3. Przypadek i zegarek

Pierwsza godzina lotu statku kosmicznego upłynęła zwyczajnie. Od kiedy pierwsza dłubanka zanurzyła się w nurcie rzeki, zamieszanie związane z wyjazdem jest zawsze takie samo.

Otrzymujesz swoje miejsce, oddajesz bagaże; nadchodzi pierwsza chwila obcości i bezsensownej krzątaniny. Ostatnie okrzyki pożegnania, zapadająca cisza, metaliczny odgłos zamykanych śluz i następujący po nim delikatny poświst po kiedy drzwi śluz przekręcają się wolno niczym ogromne śruby aż do osiągnięcia pełnej hermetyzacji.

Wreszcie wszechogarniająca cisza i czerwone sygnały rozbłyskujące w każdym pokoju: „Dopasować kombinezony antyprzyspieszeniowe… Dopasować kombinezony antyprzyspieszeniowe… Dopasować kombinezony antyprzyspieszeniowe”.

Stewardowie porządkują korytarze, pukają do drzwi kabin i zaglądając do środka mówią:

— Proszę uprzejmie założyć kombinezon.

Walczysz z kombinezonem, zimnym, ciasnym, niewygodnym — ale wyposażonym w hydrauliczne systemy równoważące przeciążenia, niezbędne przy starcie.

W dali rozbrzmiewa odgłos silników nuklearnych, pracujących na małej mocy manewrowej, i towarzyszący mu syk oleju w uginających się hydraulicznych amortyzatorach kombinezonów. Odchylasz się do tyłu, a potem wraz ze spadkiem przeciążenia wracasz do pozycji wyjściowej. Jeśli w tym momencie przetrzymasz mdłości, prawdopodobnie uda ci się uniknąć choroby morskiej do końca podróży.


Przez pierwsze trzy godziny lotu sala widokowa była zamknięta dla pasażerów. Długa kolejka chętnych czekała, aż statek opuści atmosferę i otworzą się podwójne drzwi. Czekali nie tylko stuprocentowi planetarianie (ci, którzy nigdy jeszcze nie byli w kosmosie), ale także sporo bardziej bywałych podróżnych.

Obejrzenie Ziemi z przestrzeni kosmicznej było jednym z turystycznych „obowiązków”.

Sala widokowa stanowiła pęcherz na „skórze” statku, bańkę z wygiętego, metrowej grubości plastiku o wytrzymałości stali. Ruchome osłony ze stali irydowej chroniły jego powłokę przed uszkodzeniami, gdy statek mknął przez atmosferę. Wygaszono światła i galeria była pełna ludzi. W blasku rzucanym przez Ziemię wyraźnie rysowały się spoglądające ponad osłonami twarze.

Patrzyli na zawieszoną nad nimi Ziemię, gigantyczny, lśniący pomarańczowo-niebiesko-białymi plamami balon. Widoczna półkula jaśniała w słonecznym blasku; kontynenty przysłonięte chmurami, pomarańczowe pustynie poprzecinane cienkimi liniami zieleni. Niebieskie morza ostro kontrastowały z otaczającą glob czernią kosmosu. W czystej czerni dookoła planety świeciły gwiazdy.

Obserwatorzy czekali cierpliwie.

Półkula dzienna nie była tą, na którą oczekiwali. Polarna czapa, oślepiająco jasna, przesunęła się ku dołowi. Statek, niezauważalnie przyspieszając, opuszczał płaszczyznę ekliptyki. Powoli wpełznął na planetę cień nocy i wielka wyspa Afryki i Eurazji majestatycznie zajęła miejsce na scenie, północną stroną „w dół”.

Jej chore, martwe ziemie ukrywały swoją grozę pod nocnym płaszczem z klejnotów. Radioaktywne gleby lśniły opalizującym błękitem, w miejscach gdzie niegdyś spadły bomby atomowe ozdobionym girlandami rozbłysków. Działo się to o całe pokolenie wcześniej, nim wynaleziono pola siłowe, które chroniły przed wybuchami nuklearnymi, aby żaden inny świat nigdy już nie Popełnił samobójstwa w ten sposób.

Oczy spoglądały tak długo, aż po upływie wielu godzin Ziemia zmieniła się w jasną połówkę monety pośród nieskończonej czerni.


Wśród widzów był Biron Farrill. Pogrążony w zadumie siedział w pierwszym rzędzie, trzymając ręce na oparciach. Nie tak spodziewał się opuścić Ziemię. Nie w ten sposób, nie tym statkiem, nie w tym kierunku.

Opalonym przedramieniem potarł zarost na podbródku. Zrobiło mu się głupio, że nie ogolił się rano. Za chwilę wróci do kabiny i naprawi to zaniedbanie, ale teraz nie miał ochoty wychodzić. Tutaj byli ludzie. W kabinie byłby sam.

A może właśnie dlatego powinien wyjść?

Zdecydowanie nie odpowiadało mu to nowe, nie znane dotąd doświadczenie: czuć się ściganym i zostać bez przyjaciół.

Przyjaciół utracił, gdy niecałe dwadzieścia cztery godziny temu w jego pokoju zadźwięczał telefon.

Nawet w akademiku był w kłopotliwej sytuacji. Gdy tylko wrócił ze świetlicy po rozmowie z Jontim, rzucił się na niego stary Esbak.

— Szukałem pana, panie Farrill — zwrócił się do niego piskliwym ze wzburzenia głosem. — To naprawdę niefortunny incydent. Nie rozumiem, jak do tego doszło. Czy może mi pan to wyjaśnić?

— Nie — prawie krzyknął. — Nie mam pojęcia. Kiedy będę mógł wejść do pokoju i zabrać swoje rzeczy!

— Rano, z pewnością rano. Właśnie sprowadziliśmy sprzęt, żeby zbadać całe pomieszczenie. Poziom radioaktywności nie przekracza już normy. Szczęśliwie zdołał pan uciec. Dosłownie w ostatniej chwili.

— Tak, tak, ale, jeśli pan pozwoli, chciałbym teraz odpocząć.

— Proszę skorzystać z mojego pokoju. Rano przeniesiemy pana na te kilka dni, które pan u nas spędzi. Aha, panie Farrill, za pozwoleniem, jest jeszcze jedna sprawa — dodał z przesadną grzecznością.

— Jaka sprawa? — spytał Biron zmęczonym głosem.

— Czy zna pan kogoś, komu zależałoby na, hmm, pozbyciu się pana?

— W taki sposób? Oczywiście, że nie.

— Co pan zamierza? Władze uczelni wolałyby, rzecz jasna, uniknąć podawania do wiadomości publicznej tego wypadku.

Uparcie nazywał to „wypadkiem”! Biron powiedział sucho:

— Rozumiem pana. Ale proszę się nie denerwować. Nie zamierzam wzywać policji ani wszczynać śledztwa. Wkrótce opuszczam Ziemię i nie chciałbym, aby ta sprawa wpłynęła na moje plany. Nie wnoszę żadnej skargi. W końcu przecież żyję.

Esbak okazywał niestosowne w tej sytuacji zadowolenie. To było wszystko, czego pragnął. Żadnych nieprzyjemności. Po prostu wypadek, o którym należy zapomnieć.

Biron wszedł do swojego pokoju około siódmej rano. Panowała cisza, w szafie nic nie szumiało. Nie było już bomby ani licznika. Prawdopodobnie Esbak wziął go i cisnął do jeziora. Podpadało to pod niszczenie dowodów, ale to problem szkoły. Wrzucił swój dobytek do walizek i zadzwonił do recepcji w sprawie nowego pokoju. Zauważył, że światła już działają, podobnie jak wizjofon. Jedynym śladem ostatniej nocy były wyłamane drzwi ze stopionym zanikiem.

Dali mu inny pokój. Stanowiło to kolejny dowód, że zamierza zostać jeszcze kilka dni — jeśli komuś w ogóle zależało, by to sprawdzać. Potem, z aparatu w korytarzu, Biron wezwał taksówkę powietrzną. Nie przypuszczał, żeby ktoś go widział. Niech w szkole głowią się nad zagadką jego zniknięcia tak długo, jak będą chcieli.

W kosmoporcie mignął mu przed oczami Jonti. Spotkali się niczym błyskawica. Jonti nic nie powiedział; nie dał po sobie poznać, że go zna, ale gdy go minął, w ręku Birona została niczym nie wyróżniająca się mała czarna kulka — kapsuła osobista — oraz bilet na Rhodię.

Przez chwilę zajął się kapsułą. Nie była zapieczętowana. Później, już w kabinie, przeczytał wiadomość. Był to zwykły list polecający, napisany przy użyciu minimalnej liczby słów.

Myśli Birona, kiedy tak siedział w sali widokowej i przyglądał się malejącej Ziemi, krążyły wokół osoby Sandera Jontiego. Znał go ledwie z widzenia, póki Jonti nie wtargnął gwałtownie w jego życie, najpierw mu je ratując, a potem kierując na nowe i niespodziewane tory. Biron pamiętał jego nazwisko; wymieniali ukłony, czasami kilka uprzejmych słów, ale to wszystko. Nie lubił go, nie podobał mu się jego chłód, wymuskany strój i zawsze nienaganne maniery. Wszystko to jednak nie miało nic wspólnego z obecnymi wydarzeniami.

Biron nerwowym gestem potarł krótko ostrzyżone włosy 1 westchnął. Pragnął obecności Jontiego. Ten człowiek przynajmniej panował nad sytuacją. Wiedział, o robić, wiedział, jak Powinien postąpić Biron, i potrafił zmusić go do tego. A teraz Biron był sam i czuł się bardzo młody, bezradny, pozbawiony Przyjaciół i prawie przestraszony.

Cały czas uporczywie unikał myślenia o ojcu. To jeszcze pogorszyłoby sprawę.


Panie Malaine.

Nazwisko zostało powtórzone dwa czy trzy razy, zanim Biron zareagował na delikatne dotknięcie czyjejś ręki i uniósł wzrok.

Robot powtórzył:

— Panie Malaine.

Biron przez pięć sekund patrzył bezmyślnie, zanim uświadomi sobie, że jest to jego nowe nazwisko. Zostało zapisane ołówkiem na bilecie, który otrzymał od Jontiego. Kabina była zarezerwowana na to właśnie nazwisko.

— Tak. O co chodzi? Jestem Malaine.

Głos z taśmy, w miarę odwijania się szpuli, przekazywał wiadomość:

— Polecono mi poinformować pana, że otrzymał pan inną kabinę i pański bagaż jest już przeniesiony. Ochmistrz da panu nowy klucz. Mamy nadzieję, że nie przysporzy to panu zbytnich niedogodności.

— O co tu chodzi? — Biron odwrócił się w swoim fotelu i kilku pasażerów, wciąż jeszcze oglądających panoramę, popatrzyło w ich stronę. — Co to za pomysł?

Oczywiście kłótnia z maszyną nie miała sensu. Robot po prostu spełniał wydane mu polecenia. Teraz skłonił z szacunkiem swoją metalową głowę, widoczna na jego twarzy imitacja ludzkiego uśmiechu nie zmieniła się ani na jotę, i oddalił się.

Biron wyszedł z sali widokowej i zaczepił stojącego przy drzwiach stewarda, nieco ostrzej, niż zamierzał.

— Słuchaj, chcę się widzieć z kapitanem. Ten nie okazał zaskoczenia.

— Czy to ważne, proszę pana?

— Na przestrzeń, tak. Bez mojej zgody zamieniono mi kabinę na inną i chciałbym wiedzieć, co to ma znaczyć.

Nawet w tej chwili Biron czuł, że jego gniew jest niewspółmierny do przyczyny, ale odzwierciedlał całe napięcie ostatnich dni. Ledwo uszedł śmierci; został zmuszony do opuszczenia Ziemi jak ukrywający się kryminalista; jechał nie wiadomo dokąd, nie miał pojęcia, co robić, a teraz jeszcze zmuszają go do włóczęgi po pokładzie. Tego już było za wiele.

Poza tym miał nieznośne uczucie, że Jonti w jego sytuacji postąpiłby inaczej, prawdopodobnie bardziej rozważnie. No cóż, nie jest Jontim.

— Poproszę ochmistrza — oznajmił steward.

— Chcę rozmawiać z kapitanem.

— Skoro pan nalega. — Po krótkiej rozmowie przez mały komunikator pokładowy, zwisający z jego piersi, steward powiedział uprzejmie: — Proszę zaczekać. Za chwilę zostanie pan poproszony.


Kapitan Hirm Gordell był dość niskim i krępym mężczyzną. Na widok wchodzącego do gabinetu Birona uprzejmie podniósł się z krzesła i uścisnął rękę gościa.

— Bardzo mi przykro, że sprawiliśmy panu kłopot, panie Malaine.

Miał prostokątną twarz, stalowoszare włosy, krótkie, dobrze utrzymane wąsy w nieco ciemniejszym odcieniu i przylepiony do warg uśmiech.

— Mnie także — odpowiedział Biron. — Miałem zarezerwowaną kabinę, do której już się wprowadziłem i sądzę, że nikt, nawet pan, nie ma prawa przenosić mnie bez mojej zgody.

— Słusznie, panie Malaine. Ale proszę zrozumieć, to była wyższa konieczność. Przybyły w ostatniej chwili przed startem pasażer, ważna osobistość, nalegał, aby go przenieść do kabiny położonej bliżej centrum grawitacyjnego statku. Ma kłopoty z sercem i dlatego powinien przebywać w strefie jak najniższej grawitacji. Nie mieliśmy wyboru.

— No dobrze, ale dlaczego wybraliście akurat mnie?

— Kogoś musieliśmy przenieść. Pan podróżuje samotnie; jest pan młody i nieco wyższa grawitacja nie powinna być dla pana uciążliwa. — Kapitan odruchowo taksował wzrokiem muskularną sylwetkę Birona. — Poza tym przekona się pan, że nowa kabina jest bardziej luksusowa. Z pewnością nic pan nie stracił na tej zamianie.

Kapitan wyszedł zza biurka.

— Czy mogę osobiście pokazać panu nowy pokój?

Biron stwierdził, że trudno mu zapanować nad swoimi uczuciami. Cała sprawa wyglądała zupełnie racjonalnie, z drugiej zaś strony wydaje się, że nie ma za grosz sensu.

Kiedy wychodzili, kapitan spytał:

— Czy mogę zaprosić pana do mojego stołu na jutrzejszą kolację? Na tę porę wypada nasz pierwszy skok.

Biron usłyszał swoją odpowiedź:

— Dziękuję panu. To dla mnie zaszczyt.

Uznał jednak to zaproszenie za dziwne. Zgoda, kapitan starał się załagodzić sytuację, Biron uważał jednak, iż zastosowane środki znacznie wykraczały poza konieczność.


Kapitański stół był bardzo długi. Biron nieoczekiwanie znalazł się blisko środka, między najznakomitszymi gośćmi. Przed nakryciem leżał bilet wizytowy z jego nazwiskiem, nie było więc mowy o pomyłce. Steward zresztą potwierdził to uprzejmie, acz stanowczo.

Biron nie należał do przesadnie skromnych. Jako syn rządcy Widemos, nigdy nie musiał rozwijać tej cechy charakteru. Ale jako Biron Malaine był zupełnie zwyczajnym obywatelem, a zwyczajnym ludziom nie przytrafiają się podobne rzeczy.

Po pierwsze, kapitan miał całkowitą rację co do jego nowej kabiny. Niewątpliwie była bardziej luksusowa. Pierwsza dokładnie odpowiadała rezerwacji: pojedyncza, drugiej klasy, teraz dostał podwójną, pierwszej. Nowa kabina miała też oddzielną łazienkę, z prysznicem i powietrznym suszeniem.

Położona była w pobliżu „terytorium oficerskiego” i liczba mundurów w okolicy znacznie przewyższała średnią. Lunch podano mu w kabinie na srebrnej zastawie. Tuż przed kolacją nieoczekiwanie pojawił się fryzjer. Można spodziewać się takich rzeczy podróżując pierwszą klasą luksusowego liniowca, ale dla Birona Malaine’a było tego zbyt wiele.

Stanowczo zbyt wiele. Kiedy przyszedł fryzjer, Biron właśnie wrócił z popołudniowej przechadzki, która wiodła go korytarzami statku w chytrze opracowanej trasie. Wszędzie po drodze spotykał personel — uprzejmy i nadskakujący. Pozbył się ich i odnalazł kabinę 140 D, tę pierwszą, w której nigdy nie nocował.

Zatrzymał się, żeby zapalić papierosa. Wykorzystał ten moment, aby widoczny w perspektywie korytarza pasażer skręcił za róg. Biron dotknął dzwonka, nikt jednak nie odpowiedział.

W porządku, nie zabrano mu jeszcze starego klucza. Bez wątpienia przez przeoczenie. Wsunął cienki podłużny kawałek metalu w otwór, a wtedy niepowtarzalny wzór drobin ołowiu w aluminiowej osłonie uruchomił małą fotokomórkę. Drzwi otworzyły się i Biron zrobił jeden krok do środka.

To mu wystarczyło. Wszedł i drzwi automatycznie zamknęły się za nim. Natychmiast zauważył, że jego stara kabina nie jest zajęta, ani przez ważnego osobnika chorego na serce, ani przez nikogo innego. Łóżko i inne sprzęty były we wzorowym porządku, żadnych bagaży ani drobiazgów w zasięgu wzroku, nawet atmosfera panująca w kabinie sugerowała opuszczenie.

A zatem luksusowe warunki, jakie mu stworzono. miały powstrzymać jego dalsze działania w celu odzyskania pierwotnej kwatery. Dlaczego? Ktoś interesował się jego kabiną czy nim samym?

Teraz siedział przy kapitańskim stole, a pytania kłębiły mu się w głowie. Wraz z pozostałymi gośćmi wstał uprzejmie, gdy wszedł kapitan, wkroczył na stopnie podium, na którym stał długi stół, i zajął swoje miejsce.

Dlaczego go przeniesiono?


Na statku rozbrzmiewała muzyka, a ściany oddzielające salon od sali widokowej zostały rozsunięte. Przygaszone światła jarzyły się pomarańczowoczerwonym blaskiem. Większość pasażerów miała już za sobą najgorsze mdłości wywołane pierwszym etapem przyspieszania i różnicami w strefach grawitacji i salon był pełen. Kapitan wychylił się lekko i powiedział do Birona:

— Dobry wieczór, panie Malaine. Jak się panu podoba nowa kabina?

— Bardziej, niż mogłem oczekiwać. Trochę za luksusowa jak na mój styl życia — odparł beznamiętnie i wydało mu się, że po twarzy kapitana przemknął lekki grymas konsternacji.

Po deserze pokrywy sali widokowej odsunęły się na boki, a światła przygasły prawie całkowicie. Z wielkiego czarnego ekranu zniknęły już Słońce. Ziemia i inne planety. Mieli przed sobą Drogę Mleczną, rozległy widok na płaszczyznę Galaktyki, która tworzyła lśniący ukośny szlak wśród zimnych, błyszczących gwiazd.

Fala rozmów zamarła. Krzesła ustawiono przodem do gwiazd. Jadalnia zamieniła się w widownię, muzyka zamilkła w cichym westchnieniu.

W ciszy, która zapadła, dochodzący z głośników głos zabrzmiał czysto i dźwięcznie.

— Panie, panowie! Jesteśmy gotowi do naszego pierwszego skoku. Większość z państwa, jak przypuszczam, wie raczej teoretycznie, czym jest skok. Wielu z was, z reguły więcej niż Połowa, nigdy go nie doświadczyło. Dlatego chciałbym to państwu wyjaśnić.

Skok jest dokładnie tym, co wynika z jego nazwy. W kosmicznej czasoprzestrzeni niemożliwa jest podróż z prędkością większą niż szybkość światła. To prawo natury, odkryte przez jednego ze starożytnych, może legendarnego Einsteina, któremu zresztą tak różnych odkryć się przypisuje. Oczywiście przy prędkości światła trzeba wielu lat, żeby dotrzeć do gwiazd.

A żalem musimy opuścić naszą przestrzeń i wejść w mało znaną nadprzestrzeń, gdzie czas i odległość nie mają znaczenia. To jak przepłynąć przez wąski przesmyk z jednego oceanu na drugi, zamiast okrążać kontynent, aby pokonać tę samą odległość.

Żeby wejść w ten „kosmos w kosmosie”, jak go niektórzy nazywają, potrzebne są oczywiście wielkie wydatki energii, ponowne zaś wyjście w normalną przestrzeń w odpowiednim miejscu wymaga wielu obliczeń. Wynikiem wydatkowanej energii i wiedzy jest pokonanie tych ogromnych odległości w zero czasie. To skok umożliwia podróże międzygwiezdne.

Skok. który mamy wykonać, nastąpi za dziesięć minut. Zostaną państwo uprzedzeni. Towarzyszy mu tylko chwilowa drobna niedogodność: mam zatem nadzieję, iż wszyscy państwo zachowacie spokój. Dziękuję.

Światła zgasły i pozostały tylko gwiazdy.

Wydawało się, że minęło dużo czasu, nim ciszę przerwał krótki komunikat:

— Skok rozpocznie się dokładnie za jedną minutę. Po chwili ten sam głos zaczął odliczać: — Pięćdziesiąt… czterdzieści… trzydzieści… dwadzieścia… dziesięć… pięć… trzy… dwa… jeden…

Przez ułamek sekundy wydawało się, jakby nastąpiła przerwa w istnieniu wszechświata, jak gdyby ten skok poruszył samo wnętrze ludzkich organizmów.

W tej niewyobrażalnie krótkiej chwili zostało pokonane sto lat świetlnych i statek, który znajdował się na obrzeżu Układu Słonecznego, nagle wychynął w samym środku międzygwiezdnej pustki.

Ktoś obok Birona krzyknął wstrząśnięty:

— Spójrzcie na gwiazdy!

Wszyscy pasażerowie westchnęli. Przez salon przebiegł szmer:

— Gwiazdy! Patrzcie!

W ułamku sekundy obraz gwiazd zmienił się gwałtownie. Centrum wielkiej Galaktyki, liczącej sobie trzydzieści tysięcy lal świetlnych średnicy, przybliżyło się i nagle gwiazdy rozmnożyły się. Rozsiane w czarnej aksamitnej pustce, przypominały pył, na którego błyszczącym tle silniej świeciły bliższe konstelacje.

Mimo woli Bironowi przypomniał się wiersz, który napisał w sentymentalnym wieku lat dziewiętnastu, kiedy odbywał swoją pierwszą podróż kosmiczna — na Ziemię, którą teraz opuszczał. Jego usta poruszały się bezgłośnie.

Gwiazdy jak pyl lśnią wokół mnie Żywą, złocistą mgłą. A przestrzeń drży w płomiennym śnie f wszechświat razem z nią.

Zapłonęły światła i myśli Birona opuściły kosmiczną pustkę tak szybko, jak wcześniej się w nią zagłębiły. Znowu był w salonie kosmicznego liniowca, przy dobiegającym końca obiedzie, otoczony rosnącym gwarem rozmów.

Rzucił okiem na zegarek, a po chwili przyjrzał mu się bardzo długo i uważnie. To był zegarek, który tamtej nocy zostawił w swoim pokoju; oparł się zabójczemu promieniowaniu bomby i Biron zabrał go rano wraz z resztą swoich rzeczy. Ile już razy patrzył na niego od tamtej pory? Ile razy mu się przyglądał, sprawdzając czas, i nie zwracając uwagi na inną informację, która aż krzyczała do niego?

Przecież plastikowy pasek był biały, a nie błękitny. Biały!

Powoli wydarzenia tamtej nocy ułożyły mu się w jedną spójną całość. To dziwne, jak jeden fakt może wszystko uporządkować.


Gwałtownie wstał od stołu mrucząc „Przepraszam!”. Opuszczenie stołu przed kapitanem było naruszeniem etykiety, ale dla Birona nie miało to w tej chwili najmniejszego znaczenia.

Pospieszył do swojego pokoju. Wbiegał na schody, nie czekając na zerograwitacyjne windy. Zamknął za sobą drzwi i szybko przeszukał łazienkę i wbudowane w ścianę szafy. Nie liczył, że coś znajdzie. To, co zaplanowali, musieli zrobić wiele godzin temu.

Ostrożnie przejrzał bagaże. Odwalili kawał porządnej roboty.

Nie zostawiając śladów, zabrali jego dokumenty, listy od ojca i list polecający do Hinrika z Rhodii.

A więc to była przyczyna przenosin. Nie interesowała ich ani stara, ani nowa kabina tylko sam proces przeprowadzki. Godzinę mogli legalnie — na przestrzeń, legalnie! — przeglądać jego bagaże i zrobić z nimi, co chcieli.

Biron usiadł na podwójnym łóżku i myślał intensywnie, nic to Jednak nie dało. Pułapka była bezbłędna. Wszystko zostało zaplanowane. Gdyby nie całkowicie nieprzewidywalne, przypadkowe zrządzenie losu, przez które zostawił tamtej nocy w sypialni zegarek, nigdy by się nie domyślił, jak wielką siecią agentów dysponują Tyrannejczycy. U drzwi zadźwięczał dzwonek.

— Proszę.

Wszedł steward i powiedział uprzejmie:

— Kapitan pyta, czy może coś dla pana zrobić. Wstając od stołu wyglądał pan na chorego.

— Czuję się bardzo dobrze — odpowiedział Biron.

Ale go pilnują! Od tej chwili wiedział, że nie ma ucieczki i statek wiezie go luksusowo, ale pewnie, ku jego śmierci.

Загрузка...