10. Być może!

Ziemskie szkolenie z kosmonautyki, które przeszedł Biron Farrill, miało charakter dość teoretyczny. Zaliczył co prawda różnorodne zajęcia z inżynierii kosmicznej, lecz pół semestru konstrukcji i eksploatacji silników atomowych niewiele mu dało, jeśli idzie o kierowanie statkiem w prawdziwej przestrzeni. Najlepsi i najbardziej doświadczeni piloci uczą się swojego kunsztu w kosmosie, a nie w szkolnych pracowniach.

Udało mu się wystartować bez komplikacji, ale sprawił to bardziej szczęśliwy traf niż jakiekolwiek umiejętności. Bezlitosny reagował na stery szybciej, niż Biron mógł oczekiwać. Pilotował kilka statków, startował z Ziemi i lądował, ale wyłącznie na pokładzie starych, powolnych modeli, przeznaczonych do użytku studentów. Były delikatne, bardzo, bardzo sfatygowane i z wysiłkiem przedzierały się przez atmosferę ku próżni.

Tymczasem Bezlitosny wznosił się bez trudu, ze świstem przecinając atmosferę, tak że Biron wypadł ze swojego fotela i niemal wywichnął ramię. Artemizja i Gillbret, którzy z wielką ostrożnością podeszli do nieznanego i dokładnie przypięli się pasami, zostali posiniaczeni przez siatkę ochronną. Wzięty do niewoli Tyrannejczyk leżał przyciśnięty do ściany i gwałtownie szarpiąc więzy, głośno przeklinał.

Biron stanął na drżących nogach, kopniakiem uciszył Tyrannejczyka i powoli, podciągając się ręka za ręką na biegnącej wzdłuż ściany poręczy, walcząc z przeciążeniem, wrócił na swoje miejsce. Specjalny ciąg hamujący nie pozwalał statkowi rozwinąć nadmiernej szybkości i utrzymywał ją na optymalnym poziomie.

Znajdowali się w górnych warstwach atmosfery. Niebo przybrało ciemnofioletową barwę. Poszycie statku rozgrzało się od tarcia atmosferycznego i temperatura wewnętrzna wyraźnie wzrosła.

Wprowadzenie statku na odpowiednią orbitę wokół Rhodii zajęło mu kilka godzin. Biron nie umiał szybko obliczyć prędkości potrzebnej do przezwyciężenia jej przyciągania. Pracował metodą prób i błędów, zmieniając siłę ciągu, obserwując masometr, który wskazywał odległość od powierzchni planety za pośrednictwem pomiarów jej pola grawitacyjnego. Na szczęście masometr był ustawiony na masę i promień Rhodii. Bez długotrwałych doświadczeń Biron nie zdołałby samodzielnie skalibrować przyrządów.

Ostatecznie masometr ustabilizował się i przez dwie godziny nie wskazywał żadnych odchyleń. Biron pozwolił sobie na chwilę odpoczynku, a reszta pasażerów uwolniła się od pasów.

— Nie masz zbyt delikatnej ręki, mości rządco — powiedziała Artemizja.

— Jednak lecimy, moja pani — odparł uprzejmie Biron. — Jeśli potrafi pani zrobić to lepiej, proszę spróbować, tylko że wtedy ja wysiadam.

— Spokojnie, spokojnie — wtrącił się Gillbret. — Statek jest zbyt mały na kłótnie. Poza tym, skoro jesteśmy zmuszeni wciąż przebywać ze sobą w tym ciasnym ruchomym więzieniu, proponuję, abyśmy dali sobie spokój z tymi wszystkimi „panami”, „paniami” i tytułami, które nieznośnie utrudniają rozmowę. Ja jestem Gillbret, ty Biron, a ona Artemizja. Zapamiętajmy te imiona lub jakiekolwiek zdrobnienia, których zechcemy używać. A co do pilotowania statku, dlaczegóż by nie skorzystać z pomocy naszego tyrannejskiego przyjaciela?

Tyrannejczyk spojrzał na nich wściekłym wzrokiem, a Biron zaprotestował.

— Nie. Żadną miarą nie możemy mu ufać. Mój pilotaż poprawi się, w miarę jak będę poznawał statek. Jak dotąd nie rozbiłem nas, czyż nie?

Ramię wciąż bolało go po pierwszym przechyle, a ból, jak to zwykle bywa, wprawił go w irytację.

— W porządku — zgodził się Gillbret. — Co z nim zrobimy?

— Nie lubię zabijać z zimną krwią — odparł Biron — a zresztą to i tak nic by nam nie dało. Coś takiego jeszcze bardziej rozwścieczyłoby Tyrannejczyków. Zabójstwo jednego z rasy panów jest przewinieniem, którego się nie wybacza.

— Czy mamy jakieś inne wyjście?

— Odeślemy go.

— Zgoda. Tylko gdzie?

— Na Rhodię.

— Co?!

— To jedyne miejsce, gdzie nie będą nas szukać. Poza tym, musimy szybko wylądować, gdziekolwiek.

— Dlaczego?

— Ten statek komisarza używany jest wyłącznie do poruszania się po powierzchni planety. Nie jest przygotowany do dalekich podróży. Zanim gdzieś się udamy, musimy skompletować wyposażenie i upewnić się, że mamy wystarczające zapasy wody i żywności.

Artemizja przytaknęła energicznie:

— Racja. Dobrze! Nie pomyślałam o tym. To bardzo sprytne, Bironie.

Machnął lekceważąco ręką, ale zrobiło mu się ciepło koło serca. Po raz pierwszy użyła jego imienia. Potrafiła być całkiem sympatyczna, kiedy się postarała.

— Przecież natychmiast poda im naszą pozycję przez radio — zaoponował Gillbret.

— Nie przypuszczam — odparł Biron. — Po pierwsze, myślę, że Rhodia ma swoje bezludne obszary. Nie musimy zostawić go w centrum miasta lub w którymś z tyrannejskich garnizonów. Poza tym, zapewne wcale niespieszne mu do spotkania z przełożonymi… No, żołnierzu, powiedz nam, co może spotkać wartownika, który pozwala ukraść powierzony mu statek komisarza chana?

Więzień nie odpowiedział, ale jego usta zacisnęły się w cienką, bladą linię.

Biron nie chciałby znaleźć się na miejscu żołnierza. Choć tak naprawdę, nikt specjalnie by go nie obwiniał. Dlaczego miałby spodziewać się kłopotów po członkach rodziny królewskiej? Zgodnie z tyrannejskim kodeksem wojskowym nie zgodził się, aby weszli na pokład bez okazania pozwolenia od dowódcy wart. Nawet gdyby sam suweren zapragnął wstąpić na statek, też by go nie wpuścił. Oni jednak zdołali go otoczyć i kiedy zorientował się, iż powinien jeszcze ściślej zastosować regulamin i odbezpieczyć broń, było już za późno. Lufa bicza neuronowego niemal dotykała jego piersi.

Nawet wtedy jednak nie poddał się bez walki. Powstrzymało go dopiero uderzenie bicza w pierś. Mimo wszystko jednak na Rhodii mógł oczekiwać jedynie sądu polowego i skazania. Nikt w to nie wątpił, a najmniej on sam.

Wylądowali w dwa dni później na peryferiach miasta Southwark. Po długim namyśle wybrali właśnie te okolice, ponieważ leżały z dala od głównych ośrodków Rhodii. Tyrannejski żołnierz został zamknięty w kapsule ratunkowej i wystrzelony w odległości osiemdziesięciu kilometrów od najbliższego miasteczka.

Lądowanie na pustej plaży było tylko trochę nierówne. Biron, jako najtrudniejszy do rozpoznania, poczynił wszystkie niezbędne zakupy. Pieniędzy, które przytomnie zabrał ze sobą Gillbret, ledwie starczyło na zaspokojenie podstawowych potrzeb, ponieważ większość wydał na mały dwukołowy wózek, którym partiami przywoził zaopatrzenie.

— Starczyłoby na więcej — stwierdziła Artemizja — gdybyś nie wydał tyle na tę tyrannejską papkę.

— Moim zdaniem to najlepsze wyjście. Może dla ciebie to papka, ale w rzeczywistości ten pełnowartościowy pokarm będzie dla nas lepszy niż cokolwiek, co moglibyśmy tu kupić.

Był zirytowany. Cała ta praca, zakupy i dostarczenie ich z miasta na statek, należała do personelu pomocniczego. Podjął duże ryzyko kupując w sklepie prowadzonym przez Tyrannejczyków. Oczekiwał za to uznania.

Prawdę mówiąc, nie mieli wyboru. Tyrannejską flota wprowadzała ciągle nowe technologie w dziedzinie zaopatrzenia, ze względu na typ używanych statków kosmicznych. Małe i lekkie jednostki nie były w stanie zabierać wielkich zapasów, takich jak inne floty, które ładowały całe tusze zwierzęce, wieszane w ścisłych rzędach. Tyrannejczycy rozwinęli więc produkcję standardowych wysokokalorycznych koncentratów, zawierających wszystkie niezbędne składniki — całkowicie pozbawionych smaku. Zajmowały one jedną dwudziestą przestrzeni, potrzebnej na naturalne produkty o tej samej wartości odżywczej. Można było je przechowywać w niskiej temperaturze w postaci praktycznych paczek.

— Mają wstrętny smak — skrzywiła się Artemizja.

— Przyzwyczaisz się — zareplikował Biron naśladując jej rozdrażnienie. Zarumieniła się i odeszła rozeźlona.

Biron wiedział, że denerwuje ją ciasnota statku i wszystko, co się z tym wiąże. Nie chodziło tylko o konieczność korzystania z monotonnych racji żywnościowych. Raczej o to, że nie było oddzielnych sypialni. Większość statku zajmowały maszynownia i sterówka. (Ostatecznie, pomyślał Biron, to jest statek wojenny, a nie jacht wycieczkowy). Był też magazyn i jedna mała kabina, z sześcioma kojami ustawionymi w dwóch rzędach. Toaleta została umieszczona w małej wnęce tuż obok kabiny.

Oznaczało to ciasnotę, brak jakiejkolwiek prywatności; dla Artemizji także konieczność pogodzenia się z brakiem damskich strojów, luster i przyborów toaletowych.

Cóż, będzie się musiała przyzwyczaić. Biron stwierdził, że zrobił dla niej wystarczająco dużo i poszedł na liczne ustępstwa. Dlaczego ona nie mogła być miła i uśmiechnąć się choć przez chwilę? Miała bardzo ładny uśmiech i Biron wierzył, że nie jest zła, taki ma już temperament. Ale cóż to był za temperament!

Po co zresztą tracić czas na rozmyślania o niej?

Najgorzej wyglądała sprawa wody. Tyrann był planetą pustynną. W świecie, gdzie deficyt wody jest podstawowym problemem i ludzie znają jej wartość, na statkach kosmicznych w ogóle nie przewidziano umywalni. Żołnierze mogli kąpać się po lądowaniu na planecie. Podczas podróży odrobina brudu i zaduchu nikomu nie szkodziła. Nawet woda pitna była ściśle racjonowana i podczas dłuższej podróży ledwie jej starczało. W końcu wody nie można zagęścić ani wysuszyć, trzeba ją transportować w olbrzymich ilościach. Problem dodatkowo komplikował fakt, że koncentraty żywnościowe zawierały jej bardzo mało.

Na statku było urządzenie do odzyskiwania wody wydalanej przez ludzki organizm, ale Bironowi, kiedy poznał jego funkcjonowanie, zrobiło się niedobrze i postanowił usuwać odpady i odchody w naturalny sposób. Wtórny obieg to dobra rzecz, jeśli przywykło się do niego od dziecka.

Drugi start był, w porównaniu z pierwszym, wzorowy. Potem Biron spędził wiele czasu rozgryzając wyposażenie sterowni. Tablica kontrolna tylko w ogólnych zarysach przypominała przyrządy znane mu ze statków pilotowanych na Ziemi. Tu wszystko połączono w funkcjonalne zestawy. Gdy udało mu się rozpoznać funkcję jakiegoś pokrętła i wskaźnika, pisał krótkie objaśnienia na kartkach i przyklejał w odpowiednich miejscach.

Gillbret wszedł do sterówki.

Biron spojrzał przez ramię.

— Czy Artemizja jest w kabinie?

— A gdzie mogłaby być? Chyba że wyszła na zewnątrz.

Kiedy ją zobaczysz, powiedz jej, że przygotuję sobie posłanie w sterówce. Radziłbym ci zrobić to samo i zostawić kabinę do jej dyspozycji — powiedział Biron i wyjaśniając mruknął: — Jest ogromnie dziecinna.

— Też mi argument! — odparł Gillbret. — Nie zapominaj, do jakiego trybu życia przywykła.

— Dobra. Pamiętam o tym. I co z tego? A do jakiego ja przywykłem? Jak wiesz, nie urodziłem się w osiedlu górniczym w paśmie asteroidów. tylko na największym dworze Nefelos. Ale jeśli sytuacja tego wymaga, trzeba się do niej przystosować. Im prędzej, tym lepiej. Do diabła, nie mogę rozciągnąć statku. I tak jest wyładowany do granic wytrzymałości, zapasami wody i jedzenia. Nic nie mogę poradzić na brak prysznica. A ona wyzłośliwia się, jakbym to ja osobiście był odpowiedzialny za budowę tego statku. — Ulżyło mu, gdy sobie pokrzyczał na Gillbreta. Od dawna miał ochotę kogoś porządnie objechać.

Drzwi kabiny otworzyły się nagle i stanęła w nich Artemizja. Zimnym głosem powiedziała:

— Na pańskim miejscu, panie Farrill. powstrzymałabym się od krzyku. Słychać pana na całym statku.

— Mnie to nie przeszkadza. A jeśli chodzi o ciebie, to pamiętaj, że gdyby twój ojciec nie próbował mnie zabić, a ciebie wydać za mąż, nikogo z nas nie byłoby w tej chwili na tym statku.

— Nie mów o moim ojcu.

— Będę mówił o wszystkim, o czym zechcę. Gillbret zasłonił uszy rękoma.

— Proszę!

Jego okrzyk chwilowo przerwał sprzeczkę.

— Czy możemy porozmawiać o kierunku, w jakim powinniśmy teraz się udać? To oczywiste, że im szybciej dotrzemy na miejsce i opuścimy statek, tym mniej zaznamy niewygód.

— Zgadzam się z tobą, Gil — powiedział Biron. — Chodźmy gdzieś, gdzie nie będę musiał słuchać jej gadania. Kobiety na statku kosmicznym to prawdziwe utrapienie!

Artemizja zignorowała jego wypowiedź i zwróciła się do Gillbreta.

— Dlaczego nie mamy opuścić strefy Mgławicy?

— Nie wiem jak ty — wtrącił Biron — ale ja muszę odzyskać swoje dziedzictwo i wyjaśnić sprawę morderstwa mojego ojca. Toteż zostaję w Królestwach.

— Nie myślałam o wyjeździe na zawsze, tylko do czasu, póki nie ucichnie największa wrzawa. Nie wiem, co zamierzasz zrobić ze swoimi włościami. W każdym razie nie możesz ich odzyskać, dopóki imperium Tyrannejczyków nie legnie w gruzach, a jakoś nie potrafię sobie wyobrazić, byś zdołał do tego doprowadzić.

— Niech cię o to głowa nie boli. To moja sprawa.

— Czy mogę coś zasugerować? — spytał cicho Gillbret. Uznał, iż panujące w kabinie milczenie oznacza zgodę i zaczął:

— Przypuśćmy, że powiem wam, gdzie powinniśmy polecieć i co zrobić, żeby pomóc zniszczyć imperium, tak jak sugerowała Arta.

— Co proponujesz? — spytał Biron.

— Mój drogi chłopcze — uśmiechnął się Gillbret — zachowujesz się nader zabawnie. Nie ufasz mi? Patrzysz na mnie, jakbyś sądził, że cokolwiek zdołam wymyślić, nieuchronnie musi być głupie. Pamiętaj jednak, że to ja wyprowadziłem cię z pałacu.

— Wiem o tym. Z chęcią wysłucham.

— No to uważaj. Czekałem ponad dwadzieścia lat na szansę ucieczki od nich. Gdybym był zwykłym obywatelem, dawno bym to zrobił, ale przez przeklęte dobre urodzenie zawsze znajdowałem się w centrum uwagi. Ale gdybym się nie urodził w rodzie Hinriadów, nigdy nie brałbym udziału w koronacji obecnego chana i nigdy nie poznałbym tajemnicy, która pewnego dnia go zniszczy.

— No, dalej — ponaglał Biron.

— Podróż z Rhodii na Tyranna odbywała się statkiem Tyrannejczyków, podobnie zresztą jak powrót. Statek ów bardzo przypominał ten, był jednak znacznie większy. Drogę na Tyranna przebyliśmy bez przeszkód. Pobyt na planecie miał kilka ciekawych momentów, ale również upłynął bezproblemowo. Jednak w drodze powrotnej uderzył nas meteor.

— Co?

Gillbret podniósł rękę.

— Wiem, to bardzo rzadki przypadek. Prawdopodobieństwo zderzenia z meteorem, zwłaszcza w przestrzeni międzygwiezdnej, jest tak znikome, że praktycznie nie do obliczenia, ale takie rzeczy się zdarzają. I właśnie tak było w tym przypadku. Oczywiście każdy meteor, nawet gdyby był wielkości łebka od szpilki, jak to zwykle bywa, przy zderzeniu ze statkiem może przebić najbardziej wytrzymały pancerz.

— Tak — potwierdził Biron. — To skutek jego pędu, który zależy od masy i szybkości. Bardziej zresztą od prędkości niż od masy — wyrecytował ponuro, jakby wygłaszał wyuczoną lekcję. Przyłapał się, że rzuca ukradkowe spojrzenia w stronę Artemizji.

Dziewczyna usiadła wygodnie, zasłuchana w słowa Gillbreta, i była tak blisko Birona, że prawie stykali się kolanami. Biron zauważył, że ma piękny profil, a nieco potargane włosy nie psują obrazu. Nie miała też na sobie krótkiej kurteczki, a zwiewna biel jej bluzki po czterdziestu ośmiu godzinach wciąż była gładka i czysta. Ciekawe, jak jej się to udaje.

Podróż, pomyślał, byłaby cudowna, gdyby tylko Artemizja zaczęła zachowywać się normalnie, nie jak rozkapryszona księżniczka. Problem polegał na tym, że do tej pory nikt nigdy nie kierował jej postępowaniem. Na pewno nie ojciec. Przywykła kierować się własnym widzimisię. Gdyby urodziła się w normalnej rodzinie, byłoby z niej bardzo sympatyczne stworzenie.

Już prawie zapadł w sen na jawie, w którym to on nią kieruje, a ona okazuje mu należny szacunek, gdy Artemizja nagle zwróciła ku niemu głowę i spojrzała mu prosto w oczy. Biron odwrócił wzrok i skupił się na wypowiedzi Gillbreta. Umknęło mu już kilka zdań.

— Nie mam pojęcia, dlaczego ekrany ochronne statku zawiodły. To był jeden z tych przypadków, których nikt nie potrafi wyjaśnić, ale w końcu awarie czasem się jednak zdarzają. W każdym razie, meteor uderzył w śródokręcie. To był drobny okruch skalny i zderzenie z pancerzem statku na tyle spowolniło jego szybkość, że nie przebił się na wylot. Gdyby się tak stało, nie byłoby problemu. Otwory zostałyby załatane natychmiast.

Tymczasem meteor wpadł do sterówki i odbijał się od ścian, póki nie wyhamował. Trwało to tylko ułamek minuty, ale przy prędkości początkowej kilkuset kilometrów na godzinę, musiał przemierzyć sterówkę setki razy. Obaj członkowie załogi zostali posiekani na kawałki, a ja uratowałem się tylko dzięki temu, że właśnie byłem w kabinie.

Słyszałem odgłos zderzenia meteoru z pancerzem, a potem grzechotanie w sterowni i przerażające, krótkie krzyki obu wachtowych. Kiedy wbiegłem do środka, wszędzie była krew i strzępy ciał. Bardzo słabo pamiętam późniejsze zdarzenia, choć przez lata przeżywałem wszystko, chwila po chwili, w sennych koszmarach.

Gwizd uciekającego powietrza wskazał mi dziurę w pancerzu. Przyłożyłem do niej metalowy krążek, a ciśnienie powietrza przyssało go do ściany. Na podłodze znalazłem mały skalny okruch. Był ciepły w dotyku, ale kiedy rozbiłem go kluczem na dwie części, poczułem chłód. Wewnątrz wciąż miał temperaturę kosmicznej pustki.

Do nadgarstków ciał członków załogi przywiązałem liny zakończone magnesami holowniczymi, po czym wypchnąłem je przez luk. Usłyszałem szczęk przyczepiających się magnesów i wiedziałem, że zamrożone zwłoki będą lecieć za statkiem. Zdawałem sobie sprawę, że po powrocie na Rhodię potrzebne mi będą dowody, iż zginęli od meteoru, a nie z mojej ręki.

Ale jak miałem wrócić? Byłem zupełnie bezradny. Nie miałem pojęcia, jak poprowadzić statek, i nie śmiałem niczego dotknąć. Nie wiedziałem nawet, jak użyć systemu łączności podprzestrzennej, tak że nie mogłem nadać SOS. Mogłem jedynie pozwolić statkowi lecieć zadanym kursem.

— To jednak też cię nie ratowało, prawda? — spytał Biron. Ciekaw był, czy Gillbret wymyślił sobie to wszystko ot tak. dla zabawy, czy też miał w tym jakiś praktyczny cel. — A co ze skokami przez nadprzestrzeń? Bez nich nie byłoby cię z nami.

— Tyrannejskie statki, jeśli aparatura jest sprawna, po zaprogramowaniu mogą wykonać każdą konieczną liczbę skoków.

Biron spojrzał na niego z niedowierzaniem. Czyżby Gillbret brał go za durnia?

— Wymyśliłeś to sobie — stwierdził.

— Nie. To jeden z tych przeklętych wynalazków militarnych, dzięki którym wygrywali wojny. Nie zdobyliby pięćdziesięciu systemów planetarnych, setki razy przewyższających ich liczebnością mieszkańców, bawiąc się w kotka i myszkę. Oczywiście atakowali nas po kolei, bardzo zręcznie wykorzystując wszelkich zdrajców, mieli jednak nad nami znaczną przewagę wojskową. Wszyscy wiedzą, że ich taktyka była dużo lepsza niż nasza, i częściowo zawdzięczali to umiejętności programowania skoków. Dawało to większe możliwości manewrowania, a przez to pozwalało przygotowywać dużo bardziej skomplikowane plany bitew. Nie potrafiliśmy im w tym dorównać.

Trzeba przyznać, że jest to jedna z ich najlepiej strzeżonych tajemnic. Nigdy nie starałem się jej zgłębić, dopóki nie zostałem samotnie uwięziony na Krwiopijcy — Tyrannejczycy maja irytujący zwyczaj nazywania swoich statków niemiłymi słowami, pewnie słusznie uważając to za dobry chwyt psychologiczny — i nie zacząłem obserwować aparatury pokładowej. Przyglądałem się, jak ich pojazd wykonuje skoki bez ręcznego sterowania.

— I myślisz, że ten statek też to potrafi?

— Nie wiem. Ale nie byłbym zdziwiony.

Biron popatrzył na tablicę kontrolną. Znajdowały się na niej tuziny przełączników, których przeznaczenia wciąż nie udało mu się wyjaśnić. No dobrze, później!

Znów zwrócił się do Gillbreta.

— I statek dowiózł cię do domu?

— Nie. Kiedy meteor latał po sterówce, uszkodził część przyrządów. To musiało się stać. Zegary zostały potrzaskane. obudowy poobijane i powgniatane. Nie znałem sposobu, żeby ocenić, jak bardzo zmienił się zaplanowany kurs. Coś jednak musiało ulec zmianie, nie dotarliśmy bowiem na Rhodię.

W końcu oczywiście zaczęła spadać prędkość i zrozumiałem, że moja podróż teoretycznie dobiega końca. Nie mogłem określić położenia, ale prowadziłem obserwacje astronomiczne i przez teleskop zauważyłem dość blisko dysk planety. Miałem ślepe szczęście, bo dysk się powiększał. Mój pojazd zbliżał się do planety.

Oczywiście nie wprost. To byłby zbyt wielki traf, żeby na niego liczyć. Lecąc samym rozpędem statek minąłby ją o miliony kilometrów, ale w końcu na taką odległość mogłem użyć zwykłego radia. Wiedziałem, jak je obsługiwać dzięki mojemu obeznaniu z elektroniką. Poprzysiągłem sobie wtedy, że nigdy więcej nie dopuszczę do tak beznadziejnej sytuacji. Absolutna bezradność to jedna z tych rzeczy, które nigdy nie bywają zabawne.

— Więc użyłeś radia — domyślił się Biron.

— Tak. I przybyli mnie uratować.

— Kto?

— Ludzie z planety. Okazała się zamieszkana.

— Cóż, miałeś cholerne szczęście. Co to była za planeta?

— Nie wiem.

— Nie powiedzieli ci?

— Zdumiewające, nieprawdaż? Nie, nie powiedzieli. Ale to było gdzieś w obrębie Królestw Mgławicy!

— Skąd wiesz?

— Ponieważ rozpoznali mój statek jako należący do Tyrannejczyków. Poznali go z daleka i o mało nie zniszczyli, zanim poinformowałem ich, że jestem jedynym żywym pasażerem na pokładzie.

Biron splótł dłonie na kolanach.

— Chwileczkę, cofnijmy się. Nie łapię. Skoro wiedzieli, że jest to statek Tyrannejczyków i zamierzali go zniszczyć, czyż nie jest to najlepszy dowód, że ten świat nie leży w Królestwach Mgławicy? Wszędzie, ale nie tu?

— Nie — oczy Gillbreta błyszczały, a w głosie dźwięczał entuzjazm. — On leżał wśród Królestw. Wzięli mnie na powierzchnię. Co to był za świat! Mieszkali tam ludzie ze wszystkich Królestw! Mogłem to określić po akcentach. I nie obawiali się Tyrannejczyków. To był prawdziwy arsenał. Z kosmosu nie dało się tego stwierdzić. Na pozór wyglądała jak zwykła, prowincjonalna planeta rolnicza, ale życie zeszło na niej pod powierzchnię. Gdzieś wśród Królestw, mój chłopcze, gdzieś tam wciąż jest ta planeta, która nie boi się Tyrannejczyków. Kiedyś zniszczy ich tak, jak chciała zniszczyć statek, którym leciałem, gdyby członkowie jego załogi żyli.

Biron poczuł gwałtowne bicie serca. Przez moment zapragnął uwierzyć w słowa Gillbreta.

Ostatecznie, być może. Być może!

Загрузка...