Littorneńska rezydencja znajdowała się na południowym brzegu Nantucket w pobliżu wioski rybackiej, ale była ogrodzona wysokim murem. Ambasada zbudowała tę letnią siedzibę w stylu obowiązującym w Littornie: długie drewniane domy pokryte dachami wygiętymi jak koci grzbiet Rezydencja i jej przyległości stały wokół brukowanego dziedzińca. Po przebudzeniu Manse zjadł śniadanie w ponurym nastroju. Deirdre patrzyła na niego z wyrzutem i jedzenie nie mogło mu przejść przez gardło. Kiedy przybili do prywatnej przystani, stał tam już inny, większy kuter i okolica roiła się od mężczyzn o twardych spojrzeniach. Oczy Arkońskiego zabłysły. Powiedział po afallońsku:
— Widzę, że przywieziono czarodziejską maszynę. Bierzmy się do roboty.
Gdy Boierik przetłumaczył jego słowa, Everard poczuł chłód w okolicy serca.
Zaprowadzono gości, jak uparcie nazywał ich jasnowłosy olbrzym, do dużej sali, gdzie Arkoński ukląkł przed posążkiem bożka o czterech twarzach, Swantewita, którego Duńczycy porąbali i spalili w innej historii[8]. Na kominku płonął duży ogień, a pod ścianami stali uzbrojeni strażnicy.
— Słyszałem, że w Catuvellaunan stoczono ciężki bój, aby zdobyć tę rzecz — powiedział Boierik. — Wielu poległo, lecz nasi zdołali wycofać się w porę, tak że nie było pościgu. — Dotknął ostrożnie kierownicy i zapytał: — Czy ten wóz naprawdę może dotrzeć wszędzie, dokąd zechce się udać jego kierowca, i przybyć po prostu znikąd?
— Tak — odparł Manse.
Deirdre obrzuciła go tak pogardliwym spojrzeniem, jakiego wcześniej nie widział. Wyniośle odsunęła się od niego i van Sarawaka.
Arkoński przemówił do niej; najwyraźniej chciał, żeby to przetłumaczyła, ale Afallonka plunęła mu pod nogi. Boierik westchnął i powtórzył Everardowi słowa Littorneńczyka:
— Chcemy, żebyś zademonstrował nam działanie tej maszyny. Ty i ja udamy się na przejażdżkę. Uprzedzam cię, że wyceluję rewolwer w twoje plecy. Powiesz mi wcześniej o wszystkim, co zrobisz. Jeśli stanie się coś dziwnego, strzelę. Jestem jednak pewien, że zostaniemy dobrymi przyjaciółmi.
Agent skinął głową. Czuł napięcie w całym ciele; dłonie miał zimne i wilgotne od potu.
Rzucił okiem na chronocykl. Od razu odczytał koordynaty przestrzenne na wskaźnikach pozycyjnych i czas na zegarze pojazdu. Później omiótł wzrokiem pomieszczenie i zobaczył, że van Sarawak siedzi na ławce pod lufą pistoletu Arkońskiego i lufami karabinów littomeńskich strażników. Deirdre również siedziała, wyprostowana, jak najdalej od Wenusjanina. Określił w przybłiżeniu pozycję ławki w odniesieniu do chronocykla, podniósł ręce do góry i zaśpiewał w temporalnym:
— Van, spróbuję cię stąd wyciągnąć. Zostań w tym samym miejscu, gdzie teraz jesteś, powtarzam, dokładnie w tym samym miejscu. Jeśli wszystko dobrze pójdzie, stanie się to po upływie minuty od mojego zniknięcia razem z naszym włochatym kolegą.
Van Sarawak nie dał nic po sobie poznać i dalej siedział z kamienną twarzą, ale na jego czole pojawił się perlisty pot.
— Bardzo dobrze — powiedział Everard łamanym cymbryjskim. — Usiądź na tylnym siodełku, Boieriku. Puścimy w ruch tego magicznego konia.
Jasnowłosy mężczyzna skinął głową i posłuchał. Kiedy Manse zajął miejsce przed deską rozdzielczą, poczuł na piecach dotyk zimnej lufy rewolweru trzymanego w drżącej ręce.
— Powiedz Arkońskiemu, że wrócimy tu za pół godziny — dodał.
W tym świecie stosowano mniej więcej ten sam system mierzenia czasu co w świecie Everarda; oba wywodziły się z Babilonu. Gdy Nordyk wydał polecenie, Manse rzekł:
— Najpierw znajdziemy się w powietrzu nad oceanem i będziemy szybować.
— D… d… dobrze — wyjąkał niepewnie Boierik.
Agent Patrolu ustawił regulatory przestrzeni na piętnaście kilometrów w poziomie i trzysta w pionie, po czym nacisnął odpowiedni guzik.
Siedzieli jak czarownice na miotle, spoglądając w dół na szarozielony bezmiar wód i widoczną w oddali niewyraźną smugę lądu. Szarpnął nimi porywisty wiatr i Everard mocniej przycisnął kolana do boków pojazdu. Uśmiechnął się zimno, usłyszawszy przekleństwo rzucone przez Boierika.
— Czy ci się to podoba? — zapytał.
— To jest… to jest cudowne. — W miarę oswajania się z nową sytuacją Boierik przejawiał coraz większy entuzjazm. — Balony są niczym w porównaniu z tym. Mając takie maszyny, będziemy mogli polecieć nad nieprzyjacielskie miasta i spalić je!
Te słowa w jakiś sposób pomogły Everardowi zrobić to, co było konieczne.
— Teraz polecimy do przodu — oznajmił i ruszyli. Boierik wydał okrzyk radości. — A potem w jednej chwili przeskoczymy do twojej ojczyzny — dodał.
Przesunął dźwignię manewrową. Chronocykl zakreślił pętlę i zanurkował z przyspieszeniem 3g.
Chociaż Manse był przygotowany na to, co się stało, z trudem i utrzymał się na siodełku. Nigdy się nie dowiedział, czy Boierik i runął w dół podczas kreślenia pętli, czy też w czasie nurkowania. Dostrzegł tylko kątem oka spadającą do morza postać, choć wolałby tego nie widzieć.
Później przez krótką chwilę wisiał nad falami. Najpierw zadrżał: a gdyby olbrzym zdążył wystrzelić? Potem poczuł wyrzuty sumienia. W końcu przestał o tym myśleć i zaczął zastanawiać się nad sposobem uratowania kolegi.
Ustawił regulatory przestrzeni na odległość 30 centymetrów od ławki z więźniami. Prawą rękę trzymał w pobliżu tablicy kontrolnej — będzie musiał działać bardzo szybko — a lewą zostawił wolną.
Pojazd czasu zmaterializował się błyskawicznie tuż przed Wenusjaninem. Everard złapał go za tunikę i wciągnął w obszar pola czasoprzestrzennego. Jednocześnie drugą ręką cofnął wskazówkę na tarczy zegara i nacisnął główny guzik.
Od metalu odbiła się kula. Manse zauważył krzyczącego Arkońskiego. A później wszystko zniknęło: cofnęli się w czasie o dwa tysiące lat i znaleźli na trawiastym wzgórzu opadającym ku plaży.
Everard, drżąc na całym ciele, oparł się o kierownicę chronocykla.
Ocknął się, słysząc głośny krzyk. Odwrócił się, żeby spojrzeć na leżącego na zboczu van Sarawaka i zobaczył, że Wenusjanin wciąż obejmuje ramieniem Deirdre.
Wiatr ucichł, morze z szumem zalewało szeroką białą plażę, a chmury płynęły wysoko po niebie.
— Nie mogę ci robić wyrzutów, Piet — powiedział Everard, krążąc wokół pojazdu czasu, i opuścił wzrok. — Ale to wszystko skomplikuje.
— A co miałem zrobić?! — zapytał ostrym tonem drugi mężczyzna. — Zostawić ją, żeby tamci dranie ją zabili albo żeby zniknęła razem z całym swoim światem?
— Przypomnij sobie, że wyrobiono w nas odruch warunkowy, żebyśmy nigdy nie zdradzili istnienia Patrolu osobom niepowołanym. Nie moglibyśmy powiedzieć jej prawdy, nawet gdybyśmy chcieli. A jeśli idzie o mnie, to nie mam na to ochoty.
Everard spojrzał na dziewczynę. Stała, dysząc ciężko, lecz miała błysk zrozumienia w oczach. Wiatr rozwiewał jej włosy i unosił skraj długiej cienkiej sukni.
Potrząsnęła głową, jak gdyby chciała wyrwać się z koszmarnego snu, podbiegła do nich i wzięła ich za ręce.
— Wybacz mi, Manslach — szepnęła. — Powinnam była wiedzieć, że nas nie zdradzisz.
Pocałowała ich obu. Van Sarawak z entuzjazmem oddał jej pocałunek, ale Everard nie mógł się do tego zmusić. Przypomniał sobie Judasza.
— Gdzie jesteśmy? — podjęła Deirdre. — Tutaj jest prawie tak samo jak w Llangollen, tyle że nie ma mieszkańców. Czy zabrałeś nas na Wyspy Szczęśliwe? — Odwróciła się na pięcie i zaczęła tańczyć wśród kwiatów. — Czy możemy tutaj odpocząć przed powrotem do domu?
Everard wciągnął głęboko powietrze i rzekł:
— Mam dla ciebie złe nowiny, Deirdre.
Zamilkła. Zauważyła, że zbiera siły.
— Nie możemy wrócić.
Czekała w milczeniu.
— Czary… czary, których musiałem użyć, żeby nas uratować, uniemożliwiają nam powrót do twojego kraju.
— Czy nie ma nadziei? — Ledwo ją usłyszał.
— Nie — odparł, czując pieczenie pod powiekami.
Dziewczyna odwróciła się i odeszła. Van Sarawak chciał za nią pójść, ale po namyśle zrezygnował i usiadł obok Everarda.
— Co jej powiedziałeś? — zapytał. Manse powtórzył mu swoje słowa.
— To chyba najlepsze wyjście — dodał na zakończenie. — Przecież nie mogę wysłać jej z powrotem, by podzieliła los jej świata.
— Nie. — Van Sarawak siedział jakiś czas spokojnie, wpatrując się w morze, a potem podjął: — Który to rok? Mniej więcej w epoce Chrystusa? Wobec tego nadal jesteśmy powyżej punktu zwrotnego.
— Tak. I musimy go odnaleźć.
— Wróćmy do biura Patrolu w jednej z wcześniejszych epok. Na pewno znajdziemy tam pomocników.
— Być może. — Everard położył się na trawie i spojrzał w niebo. Poczuł przemożne zmęczenie. — Sądzę, że zdołam zlokalizować to przełomowe wydarzenie właśnie tutaj, przy pomocy Deirdre. Obudź mnie, kiedy wróci.
Wróciła z suchymi oczami, chociaż każdy by poznał, że płakała. Gdy Manse zapytał ją, czy pomoże mu w jego misji, skinęła głową i rzekła:
— Oczywiście. Moje życie należy do ciebie, ponieważ mnie uratowałeś.
„Po tym, jak cię wplątałem w tę awanturę”. Manse powiedział ostrożnie:
— Chcę tylko, żebyś udzieliła mi pewnych informacji. Czy słyszałaś o… o takim sposobie usypiania ludzi, że we śnie uwierzą we wszystko, co się im powie?
Skinęła głową i odparła z wahaniem:
— Widziałam, jak to robili druidzi-lekarze.
— Nic złego ci się nie stanie. Pragnę cię uśpić, żebyś przypomniała sobie wszystko, co wiesz, rzeczy, o których dawno zapomniałaś. Nie potrwa to długo.
Z trudem znosił ufność, jaką mu okazywała. Posługując się technikami Patrolu, spenetrował jej pamięć absolutną i wyciągnął z niej wszystko, co kiedykolwiek przeczytała i usłyszała o drugiej wojnie punickiej. To mu wystarczyło.
Interwencja Rzymu na zajętych przez Kartaginę ziemiach leżących na południe od rzeki Ebro, dokonana z pogwałceniem międzypaństwowych traktatów, była kroplą, która przelała czarę. W roku 219 p.n.e. Hannibal Barkas, gubernator kartagińskiej Hiszpanii, obległ sprzymierzone z Rzymem miasto Sagunto. Zdobył je po ośmiu miesiącach i w ten sposób sprowokował dawno zaplanowaną wojnę z republiką rzymską. Na początku maja 218 roku p.n.e. przekroczył Pireneje z armią Uczącą dziewięćdziesiąt tysięcy piechoty, dwanaście tysięcy jazdy i trzydzieści siedem słoni. Przemaszerował przez Galię i przedarł się przez Alpy. W drodze poniósł ogromne straty: pod koniec tego roku do Italii wkroczyło tylko dwadzieścia tysięcy piechoty i sześć tysięcy jazdy. Mimo to nad rzeką Ticinus rozbił w puch znacznie liczniejsze siły rzymskie. W następnym roku stoczył kilka zwycięskich, lecz krwawych bitew i dotarł aż do Apulii i Kampanii.
Apulianie, Lukanowie, Brucjowie i Samnici przeszli na jego stronę. Dyktator rzymski Fabiusz Maksimus prowadził okrutną wojnę partyzancką, która spustoszyła Italię, ale o niczym nie przesądziła. Tymczasem młodszy brat Hannibala, Hazdrubal Barkas, zmobilizował w Hiszpanii drugą armię i w roku 211 p.n.e. przybył z posiłkami. W następnym roku Hannibal zdobył i spalił Rzym, a po trzech latach skapitulowały przed nim ostatnie miasta republiki rzymskiej.
— To jest to — powiedział Everard. Pogłaskał po głowie leżącą obok niego dziewczynę. — Teraz zaśnij. Śpij dobrze i obudź się z lekkim sercem.
— Co ci powiedziała? — zapytał van Sarawak.
— Masę szczegółów — odparł Manse. (Cała opowieść trwała ponad godzinę). — Najważniejsze jest to, że chociaż dobrze zna historię tamtych czasów, nie wspomniała o Scypionach.
— O kim?
— Publiusz Korneliusz Scypion dowodził armią rzymską w bitwie nad rzeką Ticinus. W naszym świecie został pokonany, podobnie jak tutaj, ale później miał dość rozumu, by uderzyć w kierunku zachodnim i zniszczyć kartagińskie bazy w Hiszpanii. W końcu Rzymianie całkowicie odcięli Hannibala w Italii i zniszczyli wysłane mu na pomoc nieliczne oddziały iberyjskie. Syn Scypiona, noszący takie samo imię jak ojciec, również dowodził armią i to właśnie on ostatecznie rozbił Hannibala pod Zamą. Mam na myśli Scypiona Arykańskiego Starszego. Obaj Scypionowie, ojciec i syn, byli najlepszymi dowódcami, jakich miał w tamtej epoce Rzym. Ale Deirdre nigdy o nich nie słyszała.
— Ach tak… — Van Sarawak spojrzał na wschód, gdzie po drugiej stronie oceanu Gallowie, Cymbrowie i Partowie szaleli wśród ruin antycznego świata. — Więc co się z nimi stało w tej linii czasu?
— Moja pamięć absolutna podpowiada mi, że obaj Scypionowie byli nad rzeką Ticinus, gdzie omal nie zginęli. Syn uratował ojcu życie podczas odwrotu, który, moim zdaniem, przerodził się w paniczną ucieczkę. Postawię dziesięć do jednego, że właśnie wtedy obaj Scypionowie zginęli w tamtej historii.
— Ktoś musiał ich zamordować — powiedział Wenusjanin i dodał ostrzejszym tonem: — Jakiś podróżnik w czasie. Nie ma innego wyjaśnienia.
— Bardzo możliwe. Zobaczymy. — Everard oderwał wzrok od buzi śpiącej dziewczyny i powtórzył: — Zobaczymy.