwe tematy od kształtu chmur po leczenie
gangreny. Obecnie był na etapie przedstawiania anielskiej hierarchii.
- I tak, podczas gdy Pan przemierza inne światy - tłumaczył pełen zaaferowania -
najwyższą władzę pełnią Trony i Zwierzchności. Podobno mają po siedem i więcej par skrzydeł
i wszyscy mówią jednym głosem, ale kontakt z nimi ma tylko archanioł Rafael, a on nigdy się
nie odzywa, więc pewności nie ma. Tak naprawdę to rządzą archaniołowie. Ich już poznałeś. To
serafiny, czyli sześcioskrzydłe. Jest ich tylko trzech. Kiedyś było czterech, ale…
Loki przystanął i udał, że wyciąga coś z buta. W rzeczywistości z utęsknieniem zerknął w
stronę żołnierzy siedzących wokół stołu zrobionego z kilku złożonych razem skrzynek. Ci
aniołowie nie gadali o bzdurach, tylko grali w karty, śmiejąc się i popijając coś z metalowych
kubków.
A cherubin kontynuował:
- Właściwie to nie do końca wiadomo, jak to było z tym Lucyferem, ale skoro zburzył
spokój samego Pana, to musiał naprawdę zrobić coś złego. Bez obrazy, ale moim zdaniem, to
miał on coś wspólnego z powstaniem całej tej pogańskiej hałastry. Tych wszystkich bogów i…
Kłamca podniósł się z klęczek i nie odrywając oczu od karciarzy, zapytał:
- Dlaczego oni grają o pióra?
Przewodnik wzruszył ramionami.
- To jedyne, co przedstawia jakąś wartość. Nie dostają żołdu ani nic innego. Jedzenia mają
pod dostatkiem, a inne potrzeby zaspokaja im śpiew chórów, naszej najniższej kasty. Właściwie
to…
Loki uciszył go gestem ręki. Nie miał ochoty słuchać o kastach i podziałach, zwłaszcza gdy
rodziła się okazja, by coś zarobić.
- Jaką wartość mają pióra?
Cherubin wahał się przez chwilę, ale w końcu machnąwszy ręką, zaczął tłumaczyć. Każde
kolejne zdanie sprawiało, że poszerzał się uśmiech na twarzy Lokiego.
Gdzieś z oddali dobiegł ich dźwięk trąb ogłaszający wymarsz pierwszych zastępów.
* * *
Strażnik wkroczył do namiotu wodza.
- Przybył odmieniec - zameldował. - Prosi, by go przyjąć. Mówi, że to pilne i że będziesz
wiedział, panie, o co chodzi.
Michał odłożył pudełko z figurkami na stos jemu podobnych. Cała reszta skromnego
wyposażenia namiotu wodza już została wywieziona.
- Wpuść go - polecił archanioł.
Wartownik zasalutował i zniknął, a chwilę później wszedł Loki.
- Przychodzę z odpowiedzią - rzekł od progu. - Jeśli propozycja jest aktualna, mogę
pracować w zamian za waszą puchatą walutę.
Archanioł uśmiechnął się i wyciągnął zza pazuchy zaklejoną kopertę. Podał ją gościowi.
- Od dziś masz się do mnie zwracać wodzu. A oto twoje pierwsze zadanie.
TERAZ…
SAMOBÓJCA
Praga
Bohuslav Chrasticky wszedł do mieszkania i starannie zamknął za sobą drzwi. Oparł o
ścianę wysłużoną aktówkę, zdjął buty i kurtkę, włożył kapcie.
- Więc to już - wyszeptał do pustych ścian. - Czas najwyższy. Stał przez chwilę w wąskim
przedpokoju, karmiąc oczy każdym krzywo przyklejonym kawałkiem tapety, każdym
uwypukleniem czy wgłębieniem ścian i wszystkimi innymi drobiazgami, z którymi nie zdążył
się pomysłowo rozprawić. Prawie było mu żal. Prawie.
To draństwo może się rozwijać w tobie latami - przypomniał sobie słowa Horáčka. - Ale jak
już pojawią się pierwsze widoczne oznaki, to pójdzie lawinowo.
Nie miał podstaw, by nie wierzyć przyjacielowi. Ufał mu, znał go jeszcze z dawnych
czasów akademii, kiedy to obaj zapowiadali się na dobrych fachowców. Szli wtedy łeb w łeb,
ale Horáček nie miał rodziców wywrotowców, za to całkiem solidne znajomości. I to on został
lekarzem.
Pierwsze oznaki… A dziś rano Chrasticky omal się nie zadławił krwią. Lawina ruszyła.
Westchnął i podniósłszy walizeczkę, wszedł do salonu. Tak nazywał ten średniej wielkości,
za to znakomicie nasłoneczniony pokój. Też nie był on pozbawiony wad, podobnie jak reszta
mieszkania, tu jednak nie rzucały się w oczy. Przez lata pracował nad tym, by skrzętnie je
zatuszować: a to ciekawą półeczką, a to imitacją chińskiej wazy czy wielkim kwietnikiem. Jak
sam niejednokrotnie stwierdził, mieszkanie w bloku daje niesamowite możliwości rozwoju
wyobraźni. I tylko jej.
Chrasticky usiadł w fotelu i zerknął z ukosa na wiszący nad oknem karnisz. Szczerze
wątpił, by przedmiot podołał nowemu zadaniu. Nie zrażając się jednak przedwcześnie,
otworzył aktówkę i wyjął z niej niewielkich rozmiarów książeczkę. Przewertował pożółkłe
strony. To, czego szukał, było na dwudziestej. Węzeł mistrzowski. Stryczek.
Kolejny raz sięgnął do walizeczki i wyciągnął z niej dwa metry linki alpinistycznej. Przez
chwilę ważył ją w rękach, po czym, podążając za wskazówkami zawartymi w książce, zabrał
się do pracy.
Mimo pozornej prostoty zadania, wykonanie pełnych trzynastu splotów zajęło mu dobre
półtorej godziny. Ale było warto. Takiego stryczka nie powstydziłby się profesjonalny kat z
czasów Franciszka Józefa. Zadowolony z siebie Chrasticky wziął stołek i podszedł do okna.
Stanął na krześle i starannie przywiązał wolny koniec liny do karnisza. Szarpnął kilka razy.
Trzymało.
Zszedł z krzesła i przez chwilę przyglądał się swemu dziełu. Zachodzące za oknem słońce
zabarwiło pętlę krwistą czerwienią. I wtem przed oczami stanęły mu te wszystkie dyndające
ciała, które jako sanitariusz odcinał przez ostatnie dziesięć lat. Przypomniał mu się potworny
smród, jaki im towarzyszył. Odór niekontrolowanych opróżnień. Prawie biegiem pognał do
toalety.
Wrócił po dłuższej chwili, wycierając ręce w jednorazowy ręcznik. Włożył mokry papier
do kieszeni, ostatni raz odwrócił się od okna, by spojrzeć na swój przytulnie urządzony salonik
i… znieruchomiał. W fotelu siedział szczupły, elegancko ubrany, długowłosy blondyn z
kieliszkiem czerwonego wina w prawej dłoni. Jego mina wyrażała ogromne znużenie.
- Co pan tu robi?! - wrzasnął oburzony gospodarz. - Jak pan tu wszedł?!
Nieznajomy zmrużył oczy i syknął, przykładając wolną dłoń do skroni.
- Nie wrzeszcz tak - poprosił. - I co to dla ciebie właściwie za różnica? Zamierzasz się
przecież zabić.
Trafność spostrzeżenia była niepodważalna. Mimo to Chrasticky zaprotestował:
- Pan narusza moją prywatność! Proszę stąd natychmiast wyjść albo zaraz zadzwonię na
policję.
Przybysz westchnął ciężko.
- Ciekaw jestem, co im powiesz. Przepraszam, panie władzo, ale przyszedł do mnie jakiś
facet i nie pozwala mi się powiesić?
Gospodarz zwiesił głowę na znak kapitulacji.
- Bardzo pana proszę, niech pan wyjdzie. Czuję się trochę niezręcznie.
- I słusznie - stwierdził obcy. Upił łyk wina i kantem dłoni otarł wąsy. - Bardzo słusznie.
Przez twoje głupie pomysły musiałem dziś wstać naprawdę cholernie wcześnie i tłuc się przez
całe to pieprzone miasto w tę podłą, szarą dzielnicę. I to właśnie dziś, kiedy w końcu udało mi
się z trudem wywalczyć parę dni wolnego.
- Jak to? - nie zrozumiał Chrasticky.
Nieznajomy machnął ręką.
- Nieważne - znów westchnął. - Mam obowiązek poinformować cię, że to, co zamierzasz
zrobić, nie podoba się Niebu.
- Ale… Ja nie wierzę w Boga.
- A kto tu mówi o Bogu? - Przybysz wywrócił oczami, pokazując, jak bardzo lubi
prowadzić takie rozmowy. - Wyrażam tylko opinię Nieba. Jako ogółu.
- W niebo też nie wierzę - zaparł się gospodarz.
- Jakoś nieszczególnie przeszkadza mu to istnieć. Czego dowodem jest moja tutaj
obecność.
Na twarzy Chrastickiego zagościło bezbrzeżne zdumienie.
- Jesteś… aniołem?
- Pewnie - zakpił nieznajomy - tylko skrzydła zostawiłem w przedpokoju, by nie nabłocić.
- Nie rozumiem - powiedział zgodnie z prawdą niedoszły samobójca.
Dopiero teraz, gdy minęło pierwsze zaskoczenie, dostrzegł, w jak kiepskim stanie jest jego
gość. Owszem, na pierwszy rzut oka wyglądał całkiem nieźle, ale Chrasticky, który każdego
dnia musiał patrzeć na umęczone kacem twarze alkoholików, nie dał się zwieść. Stan przybysza
był gorszy niż doktora Puchty po piątkowej partyjce szachów, gdzie rolę pionków pełniły
zazwyczaj literatki czystej. Z całą pewnością ciągnął ostatkiem sił.
Głośne westchnienie i mina nieznajomego potwierdzały te przypuszczenia. Widać było, że
wcale nie ma ochoty niczego objaśniać. Mimo to zaczął. Mówił powoli, jakby tłumaczył coś
dziecku. Albo idiocie.
- Samobójstwo jest uznawane za jedyny grzech niewybaczalny. Ci, którzy się na nie
zdecydowali, z miejsca zasilają armię Lucyfera. A to, z jasnych przyczyn, nie podoba się Niebu.
Jestem tu po to, by zapobiegać takim sytuacjom. Loki, gość od brudnej roboty. To właśnie ja… I
nie musisz klaskać.
Chrasticky milczał, walcząc z natłokiem myśli. W końcu potrząsnął głową.
- W piekło też nie wierzę - powiedział.
- Wszyscy mówicie to samo - odparł zniecierpliwiony Loki. Z cierpiętniczą miną podniósł
się z fotela. - Niemal dokładnie, słowo w słowo. Aż się czasem rzygać chce. Zdziwiłbym się,
gdybyś powiedział coś innego. Ale to i tak nic by oczywiście nie zmieniło.
W jego lewej dłoni znikąd pojawił się pistolet z tłumikiem. Strzelił dwa razy. W głowę i
pierś. Chrasticky zachwiał się i poleciał na plecy.
Loki niespiesznie dopił wino, kieliszek odstawił na stół, ale po chwili namysłu zdecydował
się go przewrócić. Dla dramatyzmu - pomyślał. Wstał i ruszył ku wyjściu, po drodze chowając
broń.
Gdy był już na parkingu, wyciągnął przed siebie rękę. Białe pióro zawirowało tuż przed
jego twarzą i wylądowało dokładnie na dłoni.
KREW BARANKA
Egipt
Czas panowania Ramzesa II
Pomiędzy glinianymi domostwami zaległa mgła. W kraju walczącym o każdą kroplę wody,
w którym wystarczyło oddalić się ledwie kilkanaście kroków od Nilu, by poczuć między
zębami suchy piach pustyni, było to nad wyraz niepokojące.
Wielu zastanawiało się, czy to nie bogini wilgoci Tefnut, która zstępując na ziemię,
pragnęła uczcić swe zaślubiny z Szu, panem powietrza.
A może wcale nie ona - szeptali inni - tylko Horus, szalony syn Ozyrysa, dawnego pana
Nilu. Opętany przez ojca pragnącego odzyskać swą dawną domenę, sokoli bóg obudził rzekę i
wzniósł ją pod niebo.
Niespotykane zjawisko wzbudzało lęk, a dziwactwa nocy wcale się na tym nie skończyły.
Cisza. Nie licząc mgły, ona właśnie przerażała najbardziej. Z żadnej chaty, z żadnego
obejścia, nieważne, czy egipskiego, czy hebrajskiego, nie dobiegał nawet najcichszy szelest.
Nie szemrały zawieszone u wejść talizmany ani wiatr nie poruszał kotar. Nie postękiwali
schorowani starcy, nie chrapali zmęczeni pracą młodzi. Nawet bydło, w uboższych zagrodach
zwykle od zmroku do świtu ryczące z głodu, tej nocy bało się poruszyć, by nie zaszeleściła
rozsypana na ziemi wyściółka.
Nagle, nie wiadomo skąd, na niebie zaczęły pojawiać się chmury. Wyglądało to, jakby
bogini Nut po kolei gasiła gwiazdy, a zdmuchnięte przez nią płomyki zmieniały się w
błyskawicznie rosnące obłoki smolistego dymu. Już po chwili całe niebo wypełnione było
czarnym oparem. I wtedy właśnie pojawił się on.
Gdyby w inną noc lub inny dzień dostrzegł go któryś z hebrajskich niewolników, pewnie
uznałby, że to nowy szaleniec pokroju Mojżesza. Podobnie jak tamten mężczyzna szedł bowiem
boso, wspierając się na sękatym kosturze, odziany w zgrzebną szatę z kapturem. Przez ramię
miał przewieszoną pasterską torbę. Był co prawda dużo większy niż prorok, ale czy każdy
szaleniec musi być wychudzonym pustelnikiem?
Jednak to nie wszystko. Lewa część twarzy wędrowca… płonęła. Pomarańczowe języki
ognia wychylały się raz po raz, szarpiąc drapieżnie materiał kaptura. Czasem obejmowały nagle
całą twarz, innym razem znikały niemal całkowicie, pozostawiając jedynie dwa maleńkie
ogniki w przymrużonych oczach.
Poza tym, co wbrew pozorom nie było wcale łatwo zauważalne, miał skrzydła. I to aż
sześć. Były jednak tak delikatne, że drżąc, wyglądały jak podążające za mężczyzną kłęby mgły.
Nagle wędrowiec przystanął. Energicznym ruchem odrzucił kostur, pochylił się i nabrał w
dłoń piasku. Powąchał.
Egipska ziemia pachniała nieprzelaną jeszcze krwią, niespełnionym przerażeniem.
Bezsensownym uporem i złowrogą obietnicą. Był na miejscu.
- I powiedział Pan - wyszeptał, podnosząc się - wszystko pierworodne Egiptu, od
pierworodnego syna faraona, który siedzi na swym tronie, aż do pierworodnego tego, który był
zamknięty w więzieniu…
Uniósł głowę ku niebu.
- Na pewno tego właśnie chcemy? - zapytał. Nie czekając na odpowiedź, uniósł w górę ręce
i wyrecytował formułę.
W jednej chwili zniknęła gdzieś zgrzebna szata, a skrzydła stały się już dobrze widoczne
jak u ptaka. W ręce wędrowca, który, stojąc nago na środku drogi, wyglądał jak opiewany w
greckich pieśniach młody bóg, znikąd pojawił się miecz. Mężczyzna przyjrzał mu się
krytycznie, po czym odrzucił obok kostura.
- Nie tym razem, przyjacielu - wyszeptał, krzywiąc się w uśmiechu. Przewiesił przez ramię
swą podróżną torbę. - Ale nie martw się. Wrócę po ciebie. Jeszcze mi się przydasz.
Trupio blady księżyc przełamał opór chmur i na krótki moment oświetlił miasto. Gdy na
powrót zniknął, na drodze pozostał tylko miecz i kostur.
* * *
Zwolnił uścisk, ale nie puścił szyi chłopca, dopóki nie upewnił się, że ten nie żyje. Kilka
domów wcześniej odkrył już ze zdumieniem, że jeśli dusza tylko wychyli swój zdziwiony łeb,
to jest jeszcze zdolna wrócić. Więc i on musiał się wracać i poprawiać. Teraz czekał już
cierpliwie, aż dusza wylezie cała, po czym odsyłał ją, skąd przyszła.
- No dalej, pierworodna cholero - wycedził, wciskając kciuk w krtań dzieciaka. - Nie mam
całej nocy.
W końcu wyłoniła się. Jak wszystkie w tej części świata miała niebieską poświatę, barwę
zmarnowanej okazji. Tak wyglądały dusze tych, którzy mieli sposobność poznać Pana, ale z
niej nie skorzystali. Potępieńcy inaczej.
Dusza rozejrzała się niepewnie po izbie. Zobaczywszy anioła nad łóżkiem, wydała z siebie
ciche westchnienie i… zniknęła.
Odsunął się od zwłok i po cichu ruszył ku wyjściu. Pogładził jeszcze po twarzy śpiącą obok
rodziców maleńką siostrę chłopca, nim zniknął za kotarą. Dziewczynka ssała kciuk, śniąc o
skrzydlatych postaciach czuwających nad jej snem.
Południowa Hiszpania
Współcześnie
Limuzyna stanęła przed hotelem. Ubrany w czerwony uniform odźwierny wyprężył się jak
struna i już miał ruszyć otworzyć drzwi, gdy nagle ktoś złapał go za ramię.
- Przecież mówiłem ci, Miguel - rozległ się cichy szept portiera Alberta - im masz nie
otwierać. No, chyba że chcesz, by cię podziurawiły pingwiny.
Miguel nie chciał. Był tego pewien od chwili, gdy pierwsze z nich, uzbrojone w karabiny
maszynowe przewieszone na paskach, pojawiły się na terenie hotelu. Pingwiny, czyli agenci
ochrony, nazwani tak przez Alberta z powodu ich ubioru: czarnych marynarek na białych T-
shirtach. Zdaniem Miguela nie była to dobra nazwa, brzmiała tak jakoś mało oryginalnie,
nieświeżo. Zupełnie jak oddech portiera.
No i oczywiście, co to za pingwiny, skoro wszyscy pochodzili z Egipskiej Agencji Ochrony
“Sfinks”? Już bardziej pasowałyby ibisy, one przynajmniej żyły w Egipcie. Nie było
wątpliwości. Stary Albert kretyniał coraz bardziej.
Mimo to Miguel postanowił go posłuchać i nie ruszył się z miejsca, choć stojąca na
podjeździe limuzyna drażniła go jak uparta myśl o niewyłączonym żelazku. Aż się skręcał, by
wsiąść i przejechać choćby te kilkanaście metrów na parking.
Siedzący w samochodzie chłopiec, ubrany w idealnie skrojony garnitur i przepasany
czerwono-białą szarfą, też nie wyglądał na zadowolonego.
- Naprawdę nie widzę sensu mojej tu obecności, tato - powiedział już chyba po raz
dziesiąty tego dnia.
Siedzący naprzeciwko mężczyzna, ubrany niemal identycznie, przejechał ręką po czole.
- Mówiłem ci już, że jako mój syn powinieneś pokazywać się na jak największej ilości
imprez. Tytuł książęcy zobowiązuje.
- Wiem, wiem - przerwał chłopiec. - Rzeczywiście, już to mówiłeś. I nawet się z tobą
zgodziłem, pamiętasz? Tyle że mógłbym być gdzieś, gdzie moja obecność na coś by się
przydała. Nadal nie widzę sensu organizowania szczytu dla młodych następców tronów. O
czym mamy rozmawiać? O gospodarce?
- Młody człowieku, przerwałeś mi - odezwał się oburzony ojciec, odczekawszy jednak, aż
syn skończy mówić. Jednak młody książę kontynuował grzecznym, choć stanowczym tonem:
- Nie licząc tego z Anglii, będę tu najstarszy. A mam dopiero trzynaście lat. Skazujesz mnie
na tydzień w towarzystwie dzieciaków.
Mężczyzna pokręcił tylko głową i wcisnął przycisk interkomu.
- Przygotujcie się - powiedział. - Książę wychodzi.
Spojrzał synowi prosto w oczy.
- I tak powinieneś się cieszyć. W średniowieczu już dawno byłbyś zaręczony. Idź i spraw,
by Monako miało powody do dumy.
- Dobrze - burknął chłopiec, gramoląc się z miejsca. Zmienię pieluchę następcy tronu
Danii. To ci dopiero będzie jazda - cisnęło mu się jeszcze na usta, ale tę uwagę zatrzymał już
dla siebie.
Otworzył drzwi i wysiadł. Czterech ochroniarzy, dwóch jego prywatnych i dwóch
potężnych Egipcjan, od razu zasłoniło go ze wszystkich stron. Młody książę dotąd nie
zastanawiał się, z czego śmieją się takie draby po pracy, gdy zostają we własnym gronie. Ale
teraz pomyślał ze wstydem, że najbliższe dni dostarczą im dowcipów na cały rok.
* * *
Większość książąt zdążyła się już zadomowić. Niemowlęta na rękach nianiek gaworzyły
bądź popłakiwały z cicha. Kilku brzdąców dostępowało właśnie przyjemności przewijania na
specjalnie podstawionych stoliczkach. Nieco dalej dwu-, trzy - i czterolatki pod bacznymi
spojrzeniami opiekunek okupowały stojącą w holu fontannę, przemieniając ją w staw pełen
gumowych kaczek i żółwi.
Grupa nieco starszych dzieci, dowodzonych przez pierworodnego cesarskiej dynastii Chin,
parodiowała swych ojców, dumnie wkraczając na schody tylko po to, by zaraz zjechać po
starannie wypolerowanej poręczy.
Książę Monako zatrzymał się w drzwiach. Byłoby ciekawie, gdyby teraz wpadła tu jakaś
telewizja - pomyślał i westchnął ciężko.
- Vincent? - rozległo się nagle gdzieś z głębi holu. Książę rozejrzał się. Machał do niego
wysoki chłopak siedzący na kanapie w rogu sali. Choć obaj mieli po trzynaście lat, tamten
wyglądał nawet na piętnaście. Jedyny w całej tej menażerii prezentował poziom godny księcia.
Mimo to Monakijczyk wcale nie miał ochoty do niego podchodzić. Wolałby pobawić się z
maluchami przy brodziku.
Siedzący na kanapie zawołał raz jeszcze i książę wiedział już doskonale, że nie może
odmówić. Kiedyś wszak obaj będą udawać, że rządzą, a wtedy głupio byłoby mieć wroga w
Wielkiej Brytanii. Odmachał i ruszył w stronę Anglika.
- Odnieście moje rzeczy do apartamentu - polecił osobistej ochronie. - A potem jesteście
wolni. Tu i tak jest więcej agentów, niż w życiu widziałem. Nic mi nie grozi.
Z wyjątkiem śmierci z nudów przy tym Angolu - dodał w myśli. Przeszedł przez hol i stanął
przy kanapie.
Książę Anglii wstał.
- Witaj, Vincent - powiedział, wyciągając rękę. - Nareszcie ktoś w normalnym wieku.
- Witaj, Edwardzie - Monakijczyk odwzajemnił uścisk. - Długo już tu jesteś?
- Nieszczególnie. Ale wystarczająco, by padać z nudów. Pociesza mnie tylko fakt, że
zaczynające się wieczorem spotkanie naszych ojców też jest tylko pokazówką odciągającą
świat od prawdziwych problemów. Właściwie to, tak jak oni, jesteśmy jedynie marionetkami.
Książę Vincent pokiwał głową.
- Tyle że na ich szczycie nikt pewnie nie zjeżdża po poręczach. Usiądziemy?
Gdyby słyszał go teraz ojciec, z pewnością byłby dumny. W głosie chłopca nie pojawiła się
najmniejsza nawet nutka niechęci. Nic, co zdradzałoby, że ostatnie słowo wypowiada
całkowicie wbrew sobie. Z pewnością szanowny rodzic powiedziałby nawet, że jego latorośl to
urodzony dyplomata.
Anglik usiadł i sięgnął ręką w stronę wypełnionej wysokimi szklankami tacy.
- Lemoniada - wyjaśnił. - Dobrze schłodzona. Widać lodówki działają im lepiej niż
klimatyzacja. A propos, widziałeś gdzieś gospodarza?
Monakijczyk także sięgnął po szklankę i zajął miejsce w fotelu naprzeciwko.
- Pytasz o następcę tronu Hiszpanii? - zapytał z przekąsem. - Ostatnio zjeżdżał po poręczy i
z tego co widziałem, wielka kula u jej zwieńczenia dość boleśnie zagroziła ciągłości dynastii.
Obaj zachichotali. Mało arystokratycznie, ale za to szczerze.
- Ciekawe, czy będzie jeszcze kulał podczas wieczornego bankietu - zastanawiał się książę
Edward. - Podobno tańczy pierwszy taniec.
Vincent upił lemoniady i po raz pierwszy popatrzył na angielskiego następcę z sympatią.
Wcale nie wydawał się taki zły, gdy wokół nie było całej tej głupiej otoczki etykiety i nadętej
arystokracji. Więcej, sprawiał wrażenie całkiem niezłego gościa.
- Czy to prawda - zagadnął Monakijczyk - że na bankiecie mają być jakieś modelki?
Edward ze smutkiem pokręcił głową.
- Był podobno taki pomysł, żeby każdy z nas miał partnerkę - wyjaśnił. - Miało to dodawać
powagi całości imprezy. Ale siłą rzeczy koncepcja upadła, gdy ktoś w końcu przypomniał
sobie, że większość owych dziewczyn musiałaby miast damami do towarzystwa zostać
niańkami. Więc bawić się będziemy w swoim gronie. No i w gronie ochroniarzy. Widziałeś, ilu
ich tu jest?
- Nie dało się nie zauważyć - przyznał Vincent.
- Portier nazywa ich pingwinami, ale moim zdaniem to kretyńska nazwa, bo cała ta banda
pochodzi z Egiptu. Podobno są najlepsi.
Monakijczyk skrzywił usta w złośliwym uśmiechu.
- Albo najtańsi. I ciekaw jestem, z kim Hiszpan będzie tańczył.
Kolejny raz roześmiali się niemal równocześnie. W cień odeszły wszelkie animozje i
rozmowa trwała jeszcze przez dwie godziny. Aż do momentu, gdy ktoś z obsługi przypomniał
im uprzejmie, że wkrótce rozpocznie się bankiet.
* * *
Sala bankietowa wyglądała należycie. Ściany, wyłożone białym marmurem, specjalnie na
tę okazję obwieszono ogromnymi, jedwabnymi flagami z herbem każdego z gości, a otoczony
kolumnadą podest dla orkiestry ozdobiono laurem i złotymi nićmi. Pod sufitem skrzyły się
kryształowe żyrandole, a na ułożonej na podłodze mozaice czarno-srebrny torreador
tryumfował nad czerwono-złotym bykiem. Ustawione w podkowę stoły uginały się pod
półmiskami owoców i drobnych przekąsek. W kilku miejscach ustawiono też rzeźbione w
lodzie syreny, które mimo gorąca ani myślały topnieć.
Wzdłuż ścian stali ochroniarze. Prawie setka.
Największy zachwyt wzbudziły jednak wwiezione z chwilą rozpoczęcia zabawy posągi ze
stiuku. Przedstawiały każdego z książąt w pozach charakterystycznych dla greckich bogów.
Dzięki temu nawet wizerunki niemowlaków wyglądały dostojnie i groźnie.
Oczywiście sami najmłodsi, uspokajani właśnie przez niańki, nie potrafili docenić
artystycznego kunsztu, ale starsi nie mogli się powstrzymać, by nie dotknąć swych
nieruchomych sobowtórów. I nazachwycać się wspaniale oddanymi liniami mięśni i dyskretnie
pozbawionymi pryszczy twarzami.
Właściciel hotelu, dystyngowany Egipcjanin w średnim wieku, powitał wszystkich i życzył
im miłej zabawy, zapewniając przy okazji, że tak on, jak i cała obsługa, są do całkowitej
dyspozycji książąt. Potem wyszedł, a do sali wkroczyła trzydziestoosobowa orkiestra. Ustawili
się i niemal z miejsca zaczęli grać “Yesterday”.
Edward zbliżył się do Vincenta i szturchnął go dyskretnie.
- Zauważyłeś coś dziwnego? - zapytał.
Monakijczyk wzruszył ramionami.
- Oprócz Beatlesów na trąbki i skrzypce?
- Nie ma okien - wyjaśnił angielski książę. - W całej sali nie ma ani jednego okna. Sala
bankietowa bez okien?
- Pewnie zasłonili.
- Czym? - Edward nie był przekonany. - Tymi flagami? Może na długość by wystarczyły,
ale na szerokość… Są za wąskie.
W drzwiach pojawili się ostatni spóźnialscy. Jedyna prócz opiekunek dziewczyna, która
umiała już sama chodzić - dwunastoletnia księżniczka Liechtensteinu, i przyszły król Portugalii,
rok od niej młodszy Xavier. Według plotek, w zeszłym roku zaręczyli się w tajemnicy przed
rodzicami, a teraz wyglądali już jak chodząca parodia starego małżeństwa. Zaszczycili ukłonem
wszystkich zebranych i chwytając się za ręce, wkroczyli dumnie do sali.
W ślad za nimi wszedł właściciel hotelu. Uśmiechał się szeroko. Stanął przy orkiestrze i z
ukrytego za kolumną statywu wyjął bezprzewodowy mikrofon. Przyciskając go do piersi,
czekał ostatniego taktu.
- Dziękujemy bardzo naszej wspaniałej orkiestrze - powiedział, gdy przebrzmiały oklaski. -
To był naprawdę cudowny kawałek. Zanim jednak, szanowna publiczności, usłyszymy kolejny
szlagier w arcyciekawej aranżacji, obsługa hotelu przygotowała dla was małe przedstawienie.
Kilku agentów ochrony wystąpiło z szeregów i wyciągnęło na środek sali posągi książąt i
księżniczek. Ustawili je w dwóch szeregach frontem do zebranych. Vincent zauważył, że
stojąca za figurami orkiestra pospiesznie zabiera instrumenty i staje przy ścianach.
Właściciel hotelu cofnął się do drzwi i z niegasnącym uśmiechem dokonał prezentacji.
- Szanowni goście, oto przed wami grupa teatralna “Sfinks” w przedstawieniu pod tytułem
“Najczarniejszy scenariusz”. Proszę o uwagę.
Ochroniarze zasłonili stiukowych książąt i księżniczki. Nawet Edward, choć całkiem
wysoki, niewiele widział. Tylko że lufy krótkich karabinów powędrowały w górę.
- Ognia! - wrzasnął właściciel i salę wypełnił huk. Wszyscy goście odruchowo przykucnęli,
łapiąc się za uszy.
Gdy strzały ucichły, z posągów pozostały jedynie sterty różnokształtnych kamieni.
Ochroniarze opuścili broń i odwrócili się przodem do przerażonej publiczności. Właściciel
zaklaskał.
- Czyż to nie było wspaniałe? - zapytał pierwszych podnoszących się. - Cóż za wyczucie
chwili, szanowni państwo, cóż za wirtuozeria w operowaniu dźwiękiem. No i ten efekt
końcowy.
Wskazał ręką na pozostałości rzeźb i pokręcił głową z uznaniem.
- Cóż o tym sądzicie? - powiódł wzrokiem po dziecięcych twarzach. Jego spojrzenie
zatrzymało się na Edwardzie. - Cóż o tym myśli mój ulubiony książę?
Anglik hardo uniósł głowę.
- Myślę, że to polityczna prowokacja - wycedził przez zęby. - I nie zamierzam odpowiadać
na nią w ża…
Właściciel aż pisnął z radości.
- Jakże się cieszę - powiedział głośno, odkładając mikrofon. - Następca brytyjskiego tronu
też postanowił wziąć udział w naszej improwizacji.
Błyskawicznym ruchem wydobył broń z zamocowanej pod pachą kabury i wycelował
prosto w głowę księcia.
- Na to też nie zamierzasz odpowiadać w żaden sposób? - wyszeptał.
Edward milczał. Stał dumnie wyprostowany, ogniskując spojrzenie nieco powyżej głowy
hotelarza. Ten wzruszył ramionami.
- No skoro tak… - westchnął. I strzelił.
Kula przeszła na wylot przez książęcą głowę i trafiła w stojącą za nim niańkę. Dziewczyna,
łapiąc się za rozoraną rękę, wrzasnęła ile sił w płucach i upadła na ziemię. Stojący najbliżej niej
ochroniarz brutalnie podniósł ją za zdrowe ramię. Spojrzał na właściciela hotelu z niemym
pytaniem w oczach.
- Zostaw, niech sobie żyje - polecił tamten, podchodząc do ciała księcia. Z całej siły kopnął
zwłoki. - To za te wszystkie lata okupowania Egiptu, królewski pomiocie. I za egipskie trupy na
dnie waszego kanału.
Na sali zapanowała absolutna cisza. Niańki najmłodszych zatykały swoim podopiecznym
usta tak gorliwie, że omal ich nie dusiły. Starsi również, choć wielu zbierało się na płacz, nie
wydawali z siebie żadnych dźwięków. Prócz głębokich oddechów, rzecz jasna. Każdy łapał
powietrze, tak jakby chciał zrobić sobie zapas na później.
Na polecenie właściciela, orkiestra wróciła na swoje miejsce i zaczęła grać “Wonderful
Life”.
* * *
Gdy około dwudziestej trzeciej Stevenson dotarł na miejsce, wszędzie roiło się już od
miejscowej policji. Na uboczu stało kilka wozów antyterrorystów, a polankę zajmowały dwa
helikoptery. Wszystko hiszpańskie.
Scotland Yard znowu pierwszy - pomyślał z uśmiechem Stevenson.
Zatrzymał samochód i przejrzał się w lusterku. Z dwudniowym zarostem, podkrążonymi
oczami i rozczochranymi siwymi włosami wyglądał nawet starzej niż się czuł. A czuł się
cholernie staro.
- Czas pomyśleć o jakimś wolnym - powiedział, odpinając pasy i poprawiając kaburę z
trzydziestką ósemką zamocowaną przy pasku. - Dość się już wysłużyłeś w służbie Jej
Królewskiej Mości.
Przyczesał włosy i raz jeszcze skrzywił twarz w uśmiechu. Wysiadł.
Chwilę trwało, zanim znalazł kogoś, kto na tyle znał angielski, by można się było z nim
dogadać. Przez kolejny kwadrans razem szukali dowódcy akcji.
W końcu znaleźli go przy wozie antyterrorystów dyskutującego zawzięcie z ich oficerem.
Barczysty wąsacz ubrany w kamizelkę cedził słowa, miętoląc w rękach kominiarkę.
Negocjator był niemal pewien, że mówi coś w stylu: Moi ludzie się niecierpliwią. Powinniśmy
wchodzić. Zawsze gdy już się zjawiali, prędzej czy później chcieli sobie postrzelać.
Dowódca akcji, opalony blondyn ubrany w kolorową koszulę i biały garnitur, wyglądał na
dwudziestoośmio-, może trzydziestoletnią gwiazdę hiszpańskiej wersji “Policjantów z Miami”.
Jednak inaczej niż mają w zwyczaju bohaterowie takich filmów, tylko bezradnie rozłożył ręce. I
powiedział coś niemal płaczliwie
- Ekhm - dał o sobie znać Stevenson. - Habla inglés, señor? - To było wszystko, co umiał
powiedzieć w obcym języku.
Obaj rozmówcy spojrzeli w jego kierunku.
- A pan to…? - zapytał dowódca, gładko przechodząc na angielski.
- Samuel Stevenson, negocjator ze Scotland Yardu. Podobno macie tu jakichś terrorystów,
którzy chcą ze mną rozmawiać.
Dowódca antyterrorystów skrzywił się pogardliwie.
- Przyjechał pan do nas sam? - zapytał. Jego angielski nie był tak gładki jak dowódcy. Za to
mówił powoli i wyraźnie bez drażniących hiszpańskich szelestów.
Stevenson wzruszył ramionami.
- Nasi chłopcy w kominiarkach już jadą - wyjaśnił. - Ale nie zabrałem się z nimi, bo nie
odpowiada mi ich poczucie humoru.
- Nie gra panu angielski humor? - Wąsaty oficer skrzywił się w pełnym ironii uśmiechu.
- Ależ nie - odpowiedział negocjator. - Ma to raczej związek z ich zawodem. I kompleksem
kulturystów.
Uniósł rękę, kciukiem i palcem wskazującym pokazując rozmiar czegoś bardzo małego.
Ręce antyterrorysty mocniej zacisnęły się na kominiarce, ale Stevenson udał, że tego nie
zauważa.
- Jest tu gdzieś miejsce, gdzie mógłbym doprowadzić się do stanu używalności? - zapytał. -
Podróż była średnio miła.
- Pójdę z panem - zaproponował dowódca.
* * *
- Pojawiły się jakieś żądania? - zapytał negocjator, gdy oddalili się od samochodów.
Dowódca pokręcił głową.
- Tylko groźby. Mówili, że mamy się stąd zabierać albo zaczną zabijać zakładników.
- Kto z nimi rozmawiał?
- Ja, ale trudno to nazwać rozmową. - Policjant spuścił wzrok. - Nie trwało to dłużej niż
minutę.
Stevenson klepnął go w ramię.
- I tak długo jak na pierwszy kontakt - pochwalił. - Kto rozmawiał z ich strony?
- Właściciel hotelu, niejaki Jeremiah Smith. Prawdziwe imię i nazwisko nieznane.
Egipcjanin.
- Tylko tyle wiemy? - zdziwił się Anglik. - Właściciel takiego hotelu, pewnie jeden z
najbogatszych ludzi w okolicy, a my nie wiemy, czy ma rodzinę, przyjaciół? Ile wynosi jego
majątek?
Dowódca wzruszył ramionami.
- Szukaliśmy u siebie, przez Interpol, a nawet CIA. Ci ostatni podobno nawet mieli akta,
organizatorzy szczytu właśnie u nich badali teren. A teraz nagle dokumenty wyparowały. Tak
jak i dane tej agencji ochrony. “Sfinks” czy jakoś tak. Podobno najlepszej na świecie. Nie
wiem, kto zadecydował, by zabezpieczyć imprezę ludźmi z zewnątrz, ale pewnie wyszło to
taniej niż wykorzystanie setki ochroniarzy rządowych. W takich sytuacjach pieniądz jest
zawsze nad rozsądkiem.
Powoli zbliżali się do opancerzonego furgonu - centrali, sądząc po liczbie anten na dachu i
automacie z kawą stojącym przy wejściu. Negocjator zatrzymał się.
- Ostatnie pytanie - powiedział, patrząc rozmówcy prosto w oczy. - Czy któryś z
zakładników zginął?
- Nie - odparł dowódca. Zdaniem Stevensona zbyt szybko. Poza tym jego źrenice na
ułamek sekundy pomknęły ku lewej, górnej części oka. Hiszpan nie miał pojęcia, co wydarzyło
się w środku. Albo kłamał.
* * *
Angielscy antyterroryści przybyli koło pierwszej. W tym samym niemal czasie pojawili się
też ludzie z Interpolu. Jeden z nich, machając świstkiem z mnóstwem podpisów, ogłosił, że
przejmuje sprawę.
Stevensonowi było to nawet na rękę. Jeśli jemu nie chciano powiedzieć prawdy o
zakładnikach, to nowemu dowódcy będą musieli wyśpiewać wszystko. A ten, w swym
nienagannym garniturku i z ulizanymi włoskami, aż się prosił, by wszystko przekazać
najlepszemu negocjatorowi Scotland Yardu. I skwapliwie skorzystać z jego umiejętności.
W jednym z okien na pierwszym piętrze hotelu poruszyła się firanka. Zaraz też zaczęły po
niej błądzić dwa maleńkie czerwone punkciki. Stevenson powiódł wzrokiem po drzewach, ale
minęła dłuższa chwila, nim z trudem udało mu się dostrzec zaczajonych snajperów. Sięgnął do
kieszeni i wydobył fajkę. Nabił ją tytoniem.
Nieco dalej grupy antyterrorystów dyskutowały z nowym dowódcą akcji, która z nich
wejdzie pierwsza i jakiej użyją metody.
Zapowiadała się długa noc.
* * *
Książę Monako miał kiedyś opiekunkę, młodą, śliczną dziewczynę o długich czarnych
włosach i najpiękniejszych oczach, jakie chłopiec kiedykolwiek widział. Krążyły nawet
pogłoski, że właśnie uroda zapewniła jej pracę tak blisko koronowanych głów. Podobno władca
Monako lubił konsultować z nią postępy swojego syna. Zwykle w późnych godzinach nocnych.
Jakkolwiek jednak wyglądały jej kontakty z księciem seniorem, młody Vincent uważał, że
żaden dzieciak nigdy nie miał lepszej opiekunki. Umiała łazić po drzewach, bawić się w
strzelanego i grać na komputerze. Potrafiła robić minę twardziela, mówiąc: Yippee-ki-yay,
wydymańcu. I robiła to lepiej niż Bruce Willis w “Szklanej pułapce”.
No i nauczyła go również tajnego języka, dzięki któremu mogli przekazywać sobie
największe tajemnice w towarzystwie osób postronnych. Przez długi czas chłopiec był
przekonany, że sama go wymyśliła. Dopiero gdy do jednego z kasyn Monte Carlo przyjechał
bogaty facet w turbanie i zaczął mówić w ich sekretnej mowie lepiej od Vincenta, stało się
jasne, że dziewczyna uczyła go swego ojczystego języka. Nigdy nie myślał, że ta wiedza może
się kiedykolwiek przydać. Aż do teraz.
Uzbrojeni mężczyźni zmusili wszystkich do zajęcia miejsc przy stole i czuwali, by nikt z
nikim nie rozmawiał. Królewskim potomkom i niańkom pozostawało więc tylko jedzenie.
Młody książę mógł jeszcze słuchać. Więc słuchał.
- Czy już jest? - zapytał po arabsku właściciel hotelu, spoglądając w stronę drzwi. -
Przybył?
Stojący najbliżej strażnik wyjrzał na korytarz i coś zawołał. Po chwili usłyszał odpowiedź.
- Ci koło piwnicy mówią, że już, lada moment - przekazał. - Wszyscy są po kolana w
piasku.
- Doskonale - ucieszył się hotelarz. - Możecie rozwijać czerwony dywan. Orkiestra też
niech się szykuje.
Kilku strażników zarechotało, a muzycy, od godziny zajęci jedynie grą w karty lub
czyszczeniem swych instrumentów, unieśli głowy z nadzieją. Dość mieli tego czekania. Jak
chyba wszyscy.
Vincent schylił głowę i próbował podnieść do ust widelec, ale ręka drżała mu tak, że nie
był w stanie trafić. Skoro chcą kogoś witać z takimi honorami, znaczy, że jest ważniejszy niż
inni. A to z kolei musi oznaczać, że i bardziej okrutny. W filmach zawsze tak jest.
Ukradkiem spojrzał na leżące na środku sali ciało Edwarda. Nawet nie raczyli go usunąć,
ściągnąć jakoś na bok albo co. Właściwie to co on im w ogóle zrobił? Zginął tylko dlatego, że
jego przodkowie podbili kiedyś Egipt? Z każdą chwilą strach coraz bardziej ustępował miejsca
wściekłości. Mocniej zacisnął rękę na widelcu i wyprostował się.
Zauważył, że właściciel hotelu ruszył właśnie kolejny raz wzdłuż stołów, przyglądając się
wszystkim po kolei. Pewnie, by lepiej zdać raport swojemu szefowi - przemknęło
Monakijczykowi przez głowę, choć powód nie miał znaczenia. Tak właśnie działa Opatrzność,
stwarza okazje.
A jeśli udałoby się go trafić w szyję, tak jak to zrobił Steven Seagal w jednym ze swych
filmów, to może wybuchnie zamieszanie i zdołają uciec albo… Ważne tylko, by spróbować,
zanim przyjdzie ten tajemniczy ktoś. Wtedy będzie już za późno.
Cicho zaszurał krzesłem, odsuwając się lekko i sprężając do skoku. Tylko pięć kroków,
cztery… W nerwach uniósł się lekko na krześle. Trzy, dwa… Bezwiednie uniósł rękę z
widelcem. I w tym samym niemal momencie poczuł potworny ból. Coś uderzyło go w tył
głowy. Osunął się, wpadając twarzą w miskę krewetek. Usłyszał jeszcze pełen podniecenia
krzyk stojącego przy drzwiach strażnika. Potem zapadł w ciemność.
* * *
Jak zwykle archanioł Michał przybył ostatni. Na dodatek w naprawdę parszywym humorze.
- Co się znowu stało, do cholery? - zapytał, lądując na najwyższej gałęzi rozłożystego dębu.
Czekali tam już na niego Gabriel i Rafael. - I co tu robią te wszystkie anioły?
Ręką wskazał na korony pozostałych drzew pełne smętnych, ubranych na biało
skrzydlatych. Tylko kilku z nich, siedzących bezpośrednio nad zamaskowanymi snajperami,
wyglądało na pracujących. Reszta z mniej lub bardziej żałosnymi minami gapiła się w niebo lub
na archaniołów.
Gabriel rozłożył ręce.
- To tylko stróże uwięzionych w tym budynku zakładników - wyjaśnił. - Podczas ataku
czuwali nad ojcami, bo jak pamiętasz, wspólnie uznaliśmy, że tam ryzyko jest większe.
- Ale dlaczego są tu, a nie w środku? - Michał podrapał się pod lewym okiem. Tatuaż w
kształcie płomienia sparzył mu opuszki palców. - Przecież tam może się coś…
- Już się wydarzyło - wszedł mu w zdanie Gabriel. - Nie żyje jeden z zakładników. Jego
dusza jednak nie wyleciała na zewnątrz, co jest niepokojące. A cały problem z tymi stróżami
polega na tym, że choćby nie wiem jak chcieli, nie są w stanie tam wlecieć.
- A to niby dlaczego? Piórka pętakom zamokły?!
Boży posłaniec uspokajająco położył rękę na jego ramieniu.
- Jak się dobrze zastanowisz - powiedział ze smutnym uśmiechem - odpowiedź sama
przyjdzie. Pomyśl, mamy tu Egipcjan, sporą grupę pierworodnych i dom, do którego nie mogą
wejść aniołowie. Co to daje?
Michał wiedział. Tatuaż na jego twarzy zapłonął jeszcze mocniej, a zaciśnięte w pięści
dłonie pobielały. Tylko jedna rzecz na ziemi może powstrzymać anioła - zakaz z ust Pana. A On
raz tylko, niepewny zachowań wodza zastępów, posłużył się swą mocą w tym celu. I co
najgorsze, nigdy nie anulując tego polecenia, zostawił wrogom furtkę.
- Krew baranka?
Gabriel potwierdził.
- Na wszystkich drzwiach na zewnątrz, bracie. Na wszyściuteńkich.
Michał zaklął i wzleciał w powietrze. Przez chwilę miotał się, latając to w jedną, to w
drugą stronę, potem zawisł w miejscu i wziął kilka głębokich oddechów.
Gdy wrócił do towarzyszy, wzrok skierował od razu w stronę milczącego Rafaela.
- A ty co? - zapytał, cedząc słowa. - Masz może jakiś pomysł, czy zamierzasz tak milczeć
do usranej Apokalipsy?
Rafael przesłał tajemniczy uśmiech Gabrielowi, a ten po chwili odpowiedział mu tym
samym. Zrozumiawszy wszystko, zwrócił się do Michała:
- Kazał mi przekazać, że nie tylko do Apokalipsy. Ale i o wiele dłużej, o czym dobrze
powinieneś wiedzieć. Przypomniał mi również, że nie poinformowałem cię, iż podjęliśmy
pewne kroki. A właściwie jeden. Wezwaliśmy Kłamcę. Jest już w mieście. Od rana.
Wódz zastępów pokręcił głową.
- Nie wiem, czy nie jest jeszcze za wcześnie, by go ładować w problem na taką skalę -
powiedział. - To nie to samo, co strzelanie do kandydatów na samobójców.
Gabriel kolejny raz spojrzał na Rafaela. Patron lekarzy i dróg przytaknął, po czym rozłożył
ręce.
- O co mu chodzi? - nie zrozumiał Michał.
- Mówi, że werbowanie Kłamcy to był twój pomysł i żebyś teraz nie marudził. I ja się z
nim zgadzam całkowicie. Powiem nawet więcej, nie tylko powinniśmy dać mu szansę, ale
nawet musimy. Nie mamy innego wyjścia.
* * *
Przebudzenie Vincenta nie należało do najprzyjemniejszych. Najpierw poczuł ból
zaczajony w wielkim guzie z tyłu głowy. Zaraz potem, z chwilą gdy chłopiec postanowił
otworzyć oczy, pojawiło się przerażenie. Nic nie widział.
W jednej chwili przypomniał mu się oglądany kiedyś program ostrzegający przed urazami
mózgu. Wspominano tam między innymi o ślepocie jako dość częstym skutku ubocznym. Coś
tam na coś uciska, coś się blokuje. Nie pamiętał tych wszystkich szczegółów, ale jednego był
pewien - oberwał w tył głowy i oślepł. Miał tylko nadzieję, że nie na zawsze.
Spróbował się poruszyć i dopiero więzy na rękach i nogach podpowiedziały mu inne
rozwiązanie wzrokowego problemu. Skrępowali go, a oczy zasłonili opaską. Chciał odetchnąć z
ulgą i wtedy zorientował się, że został również zakneblowany.
Tymczasem na sali był już ów tajemniczy, tak wyczekiwany gość. Dało się to usłyszeć w
tonie głosu właściciela hotelu. Nie był już tak dumny i pewny siebie jak na początku balu.
- Ja myślałem - mówił wręcz płaczliwie - że skoro symbol, to jeden w tę czy w tę…
Naprawdę nie wiedziałem, panie. A to był Anglik, jeden z tych podłych oprawców, których
przodkowie gnębili nasz lud, i właśnie dlatego pomyślałem, że…
Vincent, opanowawszy lęk, z dziką satysfakcją wsłuchiwał się w tłumaczenie Egipcjanina.
Teraz się doigrasz, skurwielu - myślał - i dobrze ci tak. Nie trzeba było strzelać do Edwarda.
Płaczliwy głos właściciela zmienił się nagle w krzyk bólu. Chłopiec usłyszał głośne
warknięcie, po czym coś chrupnęło i nastała cisza. Gdy przebrzmiała, jakiś ciężar,
najprawdopodobniej ciało właściciela, runął z hałasem na ziemię, a jego zabójca kilka razy
mlasnął i wycharczał parę zdań. Uczynił to z niewyobrażalnym wysiłkiem, zupełnie jak… pies -
stworzenie mądre, ale o gardle nieprzystosowanym do mówienia, tylko do warczenia i
szczekania. Z całej wypowiedzi Vincent zrozumiał tylko dwa niedające się połączyć ze sobą
słowa: radio i jabłka.
* * *
Michała denerwował już sam wygląd Lokiego. Kłamca, choć był w Hiszpanii od niecałych
dwunastu godzin, zdążył się już dostosować do nowych warunków. Przede wszystkim miał
doskonale brązową skórę, co w połączeniu z niemal białymi włosami i brodą dawało niezwykle
ciekawy efekt. Do tego żółta koszulka ozdobiona zielono-brązowymi palmami, niebieskie
spodenki i czarne klapki. Na nosie okulary lustrzanki, a w ręce trzymał drinka. Z parasolką.
Na dodatek, jakby samego wyglądu nie było aż nadto, korciło go, by zadawać dużo pytań.
Niewygodnych pytań.
- Nadal nie potrafię zrozumieć, dlaczego te wszystkie anioły siedzą na drzewach i udają
wrony, zamiast lecieć do swych podopiecznych. Dlaczego ich w ogóle opuściły?
Gabriel przejechał ręką po twarzy.
- Ile wykonałeś już dla nas robót, Loki? - zapytał.
Kłamca wzruszył ramionami.
- Po jednym piórku za każdą setkę samobójców, a ja mam trzy piórka. Z jakieś trzysta, jak
wychodzi.
- I nadal nie zorientowałeś się, że nie każdy ma swojego stróża?
Loki chwycił słomkę w zęby i głośno siorbnął.
- Jasne, że tak - odparł po chwili. - Ale ci zakładnicy, jak widać, mają. Więc ich ta
odpowiedź, chytrze zawarta w twoim pytaniu, nie dotyczy, prawda? Czy źle mówię, wodzu? -
skinął głową Michałowi, ale ten tylko burknął coś pod nosem.
- To skomplikowana sprawa - stwierdził Gabriel.
- Spokojnie możesz opowiadać - zapewnił go Kłamca. - Dopóki nie dowiem się, co jest
grane i dlaczego żaden skrzydlaty nie chce się w to ładować, nie kiwnę nawet paluszkiem.
Mamy więc mnóstwo czasu.
Boży posłaniec westchnął i ukradkiem zerknął na Rafaela. Ten machnął ręką.
- Dobrze więc. Wyjaśnię ci to najprościej, jak potrafię. Nie jest nowiną, że aniołów nie
przybywa, za to ludzi jest coraz więcej. Dodając do tego, że nie każdy anioł jest stróżem, a
nawet jeśli chodzi o ścisłość, zajmuje się tym jedynie niewielka grupa wyspecjalizowanych
jednostek, łatwo zauważyć, że pojawia się problem. Do tego dochodzą jeszcze boskie przepisy
mówiące na przykład, że każdy stróż ma prawo tylko do trzech błędów, a potem zmienia branżę
i już nigdy nie może wrócić do stróżowania. To też nas bardzo ogranicza. Wprowadziliśmy
więc kilka ustaleń. Po pierwsze, źli nie dostają stróżów, po drugie…
- No dobra - przerwał mu Loki. - A kto niby rozstrzyga, czy niemowlak będzie dobry czy
zły?
Na chwilę zapanowała niezręczna cisza. Kłamca uśmiechnął się paskudnie.
- Nie ma Pana, anioły kombinują - rzucił. - I ja tu niby jestem ten najgorszy, tak?
Kontynuuj.
- Po drugie - Gabriel podjął przerwany wątek - zostaje przyznany jeden anioł na rodzinę i to
on sam, albo z naszą pomocą, decyduje, który członek rodziny najbardziej potrzebuje jego
wsparcia. Jak na przykład teraz. Uważaliśmy, że zdecydowanie lepiej pilnować ojców, bo tam
była większa szansa na zamach. Wiesz, mali ludzie, mały problem…
Loki pokiwał pobłażliwie głową.
- Ale nadal pozostaje kwestia, dlaczego nie mogą wejść do środka. Co im stoi na
przeszkodzie? Powinni zrobić nalot, najlepiej jeszcze wsparci przez chłopaków z ludzkiej
policji. Szast, prast i po robocie. Skoro mnie wezwałeś, znaczy, że coś kręcisz.
- Krew baranka - wycedził Michał. - Przeklęta krew baranka na drzwiach.
Kłamca wyciągnął ze szklanki parasolkę i cisnął nią w ukrytego najbliżej snajpera. Nie
trafił.
- Może tak trochę jaśniej, wodzu - poprosił. - Niektórzy są w drużynie zbyt krótko, by łapać
wszystkie grepsy.
- To zakaz Pana - wyjaśnił Gabriel, widząc, że wódz zastępów zagłębiony w ponurej
medytacji ani myśli odpowiadać. - Kiedyś, gdy Bóg, ruszając w podróż, przekazywał
obowiązki zarządcy ziemi Michałowi, dał mu do ręki garść jednorazowych środków, jak
choćby potop, deszcz siarki czy plagi. Podyktował też dziesięć przykazań dla ludzi. Nam dodał
jeszcze kilka innych, w tym jeden jedyny zakaz, by nigdy nie przekraczać drzwi pomalowanych
krwią jednorocznego baranka. Tak między innymi Żydzi uratowali swe dzieci i dobytek przed
ostatnią plagą egipską, pogromem pierworodnych. Po akcji syna Pana zmieniła się nasza
władza i podejście do ludzi, ale nakazy i zakaz pozostały nieanulowane.
Loki pochylił się i ułamał maleńką gałązkę. Obrał ją z listków.
- Rozumiem już teraz, po co jestem wam potrzebny - oświadczył, wkładając patyczek do
ust. - Rozumiem też, że nagroda za taką misję będzie odpowiednia do jej wagi. I że nie muszę
już mówić do ciebie wodzu, prawda, archaniele?
Ostatnie słowa skierował do Michała, który w jednej chwili poczerwieniał z wściekłości i
miast odpowiedzi, sapnął coś tylko o bezczelnych pętakach.
- Macie plan, jak tam wejdę? - Kłamca ponownie zwrócił się do Gabriela.
Ten skinął głową.
- Wejdziesz wraz z nim.
Wskazał ręką siedzącego na parkowej ławeczce Stevensona ledwie widocznego w chmurze
fajkowego dymu.
* * *
Koło czwartej negocjatora wezwano do przyczepy sztabu. Anglik, mimo że potwornie
zmęczony, ucieszył się. Drażniła go już ta bezczynność. I nawet wolał nie wyobrażać sobie
sytuacji, że tarabanił się z Londynu tylko po to, by zobaczyć, jak do akcji wkraczają te
półgłówki z antyterrorystycznych. Raz już tak było, a potem nie mogli się doliczyć ofiar.
Wstąpił na metalowe schodki prowadzące do przyczepy i zapukał w otwarte drzwi. Nie
czekając na odpowiedź, wszedł do środka.
- Pan Stevenson? - zagadnął do niego agent stojący najbliżej wejścia. - Inspektor Gustav
Munder, Interpol. Dobrze, że już pan jest.
Pewnie, że dobrze - pomyślał negocjator, ściskając podaną dłoń. - Przyda się wam,
dzieciaki, ktoś z doświadczeniem.
Rozejrzał się. Przy jednej ściance ustawiono radio i całą aparaturę nasłuchową, nieco na
lewo od niej stał stolik z planami budynku. Pochylał się nad nim jakiś antyterrorysta z linijką w
ręce. Na krzesłach obok ekspresu do kawy siedzieli były dowódca akcji i dwóch kolegów
Mundera, sądząc po identycznych garniturach.
- Gdzie pański szef? - zapytał Stevenson. Zauważył, że jego rozmówca z całej siły starał się
ukryć zmieszanie.
- Odwieźli go do szpitala z zatruciem pokarmowym. Nie wzywaliśmy karetki, bo jak pan
widział, za naszymi barierkami roi się od pismaków, a…
Radiooperator zsunął z ucha jedną słuchawkę.
- Znowu nadają, inspektorze - rzucił.
Munder zatarł ręce.
- Świetnie, powiedzcie im, że już jest. - Ponownie spojrzał na Stevensona. - Zaraz panu
wszystko wyjaśnię.
Tymczasem radiooperator poprawił słuchawki i splótł dłonie, opierając łokcie na blacie
stolika.
- Pytają, czy pan na pewno jest Anglikiem - przekazał.
To było niepokojące pytanie. Czyżby terroryści dobierali sobie negocjatora wedle
narodowości? I dlaczego właśnie Anglika? Egipcjanie… Jedyne migające w jego głowie
wytłumaczenie nie należało do najmilszych.
Kolejne pytanie okazało się jeszcze dziwniejsze.
- Ma pan jakieś starsze rodzeństwo?
- Jestem jedynakiem - skłamał. Miał co prawda tylko młodszą siostrę, ale nie zamierzał
podawać prawdziwych informacji o swej rodzinie. Nikomu, a już najmniej terrorystom.
Radiooperator przekazał odpowiedź i chwilę później odwrócił się w stronę Stevensona. Na
jego twarzy malował się niepokój.
- Zapraszają pana do siebie na rozmowę.
Negocjator wzruszył ramionami.
- Proszę im powiedzieć, że mogliby w ramach dobrej woli wypuścić jakichś zakładników -
polecił. - Choćby tych najmłodszych. A ja już się szykuję i będę u nich najszybciej, jak się tylko
da.
- Jak?! Zaraz! - dotąd biernie przysłuchujący się rozmowie Munder teraz gwałtownie
zaoponował. - Nigdzie pan nie pójdzie. Jako pełniący obowiązki dowódcy absolutnie nie
zgadzam się, by…
- By w najgorszym wypadku zginął jeden człowiek zamiast trzydziestu? - Stevenson
wszedł mu w zdanie. - Jeśli puści pan tam antyterrorystów, rozpęta się rzeź. Według świadków,
jest tam podobno z setka uzbrojonych ludzi. Oficjalnie, a ilu się jeszcze czai, tego nikt nie wie.
Poza tym nie sądzę, by chcieli mnie wykończyć. Będą raczej chcieli się przed kimś popisać, a
ja doskonale umiem zgrywać pełnego pokory szaraka zachwyconego wielkością psycholi.
- Ale to przecież Egipcjanie - wtrącił Hiszpan, były dowódca akcji. Mówił takim głosem,
jakby po odwołaniu go przestało mu na czymkolwiek zależeć. - A oni nie lubią się z Anglikami.
Stevenson potwierdził.
- Też o tym myślałem…
- Gdyby chcieli mścić się na nas - machnął ręką jeden z milczących dotąd agentów
Interpolu - już dawno załatwiliby młodego następcę tronu i daliby sobie spokój z całą tą szopką.
A tak w ogóle, to lepiej by im było zaatakować ambasadę. Na przykład podczas wizyty księcia
lub królowej.
- Też uważam, że negocjator powinien pójść - nieoczekiwanie poparł Stevensona
antyterrorysta. - Zainstalujemy mu dyskretną kamerkę w klapie i zrobi nam mały rekonesans.
O, nawet mam tu jedną taką.
Pogrzebał w przepastnej kieszeni i wyciągnął małe pudełeczko. Otworzył.
- Znakomite - stwierdził z przekąsem Anglik. - Rzeczywiście nie sposób podejrzewać, że to
kamera. Ale myślę, że wchodzenie między egipskich fanatyków religijnych z krzyżykiem w
klapie może być wzięte za prowokację. A tego byśmy chyba nie chcieli, prawda?
Policjant zmieszał się.
- Mamy jeszcze wersję na luzie - stwierdził. - Żółty uśmieszek, ale nie sądzę…
Negocjator klepnął go w ramię.
- Kamerkę sobie darujemy, ale i tak zrobię wam rekonesans. Mam fotograficzną pamięć.
- Niecierpliwią się - ponaglił zebranych radiooperator. - Co mam nadać?
Wszyscy przenieśli wzrok na agenta Mundera. Ten westchnął ciężko.
- Przekażcie to, co wam kazał pan Stevenson. A to o zakładnikach nawet dwa razy.
Wyminął negocjatora i wyszedł na świeże powietrze. Wciągając je głęboko do płuc, uniósł
głowę… i aż przetarł oczy. Pierwszy raz widział coś takiego. Nad koronami drzew unosiła się
mgła.
* * *
Po kilku godzinach leżenia w bezruchu Vincent był w stanie przyzwyczaić się do prawie
wszystkich niewygód. Jedynymi wyjątkami był smród nieprzebieranych niemowlaków i smak
knebla. Nasączony jakimiś perfumami materiał smakował naprawdę podle i przypomniał
chłopcu, jak kiedyś, chcąc zataić przed ojcem, że palił, psiknął sobie w usta dezodorantem.
Tylko że wtedy mógł spokojnie zwymiotować, a potem przepłukać usta.
Z drugiego końca sali, prawdopodobnie z podestu dla orkiestry, znowu rozległo się mowo-
warczenie. Tym razem książę nie zrozumiał ani słowa. Bo i nawet nie słuchał. Po okresie
strachu i buntu przyszedł czas rezygnacji. Było mu wszystko jedno, byleby tylko wyjęli ten
knebel i zabrali go z dala od smrodu.
Ktoś szarpnął Vincenta do góry i podniósł. Chłopiec poczuł, że siedzi na krześle, a czyjeś
ręce starannie przywiązują go do poręczy. Potem, ku wielkiej radości księcia, wyjęli knebel i
postawili przed nim coś, co pachniało jabłkami.
Nieco dalej któraś z opiekunek, pewnie również świeżo odzyskawszy możliwość
mówienia, krzyknęła coś bełkotliwie. Rozległo się głośne plaśnięcie i umilkła.
- Jedz! - usłyszał chłopiec i zanim zdążył zaprotestować, wciśnięto mu głowę w miseczkę
ciepłego jabłkowego musu.
* * *
- Skąd wiedzieliście, że on będzie tam szedł? - zapytał Loki. - Że go zaproszą?
Wraz z Gabrielem i Rafaelem, otoczeni archanielską aurą, niewidoczni i niesłyszalni dla
śmiertelników, stali tuż obok sztabowej przyczepy. Patrzyli na szykującego się Stevensona.
- Nie wiedzieliśmy, że go zaproszą - odparł boży posłaniec. - Ale i tak byliśmy pewni, że
znajdzie sposób, by tam wejść. Znałem jego stróża, chyba jedyny przypadek, który dobrowolnie
zdecydował się na śpiewanie w chórach. Mówił o nim, że to prawdziwy maniak i wejdzie
wszędzie.
- Taki dobry? - W głosie Kłamcy słychać było uznanie.
- Niezły. - Gabriel machnął ręką. - Zna się na tych psychologicznych sztuczkach. Tyle że w
akcji średni, ruszać się nie potrafi. A lezie zawsze na pierwszy ogień.
Loki uśmiechnął się.
- Zastanawia mnie tylko, jak to możliwe, że wciąż żyje, choć, jak mówisz, nie ma już
stróża. Zbieg okoliczności?
Archanioł wzruszył ramionami.
- Nagrody na loteriach to też nie nasza zasługa - odparł. - A mimo to są tacy, co wygrywają.
Nikt nie neguje istnienia zwykłego ludzkiego szczęścia. Poza tym jego przeciwnicy są na ogół
naprawdę źli i też nie mają stróżów. To w pewnym sensie wyrównuje szanse.
Stojący kilka metrów dalej negocjator odmówił właśnie przyjęcia broni i kamizelki
kuloodpornej.
- Chyba już rozumiem, o co chodziło temu stróżowi - stwierdził Kłamca. - Gość ma
charakter, nie?
Gabriel pokiwał głową.
- Ano ma. A ty dopilnujesz, by miał go jeszcze przez jakiś czas. Przynajmniej dopóki nie
ustalisz, co się dzieje w środku i kto użył tej krwi. Rafael połączy wasze umysły tak, że
będziecie się mogli porozumiewać bez słów. Znajdź tylko jakiś sposób, by nie pomyślał, że
oszalał, gdy się do niego odezwiesz.
- Spokojna głowa - powiedział Loki. - Nie nazywają mnie Kłamcą dlatego, że umiem
dobrze cerować, prawda? Mam już nawet pomysł.
* * *
Stevenson nie czuł strachu. Dawno minęły już czasy, kiedy przerażała go akcja. Zbyt wiele
ich przeżył.
Bez oglądania się za siebie szedł pewnym krokiem ku hotelowemu wejściu w blasku
wstającego słońca. Starając się nie myśleć o czekającym go zadaniu, wzrok skupił na ukośnej
czerwonej kresce pośrodku lustrzanych drzwi. Dopiero zbliżywszy się na kilka metrów,
dostrzegł, że to krew. Zaklął pod nosem.
- Obym się tylko nie spóźnił - wyszeptał, wznosząc oczy ku górze w cichej modlitwie. -
Żebym tylko zdążył na czas i…
Panie Stevenson - usłyszał nagle w swojej głowie. Przystanął i rozejrzał się. Nikogo nie
dostrzegł. Przejechał dłonią po twarzy.
- Starzejesz się, Sam - westchnął. - Naprawdę się starzejesz.
Powoli ruszył przed siebie, myśląc, że jeśli terroryści to widzieli, mogą wziąć go za
czubka. Pewnie nie będą już chcieli gadać.
To możliwe - ponownie odezwał się obcy głos w jego głowie. - Ale myślę, że jeśli okaże się
pan szalony, to raczej przyjmą pana jak swego. Ze wszystkimi honorami.
Negocjator ponownie przystanął, walcząc z rosnącą chęcią odpowiedzenia tajemniczemu
głosowi.
Martwi się pan o swoje zdrowie psychiczne? Niepotrzebnie. Jestem agent Liarfather i
właśnie rozmawiam z panem przez prototypowy mikroskopijny nadajnik umieszczony w pańskim
organizmie. Podaliśmy go panu razem z kawą, tak na wszelki wypadek. Proszę mnie nie pytać,
jak to tak naprawdę działa. Tyle w tym naukowego bełkotu, że normalnego człowieka, jak ja czy
pan, mogłoby zemdlić. Wiem tylko, że wydali go pan za jakieś dwadzieścia cztery godziny z
pierwszą dłuższą wizytą w toalecie. Aha, kazali mi spytać, czy nie ma pan pretensji?
Stevenson wahał się przez moment. Krótki, bo człowiek jest w stanie uwierzyć we
wszystko, co tylko pozwala mu zachować przeświadczenie, że jest normalny.
- Nie - odparł w końcu niepewnie. - Nie gniewam się.
Mikrokomputer? Tak, chyba czytał gdzieś ostatnio o podobnych wynalazkach. No, ale w
gazecie pisali, że to dopiero wstępne badania i że te małe ustrojstwa zostaną oddane do użytku
najwcześniej za kilka lat.
Nie musi pan mówić, żebym mógł pana słyszeć - odparł głos. - Wystarczy, że pan pomyśli, a
nasz komputerek już się jakoś dogada z pańskimi nu… no… neuronami.
Rozumiem - spróbował Stevenson. - Jak mam się do pana zwracać? Po nazwisku?
Wystarczy Loki. Wszyscy tak do mnie mówią.
W porządku, Loki. Jestem Samuel.
Wiem, a teraz ruszaj. Świrowanie świrowaniem, ale co za dużo, to niezdrowo.
* * *
Vincent lubił jabłka niemal w każdej postaci, całą więc winą za wydarzenie, które nastąpiło
po zjedzeniu musu, obarczył nasączony perfumami knebel i jego ohydny posmak, z tych co na
długo pozostają w ustach. Gdy zmieszał się on ze słodyczą jabłkowej papki, księciu od razu
zrobiło się niedobrze. Zapiekło go w przełyku, a żołądek rozpoczął serię skurczów i
rozkurczów, jakby chciał zostać sercem. Nieprzetrawiony posiłek pomknął z powrotem,
wypełniając usta i wypychając policzki.
Połknij to, kretynie - skarcił się w myślach chłopiec. - Zależy im na tym, byś to zjadł, więc
połknij.
Nie potrafił się jednak zmusić. Wymiociny paliły go w język i utrudniały oddychanie. Z
każdą chwilą mógł zacząć się dusić.
Połknij to, inaczej cię zabiję.
Wyprostował się na krześle, wyprężył i skupił z całych sił. Tym razem poskutkowało,
przełyk rozluźnił się odrobinę i Vincent jął przełykać palącą zawiesinę. Jeszcze moment i w
ustach pozostanie tylko paskudne wspomnienie. Takie, które można wymazać zwykłym
splunięciem i łykiem wody. Jak odrobinę szamponu jabłkowego, która spłynęła do ust pod
prysznicem.
Gdy ktoś przyjdzie go uwolnić, książę Monako z pewnością nie będzie pamiętał, że
zmuszony był połknąć własne… Już prawie zapomniał.
- On się dusi - krzyknął ktoś nagle.
Chłopiec, skupiony właśnie na tak niezbędnym mu teraz do życia i szczęścia głębokim
oddechu, nie zdawał sobie sprawy, że chodzi o niego. Zrozumiał to, gdy poczuł mocne
uderzenie z otwartej ręki w plecy, a potem nagły tępy ból na wysokości przepony, gdy ktoś
podniósł go z krzesła i wbił mu pięść tuż poniżej splotu słonecznego. Vincent pamiętał ten
manewr z zajęć z pierwszej pomocy. Nazywał się rękoczynem Heimlicha. A kończył zawsze
tym samym.
Książę zwymiotował.
Wydawało mu się przy tym, jakby wraz z jabłkowym musem wypluł przy okazji żołądek i
połowę jelit. Kwas w przełyku sprzed kilku chwil był niczym w porównaniu do ognia, jaki
rozgorzał teraz.
Z drugiego końca sali rozległo się wściekłe wycie.
Gość wbijający pięść w brzuch Vincenta nagle rozluźnił uścisk. Osłabiony chłopiec osunął
się na ziemię.
* * *
Stevenson był już przy drzwiach, gdy padł strzał. Ręka, którą wzniósł, by zapukać, zamarła
w pół ruchu.
Agencie Liarfather… Loki? - pomyślał. - Ty też to słyszałeś?
Chłopie, nie zatrzymuj się tak gwałtownie. Jasne, że słyszałem strzał, myślisz, że jestem
głuchy?
Negocjator speszył się trochę.
Nie, ale myślałem, że może tam u was w samochodzie…
Jakim sam… a, no jasne! Mamy tu różne takie nasłuchy wycelowane w dom. Właśnie po to,
by słyszeć strzały.
Aha - pomyślał Stevenson, choć wcale nie był usatysfakcjonowany odpowiedzią. - A tak
swoją drogą, to gdzie stoi ten wasz wóz? Wydawało mi się, że zwiedziłem wszyst…
Loki nie zdążył odpowiedzieć, bo właśnie drzwi hotelu otworzyły się i barczysty
Egipcjanin wciągnął Stevensona do środka.
* * *
Vincent przez chwilę myślał, że nie żyje. Jakby się dobrze zastanowić, wszystko na to
wskazywało. Najpierw zamieszanie z wymiotowaniem, potem akcja z jego rzekomym
duszeniem się, gwałtowny odskok ratownika i strzał. A teraz leżał na ziemi z boleśnie
pulsującym żołądkiem, czując mokre ciepło w okolicy podbrzusza. No i widział. Jak przez
mgłę, ale czyż nie tak właśnie powinna patrzeć uwolniona dusza?
Dostrzegał skapujące z krawędzi stołu wymiociny i zbliżającą się ku niemu parę nóg.
Spróbował podnieść głowę.
- On ma odsłoniętą opaskę! - krzyknął ktoś ostrzegawczo po arabsku. Nogi przyspieszyły i
po chwili kanciaste, owłosione dłonie na powrót zasłoniły mu oczy.
Młody książę skulił się. Wymęczony żołądek kolejny raz zaprotestował nagłym skurczem.
- I na dodatek się obszczał - dodał, nie kryjąc obrzydzenia, klęczący nad nim mężczyzna.
Z oddali dobiegła seria cichych, ale stanowczych warknięć.
- Tak, panie - odparł Egipcjanin. Pochylił się mocniej, niby poprawiając księciu więzy i
wyszeptał: - Nie będziesz miał tyle szczęścia co twój przyjaciel. Jego dusza zdążyła się ukryć,
zanim przybył, ale ty…
- Co ze mną? - wydusił z siebie chłopiec. Jeszcze przed chwilą myślał, że jest mu już
wszystko jedno, bo i tak nie może być gorzej, najwyżej umrze. Teraz zmienił zdanie. - Co mi
zrobią?
- Będziesz przestrogą, bracie - szepnął oprawca, nie kryjąc rozbawienia. - Nie chciałeś jeść
grzecznie, więc staniesz przed sądem. I każdy zobaczy, ile ważą twe winy. I czy twoja krew
naprawdę jest błękitna.
Szept przeszedł w ciche sapanie. Egipcjanin z całych sił powstrzymywał się, by nie
wybuchnąć śmiechem.
Vincent mocniej podciągnął nogi i wcisnął głowę między ramiona. Pragnął zasnąć. Albo
umrzeć. Byle szybko.
* * *
Wystarczyło jedno spojrzenie na hol, by Stevenson stwierdził, że jest już za późno na
wszelkie akcje. Wszędzie leżały trupy.
U szczytu schodów przewieszone przez barierkę wisiały zwłoki hotelowego boya. Mógł
mieć z piętnaście, szesnaście lat. Na bladej twarzy okolonej przetłuszczonymi złotymi włosami
mieniły się czerwienią rozmaite, mniejsze lub większe wypryski, a pod sinobiałymi
paznokciami czerniały pokłady brudu. Jego wygląd zupełnie nie pasował do szykownego lokalu
i negocjator od razu pomyślał, że chłopiec był dzieckiem któregoś ze starych pracowników i to
właśnie dzięki koneksjom zyskał pracę na wakacje. Na swoją zgubę. Wielkie szkarłatne krople
z jego poderżniętego gardła kapały równomiernie na ziemię niczym woda w chińskiej machinie
tortur.
Kilka stopni niżej leżała pokojówka ze złamaną nogą i przetrąconym karkiem. Przyglądał
się jej przybity do ściany tkwiącym w gardle nożem ochroniarz. Wyglądał inaczej niż
otaczający negocjatora mężczyźni, choć podobnie jak oni miał czarny garnitur na białym T-
shircie. Różnice tkwiły w kroju marynarki i w kolorze włosów mężczyzny. Przybity był rudy.
Wprawny wzrok Stevensona wypatrzył też dodatkowy szczegół. Na palcu zabitego tkwił
złoty sygnet z godłem Danii.
Osobista ochrona książąt - pomyślał. - Ciekawe, kiedy skojarzyli, co się święci.
Przeniósł wzrok niżej. Otaczający go terroryści nie przeszkadzali mu w tych oględzinach,
przekonani zapewne, że im bardziej negocjator się zlęknie, tym bardziej będzie posłuszny.
Mylili się. Jedynym, co czuł Stevenson, była wzrastająca z każdym kolejnym zauważonym
ciałem bezsilna wściekłość. Że może istnieć ktoś tak okrutny, że przecież… że nie zdążył. To
bolało go najbardziej.
Najwięcej trupów zobaczył w fontannie. Widać było, że ktoś je tam przeniósł i poukładał,
bo leżały stanowczo zbyt równo. Warstwowo, po cztery osoby na piętro. Pięć pięter. Sami
ochroniarze.
Zamknął na moment oczy i wziął głęboki oddech. Pocieszało go tylko, że z wyjątkiem boya
nie dostrzegł ani jednego ciała dziecka. Więc może dla nich przynajmniej jest jakaś nadzieja.
Boże, chroń książęta!
Hej, Stevenson - rozległo się nagle w jego głowie. - Jesteś tam? Sam?
A gdzie mam być? - Negocjator był przekonany, że nie można warknąć bezgłośnie. Jemu
się udało.
Więc może zamiast gapić się na… na cokolwiek się tam gapisz, byłbyś łaskaw otworzyć
drzwi?
Po co? - pomyślał zdziwiony Stevenson.
Przez chwilę Loki milczał. Nie przewidział tego jakże oczywistego pytania i teraz szukał w
głowie odpowiedzi, co było o tyle trudniejsze, że jednocześnie wyzywał się od
nieprofesjonalnych matołów.
Przepraszam za ten chwilowy brak łączności. Potrzebujemy, żebyś otworzył drzwi, bo…
musimy sfotografować wnętrze - zełgał w końcu. - Chcemy zobaczyć rozstawienie… ludzi.
Zdecydowana większość z nich stoi teraz wokół mnie. Co mam im niby powiedzieć? Że
mają tu blisko pięćdziesiąt trupów i powinni wywietrzyć?
Na pewno coś wymyślisz, Sam. Wierzę w ciebie.
Wiesz co, Loki? Pierdol się.
Negocjator popatrzył po zebranych wokół siebie terrorystach i zagadnął z nieśmiałym
uśmiechem.
- Któryś z panów mówi po angielsku? - Starał się uchodzić za bardziej przestraszonego, niż
był w istocie.
Jeden z uzbrojonych mężczyzn stojący na wprost Stevensona, łysy, za to z wąsem jak
Czyngis-chan, skinął lekko głową.
- Czekamy tu z jakiegoś powodu, prawda? - chciał wiedzieć negocjator. - Nie prowadzicie
mnie dalej, bo czekacie na decyzję sze… ehm, kogoś ważniejszego niż wy, tak?
Ponowne skinienie głową, tym razem ubarwione lekkim grymasem podobnym do
uśmiechu.
- Czy w takim razie mógłbym pana o coś prosić? - Stevenson kontynuował. - Moi szefowie
czekają na jakiś znak. Chcą mieć pewność, że nie zabiliście mnie od razu po moim wejściu.
Czy mógłbym im się tylko pokazać i pomachać, że wszystko jest w porządku? W końcu okazali
się na tyle mądrzy, że nie dali mi żadnego mikrofonu czy kamery, by panów nie denerwować.
Proszę też zauważyć, że nie upominam się o zakładników, o których prosiliśmy w zamian za
moją osobę.
Lekko rozłożył zgięte w łokciach ręce niczym początkujący ksiądz do nieśmiałego
błogosławieństwa. Pochylił głowę, czekając na odpowiedź. Jeżeli się nie zgodzi - myślał - nie
będę dalej naciskał. Nie ma sensu ryzykować dla głupiego zdjęcia.
Owszem, jest sens - stwierdził stanowczo głos w jego głowie.
Terrorysta zastanawiał się jeszcze przez chwilę, po czym machnął ręką na stojącego
najbliżej drzwi. Ten złapał za klamkę gotowy do otworzenia.
- Tylko bez sztuczek - rzucił wąsacz. - I szybko.
- Dziękuję - odparł negocjator, stając przed drzwiami.
Gdy tylko się otwarły, Stevenson uniósł rękę i w tym momencie coś, jakby pęd powietrza,
walnęło w niego. Negocjator zgięty wpół zrobił krok do tyłu. Terrorysta był czujny - kłapnięcie
zamykanych drzwi niemal zatrzęsło ścianą.
- Coś się stało? - zapytał zaniepokojony wąsacz. Miał polecenie, by doprowadzić Anglika
żywego.
Stevenson wyprostował się i machnął ręką.
- W porządku, to tylko skurcz - odparł. - Ale dziękuję za troskę. Za przysługę również.
Łysy wzruszył ramionami. Od strony sali bankietowej dobiegł ich jakiś głos i po chwili na
korytarzu rozległy się kroki.
Macie to zdjęcie? - zapytał w myślach negocjator.
Ależ skąd - padła odpowiedź. - Wszystko zasłoniłeś, grubasie.
* * *
- Teraz zdejmiemy ci opaskę - powiedział ktoś, podnosząc Vincenta. Miał miły głos i przez
krótką chwilę chłopiec żywił niedorzeczną nadzieję, że być może jest to osoba, która chce mu
pomóc. Może ubrany w kevlar superbohater z twarzą ukrytą pod przeciwgazową maską. Tyle że
zaraz odezwała się racjonalna część umysłu księcia - wcale nie było czuć gazu ani też słychać
żadnej akcji ratunkowej. W pomieszczeniu pełnym uzbrojonych terrorystów nie mogło się
przecież obejść bez jednego choćby strzału. I dlaczego nie słychać okrzyków wdzięczności
uwolnionych opiekunek? Czemu mieliby zacząć właśnie od niego?
Zgodnie z obietnicą ktoś sięgnął ku opasce i ściągnął ją jednym niedelikatnym ruchem.
Chłopiec zmrużył oczy i dyskretnie rozejrzał się po pomieszczeniu.
Ochroniarze nie stali już pod ścianami. Większość z nich rozsiadła się przy stolikach i grała
w karty albo jadła. Broń zwisała im luźno z przewieszonych przez ramię pasków lub leżała
obok krzeseł. Vincent nie był pewien, czy, gdyby ktoś naraz wpadł do środka, zdążyliby ją
podnieść.
Mimo to atmosfera wcale nie wyglądała na luźną. Grający w karty szeptali, zamiast
spokojnie rozmawiać, i co chwila zerkali w stronę podestu dla orkiestry, gdzie od dawna nie
było już muzyków.
Na podwyższeniu stało tylko ozdobne krzesło, na którym siedział wychudzony mężczyzna
w masce wilka.
Książę wytężył wzrok. Nie, nie wilka. Szakala.
Wtem ktoś wstał od stołu i ruszył ku wyjściu. Rozległ się dźwięk poruszanych zawiasów.
Chłopiec zerknął w tamtą stronę, ale zdążył dostrzec tylko tył głowy jakiegoś mężczyzny.
Siedzący najbliżej ochroniarz poderwał się i zamknął drzwi. Spojrzał w stronę człowieka-
szakala i odruchowo chyląc głowę, usiadł na swoje miejsce.
- Rozbieraj się - polecił ktoś stojący za Vincentem, rozwiązując mu ręce. Chłopiec zerknął
przez ramię i dostrzegł pozostałych jeńców.
Siedzieli w bezruchu i milczeniu, wyprostowani, z zasłoniętymi oczyma niczym dziesiątki
wcieleń Temidy.
Wzdrygnął się. Dlaczego niemowlęta milczą - pomyślał. - Czyżby?
Ktoś uderzył go boleśnie w nerkę.
- Kazałem ci ściągać łachy.
Posłusznie zdjął marynarkę, modląc się w duchu, by ścierpnięte ręce nie odmówiły mu
posłuszeństwa. Odwiesił ją na krzesło i zajął się kamizelką, a potem krawatem.
- Szybciej, szczylu - szepnął mu do ucha ochroniarz. - Nie chcesz się chyba spóźnić na sąd
ostateczny, prawda? Do naga, ale już.
Zawstydzony książę szarpnął za pasek i ściągnął spodnie wraz z przemoczonymi szortami.
Nie chciał, by ktoś je zobaczył. Zaraz cię zabiją - skarcił się. - Zastrzelą, jeśli się nie
pospieszysz, więc co tam obszczane gacie! Oczyma wyobraźni widział jednak miny opiekunek.
Kobiety pomimo lęku uśmiechały się drwiąco na widok skurczonych ze strachu jąder, a
księżniczka Liechtensteinu, lekceważąc etykietę, wskazywała palcem jego ptaszka. Śmiała się.
Zacisnął powieki, powstrzymując łzy wstydu i bezsilności. Spróbował zdjąć buty, ale omal
nie upadł.
- Ja to zrobię - syknął Egipcjanin i zaczął rozwiązywać mu sznurowadła. Chłopiec z
ociąganiem ściągnął koszulkę i przejechał ręką po włosach.
- Już - wyszeptał drżącym głosem.
Terrorysta pokręcił głową i zerwał wiszący na jego szyi łańcuszek z krzyżykiem.
- Teraz jesteś gotów - stwierdził, chowając zdobycz do kieszeni. - Ruszaj.
Vincent usłyszał, że za jego plecami zaczęło się robić jakieś zamieszanie, zapłakało też
kilka niemowląt. Żyją - odetchnął głęboko, lecz wtedy w nagie stopy księcia wbiły się leżące na
ziemi okruchy rozstrzelanych posągów.
Siedzący na tronie wyciągnął rękę, w której, nie wiadomo skąd, pojawiła się nagle
szalkowa waga.
* * *
Łysy mężczyzna, który pojawił się w holu, mógł uchodzić za przywódcę terrorystów. Szedł
wyprostowany, powoli i pewnie, stawiając najpierw pięty, potem palce. Ręce trzymał założone
z tyłu jak turysta zwiedzający muzeum. Pochwyciwszy wzrok Stevensona, uśmiechnął się.
- Witam - rzucił radośnie, beztrosko. - Miło, że nas pan zaszczycił.
Stevenson skinął głową, ale nie odpowiedział. Jeśli możesz - brzmiała pierwsza zasada
negocjacji - poczekaj z pierwszym słowem, aż spojrzysz rozmówcy w oczy. Tam zazwyczaj
czai się najlepsze pierwsze zdanie. Czasem nawet cała rozmowa.
Tym razem jednak było inaczej. Jeśli stalowoszare oczy mężczyzny były zwierciadłem jego
duszy, nie zapowiadało się, by czekało go życie wieczne.
- Nazywam się Nagib al-Alim. - Łysy przyłożył rękę do serca i skłonił się lekko. -
Najwyższy kapłan Anubisa.
Stevenson nie wiedział, jak potraktować tę część o Anubisie, ograniczył się więc do
delikatnego uśmiechu.
- William Swift - odparł. - Scotland Yard.
- Mam nadzieję, że nie wpada pan do nas jak po ogień, panie Swift. - Kapłan położył mu
rękę na ramieniu, a drugą wskazał otwarte drzwi pomieszczenia ochrony. - I uda nam się choć
trochę porozmawiać, zanim odbijecie nam te wszystkie duszyczki.
- Też mam taką nadzieję - zgodził się negocjator.
Łysy mrugnął do niego i roześmiał się.
- Dobry pan jest - pochwalił. - Bez mrugnięcia okiem.
Stevenson wzruszył ramionami.
- Jak ktoś zamawia negocjatora, zasługuje na pełen serwis - odparł.
Kolejny wybuch śmiechu kapłana dał mu potrzebną chwilę.
Agencie Liarfather… Loki… jesteś tam? - pomyślał. W jego głowie pojawiła się odpowiedź
nie, ale była to bez wątpienia jego własna myśl. Żadnych obcych głosów.
Tymczasem doszli do pomieszczenia ochrony. Stevensonowi wydało się łudząco podobne
do policyjnych sal przesłuchań. Szare ściany malowane olejną farbą, prosty stół o metalowych
nogach przytwierdzonych na stałe do podłogi, krzesła z niewygodnymi oparciami… Brakowało
tylko weneckiego lustra. Był za to automat do kawy i tarcza do rzutek. Przy automacie stał
słoik, na którym ktoś starannie wykaligrafował Zbieramy na bilard. Pod spodem dopisano już
mniej starannie: W który grać będziemy tylko po godzinach. Garść bilonu w środku, w tym w
większości dziurawe dwudziestki piątki, nie sugerowała raczej, by zakup miał nastąpić prędko.
- Proszę, niech pan spocznie. - Kapłan wskazał krzesło. Odczekał, aż negocjator usiądzie,
po czym zajął miejsce po przeciwnej stronie stołu. Skinął na jednego z Egipcjan, który właśnie
pojawił się w drzwiach.
- Przynieś panu Swiftowi deser - polecił.
Stevenson uniósł ręce i pokręcił głową.
- Nie mam ochoty, dzię… - zaczął, ale łysy uciszył go gwałtownym gestem.
- Jeżeli nie zechce pan skosztować naszego deseru, nie mamy zupełnie o czym rozmawiać -
wyjaśnił. - To tak, jakby wpadł pan na herbatkę do angielskiej królowej i…
- Rozumiem - zgodził się negocjator. Uwaga o angielskiej królowej przypomniała mu nagle
dziwne kryteria narodowościowe, jakimi kierowali się, pozwalając mu przyjść tutaj. - Z
przyjemnością skosztuję waszego specjału.
Coś w uśmiechu kapłana sprawiło, że nagle poczuł się jak więzień celi śmierci, gdy w
całym bloku nagle zaczynają migać światła. Nie wyjdziesz z tego cały - mówił ów uśmiech - a
żyć będziesz tylko tak długo, jak mi się spodoba.
Loki! - spróbował raz jeszcze. - Jest tam ktoś, do jasnej cholery?!
* * *
Niewidzialność była darem, który cieszył Lokiego najbardziej ze wszystkich. Owszem,
zmiana kształtu niezła sprawa, tworzenie iluzji też miało wiele zastosowań, ale tylko
niewidzialność dawała prawdziwą radochę. Gdyby ktoś go zapytał o zalety takiego stanu,
Kłamca z miejsca mógł wymienić tysiące już wypróbowanych. Można kochać się z na wpół
śpiącymi kobietami, gdy tuż obok chrapią ich mężowie - powiedziałby w pierwszej kolejności. -
Można dopomóc jakiejś życiowej ofermie do cna ograć kumpli w pokera, a potem, najlepiej
tego samego dnia, gdy frajer pijany swym szczęściem postanowi wrócić do domu, napaść go w
ciemnym zaułku. Ileż to razy zwijał się ze śmiechu na widok wymownych spojrzeń policjantów
słuchających gadki o niewidzialnym grabieżcy.
Najlepszym jednak zastosowaniem niewidzialności, jakie do tej pory wymyślił, było
oczywiście sianie lęku i niepewności. Jak wtedy, wieki temu, gdy wkradł się do fortecy, by
zranić pana zamku skrytobójczym pchnięciem. Nie musiał go zabijać, wystarczyło tylko
skorzystać z okazji, że wokół byli sami zaufani. Kiedy trzy dni później wróg przypuścił szturm
na zamek, nie miał już kto go bronić.
Loki uśmiechnął się do swych myśli i raz jeszcze rzucił okiem na nóż wiszący przy pasku
wąsacza. Zerknął za Stevensonem, ale ten właśnie znikał za drzwiami pomieszczenia ochrony.
Właściwie co to komu szkodzi? - pomyślał. - Metoda sprawdziła się już nieraz. Choć z drugiej
strony… Niewiele obchodzili go zakładnicy, ale świadomość, że może zrobić coś, co nie
spodoba się aniołom, zwłaszcza Michałowi… Westchnął bezgłośnie. Innym razem.
Jeden z terrorystów ruszył w stronę sali bankietowej. Kłamca postanowił pójść za nim.
Teraz, gdy przestał go kusić nóż wąsacza, mógł zastanowić się nad tym, co tutaj dostrzegł i
usłyszał. Jak się przedstawił ten łysy? Kim się nazwał? Najwyższym kapłanem Anubisa? Wolne
żarty, przecież nawet nie wyglądał na Egipcjanina. Ale jeśli to prawda, to by znaczyło, że…
Zaczął żałować, że nie wziął ze sobą miecza. Na takich jak szakalogłowy nie pomogą
karabiny. Właściwie to ostrza też nie był pewien. Nigdy jeszcze nie walczył z sędzią śmierci.
On niewątpliwie musi mieć u niej względy.
Dostrzegł, że jego nieświadomy niczego przewodnik dotarł już do samych drzwi i złapał za
klamkę. Chcąc wejść wraz z nim, musiał się pospieszyć.
Loki! - usłyszał nagle w głowie, ale nie miał czasu ani ochoty odpowiadać. Zaczął biec.
Egipcjanin otworzył.
* * *
Wygląda jak noc - przemknęło mu przez głowę, gdy spojrzał w czarny otwór lufy. Nie
zwyczajna noc, ale taka, jaką zwykle pokazują w horrorach - Mrok, w którym czai się bestia.
Nie potrzebował widoku żółtych ślepi, by wiedzieć, że one też tam są, choć teraz jeszcze
przymknięte. Ale potwór czai się, czekając, aż uwolni go jedno szarpnięcie. Jedno jedyne
pociągnięcie spustu.
Był przerażony, ale miał nadzieję, że tamci tego nie widzą. To tylko banda tchórzy. Gdzież
im do niego, potomka królów?!
- Na to też nie zamierzasz odpowiadać w żaden sposób? - usłyszał szept stojącego przed
nim Egipcjanina.
Nie odpowiedział. Stał dumnie wyprostowany, ogniskując spojrzenie nieco powyżej głowy
zbira.
Ten wzruszył ramionami.
- No skoro tak… - westchnął. I strzelił.
Przez ułamek sekundy książę czuł ból. Potem nagle pojawiło się oślepiające światło i
uczucie, jakby chudł albo więdł w przyspieszonym tempie niczym rośliny na filmach
przyrodniczych w BBC. Ze zdumieniem odkrył, że jego ciało pada bezwładnie na ziemię, a on
sam leci ku górze coraz wyżej i wyżej. Uniósł głowę i dostrzegł, że sufit stał się przezroczysty.
Mógł przezeń zobaczyć niebo, chmury i… krążącego niespokojnie anioła. Skrzydlata postać
miotała się tam i z powrotem, a jej ruchy w niczym nie przypominały powietrznego baletu, o
którym tyle mu mówił biskup Thomas. Zachowywała się raczej jak mąż obserwujący przez
wielką szybę kawiarni rozpędzoną ciężarówkę, która z każdym ułamkiem sekundy jest coraz
bliżej jego przechodzącej po pasach żony.
A potem chłopiec zaczął spadać…
Dusza Edwarda poruszyła się niespokojnie. Miała już dość myśli i wspomnień, które naraz
zaczęły być dla niej tym, czym grawitacja dla zmęczonego ptaka. Pozostały kawałek, cząstka
Stwórcy, z całych sił ciągnęła ku górze, ale to nie pomagało. Wręcz przeciwnie.
Bo co z tego, że ciągnęła, skoro nie dało się wyjść z tego budynku? Za każdym razem, gdy
dusza dotykała którejkolwiek z zewnętrznych ścian hotelu, nawet najbardziej oddalonych od
sali bankietowej, powracało to paskudne wspomnienie z ostatnich chwil życia. Cóż znaczy, że
zachował się jak bohater, skoro nie może wyjść z tego pieprzone…
Dusza nie powinna przeklinać - upomniało go ukryte w boskiej części sumienie.
Pieprzony to nie przekleństwo - sparowała cała reszta. - Chcesz usłyszeć, jak przeklinam,
to…
Wtem na myślowym oceanie pojawiła się wysepka. Przecież to oczywiste! Niewykonane
zadanie. Tak zawsze dzieje się w filmach. Dusza nie idzie do nieba, dopóki nie spłaci długów,
nie pożegna się z żoną, nie zbuduje synowi domku na drzewie albo…
Vincent - pomyślał nagle. - Chodzi o Vincenta! Muszę go uratować.
Wzniósł się prawie pod sam sufit i pomknął przez ściany do sali balowej.
* * *
- Trzeba wam przyznać, że nieźle wybraliście sobie cel ataku - stwierdził Stevenson. -
Wszyscy książęta świata, no, no… Bardzo medialne.
- Dziękujemy za uznanie. - Uśmiech nie znikał ani na moment z twarzy kapłana. - Zawsze
uważałem, że wystarczy setka uzbrojonych ludzi i jedna mądra głowa, a można zawojować
świat. Jak mawiają, chcieć to szukać sposobu.
- A nie boi się pan, że po przeciwnej stronie barykady stoi ktoś, kto również potrafi używać
mózgu?
Kapłan uniósł wskazujący palec i pogroził nim negocjatorowi.
- Nie słucha mnie pan, panie Swift - powiedział z wyrzutem. - Przecież powiedziałem panu,
że nie ja jestem tu szefem. Jestem tylko kapłanem. A kogoś takiego jak nasz wódz na pewno u
siebie nie macie.
Do pomieszczenia wszedł terrorysta ze szklaną miseczką wypełnioną jabłkowym musem.
Postawił ją przed Stevensonem i z kieszeni wyciągnął łyżeczkę. Niedbałym ruchem wytarł ją o
spodnie.
- Smacznego - burknął. Ponaglony gestem kapłana wyszedł i zamknął za sobą drzwi.
- Smacznego, panie Swift - powtórzył Nagib al-Alim.
Negocjator wzruszył ramionami i zanurzył łyżeczkę w musie. Odruchowo zamieszał, po
czym nabrał i spróbował. Nie smakowało wcale najgorzej.
- Mogę wiedzieć, czemu zawdzięczam ten poczęstunek? - zapytał, gdy żądna kolejnej
porcji łyżeczka zaskrobała po dnie naczynia. - Czy znajdowało się w tym jakieś serum prawdy
albo coś takiego? Bo jeśli tak, to muszę pana rozczarować, ale nie mam pojęcia, co planują ci
na zewnątrz na wypadek, jakby nie udało mi się z wami dogadać. Negocjatorom nie mówi się
takich rzeczy.
Kapłan wstał i podszedł do wiszącej na ścianie tarczy. Wyjął z niej rzutki, po czym cofnął
się o kilka kroków. Przez moment zachowywał się tak, jakby Stevenson zupełnie przestał go
obchodzić. Uniósł jedną strzałkę, wycelował i rzucił. Za dwadzieścia punktów.
- W pewnym sensie rzeczywiście podaliśmy panu serum - powiedział, celując ponownie. -
Ale nie tak banalne, jak to zmuszające do mówienia prawdy. Są lepsze sposoby na szczerość.
Zabawniejsze.
Rzutka pomknęła do tarczy. Znowu dwudziestka, ale tym razem liczona podwójnie.
- Zjadł pan właśnie jabłko ze świętego drzewa, panie Swift. Nadaliśmy panu boską moc
tworzenia.
Stevenson skrzywił usta.
- Niech pan nie będzie śmieszny.
Kapłan odwrócił się błyskawicznie. Strzałka w jego podniesionej ręce celowała prosto
między oczy Anglika.
- Kolejny raz łamie pan zasady negocjacji - powiedział spokojnie Nagib al-Alim, choć w
jego oczach czaił się gniew. - Najpierw mnie pan nie słucha, a teraz kpi pan z moich słów. Czy
ja, pańskim zdaniem, wyglądam na błazna? Radzę przemyśleć odpowiedź, biorąc pod uwagę,
że mam tam cały pokój bachorów i ich nianiek zamkniętych do spółki z pięćdziesiątką
uzbrojonych ludzi.
- Przepraszam - szepnął Stevenson, schylając głowę.
- Tak już lepiej - powiedział łysy z uśmiechem. Ponownie odwrócił się do tarczy i rzucił.
Trafił w sam środek. - A wracając do pańskiej mocy, panie Swift. Mimo iż nie dysponujemy
większą ilością cudownych jabłek, obdarzyliśmy nią wszystkich naszych zakładników. Wydaje
mi się to wystarczającą gwarancją, że nie zamierzamy zabić ich więcej niż potrzeba. A potrzeba
naprawdę niewiele.
- To pocieszające - przyznał negocjator. - Nadal jednak nie rozumiem…
- Na czym polega pańska nowa moc? A może dlaczego zdecydowaliśmy się właśnie na to
miejsce? Bo tego, że nie chodzi nam o okup, już się pan pewnie domyślił.
- Tak.
Kapłan kolejny raz podszedł do tarczy i sięgnął po rzutki, ale rozmyślił się. Wygrzebał z
kieszeni monetę i wrzucił do stojącego obok automatu.
- Kawy?
- Dziękuję, może później. Nie komponowałaby się ze smakiem jabłek. - Stevenson zawahał
się. - No, chyba że powinienem ją wypić. W takim razie chętnie.
Nagib al-Alim wybuchnął śmiechem.
- Brawo, panie Stevenson. Gdzieś to podobno mawiają, że mądrej głowie dość dwie słowie.
Znakomicie. Nie musi pan pić, jeśli pan nie chce.
- W takim razie nie chcę.
Wewnątrz automatu zaszumiało, a chwilę potem rozległo się cichutkie dzyń. Kapłan wyjął
kubek i wrócił na swoje miejsce przy stoliku.
- Czytał pan kiedyś Biblię, panie Swift? - zapytał. Odczekał, aż negocjator skinie głową i
kontynuował: - Przerażająca lektura, prawda? Ta cała Sodoma i Gomora, albo opowieść o
córkach Lota, które ojciec oddał na gwałt, by tylko ratować jakichś gości. Czy uważa pan za
właściwe, by święta księga proponowała coś takiego swoim wiernym? Księga, którą uznaje
większość cywilizowanego świata?
Stevenson ponownie skinął głową. Wiedział, że nie musi odpowiadać, a nie zamierzał
kolejny raz wyrywać się przed szereg. I tak wyjątkowo mu dziś nie szło.
- A słyszał pan o egipskich plagach? Zwłaszcza o ostatniej z nich, pladze anioła śmierci?
Wszystko pierworodne Egiptu, od pierworodnego syna faraona, który siedzi na swym tronie, aż
do pierworodnego tego, który był zamknięty w więzieniu. Wszyscy mieli zginąć. I za co? Za to,
że, jak każdy naród w owych czasach, trzymaliśmy niewolników. Żydzi oczywiście wiedzieli,
jak się uratować, oni zawsze to wiedzą. Mieli tę swoją krew baranka na drzwiach, która nie
pozwoliła żadnemu z aniołów przekroczyć progów ich domostw. Więc pierworodne Mośki i
Icki ocalały.
Przerwał na moment, by upić kawy i przyjrzeć się, jakie wrażenie robią jego słowa na
rozmówcy.
Robiły duże. Z każdym usłyszanym zdaniem Stevensonowi trudniej było ukryć, że ma
łysego za wariata. Niebezpiecznego wariata. Kolejny raz spróbował połączyć się z Lokim i
kolejny raz bezskutecznie. To pewnie coś z tym pokojem. A może mikrokomputer nie był
kompatybilny z jabłkami.
- Nadszedł jednak czas - podjął znów kapłan - gdy postanowiliśmy zakosztować zemsty.
Zwłaszcza, że nadeszła wspaniała okazja. Odrodził się nasz bóg i przyniósł ze sobą
wykradziony innym bogom dar. Niby zwykły kosz jabłek, a jednak są w stanie zwiększyć jego
moc, gdy nakarmić nimi ludzi. Wystarczy, że uwierzą w jego potęgę.
- A jeśli nie uwierzą?
- Nie można nie uwierzyć w coś, co się widzi - odparł Nagib al-Alim. - Prędzej czy później
pański wzrok wyjaśni mózgowi, że ma rację. Zawsze tak jest. A dziś nasz bóg objawi się
wszystkim pierwszym spośród pierworodnych Europy. Ich dzieci, spadkobiercy tamtych
Żydów, staną się naszymi dziećmi.
- Przecież tu są niemal same niemowlaki! - zauważył Stevenson. - Jak one mogą rozpoznać
czyjąkolwiek potęgę? Może choć te maluchy pan puści?
- Wiara dziecka jest mocą potężną i dającą się kształtować, panie Swift. Ukształtują ją
starsze dzieci i niańki. No i pan, oczywiście.
- Niańki też są pierworodne?
- Nie, na ich wybór nie mieliśmy wpływu. Ale nie muszą być, to nie wymóg, a jedynie
symbol. Coś jak napisana szpadą litera “Z” na drzewie. Chcemy, by wiedział, że to właśnie my.
- Kto? - nie zrozumiał Anglik.
Kapłan popatrzył na niego z politowaniem.
- A jak pan myśli? Bóg Żydów oczywiście. I jego pieprzone anioły. Te same, które pewnie
krążą teraz na zewnątrz wściekłe, że nie mogą wejść do środka.
Zerknął na zegarek.
- Chyba już czas na nas. Oczywiście pan również będzie świadkiem tryumfu ostatniego z
egipskich bogów, cieszy się pan?
* * *
To nie jest maska - wrzeszczała świadomość Vincenta. Za wszelką cenę starała się
zapanować nad nogami, ale te miały już nowego pana i nie słuchały rozwrzeszczanego kawałka
mózgu. Stopień po stopniu powoli niosły ciało na podest. - To nie jest maska, on naprawdę ma
głowę szakala!
Siedząca na tronie postać nadal wyciągała do księcia rękę. Dopiero teraz chłopiec mógł
dostrzec, że ten półczłowiek trzymał w niej maleńkie piórko. Waga w jego drugiej dłoni
zakołysała się delikatnie jakby zniecierpliwiona.
- Chodź - warknął szakalogłowy. - Pokaż mi, ile waży twoja dusza.
Nogi Vincenta zmusiły go do wejścia na dwa kolejne stopnie i wykonania kilku kroków po
otaczającym tron piasku. Prawa ręka księcia uniosła się, a lewa pomknęła ku piersi. Ku sercu.
* * *
Nie!!! - wrzasnęła swym niemym krzykiem dusza księcia Edwarda. Wpadła do sali balowej
właśnie w momencie, gdy ręka Vincenta wniknęła w klatkę piersiową. Nie wbiła się, nie było
ani śladu krwi, ani trzasku pękających kości, a mimo to Edward miał pewność, że się spóźnił.
Bo żywi nie wkładają sobie dłoni do piersi i nie wyciągają z nich bijącego wciąż serca. A jeśli
nawet, to nie idą z nim później przed siebie, by położyć je na wadze kogoś o głowie szakala.
Żywi ludzie nie słyszą też krzyków dusz, a Vincent odwrócił wzrok i spojrzał wprost na
niego. Nawet uśmiechnął się nieśmiało.
Edward spuścił swą niematerialną głowę, nie chcąc patrzeć w smutne oczy księcia Monako.
Mimowolnie zerknął na zakładników i ich oprawców.
Wszyscy stali jak zaczarowani rozgrywającą się na podwyższeniu sceną. Niańki znów
zasłaniały dzieciom usta, trzymały je jednak zgodnie z poleceniem tak, by brzdące mogły
wszystko widzieć.
Terroryści znów stali pod ścianami, ale tym razem na baczność z bronią na ramieniu. Na
ich twarzach malowała się duma i strach. Bojaźń boża. Cnota wierzących naprawdę.
Naraz rozległ się cichutki brzdęk. Edward ponownie zerknął w stronę podwyższenia.
Szalka wagi, na której spoczęło serce chłopca, przeważyła drugą, pustą. Szakalogłowy wstał.
- Niech osądzona będzie dusza twoja - warknął w jednym z umarłych języków, który
jednak wszystkim na sali wydał się znajomy i zrozumiały. - Niech ukaże mi wszystkie swe
brudy i objawi ciężar swych grzechów. Bo ja jestem Anubis, pan i sędzia śmierci, a teraz także i
życia. Po wieki wieków, aż przeminie ostatni z rodu ludzkiego.
Jego głowa poruszyła się zupełnie jak u aktora, który chce ocenić wrażenie, jakie wywarł
na publice. Miał powody do radości. Wszyscy, nawet jego słudzy, wpatrywali się w niego z
lękiem.
Triumfującym gestem powoli podniósł do góry piórko i upuścił je na drugą szalkę. Puch,
wirując w powietrzu, powoli opadał na właściwe miejsce, po czym ku ogromnemu zaskoczeniu
Anubisa… przeważył szalę.
- Niewinny? - ryknął szakalogłowy, spoglądając z nienawiścią na Vincenta. Miał zamiar
rozszarpać go pokazowo, unieść w powietrze siłą woli i zrzucić spod samego sufitu wprost na
kolce, które nagle wyrosły z podłogi. Mógłby to zrobić, gdyby waga nie drgnęła, mógłby, nawet
gdyby szalki wyrównały się, ale teraz…
Zdjął tętniące serce z wagi i wepchnął je w pierś księcia z taką siłą, że chłopiec spadł z
podestu. Znieruchomiał. Dusza Edwarda błyskawicznie rzuciła się ku niemu.
Wtedy w drzwiach sali stanęło dwóch mężczyzn. Od niższego z nich, siwego, biła aura
podobna do tych, które Edward wyczuwał w niańkach, niemowlakach i strażnikach. Tyle że
blask mężczyzny był ostrzejszy. Zupełnie jakby… określony.
Nagle duch księcia Anglii poczuł, że coś go ciągnie niczym odkurzacz wsysający pajęczynę
bezczelnie rozciągniętą pod sufitem. Tym czymś było leżące na podłodze jego własne ciało.
* * *
Pierwszym, co Stevenson zauważył po wejściu do sali, było ciało chłopca leżące przy
przeciwnej ścianie. Pierwszym, co pomyślał: To nie może być on. Gdyby ktoś zapytał go o to,
co działo się później, pewnie odpowiedziałby stwierdzeniem w stylu: To naprawdę nie była
maska, i obłędnym chichotem. Takim, od którego włoski na karku stają dęba. Bo tak śmieją się
tylko szaleńcy, którym wcale nie jest do śmiechu.
Jeden rzut oka na zakładników upewnił go, że wszystko, co jest w tym momencie istotne,
ma miejsce na podeście dla orkiestry. Podeście, na którym miotał się człowiek w masce
Anubisa. Tyle że głowa szakala wyglądała tak żywo, tak prawdziwie. Drgały na niej mięśnie, z
pyska ciekła piana. No i te oczy rzucające gniewne spojrzenia. Wbrew zdrowemu rozsądkowi
Samuel Stevenson uwierzył. Wpatrywał się właśnie w oblicze egipskiego sędziego dusz. Boga,
któremu nie wszystko szło zgodnie z planem. Powietrze wokół wagi zafalowało. Najpierw
pojawił się dociskający szalkę z piórkiem palec, a potem…
* * *
- Ty! - warknął Anubis. Pragnął, by owo warknięcie zabrzmiało przerażająco, ale głos mu
się załamał i przeszedł w pełen strachu skowyt. - Ale jak?
Stojący naprzeciw niego archanioł Michał zdjął palec z wagi i skrzywił się w uśmiechu.
Wokół jego oka rozbłysły płomienie.
- Myślałeś, że powstrzyma mnie głupia kreska na drzwiach? - zadrwił. - Nie te czasy,
kundlu. Wiesz, dlaczego ciągle jesteśmy najlepsi? Bo zmieniamy metody. I zatrudniamy
nowych.
Ręką wskazał łysego kapłana. Mężczyzna na moment przybrał postać ubranego w
hawajską koszulkę uśmiechniętego blondyna, po czym znów stał się sobą.
- Ty zdrajco! - warknął do niego Anubis. - Wszystko mu powiedziałeś. Później się z tobą
policzę.
Kapłan rzucił coś w odpowiedzi, ale szakalogłowy już go nie słuchał. Cofnął się o krok i
stanął gotów do walki.
* * *
Stevenson nic już nie rozumiał. Do tego momentu wszystko zdawało się do siebie pasować,
choć układanka była zupełnie irracjonalna. Jak sztuka psychodeliczna z czasów jego młodości.
Ten cały kapłan, mus, historia z pierworodnymi, a na koniec sam Anubis. Owszem, to było
szaleństwo, ale przynajmniej dobrze zmontowane. Teraz jednak, odkąd obok Anubisa pojawił
się ten klaun ze swymi sterczącymi na boki rudymi włosami, ogromnym czerwonym nosem na
białej twarzy i hulahoopem zamiast paska, negocjator zaczął się zastanawiać, jakie
halucynogeny zjadł razem z musem jabłkowym. Zwłaszcza że szakalogłowy wyglądał, jakby
bał się tego pajaca.
- Ty zdrajco! - warknął właśnie do stojącego obok Stevensona kapłana. - Wszystko mu
powiedziałeś. Później się z tobą policzę.
Łysy spojrzał zdumiony najpierw na negocjatora, potem na Anubisa.
- Ależ panie, przecież sam chciałeś, bym mu wyjaśnił! - prawie krzyknął.
Ale jego bóg już nie słuchał. Z pełnym lęku wyczekiwaniem patrzył na klauna.
Od strony zakładników dobiegło Stevensona kilka pełnych zdziwienia szeptów, a nawet
stłumionych chichotów.
I wtedy właśnie klaun wyciągnął zza pleców zrolowaną gazetę…
* * *
Archanioł wzruszył ramionami i lekceważąc gardę przeciwnika, wyprowadził krótki prosty
dokładnie w nos Anubisa.
Trysnęła krew. Sędzia śmierci cofnął się, opuszczając ręce.
- Śmieją się z ciebie - kpił Michał. Postąpił krok do przodu. - Pewnie czekają, aż zaczniesz
aportować. Choć, jak dla mnie, lepiej byś zrobił, gdybyś spróbował na przykład… ja wiem,
może zdechł pies… Co ty na to?
- Czego chcesz? - Głos Anubisa skowyczał coraz bardziej.
- Masz szczęście, sukinsynu… - Archanioł przerwał na moment, by zaraz wybuchnąć
śmiechem. - To mi się udało. Sukinsyn. Pasuje, nie?
- Powiedz mi, czego chcesz ode mnie - poprosił szakalogłowy.
- Masz szczęście, bo trafiłeś na mój dobry humor, a to nie zdarza się często. - Michał
dostrzegł, że egipski bóg zaciska dłoń w pięść. Pokręcił głową. Anubis natychmiast rozluźnił
rękę. - Zaraz obdarzę cię niewidzialnością, oczywiście niecałkowitą, bo ja i moje anioły
będziemy cię widzieć. Obdarzony tą nową mocą opuścisz hotel i będziesz uciekał tak długo,
dopóki nie dostaniesz zadyszki ze zmęczenia.
- Ja nigdy nie czuję zmęczenia. - W egipskim bogu odezwała się resztka dumy.
Archanioł zbył ją kolejnym wzruszeniem ramion.
- Tym lepiej. A swoimi wiernymi się nie przejmuj. Dopilnujemy, by wszyscy przeżyli. Nie
chcemy cię przecież zabić, prawda? A teraz popatrz tutaj.
Wysunął ku niemu pierś. Anubis pochylił się ku niej.
- Odskocz gwałtownie - polecił Michał.
Szakalogłowy wykonał polecenie.
- A teraz znikaj. I nie oglądaj się za siebie.