3. Machina ex Machina

Wszystko układało się na razie dość przeciętnie. Nasz gracz znowu miał szczęście. Chyba zauważyliście, że się zmienił. Ach, ci ludzie!

Zamierzam jednak być konsekwentny. Nie powiedziałem dotychczas, kim jestem, i teraz też nie powiem. Może później.

Może.

Czy tożsamość w ogóle jest ważna? Mam wątpliwości. Określają nas czyny, nie myśli. Liczą się jedynie interakcje (nie ma tu problemu wolnej woli, nie ma niezgodności z wiarą, że określają cię twoje czyny). Co to jest wolna wola? Szansa. Czynnik przypadkowy. Jeśli nie jest się całkowicie przewidywalnym, powoduje to tylko wolna wola. Irytują mnie ludzie, którzy tego nie rozumieją.

Nawet istota ludzka powinna być w stanie zrozumieć, że to oczywiste.

Ważny jest wynik, nie zaś to, jak go osiągnięto — chyba że sam proces dochodzenia do wyniku jest serią wyników. Jakie to ma znaczenie, czy umysł zrobiony jest z wielkich, ośmiornicowatych komórek zwierzęcych pracujących z szybkością dźwięku (w powietrzu!), czy też z połyskującej nanopiany reflektorów i uporządkowanych wzorów holograficznych, działających z prędkością światła? (Nie myślmy nawet o umyśle Umysłu). Każdy z nich jest maszyną, każdy jest organizmem, każdy wypełnia to samo zadanie.

Zwykła materia, przełączanie jednego rodzaju energii w inny.

Przełączniki. Pamięć. Czynnik przypadkowy — czyli szansa — zwany wyborem: po prostu wspólne mianowniki.

Powtarzam: jesteś tym, co zrobiłeś. Dynamiczny (mis)behawioryzm, to moje kredo.

Gurgeh? Jego przełączniki dziwnie funkcjonują. Rozumuje inaczej, działa nietypowo. Jest inną osobą. Widział najgorsze rzeczy, jakie to miasto-maszynka do mięsa może dostarczyć, potraktował to jako sprawę osobistą i zemścił się.

Teraz znów leci w przestrzeni, głowę ma nabitą regułami Azad, jego mózg przyjął wirujący, zmienny wzorzec tego uwodzicielskiego, pochłaniającego zbioru prawideł i możliwości, przystosowuje się do nich. A Gurgeh wieziony jest przez przestrzeń do najbardziej obskurancko symbolicznego sanktuarium — na Echronedal, miejscu stojącej fali ognia. Na Planetę Ognia.

Czy nasz bohater odniesie sukces? Czy może odnieść sukces? I co w zasadzie będzie zwycięstwem?

Jak wiele ten człowiek musi się jeszcze nauczyć? Co zrobi z tą wiedzą? I ważniejsze: co ta wiedza zrobi z nim.

Poczekamy, zobaczymy. Z czasem się to wyjaśni.

Teraz twoja kolej, mistrzu…


Echronedal była oddalona od Ea o dwadzieścia lat świetlnych. W połowie drogi Cesarska Flota opuściła rejon pyłów, uniemożliwiający obserwację głównej galaktyki z systemu Ea i teraz ta olbrzymia wieloramienna spirala rozciągała się na pół nieba niczym milion złapanych w wir klejnotów.

Gurgeh niecierpliwie oczekiwał spotkania z Planetą Ognia. Podróż zdawała się trwać wieki, statek był beznadziejnie zatłoczony. Większość czasu Gurgeh spędzał w swojej kabinie. Inni gracze, urzędnicy i dworscy notable patrzyli na niego z wyraźną niechęcią, więc nie kontaktował się z ludźmi. Wybrał się tylko kilkakrotnie promem na cesarski okręt flagowy, krążownik „Niezwyciężony”, na oficjalne przyjęcia.

Podróż przebiegła bez zakłóceń i po dwunastu dniach statek przybył nad Echronedal — planetę obiegającą żółtego karła w całkiem zwykłym systemie, planetę w zasadzie nadającą się do ludzkiej kolonizacji, jeśli pominąć jedną osobliwość.

Szybko obracające się planety dość często miały równikowe wybrzuszenia; wypukłość na Echronedal nie była zbyt wielka, lecz tworzyła nieprzerwaną wstęgę lądu, leżącego między obszarami zwrotników; pozostałą część globu przykrywały dwa wielkie oceany, zwieńczone na biegunach lodowymi czapami. Odkryto jednak, że po równikowej masie lądu w wiecznym cyklu przemieszcza się fala ognia. Unikalne odkrycie zarówno w historii Kultury, jak i Imperium.

Całkowity obieg równika zajmował pożarowi około pół roku standardowego — pożoga przetaczała się nad lądem, omiatała wybrzeża dwóch oceanów, nacierała niemal prostą linią, zlizywała roślinność, wybujałą na popiołach poprzedniej fali ognia. Cały ekosystem lądu przystosował się ewolucyjnie do tego odwiecznego cyklu. Niektóre rośliny mogły kiełkować tylko w ciepłych jeszcze popiołach, nasiona dostawały bodźca od mijającego żaru; inne rozwijały się tuż przed nadejściem ognia, wybuchały przyśpieszoną wegetacją, po czym dopadały je płomienie, a nasiona na prądach termicznych unosiły się do górnych warstw atmosfery, by znowu opaść już daleko w popioły. Zwierzęta lądowe albo stale się przemieszczały, utrzymując takie same tempo co fala ognia, albo opływały ogień w przybrzeżnym oceanie; inne zakopywały się w norach i jaskiniach lub stosując rozmaite mechanizmy, potrafiły przetrwać w jeziorach i rzekach.

Ptaki okrążały świat pierzastymi chmarami.

Przez jedenaście cykli ogień był zaledwie ciągłym pożarem buszu. Zmieniał się w dwunastym cyklu.

Żagiewnica była wysoką, smukłą rośliną, która po wykiełkowaniu błyskawicznie rosła. Wytwarzała opancerzoną podstawę i w ciągu dwustu dni, przed powrotem ognistej fali, strzelała dziesięć metrów w górę. Gdy nadchodził pożar, żagiewnica nie płonęła, lecz zamykała liściastą główkę, by przeczekać i potem dalej rosnąć na popiołach. Po jedenastu Wielkich Miesiącach, po jedenastu ognistych chrztach, żagiewnica wyrastała w wielkie, siedemdziesięciometrowe drzewo. Jej własny system chemiczny wywoływał najpierw porę tlenu, potem porę żaru.

W tym cyklu ogień nie pełgał — ruszał galopem. Przestawał być szerokim, łagodnym ćmieniem tuż przy gruncie; zmieniał się w piekło. Znikały jeziora, wysychały rzeki, skały kruszyły się w hutniczym żarze. Zwierzęta, które stworzyły własny sposób chowania się czy ucieczki przed ogniem podczas Wielkich Miesięcy musiały znaleźć inny sposób przeżycia: szybszy bieg, umożliwiający wyprzedzenie ściany ognia, wypływanie w ocean lub na małe wysepki z dala od brzegu, albo hibernacja w jaskiniach, w korytach głębokich rzek, w jeziorach czy fiordach. Również rośliny uruchamiały nowy mechanizm przetrwania: głębiej opuszczały korzenie, nasiona chowały w grubszych osłonach, a te, które miały się wznieść na prądach termicznych, przystosowywały do dłuższej podróży w wyższych warstwach atmosfery i do lądowania na spieczonym podłożu.

W Wielkim Miesiącu, który następował potem, planeta dławiła się dymem, sadzą i popiołami, balansowała na krawędzi katastrofy, gdyż słońce było przesłonięte i temperatura na powierzchni planety gwałtownie spadała. Ogień przygasał, ale sunął nadal; atmosfera się oczyszczała, zwierzęta zaczynały się rozmnażać, rośliny znowu wyrastały, młode żagiewnice kiełkowały w popiołach ze starych systemów korzeniowych.

Cesarskie zamki na Echronedal, ekstrawagancko spryskiwane i polewane, zbudowano tak, by przetrwały nawet najstraszniejszy żar i wyjące wichry dziwnej planety. W ciągu ostatnich trzystu lat standardowych w największej z fortec — w Zamku Klaff — odbywał się finał gry Azad, którego termin starano się w miarę możności wyznaczyć w porze żaru.


Flota Cesarska dotarła w pobliże Echronedal w środku pory tlenu. Statek flagowy został nad planetą, a eskortujące krążowniki rozproszyły się na obrzeżach systemu. Eskadra promów „Niezwyciężonego” przewiozła graczy, dworskich urzędników, gości i obserwatorów na powierzchnię, po czym statek pasażerski odleciał do pobliskiego układu. Promy opadły przez czystą atmosferę planety i lądowały na Zamku Klaff.

Forteca stała na skalnej ostrodze u stóp łagodnych, zwietrzałych wzniesień zamykających szeroką równinę, zwykle porośniętą aż po horyzont niskimi krzakami, spośród których wystawały cienkie wieże żagiewnic w różnych stadiach rozwoju, teraz jednak rośliny te były drzewami, kwitły, baldachim pomarszczonych liści falował nad równiną niczym ukorzeniona warstwa żółtych chmur; najwyższe pnie sięgały wyżej niż mury kurtynowe zamku.

Gdy nadejdzie Żar, omyje fortecę wściekłą falą. Zamek nie zajmował się ogniem dzięki dwukilometrowemu akweduktowi, prowadzącemu ze zbiornika na niskich wzgórzach. W fortecy znajdowały się olbrzymie cysterny, a złożony system spryskiwaczy zapewniał, że podczas ogniowej nawałnicy budowla była przesiąknięta wodą. Gdyby układ spryskiwaczy się zepsuł, mieszkańcy zamku mogli uciec do schronów głęboko w skałach pod zamkiem i tam przeczekać pożar. Dotychczas za każdym razem woda ratowała fortecę, która tkwiła jak oaza spieczonej żółci pośród rozszalałego ognia.

Cesarz, którym zostawał zwycięzcą finałowej gry, musiał zgodnie z tradycją przebywać w Klaff, gdy ogień mijał zamek, a gdy płomienie przygasły, wznieść się z fortecy przez ciemne tumany dymu w ciemność kosmosu i stąd do Cesarstwa. Nie zawsze wszystkie terminy współgrały idealnie i w poprzednich wiekach Cesarz wraz z dworem musieli przeczekać ogień w innym zamku, albo nawet zupełnie pomijać porę Żaru.

Tym razem jednak daty obliczono prawidłowo i wszystko zapowiadało, że Żar mający się zacząć zaledwie dwieście kilometrów od zamku, gdzie żagiewnice otaczające Klaff nagle wyrosły w olbrzymie drzewa, pojawi się na czas i zapewni koronacji odpowiednie tło.

Po wylądowaniu Gurgeh czuł się niezbyt przyjemnie. Ea miał masę nieco mniejszą, niż tę, jaką Kultura — dość arbitralnie — uznawała za standardową, zatem ciążenie było zbliżone do siły powstającej na rotującym Orbitalu Chiark oraz do ciążenia na „Czynniku Ograniczającym” i „Żuliku”, wytworzonym za pomocą pól AG. Natomiast Echronedal miał masę półtora raza większą od Ea i Gurgeh czuł się ciężki.

Zamek już dawno temu wyposażono w wolno przyśpieszające windy i jedynie służący płci męskiej wchodzili po schodach; jednak w czasie pierwszych krótkich planetarnych dni nawet spacer po płaskim był uciążliwy.

Pokoje Gurgeha wychodziły na jedno z zamkowych podwórzy. Gurgeh mieszkał tam z Flere-Imsaho — na dronę zwiększone ciążenie w ogóle nie działało — i służącym płci męskiej, do którego miał prawo każdy finalista Mistrzostw. Gurgeh wyraził wątpliwość, czy w ogóle jest mu potrzebny służący (Pewnie, po co ci dwóch? — skomentował to drona), zaakceptował to jednak, gdy mu wyjaśniono, że takie są zwyczaje i że to wielki zaszczyt dla samca.

Wieczorem po przybyciu na planetę wydano dość chaotyczne przyjęcie. Ludzie rozmawiali, zmęczeni długą podróżą i wyczerpani tą morderczą grawitacją. Konwersacja dotyczyła głównie opuchniętych nóg. Gurgeh pokazał się tam na chwilę. Po raz pierwszy od wielkiego balu na rozpoczęcie mistrzostw zobaczył Nicosara; cesarz nie zaszczycił swą obecnością przyjęć na „Niezwyciężonym” podczas podróży.

— Tym razem zrób wszystko jak należy — powiedział Flere-Imsaho, gdy weszli do wielkiej sali zamkowej.

Cesarz siedział na tronie, pozdrawiając wchodzących gości. Gurgeh już miał uklęknąć, jak inni przybyli, lecz Nicosar dostrzegł go, kiwnął upierścienionym palcem i wskazał na własne kolano.

— Nasz jednokolanny przyjaciel. Nie zapomniał pan?

Gurgeh przyklęknął na jedno kolano, pochylił głowę. Nicosar zaśmiał się cienko. Hamin, siedzący po jego prawej stronie, złożył wargi w uśmiechu.

Gurgeh usiadł samotnie na krześle przy ścianie, w pobliżu wielkiej antycznej zbroi. Rozejrzał się smętnie po sali, zatrzymał wzrok na stojącym w rogu apeksie. Przyglądał mu się ze zmarszczonym czołem. Apeks rozmawiał z innymi umundurowanymi apeksami, siedzącymi wokół niego na stołkach. Dziwne było nie to, że on jeden stoi, ale że wyglądał tak, jakby tkwił w obudowie z szarych kości, umieszczonej na zewnątrz munduru marynarki wojennej.

— Kto to taki? — Gurgeh spytał Flere-Imsaho, unoszącego się ze smętnym brzękiem i trzaskami między krzesłem a zbroją.

— Taki jaki?

— Ten apeks z… egzoszkieletem. Tak się to nazywa, prawda?

— To Marszałek Gwiezdny Yomonul. Podczas ostatnich Mistrzostw z przyzwoleniem Nicosara założył się, że w razie przegranej pójdzie na Wielki Rok do więzienia. Przegrał, ale oczekiwał, że Nicosar skorzysta z cesarskiego weta — co jest dozwolone, jeśli zakład nie jest fizyczny — gdyż Cesarz nie zechce stracić na sześć lat jednego ze swych najlepszych dowódców. Rzeczywiście, Nicosar zawetował zakład: zmienił celę więzienną na dyby, czyli na tę obudowę.

To przenośne więzienie jest protorozumne. Ma rozmaite niezależne sensory oraz tradycyjne cechy egzoszkieletu, na przykład mikroreaktor i wspomaganie kończyn. Yomonul może bez przeszkód wykonywać swe obowiązki militarne, ale urządzenie nakłada więzienną dyscyplinę: dopuszcza jedynie bardzo skromne posiłki, zakazuje picia alkoholu, zmusza do określonych ćwiczeń fizycznych, nie pozwala na kontakty towarzyskie; obecność marszałka na dzisiejszym przyjęciu to na pewno rezultat specjalnej cesarskiej dyspensy. Ponadto marszałek nie może uprawiać stosunków seksualnych, — a co dziesięć dni przez dwie godziny wysłuchuje kazania kapelana więziennego.

— Biedaczysko. Widzę, że zmuszony jest również do stania.

— Przypuszczam, że nie należy próbować przechytrzyć cesarza — odparł Flere-Imsaho. — Zresztą wyrok dobiega końca.

— Nie ma przedterminowego zwolnienia za dobre sprawowanie?

— Cesarskie Biuro Penitencjarne nie stosuje taryfy ulgowej. Najwyżej przedłuża karę za złe sprawowanie.

Gurgeh pokręcił głową, patrząc na skazańca w prywatnym więzieniu.

— To podłe stare imperium, prawda, drono?

— Dość podłe. Jeśli jednak spróbuje zadrzeć z Kulturą, przekona się, co to znaczy prawdziwa podłość.

Gurgeh spojrzał zdziwiony na maszynę. Wzlatywała, brzęczała, jej pękata szaro-brązowa obudowa wyglądała twardo, nawet złowieszczo na tle matowego blasku pustej zbroi.

— No, no, co za bojowy nastrój!

— A tak. Ty też byś się nastawił bojowo.

— Do zawodów? Jestem gotów.

— Czy naprawdę masz zamiar wziąć udział w tym propagandowym spektaklu?

— Jakim spektaklu?

— Wiesz przecież. Chodzi o współpracę z Urzędem Cesarskim przy tej mistyfikacji, pozorowaniu twojej porażki. Te wywiady i kłamstwa.

— Tak. A czemu nie? To pozwala mi kontynuować grę. Inaczej usiłowaliby mnie powstrzymać.

— Zabić?

Gurgeh wzruszył ramionami.

— Zdyskwalifikować.

— Czy warto to wszystko robić dla gry?

— Nie — skłamał Gurgeh. — Ale drobne kłamstewka to również niewielka cena.

— Hmmm — odparł drona.

Gurgeh czekał, aż maszyna powie coś więcej, ale zamilkła. Po chwili wstał z krzesła i ruszył do drzwi; dopiero przynaglony przez dronę, przypomniał sobie, że trzeba się odwrócić i skłonić Nicdsarowi.


Jego pierwszy mecz na Echronedal — mecz, który musiał oficjalnie przegrać, bez względu na prawdziwy wynik — był następną grą dziesięcioosobową. Tym razem nie zauważył żadnego wrogiego sprzysiężenia, a czterech zawodników zaproponowało mu stworzenie koalicji. Tradycyjnie w ten właśnie sposób toczono walkę podczas gry w dziesiątkę, choć Gurgeh po raz pierwszy brał udział w takim układzie. Poprzednio wszystkie takie alianse były wymierzone przeciw niemu.

Wraz z dwoma admirałami floty, gwiezdnym generałem i cesarskim ministrem przeszedł do skrzydła zamku, gdzie w pomieszczeniu zaizolowanym optycznie i elektronicznie — jak gwarantowało Biuro Mistrzostw — omawiali strategię i taktykę rozgrywki. Trwało to trzy dni; potem przysięgli przed bogiem, a Gurgeh dał słowo honoru, że dotrzymają swej umowy aż do chwili gdy pozostałych pięciu przeciwników zostanie pokonanych lub gdy oni sami ulegną.

Pomniejsze gry się zakończyły, nie dając nikomu przewagi. Gurgeh przekonał się, że gra w koalicji ma zarówno zalety, jak i wady. Starał się dostosować do sytuacji i grać jak najlepiej. Po partii przeprowadzono dodatkowe dyskusje, po czym rozpoczęto zmagania na Planszy Pochodzenia.

Gurgeh czerpał z tego wiele przyjemności. Działanie w drużynie bardzo wzbogacało grę i Gurgeh ciepło myślał o sprzymierzonych z nim apeksach. W tarapatach przychodzili sobie z pomocą; zorkiestrowane ataki przeprowadzali ze wzajemnym zaufaniem; indywidualne siły oddawali wspólnej batalii. Nie uważał ich za szczególnie atrakcyjnych jako ludzi, ale pozytywnie traktował ich jako partnerów w grze. Opanowywał go smutek podczas rozgrywki, gdy przeciwnicy doznawali kolejnych porażek i wkrótce grupa dotychczasowych sojuszników miała wystąpić w roli wzajemnych wrogów.

Wreszcie ostatni z przeciwników się poddał i wcześniejsze Gurgehowe odczucia zniknęły. W pewnym sensie został oszukany: skłonny był przestrzegać ducha porozumienia, natomiast jego partnerzy trzymali się litery. W zasadzie nikt nie zaatakował przed pokonaniem ostatniego piona strony przeciwnej, gdy jednak zwycięstwo stało się pewne, odbywały się subtelne manewry, walka o indywidualne pozycje, korzystne w następnym etapie, gdy umowa drużyny przestanie obowiązywać. Gurgeh dostrzegł to bardzo późno i gdy rozpoczęła się druga połowa gry, miał najsłabszą pozycję z całej piątki.

Zaobserwował również — i nie zdziwiło go to — że dwaj admirałowie nieoficjalnie współpracują ze sobą przeciwko pozostałym członkom grupy. Pod koniec ta para znalazła się w znacznie korzystniejszej sytuacji niż pozostała trójka.

W pewnym sensie słabość Gurgeha uratowała go: przez dłuższy czas nie warto go było gnębić, pozwolił czterem innym graczom na rywalizację, a potem zaatakował, gdy dwaj admirałowie zagrażali całkowitym przejęciem pola walki, lecz ich pozycje były bardziej wrażliwe na akcję jego skromnych sił niż na ofensywę potężniejszych oddziałów generała i ministra.

Losy gry wahały się, jednak Gurgeh stale zyskiwał i w końcu, choć został wykluczony jako pierwszy z całej piątki, miał wystarczającą liczbę punktów, by zapewnić sobie udział w meczu na następnej planszy. Trójka z piątki koalicjantów wypadła tak źle, że musiała zrezygnować z dalszego udziału w zawodach.

Gurgeh nigdy w pełni nie pozbierał się po błędzie popełnionym na pierwszej planszy i słabo mu poszło na Planszy Formy. Wszystko wskazywało na to, że Cesarstwo nie będzie musiało już kłamać w sprawie jego przegranej w pierwszej serii.

Nadal konsultował się z „Czynnikiem Ograniczającym” — korzystał z Flere-Imsaho jako przekaźnika i używał ekranu do gry jako displeju.

Miał wrażenie, że przywykł do większej grawitacji. Flere-Imsaho przypomniał mu, że jest to reakcja zmodyfikowanego genetycznie organizmu: masa kostna szybko przyrastała, a mięśnie powiększały się bez koniecznych w innym wypadku dodatkowych ćwiczeń.

— Czy sam nie zauważyłeś, że jesteś teraz mocniej zbudowany? — pytał drona z irytacją, gdy Gurgeh oglądał się uważnie w lustrze.

Gurgeh pokręcił przecząco głową.

— Sądziłem, że po prostu dużo jem.

— Bardzo słuszne spostrzeżenie. Ciekawe, czego jeszcze nie wiesz o funkcjonowaniu swego organizmu. Nie uczą was tam waszej własnej biologii?

— Zapomniałem. — Gurgeh wzruszył ramionami.

Dostosował się również do krótkiego cyklu dziennego planety, i to sprawniej od innych, sądząc po powszechnych skargach. Drona powiedział mu, że większość osób bierze narkotyki, by się dostroić — do doby trwającej trzy czwarte doby standardowej.

— Czy to też zawdzięczam modyfikacjom genetycznym?

— Oczywiście.

— Nie wiedziałem, że potrafimy robić to wszystko.

— Właśnie. Rety, człowieku, w Kulturze ludzie od jedenastu tysięcy lat podróżują w kosmosie. To, że mieszkacie przeważnie w wyidealizowanych, specjalnie stworzonych warunkach nie oznacza, że straciliście możliwość szybkiej adaptacji. Wewnętrzna siła, nadmiarowość, ogromny margines bezpieczeństwa. Znasz filozofię Kultury.

Gurgeh wykrzywił się do maszyny. Wskazał na ściany, potem na swoje uszy.

Flere-Imsaho zakołysał się w powietrzu — odpowiednik droniego wzruszenia ramionami.


Na Planszy Formy wśród siedmiu zawodników Gurgeh osiągnął piątą pozycję. Zaczynał grę na Planszy Przemiany bez nadziei na zwycięstwo, jednak z pewną szansą na osiągnięcie statusu gracza, który przeszedł. Pod koniec grał z wielkim polotem. Na trzeciej, ostatniej z wielkich plansz czuł się bardzo swobodnie, z przyjemnością używał teraz symboli żywiołów zamiast kości, jak w pozostałych rundach każdego meczu. Gurgeh miał wrażenie, że Plansza Przemiany jest najgorzej rozgrywana z trzech wielkich plansz, Imperium nie rozumie jej całkowicie i nie przywiązuje do niej należytej wagi.

Udało mu się. Jeden z admirałów zwyciężył, a Gurgeh przeszedł. Zdobył 5523 punkty, o jeden punkt więcej od drugiego admirała. Tylko remis i dogrywka mogły dać bliższe wyniki. Gdy się jednak nad tym później zastanowił, doszedł do wniosku, że ani przez chwilę nie wątpił w swój awans do następnej rundy.

Gdy powiedział to maszynie, ta zauważyła:

— Jernau Gurgeh, niebezpiecznie się zbliżasz do dywagacji na temat przeznaczenia.

Gurgeh siedział w swoim pokoju, rękę położył na stole, a drona zdejmował mu z przegubu bransoletkę. Z powodu rozrośniętych mięśni stała się za ciasna i nie mógł jej sam ściągnąć.

— Przeznaczenie — potwierdził w zamyśleniu. — Chyba na to wygląda.

— Co jeszcze wymyślisz! — wykrzyknęła maszyna, używając pola do przecięcia bransoletki. Gurgeh spodziewał się, że jasny miniaturowy obraz zniknie, ale nie, nadal widniał na bransoletce. — Bóg? Duchy? Podróże w czasie? — Drona zdjął obręcz z nadgarstka Gurgeha i zespolił przerwany Orbital. Znów powstał okrąg.

— Imperium — odparł Gurgeh z uśmiechem.

Wziął od drony bransoletkę, wstał lekko z krzesła i podszedł do okna. Patrząc na kamienne podwórko, obracał Orbital w dłoniach.

Imperium? Mam nadzieję, że ten człowiek żartował — pomyślał Flere-Imsaho. Skłonił Gurgeha, by schował bransoletkę do jego obudowy. Nie powinna zostawać na wierzchu. Ktoś mógłby się domyślić, co przedstawia.


Ukończywszy własną partię, znalazł teraz czas na obserwację gry Nicosara. Mecz odbywał się w wysuniętej z fortecy hali, wielkim amfiteatralnym pomieszczeniu, o sklepieniu pożebrowanym szarymi kamieniami, mogącym pomieścić ponad tysiąc widzów. Tu właśnie miał się rozegrać ostatni mecz decydujący o tym, kto zostanie cesarzem. Sala znajdowała się w dalekim krańcu fortecy, wysuniętym w kierunku, z którego nadciągnie ogień. Na zewnątrz, za wysokimi, nie zasłoniętymi jeszcze oknami, widać było morze żółtych koron żagiewnic.

Gurgeh usiadł na galerii i śledził taktykę Nicosara. Cesarz grał ostrożnie, stopniowo budował swą pozycję, dbał o najmniejszą nawet przewagę punktową, dokonał kilku korzystnych wymian na Planszy Przemiany i skoordynował posunięcia czterech pozostałych zawodników w swojej drużynie. Na Gurgehu zrobił spore wrażenie: grał podstępnie. Powolne manewry, które demonstrował, stanowiły tylko część strategii; od czasu do niszczycielski skutek dokonywał posunięcia niezwykle błyskotliwego i śmiałego. A gdy któryś z zawodników zrobił subtelniejszy ruch, cesarz zawsze potrafił go odparować i na ogół wykorzystać na swą korzyść.

Gurgeh współczuł przeciwnikom Nicosara. Nawet zła gra była mniej demoralizująca niż przebłyski wspaniałej strategii, które zawsze zostawały zmiecione.

— Uśmiechasz się, Jernau Gurgeh. — Gurgeh tak był pochłonięty grą, że nie zauważył podchodzącego Hamina. Stary apeks usiadł spokojnie obok niego. Wybrzuszenia pod szatą świadczyły o tym, że miał na sobie uprząż AG, która częściowo równoważyła grawitację Echronedal.

— Dobry wieczór, Haminie.

— Słyszałem, że się zakwalifikowałeś. Gratulacje.

— Dziękuję. Oczywiście zakwalifikowałem się tylko nieoficjalnie.

— Ach tak, oficjalnie jesteś czwarty.

— To nadspodziewana hojność.

— Wzięliśmy pod uwagę twoją skłonność do współpracy. Będziesz nam nadal pomagał?

— Oczywiście. Postawcie mnie tylko przed kamerą.

— Może jutro. — Hamin skinął głową. Patrzył w dół, gdzie Nicosar zwyciężał na Planszy Powstawania. — Twoim przeciwnikiem w grze pojedynczej będzie Lo Tenyos Krowo. Ostrzegam, to znakomity gracz. Jesteś zupełnie pewien, że nie chciałbyś teraz zrezygnować?

— Najzupełniej. Zmusiliście mnie do spowodowania okaleczenia Bermoiyi, a teraz chcecie, bym się wycofał jedynie dlatego, że stres staje się zbyt wielki?

— Rozumiem twoją argumentację, Gurgeh. — Hamin westchnął. Cały czas obserwował cesarza. — Tak, rozumiem twój punkt widzenia. Ale przecież się ledwo zakwalifikowałeś i to z najmniejszą możliwą przewagą. A Lo Tenyos Krowo jest bardzo, bardzo dobry. — Kiwnął głową. — Może dotarłeś wreszcie do swego poziomu, co? — Pomarszczona twarz zwróciła się ku Gurgehowi.

— Bardzo możliwe, rektorze.

Hamin zamyślony kiwał głową, odwrócił wzrok i patrzył na cesarza.


Następnego ranka Gurgeh nagrał symulowane ujęcia przy planszy: ustawiono na nowo figury z jego zakończonej rozgrywki i Gurgeh wykonał kilka wiarygodnych, choć niezbyt błyskotliwych posunięć oraz popełnił jeden wyraźny błąd. Innych zawodników odgrywali Hamin i paru starszych profesorów z Kolegium Candsev. Świetnie potrafili naśladować styl gry apeksów — przeciwników Gurgeha, co zrobiło na nim wielkie wrażenie.

Jak przepowiedziano, Gurgeh zajął czwarte miejsce. Nagrał wywiad dla Cesarskiej Agencji Informacyjnej. Wyraził żal, że odpadł z Mistrzostw, oraz wdzięczność, że miał okazję zagrać w Azad. To niezapomniane doświadczenie. Pozostanie na wieki wdzięczny ludowi azadiańskiemu. Jego szacunek dla geniuszu cesarza-regenta — od początku ogromny — wzrósł niepomiernie. Z przyjemnością obejrzy końcową fazę Mistrzostw. Życzy cesarzowi, Imperium, obywatelom i poddanym wszystkiego najlepszego w niewątpliwie świetlanej i pomyślnej przyszłości.

Dziennikarze i Hamin byli zadowoleni.

— Powinieneś zostać aktorem, Jernau Gurgeh — powiedział Hamin.

Gurgeh przypuszczał, że miał to być komplement.


Patrzył z góry na las żagiewnic. Niektóre drzewa wybujały na ponad sześćdziesiąt metrów. Drona mówił, że w okresie najszybszego wzrostu powiększały się o ćwierć metra dziennie, wysysając z ziemi tyle wody i materii, że gleba się zapadała, odsłaniały się górne warstwy korzeni, które miały spłonąć w czasie pory Żaru i potrzebowały całego Wielkiego Roku na odrośnięcie.

Zapadał zmierzch, krótki okres krótkiego dnia, gdy szybko rotująca planeta spuszczała za horyzont jasnego żółtego karła. Gurgeh oddychał głęboko. Nie czuł zapachu spalenizny. Powietrze wydawało się dość przejrzyste, na niebie świeciło kilka planet układu Echronedal. Jednak w atmosferze unosiło się tyle pyłu, że stale przesłaniał on większość gwiazd, a wielkie koło głównej galaktyki było rozmazane, niewyraźne; widziane przez mgiełkę gazowej otoczki planety, nie robiło tak zachwycającego wrażenia, jak oglądane z kosmosu nad planetą.

Gurgeh siedział w malutkim ogrodzie na szczycie fortecy, mógł więc spoglądać ponad wierzchołkami żagiewnic. Wzrok miał na wysokości owocni najwyższych drzew. Strąki wielkości skulonego dziecka wypełnił alkohol etylowy. Podczas pożogi niektóre z nich opadną, inne pozostaną na szczycie drzewa — wszystkie jednak spłoną.

Myśląc o tym, Gurgeh zadrżał. Jak twierdzono, pozostało mniej więcej siedemdziesiąt dni. Z nadejściem fali ognia osoba znajdująca się tam, gdzie on teraz siedział, zostałaby żywcem upieczona i nie pomogłyby spryskiwacze wodne. Samo promieniowanie cieplne upiekłoby człowieka żywcem. Ogródek zniknie, drewniana ławka zostanie wniesiona do środka, za gruby kamienny mur i przesłony z metalu i ognioodpornego szkła. Ogrody w głębiej położonych podwórcach przetrwają, choć trzeba je będzie odkopywać spod nawianych wiatrem popiołów. Ludzie znajdą schronienie w nawodnionym zamku, w głębokich schronach; będą bezpieczni, chyba że ktoś nierozsądny da się zaskoczyć na zewnątrz fortecy. Jak twierdzono, zdarzały się takie przypadki.

Nad drzewami zauważył lecącego ku niemu Flere-Imsaho. Maszynie pozwolono na samodzielne poruszanie się, jeśli tylko opowiadała się władzom, dokąd leci, i zgadzała się na wyposażenie jej w monitor położenia. Na Echronedal najprawdopodobniej nie było żadnych ważnych dla Imperium urządzeń wojskowych. Drona przyjął te warunki, choć nie był z nich zadowolony. Uważał jednak, że zamknięty w zamku zwariuje. Teraz wrócił ze swej pierwszej ekspedycji.

— Jernau Gurgeh.

— Cześć, drono. Obserwacja ptaków?

— Ryb latających. Postanowiłem zacząć od oceanów.

— Zamierzasz przyjrzeć się ogniowi?

— Jeszcze nie. Słyszałem, że następną partię rozgrywasz z Lo Tenyos Krowo.

— Za cztery dni. Mówią, że jest znakomity.

— Istotnie. To również jedna z osób, która wie wszystko o Kulturze. Gurgeh spojrzał wściekle na maszynę.

— Co takiego?

— Zawsze co najmniej ośmiu ludzi w Imperium wie, gdzie leży Kultura, jaki obszar zajmuje i jaki reprezentuje poziom techniki.

— Doprawdy — rzucił Gurgeh przez zęby.

— Przez ostatnich dwieście lat Cesarz, szef Wywiadu Floty i sześciu marszałków byli w ogólnych zarysach informowani o sile i zasięgu Kultury. Nie chcą, by inni zostali poinformowani. To ich wybór, nie nasz. Są przerażeni, co zrozumiałe.

— Drono — zaczął Gurgeh głośno — czy nie wydaje ci się, że mogę mieć dość tego, że cały czas traktuje się mnie jak dziecko? Dlaczego, do diaska, nie powiedziałeś mi o tym?

— Jernau, chcieliśmy ci tylko ułatwić zadanie. Po co wszystko komplikować, mówiąc, że paru ludzi ma o nas informacje, skoro było bardzo mało prawdopodobne, że zetkniesz się z nimi bliżej? Mówiąc otwarcie, nie zamierzaliśmy cię w ogóle o tym informować, ale dotarłeś do etapu, w którym jeden z nich będzie twoim przeciwnikiem. Ta wiedza nie była ci potrzebna. Naprawdę, usiłujemy ci pomóc. Postanowiłem ci o tym powiedzieć, bo Krowo mógłby rzucić podczas gry jakąś uwagę, która by cię zaskoczyła lub zdekoncentrowała.

— Szkoda, że nie troszczysz się o mój nastrój tak jak o moją koncentrację. — Gurgeh wstał i podszedł do balustrady przy końcu ogrodu.

— Przepraszam — odparł drona bez cienia skruchy. Gurgeh machnął ręką.

— Drobiazg. Jak sądzę, Tenyos jest w takim razie w Wywiadzie Floty, a nie w Biurze Wymiany Kulturalnej?

— Słusznie. Oficjalnie jego stanowisko nie istnieje, jednak wszyscy na dworze wiedzą, że najwyżej notowany gracz, który ma choć odrobinę przebiegłości, dostaje tę posadę.

— Od początku wydawało mi się, że Wymiana Kulturalna to dziwne zajęcie dla kogoś tak dobrego.

— Krowo jest w wywiadzie od trzech Wielkich Lat i niektórzy uważają, że gdyby rzeczywiście chciał, zostałby cesarzem. On jednak woli swe dotychczasowe miejsce. Będzie trudnym przeciwnikiem.

— Wszyscy mi to mówią — odparł Gurgeh. Zmarszczył czoło i spojrzał na gasnące światło na horyzoncie. — Co to takiego? Słyszałeś?

Znowu gdzieś daleko rozległ się ten dźwięk, przeciągłe żałobne zawodzenie, prawie zagłuszone przez cichy szelest koron żagiewnic. Słaby dźwięk rósł do cichego, lecz przejmującego crescendo, powoli zamierający w dali krzyk. Po raz drugi dzisiejszego wieczora Gurgeh zadrżał.

— Co to jest? — wyszeptał. Maszyna podleciała bliżej.

— Te odgłosy? — spytała.

— Tak!

Gurgeh słuchał słabych krzyków, niesionych łagodnym, ciepłym wiatrem, falujących w ciemności nad szeleszczącymi wierzchołkami olbrzymich żagiewnic.

— Zwierzęta — odparł Flere-Imsaho. Jego sylwetka widniała niewyraźnie na tle zachodniego nieba, oświetlonego ostatnimi promieniami. — To przeważnie trosze, wielkie drapieżniki. Sześcionożne. Pamiętasz, podczas balu widziałeś parę osobników z cesarskiej menażerii?

Gurgeh kiwnął głową. Zafascynowany nasłuchiwał dalekich krzyków zwierząt.

— Jak uciekają przed Żarem?

— Podczas poprzedniego Wielkiego Miesiąca trosze biegną naprzód, prawie do linii pożaru. Te, które słyszałeś, nie potrafią biec na tyle szybko, by uciec. Nie zdążą, nawet jeśli wystartowałyby już teraz. Zostały złapane i zamknięte, by można było zapolować na nie dla sportu. Dlatego skowyczą. Wiedzą, że nadchodzi pożoga i chciałyby uciec.

Gurgeh nic nie odpowiedział. Odwrócił głowę, łowił stłumione odgłosy skazanych na zagładę zwierząt.

Drona czekał około minuty, ale człowiek się nie poruszył, nie zadał już żadnego pytania. Maszyna powróciła więc do pokojów Gurgeha. Nim przekroczyła drzwi do wnętrza, obejrzała się — przy kamiennej balustradzie w końcu małego ogrodu nadal nieruchomo stał mężczyzna na ugiętych nieco nogach, z głową wysuniętą do przodu. Zapadł już zmrok i zwykłe ludzkie oko nie potrafiłoby wyłowić z ciemności widoku tej cichej postaci.

Drona zawahał się, po czym zniknął w fortecy.


Gurgeh nie przypuszczał, że w grze takiej jak Azad można któregoś dnia obniżyć swą klasę, a już na pewno nie sądził, że może to trwać aż dwadzieścia dni. To odkrycie bardzo go rozczarowało.

Przeanalizował wiele poprzednich rozgrywek Lo Tenyosa Krowo i z niecierpliwością oczekiwał spotkania z szefem Wywiadu. Apeks grał ekscytująco, śmiało i z wielką wyobraźnią — choć niekiedy mniej planowo — od innych czołowych zawodników. Mecz powinien być miłym zmaganiem, stał się jednak wydarzeniem przykrym i żenującym. Gurgeh unicestwił Tenyosa. Ten krzepki, początkowo jowialny i pewny siebie apeks popełnił parę prostych, poważnych błędów i wykonał kilka niekorzystnych posunięć. Niektóre wynikły z inteligentnej, nawet błyskotliwej strategii, jednak w efekcie również okazały się katastrofalne. Gurgeh wiedział, że czasami sposób gry przeciwnika przysparza sporo kłopotów, a w pewnych meczach nic się nie udaje, choćby się najbardziej przenikliwie oceniało sytuację i zadawało niezwykle celne ciosy. Szef Wywiadu Floty stał w obliczu obu tych problemów równocześnie. Styl gry Gurgeha z samej swej natury stwarzał Tenyosowi problemy, a ponadto apeksowi zupełnie nie dopisywało szczęście.

Gurgeh szczerze mu współczuł. Tenyos bardziej był zirytowany stylem swej porażki niż samą przegraną. Obaj z ulgą przyjęli zakończenie tej partii.

Flere-Imsaho obserwował grę Gurgeha w końcowej fazie meczu. Analizował ruchy, gdy pojawiały się na ekranie, i to, co widział, było nie tyle grą, operacją chirurgiczną. Gurgeh, gracz, morat, krajał przeciwnika na części. Apeks rzeczywiście grał źle, Gurgeh improwizował błyskotliwie i z pewną bezwzględnością. Drona spodziewał się tego, ale nie sądził, że bezwzględność ta przejawi się tak szybko i w takiej pełni. Odczytywał rysy twarzy i język ciała człowieka: irytację, żal, złość, smutek; analizował też styl gry, lecz podobnych emocji w nim nie dostrzegł. Widział tylko uporządkowaną wściekłość gracza, który przestawiał figury na planszach, wybierał karty, wykorzystywał reguły, jakby miał do czynienia z przyciskami wszechmocnej maszyny.

To następna różnica, pomyślał drona. Ten człowiek się zmienił, głębiej zanurzył w grę i społeczeństwo. Dronę ostrzeżono, że coś takiego może się wydarzyć. Jedną z przyczyn było to, że Gurgeh mówił teraz wyłącznie po eańsku. Flere-Imsaho zawsze sceptycznie traktował aż tak szczegółowe analizy zachowania ludzkiego, poinformowano go jednak, że obywatele Kultury, którzy przez dłuższy czas nie używają marain, łatwo ulegają metamorfozie: zachowują się odmiennie, zaczynają myśleć w nowym języku, tracą starannie zrównoważoną strukturę interpretacyjną języka Kultury, rezygnują z subtelnych odcieni jego intonacji, rytmu i melodii na rzecz środków przeważnie bardziej prymitywnych.

Sztuczny język marain zaprojektowano w ten sposób, by osiągnąć fonetycznie i filozoficznie jak największą wyrazistość, maksymalnie wykorzystywał panhumanoidalny aparat mowy i mózg. Flere-Imsaho podejrzewał, że to przejaskrawienie, ale mądrzejsze od niego mózgi wymyśliły marain i dwa tysiące lat później nawet najbardziej wyrafinowane, najdoskonalsze Umysły nadal wysoko oceniały ten język, więc drona musiał uznać ich opinię. Jeden z Umysłów, instruujących dronę przed misją, porównał marain do gry Azad. To było doprawdy dziwaczne, jednak Flere-Imsaho rozumiał tę hiperbolę.

Eański był naturalnym produktem ewolucji językowej. W jego założeniach przyjęto sentymentalizm za współczucie, a agresję za współpracę. Człowiek taki jak Gurgeh, o dość niewinnej i wrażliwej duszy, musiał przechwycić niektóre elementy etycznej struktury języka, jeśli posługiwał się nim przez cały czas.

Teraz więc zachowywał się podczas gry jak jedno z tych drapieżnych zwierząt, których nasłuchiwał: podkradał się na planszy, zastawiał pułapki, organizował dywersje, tworzył pola śmierci; ścigał, atakował, powalał, pożerał, wchłaniał…

Flere-Imsaho poruszył się w swym zbyt obszernym stroju, jakby mu było niewygodnie, i wyłączył ekran.

Dzień po zakończeniu partii z Tenyosem przyszedł list od Chamlisa Amalk-neya. Gurgeh siedział w swym pokoju i obserwował starego dronę, który pokazywał mu widoki Chiarka i podawał ostatnie wiadomości. Profesor Boruelal ciągle na łonie przyrody; Hafflis w ciąży. Olz Hap wyjechała w podróż ze swym pierwszym ukochanym, ale powróci przed upływem roku i podejmie zajęcia na uniwersytecie. Chamlis nadal pracował nad swą książką historyczną.

Gurgeh obserwował i słuchał. Jak przypuszczał, Służba Kontaktu ocenzurowała przekaz, wymazując te porcje informacji, które wskazywałyby, że Chiark to Orbital, nie planeta. Gurgeha nawet niezbyt to zirytowało.

List nie sprawił mu wielkiej radości. Wszystko wydało mu się odległe i bez znaczenia. To, co mówił stary drona, brzmiało banalnie, nie było w tym mądrości czy choćby przyjacielskich nut. Ludzie na ekranie sprawiali wrażenie miękkich i niepoważnych. Amalk-ney pokazywał mu Ikroh i Gurgeh ze złością stwierdził, że przemieszkiwują tam ludzie. Co oni sobie myślą?

Yay Meristinoux nie pojawiła się w liście. Dziewczyna miała wreszcie dosyć Blaska oraz maszyny Preashipleyl i wyjechała, by móc się spełnić jako twórca krajobrazów na [ocenzurowano]. Przesyłała pozdrowienia. Po wyjeździe zaczęła transformację w mężczyznę.

W przesyłce znajdowała się jedna dziwna sekcja, na samym końcu, najwyraźniej dodana po nagraniu głównego sygnału. Ukazany był Chamlis w salonie w Ikroh.

— Gurgeh — mówił drona — to przyszło dziś zwykłą przesyłką, nadawcy nie wymieniono, paczkę powierzono Sekcji Specjalnej. — Obraz przesuwał się do miejsca, gdzie powinien stać stół — o ile jakiś intruz nie poprzestawiał mebli. Wizja zniknęła. Chamlis mówił: — Nasz mały przyjaciel. Zupełnie bez życia. Zrobiłem mu skanowanie i… [cięcie] przysłał zespół, żeby mu się bliżej przyjrzeć. Była to tylko obudowa, bez umysłu, zupełnie jak ludzkie ciało ze starannie wydobytym mózgiem. Pośrodku jest małe wgłębienie, gdzie musiał być jego umysł.

Obraz powrócił i znowu przesunął się na Chamlisa.

— Mogę tylko przypuszczać, że ta maszyna zgodziła się w końcu na restrukturyzację i zrobili jej nowe ciało. To jednak dziwne, że stare przesłali tutaj do nas. Daj mi znać, co mam z tym zrobić. Odezwę się wkrótce. Mam nadzieję, że oglądasz to zdrowy i odnosisz sukcesy w swoich poczynaniach. Serdeczne ukł…

Gurgeh wyłączył ekran. Wstał, podszedł do okna i nachmurzony patrzył w dół na dziedziniec.

Powoli jego twarz rozjaśniała się. Po chwili zaśmiał się cicho, podszedł do interkomu i poprosił służącego o przyniesienie wina. Gdy podnosił kieliszek do ust, przez okno wleciał Flere-Imsaho, powracający z kolejnego safari. Obudowę drony pokrywał jasny pył.

— Masz minę osoby zadowolonej z siebie — stwierdziła maszyna. — Za co ten toast?

Gurgeh wpatrywał się w bursztynowe wino.

— Za nieobecnych przyjaciół — odpowiedział i napił się.


Następny mecz miał być trzyosobowy. Przeciwnikami Gurgeha byli Yomonul Lu Rahsp, marszałek uwięziony w egzoszkielecie, oraz młody pułkownik Lo Frag Traff. Z formalnego punktu widzenia obaj powinni grać gorzej od Tenyosa, ten jednak tak źle się spisał — i prawdopodobnie już stracił swoje stanowisko — że Gurgeh wcale nie oczekiwał łatwej rozgrywki. Przeciwnie, gdyby obaj wojskowi zgodnie na niego natarli, byłoby to zupełnie naturalne.

Nicosar miał za przeciwników starego marszałka gwiezdnego Vechestedera i ministra obrony Jhilno.

Gurgeh spędzał całe dnie na studiowaniu. Flere-Imsaho latał na wyprawy badawcze. Opowiadał Gurgehowi, że obserwował obszary, gdzie przesuwająca się linia ognia została ugaszona przez ulewne deszcze, a kiedy po kilku dniach ponownie tam poleciał, zobaczył rośliny zapalające, wzniecające ponownie pożar wysuszonej flory. To robiło wrażenie, stwierdził drona, co za ilustracja tego, że pożoga i system ekologiczny planety stanowiły jeden układ.

W czasie dnia dwór zabawiał się polowaniami w lesie, a w nocy oglądał przedstawienia holograficzne lub na żywo.

Gurgeha nużyły te nazbyt przewidywalne rozrywki. Nieco bardziej interesujące były tylko pojedynki mężczyzn w jamach, wokół których zbierali się i przyjmowali zakłady rozkrzyczani cesarscy oficjele i uczestnicy mistrzostw. Tylko niektóre pojedynki kończyły się śmiercią. Gurgeh przypuszczał, że w nocy urządzano sobie w zamku innego rodzaju rozrywki — w nich śmierć jednego z zawodników była nieunikniona — ale nie zapraszano go i nawet nie chciano, by się o nich dowiedział.

Jednak podobne myśli nie przysparzały mu już trosk.

Lo Frag Traff był młodym apeksem. Na twarzy miał wyraźną bliznę, biegnącą od czoła przez policzek do ust. Grał szybko i ostro, tak jak przebiegała jego kariera w Cesarskiej Armii Gwiezdnej. Jego najbardziej znanym dokonaniem było oblężenie Biblioteki w Urutypaig. Traff dowodził małym oddziałem lądowym w wojnie przeciwko istotom humanoidalnym; walka w kosmosie osiągnęła chwilowo martwy punkt, jednak zarówno dzięki własnemu wielkiemu talentowi militarnemu, jak i odrobinie szczęścia Lo Frag potrafił zagrozić na lądzie głównemu miastu. Wrogowie apelowali o pokój; warunkiem zawarcia układu miało być pozostawienie w stanie nienaruszonym bogatej biblioteki, słynnej wśród wszystkich cywilizowanych gatunków Małego Obłoku. Traff wiedział, że jeśli nie przyjmie ultimatum, walka potoczy się dalej, przyrzekł więc, że ani jedna litera, ani jeden piksel starodawnych mikroplików nie zostaną zniszczone ani usunięte ze swego miejsca.

Traff miał od marszałka gwiezdnego rozkaz zniszczenia biblioteki. Sam Nicosar wydał takie polecenie — jako jeden z pierwszych edyktów po przejęciu władzy. Podrzędne rasy muszą zrozumieć, że jeśli narażą się Cesarzowi, poniosą niechybną karę.

Mimo że w Imperium nikt się nie przejmował tym, że lojalny cesarski żołnierz złamie układ zawarty z bandą obcych, Traff wiedział, że dotrzymanie słowa to rzecz święta. Gdyby je złamał, nikt by mu już potem nigdy nie ufał.

Znalazł wyjście z sytuacji: przetasował bibliotekę, wszystkie słowa ustawił w porządku leksykograficznym, a piksele ilustracji uszeregował według barwy, odcienia i intensywności. Oryginalne mikropliki zostały unicestwione, ich zawartość zarejestrowano ponownie, a wiele tomów zawierało same „i”, „na”, „w”. Ilustracje stały się obszarami czystego koloru.

Oczywiście wybuchły zamieszki, lecz Traff panował już wówczas nad sytuacją. Wyjaśnił rozwścieczonym i samobójczym — jak się później okazało w dosłownym sensie — strażnikom biblioteki oraz Sądowi Najwyższemu Imperium, że dotrzymał umowy, gdyż nie zniszczył i nie wziął jako łupu żadnego słowa, obrazu ani pliku.

W połowie gry na Planszy Pochodzenia Gurgeh dostrzegł rzecz godną uwagi: Yomonul i Traff grali przeciw sobie nawzajem, a nie przeciw niemu. Wybrali taką strategię, jakby się spodziewali, że on i tak wygra. Walczyli więc o drugie miejsce. Gurgeh wiedział już przedtem, że obu tych apeksów nie łączy szczególna sympatia. Yomonul reprezentował starą gwardię wojskowych, a Traff młody narybek energicznych awanturników. Yomonul optował za negocjacjami i stosowaniem jak najmniejszej siły; Traff uznawał tylko uderzenia druzgoczące. Yomonul tolerancyjnie traktował inne gatunki; Traff był ksenofobem. Kształcili się w tradycyjnie nieprzyjaznych kolegiach i wszelkie różnice miedzy tymi dwoma apeksami ujawniały się w ich stylu gry. Yomonul był skupiony, ostrożny i powściągliwy; Traff swą agresywność posuwał aż do beztroski.

Odmiennie również odnosili się do Cesarza. Yomonul miał chłodny, praktyczny pogląd na władzę cesarską, natomiast Traff był całkowicie lojalny w stosunku do samego Nicosara, a nie do jego pozycji monarchy.

Nienawidzili wzajemnie swych poglądów.

A jednak Gurgeh nie przewidział, że w pewnym sensie zlekceważą go i rzucą się sobie do gardła. Znów czuł się nieco oszukany, że nie uczestniczy w prawdziwej grze. Jedyną rekompensatą była obserwacja imponującej, destrukcyjnej nienawiści tych dwóch walczących wojskowych, nienawiści prowadzącej w meczu do samozagłady. Gurgeh przesuwał się po planszy, zbierał punkty, a jego przeciwnicy walczyli ze sobą. Zwyciężał, ale odnosił wrażenie, że ci dwaj żołnierze mieli znacznie więcej satysfakcji z gry niż on. Oczekiwał, że wybiorą opcję fizyczną, jednak Nicosar wydał zakaz takich zakładów podczas meczu. Cesarz wiedział, że ci dwaj zawodnicy są wręcz patologicznymi wrogami i nie chciał ryzykować utraty usług któregoś z nich.

W trzecim dniu gry na Planszy Pochodzenia Gurgeh siedząc samotnie przy lunchu, patrzył w ekran na stole. Do ponownego rozpoczęcia gry zostało kilka minut; oglądał sprawozdanie, informujące o tym, jak świetnie spisuje się Lo Tenyos Krowo w grze z Yomonulem i Traffem. Osoba symulująca grę Tenyosa — on sam odmówił udziału w tej mistyfikacji — znakomicie potrafiła naśladować jego styl. Gurgeh uśmiechnął się lekko.

— Kontemplujesz swe najbliższe zwycięstwo, Jernau Gurgeh? — Hamin usiadł naprzeciw niego przy stole.

Gurgeh odwrócił ekran.

— Nie sądzisz, że trochę za wcześnie o tym mówić?

Stary, łysy apeks wpatrzył się w ekran i niewyraźnie się uśmiechnął.

— Hmmm. Tak uważasz? — Wyciągnął rękę i wyłączył ekran.

— Wszystko się zmienia, Haminie.

— Istotnie, Gurgeh. Jednak nie sądzę, żeby zmienił się przebieg tej rozgrywki. Yomonul i Traff nadal będą cię ignorować i przeprowadzać ataki na siebie. Zwyciężysz.

— Zatem Tenyos zagra z Nicosarem — powiedział Gurgeh, patrząc w martwy ekran.

— Tenyos może. Wymyślimy grę na tę okoliczność. Natomiast tobie nie wolno.

— Nie wolno? Chyba zrobiłem wszystko, czego chcieliście? — odparł Gurgeh. — Cóż jeszcze mógłbym zrobić?

— Odmówić gry z Cesarzem.

Gurgeh patrzył w jasnoszare oczy starego apeksa, osadzone w siateczce drobnych zmarszczek. Odpowiedziało mu spokojne spojrzenie.

— O co chodzi, Haminie? Nie stanowię już żadnego zagrożenia.

Hamin wygładził delikatną tkaninę przy brzegu rękawa swej szaty.

— Wiesz, Gurgeh, nie znoszę obsesji. Potrafią człowieka… oślepić, prawda? — spytał z uśmiechem. — Zaczynam się niepokoić o naszego Cesarza. Wiem, jak bardzo zależy mu na tym, by udowodnić, że ma słuszne prawo do tronu i godzien jest stanowiska, które zajmował przez ostatnie dwa lata. Dokona tego, ale tak naprawdę chce — zawsze tego chciał — zagrać z Molsce’em i zwyciężyć. Oczywiście, nie jest to już możliwe. Cesarz umarł, niech żyje Cesarz; odradza się z płomieni. Wydaje mi się jednak, że w tobie, Jernau Gurgeh, Nicosar widzi starego Molsce. Uważa, że właśnie z tobą musi grać, pokonać ciebie, obcego, człowieka Kultury, gracza, morata. To niepotrzebne, nie uważam tego za dobry pomysł. I tak byś przegrał, jestem tego pewien, ale niepokoi mnie ta jego obsesja. Dla wszystkich zainteresowanych byłoby najlepiej, gdybyś po obecnej rozgrywce ogłosił, że wycofujesz się z Mistrzostw.

— I miałbym pozbawić Nicosara szansy pobicia mnie? — spytał Gurgeh zdziwiony i rozbawiony.

— Tak. Lepiej niech ma wrażenie, że zostało mu jeszcze coś do udowodnienia. To mu nie zaszkodzi.

— Zastanowię się nad tym — odparł Gurgeh.

Hamin przyglądał mu się przez chwilę.

— Mam nadzieję, że zrozumiałeś, jak otwarcie z tobą rozmawiałem, Jernau Gurgeh. Szkoda by było, gdyby taka szczerość nie została doceniona i wynagrodzona.

Gurgeh skinął głową.

— Owszem, bez wątpienia byłaby to wielka szkoda.

W drzwiach pojawił się służący-mężczyzna i oznajmił, że za chwilę gra zostanie wznowiona.

— Rektorze, proszę mi wybaczyć. — Gurgeh wstał od stołu. Apeks podniósł na niego wzrok. — Wzywają mnie obowiązki.

— Wykonać — powiedział Hamin.

Gurgeh zatrzymał się, spojrzał w dół na zasuszonego starca, po czym odwrócił się i odszedł.

Hamin wpatrywał się w martwy ekran na stole, jakby pochłonięty fascynującą, niewidzialną grą, którą mógł obserwować jedynie on.


Gurgeh zwyciężył na Planszy Pochodzenia i na Planszy Formy. Zacięta walka między Traffem a Yomonulem nadal trwała. Najpierw jeden z nich wysuwał się na prowadzenie, potem drugi. Traff wkroczył na Planszę Przemiany z nieznaczną przewagą nad starszym apeksem. Gurgeh tak się wysunął do przodu, że w zasadzie nic już mu nie mogło zagrozić. Umocniony na swych pozycjach, mógł się odprężyć i obserwować toczącą się wokół totalną wojnę; potem mógł ruszyć i zmieść resztki sił wyczerpanego zwycięzcy. To była jedynie słuszna — i oczywiście korzystna — taktyka. Niech chłopcy się pobawią, a potem narzuci się porządek i spakuje zabawki z powrotem do pudełka.

A jednak nie była to prawdziwa rozgrywka.

— Czy jest pan zadowolony z gry, panie Gurgeh? — spytał marszałek gwiazdowy Yomonul, który podszedł do Gurgeha podczas przerwy w meczu, gdy Traff ustalał z arbitrem jakąś kwestię porządkową. Gurgeh zamyślony stał przy planszy i nie zauważył, jak uwięziony apeks podchodzi. Spojrzał zdziwiony w twarz marszałka, patrzącego z lekkim rozbawieniem zza tytanowo-węglowej klatki. Dotychczas żaden z wojskowych nie zwracał się do niego.

— Z tego, że zostałem pozostawiony na stronie? Ręką w łupkach apeks wskazał na planszę.

— Właśnie. Że tak łatwo pan zwyciężył. Czy zależy panu na zwycięstwie czy na samym zmaganiu? — Szkieletalna maska apeksa poruszała się wraz z każdym ruchem szczęk.

— Zależałoby mi i na tym, i na tym — przyznał Gurgeh. — Zamierzałem wziąć udział w walce jako strona trzecia lub stworzyć koalicję, ale… to zbyt przypomina osobistą wojnę.

Apeks uśmiechnął się — klatka na głowie z łatwością kiwnęła potakująco.

— Tak jest rzeczywiście — odparł. — Świetnie pan sobie radzi w obecnej sytuacji. Na pana miejscu nie zmieniałbym taktyki.

— A co pan zrobi? — spytał Gurgeh. — W tej chwili dość kiepsko pan na tym wychodzi.

Yomonul uśmiechnął się. Nawet przy tym niewielkim grymasie twarzy maska wykonała plastyczny ruch.

— Bawię się jak nigdy w życiu. Nadal trzymam w zanadrzu kilka niespodzianek dla tego młokosa. I parę trików. Czuję jednak wyrzuty sumienia, że tak łatwo dałem panu wygrywać. Wszyscy będziemy zakłopotani, jeśli zagra pan z Nicosarem i zwycięży.

— Sądzi pan, że mógłbym tego dokonać? — spytał Gurgeh zdziwiony.

— Nie. — Gest apeksa był bardzo ekspresyjny, w ciemnej klatce wydawał się jednocześnie ograniczony i wzmocniony. — Nicosar gra najlepiej wówczas gdy musi zwyciężyć, a grając najlepiej, pokona pana. O ile nie będzie zbyt ambitny. Nie, on pana pokona, gdyż pan mu zagrozi, a on to szanuje. Ale… — W tym momencie do planszy podszedł Traff, przestawił kilka pionów i z przesadną kurtuazją skłonił się marszałkowi. Ten spojrzał na Gurgeha. — Przepraszam, teraz moja kolej. — I wrócił do walki.

Być może jednym z trików, o których wspomniał Yomonul, było wywołanie w Traffie wrażenia, że rozmowa z Gurgehem ma na celu pozyskanie człowieka z Kultury. Przez pewien czas po wznowieniu rozgrywki pułkownik postępował tak, jakby oczekiwał walk na dwóch frontach.

Dzięki temu marszałek mozolnie zyskał przewagę. Gurgeh wygrał cały mecz i teraz miał szansę zmierzenia się z Nicosarem. W korytarzu na zewnątrz sali, tuż po zwycięskiej rozgrywce, próbował go zatrzymać Hamin, jednak Gurgeh szybko go wyminął, tylko się przelotnie uśmiechając.

Wokół kołysały się żagiewnice. Lekki wiatr szeleścił w złocistych koronach. Dwór, gracze, cała świta siedzieli na ambonie — wysoko spiętrzonej, drewnianej konstrukcji, rozmiarami przypominającej mały zamek. Na obszernej polanie wśród drzew był długi, wąski wybieg, otoczony podwójnym płotem z solidnych bali ponad pięciometrowej wysokości. Stanowiło to centralną część otwartej zagrody zwężonej pośrodku jak klepsydra i otwartej z obu stron na las. Nicosar i najznamienitsi gracze siedzieli z przodu wysokiego drewnianego podium z dobrym widokiem na lejkowaty, drewniany plac.

Z tyłu ambony, pod markizami przygotowywano posiłki. Nad platformę i dalej do lasu płynęły zapachy pieczonego mięsiwa.

— To powoduje, że ślinka będzie im napływała do pysków — powiedział marszałek Yomonul, nachylając się ku Gurgehowi. Serwomechanizmy furkotały.

Siedzieli obok siebie w pierwszym rzędzie platformy, w pobliżu Cesarza. Przed każdym z nich na trójnogu stała wielka broń wyrzucająca pociski.

— Co spowoduje? — spytał Gurgeh.

— Zapach. — Yomonul wskazał na węgle i rożna. — Smażone mięso. Wiatr roznosi zapach, a one dostają od tego bzika.

— Och, jak wspaniale! — mruknął Flere-Imsaho z ziemi. Drona usiłował już wyperswadować Gurgehowi udział w tym polowaniu.

Gurgeh nie zwracał uwagi na maszynę.

— Jasne — odparł.

Wziął do ręki strzelbę. Była to zabytkowa broń jednostrzałowa. By ją załadować, należało przesunąć dźwignię. Każda ze strzelb miała nieco inaczej nagwintowaną lufę, gdy więc z ciała zwierzęcia wyjmowano kulę, można było określić, kto trafił, przydzielić punkty i trofea.

— Czy na pewno już pan tego przedtem używał? — spytał marszałek. Był w dobrym nastroju. Za kilkadziesiąt dni miał być uwolniony z egzoszkieletu. Teraz Cesarz zezwolił na złagodzenie więziennego reżimu i Yomonul mógł brać udział w imprezach towarzyskich, jeść i pić do woli.

Gurgeh skinął głową.

— Tak, strzelałem — odparł. Nigdy nie używał broni miotającej, ale posługiwał się bronią tamtego dnia, wiele lat temu, gdy był z Yay na pustyni.

— Ale nigdy nie strzelałeś do żywej istoty — zauważył drona. Yomonul postukał maszynę stopą w bucie z włókna węglowego.

— Cicho, przedmiocie — powiedział.

Flere-Imsaho podleciał powoli w górę i wycelował w Gurgeha ścięty, brązowy nos.

— „Przedmiocie”? — powiedział z oburzeniem, używając obrażonego zgrzytu.

Gurgeh mrugnął do niego i położył palec na ustach. Z marszałkiem wymienił uśmiechy.

Polowanie — tak nazwano tę imprezę — zaczęło się sygnałem trąbek i dalekim wyciem troszów. Z lasu wynurzył się rząd mężczyzn, którzy pobiegli wzdłuż drewnianego lejka, waląc kijami w bale. Na polanę wychynął pierwszy trosz i wbiegł do drewnianej zagrody; na jego bokach kładły się pasy cienia. Widzowie wydali pomruki oczekiwania.

— Duża sztuka — stwierdził Yomonul z uznaniem, gdy zwierzę w złotawo-czarne pasy kłusowało na sześciu nogach wzdłuż wybiegu.

Rozlegające się wokół szczęknięcia świadczyły o tym, że ludzie przygotowują się do strzału. Gurgeh uniósł broń. W zwiększonej grawitacji trójnóg bardzo ułatwiał manewrowanie bronią oraz ograniczał pole rażenia, co zawsze czujna ochrona cesarza musiała przyjmować z ulgą.

Trosz pędził po wybiegu, w pylistym gruncie jego łapy rozmywały się w niewyraźną plamę. Ludzie strzelali. Powietrze wypełniło się trzaskami i szarym dymem. Z drewnianej zagrody odskakiwały białe drzazgi, z gruntu wzbijały się kłęby kurzu. Yomonul westchnął i wypalił. Wokół Gurgeha rozległ się chór strzałów. Broń zaopatrzono w tłumiki, ale mimo to Gurgeh czuł, jak jego uszy nieco się zamykają, by stłumić hałas. Nacisnął spust. Odrzut zaskoczył go. Kula musiała polecieć wysoko ponad głową zwierzęcia.

Spojrzał na wybieg. Zwierzę wrzeszczało. Usiłowało przeskoczyć płot przy końcu wybiegu, ale powalił je grad pocisków. Kuśtykało jeszcze trochę, powłócząc trzema nogami i ciągnąc za sobą krwawy ślad. Gurgeh usłyszał z boku głuchy trzask; głowa drapieżnika nagle odskoczyła. Zwierzę upadło. Wszyscy wiwatowali. Otworzono bramę zagrody i kilku samców pośpieszyło, aby odciągnąć ciało zwierzęcia. Yomonul wstał, przyłączył się do owacji. Usiadł szybko — silniki egzoszkieletu warczały — gdy następne zwierzę wybiegło z lasu i pognało między drewnianą palisadę.

Po czwartym z kolei troszu pojawiło się równocześnie kilka zwierząt; w zamieszaniu jedno z nich wdrapało się na palisadę, na górę i zaczęło gonić mężczyzn, stojących na zewnątrz wybiegu. Strażnik położył drapieżnika jednym strzałem karabinu laserowego.

Późnym rankiem, gdy pośrodku wybiegu zebrał się stos pasiastych ciał i istniało niebezpieczeństwo, że niektóre zwierzęta będą się na niego wspinać, polowanie przerwano, a samce za pomocą bosaków, lin i małych traktorów uprzątały w tym czasie ciepłe, zakrwawione zwłoki. Ktoś siedzący z dala od Cesarza zastrzelił jednego z pracujących mężczyzn. Odezwało się kilka gwizdów i kilka podpitych aplauzów. Cesarz ukarał grzywną sprawcę wykroczenia i zapowiedział, że jeśli jeszcze raz się to powtórzy, osoba ta będzie biegła wraz z troszami. Widzowie skwitowali to śmiechem.

— Nie strzelasz, Gurgeh? — spytał Yomonul. Twierdził, że zastrzelił dotychczas trzy zwierzaki. Gurgehowi całe to polowanie wydawało się nieco bezsensowne i rzadko strzelał. I tak pudłował. — Nie robię tego najlepiej — odparł.

— Trzeba ćwiczyć. — Rozradowany marszałek poklepał go po plecach. Wzmocnione serwomechanizmami uderzenie omal nie powaliło Gurgeha.

Yomonul utrzymywał, że zabił jeszcze jedną sztukę. Krzyknął podniecony i kopnął Flere-Imsaho.

— Aportuj!

Drona wzleciał znad podłogi powoli, z godnością.

— Jernau Gurgeh, dłużej tego nie zniosę. Wracam do zamku. Zgadzasz się?

— Oczywiście.

— Dziękuję. Baw się dobrze, snajperze.

Maszyna uniosła się nad ziemię i znikła za rogiem ambony. Prawie cały czas Yomonul miał ją na muszce.

— Pozwolił jej pan tak po prostu odejść? — spytał Gurgeha ze śmiechem.

— Z radością się jej pozbyłem — odparł Gurgeh.

Polowanie przerwano na lunch. Gurgeh jadł posiłek z Yomonułem. Nicosar pogratulował marszałkowi dobrych strzałów. Gdy cesarski palankin zbliżył się do ich stołu, Gurgeh przyklęknął na jedno kolano. Yomonul powiedział, że egzoszkielet ułatwia pewniejsze celowanie. Nicosar stwierdził, że z radością oczekuje momentu, gdy tuż po formalnym zakończeniu Mistrzostw to urządzenie zostanie zdjęte. Nicosar spojrzał na Gurgeha, ale nic więcej nie powiedział. Palankin AG uniósł się, cesarscy gwardziści popychali go wzdłuż rzędu czekających Azadian.

Po posiłku myśliwi powrócili na swe pozycje. Pojawiły się inne zwierzęta łowne i do nich strzelano przez pierwszą część krótkiego popołudnia. Później znowu przyszły trosze. Dotychczas z dwustu tych drapieżników tylko siedem przemierzyło całą zagrodę i skryło się w lesie na drugim końcu wybiegu. Ale i te postrzelono — zginą w pożodze.

Ziemia w drewnianym przewężeniu przed amboną pociemniała od brunatnej krwi. Gurgeh strzelał, gdy zwierzęta galopowały po mokrym wybiegu, ale celował tuż obok ich ciał, patrząc na spłachetek błota przed ich nosem, gdy wyjąc i dysząc, ranne parły naprzód. Polowanie uważał za dość obrzydliwe, musiał jednak przyznać, że ekscytacja Azadian była zaraźliwa. Yomonul z pewnością dobrze się bawił. Apeks nachylił się ku niemu, gdy z lasu wybiegła duża samica trosza z dwojgiem małych. Gurgey, potrzebuje pan więcej praktyki. Nie polujecie u siebie?

Samica z małymi biegła ku drewnianej zagrodzie.

— Niewiele — przyznał Gurgeh.

Yomonul chrząknął, wycelował, wypalił. Jedno ze szczeniąt padło. Samica poślizgnęła się, zatrzymała, zawróciła. Drugi szczeniak pędził naprzód. Zakwilił, gdy dosięgła go kula.

Marszałek zarepetował broń.

— Zdziwiłem się, że w ogóle pan tu przyszedł — stwierdził.

Samica ugodzona kulą w tylną łapę, warczała. Zataczając się, odeszła od martwego dziecka i utykając, ruszyła ku drugiemu rannemu szczenięciu.

— Chciałem pokazać, że nie jestem przewrażliwiony — odparł Gurgeh. Obserwował drugie szczenię. Głowa małego odskoczyła i zwierzątko padło u stóp matki. — I polowałem…

Miał zamiar użyć słowa „Azad”, oznaczającego maszynę, zwierzę, każdy organizm lub system, i odwrócił się do Yomonula, by mu to powiedzieć, ale gdy spojrzał na apeksa, dostrzegł, że dzieje się coś złego.

Marszałek się trząsł. Siedział, rękami ściskał swą strzelbę, na wpół zwróconą ku Gurgehowi. W ciemnej klatce jego pobladła, spocona twarz drżała, oczy wyszły mu na wierzch.

Gurgeh, odruchowo śpiesząc z pomocą, ujął dłonią podpórkę marszałkowego ramienia.

Coś jakby się załamało wewnątrz apeksa. Strzelba Yomonula odwróciła się w prawo, łamiąc podpierający ją trójnóg. Masywny tłumik celował prosto w czoło gracza. W przelocie Gurgeh zobaczył wyraźnie twarz Yomonula: zaciśnięte szczęki, ściekająca po podbródku krew, oczy utkwione w jednym punkcie, policzek drgający w nerwowym tiku. Gurgeh pochylił się. Broń wystrzeliła nad jego głową; usłyszał wrzask; spadł z krzesła i potoczył się przy swym własnym trójnogu.

Nim wstał, dostał cios w plecy. Odwrócił się: nad sobą miał Yomonula, który kołysał się gwałtownie; za marszałkiem widział przerażone, blade twarze. Apeks zmagał się z dźwignią strzelby, usiłując ponownie załadować. Machnął stopą, by znowu kopnąć Gurgeha w żebra. Ten, chcąc uniknąć ciosu, rzucił się do tyłu i zaczął spadać na wybieg przed podium.

W oczach wirowały mu deszczułki, obracały się korony żagiewnic, wreszcie runął na naganiacza, który stał tuż przed wybiegiem. Obaj przewrócili się na ziemię i potoczyli. Gurgeh spojrzał w górę: na podium zobaczył Yomonula, podnoszącego strzelbę wycelowaną prosto w niego. Egzoszkielet marszałka lśnił matowo w promieniach słońca. Od tyłu podeszli do niego dwaj apeksowie z wyciągniętymi dłońmi — chcieli go pojmać. Yomonul odwrócił się i machnął ramionami, uderzył jednego apeksa w tors, drugiego zdzielił strzelbą w głowę. Obaj się osunęli. Ręce marszałka ożebrowane włóknem węglowym znów mocno pochwyciły broń i wycelowały w Gurgeha.

Gurgeh szybko się podniósł i zanurkował. Kula dosięgła leżącego na ziemi mężczyznę. Gurgeh potykając się, dotarł do drewnianych drzwi pod wysokim podium. W górze krzyczano, kiedy Yomonul skoczył na dół i wylądował przy drzwiach przed Gurgehem. Egzoszkielet marszałka z łatwością zamortyzował uderzenie stóp o grunt. Apeks przeładował broń. Gurgeh omal nie upadł, odwracając się i ślizgając nogami po nasiąkniętej krwią ziemi.

Odepchnął się od podłoża, chciał pobiec między drewnianą palisadą a ścianą wzniesionego podium. Drogę zagrodził mu umundurowany gwardzista z CREW-em, zerkający niepewnie w górę na platformę. Gurgeh z pochyloną głową zamierzał go minąć; strażnik wyciągnął rękę, by zdjąć laser z ramienia, wtem na jego płaskiej twarzy pojawił się niemal komiczny wyraz zdziwienia — chwilę później miał rozerwaną klatką piersiową; wykonał młynka przed Gurgehem i obalił go na ziemię.

Gurgeh potoczył się ponad martwym strażnikiem. Usiadł. Yomonul w odległości dziesięciu metrów niezgrabnie biegł ku niemu, ładując ponownie broń. CREW strażnika leżał u stóp Gurgeha. Ten ją pochwycił, wycelował w marszałka, nacisnął spust.

Yomonul zrobił unik, lecz Gurgeh, po porannych doświadczeniach z bronią palną, brał poprawkę na odrzut. Promień lasera trafił marszałka w twarz; głowa została odstrzelona.

Yomonula to nie zatrzymało; nawet nie zwolnił. W kierunku Gurgeha sprawniej niż poprzednio biegła koszmarna postać: prawie pusta klatka w miejscu głowy, z szyi tryska krew, z tyłu ciągną się strzępy ciała i odłamki kostne niczym wojenny proporzec.

Strzelba celowała prosto w głowę Gurgeha.

Zamarł zaskoczony. Zbyt późno zaczął mierzyć z CREW-a, zbyt późno usiłował wstać. Bezgłowy egzoszkielet dotarł na odległość trzech metrów. Gurgeh patrzył w czarną dziurę tłumika ze świadomością, że już jest martwy. Wtem dziwna postać zawahała się, wydrążona głowa podskakiwała do góry, strzelba się zakołysała.

Coś runęło na Gurgeha — z tyłu, jak sobie uświadomił. Z tyłu, nie od przodu. Świat pociemniał; nastała nicość.


Bolały go plecy. Otworzył oczy. Nad nim, na tle białego sufitu latał pękaty, brązowy drona.

— Gurgeh? — odezwała się maszyna. Przełknął ślinę, oblizał wargi.

— Tak?

Nie wiedział, gdzie się znajduje, ani kim jest ten drona. Mgliście tylko przypominał sobie, kim sam jest.

— Gurgeh, to ja, Flere-Imsaho. Jak się czujesz?

Flear Imsah-ho. To imię coś znaczyło.

— Trochę bolą mnie plecy — odparł, mając nadzieję, że jego kłamstwo nie zostanie zdemaskowane. Gurgi? Gurgej? To chyba moje imię.

— Nic w tym dziwnego. Uderzył cię olbrzymi trosz.

— Co takiego?

— Nieważne. Śpij.

— …śpij.

Powieki stały się bardzo ciężkie, dronę widać było jak za mgłą.


Bolały go plecy. Otworzył oczy i zobaczył biały sufit. Rozejrzał się, szukając Flere-Imsaho. Ciemne, drewniane ściany. Okno. O, tam był Flere-Imsaho. Podlatywał do niego.

— Cześć, Gurgeh.

— Cześć.

— Czy pamiętasz, kim jestem?

— Znowu zadajesz głupie pytania, Flere-Imsaho. Czy powrócę do zdrowia?

— Jesteś potłuczony, masz złamane żebro i lekki wstrząs mózgu. Za dzień lub dwa powinieneś móc wstać z łóżka.

— Czy dobrze pamiętam, czy tylko mi się śniło, jak mówiłeś, że uderzył mnie trosz?

— Nie śniłeś. Rzeczywiście to powiedziałem. Tak właśnie było. Pamiętasz coś z tego?

— Pamiętam upadek z ambony, z platformy — odparł powoli. Usiłował myśleć. Leżał w łóżku i bardzo bolały go plecy. Znajdował się w swoim pokoju na zamku; światła były zapalone, więc na pewno panowała noc. Oczy mu się rozszerzyły. — Yomonul mnie stamtąd skopał — stwierdził nagle. — Dlaczego?

— Teraz to nieistotne. Prześpij się jeszcze.

Gurgeh już coś miał powiedzieć, ale poczuł zmęczenie, gdy drona podleciał bliżej i brzęczał. Zamknął więc oczy na chwilę, by dać im odpocząć.


Gurgeh stał przy oknie, patrząc w dół na podwórzec. Służący-samiec wynosił tacę, na której pobrzękiwały szklanki.

— Mów dalej — zwrócił się Gurgeh do drony.

— Trosz wdrapał się na płot, gdy wszyscy obserwowali ciebie i Yomonula. Podkradł się do ciebie z tyłu i skoczył. Uderzył cię, a potem niespodziewanie zaatakował egzoszkielet, nim ten zdążył zareagować. Strażnicy zastrzelili zwierzę, gdy próbowało wypatroszyć Yomonula i zanim odciągnęli je od egzoszkieletu, ten się zdezaktywował.

Gurgeh powoli kręcił głową.

— Pamiętam jedynie, jak mnie wykopano z ambony. — Gurgeh usiadł na krześle przy oknie. Dalsza część dziedzińca złociła się w przyćmionym świetle późnego popołudnia. — A ty gdzie wtedy byłeś?

— Tutaj. Obserwowałem polowanie na cesarskim kanale. Przepraszam, że stamtąd odleciałem, ale ten odrażający apeks kopał mnie i to całe niesmaczne widowisko było zbyt krwawe i odrażające.

Gurgeh machnął ręką.

— Nieważne. Grunt że żyję. — Skrył twarz w dłoniach. — Czy jesteś pewien, że to ja zastrzeliłem Yomonula?

— O tak! Wszystko jest nagrane. Chciałbyś zo…

— Nie. — Gurgeh z nadal zamkniętymi oczami wyciągnął rękę ku dronie. — Nie chcę tego oglądać.

— Nie widziałem tamtego zdarzenia na żywo — powiedział Flere-Imsaho. — Gdy Yomonul strzelił i zabił mężczyznę obok ciebie, ruszyłem z powrotem na polowanie. Widziałem jednak nagranie. Tak, to ty go zabiłeś CREW-em gwardzisty. To oczywiście oznaczało, że ten, kto przejął egzoszkielet nie musiał już walczyć przeciw Yomonulowi tkwiącemu w środku. Po śmierci marszałka całość poruszała się znacznie szybciej i bardziej celowo. Staruszek musiał przedtem używać całej swej siły, by to powstrzymywać.

Gurgeh wpatrywał się w podłogę.

— Jesteś tego pewien?

— Całkowicie. — Drona podleciał do ściennego ekranu. — Spójrz, warto zoba…

— Nie! — krzyknął Gurgeh. Wstał, ale się zachwiał i musiał usiąść. — Nie — powiedział spokojniej.

— Gdy dotarłem na miejsce, ten, kto manipulował egzoszkieletem, już zniknął. W drodze do ambony moje sensory mikrofalowe zarejestrowały coś przez krótką chwilę, ale sygnał się urwał, nim odczyt się ustalił. To był jakiś maser zmodulowany fazowo. Gwardia cesarska też coś złapała. Zaczęli przeszukiwać las, gdy myśmy cię stamtąd zabierali. Przekonałem ich, że wiem, co robię, i przenieśliśmy cię do twoich apartamentów. Parę razy przysłali tu lekarza, by na ciebie spojrzał, ale to wszystko. Całe szczęście, że dotarłem tam we właściwym czasie, bo by cię zabrali do szpitala i przeprowadzili na tobie różne okropne testy… — Drona był zakłopotany. — Dlatego mam wrażenie, że to nie była tylko robota bezpieki. Spróbowaliby innych, bardziej skrytych sposobów, by cię zabić, i byli zdecydowani przenieść cię do szpitala, gdyby plan nie wypalił. A tu za duży zamęt. Jestem pewien, że coś dziwnego wisi w powietrzu.

Gurgeh delikatnie obmacywał dłońmi swoje plecy, by się przekonać, jak rozległe są stłuczenia.

— Żałuję, że nie wszystko pamiętam. Czy rzeczywiście miałem zamiar zabić Yomonula? — pytał. Bolała go klatka piersiowa. Czuł się słabo.

— Przypuszczam, że odpowiedź brzmi „nie”, bo go zabiłeś, a przecież strzelasz kiepsko.

Gurgeh spojrzał na maszynę.

— Drono, nie masz nic innego do roboty?

— W zasadzie nie. A, byłbym zapomniał. Cesarz chce się z tobą spotkać, gdy poczujesz się lepiej.

— Pójdę teraz — oznajmił Gurgeh, wstając powoli.

— Jesteś zdecydowany? Uważam, że nie powinieneś. Nie wyglądasz dobrze. Na twoim miejscu położyłbym się do łóżka. Usiądź, proszę. Jeszcze nie jesteś gotów. A jeśli Cesarz będzie wściekły, że zabiłeś marszałka? Oj, chyba lepiej, żebym z tobą poszedł…


Nicosar siedział na małym tronie przed olbrzymią nachyloną płaszczyzną wielobarwnych okien. Cesarskie pokoje zalewało głębokie, polichromatyczne światło. Wielkie kilimy wyszywane nićmi z drogocennych metali pobłyskiwały jak skarby w podwodnej jaskini. Za tronem i pod ścianami stali nieruchomo gwardziści. Dworzanie i oficjele pojawiali się z papierami i płaskimi ekranami. Urzędnik Dworu Cesarskiego przywiódł Gurgeha do tronu, a dronie kazał zostać w drugim końcu sali pod bacznym spojrzeniem dwóch gwardzistów.

— Proszę, usiądź. — Nicosar wskazał Gurgehowi mały taboret na podwyższeniu. Gurgeh z wdzięcznością siadł naprzeciw cesarza. — Jernau Gurgeh — zaczął cesarz głosem spokojnym, opanowanym, niemal bezbarwnym. — Przyjmij nasze szczere przeprosiny za to, co stało się wczoraj. Jesteśmy zadowoleni, widząc, że aż tak szybko wróciłeś do zdrowia, choć zdajemy sobie sprawę, że nadal cierpisz ból. Czy masz jakieś życzenia?

— Dziękuję, Wasza Wysokość. Niczego mi nie potrzeba.

— Jesteśmy zadowoleni. — Nicosar, o płaskiej twarzy i niewielkiej posturze, powoli kiwał głową. Miał na sobie jednostajnie czarne ubranie. Jego ponury strój kontrastował z bajecznymi plamami światła wpadającego przez ukośne, kolorowe okna w suficie i z okazałymi szatami dworzan. Cesarz położył małe, upierścienione dłonie na oparciu tronu. — Oczywiście, odczuwamy głęboki żal, że nieoceniony marszałek gwiazdowy Yomonul Lu Rahsp nie będzie już nam służył, zwłaszcza że zginął w tak tragicznych okolicznościach. Rozumiemy jednak, że nie miałeś innego wyboru i musiałeś się bronić. Naszą wolą jest, by nie wszczynano przeciw tobie żadnych działań.

— Dziękuję, Wasza Wysokość.

Nicosar machnął dłonią.

— W sprawie spisku przeciw tobie i przejęcia sterowania urządzeniem więziennym marszałka, sprawca został wykryty i przesłuchany. Z bólem odkryliśmy, że głównym spiskowcem był nasz długoletni mentor i doradca, rektor Kolegium Candsev.

— Ham… — zaczął Gurgeh, lecz zamilkł. Na twarzy Nicosara malowało się niezadowolenie. Imię starego apeksa uwięzło Gurgehowi w gardle. — Ja…

Nicosar powstrzymał go gestem.

— Pragniemy zakomunikować, że rektor Kolegium Candsev, Hamin Li Srilist, został skazany na śmierć za udział w spisku. Przypuszczamy, że mógł to nie być jedyny zamach na twoje życie. Jeśli tak, wszystkie okoliczności będą wyjaśnione, a złoczyńcy postawieni przed wymiarem sprawiedliwości.

— Niektóre osoby przy dworze — ciągnął Nicosar, spoglądając na swe pierścienie — chciały chronić Cesarza… niestosownymi metodami. Cesarz nie potrzebuje takiej ochrony przed przeciwnikiem w grze, nawet jeśli ten przeciwnik używa wsparcia, jakiego my sobie odmawiamy. Konieczne było zmylenie naszych podwładnych co do twoich postępów w ostatnich rozgrywkach, ale zrobiliśmy to dla ich dobra, nie dla naszego. Sami nie potrzebujemy ochrony przed nieprzyjemną prawdą. Cesarz nie zna strachu, jedynie dyskrecję. Będziemy zadowoleni, jeśli odroczy się partię między cesarzem-regentem a człowiekiem Jernau Moratem Gurgehem, aż ten wyzdrowieje, gotów do meczu.

Gurgeh czekał na dalsze słowa tej spokojnej, powolnej, niemal śpiewnej przemowy, ale Nicosar milczał, nie okazując żadnych emocji.

— Dziękuję Waszej Wysokości — powiedział Gurgeh — ale wolałbym tego nie przekładać. Już dziś czuję się na tyle dobrze, że mógłbym grać, a przecież do daty meczu pozostało jeszcze trzy dni. Jestem pewien, że nie ma potrzeby go przesuwać.

Nicosar powoli kiwał głową.

— Jesteśmy zadowoleni. Mamy jednak nadzieję, że jeśli Jernau Gurgeh zmieni zdanie przed terminem zawodów, nie omieszka poinformować Biura Cesarskiego i finał Azad zostanie przesunięty do czasu gdy Jernau Gurgeh poczuje się tak dobrze, by grać zgodnie ze swymi możliwościami.

— Ponownie dziękuję Waszej Wysokości.

— Jesteśmy zadowoleni, że Jernau Gurgeh nie został poważnie ranny i mógł uczestniczyć w tej audiencji — powiedział Nicosar. Skinął szybko Gurgehowi i spojrzał na dworzanina, czekającego niecierpliwie z boku.

Gurgeh wstał, skłonił się i wycofał.


— Powinieneś zrobić cztery kroki tyłem, nim się do niego odwróciłeś plecami — poinformował go Flere-Imsaho, gdy przeszli do pokoju Gurgeha. — Reszta wypadła dobrze.

— Zapamiętam i następnym razem się zastosuję.

— Wygląda na to, że jesteś poza podejrzeniem. Gdy miałeś audiencję u Cesarza, ja zająłem się trochę podsłuchiwaniem. Dworzanie zwykle wiedzą, co się dzieje. Znaleziono apeksa, który usiłował uciec do lasu od masera i sterowników egzoszkieletu. Porzucił pistolet, który mu dali, by się bronił, ale to i tak dla niego dobrze, bo to była bomba, a nie pistolet, więc dostali go żywcem. Załamał się podczas tortur i wsypał jednego z kumpli Hamina, który usiłował coś wytargować w zamian za pełne wyznanie. W ten sposób dotarli do Hamina.

— Mówisz, że go torturowali?

— Trochę. Jest stary i musieli go zachować przy życiu, żeby odbył karę, jaką wymyśli dla niego Cesarz. Tego, co sterował egzoszkieletem i kilku innych pachołków wsadzono na pale, fagasa, który próbował się targować, zamknęli w klatce w lesie, ma tam czekać na pożogę, a Hamina pozbawiono lekarstw antygeriatrycznych. Umrze za jakieś czterdzieści — pięćdziesiąt dni.

Gurgeh pokręcił głową.

— Nie przypuszczałem, że Hamin tak się mnie bał.

— Cóż, to starzec. Oni miewają czasami dziwaczne pomysły.

— Czy sądzisz, że teraz jestem bezpieczny?

— Tak. Cesarz nie chce twojej śmierci, zamierza cię zniszczyć na planszy Azad. Nikt inny nie ośmieli się zrobić ci krzywdy. Możesz się skoncentrować na grze. Zresztą ja się będę tobą opiekował.

Gurgeh z niedowierzaniem spojrzał na brzęczącego dronę. W jego głosie nie odkrył jednak ani śladu ironii.


Trzy dni później Gurgeh i Nicosar przystąpili do pierwszej pomniejszej rozgrywki. W zamku Klaff panowała dziwna atmosfera wokół finałowego meczu — brak żywego zainteresowania. Zwykle ostatnie zmagania stanowiły kulminację sześcioletniej pracy i przygotowań, ukoronowaniem tego, co reprezentował Azad. Tym razem następstwo tronu zostało wcześniej ustalone. Nicosar, zwyciężając Vechestedera i Jhilno, zapewnił sobie panowanie przez następny Wielki Rok. Poddani byli jednak poinformowani, że musi jeszcze rozegrać mecz z Tenyosem, by rozstrzygnąć, który z nich włoży cesarską koronę. Nawet gdyby Gurgeh zwyciężył, nic by się nie zmieniło, ucierpiałaby najwyżej cesarska duma. Dwór i Urząd Cesarski uważałyby, że to kwestia doświadczenia, i zagwarantowały w przyszłości, by do świętej gry nie zapraszać dekadenckich, lecz przebiegłych kosmitów.

Gurgeh podejrzewał, że wielu ludzi z fortecy chętnie opuści Echronedal i wróci na Ea, jednak wszystkich czekało uczestnictwo w ceremonii koronacji i religijnym zatwierdzeniu. Nikt nie otrzyma pozwolenia na opuszczenie Echronedal, póki nie przejdzie fala ognia i Cesarz nie powstanie z popiołów.

Prawdopodobnie tylko Gurgeh i Nicosar z niecierpliwością oczekiwali na mecz. Nawet śledzący Mistrzostwa gracze i analitycy czuli się zawiedzeni, że muszą obserwować rozgrywkę, o której z góry wiadomo, że nie można jej będzie omawiać, nawet we własnym gronie. Wszystkie partie Gurgeha, poczynając od tej, w której rzekomo został zdruzgotany, były tematem zakazanym. Nie istniały. Cesarskie Biuro Mistrzostw musiało włożyć sporo wysiłku, preparując oficjalny finał między Nicosarem a Tenyosem. Gurgeh widział poprzednie dokonania w tej dziedzinie i był pewien, że również obecna mistyfikacja wypadnie przekonująco. Może najwyżej zabraknie jej iskry geniuszu.

Wszystko było więc ustalone. Cesarstwo miało nowych marszałków gwiazdowych — konieczne były tylko drobne przesunięcia, by zastąpić Yomonula — nowych generałów, admirałów, arcybiskupów, ministrów i sędziów. Kurs Cesarstwa został wytyczony i niewiele się różnił od poprzedniego. Nicosar będzie kontynuował swą dotychczasową politykę; Zasady zwycięzców rozmaitych szczebli nie wykazywały ani specjalnego niezadowolenia, ani nowatorskich zapatrywań. Dworzanie i oficjele mogli zatem odetchnąć, wiedząc, że nic się nie zmieni, a ich posady są niezagrożone. Zamiast więc zwykłego napięcia towarzyszącego finałowi, atmosfera przypominała raczej nastrój podczas gry pokazowej. Tylko dwaj zawodnicy traktowali ten finał jako prawdziwe współzawodnictwo.

Gurgeh od razu był pod wrażeniem gry cesarza i stale zyskiwał on u niego coraz większy szacunek. Im bardziej Gurgeh poznawał styl Nicosara, tym wyraźniej zdawał sobie sprawę, z jak silnym i wszechstronnym przeciwnikiem ma do czynienia. Potrzebował nadzwyczajnego szczęścia, by go pokonać; wręcz musiałby stać się kimś innym. Od samego początku koncentrował się nie na tym, by zwyciężyć Cesarza, lecz by nie doznać sromotnej porażki.

Nicosar grał na ogół ostrożnie, ale nagle potrafił zaatakować serią błyskotliwych posunięć, które najpierw sprawiały wrażenie zagonu utalentowanego szaleńca, po czym okazywało się, że to taktyka mistrzowska, idealna odpowiedź na nierozstrzygalne, postawione przez nią pytania.

Gurgeh starał się przewidzieć te eksplozje podstępu i siły oraz przygotować na nie odpowiedź, ale gdy zakończyła się rozgrywka wstępna, trzydzieści dni przed pożogą, Nicosar uzyskał w figurach i kartach znaczną przewagę, którą przeniósł na pierwszą z trzech wielkich plansz. Gurgeh oceniał teraz, że jego jedyną szansą jest jak najlepsza gra na dwóch początkowych planszach i miał nadzieję, że odrobi swą pozycję na planszy końcowej.


Żagiewnice wypiętrzały się wokół zamku, złocistym przypływem wznosząc się wysoko ponad mury. Gurgeh siedział w małym ogrodzie, w którym już przedtem wypoczywał. Poprzednio miał perspektywę nad koronami roślin, aż po odległy horyzont — teraz widok kończył się po dwudziestu metrach, na pierwszych wielkich, żółtych liściach. W świetle wieczornego słońca, na baldachim lasu kładł się cień zamku. Z tyłu za Gurgehem zapalały się lampy fortecy.

Gurgeh spoglądał na brązowe pnie olbrzymich drzew i kręcił głową. Przegrał na Planszy Pochodzenia, a teraz przegrywał na Planszy Formy.

Coś przeoczył. Umykała mu jakaś cecha gry Nicosara. Wiedział o tym z całą pewnością, ale nie potrafił jej rozpoznać. Dręczyło go przypuszczenie, że to coś prostego, choć w rozgrywce na planszy wyraża się w sposób skomplikowany. Już dawno powinien to rozpoznać, zanalizować, ocenić i wykorzystać ku swemu pożytkowi, ale z jakiegoś powodu nie potrafił tego zrobić i był pewien, że ma to związek z jego nie dość głębokim rozumieniem Azad. Pewien aspekt gry uleciał mu i Gurgeh zaczął podejrzewać, że uraz głowy podczas polowania wywołał poważniejsze następstwa, niż się początkowo wydawało.

Ale przecież nawet statek nie potrafił określić, jakie Gurgeh popełnia błędy. Rady „Czynnika Ograniczającego” zawsze sprawiały wrażenie sensownych, jednak na planszy okazywało się, że nie można ich zastosować. Gdy wbrew swej intuicji postępował tak, jak sugerował statek, lądował w jeszcze większych tarapatach. Na planszy Azad, jeśli ktoś nie grał zgodnie z własnymi przekonaniami, pakował się w problemy — to miał gwarantowane.

Gurgeh wstał powoli, wyprostował plecy — nie czuł już w nich bólu — i wrócił do swego pokoju. Flere-Imsaho unosił się przed ekranem, obserwował hologram dziwnego diagramu.

— Co robisz? — spytał Gurgeh, siadając w miękkim fotelu. Drona odwrócił się do niego i powiedział w marain:

— Znalazłem sposób na unieszkodliwienie pluskiew. Możemy teraz używać marain. Czy to nie wspaniale?

— Chyba tak — odparł Gurgeh nadal po eańsku. Wziął do ręki mały płaski ekran, by zobaczyć, co dzieje się w Cesarstwie.

— Mógłbyś przynajmniej mówić po naszemu, skoro zadałem sobie trud i wyłączyłem ich podsłuch. To nie było łatwe. Nie zostałem zaprojektowany do takich rzeczy. Musiałem wiele się nauczyć, przewertować swoje zasoby na temat elektroniki i optyki, pół podsłuchujących i różnych spraw technicznych. Sądziłem, że będziesz zadowolony.

— Pozostaję w najwyższej i najgłębszej ekstazie — powiedział Gurgeh w starannym marain.

Spojrzał w mały ekran: donoszono o nowych nominacjach; o zdławieniu powstania w odległym układzie; o postępach w meczu między Nicosarem a Tenyosem — Tenyos przegrywał, ale nie tak zdecydowanie jak Gurgeh; o zwycięstwie wojsk cesarskich nad rasą potworów; o zwiększonym żołdzie dla mężczyzn, którzy zgłoszą się na ochotnika do armii.

— Co tam oglądasz? — spytał, zerkając na ścienny ekran, gdzie powoli obracał się dziwny torus drony.

— Nie poznajesz? — zapiszczał Flere-Imsaho, wyrażając w ten sposób zdumienie. — Sądziłem, że poznasz. To model Rzeczywistości.

— Rze… ach, tak. — Gurgeh kiwnął głową i znów spojrzał na ekran. Cesarskie okręty zbombardowały grupę asteroidów, by zdławić powstanie. — Cztery wymiary itepe. — Przełączył kanały i znalazł programy poświęcone grze. Na Ea nadal odbywały się mecze drugiej ligi.

— W zasadzie siedem istotnych wymiarów w przypadku samej Rzeczywistości. Jedna z tych linii… ale czy ty mnie słuchasz?

— Cooo? Tak.

Rozgrywki na Ea dobiegały końca. Nadal analizowano pomocnicze mecze z Echronedal.

— …jedna z tych linii w Rzeczywistości reprezentuje nasz cały wszechświat. Z pewnością uczono cię tego.

— Hmmm — potwierdził Gurgeh.

Nigdy szczególnie nie interesował się teorią przestrzeni, hiperprzestrzeni czy hipersfer. Po co mu ta wiedza, skoro i tak nie wpływała na jego sposób życia? Istniały gry, które najlepiej się rozumiało w czterech wymiarach, jednak Gurgeh zajmował się zasadami poszczególnych gier, a ogólne teorie zajmowały go tylko o tyle, o ile dawały się zastosować do konkretnej gry. Nacisnął tester, wywołał kolejną stronę na małym ekranie… i stanął oko w oko z sobą. Jeszcze raz wyrażał żal, że odpadł z rozgrywek, życzył ludziom i Imperium Azad wszystkiego najlepszego oraz dziękował wszystkim za zaproszenie. Na tle jego cichnącego głosu komentator oznajmił, że Gurgeh wycofał się z drugiej serii na Echronedal. Gurgeh uśmiechnął się niewyraźnie, obserwując, jak oficjalna rzeczywistość, w której współtworzeniu brał udział, stopniowo przekształca się w akceptowalny fakt.

Spojrzał na ekranowy torus i przypomniał sobie coś, co zastanawiało go wiele lat temu.

— Jaka jest różnica między hiperprzestrzenią a ultraprzestrzenią? — spytał dronę. — Statek wspomniał raz o ultraprzestrzeni, ale nie potrafiłem zrozumieć, o co mu chodziło.

Flere-Imsaho próbował wyjaśnić, korzystając z holograficznego modelu Rzeczywistości. Był to zbyt szczegółowy wykład, ale Gurgeh w zasadzie pojął jego sens.

Flere-Imsaho irytował go tego wieczoru; trajkotał w marain o wszystkim i niczym i choć początkowo Gurgehowi wydawało się to niepotrzebną komplikacją, z przyjemnością znów słuchał macierzystego języka i odkrył, że miło jest się nim posługiwać, jednak wysoki, piskliwy głos drony zmęczył go po pewnym czasie. Flere-Imsaho umilkł dopiero podczas zwyczajowej — tym razem dość przygnębiającej i bez pozytywnych wyników co do gry — rozmowy ze statkiem, również w marain.

Od dnia polowania Gurgeh nie spał tak dobrze jak tej nocy. Rano obudził się z nadzieją — nie potrafił jednak wyjaśnić jej przyczyn — że jest szansa odwrócenia biegu gry.


Podczas przedpołudniowej sesji stopniowo zaczął ogarniać plan cesarza i gdy wreszcie go zrozumiał, zaparło mu dech w piersiach.

Nicosar zamierzał pokonać nie tylko Gurgeha, lecz całą Kulturę. Tylko w ten sposób dawało się wyjaśnić jego strategię użycia figur, kart i terytorium. Swój obszar gry traktował jak Cesarstwo, jak obraz samego Azad.

Z równą siłą uderzyło Gurgeha inne odkrycie: jedna z interpretacji — może nawet najlepsza interpretacja — stylu gry, któremu zawsze hołdował, była taka, że grając odtwarza Kulturę. Gdy przemieszczał figury, gdy konstruował swoje terytoria, zwykle tworzył coś na kształt społeczeństwa — sieć, równomierny układ sił i wzajemnych relacji, pozbawiony wyraźnej hierarchii, bez określonego przywództwa, system początkowo całkowicie i głęboko pokojowy.

We wszystkich rozgrywanych grach to walka przychodziła do Gurgeha po pewnym czasie. Wcześniej myślał o tym wstępnym okresie, jako o przygotowaniu do bitwy, lecz teraz rozumiał, że gdyby był na planszy sam, postępowałby tak samo. Powoli zagarniał terytoria, stopniowo, spokojnie, ekonomicznie konsolidował siły… oczywiście, nigdy tak nie było — zawsze ktoś atakował, a kiedy już rozpoczął bitwę, rozwijał ten konflikt tak całkowicie i z tym samym uporem, z jakim wcześniej starał się ustawić wzorce i potencjał, gdy figury były niezagrożone, a terytoria nie kwestionowane.

Wszyscy inni gracze, z którymi rywalizował nieświadomie, próbowali się dostosować do tego nowego stylu, stosując jego własne elementy, i doznawali ogromnej porażki. Nicosar niczego podobnego nie próbował. Wybrał inną drogę: uczynił z plansz swoje Imperium, kompletne i dokładne we wszystkich detalach struktury, w najwyższym stopniu, w jakim dopuszczała to skala gry.

Gurgeh był jak ogłuszony. Świadomość tego faktu wybuchła w nim niczym jakiś leniwy wschód słońca przemieniający się w nową, jak strumyczek zrozumienia stający się strumieniem, rzeką, przypływem, tsunami. Następne posunięcia wykonał automatycznie; posunięcia odruchowe, nie wynikające z porządnie obmyślanej strategii, posunięcia, jak się wydawało, ograniczone i nieodpowiednie. Usta mu zaschły, ręce się trzęsły.

Oczywiście! Tego właśnie nie zauważył: to był ukryty aspekt, tak jawny i rzucający się w oczy, że aż właściwie niewidzialny — zbyt oczywisty, by opisać go słowami, by go pojąć. Cechował się prostotą i elegancją, zdradzał zawrotną ambicję, a równocześnie pragmatyzm; mówił również wiele o tym, co Nicosar wyraźnie uważał za istotę gry.

Nic dziwnego, że rozpaczliwie pragnął zagrać z tym człowiekiem z Kultury, jeżeli właśnie taki plan miał od początku.

Nawet informacje o Kulturze, które w Imperium znali tylko Nicosar i garstka innych, informacje o jej rzeczywistej wielkości i rzeczywistym zasięgu zostały włączone i przedstawione na planszy. Prawdopodobnie jednak były nierozpoznawalne dla tych, którzy nie znali ich już wcześniej; Nicosarowe planszowe Imperium było kompletne, ukazane w pełni, natomiast założenia o siłach przeciwnika niejasno wyrażono w terminach drobnych ułamków czegoś znacznie większego.

Widziało się także okrucieństwo, z jakim cesarz traktował figury przeciwnika i własne, okrucieństwo, które Gurgeh odbierał jako niemal obelżywe, jako taktykę mającą na celu wytrącenie go z równowagi. Cesarz wysyłał figury na zniszczenie z jakąś radosną bezwzględnością, w sytuacjach gdy Gurgeh by się cofnął, spróbował przygotować i zgromadzić siły. Tam gdzie Gurgeh przyjąłby poddanie i przejście na swoją stronę, Nicosar siał spustoszenie.

Pod pewnymi względami ta różnica była nieznaczna — po prostu żaden dobry gracz nie trwoni figur ani urządza masakry dla samej radości tego czynu — ale był tam zawsze jakiś ślad stosowanej brutalności, jak posmak, jak smród, jak cicha mgiełka wisząca nad planszą.

Gurgeh zauważył, że podejmuje kontrofensywy w takim zakresie, w jakim mógł tego oczekiwać Nicosar, próbuje ocalić figury, wykonywać rozważne, konserwatywne posunięcia i w pewnym sensie ignoruje sposób, w jaki Nicosar ciska swoje figury do bitwy i wydziera mu pasy terytorium, niczym strzępy poszarpanego ciała. Na swój sposób Gurgeh rozpaczliwie usiłował nie przejmować stylu Nicosara; cesarz rozgrywał brutalną, ostrą, dyktatorską i często nieelegancką grę. Założył słusznie, że coś w człowieku z Kultury po prostu nie będzie chciało mieć z taką grą nic wspólnego.

Gurgeh zaczął podsumowywać sytuację wykonując kilka dodatkowych niekonsekwentnych posunięć blokujących, dając sobie w ten sposób czas do namysłu. Celem gry była wygrana; chyba o tym zapominał. Nic więcej się nie liczyło. Nic więcej nie zaważy na ostatecznym wyniku. Gra nie miała znaczenia, dlatego można było pozwolić, by oznaczała cokolwiek, i jedyna bariera, którą musiał pokonywać, została wzniesiona przez jego własne uczucia.

Musi odpowiedzieć, ale jak? Stać się Kulturą? Jeszcze jednym Imperium?

Rolę Kultury już odgrywał i ten sposób nie działał — a jako imperialista jak ma dorównać imperatorowi?

Stał na planszy, w swym nieco śmiesznym stroju i tylko odległe zdawał sobie sprawę ze zdarzeń zachodzących wokół. Próbował oderwać na chwilę myśli od gry, rozglądał się po wielkiej pożebrowanej wysuniętej hali zamku, po wysokich, otwartych oknach i po żółtej kopule żagiewnic na zewnątrz; patrzył na trybuny, na cesarskich gwardzistów i sędziujących oficjeli; dokładnie nad głową widział wielkie czarne rogi urządzeń osłony elektronicznej; patrzył na tłum ludzi w różnorodnych strojach i przebraniach. Wszystko przekładało się na kombinację w grze; wszystko postrzegał jakby pod wpływem jakiegoś silnego narkotyku, który trzymał jego umysł w żelaznych objęciach i który wszystkie percypowane obiekty przemieniał w skręcone analogi obiektów w grze.

Myślał o lustrach i o polach rewerserów, które dawały obraz może bardziej przetworzony technicznie, lecz dostrzegalnie realniejszy; w lustrze pismo było odwrócone; w rewerserze pozostawało zwykłym pismem. Zobaczył zamknięty torus nierealnej Rzeczywistości Flere-Imsaha, wspomniał Chamlisa Amalk-neya i jego ostrzeżenie przed podstępnością; rzeczy, które jednocześnie znaczyły coś i nie znaczyły; harmoniczne swoich własnych rozmyślań.

Pstryk. Włączyć-wyłączyć. Jakby był maszyną. Odpadnij od krawędzi krzywej katastrofy. I nie przejmuj się. Zapomniał o wszystkim i wykonał pierwszy ruch, który mu się ukazał.

Spojrzał na swoje posunięcie. Nicosar nie zrobiłby nic podobnego.

Archetypiczne posunięcie Kultury. Czuł, jak pada duchem. Miał nadzieję, że zrobi coś innego, coś lepszego.

Znowu spojrzał. Cóż, był to ruch Kultury, lecz było to przynajmniej atakujące posunięcie Kultury. Jeśli będzie dalej tak grać, zrujnuje całą wypracowaną do tej pory ostrożną strategię. Mógł jednak zrobić jedynie to, jeśli chciał mieć iskierkę nadziei na danie odporu Nicosarowi. Udać, że naprawdę gra o ogromną stawkę, udać, że walczy za całą Kulturę; wyruszyć po zwycięstwo, bez względu na wszystko, nie bacząc na nic…

Przynajmniej znalazł sposób, w jaki powinien grać. Nareszcie.

Wiedział, że przegra, lecz nie będzie to paniczna ucieczka.

Stopniowo przemodelował cały swój plan gry, by wyrażał etos bojownika Kultury, rujnując i porzucając te całe obszary planszy, gdzie nie można już było zmieniać strategii, cofając się i przegrupowując, tam gdzie można było ją zmieniać; gdzie było to potrzebne, ponosił ofiary, gdzie musiał, niszczył i wypalał tereny. Nie próbował naśladować prymitywnych, lecz niszczycielskich ataków — ucieczek Nicosara, strategii wycofywania się i inwazji. Ustawił natomiast swoje figury w pozycjach na podobieństwo potęgi, która mogłaby w końcu dać sobie radę z podobnymi uderzeniami, jeśli nie natychmiast, to później, kiedy się przygotuje.

Nareszcie zaczął zdobywać nieco punktów. Gra nadal była przegrana, lecz nadal pozostawała Plansza Przemiany, gdzie nareszcie mógłby przeciwstawić się Nicosarowi.

Raz czy dwa gdy był dostatecznie blisko, by widzieć twarz apeksa, zauważył na twarzy Nicosara pewien wyraz, który przekonał go, że zrobił rzecz słuszną, nawet jeśli było to coś, czego się cesarz spodziewał. W oczach apeksa i na planszy pojawiła się nuta uznania, a nawet w posunięciach wyczuwało się pewien szacunek; przyznanie, że walczą jak równy z równym.

Gurgeha zdominowało poczucie, że jest jak przewód niosący ogromną energię; jak wielka chmura, mająca wypuścić na planszę błyskawice; jak kolosalna fala rwąca przez ocean ku sennemu brzegowi; jak wielki impuls rozżarzonej energii z serca planety; jest jak Bóg wyposażony w moc niszczenia i tworzenia według swego widzimisię.

Stracił kontrolę nad własnymi gruczołami narkotykowymi; mieszanina chemikaliów w krwiobiegu przejęła nad nim rządy, a jego mózg nasyciła niczym gorączka jedna wszechogarniająca idea: zwyciężyć, dominować, władać; aspekty określające jedno pragnienie, wyłączną i całkowitą determinację.

Przerwy i czas snu nie miały znaczenia; były to po prostu przerwy w prawdziwym życiu na planszy i w grze. Funkcjonował, rozmawiał z droną, ze statkiem lub z innymi ludźmi, jadł spał i spacerował… ale to wszystko było niczym; nie miało znaczenia. To, co zewnętrzne, stanowiło tylko sceną i tło dla gry.

Obserwował, jak siły przeciwnika ruszają, nacierają przez wielką planszę. Mówiły dziwnym językiem, śpiewały dziwną pieśń, będącą zarazem doskonałym zestawem współbrzmiących tonów i bitwą sterującą kompozycją motywów głównych. To, co widział przed sobą, wydawało mu się jednym olbrzymim organizmem; figury poruszały się jakby inspirowane nie jego wolą czy wolą Nicosara, ale czymś, co ostatecznie dyktowała sama gra, co stanowiło wyraz istoty Azadu.

Zobaczył to. Wiedział, że widzi to Nicosar. Wątpił jednak, czy widzi to ktokolwiek inny. Byli jak para tajemnych kochanków, bezpiecznych i niezagrożonych w wielkim gnieździe swego pokoju, trzymających się w objęciach przed setkami ludzi, którzy patrzyli i widzieli, ale nie mogli odczytać i nigdy nie zgadną, czego właściwie są świadkami.

Pojedynek na Planszy Formy dobiegł końca. Gurgeh przegrał, lecz odsunął się od przepaści, a przewaga, z jaką Nicosar miał wystartować na Planszy Przemiany, nie była już decydująca.

Skończyła się kolejna odsłona, przeciwnicy się rozeszli, czekał ich jeszcze tylko ostatni akt. Gurgeh opuścił salę gry. Był wyczerpany, wyjałowiony i fantastycznie szczęśliwy. Spał dwa dni, aż obudził go drona.


— Gurgeh? Zbudziłeś się? Oprzytomniałeś?

— O czym ty mówisz?

— O tobie. O grze. Co się stało? Nawet statek nie potrafi się rozeznać, co się wydarzyło na planszy.

Brązowo-szary Flere-Imsaho unosił się nad nim i bzykał cicho. Gurgeh przetarł oczy, zamrugał. Był ranek. Do pożogi brakowało około dziesięciu dni. Gurgeh miał wrażenie, że budzi się ze snu, który właśnie opuścił, wyraźniejszego i bardziej rzeczywistego od rzeczywistości.

Ziewnął, usiadł.

— Czy byłem nieprzytomny?

— Czy ból boli? Czy supernowa jest jasna?

Gurgeh przeciągnął się i parsknął.

— Nicosar potraktował to bezosobowo — powiedział. Wstał, podszedł do okna, wyszedł na balkon. Flere-Imsaho cmoknął z dezaprobatą i zarzucił na niego szlafrok.

— Znowu mówisz zagadkami.

— Jakimi zagadkami? — Gurgeh wdychał łagodne powietrze. Znowu się przeciągnął. — To wspaniały, stary zamek, nie sądzisz, drono? — Oparł się o kamienną balustradę i jeszcze raz głęboko westchnął. — Oni wiedzą, jak budować zamki.

— Chyba tak, ale Klaff nie został wzniesiony przez Cesarstwo. Przejęli go od innego humanoidalnego gatunku, który w tym zamku urządzał ceremonie podobne do obecnej koronacji cesarza. Ale nie zmieniaj tematu. Zadałem ci pytanie. Na czym polega ten styl? Przez ostatnie dni mówiłeś ogólnikami i zachowywałeś się dziwnie. Widziałem, że się koncentrujesz, więc nie naciskałem. Ale ja i statek chcielibyśmy być poinformowani.

— Nicosar przyjął rolę Imperium, stąd wynika jego styl. Ja nie miałem innego wyjścia i stałem się Kulturą. Stąd mój styl. To proste.

— Nie wygląda prosto.

— A jednak. Myśl o tym jako o czymś w rodzaju wzajemnego gwałtu.

— Jernau Gurgeh, sądzę, że powinieneś sporządnieć.

— Jestem… — Gurgeh zamilkł. Zmarszczył czoło zirytowany. — Jestem jak najbardziej porządny, idioto! Zrób teraz coś pożytecznego i zamów mi śniadanie.

— Tak, jaśnie panie — powiedział Flere-Imsaho naburmuszony i zanurkował do pokoju. Gurgeh spojrzał na pustą planszę błękitnego nieba i w głowie już układał rozmaite warianty rozgrywki na Planszy Przemiany.

Przed meczem finałowym Flere-Imsaho widział, jak człowiek staje się coraz bardziej skupiony i nieobecny myślami. Prawie nie słuchał, co do niego mówiono, trzeba mu było przypominać o jedzeniu i spaniu. Drona z najwyższym niedowierzaniem dwa razy zaobserwował człowieka wpatrzonego w nicość, z wyrazem bólu na twarzy. Drona przeprowadził zdalne ultrasonograficzne skanowanie i przekonał się, że mężczyzna ma pełny pęcherz; trzeba mu było przypominać nawet o pójściu do łazienki! Spędzał całe dnie ze wzrokiem skierowanym w dal lub gorączkowo studiował nagrania poprzednich partii. Gdy obudził się po długim śnie, był trochę niedonarkotykowany, ale natychmiast uruchomił swe gruczoły i cały czas syntetyzował. Drona monitorował efektorem fale mózgowe gracza i stwierdził, że nawet gdy wydawało się, że śpi, w istocie nie spał; było to raczej wyraziste, sterowane śnienie. Gruczoły narkotyczne cały czas gorączkowo pracowały i po raz pierwszy ciało Gurgeha wykazywało więcej oznak intensywnego używania narkotyków niż ciało jego przeciwnika.

Jak mógł grać w takim stanie? Gdyby to zależało od Flere-Imsaho, maszyna natychmiast powstrzymałaby człowieka przed dalszą grą. Dostała jednak rozkazy. Przydzielono jej rolę i musiała ją odegrać. Teraz mogła jedynie śledzić rozwój wydarzeń.


Rozpoczęcie zmagań na Planszy Przemiany oglądało więcej osób niż dwa poprzednie mecze. Pozostali zawodnicy ciągle usiłowali zrozumieć, co się dzieje na tym etapie skomplikowanej nieprzeniknionej rozgrywki i chcieli zobaczyć, jak potoczą się wydarzenia na końcowej planszy, gdzie cesarz rozpoczynał wprawdzie ze znaczną przewagą, ale wiedziano, że obcy poczyna sobie tutaj szczególnie dobrze.

Gurgeh zanurzył się w walkę jak płaz dwudyszny w gościnne wody. Kilka pierwszych posunięć — pławił się, rozkoszował powrotem do domu, do swego żywiołu, do czystej radości współzawodnictwa, czerpał zadowolenie, gdy ustawiał swe siły, prężył figury, przygotowywał teren. Potem nagły zwrot — zajął się poważnymi działaniami, budował i tropił, tworzył i łączył, niszczył i dzielił, szukał i unicestwiał.

Plansza stała się zarazem Kulturą i Cesarstwem. Teren stworzyli obaj: wspaniałe, piękne, zabójcze pola śmierci, doskonale precyzyjne i subtelne, krwiożercze, wykreowane z przekonań Nicosara i Gurgeha. Obraz ich umysłów; hologram czystej zgodności i spójności, płonący jak fala stojąca ognia nad planszą, idealna mapa krajobrazu myśli i wiary w ich głowach.

Zaczął powolnym ruchem, który był jednocześnie porażką i zwycięstwem, choć on jeszcze wtedy o tym nie wiedział. Na planszy Azad nie widziano nigdy czegoś tak subtelnego, złożonego i pięknego. Wierzył w to. Wiedział. On to realizował.

Gra trwała.

Przerwy, dni, wieczory, rozmowy, posiłki — wszystko to zachodziło gdzie indziej. Twór monochromatyczny, płaski, ziarnisty obraz. On, Gurgeh, był w zupełnie innym miejscu. W innym wymiarze; na zupełnie innej scenie. Jego czaszka była bąblem z planszą w środku, a część osobowości na zewnątrz była tylko dodatkową figurą, przestawianą to tu, to tam.

Nie rozmawiał z Nicosarem, ale przemawiali do siebie w najsubtelniejszy sposób, przekazując sobie nastroje i odczucia za pomocą figur, które poruszali i które z kolei poruszały ich. Pieśń, taniec, poemat doskonały. Codziennie salę wypełniali ludzie pochłonięci tym bajecznym, pogmatwanym dziełem, przybierającym kształt na ich oczach; próbowali czytać ten poemat, głębiej spojrzeć na ten ruchomy obraz, wsłuchać się w symfonię, dotknąć tej żywej rzeźby. Zrozumieć.


Trwa, aż się skończy, pomyślał Gurgeh pewnego dnia, i kiedy dotarła do niego banalność tego stwierdzenia, równocześnie dostrzegł, że to koniec. Punkt szczytowy został osiągnięty. Dokonano, zniszczono, i tyle. To jeszcze nie meta, ale sprawa jest skończona. Ogarnął go niesamowity smutek, trzymał w uścisku jak figurę do gry, kołysał nim, omal nie przewrócił. Gurgeh musiał podejść do stołka i jak starzec podciągnął się na siedzenie.

— Och… — powiedział bezwiednie.

Spojrzał na Nicosara, ale ten jeszcze niczego nie dostrzegł — patrzył na karty żywiołów, próbując znaleźć sposób zmiany terenu przed swym następnym marszem.

Gurgeh nie wierzył własnym oczom. Gra była skończona. Czy nikt tego nie widział? Rozejrzał się z desperacją po twarzach dworskich urzędników, widzów, obserwatorów, Sędziów. Co się z nimi dzieje? Znowu spojrzał na planszę. Może coś przeoczył, może popełnił jakiś błąd i Nicosar nadal ma szansę na korzystny ruch, a ten cały doskonały taniec potrwa jeszcze trochę? Nic — sprawa była skończona. Rzucił okiem na zegar przy tablicy punktowej. Już czas na wieczorną przerwę. Na zewnątrz zapadł zmrok. Gurgeh usiłował sobie przypomnieć, jaki to dziś dzień.

Wkrótce chyba ma nadejść fala ognia. Może dziś w nocy, może jutro. A może już przyszła? Nie, nawet on by ją zauważył. Spojrzał w wielkie, wysokie okna sali zawodów, wysuniętej z bryły zamku. Nieprzysłonięte okiennicami, patrzyły w ciemność, gdzie nadal czekały olbrzymie żagiewnice, ciężkie od owoców.

Koniec, koniec, koniec. Jego — ich — piękna gra jest zakończona, martwa. Co ja zrobiłem? — pytał się, zaciśniętymi dłońmi przysłaniając twarz. Nicosar, ty głupcze! Cesarz złapał przynętę, wszedł do zagrody i wchodził coraz głębiej, by zostać rozdartym obok ambony, w stosie drzazg przed pożogą.

Imperia upadały pod naporem barbarzyńców i na pewno nadal będą upadać. Gurgeh wiedział to od dziecka. Dzieci Kultury uczono takich rzeczy. Barbarzyńcy dokonują inwazji i zostają pokonani. Nie zawsze; niektóre imperia rozpadają się i znikają, lecz często wchłaniają najeźdźców; wiele imperiów przyjmuje barbarzyńców i w końcu ich podbija. Skłania ich, by żyli tak jak ludzie, nad którymi zamierzali panować. Struktura systemu poskramia ich, mami, uwodzi, zmienia, żądając od nich tego, czego przedtem nie mogli dać, lecz powoli są w stanie dostarczyć. Imperium przetrwa, barbarzyńcy przetrwają, lecz nie ma już imperium, a barbarzyńcy gdzieś znikają.

Kultura stała się Imperium — Imperium barbarzyńcami. Nicosar wyglądał jak triumfator, wszędzie figury, adaptują, przejmują, zmieniają i poruszają się, by zadać cios. Ale ta ich przemiana niesie śmierć, nie będą mogły przetrwać w swej postaci. To przecież oczywiste. Staną się pionami Gurgeha lub figurami neutralnymi, on będzie ich akuszerem. Skończone.

Poczuł pod nosem swędzenie. Usiadł, przytłoczony smutkiem z powodu zakończenia meczu. Czekał na łzy.

Nie napłynęły. Stosowna przygana ze strony jego ciała, że tak dobrze używał żywiołów, a wody tak wiele. Utopi ataki Nicosara. Cesarz igrał z ogniem i zostanie zgaszony. Nie ma dla niego łez.

Coś Gurgeha opuściło, odpłynęło, wypaliło się, poluźniło uścisk. W pomieszczeniu panował chłód, czuło się zapach alkoholu, słyszało szelest żagiewnic za wysokimi oknami. Na galeriach cicho rozmawiali ludzie.

Rozejrzał się wokół i na ławkach Kolegium zobaczył Hamina. Stary zasuszony apeks wyglądał jak lalka, zaledwie łupinka tego, czym był przedtem; twarz miał pomarszczoną, ciało zdeformowane. Gurgeh wpatrywał się w niego. Czy to jeden z moich duchów? Czy był tu przez cały czas? Czy nadal żyje? Okropnie stary apeks patrzył w jeden punkt na środku planszy. Gurgeh pomyślał przez chwilę, że starzec jest już martwy i jego wysuszone ciało przyniesiono do sali jako rodzaj trofeum, zadanie ostatecznej hańby.

Wtem zabrzmiał róg, obwieszczający koniec wieczornej rozgrywki, i dwaj cesarscy gwardziści odwieźli na wózku umierającego apeksa. Ściągnięta, pomarszczona, siwa głowa odwróciła się na chwilę w stronę Gurgeha.

Gurgeh miał wrażenie, że był gdzieś daleko, w długiej podróży, z której właśnie wrócił. Spojrzał na Nicosara, konsultującego się z dwoma doradcami; arbitrzy notowali finalne pozycje, a widzowie na galerii wstali i zaczęli rozmawiać. Czy naprawdę Nicosar wygląda na zmartwionego, nawet zaniepokojonego, czy to tylko Gurgehowi tak się zdaje? Nagle zrobiło mu się bardzo żal cesarza, ich wszystkich. Każdego.

Westchnął i było to jak ostatni powiew huraganu, który przez niego przechodził. Wyprostował ramiona i nogi, wstał. Spojrzał na planszę. Tak, to koniec. Dokonał tego. Zostało jeszcze wiele do zrobienia, wiele się wydarzy, ale Nicosar przegra. Mógł wybierać rodzaj przegranej: przeć naprzód i zostać wchłoniętym, cofać się i być podbitym, robić ruchy szalone i zrównać wszystko z ziemią… Jednak jego planszowe imperium było skończone.

Przez chwilę Gurgeh spotkał się wzrokiem z cesarzem. Z jego wyrazu twarzy poznał, że Nicosar jeszcze nie w pełni uświadamia sobie sytuację, ale wiedział również, że apeks czyta w jego twarzy i prawdopodobnie dostrzegł zmianę, zmysłami wyczuwa zwycięstwo. Gurgeh spuścił wzrok pod tym twardym spojrzeniem, odwrócił się i wyszedł z sali.

Nie było oklasków, nie było gratulacji. Nikt nie zauważył, co się stało. Flere-Imsaho, jak zwykle zaaferowany i irytujący w niczym się nie zorientował i wypytywał tylko, jak poszło. Gurgeh skłamał. „Czynnik Ograniczający” stwierdził, że sytuacja jest coraz bardziej zwycięska. Gurgeh nic mu nie powiedział. Jednak po statku spodziewał się więcej.

Zjadł sam. W głowie miał pustkę. Wieczorem pływał w zamkowym basenie, zbudowanym głęboko w skale, na której stała forteca. Był tam sam. Pozostali ludzie przeszli do wież lub na wysokie blanki albo też polecieli aerokarami, by obserwować daleką poświatę na niebie na zachodzie, gdzie zaczęła się Pożoga.


Pływał, aż się zmęczył. Potem się wysuszył, założył spodnie, koszulę i lekką marynarkę, i poszedł na spacer po murach kurtynowych.

Noc była ciemna pod kołdrą chmur. Wielkie żagiewnice, wyrastające ponad zewnętrzne mury fortecy, przesłaniały poświatę nadciągającej z dala pożogi. Cesarscy gwardziści pilnowali, by nikt nie rozpętał pożaru przed czasem. Gurgeh musiał ich przekonać, że nie ma przy sobie żadnego przedmiotu, który mógłby zaprószyć iskrę lub wzniecić płomień, i dopiero wtedy wypuścili go na zewnątrz. W zamku przygotowano już okiennice; pasaże i ścieżki były mokre po testach systemu zraszania.

W bezwietrznym mroku potrzaskiwały i szeleściły żagiewnice, eksponowały nowe, suche, łatwopalne powierzchnie; kora warstwami łuszczyła się z wielkich owocni z palnym płynem, zwisających poniżej gałęzi na szczycie korony drzew. Nocne powietrze przesycone było uderzającym do głowy odorem roślinnego nektaru.

Starożytną fortecę spowijał spokój, religijne, natchnione oczekiwanie. Nawet Gurgeh wyczuwał to jako dotykalną zmianę w otoczeniu. Chropawy świst aerokarów nadlatujących ku zamkowi nad przemoczonym pasem lasu przypomniał Gurgehowi o tym, że do północy wszyscy powinni znaleźć się w obrębie fortecy, wrócił więc powoli, chłonął atmosferę spokojnego oczekiwania jak coś cennego, co wkrótce może się skończyć i być może nigdy nie powróci.

A jednak nie czuł znużenia. Po pływaniu łaskotało go przyjemne zmęczenie, gdy więc wchodził schodami, nie zatrzymał się na poziomie swego apartamentu, lecz szedł wyżej, nawet gdy zadźwięczał róg, oznajmiając północ.

Znalazł się wysoko, pod przysadzistą basztą, za blankami kolistego, pogrążonego w ciemnościach, zroszonego ganku. Spojrzał na zachód, gdzie skraj nieba barwiła przyćmiona, rozmyta, czerwona poświata. Pożoga szalała daleko stąd, za horyzontem, iluminowała warstwę chmur zorzą sztucznego zachodu słońca. Gurgeh widział tę odległą purpurę, ale jednocześnie wyczuwał otulającą zamek kojącą, nocną ciszę. Natknął się na drzwi do baszty, wszedł na zwieńczony machikułami szczyt. Oparł się o mur i patrzył ku północy — tam rozpościerały się niskie wzgórza. Nasłuchiwał: poniżej w dole kapała woda z przeciekającego spryskiwacza; żagiewnice szeleściły cichutko, przygotowując się do własnej zagłady. Choć usilnie wypatrywał, w ciemności nie widział wzgórz, więc odwrócił się ku zachodowi z łagodnie zakrzywioną, ciemnoczerwoną krajką.

Wewnątrz zamkowych murów odezwał się róg, potem drugi i trzeci. Słychać było rozmaite odgłosy: krzyki i tupot nóg, jakby zamek znów ożywał. Co się dzieje? — pomyślał Gurgeh. Mocniej otulił się cienką kurtką, czując nagle wiejącą od wschodu, łagodną, rześką bryzę.

Nie opuścił go poprzedni smutek — przeciwnie, zapadł głębiej, stał się wprawdzie mniej widoczny, lecz bardziej pełny. Jaka to była piękna gra! Jaką mu sprawiła satysfakcję, jak się nią emocjonował… ale tylko dzięki temu, że chciał, by ustała, chciał doprowadzić do tego, by ta radość trwała jak najkrócej. Ciekawe, czy cesarz zdaje sobie sprawę z sytuacji; musi mieć przynajmniej jakieś podejrzenia, zastanawiał się Gurgeh, siadając na kamiennej ławce.

Nagle uświadomił sobie, że będzie mu brakowało Nicosara. W pewnym sensie bardziej się do niego zbliżył niż do jakiejkolwiek innej osoby. Ta gra oznaczała głęboką zażyłość, tak bogatą wymianę doświadczeń i wrażeń, że Gurgeh wątpił, iż jakiś inny związek jej dorówna.

Westchnął, wstał z ławki i podszedł do balustrady. Spojrzał w dół, na brukowaną ścieżkę u stóp baszty. Stali tam dwaj cesarscy gwardziści w przyćmionym świetle, padającym z otwartych drzwi. Skierowali w górę swe blade twarze i patrzyli na niego. Gurgeh nie był pewien, czy ma im pomachać. Jeden ze strażników podniósł rękę — w Gurgeha strzeliła wiązka jasnego światła, przesłonił więc oczy. Do baszty podeszła trzecia, mniejsza postać, której wcześniej nie zauważył, i weszła w otwarte, oświetlone drzwi. Latarka zgasła. Dwaj gwardziści stanęli na straży przy wejściu do wieży.

Wewnątrz baszty rozległ się odgłos kroków. Gurgeh usiadł znowu na ławeczce i czekał.

— Morat Gurgeh, dobry wieczór. — To był Nicosar. Na górną platformę wynurzyła się niska, lekko pochylona postać imperatora Azad.

— Wasza Wysokość…

— Usiądź, Gurgeh — powiedział cicho Nicosar i zajął miejsce na ławce. Jego twarz, na którą padało tylko słabe światło z klatki schodowej baszty, przypominała biały, niewyraźny księżyc. Gurgeh nie był pewien, czy Nicosar widzi go w ciemności. Księżycowe oblicze odwróciło się ku amarantowej smudze na horyzoncie. — Usiłowano dokonać zamachu na moje życie — oznajmił cicho cesarz.

— Zama… — Gurgeh przerwał, przerażony. — Czy wszystko w porządku, Wasza Wysokość?

Księżycowa twarz zwróciła się ku niemu.

— Nie zostałem ranny. — Apeks uniósł dłoń. — Proszę teraz bez „Waszej Wysokości”. Jesteśmy tu sami i nie naruszy pan protokołu. Chciałem osobiście panu wyjaśnić, dlaczego w zamku wprowadzono stan wyjątkowy. Teraz dowodzi tu Gwardia Cesarska. Nie przewiduję następnego zamachu, ale trzeba zachować ostrożność.

— Któż mógł to zrobić? Kto przygotował zamach?

Nicosar spojrzał na północ w kierunku niewidocznych wzgórz.

— Podejrzewamy, że sprawcy spróbują uciekać wiaduktem do zbiorników retencyjnych, więc posłaliśmy tam gwardzistów. — Powoli się odwrócił do Gurgeha i powiedział miękko: — Morat Gurgeh, wpakował mnie pan w ciekawą sytuację.

— Ja… — Gurgeh westchnął, spuścił oczy. — Tak. — Spojrzał w owal białej twarzy. — Jest mi bardzo przykro. To znaczy… to prawie koniec. — Słyszał swój opadający głos, nie mógł patrzeć w twarz Nicosara.

— No, zobaczymy — odparł spokojnie cesarz. — Rano mogę mieć dla pana niespodziankę.

Gurgeh był zaskoczony. Z bladej twarzy cesarza nic nie dało się wyczytać. Czy Nicosar mówił poważnie? Z pewnością wiedział, że jego sytuacja jest beznadziejna. Czyżby cesarz zobaczył coś, czego jego przeciwnik nie dostrzegł? Gurgeh od razu zaczął się niepokoić. Może jestem zbyt pewny? — myślał. Nikt inny, nawet statek, niczego nie zauważył. Chciał znów ujrzeć przed sobą planszę, ale przecież w pamięci miał jej obraz i choć był on niedoskonały, znakomicie pokazywał, jak przedstawiają się szansę obu zawodników. Porażka Nicosara, choć jeszcze niewidoczna, wynikała logicznie z sytuacji na planszy. Gurgeh był pewien, że cesarz nie ma wyjścia. Gra jest skończona.

— Powiedz mi coś, Morat. — Blade oblicze znów zwróciło się na Gurgeha. — Jak długo uczyłeś się tej gry?

— Powiedzieliśmy wam prawdę. Dwa lata. Dość intensywnie, ale…

— Nie kłam, Gurgeh, nie ma sensu.

— Nicosarze, mówię prawdę.

Cesarz powoli pokręcił głową.

— Jak uważasz. — Milczał przez chwilę. — Musisz być bardzo dumny z tej swojej Kultury.

Ostatnie słowo wymówił z niesmakiem, który można by uznać za komiczny, gdyby nie był najwyraźniej szczery.

— Dumny? Nie wiem. Nie stworzyłem jej. Tak się złożyło, że się w niej urodziłem.

— Nie udawaj naiwnego, Gurgeh, wiesz, co mam na myśli. Chodzi o dumę, że należysz do Kultury, że reprezentujesz jej obywateli. Chyba mi nie powiesz, że tego nie odczuwasz?

— Może trochę… ale nie jestem tutaj w roli jej przedstawiciela. Niczego nie reprezentuję, jedynie samego siebie. Mam rozegrać mecz. To wszystko.

— To wszystko — powtórzył spokojnie Nicosar. — Musimy przyznać, że dobrze zagrałeś.

Gurgeh żałował, że nie widzi teraz twarzy apeksa. Czyżby słyszał drżenie w jego głosie?

— Dziękuję. Jednak połowa zasługi jest po pańskiej stronie. Nawet więcej niż połowa, ponieważ pan ustawił…

— Nie potrzebuję twoich pochwał! — Nicosar smagnął go dłonią po twarzy. Ciężkie pierścienie przeorały policzki i wargi Gurgeha.

Gurgeh cofnął się w szoku. Nicosar poderwał się na nogi, stanął przy blankach, palce jak szpony zakrzywił na wycięciu w ciemnym kamieniu. Gurgeh dotknął krwawiącej twarzy. Ręce mu drżały.

— Czuję do ciebie obrzydzenie, Morat Gurgeh. — Nicosar przemawiał w stronę czerwonej poświaty na zachodzie. — Twoja ślepa, płaska moralność nie może przecież wyjaśnić twoich sukcesów w mistrzostwach. Traktujesz tę bojową grę jak sprośny taniec. Tu trzeba się zmagać, walczyć, a ty usiłujesz ją uwieść. Zbrukałeś grę. Nasz święty akt wyznania zamieniłeś na obrzydliwą pornografię… splamiłeś go, ty… ty samcze.

Gurgeh wycierał krew z warg. Kręciło mu się w głowie.

— To… to pański punkt widzenia, Nicosarze. — Przełknął nieco gęstej, słonawej krwi. — Uważam, że nie jest pan sprawiedliwy w…

— Sprawiedliwy! — krzyknął cesarz, podchodząc do Gurgeha i zasłaniając mu widok dalekiej pożogi. — A cóż to sprawiedliwość? Czy życie jest sprawiedliwe? — Chwycił Gurgeha za włosy i zaczął nim targać. — Jest? Odpowiadaj! Jest?

Gurgeh pozwalał, by apeks nim trząsł. Po chwili cesarz puścił włosy i uniósł dłoń w powietrzu takim gestem, jakby przed momentem trzymał jakiś brudny przedmiot. Gurgeh odchrząknął.

— Nie, życie nie jest sprawiedliwe. Nie samo z siebie. Apeks rozdrażniony uczepił się kamiennych blanek.

— Ale akurat to można próbować zmienić — ciągnął Gurgeh. — Można postawić sobie taki cel. Można zdecydować, czy chce się go tak postawić. My chcieliśmy. Przykro mi, że z tego powodu uważa nas pan za odrażających.

— „Odrażający” zupełnie nie oddaje tego, co czuję dla tej waszej bezcennej Kultury. Nie wiem nawet, czy znalazłbym odpowiednie słowa, by opisać swoje uczucia do tej waszej… Kultury. Nie wiecie, co to chwała, duma, poważanie. Macie siłę. Widziałem to. Wiem, co potraficie zrobić, ale mimo to jesteście bezsilni. Zawsze będziecie bezsilni. Potulni, żałośni, przerażeni, zastraszeni. Tacy niedługo przetrwają, choćby mieli wokół siebie najstraszniejsze, wzbudzające przerażenie maszyny. W końcu Kultura upadnie. Nie zbawi was ta cała błyszcząca maszyneria. Przetrwa silniejszy. Tego nas uczy życie, Gurgeh, i to pokazuje nam gra. Walczyć o dominację, rywalizować, by dowieść swej wartości. To nie są puste frazesy — to sama prawda!

Gurgeh obserwował jego blade dłonie, ściskające ciemny kamień. Co mógł odpowiedzieć temu apeksowi? Czy mieli się spierać na tematy metafizyczne, właśnie w tym miejscu, teraz, używając niedoskonałego narzędzia w postaci języka? Przecież spędzili ostatnie dziesięć dni, tworząc najdoskonalsze odwzorowanie swych konkurujących systemów filozoficznych. Tak znakomitego obrazu nie potrafiliby prawdopodobnie wyrazić w innej formie.

Co miał powiedzieć? Że inteligencja może prześcignąć i udoskonalić ślepe siły ewolucji, faworyzujące mutacje, walkę i śmierć? Że świadoma współpraca jest efektywniejsza od dzikiej konkurencji? Że Azad może stać się czymś znacznie większym od zwykłej bitwy, jeśli wykorzystać go jako środek wyrazu, komunikacji, formułowania… Ale przecież już to zrobił, już to wszystko powiedział i to znacznie wyraźniej, niż mógłby powiedzieć w tej chwili.

— Nie wygrałeś, Gurgeh. — Głos Nicosara brzmiał szorstko, przypominał krakanie. — Twoja rasa nigdy nie zwycięży. — Odwrócił się i spojrzał na Gurgeha. — Ty nędzny, żałosny samcze. Grasz, ale nic z tego nie rozumiesz, prawda?

Gurgeh usłyszał w głosie apeksa autentyczne współczucie.

— Podejrzewam, że już pan zdecydował, że nic nie rozumiem — stwierdził Gurgeh.

Nicosar zaśmiał się i zwrócił na zachód, gdzie poświata wędrującej w poprzek całego kontynentu fali ognia nadal znajdowała się za horyzontem. Cesarski śmiech zakończył się kaszlem. Apeks machnął ręką.

— Ludzie twojego pokroju nigdy nie zrozumieją. Można was tylko wykorzystywać. — Pokręcił głową. — Wracaj do swojego pokoju, Morat. Zobaczymy się rano. — Blada twarz patrzyła na chmury na horyzoncie, oświetlone od spodu czerwoną zorzą. — Do tego czasu ogień powinien tu dotrzeć.

Gurgeh czekał przez chwilę. Czuł się tak, jakby go odprawiono, zapomniano o nim i jakby ostatnie słowa Nicosara wcale nie do niego były skierowane.

Wstał i zszedł po słabo oświetlonych schodach. U stóp baszty stali bez ruchu dwaj gwardziści. Gurgeh spojrzał w górę: za blankami blada twarz Nicosara wpatrywała się w nadchodzącą pożogę, białe dłonie kurczowo zaciskały się na balustradzie. Przez kilka sekund Gurgeh obserwował cesarza, potem poszedł na lewo, przez korytarze i sale, po których krążyli gwardziści, którzy nakazywali wszystkim powrót do własnych pokojów, zamykali drzwi, sprawdzali klatki schodowe i windy, zapalali wszystkie lampy; cichy zamek jaśniał teraz w nocy jak wielki kamienny statek na ciemnozłotym morzu.

Gdy Gurgeh dotarł do swego pokoju, maszyna Flere-Imsaho przerzucała kanały. Zapytała Gurgeha o to zamieszanie w zamku, więc jej wyjaśnił.

— Sytuacja nie może wyglądać aż tak groźnie — skomentował drona, kiwając się na boki — odpowiednik wzruszenia ramionami. — Nie grają muzyki wojskowej. Choć zablokowali nadawanie informacji. Co się stało z twoją twarzą?

— Przewróciłem się.

— Hmmm.

— Czy możemy nawiązać łączność ze statkiem?

— Oczywiście.

— Powiedz mu, żeby tu pośpieszył. Może będzie nam potrzebny.

— Ho, ho, stajesz się ostrożny. W porządku.

Gurgeh poszedł do łóżka, ale nie zasnął; nasłuchiwał wzbierającego wycia wiatru.


Na szczycie wysokiej baszty apeks przez kilka godzin obserwował horyzont, przykuty do kamienia jak biała rzeźba lub jak małe drzewo, które wykiełkowało z zabłąkanego nasienia. Wschodni rześki wiatr targał ciemnymi szatami zastygłej postaci, wył wokół ciemnego, iluminowanego zamku i przedzierał się przez korony rozkołysanych żagiewnic, szumiących jak morze.

Wstawał świt. Najpierw rozjaśnił chmury, potem musnął złotem skraj wschodniego horyzontu. Równocześnie w litej czerni zachodu, gdzie skraj lądu jarzył się czerwienią, pojawił się nagle błysk, pomarańczowożółty płomień, zamigotał niepewnie i zniknął, po czym powrócił jaśniejszy i zaczął się rozprzestrzeniać.

Postać na szczycie baszty przestała patrzeć na rozszerzające się rozdarcie w czerwonoczarnym niebie, rzuciła szybkie spojrzenie za siebie, na wschód i zawahała się przez chwilę, jakby uwięziły ją rywalizujące fale światła, napływające z przeciwnych stron jaśniejącej przestrzeni.


Do pokoju podeszli dwaj gwardziści. Otworzyli kluczem drzwi i powiedzieli, że Gurgeh i maszyna proszeni są do sali gry. Gurgeh miał na sobie przepisowy strój do Azadu. Gwardziści oznajmili, że na porannym meczu cesarz z przyjemnością widziałby go w stroju nieformalnym. Gurgeh spojrzał na Flere-Imsaho i poszedł się przebrać. Włożył świeżą koszulę, spodnie i lekką kurtkę, którą miał na sobie wieczorem.

— A więc w końcu pozwolą mi obserwować grę. Co za uczta duchowa! — mówił Flere-Imsaho, gdy szli do sali.

Gurgeh się nie odzywał. Gwardziści prowadzili grupy ludzi z rozmaitych części zamku. Na zewnątrz, za zamkniętymi okiennicami wył wiatr.

Gurgeh nie miał ochoty na śniadanie. Tego ranka statek nawiązał łączność i złożył mu gratulacje. W końcu więc dostrzegł. W gruncie rzeczy statek uważał, że dla Nicosara istnieje wyjście, prowadzące jednak tylko do remisu. I żaden ludzki umysł nie potrafiłby przeprowadzić wymaganej w tym celu rozgrywki.

Statek wznowił swój tryb utrzymywania wysokiej szybkości, gotów przybyć w każdej chwili, gdyby tylko zaczęło dziać się coś złego. Obserwował sytuację przez oczy Flere-Imsaho.

Gdy doszli do Planszy Przemiany, zastali tam już Nicosara. Miał na sobie mundur głównodowodzącego Gwardii Cesarskiej — ubiór subtelnie groźny, surowy, z ceremonialnym mieczem do kompletu. Gurgeh w swojej starej kurtce czuł się jak osoba zaniedbana. Sala była wypełniona. Ludzie pod eskortą wszechobecnych gwardzistów nadal zajmowali rzędy krzeseł. Nicosar zignorował Gurgeha; rozmawiał z oficerem Gwardii.

— Haminie!

Gurgeh podszedł do apeksa, siedzącego w pierwszym rzędzie między dwoma krzepkimi gwardzistami. Małe, wykrzywione ciało starca skręcone było rozpaczliwie, twarz miał żółtą, pomarszczoną i ściągniętą. Jeden z gwardzistów wyciągnął rękę, nie dopuszczając Gurgeha bliżej. Gurgeh zatrzymał się więc przed ławką, kucnął i spojrzał rektorowi w twarz.

— Haminie, słyszysz mnie?

Miał przez chwilę absurdalne wrażenie, że stary rektor nie żyje, ale niespodziewanie powieki zatrzepotały i otworzyło się jedno małe oko żółtoczerwone, oblepione krzepnącą, przezroczystą wydzieliną. Wysuszona głowa nieco się poruszyła.

— Gurgeh…

Powieka opadła, głowa skinęła. Gurgeh poczuł na ręce czyjąś dłoń — odprowadzono go do krzesła przy planszy.

Okna na taras były zamknięte. Szyby grzechotały w metalowych ramach. Nie opuszczono jednak okiennic przeciwogniowych. Na zewnątrz, pod ołowianym niebem, kiwały się żagiewnice poruszane wiatrem, którego huk stanowił tło dla cichych rozmów i hałasu zajmujących miejsca widzów.

— Powinni chyba opuścić okiennice? — spytał Gurgeh dronę. Siedział na swym stołku przy planszy, a Flere-Imsaho unosił się za nim z tyłu, brzęcząc i potrzaskując. Sędzia zawodów i jego pomocnicy sprawdzali pozycje figur.

— Tak, ogień jest mniej niż dwie godziny stąd — stwierdził Flere-Imsaho. — Jeśli muszą, mogą opuścić okiennice w ostatnich minutach, ale zwykle nie zwlekają aż tak długo. Byłbym bardzo ostrożny, Gurgeh. Formalnie, na tym etapie cesarz nie ma prawa zażądać opcji fizycznej, ale tu się coś święci, czuję to.

Gurgeh chciał zrobić ironiczną uwagę na temat dronich zmysłów, ale wnętrzności mu się buntowały i sam miał wrażenie, że nie wszystko jest w porządku. Popatrzył na ławkę, gdzie siedział Hamin. Zasuszony apeks nie poruszał się. Oczy miał cały czas zamknięte.

— Jest coś jeszcze — oznajmił Flere-Imsaho.

— Co takiego?

— Zamontowali tu dodatkową aparaturę. Na suficie.

Gurgeh spojrzał dyskretnie w górę. Plątanina urządzeń zakłócających i ekranujących wyglądała jak zwykle, choć prawdę mówiąc, Gurgeh nigdy jej się przedtem szczegółowo nie przyglądał.

— Jaką aparaturę? — spytał.

— Niepokojąco nieprzejrzysta dla moich zmysłów, co nie powinno mieć miejsca. A tamten pułkownik Gwardii ma zdalny mikrofon z łączem optycznym.

— Ten, który rozmawia z Nicosarem?

— Tak. To chyba wbrew regułom?

— Tak sądzę.

— Chciałbyś to omówić z arbitrem?

Arbiter stał przy planszy między dwoma potężnymi gwardzistami. Minę miał ponurą i przerażoną. Spojrzał na Gurgeha, ale jego wzrok zdawał się patrzyć przez niego.

— Mam wrażenie, że to nic nie da — szepnął Gurgeh.

— Ja też tak uważam. Czy chcesz, żebym zawołał statek?

— Zdąży przed Pożogą? Tuż przed.

Gurgeh nie namyślał się długo.

— Wezwij — powiedział.

— Sygnał przekazany. Czy pamiętasz instrukcje dotyczącą implantu?

— Co do jednej.

— Wspaniale — odparł Flere-Imsaho kwaśno. — Przemieszczenie przy wysokiej szybkości z nieprzyjaznego środowiska, w pobliżu jakiegoś efektora nie wiadomo skąd. Dokładnie tego mi było trzeba.

Sala wypełniła się, zamknięto drzwi. Arbiter spojrzał z niesmakiem na stojącego obok Nicosara pułkownika Gwardii. Oficer ledwo dostrzegalnie skinął głową. Sędzia ogłosił wznowienie meczu.

Nicosar wykonał kilka niezbornych posunięć. Gurgeh nie mógł zrozumieć, do czego cesarz zmierza. Coś usiłował zrobić, ale co? Nie miało to na celu osiągnięcia zwycięstwa. Gurgeh próbował spotkać się z nim oczami, ale Nicosar unikał jego wzroku. Gurgeh potarł swe rozcięte wargi i policzek. Jestem niewidzialny, pomyślał.

Żagiewnice kołysały się i trzęsły na wietrze; smagane nawałnicą, drżące, szeroko rozpostarte, spłatane korony drzew tworzyły jeden ciemnożółty baldachim, wzniesiony ponad murami zamku. Ludzie w sali wiercili się niespokojnie, rozmawiali, spoglądali na nie zabezpieczone jeszcze okna. W drzwiach sali stali gwardziści z przygotowaną bronią.

Nicosar umieścił karty żywiołów na wybranych pozycjach. Gurgeh nadal nie rozumiał, o co mu chodzi. Huk nawałnicy, który docierał zza drżących szyb, niemal zagłuszał hałas w sali. Powietrze przesycone było lotnymi olejkami żagiewnic i nawet strzępki zeschłych liści dostały się jakoś do środka i wirowały na prądach powietrznych wielkiej sali.

Wysoko na niebie, granitowociemne chmury rozświetliła ogniście pomarańczowa zorza. Gurgeh zaczynał się pocić. Wędrował po planszy, wykonywał własne ruchy, próbując wywabić cesarza z jego pozycji. Na galerii widzów ktoś krzyknął, ale natychmiast został uciszony. W drzwiach i wokół planszy czuwali milczący gwardziści. Pułkownik, z którym przedtem rozmawiał Nicosar, stał w pobliżu cesarza. Gdy ten podszedł do swego stołka, na policzkach oficera zabłysły łzy — tak się przynajmniej zdawało Gurgehowi.

Nicosar podniósł się ze swego siedzenia, wziął karty czterech żywiołów i przeszedł do centrum wymodelowanego terenu.

Gurgeh chciał coś zrobić, krzyknąć, uskoczyć, ale był jak przykuty, sparaliżowany. Gwardziści stali w pogotowiu; ręce cesarza drżały. Wichura miotała żagiewnicami jak świadomie zawzięta istota. Pomarańczowa dzida pomknęła złowieszczo nad wierzchołkami drzew, zakręciła przy ścianie ciemności i powoli spadła, znikając z pola widzenia.

— O żeż ty w mordę! — szepnął Flere-Imsaho. — To pięć minut stąd.

— Co? — Gurgeh spojrzał na maszynę.

— Pięć minut — powtórzył drona, wydając realistyczny odgłos przełykania. — Powinno być za godzinę. On nie zdąży tu dotrzeć tak szybko. Wywołali nową, sztuczną falę ognia.

Gurgeh zamknął powieki. Pod suchym jak pergamin językiem czuł maleńkie zgrubienie.

— A statek? — spytał, otwierając oczy. Przez parę sekund drona milczał.

— …nie ma szans — odparł głosem obojętnym, zrezygnowanym.

Nicosar pochylił się, położył kartę ognia na symbolu wody, umieszczonym już wcześniej w fałdzie wzniesionego krajobrazu. Pułkownik Gwardii odwrócił nieznacznie głowę na bok i poruszał wargami, jakby zdmuchiwał pyłek z wysokiego kołnierza swego munduru.

Cesarz wstał, rozejrzał się dokoła, nasłuchiwał, ale docierało do niego tylko zawodzenie wiatru.

— Odebrałem właśnie poddźwiękowy sygnał — powiedział Flere-Imsaho. — Eksplozja kilometr stąd, na północy. Wiadukt.

Gurgeh bezradnie obserwował Nicosara, który powoli szedł do drugiego miejsca na planszy i położył tam kartę: ogień na powietrze. Pułkownik znów coś powiedział do mikrofonu, przymocowanego na ramieniu. Zamek się zakołysał, salę przebiegła fala wstrząsów.

Figury na planszy gwałtownie zadrżały, Ludzie wstali, krzyczeli. Szyby pękły, szklane odłamki posypały się na kamienie, do sali wdarło się wycie płomiennej zawieruchy i grad trzepoczących liści. Nad koronami drzew wyrosły języki ognia, wypełniając pożogą czarny horyzont.

Następna karta ognia — legła na ziemi. Gurgeh miał wrażenie, że zamek usuwa mu się spod stóp. Wiatr wpadający przez okna szalał na planszy jak niepowstrzymana inwazja, przewracał lżejsze figury, targał szatami arbitra i jego asystentów. Ludzie w tłoku opuszczali galerie, wpadali na siebie, by dotrzeć do wyjścia, ale tam stali gwardziści z przygotowaną bronią.

Niebo wypełniło się ogniem.

Nicosar spojrzał na Gurgeha, kładąc ostatnią kartę ognia na żywioł — ducha: życie.

— Robi się coraz gorzej i… grrriii! — Głos Flere-Imsaho załamał się, przechodząc w skrzeczenie. Gurgeh odwrócił się i zobaczył w powietrzu drżącą pękatą maszynę, otoczoną jasną aurą zielonego ognia.

Gwardziści zaczęli strzelać. Drzwi sali otworzyły się i tłum runął na zewnątrz, ale strażnicy z sali byli nagle na całej planszy; strzelali w kierunku galerii i ławek, celowali z laserów do uciekających widzów; na ziemię, szamocząc się, padali z krzykiem apeksowie, samice i samce; światło migotało, detonacje rozrywały powietrze.

— Grrraaak! — wrzasnął Flere-Imsaho. Jego obudowa jarzyła się czerwono i zaczynała dymić. Gurgeh patrzył na to porażony. W środku planszy, otoczony gwardzistami, stał Nicosar i uśmiechał się do Gurgeha.

Ogień szalał nad żagiewnicami. Ostatni ranni widzowie pokuśtykali na zewnątrz i sala opustoszała. Flere-Imsaho wisiał w powietrzu; świecił pomarańczowo, żółto, w końcu biało. Wzlatywał; na planszę kapały krople stopionego tworzywa; nagle wokół maszyny pojawiły się płomienie i dym. Drona gwałtownie przyśpieszył, jakby przez całą salę ciągnęła go olbrzymia, niewidzialna ręka. Uderzył w przeciwległą ścianę i eksplodował z oślepiającym błyskiem i podmuchem, który omal nie zwalił Gurgeha ze stołka.

Gwardziści otaczający cesarza opuścili planszę, weszli na galerie i między rzędy widowni, dobijając rannych. Gurgeha zignorowali. Odgłosy strzałów przez otwarte drzwi przenikały do przyległych pomieszczeń i korytarzy, gdzie martwi leżeli w swych barwnych ubraniach, niczym jakiś odrażający dywan.

Nicosar kroczył powoli ku Gurgehowi. Odsuwał nogą porozrzucane figury Azad, postawił stopę na małym wydłużonym stawie ognia, powstałego po stopionych szczątkach, które wcześniej ciągnął za sobą Flere-Imsaho. Bez wysiłku, od niechcenia wyciągnął miecz.

Gurgeh zacisnął palce na stołku. Na zewnątrz zamku szalało piekło. W sali wirowały liście jak suchy, niekończący się deszcz. Nicosar przystanął przed Gurgehem. Uśmiechał się.

— Jesteś zaskoczony!? — zawołał, przekrzykując wichurę.

Gurgeh ledwo mógł wydobyć słowa.

— Co zrobiłeś? Po co? — wychrypiał. Nicosar wzruszył ramionami.

— Żeby gra była prawdziwa, Gurgeh. — Rozejrzał się po sali, lustrował pobojowisko. Byli teraz sami. Gwardziści rozproszyli się po zamku. Mordowali.

Trupy leżały wszędzie, rozrzucone na podłodze, na galeriach, przewieszone przez ławki, skulone w kątach, rozkrzyżowane na posadzce. Na ich odzieży widać było ciemne, wypalone laserem dziury. Dym wznosił się z połupanych desek, z tlących się ubrań. Salę wypełnił słodkawy, mdły zapach spalonego ciała.

Cesarz ważył w osłoniętej rękawicą dłoni ciężki, obosieczny miecz. Uśmiechał się smutno. Gurgeha bolały wnętrzności, ręce mu drżały, w ustach miał dziwny metaliczny smak. Początkowo myślał, że to wynurza się implant, z jakiegoś powodu wydostaje się na powierzchnię, potem jednak po raz pierwszy w życiu uświadomił sobie, że strach rzeczywiście ma smak.

Nicosar niesłyszalnie zaczerpnął powietrza, wyprostował się przed Gurgehem, tak że przesłaniał mu cały widok, i powoli skierował na niego miecz.

Drono! — pomyślał Gurgeh. Na odległej ścianie widniała jeno plama z sadzy.

Statek! Jednak implant pod językiem leżał sobie spokojnie, „Czynnik Ograniczający” był nadal kilka lat świetlnych stąd.

Czubek miecza znalazł się kilka centymetrów przed brzuchem Gurgeha, wznosił się do góry, powoli mijał klatkę piersiową, zmierzał ku szyi. Nicosar otworzył usta, jakby zamierzał coś powiedzieć, ale potrząsnął tylko głową, poirytowany, i wykonał wypad do przodu.

Gurgeh kopnął go obiema stopami w brzuch. Cesarz zgiął się w pół; Gurgeh spadł do tyłu ze stołka. Miecz świsnął mu nad głową.

Stołek runął na podłogę. Gurgeh przetoczył się i zerwał na nogi. Nicosar ciągle był skulony, lecz nadal trzymał miecz. Zatoczył się w kierunku Gurgeha, zadając ciosy, jakby po drodze walczył z niewidzialnymi wrogami. Gurgeh ruszył biegiem: najpierw w bok, potem przez planszę w kierunku drzwi. Z tyłu, za oknami szalejący nad żagiewnicami ogień przesłonił czarne chmury dymu. Żar działał jak fizyczny ucisk na skórę i oczy. Gurgeh trafił stopą na przewróconą przez wiatr figurę, poślizgnął się i upadł. Nicosar, potykając się, szedł ku niemu.

Urządzenia ekranujące zawyły i zabuczały. Wypłynął z nich dym. Wokół wiszącej maszynerii niebieskie błyski urządziły sobie szaleńczy taniec.

Nicosar tego nie widział. Zadał cios, ale Gurgeh odczołgał się na bok. Miecz utkwił w planszy, kilka centymetrów od jego głowy. Gurgeh wstał i przeskoczył nad azadowym wzgórzem. Cesarz podążał za nim, rwąc i tratując planszę.

Urządzenie ekranujące eksplodowało, w deszczu iskier spadło z sufitu na planszę i rozbiło się w wielobarwnym krajobrazie kilka metrów od Gurgeha, który musiał przystanąć i odwrócić się. Przed nim był Nicosar.

W powietrzu śmignęło coś białego.

Cesarz wzniósł miecz ponad głowę.

Klinga trzasnęła, odcięta przez migotliwe żółto-zielone pole. Nicosar poczuł, że miecz jest lżejszy, i spojrzał z niedowierzaniem w górę. Ostrze kiwało się bezużytecznie, zwisając z małego białego dysku, którym był Flere-Imsaho.

— Ha, ha, ha — dudnił drona, przekrzykując wyjący wiatr. Nicosar rzucił w Gurgeha rękojeścią — zielono-żółte pole pochwyciło ją i cisnęło w cesarza. Ten zrobił unik. Ruszył przez planszę w dymie i zamieci wirujących liści. Żagiewnice łamały się, spomiędzy pni wybuchały białożółte płomienie, fala ognia napierała na zamek.

— Gurgeh! — krzyknął Flere-Imsaho, podlatując nagle tuż do jego twarzy. — Kucaj i skul się. Już!

Gurgeh zrobił to, co mu polecono: opuścił się w kucki, ramionami oplótł łydki. Drona podpłynął nad niego i Gurgeh zobaczył wokół siebie mgiełkę pola.

Ściana żagiewnic waliła się w szponach płomieni. Gurgeh miał wrażenie, że żar marszczy mu skórę na czaszce.

Na tle ognia zobaczył sylwetkę Nicosara, który w dłoni trzymał pistolet laserowy, jaki nosili gwardziści. Stał blisko, w świetle okna, broń ujął w obie ręce i wycelował starannie w Gurgeha. Gracz patrzył w wylot grubej na palec lufy; przeniósł wzrok na twarz apeksa, gdy ten nacisnął spust.

A potem patrzył na samego siebie.

Obserwował własną zniekształconą twarz na tyle długo, by się przekonać, że Jernau Morat Gurgeh w chwili, która mogłaby być momentem jego śmierci, miał minę zdziwioną i dość głupią… potem pole lustrzane zniknęło i znów patrzył na Nicosara.

Apeks stał w tym samym miejscu co poprzednio. Lekko się chwiał. Jednak coś się zmieniło. Coś oczywistego, choć Gurgeh nie rozumiał, na czym ta zmiana polega.

Cesarz zakołysał się na piętach, patrzył bezmyślnie w okopcony sufit, z którego wcześniej spadła aparatura. Potem od okna zaatakował go po — wiew żaru i Nicosar powoli przechylił się do przodu, padł na planszę — przeważył ciężar trzymanego w dłoni pistoletu.

I wtedy Gurgeh zobaczył: pośrodku czoła apeksa lekko dymiąca, czarna dziura o gładkich brzegach, w którą zmieściłby się kciuk.

Ciało z łomotem runęło na planszę, figury poleciały na boki.

Do zamku wdarł się ogień.

Zapora z żagiewnic załamała się pod naporem ognia; teraz nacierały fale oślepiającego światła i niszczącego żaru. Nagle pole wokół Gurgeha pociemniało, ogień zmatowiał, widok sali stał się niewyraźny, w głowie Gurgeha, gdzieś w tle, odezwało się dziwne brzęczenie. Poczuł się pusty, zużyty, wyczerpany.

A potem wszystko się od niego oddaliło — została tylko ciemność.


Otworzył oczy.

Leżał na tarasie pod skalnym nawisem. Wokół siebie miał wymieciony do czysta krąg, lecz już nieco dalej wszystko pokrywała centymetrowa warstwa ciemnoszarego popiołu. Było pochmurno. Pod sobą miał ciepłe kamienie; chłodne powietrze pachniało dymem.

Czuł się dobrze — ani mdłości, ani bólu głowy.

Usiadł. Z piersi spadł mu jakiś przedmiot, potoczył się po kamieniach i ugrzązł w szarym pyle. Gurgeh go podniósł: była to bransoletka-Orbital, jasna, nieuszkodzona, zachowała swój cykl dzień-noc w skali mikro. Włożył ją do kieszeni. Przejechał dłonią po włosach, brwiach, marynarce — nic nie zostało osmalone.

Niebo miało barwę ciemnoszarą, a nad horyzontem — czarną. Z boku, w dali widział na niebie zamazany fioletowy krąg. To słońce, uświadomił sobie. Wstał.

Szary popiół pokrywała warstwa czarnej sadzy, padająca z ciemnych chmur jak negatyw śniegu. Gurgeh poszedł po rozgrzanych, łuszczących się kamieniach posadzki na skraj tarasu. Balustrada odpadła, więc trzymał się z dala od samego brzegu.

Krajobraz się zmienił. Żółta ściana żagiewnic nie zasłaniała już widoku za murami kurtynowymi; wszędzie było widać po prostu gołą ziemię: czarnobrązową, spieczoną, zrytą pęknięciami i szczelinami, których nie wypełnił jeszcze szary popiół ani padająca z góry sadza. Jałowy obszar ciągnął się aż po horyzont. Pasemka dymu sączyły się ze szczelin w ziemi, pięły w górę jak duchy drzew, wreszcie porywał je wiatr. Mury fortecy były poczerniałe, przypalone, gdzieniegdzie popękane.

Zamek wyglądał jak po długim oblężeniu: wieże runęły, wiele pomieszczeń mieszkalnych, biura i sale zapadły się, za pękniętymi oknami ziała pustka. Kolumny dymu podnosiły się leniwie, przypominały poskręcane maszty, sięgające szczytu zniszczonej fortecy, gdzie wiatr robił z nich proporce.

Gurgeh spacerował po tarasie, stąpał po miękkim, czarnym śniegu sadzy, dotarł do wysuniętej sali mistrzostw. Stąpał bezgłośnie. Kichał z powodu drobin sadzy, oczy go piekły. Wszedł do sali.

Kamienie nadal trzymały suche ciepło. Miał wrażenie, że wkracza do przepastnego, ciemnego pieca. Wewnątrz pomiędzy poskręcanymi rusztowaniami i zwalonymi odłamkami muru leżała plansza — zniekształcona, pogięta, porwana; tęczowe kolory zmieniły się w szarość i czerń, starannie wyprofilowany teren z rozplanowanymi wzniesieniami i dolinami, po przejściu ognia stał się bezsensownym obszarem górek i dołów.

Nadpalone, pogięte podpory, dziury w podłodze i ścianach widniały w miejscach, gdzie przedtem stały galerie dla widowni. Urządzenie ekranujące, które spadło z sufitu, leżało pośrodku planszy częściowo stopione — teraz już zastygłe — niczym bąbel groteskowego wzgórza.

Gurgeh spojrzał w miejsce, gdzie przedtem stał Nicosar, i poszedł tam po trzeszczącej powierzchni. Kucnął, chrząkając, a od kolan płynęły mu przez ciało dźgnięcia bólu. Wyciągnął dłoń ku miejscu, gdzie wir ognistej burzy zgromadził stożkowatą kupkę pyłu w rogu za wewnętrzną podporą muru, tuż przy krawędzi planszy. Obok stopiona, L-kształtna bryła poczerniałego metalu mogła być resztkami pistoletu.

Szarobiały popiół był miękki i ciepły, a w nim człowiek znalazł mały kawałek metalu w kształcie litery C. Na wpół stopiony pierścień nadal zawierał na swej krawędzi miejsce na obsadzenie klejnotu, niczym drobny poszarpany krater, ale oczka już nie było. Mężczyzna patrzył przez chwilę na pierścień, zdmuchując z niego popiół i wielokrotnie obracając go w dłoniach. Po chwili odłożył pierścień z powrotem na kupkę pyłu. Zawahał się chwilę, a potem wyjął z kieszeni kurtki orbitalową bransoletkę i dodał ją do niewysokiego szarego stożka, zdjął z palców dwa pierścienie ostrzegające przed trucizną i również je tam dołożył. Nabrał dłonią garść ciepłego popiołu i wpatrywał się w niego w zadumie.

— Dzień dobry, Jernau Gurgeh.

Odwrócił się, wstał, pośpiesznie wetknął dłonie do kieszeni, jakby się czegoś wstydził. Przez okno wleciał mały Flere-Imsaho, biały, drobny, czysty i precyzyjny w tym zburzonym, strawionym ogniem miejscu. Z ziemi, spod stóp Gurgeha podleciał do drony malutki, szary przedmiot wielkości niemowlęcego palca. W nienagannej obudowie maszyny otworzył się luk i mikropocisk ukrył się w dronie. Część korpusu Flere-Imsaho obróciła się i zastygła.

— Cześć! — Gurgeh podszedł do niego bliżej. Powiódł wzrokiem po zrujnowanej sali, potem spojrzał na dronę. — Mam nadzieję, że mi powiesz, co się tu stało.

— Usiądź. Powiem.

Gurgeh usiadł na kamiennym bloku, który musiał spaść znad okien. Popatrzył niepewnie na sufit.

— Nie ma obawy — powiedział drona. — Nic ci tu nie grozi. Sprawdziłem dach.

— Więc? — Gurgeh złożył dłonie na kolanach.

— Najpierw najważniejsze: pozwól, że się należycie przedstawię — powiedział Flere-Imsaho. — Nazywam się Sprant Flere-Imsaho Wu-Handrahen Xato Trabiti i nie jestem droną bibliotecznym.

Gurgeh skinął głową. Rozpoznał część nazw nomenklaturowych, które kiedyś, dawno temu, zrobiły takie wrażenie na Rdzeniu Chiarka. Milczał.

— Gdybym był droną bibliotecznym, już byś nie żył. Nawet gdybyś zdołał ujść Nicosarowi, kilka minut później zginąłbyś w ogniu.

— Jestem ci zobowiązany. Dziękuję — odparł Gurgeh głosem spokojnym, bezbarwnym, w którym zupełnie nie słyszało się wdzięczności. — Sądziłem, że cię dopadli i zabili.

— Prawie, prawie — rzekł drona. — Ten pokaz ogniowy był prawdziwy. Nicosar miał urządzenie efektorowe na poziomie technicznym Kultury. To znaczy że Imperium zetknęło się z inną zaawansowaną cywilizacją. Zeskanowałem szczątki. Może to sprzęt Homomdów. Statek zabierze to do dalszej analizy.

— Gdzie jest statek? Spodziewałem się, że już będziemy na pokładzie, a wciąż jesteśmy na planecie.

— Przemknął obok pół godziny po wybuchu pożaru. Mógł nas zabrać, ale doszedłem do wniosku, że bezpieczniej zostać na miejscu. Bez trudności izolowałem cię od ognia i uśpiłem efektorem. Statek przemieścił nam parę rezerwowych dron, a sam nadal leciał, hamował i zawracał. Teraz już wraca. Powinien być nad nami za pięć minut. Możemy bezpiecznie polecieć na niego w module. Jak już mówiłem, przemieszczanie jest ryzykowne.

Gurgeh parsknął przez nos. Rozejrzał się po mrocznej sali.

— Nadal czekam — powiedział do maszyny.

— Gdy Nicosar wydał rozkazy, cesarscy gwardziści oszaleli. Wysadzili akwedukt, cysterny i schrony. Zabijali wszystkich na swej drodze. Usiłowali również przejąć „Niezwyciężonego” od Floty Cesarskiej. Na pokładzie wywiązała się strzelanina, statek się rozbił i spadł gdzieś do północnego oceanu. Wieeelkie chlup. Tsunami zmiotło sporo dojrzałych żagiewnic, ale ogień na pewno sobie z tym poradzi. Poprzedniej nocy nie było żadnego zamachu na Nicosara. Wymyślono tylko pretekst, żeby zamek i grę podporządkować gwardii, która wykonywała wszystkie rozkazy cesarza.

— Ale po co? — spytał Gurgeh zmęczonym głosem, kopiąc w metalową wypukłość na planszy. — Dlaczego Nicosar wydał te rozkazy?

— Powiedział im, że to jedyny sposób pokonania Kultury i ochrony cesarza. Nie wiedzieli, że jego los był już przesądzony. Przypuszczali, że ma dla siebie jakiś sposób ratunku. Może nawet gdyby znali prawdę, i tak by to wszystko robili. To ludzie dobrze przeszkoleni. W każdym razie posłuchali rozkazów. — Maszyna zachichotała. — Przynajmniej większość z nich. Kilka schronów pozostało nietkniętych, choć powinni je zburzyć. Zaprowadzili tam niektórych ludzi. Nie jesteś więc tu jedyny, trochę innych osób przeżyło. Głównie służących. Nicosar postarał się o to, żeby wszyscy ważniejsi znaleźli się w tej sali. Drony statkowe są z tymi, którzy się uratowali. Trzymamy ich w zamknięciu, dopóki bezpiecznie nie wyjedziesz. Mają dosyć żywności i zdołają doczekać pomocy.

— Mów dalej.

— Jesteś pewien, że wytrzymasz?

— Powiedz przynajmniej dlaczego. — Gurgeh westchnął.

— Wykorzystano cię, Jernau Gurgeh — stwierdził rzeczowo drona. — Prawda jest taka: ty rzeczywiście grałeś w imieniu Kultury, a Nicosar — w imieniu Imperium. W wieczór poprzedzający ostatni mecz osobiście powiedziałem cesarzowi, że jesteś naszym reprezentantem: jeśli zwyciężysz, wkraczamy, rozgromimy Imperium i wprowadzimy nasze porządki. Jeśli on zwycięży, będziemy się trzymać z dala podczas jego panowania i przez dziesięć następnych Wielkich Lat. I dlatego Nicosar zdecydował się na to wszystko. Nie była to gorycz przegranej — on tracił swoje Imperium. Nie miał już po co żyć, więc postanowił odejść w płomiennej chwale.

— Mówisz prawdę? — spytał Gurgeh. — Rzeczywiście mieliśmy zamiar tu wkroczyć?

— Gurgeh, nie mam pojęcia — odparł drona. — Z moimi uprawnieniami nie muszę tego wiedzieć. To nie ma znaczenia. On w to uwierzył.

Gurgeh ponuro się uśmiechnął do maszyny.

— Nacisk metodami nie fair, tuż przed meczem powiedzieć komuś, że gra o tak wielką stawkę.

— Rozgrywologia.

— Ale dlaczego on mi nie powiedział, o co gramy?

— Zgadnij.

— Umowa o stawkę zostałaby złamana i wkroczylibyśmy z grzmotem dział.

— Właśnie tak!

Gurgeh pokręcił głową. Strzepnął z mankietu drobinę sadzy — rozmazała się, tworząc plamę.

— Naprawdę uważałeś, że wygram? — spytał dronę. — Z Nicosarem? Wierzyłeś w to, zanim jeszcze tu dotarłem?

— Zanim jeszcze opuściłeś Chiark, gdy tylko wyraziłeś chęć wyjazdu. Już od pewnego czasu Sekcja Specjalna szukała kogoś takiego jak ty, Gurgeh. Imperium od dziesięcioleci dojrzewało do upadku. Potrzebny był silny kop, ale w każdej chwili mogło się rozlecieć. Wkraczanie z „grzmotem dział”, jak to określiłeś, prawie nigdy nie jest dobre. Należało zdyskredytować samą grę Azad. Ona przez lata trzymała Imperium niczym zwora. Ale przez to stała się jego słabym punktem. — Drona ostentacyjnie rozejrzał się po zrujnowanej sali. — Przyznaję, wszystko przebiegło nieco bardziej dramatycznie, niż się spodziewaliśmy, ale nasza analiza twoich mocnych stron i słabości Nicosara była dość dokładna. Coraz bardziej wzrasta mój szacunek dla tych wielkich Umysłów, które w charakterze pionów używają istot takich jak ty i ja. To bardzo sprytne maszyny.

Gurgeh podparł dłonią policzek.

— Wiedziały, że zwyciężę? — zapytał przygnębiony.

— Takich rzeczy nie można wiedzieć. Przewidywały jednak, że masz poważne szansę. Jedna z nich poinformowała mnie, że… według nich jesteś najlepszym graczem w Kulturze i jeśli tylko wyrazisz zainteresowanie i wciągniesz się w to, nie zagrozi ci żaden, nawet najbardziej doświadczony, azadzista. Całe życie poświęciłeś grom. W Azad obowiązują jedynie takie reguły, posunięcia i pomysły, jakie już przedtem spotkałeś co najmniej dziesięć razy, ale w tej grze występują one równocześnie. Tubylcy nie mieli żadnej szansy. Potrzebowałeś tylko kogoś, kto by cię pilnował i niekiedy, w odpowiedniej chwili, dawał bodźca we właściwym kierunku. — Drona zanurkował, jakby chciał złożyć ukłon. — Twój uniżony sługa!

— Całe moje życie — powiedział Gurgeh cicho, spoglądając na monotonny, martwy krajobraz za wysokimi oknami. — Sześćdziesiąt lat… a kiedy Kultura zetknęła się z Imperium?

— Około… ach, myślisz, że cię odpowiednio ukształtowaliśmy? Nieee. Gdybyśmy posługiwali się takimi metodami, nie byliby nam potrzebni „najemnicy” z zewnątrz w rodzaju Shohobohauma Za do roboty naprawdę brudnej.

— Za? — spytał Gurgeh.

— To nie jest jego prawdziwe imię. W ogóle nie pochodzi z Kultury. Tak, on jest najemnikiem. I całe szczęście, bo inaczej tajna policja zastrzeliłaby cię wtedy przed namiotem. Pamiętasz, jak ja, mały i nieśmiały, umknąłem z drogi? Swoim CREW-em zabiłem jednego napastnika. Użyłem promieni rentgenowskich z górnego przedziału częstotliwości, żeby się to nie zarejestrowało na zdjęciach. Za złamał kark innemu bandycie. Usłyszał, że coś się święci. Założę się, że za kilka dni będzie dowodził partyzantką na Ea.

Drona kiwnął się w powietrzu.

— Zaraz, zaraz… co ci tu jeszcze powiedzieć? A, już wiem. „Czynnik Ograniczający” nie jest tak niewinny, jak się wydaje. Gdy byliśmy na „Żuliku”, wymontowaliśmy stare efektory, ale tylko po to, by później zainstalować nowe. Dwa. W dwóch z trzech bąbli na dziobie. Trzeci wyczyściliśmy, a w dwóch pozostałych wyświetlano hologram tego pustego purchla.

— Ale ja byłem we wszystkich trzech! — zaprotestował Gurgeh.

— Nie, byłeś trzykrotnie w tym samym. Statek obrócił obudowę korytarzy, pomajstrował z AG i kazał dronom zmienić trochę wnętrze, gdy ty przechodziłeś z jednego pomieszczenia do drugiego, a w zasadzie szedłeś jednym korytarzem i wracałeś drugim do tego samego bąbla. I tak się to nie przydało, ale gdybyśmy potrzebowali ciężkiej broni, byłaby gotowa. Planowanie z wyprzedzeniem gwarantuje bezpieczeństwo osobiste, nie sądzisz?

— Owszem. — Gurgeh westchnął. Wstał, przeszedł na taras, zasypywany czarnym śniegiem sadzy.

— A propos „Czynnika Ograniczającego” — zaczął Flere-Imsaho pogodnie — ten stary nicpoń jest teraz nad nami. Moduł wysłany. Za parę minut będziesz na pokładzie. Weźmiesz prysznic, zmienisz to brudne ubranie. Gotów jesteś do wyjazdu?

Gurgeh spojrzał na ziemię, stopą zgarnął z posadzki trochę sadzy i popiołu.

— Musimy coś spakować?

— Niewiele — odparł drona. — Cały wysiłek poświęciłem temu, byś się nie upiekł, i nie zdążyłem pozbierać twoich rzeczy. Mam jednak wrażenie, że zależy ci tylko na tej wytartej, starej kurtce. Znalazłeś bransoletkę? Nim się wybrałem na badanie terenu, położyłem ci ją na piersiach.

— Tak, dziękuję. — Gurgeh wpatrywał się w płaskie, czarne pustkowie, sięgające ciemnego horyzontu. Spojrzał w górę — przez grubą, brązową warstwę chmur przebił się moduł, ciągnąc za sobą pasma pary wodnej. — Dziękuję.

Moduł zanurkował prawie do powierzchni planety i nad wypaloną ziemią zmierzał w stronę zamku, wzbijając pióropusz popiołu i sadzy, gdy zwalniał i zakręcał, a huk ponaddźwiękowej fali ciśnieniowej uderzył w fortecę jak spóźniony grzmot.

— Dziękuję za wszystko — powtórzył Gurgeh.


Moduł ustawił się dziobem w kierunku zamku; podlatywał, aż znalazł się na poziomie balustrady tarasu. Tylne drzwi otworzyły się, tworząc płaską rampę. Gurgeh zrobił kilka kroków, wszedł na balustradę i wkroczył do chłodnego wnętrza maszyny.

Za nim wleciał drona. Drzwi się zamknęły.

Moduł wystrzelił gwałtownie w górę, zasysając wirującą fontannę popiołu i sadzy, śmignął przez ciemne chmury nad zamkiem, niczym lita błyskawica, a jego grzmot przetaczał się nad równiną, fortecą i niskimi wzgórzami.

Popioły osiadły. Sadza nadal miękko spadała na ziemię.

Moduł powrócił po paru minutach, by zabrać dwie drony statkowe i szczątki efektorowego urządzenia Azadian. Potem na zawsze opuścił obszar zamku i wzleciał do oczekującego go statku.


Po uwolnieniu przez statkowe drony mała grupa ocalałych — głównie żołnierze, służący, konkubiny i urzędnicy — wyszła na sadzę-jak-śnieg w dzień-jak-noc, rozejrzała się po swym tymczasowym miejscu wygnania we wspaniałej ongiś fortecy i objęła w posiadanie swój zdewastowany kraj.

Загрузка...