2. Imperium

Jeszcze mnie słuchacie?

Dołączam tu małą informację tekstową (okażcie nieco cierpliwości).

Ci z Was, którzy nie mają szczęścia czytać lub słyszeć tego w marain, prawdopodobnie posługują się językiem nie mającym odpowiedniej liczby czy też typów zaimków osobowych, lepiej więc objaśnię ten kawałek tłumaczenia.

Jak każdy uczeń wie, marain, kwintesencjonalnie wspaniały język Kultury (tak właśnie zawsze określi ci go sama Kultura), ma jeden zaimek osobowy obsługujący płeć żeńską, męską, pośrednią, istoty bezpłciowe, dzieci, drony, Umysły, inne rozumne maszyny oraz wszystkie formy życia zdolne sklecić coś choćby w zarysie przypominającego system nerwowy i jakieś elementy języka — albo przynajmniej przekonujące usprawiedliwienie, że takowych nie mają. Naturalnie w marain istnieją sposoby wyrażenia płci danej osoby, nie używa ich się jednak w mowie potocznej. W archetypicznym języku-jako-dumnej-broni-moralnej komunikat przekazuje, że ważny jest umysł, moi drodzy, a gonady nie warte są rozróżniania.

Zatem w dalszej części Gurgeh z przyjemnością myśli o Azadianach tak jak o innych (patrz powyższa lista)… A ty, o nieszczęsny, prawdopodobnie dziki, zapewne ulotny i bez wątpienia upośledzony obywatelu jakiegoś nie-Kulturalnego społeczeństwa, zwłaszcza takiego, które niesprawiedliwie wyposażono (a Azadianie powiedzieliby niedoposażono) w skromną zaledwie liczbę możliwych płci?

Jak mówić o trójcy azadiańskich płci bez uciekania się do dziwnych, zupełnie obcych terminów lub irytująco niezręcznych opisów, nie zaś słów?

Bez obaw. Postanowiłem stosować naturalne i oczywiste zaimki dla mężczyzn i kobiet, natomiast pleć pośrednią — czyli apeksów — reprezentować terminami najlepiej oddającymi jej pozycję w społeczeństwie, ocenianą na podstawie istniejącej w twoim społeczeństwie równowagi płci. Innymi słowy, dokładne tłumaczenie zależy od tego, czy Twoja cywilizacja (pozwólmy sobie na terminologiczną szczodrość) jest zdominowana przez samców czy samice.

(Ci, którzy słusznie mogą twierdzić, że nie są ani jednym, ani drugim, oczywiście będą na to mieli swe własne odpowiednie słowo).

Dość już na ten temat.

Przyjrzyjmy się sytuacji: wydostaliśmy starego Gurgeha z Płyty Gevant Orbitalu Chiark i widzimy go, jak w pozbawionym uzbrojenia okręcie wojennym nieźle pruje na spotkanie ze zmierzającym do Obłoków Wszechstronnym Pojeździe Systemowym „Żulik”.

Tematy do zastanowienia:

Czy Gurgeh rzeczywiście rozumie, co go może spotkać? Czy przyszło mu na myśl, że został wrobiony? Czy rzeczywiście wie, na co się zdecydował?

Oczywiście nie!

Na tym po części polega cały dowcip.


W ciągu swego życia Gurgeh wiele razy brał udział w rejsach, a przed trzydziestu laty, na swej najdłuższej wycieczce, oddalił się od Chiarka o kilka tysięcy lat świetlnych. Teraz jednak, już po paru godzinach na „Czynniku Ograniczającym”, wyraźnie czuł liczoną w latach świetlnych przepaść, dzielącą go od domu. Statek wciąż przyśpieszał i przepaść ta powiększała się z chyżością, której Gurgeh się nie spodziewał. Przez pewien czas patrzył w ekran, na którym malejąca gwiazda Chiarka świeciła jasnożółto. Miał jednak wrażenie, że jest znacznie dalej od rodzinnych miejsc, niż wskazywałby na to obraz na ekranie.

Nigdy przedtem nie czuł fałszywości ekranowego widoku, ale teraz, siedząc w dawnej świetlicy sekcji mieszkalnej i patrząc w prostokąt ekranu, czuł się jak aktor lub element statkowych systemów. Jakby był częścią udawanego widoku Rzeczywistej Przestrzeni — sam równie fałszywy jak obraz.

Może to z powodu ciszy. Nie wiedzieć czemu spodziewał się hałasu. „Czynnik Ograniczający” ze wzrastającą szybkością przedzierał się przez coś, co określił jako ultraprzestrzeń. Prędkość statku miała osiągnąć maksimum z taką werwą, że Gurgeh, widząc odpowiednie liczby wyświetlone na ekranie, czuł się oszołomiony. Nie wiedział nawet, co oznacza „ultraprzestrzeń”. Czy to to samo co hiperprzestrzeń? O tej przynajmniej słyszał, choć niewiele wiedział. Mimo sygnalizowanej ogromnej prędkości statek poruszał się niemal bezgłośnie i Gurgeh miał irytujące, dziwne poczucie, że ten zabytkowy pojazd, unieruchomiony i zakonserwowany przez wieki, jeszcze nie całkiem się obudził, a to, co dzieje się w jego smukłym kadłubie, porusza się wolniej i częściowo jest snem.

Statek nie przejawiał chęci do rozmowy. Gurgeh zwykle by się tym nie przejął, ale teraz mu to doskwierało. Opuścił kabinę i poszedł na spacer wąskim, stumetrowym korytarzem prowadzącym do środkowej części statku. Korytarz, metrowej jedynie szerokości, był gładki, i tak niski, że Gurgeh nie musiał się nawet wyciągać, by dotknąć sufitu. Wydawało mu się, że słyszy wokół słaby pomruk. Przy końcu skręcił w inny korytarz, wyraźnie nachylony pod kątem przynajmniej trzydziestu stopni, ale gdy tam wkroczył z lekkim zawrotem głowy, podłoga się wyprostowała. Korytarz kończył się bąblem efektora, gdzie umieszczono jedną z plansz do gry.

Miał ją przed sobą: wir geometrycznych kształtów i mnogość barw; krajobraz rozciągnięty na ponad pięciuset metrach kwadratowych, z niskimi piętrowymi piramidami gór, co jeszcze powiększało całkowitą powierzchnię. Podszedł do tej wielkiej planszy, zastanawiając się, czy nie wziął na siebie zbyt wiele.

Rozejrzał się po starym bąblu efektorowym. Plansza zajmowała nieco ponad pół powierzchni podłogi, rozłożona na lekkim stelażu z piankowego metalu, zainstalowanym przez stocznię. Połowa całej konstrukcji znajdowała się poniżej stóp Gurgeha. Pomieszczenie efektora było koliste w przekroju, a plansza wraz z podłożem przecinały je w średnicy, mniej więcej na poziomie pokładu poza bąblem. Dwadzieścia metrów wyżej wybrzuszało się ciemnoszare sklepienie.

Na latającej platformie Gurgeh opadł pod stelaż pod podłogą z piankowego metalu, do słabo oświetlonej czaszy. Dające pogłos pomieszczenie było jeszcze bardziej puste niż to na górze. Z wyjątkiem kilku luków i płytkich dziur, w powierzchni czaszy nie zostały żadne ślady po usuniętym uzbrojeniu. Gurgeh wspomniał Mawhrin-Skela i zastanawiał się, jak „Czynnik Ograniczający” czuje się po wyrwaniu szponów.

— Jernau Gurgeh.

Usłyszawszy swe imię, odwrócił się i zobaczył unoszący się w pobliżu sześcian ze wsporników i rurek.

— Tak?

— Osiągnęliśmy teraz Punkt Końcowej Agregacji i utrzymujemy szybkość około ośmiu i pół tysiąca lat świetlnych w ultraprzestrzeni jeden plus.

— Naprawdę? — Gurgeh patrzył na sześcian o krawędzi pół metra i zastanawiał się, które z elementów pełnią rolę oczu.

— Tak — odpowiedział zdalny drona. — Mamy się spotkać z WPS „Żulik” za około sto dwa dni. Obecnie otrzymujemy instrukcje od „Żulika” na temat gry Azad. Statek kazał mi powtórzyć, że wkrótce będzie mógł zacząć grę. Kiedy chcesz wystartować?

— Nooo, nie tak od razu — oznajmił Gurgeh. Dotknął sterowników platformy i przez podłogę wzniósł się w światło. Zdalny drona dryfował nad nim. — Najpierw wolałbym się zadomowić. Nim zacznę grać, muszę postudiować trochę teorii.

— Doskonale. — Drona odlatywał. Zatrzymał się. — Statek chce cię poinformować, że jego zwykły tryb operacyjny obejmuje pełne wewnętrzne monitorowanie, nie musisz więc używać osobistego terminalu. Czy to cię zadowala, czy też-wolisz, by wyłączono system wewnętrznej obserwacji i chcesz używać własnego terminalu do kontaktu ze statkiem?

— Wolę terminal — odparł Gurgeh natychmiast.

— Wewnętrzne monitorowanie zostało przestawione na status tylko-w-nagłych-wypadkach.

— Dziękuję — powiedział Gurgeh.

— Proszę bardzo — rzekł drona i odleciał.

Gurgeh obserwował, jak znika w korytarzu, potem odwrócił się i kręcąc głową, oglądał obszerną planszę.


Przez następnych trzydzieści dni Gurgeh nie dotknął ani jednej figury Azad. Zajął się teorią, studiował również elementy historii, o ile mogły być pomocne w zrozumieniu gry. Zapamiętywał ruchy wszystkich figur, ich wartość, poręczność, potencjalną i rzeczywistą siłę, morale, ich zmienne, przecinające się krzywe mocy w funkcji czasu; poznawał harmoniczne ich umiejętności w różnych obszarach rozmaitych plansz; medytował nad tabelami i grafami, określając własności poszczególnych kolorów, liczb, poziomów i zestawów kart; próbował zrozumieć, jakie miejsce w całej grze zajmują pomniejsze plansze, jak wizualizacja żywiołów na późniejszych etapach komponuje się z bardziej mechanistycznym działaniem figur, plansz i układów kostek we wcześniejszych rundach. Równocześnie usiłował znaleźć powiązanie taktyki i strategii w zazwyczaj rozgrywanych partiach: w grach pojedynczych — tylko dwaj zawodnicy — oraz w wielostronnych, gdy w tym samym meczu rywalizowało nawet dziesięciu uczestników, przygotowując alianse, intrygi, wspólne akcje, układy i zdrady — wszystko, co umożliwiała ta gra.

Dni mijały niepostrzeżenie. Gurgeh spał zaledwie dwie — trzy godziny w ciągu nocy, resztę czasu spędzał przed ekranem, a czasami stojąc pośrodku którejś planszy. Statek przemawiał wtedy do niego, kreślił holograficzne diagramy, przestawiał figury. Gurgeh cały czas zatrudniał swe gruczoły, jego krew nasycona była narkotykami, mózg marynował się w spreparowanych genetycznie chemikaliach, gdy pracowity główny gruczoł — pięciokrotnie większy od podstawowego, występującego u prymitywnych ludzkich przodków — sam pompował lub kazał pompować innym gruczołom określone substancje.

Chamlis przesłał kilka wiadomości, przeważnie plotki z Płyty. Mawhrin-Skel zniknął; Hafflis mówił, że znowu zmieni się w kobietę, by urodzić kolejne dziecko. Rdzeń i twórcy krajobrazu ustalili datę rozpoczęcia konstrukcji Tepharny, ostatniej Płyty, po przeciwległej stronie Orbitalu. Gdy Gurgeh wyjeżdżał, ciągle jeszcze przechodziła procesy erozyjne. Miała być udostępniona za parę lat. Chamlis podejrzewał, że Yay będzie niezadowolona, iż nie konsultowano się z nią przed ogłoszeniem tej informacji. Stary drona życzył Gurgehowi wszystkiego najlepszego i pytał o samopoczucie.

Wiadomość od Yay była praktycznie filmową pocztówką. Dziewczyna leżała w hamaku grawitacyjnym, przed wielkim ekranem albo olbrzymim oknem widokowym, pokazującym niebiesko-czerwoną planetę gazowego giganta, i twierdziła, że wraz z Shuro i kilkoma jego przyjaciółmi dobrze się bawią na rejsie. Prawdopodobnie nie była zupełnie trzeźwa. Kiwała do Gurgeha palcem i mówiła, jak to nieładnie z jego strony, że wyjechał tak szybko i na tak długo, nie czekając na jej powrót. Nagle musiała chyba zobaczyć kogoś poza polem widzenia terminalu, więc powiedziała tylko na koniec, że później się odezwie.

Gurgeh prosił „Czynnik Ograniczający” o potwierdzanie przyjęcia wiadomości, ale nie odpowiadał od razu. Te wszystkie listy sprawiały, że czuł się nieco samotny, ale za każdym razem z pasją wracał do gry i tylko to miał w głowie.

Rozmawiał ze statkiem, który był bardziej przystępny od swego zdalnego drony. Zgodnie z opinią Worthila, statek dał się lubić, choć nie odznaczał się błyskotliwością. Ta przejawiała się jedynie podczas gry w Azad. Gurgeh sądził nawet, że stary statek wojenny bierze z gry więcej niż on; poznał ją doskonale i z przyjemnością uczył Gurgeha, zachwycony grą jako złożonym i pięknym systemem. Statek przyznał, że nigdy nie wypalił ze swych efektorów w gniewie i przypuszczalnie w Azad odkrył coś, czego nie doświadczył w realnych walkach. „Czynnik Ograniczający” był Wszechstronną Jednostką Zaczepną klasy „Morderca”, o numerze 50017. Został skonstruowany siedemset szesnaście lat temu, w ostatniej fazie konfliktu idirańskiego, gdy wojna w kosmosie zbliżała się do końca. Teoretycznie był w służbie czynnej, ale nigdy nie zaznał prawdziwego niebezpieczeństwa.


Po trzydziestu dniach Gurgeh zaczął korzystać z figur.

Część figur Azad była biotechami, rzeźbionymi tworami z genetycznie obrobionych komórek, które zmieniały swój charakter od chwili pierwszego rozpakowania i umieszczenia na planszy. Częściowo rośliny, częściowo zwierzęta, o wartości i potencjale wyznaczonym przez kolor, kształt i rozmiar. „Czynnik Ograniczający” twierdził, że wytworzone przez niego figury są nie do odróżnienia od autentycznych, jednak Gurgeh uważał, że to zbytni optymizm.

Jak trudna jest cała gra, uświadomił sobie dopiero wówczas, gdy zaczął się zapoznawać z poszczególnymi figurami. Dotykał, wąchał, próbował zrozumieć, czym jest i czym może się stać każda z nich — słabszą czy silniejszą, szybszą czy wolniejszą, krócej czy dłużej aktywną.

Nie potrafił ich przeniknąć. Leżały w jego dłoni jak kawałki wyrzeźbionych, pomalowanych warzyw; były martwe. Oglądał je, wąchał, pocierał, aż barwiły mu palce. Lecz gdy tylko znalazły się na planszy, przeistaczały się nieoczekiwanie. Zmieniały się w mięso armatnie, gdy Gurgeh już sądził, że to pancerniki; z filozoficznych obiektów na tyłach własnego terytorium stawały się wywiadowcami doskonałymi w górzystym terenie albo na pierwszej linii frontu.

Po czterech dniach był zrozpaczony. Poważnie rozważał następujący scenariusz: zażąda, by zawrócono go do Chiarka, przyzna się do wszystkiego Służbie Kontaktu, mając nadzieję, że z litości dla niego albo zatrzymają u siebie Mawhrin-Skela, albo go uciszą. Aby tylko nie brać udziału w tej frustrującej, demoralizującej łamigłówce.

„Czynnik Ograniczający” zasugerował, by Gurgeh na razie porzucił biotechy i skoncentrował się na grach drugoplanowych. Gdyby w nich zwyciężył, zyskałby pewien stopień swobody w zakresie wyboru biotechów, które zostaną użyte w następnych etapach. Postąpił zgodnie z radą statku i wypadł dość dobrze, nadal jednak odczuwał depresję i pesymizm, a niekiedy łapał się na tym, że „Czynnik Ograniczający” coś do niego mówił od kilku minut, a on myślał o zupełnie innym aspekcie gry i musiał prosić statek o powtórzenie.

Dni mijały. Co pewien czas statek proponował, by Gurgeh zajął się którymś biotechem i doradzał, jakie wydzieliny należy przedtem przygotować. Zasugerował nawet, by brał niektóre ważniejsze figury ze sobą do łóżka; sypiał więc z rękoma wokół biotechu, jakby obejmował małe dziecko. Nad ranem zawsze czuł się głupio i cieszył się, że nikt go nie widzi (choć potem od razu się zastanawiał, czy to aby prawda; po swym doświadczeniu z Mawhrin-Skelem był przewrażliwiony; wątpił, czy kiedykolwiek jeszcze odzyska całkowitą pewność, że go nie śledzą. Może „Czynnik Ograniczający” go szpieguje, może Służba Kontaktu go obserwuje, ocenia… jednak postanowił się już tym nie przejmować).

Co dziesiąty dzień robił sobie urlop, również za radą statku. Poznawał statek dokładniej, choć niewiele tam było do oglądania. Widywał przedtem statki cywilne — przypominały one zwykłe, zamieszkane przez ludzi domy, miały obszerne pomieszczenia i dość cienkie ściany. Okręt wojenny jednak podobny był raczej do kawałka skały, metalu lub asteroidu z kilkoma małymi wnękami i wydrążonymi korytarzami, gdzie mogli spacerować ludzie. Gurgeh wędrował korytarzami, wdrapywał się lub latał w pasażach, zatrzymał się przez chwilę w jednym z purchli na dziobie, oglądał podobne do skrzepu zwały wciąż nie usuniętej maszynerii.

Główny efektor otaczały dodatkowe urządzenia: łamacze pól, skanery, instrumenty śledzące, analizatory, przemieszczacze i uzupełniające systemy uzbrojenia. Piętrzyły się, w przyćmionym świetle, przypominały gigantyczną gałkę oczną o stożkowatej soczewce, z kostropatymi metalicznymi naroślami. To obszerne zbiorowisko miało ze dwadzieścia metrów średnicy, ale statek powiedział mu — a Gurgeh chyba zauważył u niego pewną dumę — że gdy to wszystko było podłączone, potrafił rozkręcić i zatrzymać całą instalację tak błyskawicznie, że człowiekowi wydawało się to mgnieniem oka: jeśli w tym momencie mrugnąłeś, nic nie zauważyłeś.

W jednym z bąbli obejrzał pusty hangar, gdzie miał się pomieścić odpowiednio dostosowany moduł Służby Kontaktu, przygotowany na WPS, do której właśnie zmierzali. Ten moduł miał być domem Gurgeha na Ea. Przyszły lokator widział hologramy wnętrza i stwierdził, że jest dość przestronne, choć nie umywa się do Ikroh.

Dowiedział się więcej o samym Imperium, jego historii, polityce, filozofii, religii, wierzeniach i obyczajach, o mieszance podgatunków i płci.

Odniósł wrażenie, że jest to nieznośnie żywotna plątanina sprzeczności, patologicznie agresywna, a jednocześnie ponuro sentymentalna zaskakująco barbarzyńska i zadziwiająco wyrafinowana, bajecznie bogata i beznadziejnie biedna. Przy tym wszystkim jednak bez wątpienia niezwykle fascynująca.

Jak mu powiedziano, jedynym stałym elementem tego zdumiewająco różnorodnego życia była gra Azad, przenikająca wszystkie warstwy społeczne niczym powtarzalny temat subtelnie wpleciony w kakofonię dźwięków. Gurgeh zrozumiał, co Worthil miał na myśli, mówiąc, że Służba Kontaktu podejrzewa, iż to właśnie gra jest spoiwem imperium. Cóż innego mogło je spajać?

Dużo pływał w basenie. W osłonie efektora zainstalowano projektor holograficzny i „Czynnik Ograniczający” pokazywał błękitne niebo z białymi obłokami we wnętrzu purchla szerokiego na dwadzieścia pięć metrów. Gurgeha znudziła jednak ta sceneria i poprosił statek o wyświetlenie widoku, jaki ukazywałby się, gdyby podróżowali w przestrzeni rzeczywistej. Dostrojony obraz równoważny, jak określał to statek.

Gurgeh pływał więc pod nierzeczywistą czernią kosmosu i zimnymi pyłkami światła wolno poruszających się gwiazd; nurkował pod łagodnie oświetloną powierzchnią ciepłej wody — stawał się miękką inwersją samego statku.

Po dziewięćdziesięciu dniach zaczął wyczuwać biotechy. Potrafił rozegrać ze statkiem okrojoną partię na małych planszach i na jednej z dużych, a w nocy przez trzy godziny śnił o ludziach i swym życiu, o dzieciństwie, o latach dojrzałych; była to dziwna mieszanina wspomnień, fantazji i niespełnionych pragnień. Miał zamiar napisać lub coś nagrać dla Chamlisa, Yay i innych znajomych z Chiark, którzy przesyłali mu wiadomości, ale zawsze wydawało mu się, że czas ku temu nieodpowiedni, a im dłużej to odkładał, tym trudniejsze stawało się zadanie. Stopniowo ludzie przestawali pisać; Gurgeh miał poczucie winy, ale równocześnie czuł ulgę.


Sto jeden dni po opuszczeniu Chiark, dobrze ponad dwa tysiące lat świetlnych od Orbitalu, „Czynnik Ograniczający” spotkał się z Superlifterem klasy Rzeka „Pocałuj mnie w dupę”. Dwa połączone statki, otoczone elipsoidalnym polem, zaczęły przyśpieszać, by osiągnąć szybkość taką, jaką miał WPS. Powinno to zająć kilka godzin, więc Gurgeh, jak zwykle o tej porze, poszedł spać.

„Czynnik Ograniczający” rozbudził go w połowie snu i włączył ekran w kabinie.

— Co się dzieje? — spytał Gurgeh sennie. Zaczął się niepokoić.

Ekran, stanowiący jedną ze ścian kabiny, był holograficzny, funkcjonował więc podobnie jak okno. Nim Gurgeh poszedł spać, widział na nim rufę Superliftera na tle gwiazd. Teraz był tam powoli przesuwający się krajobraz: jeziora, wzgórza, strumienie, lasy, wszystko oglądane z góry.

Jakiś statek powietrzny niczym leniwy owad powoli leciał nad okolicą.

— Pomyślałem sobie, że zechcesz to zobaczyć — powiedział statek.

— Gdzie to jest?

Gurgeh przecierał oczy. Nie rozumiał. Sądził, że po to spotykają się z Superlifterem, by WPS, do którego mieli dołączyć, nie musiał zwalniać; Superlifter miał nadać im jeszcze większą prędkość, by mogli dogonić olbrzymi statek. A tu najwyraźniej zatrzymali się po drodze na orbitalu, planecie czy jakimś jeszcze większym obiekcie.

— Dotarliśmy do WPS „Żulik” — poinformował statek.

— Naprawdę? Co to jest? — Gurgeh spuścił nogi z łóżka.

— Patrzysz na tylny park na wierzchu statku.

Przedtem obraz musiał być powiększony, gdyż teraz Gurgeh spoglądał w dół i widział olbrzymi statek, nad którym powoli sunął „Czynnik Ograniczający”. Park stał się zaledwie kwadratem, trudno było ocenić jego rzeczywiste rozmiary. W dali z przodu mgliście rysowały się głębokie, regularne wąwozy. Schodkowo uformowana olbrzymia przestrzeń opadała w dół tarasami. Powietrze, ziemia, woda oświetlone były bezpośrednio z góry. Gurgeh nie widział nawet cienia rzucanego przez „Czynnik Ograniczający”.

Patrząc w ekran, zadał kilka pytań.

„Żulik”, WPS klasy Płyta, miał zaledwie cztery kilometry wysokości, ale pięćdziesiąt kilometrów długości i dwadzieścia dwa w najszerszym miejscu. Park na górnym pokładzie, przy rufie, miał czterysta kilometrów kwadratowych, a całkowita długość między krańcami jego wysuniętych pól wynosiła nieco ponad dziewięćdziesiąt kilometrów. Nastawiony był raczej na budowę statków, niż na zapewnienie miejsc mieszkalnych, więc miał na pokładach tylko dwieście pięćdziesiąt milionów ludzi.

W ciągu pięciuset dni, w czasie których „Żulik” pokonywał odległość między Główną Galaktyką a Obłokami, Gurgeh uczył się gry w Azad, a nawet znalazł czas na życie towarzyskie.

Poznał kilka osób, ludzi ze Służby Kontaktu. Część z nich stanowiła załogę statku. Zajmowali się nie tyle obsługą pojazdu — z tym zadaniem doskonale radził sobie każdy z trzech statkowych Umysłów — ile organizacją swego własnego społeczeństwa. Byli również po to, by poświadczać; by studiować niezliczone dane na temat nowych odkryć, dostarczane przez odległe jednostki Służby Kontaktu i inne WPS-y; by poznawać odkrywane systemy gwiazd i systemy społeczeństw istot rozumnych, reprezentować w nich Kulturę, badać je i niekiedy zmieniać.

Pozostali stanowili załogi mniejszych statków. Niektórzy zatrzymali się tu dla rozrywki lub nabrania sił, inni — tak jak Gurgeh i „Czynnik Ograniczający” — byli jedynie przewożeni z miejsca na miejsce; niektórych zostawiano po drodze — mieli badać skupiska gwiazd między galaktyką a Obłokami; jeszcze inni czekali na ukończenie budowy swych pojazdów — statków oraz małych Pojazdów Systemowych — które teraz istniały tylko jako pozycje na liście przyszłych konstrukcji.

„Żulika” Służba Kontaktu zwała WPS-em przechodnim; służył jako pewnego rodzaju punkt przygotowawczy dla osób i materiału, zbierał ludzi i zestawiał ich w załogi Specjalizowanych Pojazdów Systemowych, Średnich Pojazdów Systemowych i mniejszych WPS-ów, które budował. Inne typy wielkich WPS-ów były głównie kompleksami mieszkalnymi i potrafiły obsadzić załogami ludzkimi statki filialne.

Gurgeh spędził kilka dni w parku na wierzchu statku. Spacerował lub latał samolocikami — taka moda panowała teraz na WPS-ie. Nabył w tym wprawy i wziął udział w zawodach, podczas których kilka tysięcy kruchych samolotów krążyło ósemkami nad wierzchem pojazdu przez przepaściste drogi komunikacyjne wzdłuż całego statku, potem pod dolnymi pokładami.

Do uprawiania sportu zachęcał go „Czynnik Ograniczający”, parkujący w jednym z głównych hangarów tuż przy Drodze. Twierdził, że to dobry relaks. Gurgehowi proponowano rozegranie kilku partii, nie zgodził się jednak. Skorzystał natomiast z niektórych zaproszeń na przyjęcia, imprezy, spotkania. Część dni i nocy spędzał poza „Czynnikiem Ograniczającym”, a stary statek gościł kolejno kilka młodych osób płci żeńskiej.

Większość czasu Gurgeh spędzał jednak samotnie wewnątrz statku; ślęczał nad tabelami liczb i zapisami poprzednio rozegranych partii; tarł dłońmi biotechy; kroczył po trzech wielkich planszach, oglądał konfigurację terenu, układ figur; jego mózg przepatrywał wszelkie możliwości, badał silne i słabe strony rozmaitych kombinacji.

Przez dwadzieścia dni intensywnie uczył się eańskiego, języka imperium. Początkowo zamierzał posługiwać się jak zwykle marain i korzystać z tłumacza, doszedł jednak do wniosku, że gra Azad ma subtelne związki z językiem i dlatego postanowił się z nim zapoznać. Statek powiedział mu później, że i tak należało to zrobić, gdyż Kultura nie chciała zdradzać Azadianom nawet tajników swego języka.

Tuż po przybyciu na „Żulika” przysłano Gurgehowi dronę jeszcze mniejszego od Mawhrin-Skela. Maszyna była kulista i składała się z oddzielnych pierścieni obracanych wokół stacjonarnej osi. Przedstawił się jako Trebel Flere-Imsaho Ep-handra Lorgin Estral, drona-bibliotekarz o przygotowaniu dyplomatycznym. Gurgeh przywitał się z nim, sprawdzając jednocześnie, czy ma włączony swój terminal. Gdy maszyna sobie poszła, wysłał do Chamlis Amalk-neya korespondencję wraz z nagraniem spotkania z maleńkim droną. Chamlis odpowiedział później, że urządzenie jest prawdopodobnie tym, za kogo się podaje, jednym z dość nowoczesnych modeli drony bibliotecznego. Nie staruszek, którego można się było spodziewać, ale prawdopodobnie nieszkodliwy. Chamlis nigdy nie słyszał o wersji bojowej tego modelu.

Na koniec stary drona przekazał trochę plotek z Gevantu. Yay Meristinoux zamierza opuścić Chiark i gdzie indziej zajmować się formowaniem krajobrazu. Ostatnio zainteresowały ją obiekty zwane wulkanami. Czy Gurgeh słyszał o czymś takim? Hafflis znowu zmienia płeć. Profesor Boruelal przesyła pozdrowienia, jednak nie przekaże żadnej wiadomości, dopóki Gurgeh nie odpowie na poprzedni list. Mawhrin-Skela na szczęście nie ma. Rdzeń jest zirytowany, że chyba zgubił tę okropną maszynę. Formalnie ten łajdak nadal podlegał jurysdykcji Umysłu Orbitala i przy najbliższym spisie Umysł będzie się musiał jakoś z niego rozliczyć.

Przez kilka dni po pierwszym spotkaniu z Flere-Imsaho Gurgeh zastanawiał się, co go tak niepokoiło w malutkim bibliotekarzu. Flere-Imsaho, żałośnie drobny, tak że dałby się schować w złożonych dłoniach, miał w sobie coś dziwnego — Gurgeh czuł się nieswojo w jego obecności.

Wreszcie to zrozumiał, a raczej obudził się z takim zrozumieniem po koszmarze, w którym został złapany w metalowej kuli i toczony podczas jakiejś szaleńczej, okrutnej gry… Flere-Imsaho w walcowatej białej obudowie, ze swymi ratującymi pierścieniami, przypominał ceramiczną płytkę z gry Aneksja.


Gurgeh rozparty w głębokim fotelu siedział pod koroną przepysznego drzewa i obserwował łyżwiarzy na ślizgawce. Miał na sobie tylko krótką marynarkę i szorty — pole sączące utrzymywało ciepłą warstwę powietrza między na widowni. Gurgeh zerkał to na ekran terminalu z równaniami prawdopodobieństwa, które usiłował zapamiętać, to na ślizgawkę, gdzie niektóre ze znanych mu osób holendrowały po pastelowych, wyprofilowanych powierzchniach.

— Dzień dobry, Jernau Gurgeh — odezwał się drona Flere-Imsaho piskliwym głosikiem. Osiadł delikatnie na miękkim oparciu fotela. Jak zwykle aurę miał w kolorze żółto-zielonym. Łagodna przystępność.

— Witam. — Gurgeh obrzucił go wzrokiem. — Co porabiasz? — Dotknął ekranu terminalu, oglądał kolejny zestaw tabel i równań.

— Przyglądałem się właśnie niektórym gatunkom ptaków żyjących wewnątrz statku. Interesują mnie ptaki. A ciebie?

— Hmmm. — Gurgeh potwierdził niewyraźnie. Obserwował nowe tabele. — Nie mogę się zorientować, dlaczego spacerując po parku znajduję ptasie odchody, zgodnie z oczekiwaniami, ale wewnątrz ani plamki. Czy na WPS-ie są drony sprzątające po ptakach? Wiem, że mogłem o to zapytać, ale wolałem sam się nad tym zastanowić. Musi być jakieś wyjaśnienie.

— O, to proste — odparła mała maszyna. — Wykorzystuje się symbiozę między ptakami i drzewami. Ptaki brudzą tylko w torebki nasienne pewnych drzew, gdyż inaczej nie zawiązałyby się owoce, którymi żywią się te ptaki.

Gurgeh spojrzał na dronę.

— Rozumiem — odparł chłodno. — Prawdę mówiąc, ten problem zaczynał mnie już i tak nudzić.

Wrócił do swych równań, przemieścił dryfujący terminal, tak by ekran zasłaniał mu Flere-Imsaho. Drona milczał, wytworzył aurę — mieszaninę pełnej skruchy purpury i srebrnego „nie-przeszkadzam”, po czym odpłynął.

Na ogół Flere-Imsaho trzymał się z dala, nie przebywał na pokładzie „Czynnika Ograniczającego”, odwiedzał tylko Gurgeha raz dziennie. Gurgehowi to odpowiadało. Ta młoda maszyna — twierdziła, że ma dopiero trzynaście lat — potrafiła być czasami irytująca. Statek powiedział, że w Imperium Azad mały drona zamierza dyskretnie zapobiegać ewentualnym gafom Gurgeha oraz informować go o subtelnościach tamtejszego języka. Statek zapewnił maszynę — tak powiedział później Gurgehowi — że człowiek naprawdę nie żywi do niej pogardy.

Z Gevant nadeszły dalsze wiadomości. Teraz, gdy wreszcie doszedł do wniosku, że zrozumiał grę Azad i ma trochę wolnego czasu, odpowiedział na listy znajomych lub nagrał wiadomości. Mniej więcej co pięćdziesiąt dni wymieniał korespondencję z Chamlisem, choć okazało się, że sam nie ma nic ciekawego do powiedzenia; informacje nadchodziły głównie z tamtej strony. Hafflis już całkowicie zmienił płeć: gotów do posiadania potomstwa, ale nie był jeszcze w ciąży; kompilował historię pewnej prymitywnej planety, którą kiedyś odwiedził. Profesor Boruelal wzięła półroczny urlop naukowy i bez terminalu zamieszkała w górskiej samotni na Płycie Osmolon. Olz Hap, cudowne dziecko, rozwijała się: wykładała teraz gry na uniwersytecie i stała się duszą towarzystwa na najświetniejszych zabawach. Kilka dni spędziła w Ikroh, by bliżej poznać życie Gurgeha. Znana była z opinii, że Gurgeh jest najlepszym graczem w Kulturze. Opublikowała analizy tej słynnej partii Trafionego u Hafflisa; nikt nie pamiętał debiutanckiego opracowania, które otrzymałoby tak znakomite recenzje.

Yay zawiadomiła, że ma dość Chiarka — wyjeżdżała. Kolektywy budowniczych na innych Płytach zaproponowały jej współpracę i Yay postanowiła spróbować swych sił, pokazać, co umie. Większość swej korespondencji poświęciła wyjaśnianiu własnych teorii na temat sztucznych wulkanów na Płytach i gestami przedstawiała, jak można skierować światło słoneczne w głębsze warstwy Płyty i stopić skały z drugiej strony lub po prostu wytworzyć ciepło za pomocą generatorów. Dołączyła film, który pokazywał wybuchy wulkanów na planetach, objaśniał skutki erupcji oraz zawierał uwagi, jak można to ulepszyć.

Gurgeh pomyślał, że w porównaniu z życiem w świecie wulkanów, przebywanie na latających wyspach nie wydaje się już takie złe.


— Wyobrażasz sobie coś takiego!? — wykrzyknął Flere-Imsaho pewnego dnia.

Gurgeh stał w kabinie, gdzie po wyjściu z basenu suszył się w strumieniu powietrza. Maszyna podleciała do niego szybko. Pasemkiem żółto-zielonego pola (z plamkami wściekłej bieli) wlokła za sobą dużego, staromodnego, skomplikowanego z wyglądu dronę.

— No i co? — Gurgeh spojrzał z ukosa na urządzenie.

— Muszę nosić to cholerstwo! — narzekał Flere-Imsaho. Pasemko pola zamigało; otworzyła się obudowa staromodnego drony. Wydawało się, że wewnątrz zupełnie nic nie ma, gdy jednak Gurgeh przyjrzał się bliżej, dostrzegł ze zdziwieniem, że w centrum umieszczono siateczkową kołyskę rozmiarami pasującą do Flere-Imsaho.

— Och — rzekł Gurgeh i odwrócił się. Wycierał sobie pachy i szczerzył zęby w uśmiechu.

— Nie uprzedzili mnie o tym, gdy proponowali mi tę pracę! — zrzędził Flere-Imsaho, zamykając z hukiem obudowę. — Powiedzieli, że to dlatego, że Imperium nie powinno wiedzieć, jak małe jesteśmy my, drony. Dlaczego w takim razie nie mogli po prostu wziąć dużego drony? Po co odziewać mnie w to… to…

— Szykowne ubranie? — podpowiedział Gurgeh. Przeczesał dłonią włosy i wyszedł ze strumienia powietrza.

— Szykowne? — zaskrzeczał drona-bibliotekarz. — Szykowne? Stare łachy! Nawet gorzej. Oczekują ode mnie, że będę brzęczał i wytwarzał dużo statycznej elektryczności, by przekonać tych barbarzyńskich ćwoków, że nie potrafimy budować dron — skrzeczała maszyna. — Brzęczenie! Co o tym sądzisz?

— Może mógłbyś poprosić o przeniesienie — zasugerował Gurgeh spokojnie, wkładając szlafrok. — Taaa — odparł Flere-Imsaho gorzko, prawie z odcieniem sarkazmu — i od tego czasu dostawać jedynie gównianą robotę, bo nie chciałem współpracować. — Chlasnął polem, walnął w staroświecką obudowę. — Jestem uwiązany do tego grzmota.

— Drono, brak mi słów, by opisać, jak mi przykro — powiedział Gurgeh.


„Czynnik Ograniczający” pomału wysuwał się z głównego hangaru. Dwa liftery trącały statek, aż ustawiły go wzdłuż osi dwudziestokilometrowego korytarza. Statek i małe holowniki torowały sobie drogę ku przodowi, wychodząc z kadłuba WPS-u przy jego dziobie. W warstwie powietrza otaczającego „Zulika” poruszały się inne statki, pojazdy i sprzęt. WJK i superliftery, samoloty i balony na gorące powietrze, sterówce i szybowce, ludzie latający w modułach, samochodach czy uprzężach antygrawitacyjnych.

Trochę ludzi obserwowało odlot starego okrętu. Holowniki odpadły.

Statek poszedł w górę, mijając wrota do doków, lity kadłub, wiszące ogrody, otwarte sektory mieszkalne; Gurgeh widział tam ludzi: spacerowali, tańczyli, jedli, niektórzy obserwowali, co dzieje się w powietrzu; gdzieniegdzie widział rozgrywki sportowe. Patrzył przez ekran widokowy i nawet rozpoznał kilku znajomych, którzy lecieli obok w pojeździe powietrznym i żegnali go okrzykami.

Oficjalnie udawał się na samotny rejs wypoczynkowy przed podróżą na Zawody Pardethillisiańskie. Rozpowszechniał pogłoski, że może nie stawić się na turnieju. Niektóre pisma teoretyczne i informacyjne zainteresowały się jego zniknięciem z Chiarka oraz gwałtowną przerwą w dopływie nowych publikacji. Prosili swoich korespondentów na „Żuliku”, by uzyskali od niego wywiad. Zgodnie ze strategią uzgodnioną ze Służbą Kontaktu, Gurgeh stwarzał wrażenie, że gry zaczynają go nudzić i cała ta wyprawa, udział w wielkim turnieju ma rozniecić gasnące zainteresowanie.

Ludzie chyba dawali temu wiarę.

Statek minął szczyt WPS-u, wzniósł się obok poplamionego cieniami chmur parku na górnym pokładzie i wleciał w rzadsze powietrze, gdzie spotkał się z superlifterem „Czynnik Sprawczy” i razem z nim pozostawał z tyłu, nieco z boku wewnętrznej otoczki atmosferycznej WPS-u. Powoli przechodzili przez kolejne warstwy pól: zderzakowe, izolacyjne, sensoryczne, sygnalizacyjne i receptorowe, energetyczne i ciągnące, otoczkowe, zewnętrzne sensoryczne, wreszcie przez horyzont, aż znowu znaleźli się w hiperprzestrzeni. Kilka godzin hamowali do szybkości, z którą mogły sobie poradzić silniki „Czynnika Ograniczającego”, po czym rozbrojony okręt został sam, natomiast „Czynnik Sprawczy” przyśpieszył, by dogonić swój WPS.


…dobra rada, byś nie zadawał się z kobietami. Będzie im trudno rozmawiać poważnie z mężczyzną, nawet z mężczyzną wyglądającym tak dziwacznie jak ty. Jeśli jednak próbowałbyś nawiązać trwalsze kontakty seksualne, prawie na pewno uznają to za poważną obrazę.

— Drono, czy masz więcej dobrych wiadomości?

— Nie wspominaj nic o zmianach płci. Wiedzą już o gruczołach narkotycznych, choć mogą nie znać ich dokładnego działania, nie zdają sobie jednak sprawy z podstawowych ulepszeń fizjologii. Możesz oczywiście wspomnieć o takich drobiazgach jak bezpęcherzowe nagniotki, ale na przykład wiadomość o zasadniczych usprawnieniach hydraulicznych, choćby takich jak w twoich genitaliach, to byłaby dla nich bomba.

— Naprawdę? — zdziwił się Gurgeh. Siedział w głównym saloniku „Czynnika Ograniczającego”. Statek i Flere-Imsaho wyliczali mu, co mógł, a czego nie mógł robić w Imperium. Znajdowali się teraz zaledwie parę dni drogi od jego granic.

— Tak, zazdrościliby — stwierdził mały drona wysokim, nieco skrzeczącym głosikiem. — A równocześnie czuliby wstręt.

— Głównie by jednak zazdrościli — powiedział statek przez swego zdalnego dronę i westchnął.

— No, tak — przyznał Flere-Imsaho — ale zdecydowanie czuliby obrzy…

— Musisz przede wszystkim pamiętać, Gurgeh — przerwał mu statek — że ich społeczeństwo oparte jest na własności. Wszystko, co zobaczysz, czego dotkniesz, z czym wejdziesz w kontakt należy do jakiejś osoby lub instytucji; ktoś będzie właścicielem. Każda osoba wie, jakie jest jej miejsce w społeczeństwie i ma świadomość swej pozycji w stosunku do innych. Trzeba zwłaszcza pamiętać, że jest możliwe również posiadanie ludzi. Nie jest to w zasadzie niewolnictwo — są dumni, że je znieśli — ale w zależności od tego, do jakiej klasy i płci należy dana osoba, może być ona częściowo własnością kogoś innego w tym sensie, że sprzedaje swą pracę i umiejętności, a inni je kupują. W przypadku mężczyzn całkowite oddanie ma miejsce wówczas, gdy stają się żołnierzami. Wojskowi w ich siłach zbrojnych są jak niewolnicy, nie mają swobód osobistych, a nieposłuszeństwo grozi śmiercią. Kobiety w ramach legalnego kontraktu „małżeństwa” sprzedają ciała osobnikom płci pośredniej, a ci płacą im za seksualne względy przez…

— Statku, daj spokój! — zaśmiał się Gurgeh. Sam wcześniej zdobył nieco wiadomości o Imperium, czytał ich materiały historyczne, oglądał nagrania informacyjne. Poglądy statku na tamtejsze życie społeczne wydawały mu się niesprawiedliwe, stronnicze i pełne Kulturowej świętoszkowatości.

Flere-Imsaho i zdalny drona statku ostentacyjnie spojrzeli na siebie, po czym drona-bibliotekarz wysłał szaro-żółte rozbłyski rezygnacji i zapiał po swojemu:

— Dobrze, zacznijmy od początku…


„Czynnik Ograniczający” tkwił w przestrzeni nad piękną niebiesko-białą planetą Ea, tą, którą Gurgeh ujrzał po raz pierwszy przed dwoma laty na ekranie w Ikroh. Po obu stronach statku unosiły się krążowniki Imperium, każdy dwukrotnie dłuższy od okrętu Kultury.

Okręty wojenne wyleciały mu na spotkanie u granic skupiska, do którego należał układ planetarny gwiazdy Ea i „Czynnik Ograniczający”, już na powolnym napędzie ponadświetlnym, a nie na zwykłym hiperprzestrzennym — ten ostatni również ukrywano przed Imperium — zatrzymał się. Jego osiem przezroczystych bąbli efektorowych ujawniało trzy plansze do gry, hangar modułu i basen oraz puste przestrzenie w trzech długich wstawkach na dziobie, skąd podczas pobytu na „Żuliku” usunięto uzbrojenie. Mimo to Azadianie wysłali mały statek inspekcyjny z trzema oficerami. Dwaj zostali z Gurgehem, trzeci sprawdzał wszystkie purchle i rozglądał się po statku.

Rozmaici oficerowie pozostawali na pokładzie przez pięć dni, aż do osiągnięcia samej Ea. Powierzchowność mieli taką, jakiej się Gurgeh spodziewał — płaskie szerokie twarze, ogolone i niemal białe. Gdy stanęli tuż przy nim, okazało się, że są niżsi od niego, choć w mundurach czemuś wydawali się więksi. Gurgeh po raz pierwszy w życiu widział mundur — poczuł osobliwy podziw i odrazę.

Dzięki temu, co o nich wiedział, nie zaskoczyło go przyjęcie z ich strony. Nie zwracali na niego uwagi, rzadko się odzywali, ale nawet wówczas nie patrzyli mu w oczy. Nigdy jeszcze nie czuł się tak ignorowany.

Oficerowie wydawali się zainteresowani statkiem, ale nie ciekawił ich ani zdalny drona, ani Flere-Imsaho, który i tak trzymał się z boku. Tuż przed przybyciem wojskowych na pokład, Flere-Imsaho, zrzędząc, niechętnie schował się w obudowę starego drony. Złościł się przez chwilę, gdy Gurgeh mówił mu, jak atrakcyjnie i zabytkowo wygląda w tej bezaurowej skrzyni, a potem gdy wojskowi weszli na pokład, szybko się ulotnił.

No i tyle mam od niego pomocy w pokonywaniu zawiłości języka i etykiety, pomyślał Gurgeh.

Zdalny drona statku nie był lepszy. Krążył przy Gurgehu, ale udawał głupiego i co chwila ostentacyjnie wpadał na różne przedmioty. Gurgeh dwa razy omal się nie przewrócił o powolną, niezgrabną skrzynkę. Korciło go, by ją kopnąć.

Gurgeh musiał więc osobiście wyjaśnić oficerom, że o ile wie, na statku nie ma mostka, kokpitu, ani sterowni, ale odniósł wrażenie, że azadiańscy wojskowi mu nie wierzą.

Gdy przybyli nad Ea, oficerowie skontaktowali się ze swym krążownikiem i zaczęli coś-szybko mówić; Gurgeh ich nie rozumiał. Do rozmowy włączył się jednak „Czynnik Ograniczający” — i rozgorzała dyskusja.

Gurgeh rozglądał się za Flere-Imsaho, by wykorzystać go jako tłumacza, ten jednak znowu gdzieś zniknął. Gurgeh, coraz bardziej sfrustrowany, przez kilka minut przysłuchiwał się paplaninie. Niech się wykłócą, pomyślał. Potem odwrócił się i usiadł. Potknął się o zdalnego dronę, unoszącego się nad podłogą. Nie usiadł, lecz zwalił się na kanapę. Oficerowie spojrzeli na niego — zaczerwienił się. Zdalny drona oddryfował powoli, nim Gurgeh zdążył wymierzyć mu kopniaka.

I tyle pożytku z Flere-Imsaho; i tyle pożytku z jakoby bezbłędnego planowania i zadziwiającej przebiegłości Służby Kontaktu; jej młodociany współpracownik nawet się nie pofatygował, by być na miejscu i należycie wykonać swe zadanie; wolał w ukryciu pielęgnować swą żałosną zranioną ambicję.

Gurgeh znał funkcjonowanie Imperium na tyle, by wiedzieć, że nie dopuściłoby ono do podobnych rzeczy. Azadianie rozumieli, co to obowiązek i rozkaz i serio traktowali swą służbę; a jeśli nie — ponosili konsekwencje.

Zdyscyplinowani, robili, co im kazano.

Wreszcie, po wymianie zdań między sobą i po rozmowie ze swoim statkiem trzej oficerowie opuścili Gurgeha i poszli obejrzeć hangar modułu. Gurgeh skorzystał wtedy ze swego terminalu: zapytał statek, o co spierali się wojskowi.

— Chcieli przenieść tu więcej sprzętu, przyprowadzić dodatkowy personel — odparł „Czynnik Ograniczający”. — Powiedziałem im, że nie mogą tego zrobić. Nie ma się o co martwić. Lepiej zbierz swoje rzeczy i idź do hangaru. Za godzinę opuszczam przestrzeń Imperium.

Gurgeh odwrócił się, by ruszyć do swojej kabiny.

— Czyż nie byłoby straszne, gdybyś zapomniał powiedzieć Flere-Imsaho, że odlatujesz i musiałbym całkiem sam udać się na Ea?

Żartował, ale tylko częściowo.

— To niewyobrażalne — oznajmił statek.

Gurgeh minął w korytarzu zdalnego dronę, który wirował powoli w powietrzu i od czasu do czasu raptownie podskakiwał.

— Czy to wszystko naprawdę konieczne? — spytał maszynę.

— Robię, co mi kazano — odparła z irytacją.

— Za bardzo się starasz — mruknął i poszedł się spakować.


Gdy zabierał swoje rzeczy, z płaszcza, którego nie zakładał od wyjazdu z Ikroh, wypadła mała paczuszka i odbiła się od miękkiej podłogi kabiny. Podniósł zawiniątko, odwiązał wstążeczkę, zdziwiony, od kogo ten prezent. Może od którejś z pań z „Żulika”?

Była to cienka bransoletka, model szerokiego, całkowicie ukończonego Orbitala; powierzchnia wewnętrzna była w połowie jasna, w połowie ciemna. Gdy Gurgeh przysunął ją bliżej do oczu, dostrzegł maleńkie, ledwo widoczne punkciki światła na nocnej połowie; w części dziennej zobaczył niebieskie morza i spłachetki lądu pod mikroskopijnymi chmurkami. Całe wnętrze jaśniało własnym światłem, pochodzącym z jakiegoś źródła w środku wąskiej bransoletki.

Gurgeh wsunął ją na rękę — żarzyła się na jego przegubie. Dziwny prezent jak na kogoś z WPS-u, pomyślał.

Wtedy zauważył napis na opakowaniu; podniósł je i przeczytał: „Na pamiątkę, gdy już znajdziesz się na tamtej planecie. Chamlis”.

Zmarszczył czoło, a potem z irytacją i poczuciem wstydu wywołał z pamięci wieczór przed samym odlotem z Gevantu, dwa lata temu.

Oczywiście. Podarunek od Chamlisa.

Zupełnie o tym zapomniał.


— A to co? — spytał Gurgeh.

Siedział w przedniej części przebudowanego modułu, który „Czynnik Ograniczający” zabrał z WPS-u. Wraz z Flere-Imsaho weszli na pokład małego statku, pożegnawszy się ze starym okrętem, który miał czekać na ich wezwanie poza granicami Imperium. Purchel hangaru obrócił się i moduł, eskortowany przez kilka azadiańskich fregat, opadł ku planecie, a „Czynnik Ograniczający”, eskortowany przez dwa krążowniki, z demonstracyjną powolnością opuszczał studnię grawitacyjną.

— O co chodzi? — Flere-Imsaho unosił się w górze, zrzuciwszy na podłogę swe przebranie. — O to. — Gurgeh skinął na ekran, pokazujący widok pod modułem. Sunęli już nad lądem w kierunku stolicy Ea, Groasnachek. Imperium nie zgadzało się, by statki wchodziły w atmosferę bezpośrednio nad miastami, wykonali więc ten manewr nad oceanem.

— Aaa, to Więzienie Labiryntowe — odparł Flere-Imsaho.

— Więzienie?

Pod nimi przesuwał się kompleks murów i długich, powyginanych budynków, na które nacierały rozlewające się po ekranie przedmieścia stolicy.

— Tak. Ludzi łamiących prawo wsadza się do labiryntu, w miejsce zależne od rodzaju przestępstwa. To labirynt fizyczny, ale równocześnie można by go nazwać labiryntem moralnym, behawioralnym. Zewnętrzny kształt budowli jest tylko na pokaz i nie daje żadnych wskazówek co do jej wewnętrznej struktury. Więzień musi udzielać właściwych odpowiedzi, postępować zgodnie z aprobowanymi regułami, gdyż inaczej nie posunie się naprzód, a nawet może zostać cofnięty. Teoretycznie, osoba idealnie dobra pokona labirynt w kilka dni, a całkowicie zdeprawowana — nigdy — By zapobiec nadmiernemu zagęszczeniu, wprowadzono ograniczenie czasowe. Jeśli ktoś je przekroczy, na resztę życia zostaje przeniesiony do kolonii karnej.

Gdy drona kończył swe wyjaśnienia, więzienie znikło z ekranu; jego miejsce zajął nowy labirynt: zakrętasy miejskich ulic, domy, kopuły.

— Pomysłowe, ale czy to działa? — spytał Gurgeh.

— Na to wygląda. Labirynt zastępuje prawdziwe rozprawy sądowe, a bogaci i tak mogą wykupić się łapówką. Zatem owszem, działa z punktu widzenia systemu władzy.


Moduł i dwie fregaty wylądowały w wielkim porcie wahadłowców na brzegu szerokiej, błotnistej, poprzecinanej licznymi mostami rzeki, dość daleko od centrum miasta, w dzielnicy średniej wielkości budynków i niskich kopuł geodetycznych. Gurgeh opuścił statek razem z ubranym w antyczny strój Flere-Imsaho, który głośno brzęczał i iskrzył. Znaleźli się na olbrzymim placu pokrytym sztuczną trawą, rozwiniętą aż pod tył modułu. Na trawie stało z pięćdziesiąt osób w rozmaitych mundurach i strojach. Gurgeh zapoznał się wcześniej, jak rozpoznać płeć Azadian — teraz doszedł do wniosku, że są tu w większości apeksowie i trochę osób pozostałych dwóch płci. Za nimi stało kilka rzędów uzbrojonych mężczyzn w jednakowych mundurach. A jeszcze dalej zespół muzyczny grał brzękliwie.

— Ci uzbrojeni faceci to tylko gwardia honorowa — powiedział Flere-Imsaho. — Nie musisz się niczego obawiać.

— Nie obawiam się — odparł Gurgeh. Wiedział, że w Imperium tak się wita przybyszy: formalnie; obecni są przy tym biurokraci, ochrona, oficjele z organizacji zajmujących się grą, żony, konkubiny, przedstawiciele agencji prasowych. Podszedł do nich jeden z apeksów.

— Do tego trzeba zwracać się „Panie” w języku eańskim — szepnął Flere-Imsaho.

— Co? — Gurgeh ledwo słyszał głos maszyny, przebijający się przez jej brzęczenie i trzaski. Buzowała, poskrzypywała, zagłuszała wszystko z wyjątkiem utworu powitalnego, a wytwarzane przez nią iskrzenie sprawiało, że po jednej strony czaszki Gurgehowi włosy stawały dęba.

— Mówiłem, że ma on tytuł „Pana” w eańskim — syknął Flere-Imsaho.

— Nie dotykaj go, ale gdy on podniesie jedną rękę, ty podnieś dwie i powiedz, co masz od powiedzenia. Pamiętaj, nie dotykaj go.

Apeks przystanął przed Gurgehem, uniósł jedną dłoń i rzekł.

— Murat Gurgee, witam w Groasnachek, na Ea, w Imperium Azad. Gurgeh powstrzymał grymas twarzy i podniósł obie ręce (by pokazać, że nie ma broni — tak wyjaśniały stare księgi).

— To zaszczyt dla mnie postawić stopę na świętej ziemi Ea — odparł w starannym eańskim.

— Świetny początek — wymamrotał cicho drona.

Pozostała część ceremonii powitalnej minęła w oszołomieniu. Gurgehowi kręciło się w głowie; pocił się w promieniach podwójnego słońca. Poprowadzono go na przegląd gwardii honorowej, choć nie wyjaśniono dokładnie, co właściwie ma przeglądać. Czuł nieznane zapachy stacji promów kosmicznych, gdy szli na przyjęcie, co uświadomiło mu, jak obcy jest w tym środowisku. Przedstawiano go wielu osobom, przeważnie apeksom. Zauważył, że chyba są zadowoleni, iż zwraca się do nich całkiem znośnym eańskim. Flere-Imsaho podpowiadał mu w niektórych momentach i Gurgeh słyszał, jak sam wypowiada odpowiednie słowa i wykonuje stosowne gesty, jednak odnosił wrażenie, że wszystko odbywa się chaotycznie, a ludzie są głośni i nieuważni. Ponadto cuchną — był jednak pewien, że oni to samo myślą o nim. Niejasno również podejrzewał, że w głębi duszy naśmiewają się z niego.

Poza oczywistymi różnicami fizycznymi, Azadianie wydali mu się solidniej zbudowani, bardziej twardzi i zdecydowani w porównaniu z ludźmi Kultury. Przejawiali więcej energii i — jeśli już miał być krytyczny — zachowywali się bardziej neurotycznie. Przynajmniej apeksowie. Osobnicy męscy wydali mu się nieco otępiali, mniej napięci, bardziej niewzruszeni i masywni, natomiast kobiety sprawiały wrażenie spokojniejszych, bardziej refleksyjnych i delikatnych.

Zastanawiał się, jak oni go postrzegają. Patrzył na ich dziwną, obcą architekturę, rozglądał się po dezorientujących wnętrzach, przyglądał się ludziom, ale zauważył, że oni również go obserwują. W paru przypadkach Flere-Imsaho musiał powtórzyć swe słowa, nim Gurgeh się zorientował, że drona w ogóle do niego mówi. Monotonne brzęczenie i trzaski elektrostatyczne drony, zawsze będącego w pobliżu, wzmacniały tylko wrażenie sennej nierzeczywistości.

W niskim, długim budynku lądowiska, prostym z zewnątrz, lecz wystawnie urządzonym w środku, podano jedzenie i napoje. Fizjologia ludzi z Kultury i Azadian były na tyle bliskie, że niektóre potrawy i napoje — w tym alkohol — były dla Gurgeha strawne. Wypił wszystko, czym go poczęstowano, ale przepuścił to bez trawienia. Siedzieli przy długim stole zastawionym potrawami. Obsługiwali ich umundurowani mężczyźni. Gurgeh pamiętał o tym, by się do nich nie odzywać. Ludzie, do których się zwracał, mówili albo za szybko, albo nazbyt powoli, jednak kilkakrotnie udało mu się nawiązać rozmowę. Wielu pytało go, dlaczego przybył tu sam. Nie rozumieli, gdy informował, że towarzyszy mu drona, wyjaśniał więc, że po prostu lubi samotne rejsy.

Ktoś zapytał go, czy dobrze gra w Azad. Zgodnie z prawdą odparł, że nie wie; statek nigdy mu tego nie powiedział. Miał nadzieję — tak twierdził — że potrafi zagrać na tyle dobrze, iż gospodarze nie pożałują swego zaproszenia. Zrobił wrażenie na paru osobach, ale raczej w sposób, w jaki na dorosłych robi wrażenie uprzejme dziecko.

Jeden z apeksów, siedzący po jego prawej stronie, ubrany w ciasny, niewygodny uniform, podobny do munduru trzech oficerów, którzy weszli na pokład „Czynnika Ograniczającego”, chciał wiedzieć więcej na temat przebiegu podróży i statku, na którym ją odbył. Gurgeh powtarzał uzgodnioną wcześniej opowieść. Apeks napełniał mu winem kryształowy kieliszek i Gurgeh ciągle musiał wznosić toasty. Przepuszczanie alkoholu, by się nie upić, oznaczało dość częste wyprawy do toalety — musiał tam pić wodę i oddawać mocz. Wiedział, że dla Azadian są to delikatne sprawy, ale za każdym razem poprawnie budował swe wypowiedzi; nikogo nie zaszokował, a Flere-Imsaho wydawał się spokojny.

Wreszcie siedzący po lewej apeks o nazwisku Lo Pequil Monenine senior, oficer łącznikowy Cesarskiego Biura do Spraw Obcych, zapytał Gurgeha, czy jest gotów pójść do hotelu. Gurgeh odparł, że miał mieszkać w module. Pequil zaczął coś bardzo szybko mówić i był bardzo zdziwiony, gdy Flere-Imsaho przerwał mu równie szybkim potokiem słów. Rozmowa przebiegała zbyt szybko i Gurgeh nie mógł jej dokładnie śledzić, w końcu jednak drona oznajmił, że osiągnięto kompromis: Gurgeh zamieszka w module, lecz ten zostanie zaparkowany na dachu hotelu. Przydzieli się mu ochronę, a wyśmienita kuchnia hotelowa będzie do jego dyspozycji.

Gurgeh uważał to za rozsądne rozwiązanie. Zaprosił Pequila, by poleciał z nim modułem do hotelu i ten chętnie z tego skorzystał.


— Nim zapytasz naszego znajomego, co teraz mijamy — powiedział Flere-Imsaho, unoszący się przy Gurgehu — wyjaśniam, że nazywa się to dzielnica slumsów. Tu żyje nadwyżka niewykwalifikowanych robotników.

Gurgeh ponuro spojrzał na dronę odzianego w obszerne przebranie. Lo Pequil stał obok gracza na tylnej rampie modułu, tworzącej wykusz widokowy. W dole rozpościerało się miasto.

— Sądziłem, że mieliśmy nie używać marain w obecności tych ludzi — rzekł Gurgeh do maszyny.

— Jesteśmy tu dość bezpieczni. Ten osobnik ma urządzenie podsłuchujące, ale moduł potrafi je zneutralizować.

Gurgeh wskazał slumsy w dole.

— Co to takiego? — spytał Pequila.

— Tu właśnie często kończą ludzie, którzy opuścili wieś zwabieni światłami wielkiego miasta. Niestety, wielu z nich to wałkonie.

— Pozbawieni ziemi — dodał Flere-Imsaho w marain — wskutek niesprawiedliwych podatków od nieruchomości i bezwzględnej, odgórnej reorganizacji systemu produkcyjnego rolnictwa.

Gurgeh zastanawiał się, czy ostatnie sformułowanie nie oznacza po prostu farm.

— Rozumiem — powiedział jednak, odwracając się do Pequila.

— Co mówiła twoja maszyna? — spytał Pequil.

— Recytowała… pewien wiersz — wyjaśnił Gurgeh. — O wielkim i pięknym mieście.

— Ach. — Pequil wykonał potakujący ruch głową: serię szarpnięć podbródkiem w górę. — Twoi rodacy lubią poezję, prawda?

— Niektórzy lubią, inni nie. Wie pan, jak to jest — odparł Gurgeh po chwili milczenia.

Pequil skinął głową ze zrozumieniem.

Wiatr znad miasta ślizgał się po polu wokół wykuszu, przynosząc lekki zapach spalenizny. Gurgeh wychylił się poza mgiełkę pola i spojrzał na metropolię, przesuwającą się w dole. Pequil nie kwapił się z podchodzeniem do brzegu wykusza. — Mam dla ciebie dobrą wiadomość — powiedział Pequil z uśmiechem (to znaczy wywinął obie wargi).

— Mianowicie?

— Moje Biuro — zaczął powoli i poważnie Pequil — otrzymało pozwolenie na to, byś mógł śledzić Mistrzostwa aż do rozgrywek na Echronedal włącznie.

— O, to miejsce ostatnich rozgrywek.

— Tak. To kulminacja pełnego sześcioletniego Wielkiego Cyklu, na samej Planecie Ognia. Zapewniam cię, to wielki przywilej, że pozwolono ci tam pojechać. Gracze występujący gościnnie rzadko doświadczają takiego zaszczytu.

— Rozumiem. Czuję się zaszczycony. Przyjmij wyrazy szczerej wdzięczności dla ciebie i twego Biura. Po powrocie do domu powiem swym rodakom, że Azadianie są bardzo wspaniałomyślni. Spotkało mnie tu znakomite przyjęcie. Dziękuję, jestem bardzo zobowiązany.

Pequil wydawał się zadowolony. Z uśmiechem potaknął. Gurgeh również potaknął, choć nie próbował naśladować tubylczego uśmiechu.


— No i…?

— Co takiego, Jernau Gurgeh? — spytał Flere-Imsaho. Jego żółto-zielone pola wychodziły z malutkiej obudowy niczym skrzydła egzotycznego owada. Drona położył na łóżku Gurgeha jego uroczysty strój. Znajdowali się w module, stojącym w ogrodzie na dachu Grand Hotelu w Groasnachek.

— Jak wypadłem?

— Bardzo dobrze. Nie zwróciłeś się do ministra per „panie ministrze”, gdy ci to podpowiedziałem, i czasami wyrażałeś się niejasno, ale w zasadzie było w porządku. Nie sprowokowałeś incydentów dyplomatycznych i nikogo poważnie nie obraziłeś… to nieźle jak na pierwszy dzień. Odwróć się, proszę, do rewersera. Chcę się upewnić, że ubranie dobrze leży.

Gurgeh odwrócił się i podniósł ręce, gdy drona wygładzał mu szatę na plecach. Spojrzał na siebie w polu rewersera.

— Jest za długa i nie wyglądam w niej korzystnie — stwierdził.

— Masz rację, ale musisz to włożyć dziś wieczór na wielki bal w pałacu. Nie jest najgorzej. Mogę ją trochę podwinąć. Moduł informuje mnie, że są w niej pluskwy, więc uważaj na to, co mówisz, gdy znajdujesz się poza polami modułu.

— Pluskwy? — Gurgeh spojrzał na odbicie drony w rewerserze.

— Monitor położenia i mikrofon. Nie przejmuj się. Wszystkich tak traktują. Stój spokojnie. Tak, sądzę, że dół trzeba założyć. Obróć się.

Gurgeh się obrócił.

— Maszyno, lubisz mną komenderować, prawda?

— Nie gadaj głupstw. Przymierz.

Gurgeh włożył szatę i spojrzał na swój obraz w rewerserze.

— Po co ta pusta naszywka na ramieniu?

— Tu przyczepia się insygnia, jeśli się je ma.

Gurgeh dotknął pustego miejsca na bogato haftowanej szacie.

— Nie moglibyśmy czegoś wymyślić? To wygląda nieco pustawo.

— Chyba moglibyśmy — odparł Flere-Imsaho. Poprawił szatę na Gurgehu. — Ale trzeba przy tym zachować ostrożność. Nasi azadiańscy przyjaciele są bardzo zdziwieni tym, że nie mamy żadnej flagi, żadnego symbolu i tutejszy przedstawiciel Kultury — spotkasz go dziś, jeśli nie zapomni się pojawić na przyjęciu — uważał, że szkoda, iż Kultura nie ma hymnu, który można by odegrać na powitanie naszych ludzi, więc zagwizdał im pierwszą piosenkę, jaka przyszła mu do głowy, i przez ostatnie osiem lat odgrywają to na przyjęciach i uroczystościach.

— Gdy grali mi na powitanie, rozpoznałem chyba jedną z melodii — przyznał Gurgeh.

Drona podniósł jego ramiona i dokonał w szacie kilku poprawek.

— Tak, ale pierwsza piosenka, jaka przyszła temu facetowi do głowy to „Posadzili bacę na kamieni kupę”. Znasz słowa?

— A, to ta piosenka. — Gurgeh roześmiał się. — Rzeczywiście, to trochę niefortunne.

— Racja. Jeśli się o tym dowiedzą, prawdopodobnie wypowiedzą wojnę. Zwykły pieprznik Służby Kontaktu.

Gurgeh kręcił głową.

— A ja sądziłem, że Służba Kontaktu jest efektywna i dobrze zorganizowana.

— Miło pomyśleć, że coś rzeczywiście działa — wymamrotał drona.

— Przecież przez siedem dziesięcioleci udało się wam skutecznie utrzymywać tajemnicę o odkryciu Imperium.

— Więcej szczęścia niż rozumu — odparł Flere-Imsaho. Podleciał przed Gurgeha, oglądał szatę. — Czy naprawdę chcesz mieć jakieś insygnia? Możemy coś sklecić, jeśli ma cię to uszczęśliwić.

— Szkoda zachodu.

— W porządku. Gdy na balu ogłoszą twoje przybycie, przedstawimy cię pełnym nazwiskiem. Zabrzmi dość imponująco. Oni nie rozumieją, że my nie mamy rzeczywistych tytułów, więc może się okazać, że używają słowa „Morat” jako tytułu. — Malutki drona opuścił się do ziemi, by poprawić złotą nitkę na lamówce u spodu szaty. — To wszystko wyjdzie na dobre. Oni nie rozumieją Kultury, gdyż nie mogą dopasować jej zasad do swych zwykłych hierarchicznych struktur. Nie traktują nas poważnie.

— Co za niespodzianka.

— Mam wrażenie, że to część planu. Nawet ten łajdacki przedst… przepraszam, ten ambasador, stanowi część planu. Ty również. Tak myślę.

— Myślisz?

— Zrobili ci tu reklamę — stwierdził drona. Podleciał na wysokość głowy Gurgeha i sczesał mu trochę włosy do tyłu. Gurgeh odsunął z czoła jego natrętne pole. — Służba Kontaktu poinformowała Imperium, że jesteś wybitnym graczem i możesz osiągnąć poziom pułkownika-biskupa-dyrektora departamentu.

— Co takiego? — Gurgeh miał przerażoną minę. — Mnie mówili zupełnie co innego!

— Mnie też — oznajmił drona. — Dowiedziałem się dopiero teraz, oglądając wiadomości godzinę temu. Człowieku, wrabiają cię. Chcą uszczęśliwić Imperium, a ciebie wykorzystują. Najpierw nieźle ich zaniepokoili, mówiąc, że potrafisz pokonać najlepszych tutejszych graczy, a potem gdy zostaniesz znokautowany w pierwszej rundzie — co jest bardzo prawdopodobne — oznajmią całemu Imperium, że Kultura jest śmiechu warta. Nic nie rozumiemy, łatwo nas upokorzyć.

Gurgeh spojrzał na dronę zmrużonymi oczyma.

— Sądzisz, że w pierwszej rundzie? — spytał spokojnie.

— Och, przepraszam. — Zaambarasowany Flere-Imsaho zatrząsł się lekko. — Obraziłeś się? Przypuszczałem po prostu… cóż, obserwowałem twoją grę… to znaczy… — głos maszyny stopniowo zanikł.

Gurgeh zdjął ciężką szatę i upuścił ją na podłogę.

— Wezmę kąpiel — oznajmił dronie.

Maszyna zawahała się, potem podniosła szatę i pośpiesznie opuściła kabinę. Gurgeh usiadł na łóżku, pocierając brodę.

Tak naprawdę drona go nie obraził. Gurgeh też miał swoje sekrety, był pewien, że potrafi zagrać lepiej, niż sądzi Służba Kontaktu. Przez ostatnie sto dni na „Czynniku Ograniczonym” nie pokazał wszystkich swych możliwości. Starał się nie przegrywać, nie popełniać umyślnych błędów, ale równocześnie nie koncentrował się tak, jak zamierzał to zrobić podczas nadchodzących rozgrywek.

Sam nie był pewien, dlaczego stosuje taki kamuflaż, ale wydawało mu się ważne, by nie informować o wszystkim Służby Kontaktu, by coś skryć. Takie małe zwycięstwo nad nimi, mała gra, gest na mniejszej planszy, uderzenie w żywioły i w bogów.

Wielki Pałac w Groasnachek leżał nad szeroką, mętną rzeką, od której miasto wzięło swą nazwę. Tego wieczoru wydawano wielki bal dla znamienitszych osób, które miały grać w Azad przez następne pół roku.

Przywieziono ich na miejsce pojazdem naziemnym. Sunęli przez szerokie, obsadzone drzewami, oświetlone reflektorami bulwary. Gurgeh usadowił się z tyłu pojazdu, gdzie już siedział Pequil. Pojazd prowadził — najwyraźniej rzeczywiście sam prowadził! — umundurowany samiec. Gurgeh usiłował nie myśleć o wypadkach drogowych. Flere-Imsaho, w pękatym przebraniu, przebywał na podłodze; brzęczał cicho i przyciągał włókienka z futrzastej wykładziny samochodu.

Pałac, mniejszy niż się Gurgeh spodziewał, robił jednak wrażenie: był przepysznie zdobiony i jasno oświetlony; z licznych wieżyczek i baszt powoli powiewały długie, bogato dekorowane proporce — jaskrawe heraldyczne fale na tle pomarańczowoczarnego nieba.

Samochód zatrzymał się na dziedzińcu zadaszonym markizami. Stały tam pozłacane rusztowania, na których płonęło dwanaście tysięcy świec o rozmaitych kształtach i kolorach — jedna świeca dla każdego gracza. Na bal zaproszono ponad tysiąc osób. Połowa z nich była graczami, reszta to partnerzy graczy, oficjele, duchowni, oficerowie i urzędnicy na tyle zadowoleni ze swej obecnej pozycji, że nie zależało im na współzawodnictwie, gdyż zapewnili już sobie bezpieczną posadę, z której nie mogli być usunięci, nawet gdyby ich podwładni wygrali grę.

Byli tam również nauczyciele i administratorzy kolegiów Azad, instytucji uczących gry; ci również nie musieli brać udziału w turnieju.

Wieczór wydawał się zbyt ciepły; gęste, nieruchome powietrze przesycały miejskie zapachy. Ubranie Gurgehowi ciążyło, było zadziwiająco niewygodne; zastanawiał się, kiedy będzie mógł dyskretnie opuścić bal. Wkroczyli do pałacu przez olbrzymią bramę. Z obu jej stron otwierały się masywne drzwi z wypolerowanego, wysadzanego klejnotami metalu. Szli przez westybule i hole. Otaczał ich przepych, błyszczące ozdoby stały na stołach, zwisały ze ścian i sufitów.

Ludzie wyglądali równie bajecznie. Kobiety skrzyły się biżuterią. Gurgeh, patrząc na ich ekstrawagancko zdobione dzwonowate suknie, ocenił, że szerokość kobiet dorównuje ich wzrostowi. Idąc, szeleściły i zostawiały za sobą natrętny zapach ciężkich perfum. Mijani ludzie spoglądali na niego lub wręcz się gapili, a nawet przystawali, wpatrzeni również w latającego, trzeszczącego Flere-Imsaho.

Co kilka metrów przy ścianach i po obu stronach korytarza stali mężczyźni w pstrokatych mundurach, nogi mieli lekko rozchylone, ręce w rękawiczkach trzymali na wyprostowanych plecach, spojrzenia kierowali na wysoki, barwny sufit.

— Po co oni tu stoją? — spytał Gurgeh dronę. Mówił po eańsku tak cicho, by Pequil go nie słyszał.

— Dla efektu — odparła maszyna.

— Dla efektu? — spytał Gurgeh po chwili zastanowienia.

— Tak, chcą pokazać, że cesarz jest wystarczająco bogaty, by sobie pozwolić na ustawienie setek bezczynnych pachołków.

— Czy już wcześniej nie dotarło to do wszystkich? Drona przez chwilę nie odpowiadał. Westchnął.

— Jernau Gurgeh, nie zgłębiłeś jeszcze psychologii bogactwa i władzy. Gurgeh szedł dalej, uśmiechając się stroną twarzy odwróconą od Flere-Imsaho.

Apeksowie, których mijali, ubrani byli w ciężkie szaty, takie same, jaką miał na sobie Gurgeh. Zdobne, lecz bez ostentacji. Najbardziej jednak uderzyło go to, że pałac i wszyscy obecni tkwili w innej epoce. W samej budowli i w ubraniach nie dostrzegł elementów, których nie dałoby się wyprodukować już przed tysiącem lat. Widział wcześniej zapisy starożytnych uroczystości w Imperium, gdy przeprowadzał własne badania tego społeczeństwa, wiedział więc, jak wyglądają dawne stroje i przedmioty codziennego użytku. Dziwiło go to, że choć Imperium dysponuje dość zaawansowaną, choć może nieco ograniczoną techniką, w formalnych ceremoniach aż tak mocno tkwi w przeszłości. Również w Kulturze postępowano zgodnie z dawnymi zwyczajami, stosowano się do dawnej mody, budowano według dawnych stylów, ale traktowano to dość swobodnie, w ramach wielu nurtów, nie trzymano się tego aż tak sztywno, by wykluczyć inne trendy.

— Poczekaj tu, aż twoje przybycie zostanie zapowiedziane — poinformował go drona.

Szarpnął Gurgeha za rękaw, by zatrzymał się obok uśmiechniętego Lo Pequila. Stanęli w drzwiach prowadzących na wielki podest szerokich schodów wiodących do głównej sali balowej. Pequil podał kartkę stojącemu na szczycie schodów, umundurowanemu apeksowi, którego głos, wzmocniony, rozległ się w wielkiej sali:

— Czcigodny Lo Pequil Monenine, AAB Poziom Drugi Główny, Medal Imperium, Order Zasługi ze wstęgą… oraz Chark Gavant-sha Gernow Morat Gurgee Dam Hazeze.

Zeszli ze wspaniałych schodów. To, co Gurgeh zobaczył, było najwspanialszym przyjęciem, jakie kiedykolwiek widział w życiu. W Kulturze nie organizowano imprez na taką skalę. Sala balowa przypominała wielki błyszczący basen, do którego rzucono tysiąc bajecznych kwiatów, po czym wszystko zamieszano.

— Ten zapowiadacz zarżnął moje imię — powiedział Gurgeh do drony. Spojrzał na Pequila. — Ale dlaczego nasz przyjaciel ma tak smętną minę?

— Chyba dlatego, że w zapowiedzi opuszczono „senior” w jego tytułach — wyjaśnił Flere-Imsaho.

— Czy to takie ważne?

— Gurgeh, w tym społeczeństwie ważne jest wszystko — odparł drona.

— Przynajmniej zapowiedziano was obu — dodał ponuro.

— Witajcie! — zawołał do nich męski głos, gdy zeszli ze schodów. Wysoki, wyglądający na samca szatyn przepchnął się między dwoma Azadianami, by dostać się do Gurgeha. Nosił jaskrawy, powiewny strój. Miał brodę, zwinięte w kok włosy, jasne, zielone oczy i wiele wskazywało na to, że mógł przybyć z Kultury. Wyciągnął upierścienioną dłoń o długich palcach i złapał Gurgeha za rękę.

— Jestem Shohobohaum Za. Bardzo mi przyjemnie. Znałem przedtem twoje nazwisko, ale ten typ na górze tak je wymówił, że zupełnie nie dało się go rozpoznać. Gurgeh, prawda? O, Pequil, ty też tu jesteś. — Włożył kieliszek w dłoń Pequila. — Masz, pijasz takie bełty. Cześć, drono. Co, Gurgeh, chciałbyś coś prawdziwego do picia, no nie? — Otoczył Gurgeha ramieniem.

— Jernow Morat Gurgee — zaczął Pequil zażenowany — pozwól mi przedstawić…

Ale Shohobohaum Za już prowadził Gurgeha przez tłum u podnóża schodów.

— Pequil, jak leci? — krzyknął przez ramię do oszołomionego apeksa.

— W porządku, tak? Dobrze. Pogadamy później. Zabieram tego drugiego wygnańca na drinka.

Pobladły Pequil pomachał im niezdecydowanie. Flere-Imsaho zawahał się i został z Azadianinem.

Shohobohaum Za zdjął rękę z ramienia Gurgeha i powiedział łagodniejszym głosem:

— Ten stary Pequil to nudny gaduła. Chyba nie masz nic przeciwko temu, że cię odciągnąłem?

— Jakoś się uporam z wyrzutami sumienia. — Gurgeh zmierzył wzrokiem człowieka z Kultury. — Przypuszczam, że jesteś… tym ambasadorem?

— Zgadza się — odparł Za i beknął. — Tędy. — Poprowadził Gurgeha przez tłum. — Za jednym z bufetów dostrzegłem butelki grifa i chcę się z nimi gdzieś zaszyć, nim Impek i jego fagasi wszystkie sprzątną. — Minęli niskie podium, na którym głośno grał zespół muzyczny. — Zwariowane miejsce, co? — krzyknął Za do Gurgeha.

Szli na koniec sali. Gurgeh nie rozumiał dokładnie, o czym mówi jego towarzysz.

— To tu — powiedział ambasador, gdy podeszli do rzędu stołów, za którymi mężczyźni w liberiach serwowali gościom drinki i przekąski. Na ścianie pod łukami wisiał ciemny kilim wyszywany diamentami i złotą nicią, ukazujący starożytną bitwę w kosmosie.

Za gwizdnął, przechylił się przez stół i szepnął coś do wysokiego, poważnego mężczyzny, który się zbliżył. Gurgeh zobaczył, jak ambasador przekazuje kawałek papieru. Potem Za schwycił dłoń Gurgeha i pociągnął go na wielką okrągłą kanapę, otaczającą żłobkowaną, marmurową kolumnę inkrustowaną szlachetnymi metalami.

— Poczekaj, aż skosztujesz tego. — Za nachylił się ku Gurgehowi i puścił do niego oko. Shohobohaum Za miał skórę nieco jaśniejszą niż Gurgeh, ale znacznie ciemniejszą niż Azadianie. Na ogół trudno było ocenić wiek ludzi z Kultury, ale Gurgeh sądził, że ambasador jest od niego o jakieś dziesięć lat młodszy.

— A w ogóle jesteś pijący? — spytał Za z niepokojem w oczach.

— Dotychczas przepuszczałem wódkę — wyjaśnił Gurgeh. Za pokręcił głową ze współczuciem.

— Nie rób tego z grifem — powiedział i poklepał Gurgeha po dłoni. — To byłoby tragiczne. Byłoby wręcz zdradziecką obrazą. Zsyntetyzuj w gruczołach Stan Kryształowej Fugi. Wspaniała kombinacja, wydmucha ci neurony przez dupę. Grif to zadziwiająca wóda. Pochodzi z Echronedal; sprowadzili ją na Mistrzostwa. Wytwarzają tylko podczas pory tlenowej. To, co dostajemy, powinno być sprzed dwóch Wielkich Lat. Kosztuje majątek. Otworzył więcej nóg niż laser kosmetyczny. Nieważne. — Za usiadł, klasnął w dłonie i spojrzał poważnie na Gurgeha. — Co myślisz o Imperium? Jest cudowne, prawda? To znaczy zdeprawowane, ale seksowne, co nie? — Podniósł się szybko, gdy podszedł do nich służący z tacą z paroma zakorkowanymi dzbanuszkami. — Aha! — Ambasador podał służącemu kawałek papieru i wziął tacę. Odkorkował oba dzbanuszki. Jeden podał Gurgehowi, swój podniósł do warg, zamknął oczy, głęboko odetchnął. Wymamrotał coś śpiewnie. Z mocno zaciśniętymi powiekami wypił zawartość.

Otworzył oczy; Gurgeh siedział z łokciem opartym na kolanie, z brodą w dłoni.

— Zwerbowali cię już takiego czy to Imperium tak na ciebie podziałało? — spytał ambasadora.

Ten zaśmiał się gardłowo, spojrzał w sufit, na którym wielkie malowidło przedstawiało bitwę morską sprzed tysięcy lat.

— I to, i to — odparł Za ze śmiechem.

Wskazał głową dzbanuszek Gurgeha. Gurgeh, widząc jego rozbawione, bardziej teraz inteligentne spojrzenie, musiał zweryfikować swą ocenę wieku ambasadora — teraz wydał mu się osobą o kilkadziesiąt lat starszą.

— Wypijesz swoją porcję? — spytał Za. — Wydałem właśnie na to roczne dochody niewykwalifikowanego robotnika.

Gurgeh spojrzał w jasne oczy ambasadora, po czym podniósł dzbanuszek do ust.

— Zatem zdrowie niewykwalifikowanych robotników, panie Za — wzniósł toast i wypił.

Za roześmiał się głośno, odchylając głowę do tyłu.

— Sądzę, że nasze wzajemne stosunki ułożą się doskonale, graczu Gurgeh.

Grif był słodki, aromatyczny, delikatny; smakował dymem. Za kończył drinka: trzymając wąski dzióbek dzbanuszka nad otwartymi ustami, spijał ostatnie krople. Spojrzał na Gurgeha i mlasnął wargami.

— Ścieka jak płynny jedwab — powiedział. Odstawił dzbanuszek na podłogę. — A więc zamierzasz wziąć udział w tej wielkiej grze, Jernau Gurgeh?

— Po to tu jestem. — Gurgeh pociągnął nieco uderzającego do głowy płynu.

— Pozwól, że ci coś poradzę — powiedział Za, dotykając przelotnie Gurgeha. — O nic się nie zakładaj. I uważaj na kobiety, mężczyzn, w ogóle na każdego. Możesz się wplątać w bardzo nieprzyjemną sytuację, jeśli nie zachowasz ostrożności. Nawet jeśli postanowisz żyć samotnie, niektóre osoby, zwłaszcza kobiety, chętnie zobaczyłyby, co masz między nogami. A oni traktują te sprawy straaasznie poważnie. Gdy zechcesz jakiejś gierki cielesnej, powiedz mi. Mam kontakty, potrafię to dyskretnie załatwić. Całkowita poufność i zachowanie tajemnicy gwarantowane.

Zapytaj, kogo chcesz. — Zaśmiał się, znowu dotknął Gurgeha w ramię i spojrzał poważnie. — Mówię poważnie. Potrafię to załatwić.

— Zapamiętam to sobie — odparł Gurgeh, popijając. — Dziękuję za ostrzeżenie.

— Proszę bardzo. Jestem tu od ośmiu… dziewięciu lat. Poprzednia ambasador była tu tylko dwadzieścia dni, wyrzucona za związki z żoną ministra. — Potrząsnął głową i cmoknął. — Lubię osoby w jej typie, ale, kurde, minister! Ta zwariowana dziwka miała szczęście, że tylko ją wyrzucono; gdyby była jedną z nich, wpuściliby jej do wszystkich otworów jadowite pijawki, nim brama więzienia zdążyłaby się za nią zatrzasnąć. Nogi mi się same ciasno splatają, jak o tym pomyślę.

Nim Gurgeh zdążył odpowiedzieć, ze szczytu schodów dobiegł przerażający trzask, jakby dźwięk tysięcy rozbijanych butelek, który toczył się echem po sali balowej.

— Niech to diabli, cesarz. — Za skinął na kieliszek Gurgeha. — Człowieku, wypij do końca!

Gurgeh wstał powoli i wsunął dzbanuszek w dłonie ambasadora.

— Weź, z pewnością docenisz to bardziej niż ja.

Za zakorkował naczynie i schował je w fałdach szaty.

Na szczycie schodów zapanowało ożywienie. Ludzie w sali stworzyli przejście od schodów do dużego błyszczącego fotela, stojącego na podwyższeniu okrytym złocistą materią.

— Pójdź lepiej na swoje miejsce — powiedział Za i już chwytał Gurgeha za dłoń, gdy ten nagle podniósł rękę, by pogłaskać się po brodzie, i ambasador chybił.

Gurgeh skinął głową.

— Idź przodem — powiedział.

Za mrugnął porozumiewawczo. Stanęli przy grupce osób zgromadzonych przed tronem.

— Masz tu swego chłopaka, Pequil — powiedział Za do zmartwionego apeksa, a sam się usunął.

Gurgeh znalazł się obok Pequila, Flere-Imsaho dryfował na wysokości jego pasa, pracowicie brzęcząc.

— Panie Gurgee, już się o pana niepokoiliśmy — szepnął Pequil, zerkając nerwowo na schody.

— Doprawdy? Jakież to pokrzepiające.

Pequil nie miał jednak zadowolonej miny; Gurgeh podejrzewał nawet, że do apeksa znowu ktoś nieprawidłowo się zwrócił.

— Mam dobrą wiadomość, Gurgee — szepnął Pequil i spojrzał na Gurgeha, który usiłował okazać zainteresowanie. — Udało mi się uzyskać dla pana osobistą audiencję u Jego Królewskiej Wysokości Cesarza Regenta Nicosara.

— Jestem bardzo zaszczycony — odparł Gurgeh z uśmiechem.

— Właśnie, właśnie! To nadzwyczajny i wyjątkowy zaszczyt! — wyrzucił z siebie Pequil.

— Więc tego nie spieprz — mruknął z tyłu Flere-Imsaho. Gurgeh spojrzał na maszynę.

Znów rozległ się łomot i nagle całą szerokość schodów zapełniła pstrokata fala ludzi. Gurgeh sądził, że osobnik na czele, ten z długą laską, to cesarz czy też cesarz-regent według określenia Pequila, ale u stóp schodów apeks odsunął się na bok i zawołał:

— Jego Cesarska Wysokość z Kolegium w Candsev, Książę Kosmosu, Obrońca Wiary, Diuk Groasnachek, Pan Ogni Echronedal, Cesarz-Regent Nicosar Pierwszy!

Cesarz, średniego wzrostu, z poważną miną, ubrany był w czerń zupełnie pozbawioną wszelkich ozdób. Otaczali go bajecznie odziani Azadianie trojga płci, w tym dość konserwatywnie umundurowani mężczyźni i apeksowie, prezentujący wielkie miecze i małe karabiny. Przed Imperatorem dreptały duże, rozmaicie umaszczone, cztero — i sześcionożne zwierzęta; założono im kagańce, obroże oraz wysadzane szmaragdami i rubinami smycze, na których prowadzili je tędzy, niemal nadzy mężczyźni, o natłuszczonych ciałach błyszczących matowym złotem.

Imperator przystanął, zagadał do kilku osób — przyklękły przed nim — potem wraz ze świtą przeszedł do grupy osób, w której znajdował się Gurgeh.

W sali zapanowała cisza. Gurgeh słyszał charczenie oswojonych drapieżników. Pequil pocił się, w zagłębieniu policzka szybko pulsowała mu krew.

Nicosar podchodził. Lekko pochylony, wyglądał mniej stanowczo i mniej srogo niż przeciętny Azadianin, tak przynajmniej sądził Gurgeh. Nawet gdy cesarz z kimś rozmawiał, do Gurgeha dochodził tylko głos jego interlokutora. Władca wyglądał młodziej, niż Gurgeh się spodziewał.

Choć Gurgeh dowiedział się wcześniej, że uzyskał audiencję, czuł jednak lekkie zdziwienie, gdy czarno odziany apeks zatrzymał się tuż przy nim.

— Uklęknij! — syknął Flere-Imsaho.

Gurgeh opuścił się na jedno kolano. Cisza się pogłębiła.

— O, cholera — wymamrotała maszyna. Pequil jęknął.

Cesarz spojrzał z uśmiechem na Gurgeha.

— Panie jednokolanowcu. To ty z pewnością jesteś tym naszym cudzoziemskim gościem. Życzymy ci pomyślnej gry.

Gurgeh uświadomił sobie własną gafę i ukląkł również na drugie kolano, ale władca skinął tylko upierścienioną dłonią i dodał:

— Nie, nie trzeba. Podziwiamy oryginalność. W przyszłości oddawaj nam cześć na jednym kolanie.

— Dziękuję, Wasza Wysokość. — Gurgeh skłonił się lekko.

Cesarz skinął głową, odwrócił się i ruszył dalej przejściem między gośćmi.

Pequil z drżeniem odetchnął.

Imperator doszedł do tronu; zagrała muzyka. Ludzie zaczęli rozmawiać, szpaler się rozsypał. Wszyscy trajkotali i gestykulowali. Pequil zaniemówił; wyglądał jakby miał za chwilę zemdleć.

Flere-Imsaho podleciał do Gurgeha.

— Proszę, nigdy więcej tego nie rób — powiedział. Gurgeh zignorował maszynę.

— Przynajmniej nie zaniemówiłeś — stwierdził nagle Pequil, drżącą ręką biorąc drinka z tacy. — Potrafił coś powiedzieć, co, maszyno? — Pequil tak szybko trajkotał, że Gurgeh ledwo go rozumiał. — Większość ludzi jest zmrożonych. Ja byłbym zmrożony. Co tam jedno kolano, to nie ma znaczenia. — Pequil rozejrzał się za mężczyzną z drinkami, potem wpatrywał się w tron, gdzie siedzący cesarz rozmawiał ze swym przybocznym — Co za majestat! — rzekł Pequil.

— Dlaczego jest „cesarzem-regentem”? — spytał Gurgeh. Apeks się pocił.

— Jego Królewska Wysokość musiał podjąć Królewski Łańcuch dwa lata temu po smutnej śmierci imperatora Molsce’a. Naszego Czcigodnego Nicosara wyniesiono na tron, gdyż zajął drugie miejsce w ostatnich rozgrywkach. Nie mam jednak wątpliwości, że zostanie na tej pozycji.

Gurgeh czytał wcześniej o tym, że Molsce umiera, nie wiedział jednak, że Nicosar nie jest uznawany za pełnoprawnego władcę. Teraz widząc wokół podestu zwierzęta i ekstrawagancko ubranych ludzi, zastanawiał się, jakie jeszcze dodatkowe splendory czekają Nicosara, jeśli zwycięży w mistrzostwach.

— Zaproponowałbym ci taniec, ale źle tu patrzą na tańczących ze sobą mężczyzn — powiedział Shohobohaum Za. Wziął z podręcznego stolika owinięte w papier słodycze, podszedł do stojącego przy filarze Gurgeha i poczęstował go, ale ten odmówił. Za włożył do ust kilka ciasteczek. Gurgeh obserwował barwnie ubranych gości, wirujących w tańcu o skomplikowanych figurach. Tuż przy nim unosił się Flere-Imsaho; do jego naelektryzowanej obudowy przyczepiły się skrawki papieru.

— Nie martw się — odparł Gurgeh. — Nie jestem obrażony.

— Świetnie. Dobrze się bawisz? — Za oparł się o kolumnę. — Wydajesz mi się nieco samotny. Gdzie jest Pequil?

— Rozmawia z jakimś cesarskim notablem. Usiłuje załatwić prywatną audiencję.

— No, no, może mu się uda — parsknął Za. — Co myślisz o naszym wspaniałym władcy?

— Wygląda… bardzo władczo — odparł Gurgeh. Z niecierpliwością wskazał swą szatę i poklepał się po uchu.

Za zrobił minę rozbawioną, potem zdziwioną, wreszcie się roześmiał.

— A, mikrofon! — Pokręcił głową, odwinął parę ciasteczek, zjadł je. — Tym się nie martw. Możesz mówić, co chcesz. Nie zostaniesz zabity, nic z tych rzeczy. Nie zależy im na tym. Protokół dyplomatyczny. My udajemy, że w szatach nie ma podsłuchu, a oni udają, że niczego nie słyszeli. Taka mała gierka.

— Skoro tak twierdzisz. — Gurgeh patrzył na podwyższenie.

— Na razie nie ma co patrzeć na tego młodego Nicosara — powiedział Za, wędrując oczami za spojrzeniem Gurgeha. — Wszystkie regalia otrzyma po Mistrzostwach. Obecnie, teoretycznie jest w żałobie po Molsce’u. Czerń to ich kolor żałoby, ma to chyba coś wspólnego z kosmosem. — Przez chwilę obserwował cesarza. — Dziwaczny układ, nie sądzisz. Cała władza należy do jednej osoby.

— Rzeczywiście, to chyba niezbyt stabilna organizacja społeczeństwa — przyznał Gurgeh.

— Hmmm. Oczywiście, wszystko jest względne. A wiesz, ten staruch, z którym teraz rozmawia impek, ma chyba więcej rzeczywistej władzy niż sam Nicosar.

— Naprawdę? — Gurgeh spojrzał na ambasadora.

— Tak, to Hamin, rektor Kolegium Candsev, mentor Nicosara.

— Twierdzisz, że każe on władcy, co ma robić?

— Oficjalnie nie. — Za beknął. — Nicosar wyrósł w kolegium, spędził tam sześćdziesiąt lat jako dziecko i apeks, studiował u Hamina zasady Azad. Ten go wychował, przygotował, kształcił w grze i w innych dziedzinach. Gdy więc stary Molsce udaje się w krainę wiecznego snu — a czas był już najwyższy — i Nicosar przejmuje władzę, do kogo zwraca się po radę?

— Rozumiem. — Gurgeh żałował teraz, że nie zajął się bliżej systemem politycznym Azad i studiował głównie samą grę. — Sądziłem, że w kolegiach tylko uczą gry.

— Teoretycznie tak ma być, ale są one raczej odpowiednikiem rodzin arystokratycznych. Nie tak jak w zwykłych systemach opartych na pokrewieństwie, gdzie do zasiedziałej arystokracji nowej krwi dostarczają małżeństwa, w nadziei że mieszanie genów da coś pozytywnego. Przewaga Imperium polega na tym, że dzięki grze wybiera się do rządzenia tym całym interesem najinteligentniejszych, najbardziej bezwzględnych i zręcznych apeksów z całej populacji. System jest dość skuteczny. Gra rozwiązuje wiele problemów. Według mnie to trwały układ. Służba Kontaktu uważa, że pewnego dnia wszystko rozejdzie się w szwach, ale ja mam inne zdanie. Ta banda może przetrwać nas wszystkich. Robią wrażenie, nie sądzisz? Przyznaj, że jesteś pod wrażeniem.

— Niewypowiedzianym — potwierdził Gurgeh. — Chciałbym jednak zobaczyć więcej, nim wydam ostateczną opinię.

— I tak zrobi to na tobie wrażenie. Docenisz tutejsze dzikie piękno. Mówię poważnie. Skończy się na tym, że będziesz chciał tu zostać. I nie zwracaj uwagi na tego kopniętego dronę, którego przydzielili ci jako niańkę. Te maszyny są wszystkie jednakowe. Chcą, żeby wszędzie było tak samo jak w Kulturze. Pokój, miłość, całe to mdłe gówno. Nie mają… — Za beknął — zmysłowości, by docenić… — beknął ponownie — Imperium. Uwierz mi. Zignoruj tę maszynę.

Gurgeh zastanawiał się, co odpowiedzieć ambasadorowi, gdy otoczyła ich barwnie ubrana, roześmiana grupa apeksów i kobiet. Wystąpił z niej jeden apeks i z ukłonem, który Gurgeh uznał za przesadny, powiedział do ambasadora:

— Czy szanowny posłaniec zechciałby zabawić nasze żony swymi oczami?

— Z przyjemnością! — odparł Za. Wręczył Gurgehowi tacę ze słodyczami. Zbliżył się do chichoczących kobiet i rechoczących apeksów i mignął błonami mrużnymi oczu. — Macie! — zaśmiał się i wycofał tanecznym krokiem. Jeden z apeksów podziękował mu, po czym rozbawione towarzystwo odeszło.

— Są jak dzieci — stwierdził Za. Poklepał Gurgeha po ramieniu i oddalił się nieobecnym spojrzeniem.

Flere-Imsaho podleciał do Gurgeha z szelestem.

— Słyszałem, co ten dupek mówił o ignorowaniu maszyn.

— Hę?

— Powiedziałem, że… zresztą, nie ma to znaczenia. Nie czujesz się opuszczony, dlatego że nie tańczysz?

— Nie. Nie przepadam za tańcem.

— Może i dobrze. Każdy z tych ludzi straciłby nieco statusu towarzyskiego, gdyby cię choćby dotknął.

— Maszyno, ale ty potrafisz formułować myśli!

Gurgeh umieścił przed droną tacę z łakociami i odszedł. Flere-Imsaho krzyknął — udało mu się schwycić spadającą tacę, nim owinięte papierkami ciasteczka wysypały się na podłogę.


Gurgeh, trochę zły, spacerował przez chwilę. Czuł się nieswojo. Uważał, że otaczają go ludzie w pewnym sensie nieudani, jakby byli odrzuconymi składnikami jakiegoś systemu wysokiej jakości, który, gdyby ich włączono, zostałby zanieczyszczony. Wszyscy wokół niego wydawali mu się głupi i prostaccy — co więcej, czuł, że sam niewiele się od nich różni. Uważano chyba, że przybył tu tylko po to, by zrobić z siebie durnia.

Służba Kontaktu wysłała go na sklerotycznym okręcie, nie zasługującym na tę nazwę, przydzieliła mu próżnego, beznadziejnie grubiańskiego dronę, zapomniała poinformować go o istotnych czynnikach, wpływających na sposób gry, choć musiała zdawać sobie sprawę z ich istnienia — na przykład system kolegiów niedoceniony przez „Czynnik Ograniczający” — obdarzyła go towarzystwem gadatliwego pijaka, zachwyconego jak dziecko kilkoma imperialnymi trickami i pomysłowo nieludzkim systemem społecznym.

Podczas podróży cała wyprawa wydawała mu się wielkim i odważnym przedsięwzięciem, czynem szlachetnym. Teraz nie widział już w tym nic z romantycznego eposu. Podobnie jak Shohobohaum Za czy Flere-Imsaho nie pasował do tego systemu społecznego; czuł, że umieszczenie go w tym oblazłym Imperium to jakaś niepoważna sprawa. Był pewien, że gdzieś w hiperprzestrzeni, w tkance pola któregoś z wielkich statków, leniuchujące Umysły śmieją się w kułak.

Rozejrzał się po sali wypełnionej muzyką fujarek. Apeksowie w parach z kwieciście ubranymi kobietami sunęli po błyszczącej posadzce w zaprojektowanych wcześniej układach. Spojrzenia dumne i ukorzone były jednakowo niesmaczne. Mężczyźni-służący poruszali się ostrożnie jak maszyny, napełniali kieliszki, dokładali jedzenie na talerze. Według Gurgeha panujący system społeczny nie miał znaczenia, wszystko wyglądało bardzo prymitywnie, ze zbyt sztywną i ciężką organizacją.

— A, Gurgee — zagadał Pequil. Wyszedł między donicę z kwiatem a kolumną, trzymając za łokieć młodo wyglądającą kobietę. — Jesteś tutaj. Gurgee, poznaj Trinev Dutley córkę — Apeks obdarzył ich oboje uśmiechem i podprowadził dziewczynę do przodu. Ukłoniła się powoli. — Trinev jest również graczem — powiedział Pequil. — Interesujące, prawda?

— To zaszczyt panią spotkać, młoda damo — zwrócił się Gurgeh do dziewczyny również z lekkim ukłonem. Stała przed nim, patrząc w podłogę. Ubrana mniej ozdobnie niż większość kobiet, wyglądała również mniej czarująco.

— Zostawiam was, dwoje dziwaków, porozmawiajcie sobie, dobrze? — Pequil cofnął się, składając dłonie. — Ojciec panny Dutley córki stoi przy dalszej scenie dla orkiestry. Gurgee, będzie pan tak uprzejmy i odprowadzi tam młodą damę, gdy skończycie rozmawiać.

Gurgeh patrzył w ślad za odchodzącym Pequilem. Uśmiechnął się do czubka głowy dziewczyny. Odchrząknął. Dziewczyna milczała.

— Sądziłem… że tylko płeć pośrednia… apeksowie grają w Azad. Dziewczyna podniosła wzrok aż na jego klatkę piersiową.

— Nie, proszę pana. Istnieją również kompetentne kobiety-gracze. Oczywiście niższej rangi.

Głos jej był miękki, zmęczony. Nie podniosła wzroku, zwracał się więc do czubka pochylonej głowy. Przez czarne związane włosy widział białą skórę czaszki.

— Ach, myślałem, że to… zabronione. Cieszę się, że tak nie jest. Czy mężczyźni też grają?

— Tak, proszę pana. Nikomu nie zabrania się grać. To gwarantuje konstytucja. Zrobiono tylko tak… po prostu trudniej jest obu… — przerwała i nagle podniosła wzrok — obu niższym płciom trudniej jest się uczyć, gdyż znakomitsze kolegia przyjmują tylko apeksów. — Znów opuściła głowę. — Oczywiście chodzi o to, by nie rozpraszać studentów.

Gurgeh nie wiedział, co odrzec.

— Rozumiem. — Tylko to przyszło mu na myśl. — Czy… spodziewa się pani dobrych wyników na Mistrzostwach?

— Jeśli mi się powiedzie, jeśli dotrę do drugiej partii w głównych zawodach, wówczas mogę mieć nadzieję na dostanie państwowej posady i na podróże.

— Życzę powodzenia.

— Dziękuję. Niestety, jest to mało prawdopodobne. Pierwszą partię, jak pan wie, rozgrywa się w grupach dziesięcioosobowych i uważa się za niedogodność, gdy wśród dziewięciu apeksów jest jedna kobieta. Zwykle dąży się do wyeliminowania jej z gry, by oczyścić pole.

— Hmmm. Ostrzegano mnie, że coś podobnego może mi się przydarzyć. — Gurgeh miał nadzieję, że dziewczyna znów na niego spojrzy. Uśmiechał się teraz do jej głowy.

— O nie. — Podniosła na niego wzrok i to bezpośrednie spojrzenie oczu w płaskiej twarzy dziwnie go zaniepokoiło. — Tego nie zrobią. Byłoby to nieuprzejme. Nie wiedzą, czy jest pan silny czy słaby. Ja… — znowu opuściła oczy — ja jestem tu znana, więc usunięcie mnie z planszy, by kontynuować grę, nie jest nietaktem.

Gurgeh spojrzał na wielką, hałaśliwą, zatłoczoną salę, na rozmawiających i tańczących ludzi.

— Nic da się nic zrobić? — spytał. — Czy nie można tak tego urządzić, by dziesięć kobiet grało ze sobą w pierwszej rundzie?

Nadal miała twarz spuszczoną, ale patrząc na owal jej policzka, wywnioskował, że dziewczyna może się uśmiechać.

— W istocie, proszę pana. Nigdy jednak nie zdarzyło się podczas wielkich Mistrzostw, żeby osoby dwóch pośledniejszych płci grały w tej samej grupie. Przez te wszystkie lata losowanie nigdy nie dało takiego wyniku.

— O! A w grze pojedynczej, jeden na jednego?

— Nie liczą się, jeśli ktoś nie przejdzie z poprzednich rund. Gdy trenuję gry pojedyncze, mówią mi… że mam wiele szczęścia. Tak chyba jest. Rzeczywiście mam szczęście, gdyż mój ojciec wybrał mi znakomitego pana i męża i nawet jeśli nie odniosę sukcesu w grze, dobrze wyjdę za mąż. Czego więcej może chcieć kobieta?

Gurgeh nie znalazł na to odpowiedzi. Na karku czuł dziwne łaskotanie. Odchrząknął kilka razy.

— Mam głęboką nadzieję, że pani zwycięży. Naprawdę — odparł wreszcie.

Kobieta spojrzała na niego szybko, po czym spuściła wzrok. Potrząsnęła głową.

Gurgeh zaproponował, że odprowadzi ją do ojca. Zgodziła się. Zanim ją pożegnał, powiedziała jednak coś jeszcze.

Szli przez salę, przeciskali się wśród grupek ludzi; w pewnym miejscu przechodzili między wysoką rzeźbioną kolumną a ścianą pokrytą bitewnymi freskami. Przez chwilę ukryci byli przed innymi gośćmi i wtedy kobieta dotknęła go ręką w nadgarstek, a drugą rękę przycisnęła do pewnego punktu na ramieniu jego szaty. Jednym palcem naciskała, innymi delikatnie tarta mu przegub.

— Wygraj — szepnęła. — Wygraj.

Potem podeszli do ojca dziewczyny, Gurgeh powiedział, że jest mu tu bardzo miło, po czym opuścił rodzinę; kobieta nie spojrzała na niego, a on nie miał okazji, by jej odpowiedzieć.

— Dobrze się czujesz, Jernau Gurgeh? — spytał Flere-Imsaho. Zastał człowieka opartego o ścianę, patrzącego w przestrzeń; przypominał jednego z ubranych w liberię mężczyzn-służących.

Gurgeh spojrzał na dronę. Palcem dotknął na ramieniu tego samego miejsca, które przyciskała dziewczyna.

— Czy tu umieszczają pluskwę?

— Tak — potwierdziła maszyna. — Czy powiedział ci o tym Shohobohaum Za?

— Hmmm, tak myślałem — odparł Gurgeh. Odepchnął się od ściany. — Nie naruszyłbym etykiety, gdybym teraz wyszedł?

— Teraz? — Drona cofnął się nieco z głośnym brzęczeniem. — Chyba nie. Jesteś pewien, że dobrze się czujesz?

— Nigdy nie czułem się lepiej. Idziemy. — Gurgeh ruszył.

— Wydaje mi się, że jesteś czymś poruszony. Naprawdę dobrze się czujesz? Nie podoba ci się tu? Co Za dał ci do picia? Denerwujesz się grą? Czy Za coś powiedział? Czy to dlatego, że nikt cię tu nie chce dotknąć?

Gurgeh kroczył między ludźmi, ignorując brzęczenie i potrzaskiwania drony.

Gdy wyszli z wielkiej sali balowej, zdał sobie sprawę, że pamięta tylko, iż dziewczyna jest czyjąś córką, ale zupełnie zapomniał jej nazwisko.


Dwa dni po balu Gurgeh miał rozegrać pierwszą partię Azad. Wspólnie z „Czynnikiem Ograniczającym” opracował jeszcze kilka manewrów pozycyjnych. Mógłby wykorzystać do tego mózg modułu, ale stary okręt wojenny miał ciekawszy styl gry. Mimo że „Czynnik Ograniczający” znajdował się w odległości kilkudziesięciu lat świetlnych i wynikało stąd wyraźne opóźnienie, statek zawsze natychmiast odpowiadał na posunięcie przeciwnika i miało się wrażenie gry z nadzwyczaj szybkim i utalentowanym partnerem.

Gurgeh nie przyjmował więcej formalnych zaproszeń. Powiedział Pequilowi, że musi dostosować swój system trawienny do tutejszego pożywnego jedzenia. Zaakceptowano to usprawiedliwienie. Gurgeh zrezygnował nawet z wycieczki po stolicy.

Przez te dwa dni nikogo nie widywał, z wyjątkiem Flere-Imsaho. Drona w swym obszernym przebraniu siedział na hotelowym parapecie, cicho brzęczał i obserwował ptaki, dla których rozrzucał okruszyny na dachowym trawniku.

Od czasu do czasu Gurgeh spacerował po dachu i spoglądał na miasto.

Ulice i przestworza wypełniał ożywiony ruch. Groasnachek było jak wielkie, rozpłaszczone, kolczaste zwierzę, nocą omywane światłami, dniem zasnute mgłą własnego gęstego oddechu. Rozbrzmiewało potężnym chórem niewyraźnych głosów. Nigdy nie ustawał ryk silników i maszyn, zagłuszany niekiedy rozdzierającymi dźwiękami przelatujących samolotów; jęki, krzyk, warkoty, wycie syren, alarmy pstrzyły tkankę miasta niczym szrapnelowe dziury.

Gurgeh uważał, że miasto jest za duże i tworzy brzydką mozaikę różnych stylów architektonicznych. Niektóre domy strzelały w górę, inne rozrastały się szeroko, odnosiło się wrażenie, że projektanci nie uwzględniali sąsiednich budowli. Mogłoby to dać interesujący i urozmaicony widok, jednak w rzeczywistości efekt był odrażający. „Żulik”, na którym żyło dziesięciokrotnie więcej mieszkańców, miał znacznie mniejszą powierzchnię i był znacznie elegantszy, choć dużą jego część zajmowała stocznia, silniki i inny sprzęt.

Plan Groasnachek ma wszystkie zalety ptasiego gówienka, myślał Gurgeh, a miasto samo w sobie to labirynt.


W dniu rozpoczęcia mistrzostw zbudził się w radosnym uniesieniu, jakby właśnie wygrał, a nie sposobił się dopiero do pierwszego rzeczywistego, poważnego meczu. Zjadł bardzo skromne śniadanie, powoli założył obowiązkowy na zawodach uroczysty strój — dość śmieszne marszczone szaty, pludry, bufiasty żakiet z zawiniętymi rękawami na podwiązkach oraz kapcie. Ponieważ należał do nowicjuszy, jego ubranie nie było na szczęście zbyt barwne i zbyt ozdobne.

Przybył Pequil i zabrał go na zawody urzędowym pojazdem naziemnym. Podczas podróży entuzjastycznie opowiadał o ostatnich podbojach Imperium w odległych rejonach kosmosu. Wspaniałe zwycięstwo.

Samochód pędził szerokimi ulicami na przedmieścia, gdzie halę widowiskową zmieniono w teren zawodów.

Tego ranka ze wszystkich stron miasta podążano na pierwsze — rozgrywki nowych, mistrzostw. Dwanaście tysięcy ludzi od najbardziej optymistycznych młodych graczy — szczęściarzy, którzy w państwowej loterii wylosowali miejsce w rozgrywkach — po samego cesarza Nicosara. Wszyscy świadomi, że właśnie teraz ich życie może się zasadniczo i trwale zmienić — na lepsze lub na gorsze.

Jak zawsze co sześć lat, cała metropolia rozgorzała gorączką igrzysk. Tłoczyli się gracze w towarzystwie świty, doradców, nauczycieli, krewnych i przyjaciół; pełno było przedstawicieli imperialnych mediów i agencji prasowych, delegatów z kolonii i dominiów — mieli obserwować dziejącą się na ich oczach historię Imperium.

Przybyli na miejsce. Gurgeha poprowadzono do sali o wysokich białych ścianach i drewnianej, rozbrzmiewającej pogłosem kroków podłodze. Drżały mu dłonie, w brzuchu coś dziwnie wirowało — poprzednia euforia minęła. Na ogół przed grą był spięty — tym razem jednak czuł większe podniecenie i niepokój niż kiedykolwiek w życiu.

Napięcie osłabło; gdy zorientował się, że Flere-Imsaho nie wpuszczono do sali rozgrywek. Maszyna musiała zostać na zewnątrz. Jej przedstawienie — prymitywne trzaski i brzęczenie — nie przekonało władz, że nie byłaby zdolna w jakiś sposób pomagać Gurgehowi w grze. Umieszczono ją w małym pawilonie w pobliżu hali, gdzie czekała pod strażą cesarskich gwardzistów.

Głośno narzekała.

Gurgeh został przedstawiony dziewięciu zawodnikom, swoim partnerom w tej rozgrywce. Teoretycznie dobrano ich drogą losowania. Pozdrowili go serdecznie, choć jeden z nich, młody kapłan Imperium, nic nie powiedział, tylko się ukłonił.

Najpierw rozegrali pomniejszą grę kart strategicznych. Gurgeh zaczął bardzo ostrożnie, poddając karty i punkty, by odkryć, co mają inni. Gdy wreszcie uzyskał co do tego pełną jasność, zaczął prawdziwą grę, mając nadzieję, że nie zbłaźni się podczas ataku, jednak podczas kilku następnych rund zdał sobie sprawę, że jego przeciwnicy nie znają wzajemnie swej siły i tylko on jeden gra tak, jakby to już był końcowy etap partii.

Bał się, że może czegoś nie zauważył, poświęcił więc jeszcze parę kart na badanie sytuacji i dopiero wtedy kapłan zaczął rozgrywać końcówkę. Gurgeh znów podjął właściwą grę i pod koniec partii, przed południem, uzbierał najwięcej punktów ze wszystkich.

— Na razie nieźle, co, drono? — powiedział do Flere-Imsaho. Siedział przy stole, gdzie podano obiad dla graczy, komitetu zawodów i znamienitszych widzów.

— Skoro tak mówisz — zrzędziła maszyna. — Nie widziałem zbyt wiele. Cały czas trzymano mnie w szopie z pięknymi żołnierzykami.

— Uwierz mi, idzie nieźle.

— Nie chwal dnia przed wieczorem, Jernau Gurgeh. Drugi raz ich tak łatwo nie zaskoczysz.

— Wiedziałem, że zawsze mogę liczyć na twoje wsparcie.


Po południu na kilku mniejszych planszach rozegrali pojedyncze partie, by ustalić kolejność zawodników. Gurgeh dobrze się spisał w obu grach i z łatwością pokonał przeciwników. Tylko kapłan okazał zdenerwowanie tym faktem. Potem ogłoszono drugą przerwę na obiad. Pequil wpadł nieoficjalnie, po drodze z pracy do domu i był tak mile zaskoczony, że Gurgehowi dobrze poszło, że nawet poklepał go po ramieniu.

Wieczorna sesja była już tylko czystą formalnością. Komitet zawodów — amatorzy z lokalnego klubu i jeden cesarski urzędnik — ogłosili dokładną konfigurację i harmonogram gry na następny dzień, na Planszy Pochodzenia. Gurgeh miał zacząć z wyraźną przewagą.


Zadowolony z siebie, siedział z tyłu samochodu w towarzystwie Flere-Imsaho i obserwował miasto otulone fioletowym światłem zmierzchu.

— Chyba nieźle — rzekł drona. Rozłożony na siedzeniu obok Gurgeha, brzęczał tylko umiarkowanie. — Na twoim miejscu skontaktowałbym się dziś wieczór ze statkiem, żeby przedyskutować jutrzejszą strategię.

— Naprawdę tak byś zrobił?

— Tak. Potrzebne ci jest wszelkie możliwe wsparcie. Jutro się wszyscy na ciebie rzucą. Przygotowują się do tego. Oczywiście przegrasz. Będąc na twoim miejscu, każdy z nich skontaktowałby się z graczami startującymi na gorszych pozycjach i zawarłby układ…

— Owszem, ale jak niestrudzenie mi powtarzasz, poniżyliby się, robiąc mi coś takiego. A ponadto, jak mógłbym przegrać, mając wsparcie z twojej strony i pomoc „Czynnika Ograniczającego”.

Drona nie odpowiedział.


Wieczorem Gurgeh skontaktował się ze statkiem. Flere-Imsaho oznajmił, że jest znudzony. Zdjął swą obudowę, stał się ciałem doskonale czarnym i niewidzialny poleciał w ciemność, do parku miejskiego, gdzie żyły nocne ptaki.

Gurgeh omawiał swoje plany z „Czynnikiem Ograniczającym”, ale z powodu prawie minutowego opóźnienia konwersacja toczyła się dość wolno. Statek wysunął jednak kilka wartościowych pomysłów. Gurgeh był pewien, że przynajmniej na tym etapie gry uzyskuje od statku znacznie lepsze wskazówki, niż jego przeciwnicy dostają od swych doradców, pomocników i nauczycieli. Prawdopodobnie tylko setka najznakomitszych graczy, bezpośrednio sponsorowanych przez wiodące kolegia, miała dostęp do równie fachowej pomocy. To go dodatkowo pocieszyło i zasnął w dobrym humorze.

Trzy dni później, pod koniec popołudniowej partii, Gurgeh spojrzał na Planszę Pochodzenia i zdał sobie sprawę, że zostanie wyeliminowany z gry.


Początkowo wszystko szło dobrze. Był zadowolony z rozstawienia figur i z pewnością lepiej mógł ocenić strategiczny bilans gry. Dzięki sukcesom w poprzednich etapach zyskał lepszą pozycję i siłę i miał pewność, że zwycięży, że pozostanie w mistrzostwach i przejdzie do drugiej rundy — do gier pojedynczych.

Jednak trzeciego dnia zrozumiał, że był zbyt pewny siebie i pozwolił sobie na spadek koncentracji. To, co początkowo sprawiało wrażenie chaotycznych posunięć kilku przeciwników, okazało się skoordynowanym atakiem pod dowództwem kapłana. Gurgeh wpadł w panikę i został pobity. Teraz już był trupem.

Po meczu siedział na wysokim stołku, patrzył na teren rzezi i zastanawiał się, gdzie popełnił błąd. Kapłan zapytał go, czy chce się poddać — tak zawsze postępowano, gdy ktoś stracił dużo figur i znaczne terytorium; przyznanie się do porażki uważano za bardziej honorowe niż uparte zaprzeczanie rzeczywistości i zmuszanie przeciwników do przedłużania gry. Gurgeh spojrzał na kapłana, potem na Flere-Imsaho, którego wpuszczono do sali na samo zakończenie partii. Maszyna kiwała się przed nim lekko, głośno brzęczała i trzeszczała elektrostatycznie.

— Co o tym myślisz, drono? — spytał ją Gurgeh zmęczonym głosem.

— Myślę, że im szybciej pozbędziesz się tego śmiesznego ubrania, tym lepiej — odparła maszyna. Kapłan, w stroju podobnym do Gurgehowego, lecz bardziej pstrokatym, zerknął gniewnie na brzęczące urządzenie, ale nic nie powiedział.

Gurgeh znowu spojrzał na planszę, potem na kapłana. Westchnął przeciągle, otworzył usta, ale nim kapłan przemówił, odezwał się Flere-Imsaho:

— Wobec tego uważam, że powinieneś pójść do hotelu, przebrać się odprężyć i spokojnie pomyśleć.

Gurgeh powoli kiwnął głową, potarł brodę, spojrzał na skomplikowane konfiguracje na Planszy Pochodzenia i powiedział kapłanowi, że przyjdzie jutro.


— Nic już nie mogę zrobić. Wygrali — rzekł do drony, gdy znaleźli się w module.

— Ty tak twierdzisz. Może zapytałbyś statek?

Gurgeh skontaktował się z „Czynnikiem Ograniczającym” i przekazał złe wieści. Statek przesłał wyrazy współczucia oraz — zamiast pomocnej rady — dość wyczerpująco omówił popełnione przez Gurgeha błędy. Ten mu podziękował, bez szczególnej wdzięczności i poszedł spać w ponurym nastroju. Żałował, że nie zrezygnował z dalszej gry, gdy kapłan go o to prosił.

Flere-Imsaho znowu udał się na zwiedzanie miasta. Gurgeh leżał w ciemnym i cichym module.

Zastanawiał się, po co go tu przysłano. Czego oczekiwała od niego Służba Kontaktu? Czy chodziło o to, by doznał upokorzenia, A może miał przekonać Imperium, że nie ma się czego obawiać ze strony Kultury? Hipoteza równie prawdopodobna jak wszystkie inne. Wyobrażał już sobie, jak Rdzeń Chiarka wyrzuca z siebie liczby, ile to energii zużyto na wysłanie go taki kawał drogi i nawet Kultura, nawet Służba Kontaktu powinny wszystko przemyśleć, zanim zafundują jednemu obywatelowi taką wspaniałą wycieczkę. Kultura nie używała pieniędzy, ale również nie chciała otwarcie okazywać, że szasta materią i energią; rozrzutność jest przecież taka nieelegancka. Ile jednak gotowi byli dać za to, by utrzymać Imperium w przekonaniu, że Kultura jest śmiechu warta i nie stanowi dla nich zagrożenia?

Gurgeh przewrócił się na łóżku, włączył pole unoszące, dostosował jego wartość, usiłował zasnąć, wiercił się z boku na bok, ponownie pomajstrował przy polu, ale nadal nie mógł znaleźć wygodnej pozycji, więc w końcu je wyłączył.

Leżąca przy łóżku bransoletka, podarunek Chamlisa, łagodnie się żarzyła. Podniósł cienką obręcz, obrócił ją w dłoniach. Miniaturowy orbital jaśniał w ciemności, rzucał wiązkę światła na palce Gurgeha i na pościel. Gurgeh wpatrywał się w dzienną stronę orbitala, w mikroskopijne wiry atmosfery nad błękitnym morzem i brązowawym lądem. Muszę przesłać podziękowania Chamlisowi, pomyślał.

Dopiero teraz zobaczył, jak przemyślnie zrobiono ten klejnot. Przedtem przypuszczał, że to tylko statyczny, rozświetlony obraz, ale obecnie widok różnił się od poprzedniego — kontynentalne wyspy na dziennej stronie miały inne kształty od tych, jaki zapamiętał, choć w pobliżu terminatora niektóre pozostały niezmienne. Bransoletkę zaprojektowano jako ruchomy model orbitalu, a może nawet prosty zegar.

Gurgeh uśmiechnął się w ciemności i odwrócił na drugi bok.

Wszyscy spodziewali się, że przegra. Jedynie on wiedział — wiedział to już wcześniej — że jest lepszym graczem, niż sądzili inni. Teraz jednak stracił szansę wykazania swojej racji.

— Ale ze mnie dureń — szepnął do siebie w ciemności.

Nie mógł zasnąć. Wstał, włączył ekran modułu i poprosił o wyświetlenie gry. Pojawił się hologram Planszy Pochodzenia. Gurgeh wpatrywał się w obraz, potem kazał modułowi nawiązać łączność ze statkiem.

Rozmowa toczyła się powoli, jakby we śnie. Gurgeh jak zahipnotyzowany obserwował jasną planszę, czekając na odpowiedź odległego statku.

— Jernau Gurgeh?

— Statku, chciałbym wiedzieć, czy jest dla mnie jakieś wyjście? Głupie pytanie. Znał przecież odpowiedź. O jego zabałaganionej sytuacji można było jedynie z twierdzić, że jest beznadziejna.

— Chodzi o wyjście z obecnego położenia w grze? Gurgeh westchnął. Strata czasu.

— Tak. Widzisz rozwiązanie?

Hologram, ukazujący aktualną pozycję w meczu, uchwycił zastygły moment upadku z wysokości — stopy się ześlizgują, palce tracą chwyt i zaczyna się nieuchronny zjazd w dół. Pomyślał o satelitach, bezustannie spadających, i o kontrolowanym potykaniu się istot dwunożnych, zwanym spacerem.

— Żadna z osób, które kiedykolwiek się odkuły i przeszły do dalszych rund, nie straciła aż tylu punktów w stosunku do pozostałych zawodników. Wszyscy już uważają cię za pokonanego.

Gurgeh czekał na ciąg dalszy. Cisza.

— Odpowiedz na moje pytanie — powiedział wreszcie do statku. — Nie uzyskałem odpowiedzi. Odpowiedz.

Jaką grę prowadził statek? Bałagan, bałagan, totalny bałagan. Sytuacja na planszy była zamętem, amorficznym, mglistym, barbarzyńskim zamętem figur i obszarów nadwerężonych, pokonanych, zmiażdżonych. Po co w ogóle pytać? Czy nie dowierzał swemu własnemu osądowi? Czy musiał pytać Umysł? Czy dopiero jego zdanie sprawi, że wszystko stanie się realne?

— Tak, oczywiście, istnieje wyjście — odparł statek. — Wiele sposobów, choć ich realizacja jest prawie niemożliwa, nieprawdopodobna. Ale można spróbować. Nie ma czasu na…

— Dobranoc, statku — powiedział Gurgeh. Połączenie ciągle jeszcze trwało.

— …wyjaśnienia szczegółowe, ale myślę, że mógłbym podać ci ogólną ideę, choć oczywiście byłaby to ocena bardzo skrótowa, więc…

— Wybacz, statku. Dobranoc. — Gurgeh zamknął kanał. Usłyszał pstrykniecie, a potem ciche dzwonienie, świadczące o tym, że statek również się wyłączył. Spojrzał na hologram planszy i zamknął oczy.

Rano nadal nie miał pojęcia, co zrobi. Całą noc nie spał, przesiedział w fotelu naprzeciw ekranu, wpatrywał się w panoramę gry, aż widok ten wyrył mu się w mózgu, a oczy piekły z wysiłku. Potem zjadł lekkie śniadanie i obejrzał jeden z programów rozrywkowych, jakimi Imperium częstowało swych obywateli — dość bezmyślne widowisko, odpowiednie dla osoby w jego stanie ducha.

Przybył uśmiechnięty Pequil. Powiedział, jak to świetnie, że Gurgeh podjął wyzwanie i na pewno dobrze mu pójdzie w drugiej serii, w której spotkają się gracze wyeliminowani z Mistrzostw Głównych, o ile Gurgeh ze — chce wziąć w nich udział; druga seria jest przede wszystkim dla osób, którym zależało na awansie; poza tym donikąd nie prowadzi, ale Gurgeh może przecież wypaść lepiej od innych… pechowców. Ponadto pojedzie do Echronedal i zobaczy zakończenie zawodów, a to przecież wielki przywilej.

Gurgeh prawie się nie odzywał, tylko od czasu do czasu kiwał głową. W czasie jazdy na zawody Pequil opowiadał ciągle o wielkim zwycięstwie Nicosara w pierwszej grze poprzedniego dnia; Imperator-regent dotarł już do drugiej planszy — Planszy Formy.


Kapłan ponownie zaproponował, by Gurgeh się poddał, a on ponownie oświadczył, że chce kontynuować grę. Usiedli przy wielkiej owalnej planszy, każdy z nich albo dyktował swe posunięcia graczom z klubu, albo wykonywał je sam. Gurgeh długo zwlekał z pierwszym ruchem: masował biotech w dłoniach, rozszerzonymi oczyma wpatrywał się w planszę. Inni zawodnicy myśleli nawet, że zapomniał, iż teraz jego kolej, i prosili arbitra, by mu o tym przypomniał.

Gurgeh przestawił figurę. Miał wrażenie, że widzi dwie plansze: jedną tuż przed sobą, drugą wyrytą w mózgu ubiegłego wieczora. Przeciwnicy wykonali własne ruchy; spychali Gurgeha stopniowo w mały obszar, poza którym pozostało mu zaledwie parę wolnych, zaszczutych i uciekających figur.

Gdy to przyszło — a wiedział, że przyjdzie, choć nie chciał się przyznać, że o tym wie — było objawieniem, tylko tak mógł to określić; chciało mu się śmiać. Jednak odchylił się na krześle i kiwał głową. Kapłan przyglądał mu się wyczekująco — kiedy wreszcie ten głupi kosmita się podda? Ale Gurgeh uśmiechnął się do apeksa, wybrał najsilniejszą kartę ze zubożałej talii, przekazał ją arbitrowi i wykonał kolejny ruch.

Potwierdziło się to, na co liczył: jego przeciwnicy byli zbyt pochłonięci szybkim zwycięstwem. Najwyraźniej zawarto wcześniej układ, na mocy którego kapłan miał wygrać. Gurgeh doszedł do wniosku, że pozostali przeciwnicy nie będą grali najlepiej, skoro mają się przyczynić do zwycięstwa innej osoby. To nie miało być ich zwycięstwo, nie zostałoby zapisane na ich konto. Nie musieli grać znakomicie — wystarczyła sama przewaga liczebna.

Rozgrywka przypominała język i Gurgeh sądził, że teraz potrafi się nim posługiwać, a nawet w nim kłamać — robił swe posunięcia i w pewnym momencie, przy pewnym ruchu, sugerował, że się poddaje, a następnym ruchem wskazywał, że zamierza pociągnąć za sobą jakiegoś gracza… może nawet dwóch… albo jeszcze innego. Kłamstwo za kłamstwem. Nie był to pojedynczy komunikat, lecz sekwencja sprzecznych sygnałów, szarpiących strukturę rozgrywki, aż rozsadził, zniweczył wzajemną współpracę swych przeciwników.

Podczas tych manewrów Gurgeh wykonał kilka pozornie niekonsekwentnych, bezcelowych ruchów, nagle i bez ostrzeżenia zagrażających najpierw paru, potem większości ofensywnych figur jednego gracza, za cenę narażenia swych własnych sił. Przeciwnik wpadł w panikę, a kapłan zrobił to, czego spodziewał się Gurgeh — zaatakował. Po następnych posunięciach Gurgeh poprosił arbitra, by odsłonił zdeponowane karty. Podziałały jak miny w grze Aneksja. Siły kapłana zostały zniszczone, zdemoralizowane, rozproszone, beznadziejnie osłabione, część z nich wzmocniła wojska Gurgeha lub — w nielicznych przypadkach — innych zawodników. Kapłan nie miał już czym walczyć, jego zdziesiątkowane wojska miotały się po planszy niczym jesienne liście.

W zamieszaniu Gurgeh obserwował, jak pozbawieni przywódcy przeciwnicy wyszarpują sobie resztki władzy. Jeden z nich znalazł się w beznadziejnej sytuacji: Gurgeh zaatakował, zniszczył większość jego sił, pozostałe uwięził i nadal nacierał, nie czekając na przegrupowanie.

Analizując potem rozgrywkę, zdał sobie sprawę, że w tamtym momencie nadal nie miał jeszcze przewagi punktowej, ale niósł go sam rozpęd, z jakim wydostał się z beznadziejnego położenia, wywołując histeryczną, niemal przesądną panikę wśród przeciwników.

Od tej chwili nie popełniał błędów. Sunął po planszy w triumfalnym pochodzie, gromiąc wszystkich. Dobrzy gracze wychodzili na głupców, gdy oddziały Gurgeha gnały przez ich terytoria, zagarniając tereny i zasoby, jakby cała sprawa była łatwa i naturalna.

Skończył grę na Planszy Pochodzenia jeszcze przed wieczorną sesją. Nie tylko dostał się do następnego etapu — był w czołówce. Kapłan wpatrywał się w planszę z osłupieniem — ten wyraz twarzy Gurgeh by rozpoznał, nawet nie pobierając lekcji azadiańskiej mowy ciała. Potem kapłan wyszedł z hali i nie sypał po zakończeniu gry żarcikami, jak to miał w zwyczaju. Pozostali zawodnicy albo nic nie mówili o jego dokonaniu, albo przeciwnie — okazywali nadmierną wylewność.

Gurgeha otoczył tłum: członkowie klubu, dziennikarze, inni gracze, widzowie. Gurgeh czuł się dziwnie niedotykalny wśród rozmawiających apeksów. Tłoczyli się na niego, ale jednocześnie go nie dotykali; ta ciżba przydawała nastroju nierealności całej scenie. Zasypano Gurgeha pytaniami — nie mógł na nie odpowiedzieć. Ledwo rozróżniał pojedyncze zdania, apeksowie mówili za szybko. Flere-Imsaho unosił się ponad ich głowami i krzyczał, usiłując przyciągnąć ich uwagę, a przyciągał tylko ich włosy swym polem elektrostatycznym. Jeden z apeksów próbował odepchnąć maszynę na bok — dostał nieoczekiwanego kopniaka prądem.

Przez tłum przepchnął się Pequil, lecz zamiast ratować Gurgeha z opresji, oznajmił, że przyprowadził ze sobą jeszcze dwudziestu dziennikarzy. Dotknął Gurgeha — najwyraźniej nie zdając sobie z tego sprawy — i obrócił go twarzą do kamery.

Stawiano dalsze pytania, lecz Gurgeh je zignorował. Musiał prosić Pequila, żeby już wyszli, wreszcie ten utorował drogę do czekającego przed halą pojazdu.

— Panie Gurgee, proszę przyjąć również moje gratulacje — powiedział apeks w samochodzie. — Usłyszałem o tym, będąc w pracy, i natychmiast przyjechałem. Głośne zwycięstwo.

— Dziękuję. — Gurgeh powoli się uspokajał. Siedział na miękkim fotelu i patrzył na zalane słońcem miasto. Samochód miał klimatyzację, w odróżnieniu od hali, ale Gurgeh dopiero teraz zdał sobie sprawę, że się poci. Drżał.

— Gratulacje również ode mnie — rzekł Flere-Imsaho. — Odbiłeś się od dna w ostatniej chwili.

— Dziękuję, drono.

— Nie zapominaj, że cholernie dopisało ci szczęście.

— Panie Gurgee, mam nadzieję, że pozwoli mi pan zorganizować konferencję prasową? — rzekł Pequil z zapałem. — Jestem pewien, że już zyska pan sławę, bez względu na to, jak dalej potoczy się mecz. Wielkie nieba, dziś jest pan liderem, jak sam cesarz!

— Nie, dziękuję — odparł Gurgeh. — Proszę niczego nie organizować. — Nie miał ludziom nic do powiedzenia. Bo cóż mógłby im przekazać: zwyciężył w tej partii i miał szansę zwyciężyć w całej rozgrywce. Nie chciał, by jego wizerunek i głos zostały rozpowszechnione w całym imperium i by jego wypowiedź — niewątpliwie poddana sensacyjnej obróbce — była powtarzana i zniekształcona.

— Ależ musi pan! — protestował Pequil. — Wszyscy będą chcieli pana zobaczyć. Chyba pan nie rozumie swego sukcesu. Nawet jeśli przegra pan cały mecz, już ustanowił pan nowy rekord. Jeszcze nikomu nie udało się zwyciężyć, wydobywając się z tak odległych pozycji. To niezwykle błyskotliwe!

— Mimo to nie chcę, by mi przeszkadzano — odparł Gurgeh znużony. — Muszę się skoncentrować i odpocząć.

— Rozumiem, ale ostrzegam pana, robi pan błąd — rzekł Pequil zrezygnowany. — Ludzie chcą wiedzieć, co ma pan do powiedzenia, a nasza prasa daje ludziom to, czego chcą. Nie zważa na trudności. Po prostu coś zmyślą, więc lepiej, żeby pan sam się wypowiedział.

Gurgeh potrząsnął głową. Przyglądał się autom sunącym po bulwarze.

— Jeśli ludzie chcą kłamać na mój temat, to sprawa ich sumienia. Ja nie zamierzam z nimi rozmawiać. I nie obchodzi mnie, co o mnie mówią.

Pequil spojrzał na niego zdziwiony, lecz milczał. Flere-Imsaho dodał odgłos chichotu do swego zwykłego brzęczenia.


Gurgeh omówił to ze statkiem. „Czynnik Ograniczający” stwierdził, że partię można było chyba wygrać w bardziej elegancki sposób i że strategia Gurgeha stanowiła jedną ze skrajnych nieprawdopodobnych wariantów, jakie statek zamierzał naszkicować poprzedniej nocy. Pogratulował mu — nie spodziewał się tak dobrej gry.

— Dlaczego nie chciałeś wysłuchać moich rad, gdy oznajmiłem, że dostrzegłem wyjście z sytuacji? — pytał statek.

— Chciałem jedynie wiedzieć, że wyjście istnieje.

(Znowu opóźnienie, ciężar czasu, słowa biegną poniżej pomarszczonej przez materię powierzchni, będącej rzeczywistą przestrzenią).

— Mogłem ci przecież pomóc — rzekł statek. — Gdy odmówiłeś, uważałem to za zły znak. Już sądziłem, że się mentalnie poddałeś, choć jeszcze nie zrobiłeś tego na planszy.

— Nie potrzebna mi była pomoc, statku. — Bawił się orbitalową bransoletką. Zamyślony zastanawiał się, czy to wizerunek jakiegoś konkretnego orbitalu, a jeśli tak — jakiego. — Potrzebna mi była nadzieja.

— Rozumiem — odparł statek po dłuższej chwili.


— Nie przyjmowałbym tego — oznajmił drona.

— Czego byś nie przyjmował? — Gurgeh uniósł wzrok znad hologramu planszy.

— Zaproszenia od Za. — Malutka maszyna podleciała bliżej. Tu w module nie nosiła przebrania.

Gurgeh spojrzał na nią chłodno.

— Nie zauważyłem, żeby wspomniano o tobie.

Shohobohaum Za przesłał Gurgehowi gratulacje i zaproszenie na wieczorną imprezę.

— Nie wspomniano, ale mam wszystko monitorować…

— Czyżby? — Gurgeh odwrócił się do hologramu. — Możesz więc zostać w module i monitorować sobie, co chcesz, gdy pójdę na spotkanie z Shohobohaumem.

— Pożałujesz tego — oświadczył drona. — Bardzo rozsądnie postępowałeś, zostając w module, ale może cię coś spotkać, gdy zaczniesz się szlajać.

— Szlajać? — Gurgeh spojrzał na dronę. Dopiero teraz uświadomił sobie, jak trudno jest zmierzyć karcąco wzrokiem coś, co ma zaledwie kilka centymetrów. — Cóż ty drono, jesteś moją niańką?

— Usiłuję być rozsądny. — Maszyna podniosła głos. — Znajdujesz się w dziwnym społeczeństwie, nie jesteś największym ekspertem jeśli chodzi o stosunki międzyludzkie, a Za nie jest moim idea…

— Ty apodyktyczne, rozklekotane pudło! — krzyknął Gurgeh. Wstał i wyłączył holoekran.

Drona podskoczył w powietrzu i cofnął się gwałtownie.

— No, no, Jernau Gurgeh…

— Nie mów mi „no, no”, ty protekcjonalne liczydło. Jeśli zechcę wyjść, wyjdę. Prawdę mówiąc, coraz bardziej pociąga mnie myśl, by dla odmiany znaleźć się w towarzystwie człowieka. — Wycelował palec w maszynę. — Nigdy więcej nie czytaj mojej poczty. I nie eskortuj mnie dziś wieczorem, daruj to sobie. — Minął szybko maszynę w drodze do kabiny. — Biorę prysznic. Pooglądaj sobie ptaki.

Wyszedł z saloniku. Mały drona zawisł w powietrzu.

— Hohoho — powiedział wreszcie do siebie.

Potem kiwając się na bok — odpowiednik wzruszenia ramion — odleciał lotem nurkowym w mgiełce różowego pola.


Samochód mknął ulicami miasta pod czerwonawym niebem zmierzchu.

— Skosztuj tego — zaproponował Za. Gurgeh wziął od niego butelkę i napił się nieco.

— Nie to co grif, ale i tak działa — stwierdził Za. Zabrał butelkę od Gurgeha, który zakasłał lekko. — Poddałeś się grifowi na balu?

— Nie. Przepuściłem go — odparł Gurgeh. — Chciałem mieć jasny umysł.

— A, do diabła! — Za zrobił przygnębioną minę. — Czy to znaczy, że mógłbym napić się więcej? — Wzruszył ramionami, rozpogodził się i poklepał Gurgeha po łokciu. — No, jeszcze ci nie pogratulowałem. Gratuluję wygrania meczu.

— Dziękuję.

— Dostali nauczkę. Ale im pokazałeś! — Za kręcił głową z podziwem. Jego długie włosy przesuwały się po luźnym kaftanie jak ciężki brązowy dym. — Jernau, już myślałem, że ujrzymy widowisko z tobą jako głównym przegranym, a tymczasem okazałeś się niezłym aktorem. — Mrugnął do Gurgeha jasnym, zielonym okiem i uśmiechnął się.

Gurgeh spojrzał niepewnie na rozpromienioną twarz Za i wybuchnął śmiechem. Wziął od niego butelkę.

— Za aktorów — wzniósł toast.

— Niech tak będzie, mistrzu.


Kiedyś Dziura znajdowała się na obrzeżach miasta, ale teraz stanowiła jego dzielnicę. Składała się z przepastnych sztucznych komór, wydrążonych przed wiekami w skale kredowej do przechowywania gazu ziemnego. Gaz dawno się skończył, miasto używało innych źródeł energii, a łańcuch jaskiń skolonizowany został początkowo przez biedaków z Groasnachek, potem w powolnym procesie osmozy — który występuje zarówno w gazach, jak i w społeczeństwach ludzkich — przeniknęli tam kryminaliści i osoby z marginesu; wreszcie Dziura stała się gettem obcych i związanych z nimi tutejszych mieszkańców.

Samochód Gurgeha i Za wjechał do naziemnego, cylindrycznego zbiornika, niegdyś magazynu gazu. Teraz wewnętrznymi ślimakami można się było stąd dostać na dno Dziury. Pośrodku pustawej, rozbrzmiewającej echami komory, w której widniały pozostałości szkieletu konstrukcyjnego, oblazłe dźwigary i rury, kursowało kilka osobowych i towarowych wind.

Zewnętrzne i wewnętrzne ściany zbiornika błyszczały szarawo w tęczowym oświetleniu, odbijały obrazy powiększonych, zdeformowanych hologramów ogłoszeniowych. Na poziomie dna przepaścistego walca tłoczyli się ludzie, słychać było wrzaski, nawoływania i kłótnie oraz odgłos pracujących silników. Gdy auto nachyliło się i rozpoczęło swój długi zjazd, Gurgeh obserwował tłum przy straganach, przesuwający się za oknami. Przez układ klimatyzacyjny samochodu przenikał do środka słodkawo-kwaśny zapach, jak chore tchnienie tego miejsca.

Wysiedli z samochodu w długim, niskim, zadymionym tunelu. Podziemna galeria zapchana była przeróżnymi pojazdami, które dudniły, syczały, przeciskały się w tłumie ludzi niczym niezgrabne zwierzęta człapiące w morzu insektów. Za wziął Gurgeha pod łokieć, a ich auto toczyło się ku rampie wjazdowej. Przepychali się w ciżbie Azadian i innych humanoidów ku białawemu wejściu tunelu.

— Co o tym sądzisz!? — krzyknął Za do Gurgeha.

— Tłoczno:

— Powinieneś to obejrzeć w święto!

Gurgeh przyglądał się ludziom. Sam czuł się jak duch — niewidzialny. Dotychczas był w centrum uwagi, niczym dziwoląg, którego wszyscy podglądają i śledzą, choć nie podchodzą zbyt blisko. Tu nikt nie zwracał na niego najmniejszej uwagi. Potrącano go, popychano, przesuwano się obok niego z całkowitą obojętnością.

Tłum był różnobarwny, nawet w tym nieprzyjemnym zielonkawym świetle. Tyle typów ludzkich przemieszanych z Azadianami, do których widoku już się przyzwyczaił; kilku obcych, wyglądających nieco znajomo, w typie panhumanoidalnym, jednak większość zupełnie innych. Podczas tego krótkiego spaceru zobaczył osobników bardzo wysokich i bardzo niskich, niezwykle chudych i nadzwyczaj grubych, o dziwnych twarzach i aparatach czuciowych, o różnej liczbie kończyn. Stracił orientację w wielorakich wariantach.

Ciepłym tunelem przeszli do olbrzymiej, białej, jasno oświetlonej pieczary, mającej co najmniej osiemdziesiąt metrów wysokości i sto dwadzieścia szerokości. Jej kremowe ściany ciągnęły się w obu kierunkach na pół kilometra i kończyły wielkimi, oświetlonymi łukami, prowadzącymi do dalszych galerii. Na płaskim dnie jaskini tłoczyły się chatynki i namioty, przepierzenia, zadaszone przejścia, stragany, kioski, małe podesty z ciurkającymi fontannami i barwnymi, pasiastymi markizami. Na drutach przeciągniętych między cienkimi słupami kołysały się latarenki, a na wysokim sklepieniu płonęły znacznie silniejsze lampy. Kolorystyka między kością słoniową a cyną. Pod ścianami piętrzyły się tarasowe konstrukcje, pomosty, a szarawe mury podziurawione były nieregularnymi otworami okien, balkonów i drzwi. Wszędzie poskrzypywały i trzeszczały windy i wyciągi, transportując ludzi na wyższe poziomy lub w dół na ożywione dno jaskini.

— Tędy — wskazał drogę Za.

Kluczyli wąskimi uliczkami, aż doszli od przeciwległej ściany, wspięli się po szerokich, rozchwierutanych schodach i stanęli przed masywnymi drewnianymi drzwiami, zabezpieczonymi opuszczaną stalową kratą. Po obu stronach stały zwaliste postacie — mężczyzna Azadianin i drugi osobnik, którego pochodzenia Gurgeh nie potrafił określić. Za pomachał dłonią i — choć żaden ze strażników niczego nie zrobił — krata się podniosła, a drzwi ciężko otworzyły. Za i Gurgeh weszli z hałaśliwej jaskini do dość cichego, mrocznego, wyłożonego boazerią i dywanami tunelu.

Światło z jaskini już tu nie dochodziło, natomiast przez cienki, wyokrąglony sufit z gipsu przenikała czerwonawa poświata. Grube, gładkie, czarne, drewniane ściany były ciepłe w dotyku. Z głębi tunelu dobiegała przytłumiona muzyka.

Podeszli do drugich drzwi, obok których w niszy stało biurko, przy nim siedziało dwóch apeksów — spoglądali na przybyłych spode łba, potem jednak uśmiechnęli się przyzwalająco do Za, a ten podał im skórzaną sakiewkę. Drzwi się otworzyły. Gurgeh z towarzyszem weszli do jasnego, gwarnego, rozbrzmiewającego muzyką pomieszczenia.

We wnętrzu panował chaos — nie wiadomo, czy większą przestrzeń podzielono na pięterka czy też sama sala powstała z poupychanych mniejszych pokoików i galerii. Tłum, gwar i wysokie dźwięki atonalnej muzyki. Halę wypełniał gęsty, jakby powstały w pożarze dym, jednak jego zapach był słodki, niemal perfumowany.

Za poprowadził Gurgeha do drewnianej wyokrąglonej kopuły wzniesionej metr od małego zadaszonego przejścia, otwartej z tyłu na niżej położone, rozklekotane podium, otoczone podobnymi okrągłymi boksami oraz amfiteatralnie ustawionymi ławkami, na których siedziało wielu Azadian.

Na małej, owalnej scenie jakiś karłowaty kosmita — tylko trochę panhumanoidalny — walczył w zapasach, a może kopulował, z azadiańską kobietą, w trzęsącej się wannie pełnej czerwonej, lekko parującej mazi. Całość najwyraźniej utrzymywana była w polu niskograwitacyjnym. Widzowie pokrzykiwali, klaskali i ciskali drinkami.

— Doskonale, zabawa się zaczęła — powiedział Za i usiadł.

— Pieprzą się czy walczą? — spytał Gurgeh. Przechylił się nad barierką i obserwował dwa zmagające się ciała.

— A jakie to ma znaczenie? — Za wzruszył ramionami.

Podeszła kelnerka — azadiańską kobieta ubrana tylko w przepaskę na biodrach — i przyjęła od Za zamówienie. Jej natapirowane włosy stały jakby w ogniu, otoczone przez błyskający hologram żółtoniebieskich płomieni.

Gurgeh spojrzał na widzów — wyli entuzjastycznie, gdy kobieta powaliła obcego i skoczyła na niego, wpychając go pod parującą maź.

— Często tu przychodzisz? — spytał swego towarzysza. Ten zaśmiał się donośnie.

— Nie, ale sporo tu zostawiam — Wielkie zielone oczy ambasadora błysnęły.

— Odprężasz się? Za pokręcił głową.

— Wcale nie. Powszechnie błędnie się uważa, że zabawa jest odprężająca. Jeśli tak jest, nie odprężasz się odpowiednio. Po to jest właśnie Dziura — by dać zabawę. Zabawa i hazard. W ciągu dnia trochę tu wszystko przycicha, ale i tak może być szałowo. Najgorsze są festiwale drinków. Dziś nie powinno być burdy. Jest dość spokojnie.

Tłum wrzeszczał; kobieta przytrzymywała głowę obcego pod powierzchnią mazi; karzeł szamotał się rozpaczliwie.

Gurgeh znów spojrzał na scenę. Obcy słabł; naga, oblepiona mazią Azadianka wpychała jego głowę w czerwoną bąbelkującą packę.

— Więc jednak walczyli? — Gurgeh spojrzał na Za.

— Trudno powiedzieć — odparł Za i wzruszył ramionami. Kobieta nadal wpychała w maź bezwładne teraz ciało obcego.

— Zabiła go? — Gurgeh musiał podnieść głos, gdyż widzowie krzyczeli, tupali i walili pięściami w stoły.

Kobieta jedną ręką przyciskała głowę karła, drugą wzniosła triumfalnym gestem, wodząc błyszczącymi oczyma po wiwatującej widowni.

— Nie. Ten mały to Uhnyrchal — powiedział Shohobohaum Za. — Widzisz to coś czarnego, wystającego do góry?

Gurgeh przyjrzał się bliżej — rzeczywiście, ponad czerwoną powierzchnią wystawała czarna wypukłość.

— Tak.

— To jego kutas.

— I w czym mu to pomoże? — Gurgeh spojrzał podejrzliwie na Shohobohauma.

— Uhnyrchalowie potrafią oddychać kutasem — wyjaśnił Za. — Nic się temu facetowi nie stało. Jutro w nocy wystąpi w innym klubie. Może nawet jeszcze dziś wieczorem.

Kelnerka postawiła na stole szklanki. Za pochylił się ku niej i coś jej szepnął. Odeszła.

— Jak będziesz to pił, spróbuj zsyntetyzować Rozbuchanie — poradził Gurgehowi.

Gurgeh kiwnął głową. Obaj sączyli swe drinki.

— Dlaczego Kultura nigdy się nie postarała zrobić z tego cechy genetycznej? — spytał Za, wpatrzony w szklankę.

— Jakiej cechy?

— Zdolności oddychania przez kutasa.

— Kichnięcie w pewnych momentach mogłoby się okazać żenujące odparł Gurgeh po zastanowieniu.

Za roześmiał się.

— Może jednak zalety by przeważyły.

Widownia zawyła. Zwycięska kobieta wyciągała pokonanego za penisa. Głowa i stopy kosmity nadal były pod powierzchnią.

— Ojej! — stęknął Za, popijając.

Ktoś z tłumu rzucił kobiecie sztylet. Złapała go, pochyliła się i odcięła obcemu genitalia; ociekające, podniosła triumfalnie w górę. Tłum szalał z zachwytu. Obcy tonął powoli pod czerwoną gliną, która od jego krwi stopniowo zabarwiała się na czarno. Kobieta stopą przygniatała mu pierś. Na powierzchni ukazały się bąbelki.

— Musiał należeć do podgatunku, o którym jeszcze nie słyszałem — stwierdził Za zaintrygowany.

Odsuwano niskograwitacyjną wannę, a kobieta nadal potrząsała swym łupem przed wiwatującym tłumem.

Shohobohaum Za wstał i powitał cztery niezwykle piękne i zachwycająco ubrane Azadianki, zbliżające się do kopuły. Gurgeh, zgodnie z zaleceniami, zsyntetyzował w gruczołach narkotyk i właśnie zaczynał odczuwać jego działanie w połączeniu z wypitym alkoholem.

Kobiety wydały mu się co najmniej tak piękne jak te, które widział na balu powitalnym, lecz znacznie bardziej przyjacielskie.


Odbyły się kolejne akty — głównie akty seksualne. Poza Dziurą (jak poinformował Za i dwie Azadianki, Inclate i At-sen, siedzące po obu stronach Gurgeha) skończyłyby się one śmiercią obu uczestników — śmiercią przez napromieniowanie lub zaaplikowanie substancji chemicznych.

Gurgeh nie zwracał na to specjalnej uwagi. Odprężał się i sceniczne obscena niezbyt go obchodziły. Najważniejsze nie myśleć o grze, żyć według innych reguł. Wiedział, dlaczego Shohobohaum zaprosił kobiety do stolika. Kontrolował swe odruchy, nie czuł pożądania do dwóch uroczych i dowcipnych istot, między którymi siedział, ale było mu dobrze w ich towarzystwie. Wiedział, że gdyby miał inne preferencje seksualne, ambasador zaprosiłby mężczyzn lub nawet apeksów.

Kobiety wiedziały trochę o Kulturze, słyszały opowieści o modyfikacjach seksualnych u ludzi Kultury i w łobuzerskich żartach porównywały inklinacje i zdolności Gurgeha ze skłonnościami i talentami azadiańskich płci. Schlebiały mu, przyjaźnie kokietowały. Piły z małych szklaneczek i zaciągały się dymem z cienkich fajek. Gurgeh również próbował zapalić, ale tylko się zakrztusił ku uciesze swego towarzystwa. Kobiety miały ciemnogranatowe, długie, kręcone włosy przetykane jedwabiście srebrzystą platynową siateczką z maleńkimi koralikami antygrawitacyjnymi, dzięki którym fryzura unosiła się powoli wraz z każdym wdzięcznym ruchem; nadawało to ich delikatnym głowom nierzeczywisty wygląd.

Na sukni Inclate, z materiału w zmienne, tęczowe wzory, rozrzucone były klejnoty, skrzące się jak gwiazdy. Natomiast At-sen miała na sobie wideosuknię świecącą czerwonawo dzięki własnej ukrytej energii. Kolia na szyi At-sen spełniała rolę małego ekranu telewizyjnego, pokazującego niewyraźny obraz tego, co dzieje się dokoła: Gurgeha, scenę, jedną z pań Shohobohauma i drugą po przeciwnej stronie stołu. Gurgeh pokazał Atsan swoją orbitalową bransoletkę, lecz nie zrobiła ona na kobiecie szczególnego wrażenia.

Za grał w fanty ze swymi dwiema towarzyszkami. Obie chichotały, trzymając w dłoniach małe, niemal przezroczyste karty zrobione z łupków drogocennych kamieni. Jedna z kobiet zapisywała należne fanty w małym notesiku; śmiała się przy tym i udawała, że jest zażenowana.

— Ależ Jernow — powiedziała At-sen — musisz zrobić sobie bliznowy portret, żebyśmy cię nie zapomniały, gdy wrócisz do Kultury, do dekadenckich pań o wielu otworach.

Inclate była rozbawiona.

— Na pewno nie zrobię, nazwa brzmi barbarzyńsko — odparł Gurgeh, na poły poważnie.

— I jest barbarzyńskie. — Obie chichotały w kieliszki. At-san położyła mu dłoń na przegubie. — Nie chciałbyś, żeby po Ea spacerowała osoba z twoim portretem utrwalonym na jej własnej skórze?

— Owszem, ale na której części ciała? — spytał Gurgeh. Obu kobietom wydało się to niesamowicie zabawne.

Za wstał; jedna z jego towarzyszek składała karciane łupki do torebki.

— Gurgeh, udamy się na prywatną pogawędkę. — Za dopił drinka. — A wy troje? — Za skinął wesoło na Inclate i At-sen. Obie wybuchły śmiechem. At-sen zanurzyła palce w swojej szklaneczce i prysnęła kropelkami alkoholu na Shohobohauma, ale ten się uchylił.

— Chodź, Jernow. — Inclate schwyciła Gurgeha za rękę. — Chodźmy stąd wszyscy. Tak tu duszno i hałaśliwie.

— Nie chcę, tylko bym was rozczarował — odparł Gurgeh pogodnie.

— Nie, nie!

Smukłe palce szarpały go za rękawy, zaciskały się na ramionach.

Przez chwilę wszyscy się przekomarzali. Za stał ze swymi dwiema towarzyszkami, uwieszonymi mu po bokach, natomiast Inclate i At-sen namawiały Gurgeha, a nawet usiłowały go podnieść.

Był nieugięty. Za wzruszył ramionami — jego partnerki naśladowały ten obcy im gest.

— Dobrze, siedź tu sobie, graczu — zdecydował wreszcie. — A wy dwie baczcie na niego. Nie pozwalajcie mu rozmawiać z obcymi.

— Twój przyjaciel nie chce nic. Ani tego, co obce, ani tego, co znajome — powiedziała wyniośle At-sen.


Inclate parsknęła mimo woli.

— Ani obu jednocześnie — wypaliła.

Kobiety znowu wybuchnęły śmiechem. Wyciągały ku sobie dłonie za plecami Gurgeha, podszczypywały się i poklepywały po ramionach. Za kręcił głową.

— Jernau, panuj nad tymi dwiema, tak jak panujesz nad sobą. Kobiety piszczały. Gurgeh uchylił się przed kroplami napoju.

— Postaram się — obiecał.

— Wkrótce wrócę. Na pewno nie chcesz pójść? To będzie dość ciekawe przeżycie — zachęcał Za.

— Bez wątpienia, ale tu mi dobrze.

— Tylko nigdzie się nie zgub. Do zobaczenia. — Za uśmiechnął się do swoich rozbawionych towarzyszek. Odchodząc, odwrócił się do Gurgeha i powiedział: — Do szybkiego, graczu!

Gurgeh pomachał mu na pożegnanie. Inclate i At-san uciszyły się nieco, ale ciągle mu powtarzały, że jest niegrzeczny, bo nie chce robić niegrzecznych rzeczy. Gurgeh, pragnąc je uciszyć, zamówił drinki i fajki.

Kobiety nauczyły go gry w żywioły. Z minami poważnych uczennic recytowały”, nóż tnie papier, papier owija kamień, kamień przegradza wodę, woda gasi ogień, ogień topi nóż. Wykonywały przy tym odpowiednie gesty.

Była to zredukowana, dwuwymiarowa wersja niedobrań żywiołów z Planszy Przemiany, gdy odjęło się Powietrze i Życie. Nawet tu, do Dziury sięgają wpływy Azad, pomyślał z rozbawieniem Gurgeh. Spełniając prośby pań, podjął tę prostą zabawę. Starał się zbyt często nie wygrywać. Uświadomił sobie, że nigdy przedtem tak nie postępował, i skłoniło go to do zadumy.

Poszedł do toalety. Z czterech dostępnych wersji wybrał tę dla kosmitów, ale trochę czasu zajęło mu odszukanie właściwych urządzeń. Ciągle chichotał z tego, co tam zobaczył, gdy wychodząc przez drzwi mające formę zwieracza, ujrzał zaniepokojoną Inclate. Jej tęczowa sukienka falowała jednostajnie i ponuro.

— Co się stało? — spytał.

— Po At-sen przyszedł jej były pan — odparła Inclate, splatając nerwowo małe dłonie. — Zabrał ją. Znów chce ją mieć lub ma minąć jedna dziesiąta roku, odkąd są jednym i wtedy dopiero At-sen będzie wolna. — Spojrzała na Gurgeha. Jej rysy zniekształcał smutek, granatowe włosy omiatały twarz powolnymi, chybotliwymi cieniami. — Słyszałam, jak Sho-Za nie pozwolił ci nigdzie odchodzić, ale czy nie mógłbyś pomóc? Ona jest moją przyjaciółką. To nie twoja sprawa, ale…

— Co miałbym zrobić?

— Chodź, może we dwójkę uda nam się go odwrócić jego uwagę. Chyba wiem, gdzie ją zaprowadził. Nie narażę cię na niebezpieczeństwo, Jernow. — Wzięła go za rękę.

Szybko maszerowali, prawie biegli krętymi, wyłożonymi drewnem korytarzami, mijali drzwi i komnaty. Przeróżne wrażenia atakowały zmysły Gurgeha: słuch — muzyka, śmiech, wrzaski; wzrok — służba, obrazki erotyczne, widok rozkołysanego tłumu na galeriach; powonienie — zapachy jedzenia, perfum, potu kosmitów.

Nagle Inclate przystanęła. Doszli do głębokiej, amfiteatralnej sali. Na scenie oświetlonej lampami, dającymi widmo zbliżone do słonecznego, stał nagi mężczyzna; obracał się z wolna raz w lewo, raz w prawo przed wielkim ekranem, ukazującym z bliska jego skórę. Muzyka dudniła. Inclate, trzymając Gurgeha za rękę, rozglądała się po zatłoczonej widowni.

Tymczasem Gurgeh patrzył na scenę. Pulchnawy, blady mężczyzna miał na ciele kilka olbrzymich wielobarwnych sińców, sprawiających wrażenie namalowanych obrazków. Większe z nich, na plecach i torsie, ukazywały twarze Azadian. Niebieskim, żółtym, fioletem, zielenią, czernią i czerwienią wykonano niezwykle dokładne i delikatne portrety, które ożywiały się, robiły miny, gdy mężczyzna poruszał mięśniami. Gurgehowi zaparło dech.

— Widzę ich! — Inclate przekrzykiwała pulsującą muzykę. Schwyciła Gurgeha za rękę i przez tłum poprowadziła go w kierunku sceny, do At-sen. Przy dziewczynie stał jakiś apeks; potrząsał nią, wrzeszczał i wskazywał mężczyznę na scenie. At-sen zwiesiła głowę, ramiona jej drgały, jakby wstrząsane płaczem. Suknia wideo była wyłączona — teraz na kobiecie wisiała szara, martwa tkanina. Apeks wrzasnął na At-sen i uderzył ją w głowę; czarne unoszące się włosy kobiety leniwie zatoczyły łuk. Opadła na kolana; włosy przetykane spinkami antygrawitacyjnymi podążyły za nią, wyglądało to tak, jakby kobieta powoli tonęła. Nikt z widzów nie zwrócił na ten incydent najmniejszej uwagi. Inclate ruszyła ku przyjaciółce, ciągnąc Gurgeha za sobą.

Apeks zobaczył nadchodzących i usiłował odejść, wlokąc za sobą At-sen. Inclate krzyczała na niego. Trzymając Gurgeha za rękę, podchodziła coraz bliżej. Apeks, nagle przerażony, ciągnąc za sobą At-sen, szedł tyłem ku wyjściu, znajdującym się pod sceną.

Inclate rzuciła się za nimi, ale drogę zagrodziła jej grupa wysokich azadiańskich samców, wpatrzonych w widowisko na podium. Inclate biła ich w plecy pięściami. At-sen znikła pod sceną. Gurgeh, silniej zbudowany od Inclate, przepchnął się przed nią i utorował przejście między dwoma samcami. Wraz z Inclate wbiegli przez wahadłowe drzwi.

Korytarz ostro zakręcał. Gnali teraz po wąskich schodkach w kierunku, skąd dochodziły krzyki. Przeskoczyli stopień, na którym leżała rozerwana kolia z monitorem, i wpadli do cichego oświetlonego zielonkawo korytarza z licznymi drzwiami. At-sen leżała na podłodze, nad nią stał apeks i wrzeszczał. Zobaczył Gurgeha i Inclate, zaczął wygrażać im pięścią. Inclate krzyczała do niego bez ładu i składu.

Gurgeh postąpił krok ku apeksowi, ale ten wyciągnął z kieszeni pistolet.

Gurgeh zatrzymał się, Inclate umilkła, jej przyjaciółka kwiliła na podłodze. Apeks coś mówił, ale tak szybko, że Gurgeh niczego nie rozumiał. Azadianin wskazywał na kobietę, potem na sufit; zaczął histeryzować, pistolet trząsł mu się w dłoni. A Gurgeh gdzieś w zakamarkach umysłu analizował sytuację: „Czy ja się boję? Czy to już strach? Patrzę śmierci w oczy, widzę ją przez tę czarną dziurkę, przez ten mały, pokręcony tunel w dłoni obcego. Czy czekam na poczucie strachu…które nie nadchodzi. Czekam. Czy to oznacza, że jeszcze teraz nie umrę czy przeciwnie — umrę za chwilę?

Życie albo śmierć za jednym pociągnięciem spustu, za pojedynczym drgnieniem nerwu. Wystarczy nie do końca przemyślana decyzja jakiegoś opętanego zazdrośnika, sto tysięcy kilometrów od domu…”.

Apeks wycofywał się. Gestykulował, żałośnie machał w kierunku At-sen, Gurgeha i Inclate. Podszedł do At-sen i bez przekonania kopnął ją w plecy. Dziewczyna zapłakała. Jej prześladowca, wrzeszcząc coś bez składu, odwrócił się, cisnął broń na podłogę i pobiegł przed siebie. Gurgeh ruszył za nim, przeskakując przez leżącą At-sen. Apeks zniknął na ciemnych, spiralnych schodach na krętego przejścia. Gurgeh przystanął, a potem cofnął się do zielonkawo oświetlonego korytarza.

Przez otwarte drzwi wylewało się cytrynowe światło. Minął krótki hall, zobaczył przylegającą do hallu łazienkę, potem wszedł do niewielkiego pokoju wyłożonego lustrami. Nawet na podłodze migotały refleksy barwy miodu. Stanął wśród zanikającej armii lustrzanych Gurgehów.

At-sen w zniszczonej, szarej sukience siedziała na przezroczystym łożu. Zagubiona, zwiesiła głowę; płakała. Obok na klęczkach Inclate obejmowała przyjaciółkę i coś do niej łagodnie mówiła. Obraz tych dwóch kobiet mnożył się na błyszczących ścianach. Gurgeh zawahał się; At-sen spojrzała na niego załzawionymi oczyma.

— Och, Jernow! — wyciągnęła drżącą dłoń.

Przysiadł przy łóżku, objął drżącą kobietę. Teraz obie przyjaciółki płakały.

Gurgeh pogłaskał At-sen po plecach.

Złożyła mu głowę na ramieniu. Czuł jej ciepłe usta na karku. Inclate wstała, zamknęła drzwi, a potem dołączyła do kobiety i mężczyzny przy łóżku. Zrzuciła tęczową suknię na lustrzaną podłogę, tworząc opalizującą kałużę barw.


Shohobohaum Za pojawił się tam po chwili — kopniakiem otworzył drzwi i wkroczył do wyłożonego lustrami pomieszczenia. Stanął inteligentnie na środku, tak że zmultyplikowana grupa iluzorycznych Shohobohaumów powielała się nieskończenie w oszukanej przestrzeni. Rozejrzał się gniewnie, ignorując ludzi na łóżku.

Inclate i At-sen zamarły, przestały odpinać klamry i guziki Gurgehowych szat. Gurgeh przestraszył się, ale natychmiast przyjął dystyngowany wyraz twarzy. Za patrzył na ścianę, przy której stało łóżko. Gurgeh odwrócił się i też tam spojrzał — zobaczył swe własne odbicie: ciemną twarz, zmierzwione włosy, rozchełstane ubranie. Za przeskoczył łóżko i kopnął w ścianę.

Dźwiękowi tłuczonego szkła towarzyszyły piski kobiet. Kaskada lustrzanych odłamków spadła na podłogę, odsłaniając ciemny, wąski pokój i małą maszynę stojącą na trójnogu. Obie przyjaciółki zerwały się z łóżka i uciekły; Inclate w biegu podniosła z podłogi swą sukienkę.

Za zdjął z trójnoga małą kamerę.

— Na szczęście ma tylko nagrywanie, bez nadawania — stwierdził, oglądając urządzenie. Wepchnął kamerę do kieszeni. Wyszczerzył zęby w uśmiechu i zwrócił się do Gurgeha:

— Schowaj swój przyrząd do kabury, graczu. Musimy zwiewać. Pobiegli w zielonkawy korytarz w kierunku tych samych kręconych schodów, którymi uciekł prześladowca At-sen. Za pochylił się i podniósł pistolet apeksa. W dwie sekundy obejrzał broń, wypróbował, po czym odrzucił. Dotarli do spiralnych schodów i ruszyli w górę.

W następnym korytarzu, gdzie panował brązowy mrok, dochodziło z sufitu dudnienie muzyki. Dwaj postawni apeksowie wyłonili się z naprzeciwka. Za wyhamował z poślizgiem i zawrócił. Pchnął Gurgeha, znów wbiegli po schodach, aż wychynęli w ciemnym pomieszczeniu pulsującym głośną muzyką. Z boku zobaczyli światło, usłyszeli tupot na stopniach. Za odwrócił się i wymierzył kopniaka w kierunku czarnej studni klatki schodowej, powodując łomot i wybuch wrzasku.

Wąski, niebieski promień wytrysnął z klatki schodowej i gdzieś nad głowami ludzi wybuchł iskrami i żółtymi płomieniami. Za się usunął.

— Pieprzona artyleria. — Skinął na Gurgeha. — Wychodzimy na scenę, maestro.

Wbiegli na zalane światłem podium. Pulchny mężczyzna usłyszał tupot za kulisami i spojrzał na nich z oburzeniem. Widownia ciskała przekleństwa. Nagle z twarzy posiniaczonego artysty zniknęła złość, a pojawiło się oszołomienie.

Gurgeh omal nie upadł; stanął i zamarł jak kamień.

…patrzył, patrzył i widział własną twarz.

Dwukrotnie większą od naturalnej, namalowaną krwawą tęczą na torsie osłupiałego artysty. Gurgeh wpatrywał się w ten wizerunek, a zdumienie na jego twarzy odzwierciedlało się na pucołowatym obliczu artysty.

— Jernau, nie czas teraz na sztukę. — Za pociągnął Gurgeha na przód sceny, zepchnął go i dał nura za nim.

Wylądowali na protestujących azadiańskich mężczyznach, kilku powalili na ziemię. Za pomógł Gurgehowi wstać, ale uderzono go w tył głowy i sam omal nie upadł. Odwrócił się z wyciągniętą nogą, następny cios przyjął na bark. W tym zamieszaniu Gurgeha szarpnięto i obrócono — znalazł się naprzeciw potężnego Azadianina o wściekłej, pokrwawionej twarzy. Mężczyzna wyciągnął pięść; „kamień!”, pomyślał Gurgeh, pamiętając grę w żywioły.

Azadianin poruszał się jak na zwolnionym filmie. Gurgeh miał czas na obmyślenie akcji.

Wpakował przeciwnikowi kolano w krocze, a nadgarstek w twarz. Mężczyzna upadł, Gurgeh odepchnął go, uchylił się przed ciosem innego napastnika. Widział, jak Za wali łokciem w głowę jakiegoś Azadianina.

Potem znowu pędzili. Za ryczał i machał rękoma, torując sobie drogę do wyjścia. Gurgeh miał ochotę się śmiać, ale taktyka Shohobohauma okazała się bardzo skuteczna. Tłum się rozstępował jak woda przed dziobem łodzi.

Usiedli w małym, pozbawionym sufitu barze, głęboko w labiryncie głównej galerii. W górze widzieli białe kredowe sklepienie. Shohobohaum rozmontował kamerę, którą znalazł za lustrzanym przepierzeniem, rozdzielał delikatne części brzęczącym instrumentem wielkości wykałaczki. Gurgeh przecierał sobie draśnięcia na policzku — pokiereszował się trochę, gdy Za zrzucił go ze sceny.

— Tak, to moja wina, graczu. Powinienem to przewidzieć. Brat Inclate pracuje w służbie bezpieczeństwa, a At-sen ma kosztowne nałogi. Miłe dziewczynki, ale to złe połączenie. Nie o to prosiłem. Miałeś szczęście, że jedna z moich ślicznotek upuściła łupkową kartę i bez niej w ogóle nie chciała się bawić. No cóż, pół pieprzenia lepsze niż nic.

Wyciągnął z obudowy kamery kolejny mały element. Rozległ się trzask i coś błysnęło. Za spojrzał niezdecydowanie na dymiącą obudowę.

— Skąd wiedziałeś, gdzie nas szukać? — spytał Gurgeh. Czuł się głupio, choć nie był zbyt zażenowany.

— Znajomość rzeczy, wyczucie i szczęście, graczu. W tym klubie są rozmaite miejsca. Do jednych idziesz, gdy chcesz kogoś popieprzyć, do innych, gdy chcesz kogoś wypytać, okraść lub… zrobić zdjęcie. Miałem tylko nadzieję, że tym razem było to tylko „światło — kręcimy”, a nie coś gorszego. — Potrząsnął głową i spojrzał na kamerę. — Powinienem to jednak przewidzieć. Domyślić się. Cholera, staję się zbyt ufny.

Gurgeh wzruszył ramionami. Sączył gorący alkohol i przyglądał się gasnącej świecy, stojącej przed nim na kontuarze.

— Wrobiono mnie. Ale kto? — Spojrzał na Shohobohauma. — Dlaczego?

— Państwo — odparł Za, dłubiąc w kamerze. — Chcą mieć coś na ciebie w razie czego.

— W razie czego?

— W razie gdybyś ich zaskoczył i dalej wygrywał. To ubezpieczenie. Słyszałeś o tym. Nie? Nic nie szkodzi. To jak hazard a rebours. — Za trzymał kamerę jedną ręką i cienkim szpikulcem podważał obudowę. Pokrywka odskoczyła. Shohobohaum z zadowoloną miną wyjął ze środka krążek wielkości monety, który w świetle pobłyskiwał perłowo. — Twoje zdjęcia z urlopu — powiedział do Gurgeha.

Wyregulował coś na końcu wykałaczki i krążek przywarł do ostrza instrumentu jakby przyklejony. Uniósł krążek nad płomień świecy i trzymał tam przez chwilę. Skwierczenie, dym, syk i ciemne płatki spadły na wosk.

— Przepraszam, Gurgeh, że nie mogłem ci tego dać na pamiątkę.

— I tak wolałbym o tym zapomnieć.

— Nie przejmuj się. Dorwę te dziwki. Są mi winne jeden raz za darmo. W zasadzie nawet kilka razy. — Za zdawał się cieszyć tą myślą.

— I to wszystko?

— Przecież tylko grały swoją rolę. Bez złośliwości. Zasłużyły najwyżej na klapsa. — Za lubieżnie zamrugał.

Gurgeh westchnął.


Poszli potem do galerii tranzytowej, by przywołać samochód. Za pomachał do kilku potężnych, posępnych mężczyzn i apeksów, czekających w żółto oświetlonym tunelu, i rzucił jednemu z nich szczątki kamery. Apeks schwycił je i odwrócił się wraz z pozostałymi osobami.

Samochód podstawiono po kilku minutach.


— Która to godzina? Wiesz, ile na ciebie czekałem? Przecież jutro masz grać. Spójrz tylko na swoje ubranie! I gdzie cię tak podrapano?

— Maszyno. — Gurgeh ziewał, rzucając marynarkę na fotel w saloniku. — Odpieprz się.


Następnego ranka Flere-Imsaho w ogóle się nie odzywał. Gdy oznajmiono, że przyjechał Pequil, drona dołączył do Gurgeha w saloniku, ale nie odpowiedział na jego pozdrowienie, a w hotelowej windzie niestrudzenie brzęczał i potrzaskiwał. W samochodzie również nie był rozmowny. Gurgeh doszedł do wniosku, że jakoś to przeżyje.

— Gurgee, skaleczyłeś się? — Pequil z wyraźnym niepokojem oglądał zadrapania na policzku Gurgeha.

— Tak, zaciąłem się przy goleniu — odparł Gurgeh pogodnie, gładząc się po brodzie.


Na Planszy Formy trwała walka na wyniszczenie.

Od samego początku Gurgeh stawiał czoło pozostałym dziewięciu graczom, aż sytuacja stała się zupełnie jasna. Wykorzystał przewagę uzyskaną podczas poprzedniej rozgrywki i stworzył małą, prawie niemożliwą do zdobycia enklawę; tkwił w niej przez dwa dni, a przeciwnicy napierali. Gdyby robili to należycie, pokonaliby go, ale nie chcieli sprawiać wrażenia, że są w zmowie, więc tylko paru na raz szturmowało jego pozycje. Każdy z nich obawiał się nadwerężenia własnych sił, zgubnego w wypadku gwałtownego ataku ze strony innych.


Drugiego dnia niektóre media stwierdziły, że taka grupowa ofensywa wobec obcego gracza to postępowanie nieszlachetne i nie fair.

Flere-Imsaho, któremu przeszedł zły humor, uważał, że reakcja prasy może wprawdzie być szczera i przez nikogo nie sterowana, lecz jednak bardziej prawdopodobne jest to, że ją wymuszono. Tutejszy kościół — który bez wątpienia wydawał instrukcje swemu kapłanowi oraz finansował układy, jakie zawierał on z innymi graczami — był z pewnością naciskany przez Urząd Cesarski. W każdym razie trzeciego dnia masowe ataki na pozycje Gurgeha osłabły i gra zaczęła przebiegać normalniej.

Sala, w której toczyły się mistrzostwa, była zatłoczona. Biletów sprzedano więcej niż poprzednio, dopisali goście ze specjalnymi zaproszeniami, agencje prasowe wysłały dodatkowych dziennikarzy, sprawozdawców i operatorów filmowych. Członkowie klubu pod nadzorem arbitra pilnowali spokoju wśród widzów, więc podczas samej gry tłumy nie przeszkadzały Gurgehowi. Natomiast w czasie przerw ledwo mógł się przecisnąć przez salę — ludzie podchodzili do niego, niektórzy zadawali pytania, inni chcieli mu się tylko przyjrzeć.

Pequil przebywał z nim przez większość czasu, ale raczej zależało mu na dostaniu się przed kamery niż na ochronie Gurgeha przed naporem pytających. Przynajmniej jednak odciągał nieco uwagę mediów i Gurgeh mógł się skoncentrować na rozgrywce.

W ciągu następnych dni zauważył subtelną zmianę stylu gry kapłana i pewne modyfikacje u dwóch innych przeciwników.

Trzech zawodników udało mu się wyeliminować, trzech innych bez większej walki wyeliminował kapłan. Pozostali dwaj apeksowie zbudowali sobie na planszy małe enklawy i nie uczestniczyli aktywnie w szerszej batalii. Gurgeh grał dobrze, choć nie z takim polotem jak poprzednio, gdy zwyciężył na Planszy Pochodzenia. Kapłana i apeksów powinien pokonać z łatwością. Rzeczywiście, stopniowo, choć bardzo powoli zyskiwał przewagę. Kapłan grał lepiej niż poprzednio, zwłaszcza na początku każdej sesji, i Gurgeh podejrzewał, że podczas przerw otrzymuje on fachowe wsparcie. Dwóm pozostałym graczom prawdopodobnie również udzielano pomocy, choć nie aż tak skutecznej.

Piątego dnia partia nagle się zakończyła — taktyka kapłana po prostu się załamała, a dwaj pozostali gracze zrezygnowali. Gurgeha zasypano komplementami, media publikowały artykuły wyrażające zaniepokojenie, że osoba z zewnątrz potrafi grać aż tak dobrze. Zamieszczano sensacyjne materiały o tym, jakoby zwycięski przybysz z Kultury wykorzystywał jakieś ponadnaturalne siły albo niedozwolone urządzenia techniczne. Dowiedziano się imienia drony, którego podejrzewano o nielegalne wsparcie.

— Nazywają mnie komputerem — zawodził Flere-Imsaho.

— A mnie nazywają oszustem — odparł Gurgeh z zadumą. — Życie jest okrutne, jak tu mawiają.

— Akurat tutaj to powiedzenie jest prawdziwe.

Ostatnia część rozgrywki na Planszy Przemiany, na której Gurgeh czuł się jak w domu, była zwykłą zabawą. Przed rozpoczęciem rozgrywki kapłan zapisał u arbitra plan specjalnego celu — miał prawo to zrobić jako gracz z drugą z kolei liczbą punktów. Kapłan walczył o utrzymanie drugiego miejsca. Choć zostanie wyeliminowany z Serii Głównej, miał szansę na powrót, jeśli zwycięży w dwóch najbliższych partiach drugiej serii.

Gurgeh podejrzewał, że to podstęp, i początkowo grał bardzo ostrożnie, spodziewając się albo masowego ataku, albo przebiegłego indywidualnego manewru. Jednak przeciwnicy grali bez planu i nawet kapłan wykonywał dość mechaniczne posunięcia, podobnie jak w pierwszej grze. Gurgeh przeprowadził kilka lekkich szarż — nie spotkał się z poważnym oporem. Podzielił swe siły na pół i energicznie zaatakował terytorium kapłana, po prostu dla draki. Kapłan wpadł w panikę i nie potrafił odpowiedzieć skutecznym posunięciem — pod koniec sesji groził mu całkowity pogrom.

Po przerwie wszyscy przypuścili szturm na Gurgeha, a kapłan bronił się, przyparty do krawędzi planszy. Gurgeh podchwycił okazję. Pozwolił kapłanowi na manewr: zaatakowanie dwóch słabszych graczy i odzyskanie poprzedniej pozycji. Pod koniec partii Gurgeh zagarnął większą część terytorium, a jego przeciwnicy albo zostali zmiecieni, albo zepchnięci na małe, strategicznie nieistotne obszary. Gurgehowi nie zależało na walce do ostatka; przypuszczał, że gdyby próbował to osiągnąć, przeciwnicy by się zjednoczyli, nawet gdyby w ten sposób mieli ujawnić swą zmowę. Gurgehowi zaproponowano zwycięstwo, straciłby jednak, okazując zachłanność lub zaciekłość. Osiągnięto więc porozumienie, gra się skończyła. Kapłan zajął w punktacji drugie miejsce, z nieznaczną przewagą nad pozostałymi.

Po wyjściu z sali Pequil pogratulował Gurgehowi, który dotarł do drugiej rundy Mistrzostw i znalazł się wśród zaledwie tysiąca dwustu pierwszych zwycięzców i dwóch tysięcy czterystu zakwalifikowanych. W drugiej rundzie będzie miał za przeciwnika tylko jedną osobę. Pequil usilnie go prosił, by wystąpił na konferencji prasowej, i znowu Gurgeh odmówił.

— Musisz! Co ty wyprawiasz? Jeśli się nie wypowiesz, będziesz miał ich wkrótce przeciw sobie. Nie można dłużej zachowywać się tak tajemniczo. Obecnie uważają, że trzeba ci pomagać, bo jesteś najsłabszy. Nie strać okazji.

— Pequil — zaczął Gurgeh, wiedząc, że to obraźliwa forma zwracania się do apeksa — nie mam zamiaru z nikim rozmawiać na temat gry i nie obchodzi mnie, co sobie o mnie myślą i co mówią. Jestem tu jedynie po to, by grać.

— Jesteś naszym gościem — stwierdził Pequil lodowato.

— A wy jesteście moimi gospodarzami. — Gurgeh odwrócił się i odszedł.

Wracali samochodem w całkowitym milczeniu, tylko Flere-Imsaho brzęczał, jednak od czasu do czasu brzmiało to jak stłumiony odgłos śmiechu — przynajmniej Gurgeh miał takie wrażenie.


— Teraz zaczną się kłopoty.

— Dlaczego tak twierdzisz, statku?

Była noc; tylne drzwi modułu stały otworem. Gurgeh słyszał daleki szum wiszącego nad hotelem policyjnego pojazdu, który nie dopuszczał samolotów agencji prasowych. Docierała tu woń miasta, ciepłe zapachy przypraw i dymu. Gurgeh analizował problem pozycyjny w grze pojedynczej, robił notatki. Odkrył, że to chyba najlepszy sposób konwersacji z „Czynnikiem Ograniczającym”: powiedzieć coś, potem się wyłączyć i rozwiązywać jakieś zagadnienie — w tym czasie nadświetlne impulsy pędzą tam i z powrotem — a kiedy przychodzi odpowiedź, przełączyć się na tryb głosowy. Sprawiało to wrażenie niemal prawdziwej konwersacji.

— Dlatego, że teraz musisz odsłonić karty moralne. To gra pojedyncza, musisz więc określić swoje podstawowe zasady, zarejestrować motywacje filozoficzne. Będziesz musiał powiedzieć im, w co wierzysz. To może się okazać dla ciebie kłopotliwe.

— Statku, ja raczej w nic nie wierzę — odparł Gurgeh. Patrząc na hologram, zapisywał swe uwagi na tabliczce notatnika.

— Na pewno w coś wierzysz, Jernau Gurgeh, i Cesarskie Biuro Gry zechce to poznać i zarejestrować. Chyba będziesz musiał coś wymyślić.

— Ale dlaczego? Jakie to ma znaczenie? Nie ubiegam się tu o stanowiska ani o zaszczyty. Nie mam zamiaru zdobywać władzy, więc po co im znajomość moich poglądów? Wiem: muszą wiedzieć, co myślą inni ludzie na szczytach władzy. Ale ja chcę tylko grać.

— Potrzebują tego dla celów statystycznych. Twoje zapatrywania nie mają znaczenia z punktu widzenia doboru kadr, ale władze rejestrują, jakiego typu zawodnicy zwyciężają w poszczególnych meczach. Ponadto będą zainteresowani, czy sympatyzujesz z jakimiś ekstremizmami politycznymi.

Gurgeh spojrzał w kamerę.

— Z ekstremizmami politycznymi? O czym ty mówisz?

— Jernau Gurgeh. — Maszyna westchnęła. — System, który sam jest przestępczy, nie uznaje pojęcia niewinności. Jesteśmy przeciw nim, jak w przypadku każdego aparatu władzy, który traktuje ludzi albo jako swych zwolenników, albo przeciwników. Już sam twój sposób myślenia lokuje cię wśród wrogów systemu. To nie twoja wina, ponieważ społeczeństwo, w którym człowiek wyrasta, przekazuje mu wyznawane przez siebie wartości. Pewne społeczeństwa usiłują przekazać ich jak najwięcej, inne jak najmniej. Pochodzisz z systemu tego drugiego typu, a będziesz musiał się tłumaczyć przed systemem pierwszego typu. Zatajenie prawdy może okazać się dość trudne. Zadeklarowanie neutralności jest prawdopodobnie niemożliwe. Nie możesz ogłosić, że nie masz żadnych poglądów politycznych. Nie dadzą się one oddzielić od reszty twej osobowości. Stanowią część twojej egzystencji. Ja o tym wiem i oni o tym wiedzą. Lepiej, żebyś się z tym pogodził.

— Czy mogę kłamać? — spytał Gurgeh po zastanowieniu.

— Przypuszczam, że chodzi ci o to, czy doradzam ci zgłoszenie nieprawdziwych motywacji, a nie czy jesteś zdolny do kłamstwa. — (Tu Gurgeh pokręcił głową). — To prawdopodobnie najmądrzejsze postępowanie. Choć trudność może ci sprawić powiedzenie czegoś, co dla nich byłoby do przyjęcia, tobie zaś nie wydałoby się moralnie obrzydliwe.

Gurgeh spojrzał na hologram.

— Zdziwiłbyś się — mruknął pod nosem. — Jeślibym jednak podał fałszywe poglądy, jakże mógłbym je uznać za odrażające?

— Ciekawy argument — przyznał „Czynnik Ograniczający”. — O ile się założy, że samo kłamstwo nie jest moralnie naganne, zwłaszcza jeśli chodzi głównie o to, co nazwalibyśmy kłamstwem we własnym interesie, a nie kłamstwem bezinteresownym lub popełnionym ze współczucia, wówczas…

Gurgeh przestał słuchać. Studiował teraz hologram. Koniecznie muszę się zapoznać z poprzednimi rozgrywkami mojego przeciwnika, gdy tylko ogłoszą jego nazwisko, pomyślał.

„Czynnik Ograniczający” umilkł.

— Coś ci powiem, statku. Może sam byś się nad tym zastanowił? Zgłębiłeś ten problem staranniej ode mnie, a ja teraz jestem zajęty, więc wypracuj zadowalający kompromis między prawdą a korzyściami politycznymi. Prawdopodobnie przyjmę twoje sugestie.

— Doskonale, Jernau Gurgeh. Z przyjemnością.

Gurgeh życzył statkowi dobrej nocy. Skończył analizę gry pojedynczej i wyłączył ekran. Wstał, przeciągnął się, ziewnął. Wyszedł z modułu w pomarańczowobrązowy mrok, do ogrodu na dachu hotelu. Omal nie wpadł na umundurowanego strażnika, który trzymał posterunek nieco dalej, przy schodach wiodących na dach. Mężczyzna zasalutował — Gurgeh nigdy nie wiedział, jak należy odpowiedzieć na taki gest — i wręczył kartkę. Gurgeh mu podziękował.

Usiłował przeczytać wiadomość, gdy strażnik odszedł.

— Flere-Imsaho? — zawołał dronę, wchodząc z powrotem do modułu. Nie wiedział, czy maszyna jest w pobliżu. W swej naturalnej cichej postaci, bez antycznego przebrania, nadleciała z innej części modułu. Niosła wielką, bogato ilustrowaną książkę o ptakach na Ea.

— Słucham.

— Co tu napisano? — Gurgeh pokazał jej kartkę. Drona podleciał bliżej.

— Pominę cesarskie upiększenia. Zapraszają cię jutro do pałacu, by również mogli ci pogratulować. Czyli chcą ci się przyjrzeć.

— Chyba muszę iść?

— Też tak sądzę.

— Wspomnieli o tobie?

— Nie, ale i tak pójdę. Mogą mnie najwyżej wyprosić. O czym rozmawialiście ze statkiem?

— Ma za mnie zarejestrować moje zasady. Wygłosił mi również wykład na temat uwarunkowań społecznych.

— Ma dobre chęci — stwierdził drona. — Po prostu nie chce zostawić tej delikatnej sprawy komuś takiemu jak ty.

— Drono, zdaje się, że wychodziłeś? — powiedział Gurgeh.

Usiadł, włączył ekran, wybrał kanał mistrzostw na stacji cesarskiej. Znalazł program, na którym pokazywano losowanie zawodników gier pojedynczych drugiej rundy. Wyników jeszcze nie podano; oczekiwano ich lada chwila.

— Sto kilometrów stąd, przy ujściu rzeki, żyje ciekawy gatunek nocnych rybołowów, więc myślałem…

— Nie pozwól, bym cię zatrzymywał — powiedział Gurgeh. Właśnie podawano wyniki losowania. Ekran wypełnił się liczbami i nazwiskami.

— Zatem żegnam. — Drona odlatywał.

Gurgeh pomachał dłonią, nie odrywając wzroku od ekranu.

— Dobranoc — pożegnał maszynę, ale już nie usłyszał, czy mu odpowiedziała.

Znalazł swój numer na ekranie — jego nazwisko widniało obok Lo Wescekibold Rama, urzędującego dyrektora Zarządu Cesarskich Monopoli, sklasyfikowanego na poziomie piątym podstawowym. Oznaczało to, że przeciwnik Gurgeha należy do sześćdziesiątki najlepszych graczy w Imperium.


Następnego dnia Pequil miał urlop. Po Gurgeha przysłano cesarską maszynę, która wylądowała przy module. Flere-Imsaho wrócił dość późno z wyprawy do ujścia rzeki — teraz wraz z Gurgehem leciał do pałacu. Wylądowali na dachu wspaniałego biurowca przy pałacowych ogrodach. Poprowadzono ich po szerokich, wyłożonych dywanem schodach do wysokiego pomieszczenia, gdzie służący-mężczyzna zapytał Gurgeha, czy ma ochotę na przekąskę, ale Gurgeh odmówił. Zostali z droną sami.

Flere-Imsaho podleciał do okna, Gurgeh tymczasem oglądał portrety wiszące na ścianach. Po chwili do pokoju wszedł młody, wysoki apeks ubrany w prosty i funkcjonalny mundur, jaki nosili tu cesarscy urzędnicy.

— Dzień dobry, panie Gurgeh. Jestem Lo Shav Olos.

— Dzień dobry.

Uprzejmie skinęli sobie głowami. Apeks podszedł do dużego biurka przy oknie i położył na blacie stos papierów; usiadł. Spojrzał na dronę, który brzęczał i syczał w pobliżu.

— A to z pewnością pańska maszyna — stwierdził Lo Shav Olos.

— Nazywa się Flere-Imsaho. Pomaga mi, gdy mam trudności w porozumiewaniu się waszym językiem.

— Naturalnie. Proszę, niech pan usiądzie. — Apeks wskazał bogato zdobiony fotel przy biurku.

Gurgeh usiadł, drona podleciał do niego. Wszedł służący z wysokim kryształowym pucharem i postawił go na biurku przy Olosie. Apeks napił się trochę.

— Nie potrzebuje pan specjalnej pomocy, panie Gurgeh. Pański eański jest bardzo dobry — stwierdził z uśmiechem.

— Dziękuję.

— Pozwalam sobie dołączyć osobiste powinszowania do gratulacji Urzędu Cesarskiego. Zagrał pan znacznie lepiej niż wielu z nas się spodziewało. Rozumiem, że poznawał pan tę grę przez mniej więcej jedną trzecią naszego Wielkiego Roku.

— Owszem, ale tak mnie zainteresowała, że w tym czasie prawie nic innego nie robiłem. Ponadto Azad ma trochę wspólnego z grami, które studiowałem w przeszłości.

— A jednak pokonał pan osoby poświęcające tej grze całe swoje życie. Kapłan Lin Goforiev Tounse był jednym z faworytów.

— Zauważyłem to — odparł Gurgeh. — Może miałem szczęście. Apeks zaśmiał się krótko i głębiej usiadł w fotelu.

— Możliwe, panie Gurgeh. Bardzo mi przykro, że szczęście opuściło pana podczas losowania do następnej rundy. Lo Wescekibold Ram jest wspaniałym graczem i powszechnie się oczekuje, że poprawi swój poprzedni wynik.

— Mam nadzieję, że go nie rozczaruję swoją grą.

— My również, my również. — Apeks napił się ze szklanki, wstał, podszedł do okna z widokiem na park. Poskrobał grubą szybę, jakby zauważył tam jakąś plamkę. — Nie jest to, ściśle biorąc, moja dziedzina, ale przyznaję, że interesowałyby mnie pańskie plany dotyczące rejestracji Zasad. — Odwrócił się i spojrzał na Gurgeha.

— Jeszcze nie zdecydowałem, jak je sformułuję — odparł Gurgeh. — Prawdopodobnie zarejestruję je jutro.

Apeks kiwał głową ze zrozumieniem. Szarpnął rękaw swego munduru.

— Czy mógłbym panu doradzić pewną… roztropność? (Gurgeh poprosił dronę o przetłumaczenie słowa „roztropność”. Olos poczekał trochę). — Oczywiście musi pan zarejestrować to w Biurze, ale oczywiście wie pan, że pańskie uczestnictwo w zawodach ma wyłącznie aspekt honorowy i to, co pan oświadczy w Zasadach, posiada jedynie wartość… powiedzmy, statystyczną.

Gurgeh poprosił dronę o przetłumaczenie słowa „aspekt”.

— Mętle-pętle, graczychu — bełkotał Flere-Imsaho w marain. — Pitu-zgrzytu. Używał ty słowa „aspekt” w eańskim. Dydu-dydu, łupu-cupu. Przestapunio da da da wać wać cynk lingwy, zacułapał?

Gurgeh stłumił uśmiech.

— W gruncie rzeczy — ciągnął Olos — zawodnicy muszą być przygotowani do obrony swych Zasad, jeśli Biuro któregoś z nich do tego wezwie, mam jednak nadzieję, że rozumie pan, iż w pańskim wypadku taka ewentualność jest niezwykle mało prawdopodobna. Cesarskie Biuro ma świadomość, że… wartości wyznawane w pańskim społeczeństwie mogą się znacznie różnić od naszych. Nie chcielibyśmy wprawić pana w zakłopotanie, zmuszając pana do ujawnienia spraw, które prasa i większość naszych obywateli uznałaby za… obraźliwe. — Uśmiechnął się. — Mój osobisty, nieoficjalny pogląd jest taki, że mógłby pan wyrazić się… wręcz chciałoby się powiedzieć… „mętnie”… i nikt nie miałby o to szczególnych pretensji.

— „Szczególnych”? — spytał Gurgeh niewinnie, zwracając się do brzęczącego i trzeszczącego drony.

— Trele-morele, banaliki. Co mi tutututu zawracasz głowę, Gurgeh?

Gurgeh głośno zakasłał.

— Proszę wybaczyć — powiedział do Olosa. — Rozumiem. Uwzględnię to, formułując swoje Zasady.

— Cieszę się, panie Gurgeh — rzekł Olos. Wrócił na krzesło. — Oczywiście, wyraziłem tylko swój osobisty pogląd. Nie mam powiązań z Urzędem Cesarskim. Moje biuro działa zupełnie niezależnie. Jednak wielką siłą Imperium jest jego spójność… jedność. I chyba nie popełnię większego błędu, domyślając się, jakie stanowisko mogą reprezentować inne cesarskie departamenty. — Lo Shav Olos uśmiechnął się wyrozumiale. — My naprawdę wszyscy harmonijnie współpracujemy.

— Rozumiem.

— Jestem tego pewien, panie Gurgeh. Czy cieszy się pan na wyprawę na Echronedal?

— Bardzo, zwłaszcza dlatego że ten zaszczyt rzadko spotyka goszczących u was graczy.

— Rzeczywiście. — Olos miał rozbawioną minę. — Niewiele osób kiedykolwiek zaproszono na Planetę Ognia. To święte miejsce, symbol wiecznego Imperium i nieśmiertelnej Gry.

— Moja wdzięczność w wielu szczególnych aspektach nie da się wyrazić — wymruczał Gurgeh i lekko się skłonił. Flere-Imsaho parsknął.

Twarz Olosa rozjaśnił szeroki uśmiech.

— Jestem pewien, że ponieważ okazał się pan tak biegły, nawet utalentowany w naszej grze, zasłuży pan również na miejsce w zamku gry na Echronedal. — Apeks spojrzał na ekran w biurku. — Muszę teraz wziąć udział w nieznośnie nudnym posiedzeniu Rady do Spraw Handlu. Wolałbym kontynuować naszą rozmowę, panie Gurgeh, ale musimy ją przerwać w interesie skutecznie regulowanej wymiany towarowej między naszymi licznymi światami.

— Całkowicie pana rozumiem — odparł Gurgeh i wstał równocześnie z Olosem.

— Bardzo mi było miło pana poznać, panie Gurgeh.

— Cała przyjemność po mojej stronie.

— Życzę panu szczęścia w grze z Lo Wescekibold Ramem — powiedział apeks, odprowadzając Gurgeha do drzwi. — Sądzę, że będzie pan go potrzebował. Jestem pewien, że mecz będzie interesujący.

— Mam nadzieję — rzekł Gurgeh.

Wyszli z gabinetu. Olos podał mu rękę — Gurgeh ją uścisnął z nieco zdziwioną miną.

— Do widzenia, panie Gurgeh.

— Do zobaczenia.

Gurgeha i Flere-Imsaho odprowadzono do samolotu na dachu, a Lo Shav Olos odmaszerował innym korytarzem na posiedzenie.

— Gurgeh, ty dupku! — powiedział drona w marain, gdy znaleźli się w module. — Najpierw pytasz, co znaczą dwa słowa, które i tak już znasz, a potem używasz obydwu i…

— Drono — przerwał Gurgeh maszynie, kręcąc głową — ty rzeczywiście niewiele wiesz o graniu.

— Wiem, co to znaczy grać głupiego.

— To lepiej niż odgrywać zwierzątko domowe, maszyno.

Wydała dźwięk podobny do głębokiego westchnienia i po chwili wahania powiedziała:

— Przynajmniej nie musisz się teraz martwić o Zasady. — Zachichotała sztucznie. — Oni nie mniej od ciebie obawiają się, że powiesz prawdę.


Gra Gurgeha z Lo Wescekibold Ramem przyciągnęła ogromną uwagę. Media, zaintrygowane dziwnym, odmawiającym wszelkich wywiadów obcym, wysłały najbardziej zjadliwych reporterów i takich operatorów filmowych, którzy najlepiej potrafiliby uchwycić w różnych momentach wyraz jego twarzy, dzięki czemu można by Gurgeha przedstawić jako człowieka odrażającego, głupawego lub okrutnego, a najlepiej z tymi trzema cechami na raz. Dla fotoreporterów jego niezwykła fizjonomia stanowiła wielkie wyzwanie, jednak wielu Azadian uważało, że wokół przybysza robi się więcej szumu, niż na to zasługuje.

Kibice wymieniali swoje bilety na inne gry, aby zobaczyć właśnie to spotkanie. Na galerii dla gości zabrakło miejsc. Mecz przeniesiono z mniejszej sali do trzykrotnie większego namiotu wzniesionego w parku kilka kilometrów od Wielkiego Hotelu i pałacu cesarskiego, ale nawet ten olbrzymi obiekt był zatłoczony.

Rano Pequil zawiózł Gurgeha na zawody samochodem Biura do Spraw Obcych. Tym razem apeks nie pchał się przed kamery, lecz energicznie rozpędzał reporterów, torując drogę swemu podopiecznemu.

Gurgehowi przedstawiono Lo Wescekibold Rama, przysadzistego apeksa o pooranej twarzy i wojskowej postawie.

Ram grał szybko i zdecydowanie i pierwszego dnia ukończyli dwie wstępne partie, niemal remisując. Dopiero wieczorem, zasypiając przed ekranem, Gurgeh uświadomił sobie, do jakiego stopnia trudno mu się było skoncentrować tego wieczora. Spał prawie sześć godzin.

Następnego dnia rozegrali kolejne dwie partie wstępne, ale za obopólną zgodą mecz przeciągnął się na sesję popołudniową. Gurgeh czuł, że przeciwnik go testuje, usiłuje zmęczyć lub przynajmniej sprawdzić jego wytrzymałość. Przed dojściem do planszy głównej mieli rozegrać sześć partii wstępnych i Gurgeh już wiedział, że gra z Ramem wymaga od niego więcej napięcia niż poprzednie mecze z dziewięcioma zawodnikami naraz.

Walczyli zaciekle prawie do północy. Gurgeh nieznacznie zwyciężył. Spał siedem godzin i gdy się obudził, miał tylko czas na przygotowanie się do zawodów. Zsyntetyzował ulubiony w Kulturze śniadaniowy narkotyk „Kęs” i po przybyciu na miejsce z pewnym rozczarowaniem stwierdził, że Ram jest bardziej rześki niż on.

Gra była wojną na wyczerpanie; ciągnęła się również po południu, jednak Ram nie zaproponował kontynuowania jej wieczorem. Przed snem Gurgeh kilka godzin omawiał strategię ze statkiem, a potem, by uwolnić swój umysł, oglądał telewizję publiczną Imperium.

Nadawano programy przygodowe, dokumentalne, konkursy, komedie, wiadomości. Szukał informacji na temat swojej gry, ale dzisiejsza partia była dość nudna, więc nie poświęcono jej zbyt wiele miejsca. Zauważył, że media odnoszą się do niego coraz mniej przychylnie. Może nawet żałowały, że początkowo zaangażowały się po jego stronie, gdy podczas pierwszej rundy krytykowały zmasowany nań atak.


Przez następnych pięć dni agencje informacyjne nieżyczliwie wyrażały się o „Obcym Gurgeyu” — nazwisko Gurgeha wymawiano niepoprawnie, gdyż eański nie posiadał tej subtelności fonetycznej co marain. Partie wstępne zakończyły się niemal remisem, potem na Planszy Pochodzenia Gurgeh pokonał Rama, choć na pewnym etapie gry źle mu się wiodło, przegrał natomiast na Planszy Formy najmniejszą możliwą liczbą punktów.

Media natychmiast uznały Gurgeha za groźbę dla Imperium i dla dobra wspólnego rozpoczęły kampanię, by wydalić go z Ea. Podawały, że telepatycznie komunikuje się z „Czynnikiem Ograniczającym” lub z robotem Flere-Imsaho, że używa ohydnych narkotyków, które przechowuje w jaskini występku na dachu Grand Hotelu; wreszcie ujawniono — jakby dopiero teraz to odkryto — że potrafi syntetyzować narkotyki w swym organizmie (prawda), używając gruczołów pobranych od niemowląt w czasie odrażających, prowadzących do śmierci operacji (fałsz). Narkotyki te robią z niego albo superkomputer, albo kosmicznego maniaka seksualnego (według niektórych dziennikarzy i jedno, i drugie).

Jedna z agencji opublikowała Zasady Gurgeha, przekazane przez statek i zarejestrowane w Biurze Mistrzostw. Są wykrętne i nieszczere, typowe dla Kultury, twierdzono; sprzyjają anarchii i rewolucji. Uniżenie zwracano się do cesarza, by „coś wreszcie zrobił” z tą Kulturą; oskarżano admiralicję o to, że od dziesięcioleci wiedząc o tej bandzie obleśnych zboczeńców, nie pokazała im, kto tu rządzi i nie zgniotła ich całkowicie; jedna z agencji wysunęła nawet przypuszczenie, że w admiralicji nie wiedzą, gdzie znajduje się macierzysta planeta Kultury. Wznoszono modły, by Lo Wescekibold Ram zmiótł Kosmitę Gurgeya z Planszy Przemiany, tak jak pewnego dnia flota eańska zmiecie zgniłą, socjalistyczną Kulturę. Nakłaniano Rama do zastosowania, w razie potrzeby, opcji fizycznej; wszyscy by się przekonali, z czego jest zrobiony ten mięczakowaty Kosmita — może nawet w dosłownym sensie!

— Mówią to poważnie? — Gurgeh odwrócił się od ekranu i spojrzał na dronę.

— Śmiertelnie poważnie — odparł Flere-Imsaho.

Gurgeh zaśmiał się, kręcąc głową. Zwykli ludzie muszą być nadzwyczaj głupi, jeśli wierzą w te nonsensy, pomyślał.


Po czterech dniach gry na Planszy Przemiany zwycięstwo przechylało się na stronę Gurgeha. Zaniepokojony Ram konsultował się ze swymi doradcami i Gurgeh oczekiwał, że po popołudniowej sesji przeciwnik zrezygnuje, jednak Ram chciał walczyć dalej. Postanowili odłożyć wieczorną rozgrywkę do dnia następnego.

Wielki namiot falował lekko w ciepłym wietrze. Flere-Imsaho podleciał do Gurgeha przy wyjściu. Pequil torował drogę do samochodu wśród tłumu osób, chcących zobaczyć kosmitę. Rozległy się okrzyki wrogie Gurgehowi, ale również gdzieniegdzie wiwatowano na jego cześć. Ram z doradcami już wcześniej opuścili namiot.

— Widzę chyba w tłumie Shohobohauma Za — powiedział drona, gdy czekali przy wyjściu.

Świta Rama nadal tłoczyła się przy końcu przejścia wśród rozdzielonych gapiów, pilnowanych przez dwa rzędy policjantów.

Gurgeh spojrzał na maszynę, potem na trzymających się pod ręce policjantów. Nadal czuł napięcie, jego układ krwionośny przesycony był rozmaitymi chemikaliami. Jak mu się juz to niekiedy zdarzało, wszystko wokół wydawało mu się teraz fragmentem gry: ludzie rozstawieni jak figury, pogrupowani w zależności od tego, kto kogo atakuje; wzór na markizie przypominał prostą szachownicę, podpierające maszty były jak źródła energii, z których mogły czerpać pomniejsze bierki w przełomowych momentach gry; ludzie i policja utworzyli formacje na podobieństwo jakiegoś koszmarnego manewru okrążającego. Wszystko było grą, wszystko dawało się tak zinterpretować, przetłumaczyć na język walki i ocenić w ramach struktury, jaką gra narzuca umysłowi.

— Za? — Gurgeh spojrzał tam, gdzie wskazywało pole drony, ale nie dostrzegał ambasadora.

Ostatni członkowie z ekipy Rama opuścili chodnik i wsiedli do samochodów. Teraz Pequil i Gurgeh ruszyli między dwoma rzędami umundurowanych mężczyzn. Dziennikarze wycelowali w Gurgeha kamery, posypały się pytania. Ktoś w tłumie zaśpiewał ochryple i Gurgeh zobaczył nad głowami ludzi powiewający transparent: „Obcy do domu”.

— Nie jestem tu lubiany — powiedział do drony.

— Nie jesteś — potwierdził Flere-Imsaho.

W dwóch posunięciach — Gurgeh rozpatrywał sytuację jako gracz, choć równocześnie rozmawiał z droną — znajdę się w pobliżu… musiał jednak dokładniej zanalizować problem… czegoś złego, nieuporządkowanego… coś się nie zgadzało w trzyosobowej grupie, którą miał właśnie minąć po lewej stronie, jakieś fantomatyczne figury ukryte na obszarze leśnym… nie potrafił sprecyzować, co tak go niepokoi w tej grupie, ale wiedział — gdy pierwszy plan umysłu zajęła intuicja gry — że nie zaryzykuje i nie postawi tam bierki.

…jeszcze pół kroku…

…i zdał sobie sprawę, że tą bierką jest on sam.

Zobaczył, jak grupa rusza i dzieli się. Odwrócił się i automatycznie schylił — był to oczywisty ruch, odpowiadający posunięciu zagrożonej figury o dużej bezwładności, której nie można zatrzymać ani cofnąć przed takim atakiem.

Rozległo się kilka głośnych trzasków. Trzyosobowa grupa rzuciła się ku niemu, przerywając policyjny łańcuch, jakby tworzyła złożoną bierkę, rozpadającą się nagle na poszczególne części. Gurgeh, schylony, zanurkował i potoczył się. Jak uświadomił sobie z pewnym zadowoleniem, był to niemal doskonały odpowiednik bierki-zawalidrogi, związującej lekką figurę napastnika. Dostał niezbyt mocnego kopniaka, a potem poczuł na sobie ciężar i usłyszał dalsze głośne dźwięki. Coś upadło mu na nogi.

To było jak przebudzenie.

Został zaatakowany. Błyski, wybuchy. Ludzie rzucali się na niego.

Usiłował się wyswobodzić spod ciepłego, zwierzęcego ciężaru osoby, która się o niego potknęła. Ludzie krzyczeli, policja szybko ruszyła do działania. Pequil leżał na ziemi. Za stał w pobliżu z niewyraźną miną. Ktoś wrzeszczał. Nigdzie nie było widać Flere-Imsaho. Gurgeh poczuł, jak coś ciepłego przesącza mu się przez nogawkę.

Wyswobodził się spod leżącego na nim ciała. Zrobiło mu się słabo na myśl, że ta osoba — mężczyzna lub apeks — może być martwa. Shohobohaum Za i policjant pomogli mu wstać. Ludzie wokół nadal krzyczeli, ktoś ich odsuwał lub odsuwali się sami, oczyszczając miejsce wypadku. Na ziemi leżały ciała, niektóre umazane jasną, czerwonopomarańczową krwią. Pod Gurgehem ugięły się nogi.

— Dobrze się czujesz, graczu? — spytał Za.

— Tak, dziękuję.

Gurgeh widział krew na swych nogach, ale nie swoją krew — miała zbyt jasną barwę.

Flere-Imsaho nadleciał z nieba.

— Jernau Gurgeh, wszystko z tobą w porządku?

— Tak. Co się stało? — zapytał Gurgeh Shohobohauma, rozglądając się wokół. — Widziałeś, co się stało?

Policjanci wyciągnęli pistolety i otoczyli teren, usuwali ludzi, krzyczeli na fotoreporterów, by się wycofali. Pięciu policjantów przytrzymywało kogoś na trawniku. Na ścieżce leżało dwóch cywilów; apeks, który potknął się o Gurgeha, zalany był krwią. Nad każdym ciałem stał policjant, a dwaj mundurowi zajmowali się Pequilem.

— Ci trzej cię zaatakowali — powiedział Za i wskazał głową na dwa ciała i postać pod stertą policjantów.

Tłum stopniał. Gurgeh usłyszał głośny szloch. Dziennikarze nadal wykrzykiwali pytania.

Za prowadził Gurgeha do leżącego Pequila; Flere-Imsaho latał w górze, brzęczał, robił dużo hałasu. Pequil leżał na plecach, oczy miał otwarte; pochylony nad nim funkcjonariusz rozcinał zakrwawiony rękaw jego marynarki.

— Stary Pequil wlazł pod kule. Dobrze się czujesz, Pequil? — spytał Za jowialnie.

Pequil uśmiechnął się niewyraźnie i kiwnął głową.

— A twój zaradny drona — Za położył Gurgehowi dłoń na ramieniu i rozglądał się wokół, strzelając oczami — dzielnie przekroczył prędkość dźwięku i uniósł się dwadzieścia metrów w górę.

— Nabrałem tylko wysokości dla lepszej oceny…

— Upadłeś — powiedział Za do Gurgeha, nie patrząc na niego — i potoczyłeś się. Myślałem, że oberwałeś. Udało mi się zdzielić po głowie jednego z tych facetów, a drugiemu przygrzała chyba policja. — Ambasador szybko spojrzał na zbitą grupkę osób poza kordonem policyjnym, skąd dochodził szloch. — Ktoś z tłumu też został trafiony, ale kula przeznaczona była dla ciebie.

Gurgeh spojrzał na martwego apeksa — jego przekrzywiona głowa leżała na ramieniu, tworząc z korpusem kąt prosty; u żadnego humanoida nie byłoby to naturalne.

— Tak, to tego uderzyłem — powiedział Za. — Chyba trochę za mocno.

— Powtarzam — Flere-Imsaho znalazł się przed Gurgehem i Shohobohaumem — nabrałem tylko wysokości, aby…

— Drono, cieszymy się, że jesteś bezpieczny — przerwał mu Za. Odpędzał niezgrabną maszynę jak wielkiego, natrętnego owada i prowadził Gurgeha w kierunku samochodów, przy których stał apeks w policyjnym mundurze. Z góry dochodził łopot, wypełniał pobliskie ulice.

— Chłopcy przybywają — powiedział Za.

Hałas nad parkiem zmieniał częstotliwość, z nieba opadł wielki ceglasty transporter i wylądował na trawniku, wzbijając tumany kurzu. Dach namiotu załopotał w podmuchach powietrza. Z pojazdu wyskoczyli ciężkozbrojni policjanci.

Za i Gurgeh stali niezdecydowani, czy mają teraz iść do samochodu, wreszcie poprowadzono ich z powrotem do namiotu i przesłuchano wraz z innymi świadkami. Dwóm dziennikarzom odebrano kamery.

Do powietrznego transportera zaniesiono dwa trupy i zaprowadzono rannego napastnika. Do lekko rannego w ramię Pequila przyleciał powietrzny ambulans.

Gdy Gurgeh, Za i drona wychodzili z namiotu i policyjnym helikopterem odlatywali do hotelu, przez bramę parku wjeżdżał ambulans, tym razem naziemny, by zabrać dwóch mężczyzn i kobietę, również rannych podczas ataku.


— Przytulny moduł — powiedział Shohobohaum Za, siadając w akomodacyjnym fotelu.

We wnętrzu rozbrzmiewał jazgot odlatującego helikoptera policji. Flere-Imsaho ucichł i natychmiast zniknął w dalszych pomieszczeniach.

Gurgeh poprosił moduł o drinka i spytał Shohobohauma, czy chciałby się napić. Ten wyciągnął się wygodnie i z zamyśloną miną zamówił:

— Module, chciałbym podwójnego staola ze schłodzonym czerwonym winem zgiętoskrzydlca z Shungusteriaung, z białym kruszonem Eflyre-Spin, z topionym średnim cascalo, na górze zgrilowane dziwjagody, podane w tipprawlickim pucharze osmotycznym mocy stopnia trzy… lub coś najbardziej do tego zbliżonego.

— Męskiego czy żeńskiego zgiętoskrzydlca? — spytał moduł.

— Tutaj? — zaśmiał się Za. — Do diabła, oba.

— Podam za kilka minut.

— Znakomicie. — Shohobohaum zatarł ręce i spojrzał na Gurgeha. — A więc udało ci się przeżyć. Gratulacje.

— Tak, dziękuję — odparł Gurgeh z niewyraźną miną.

— Nie przejmuj się tym zbytnio. — Za machał dłonią. — W zasadzie nieźle się bawiłem. Szkoda tylko, że zabiłem faceta.

— Ja nie patrzę na to tak wielkodusznie — stwierdził Gurgeh. — Usiłowali mnie zabić. Kulami. — Śmierć od kuli wydawała mu się szczególnie odrażająca.

— Co za różnica, czy chcą cię zabić pociskiem, czy CREW-em. Tak czy owak jesteś trupem. Żal mi jednak tych chłopców. Biedacy, wykonywali tylko swą pracę.

— Pracę? — Gurgeh był zaskoczony.

Za kiwał głową, ziewając. Mościł się w przepastnym akomodacyjnym fotelu.

— Tak, są z cesarskiej tajnej policji lub z Wydziału Dziewiątego, albo coś w tym rodzaju. — Znowu ziewnął. — Prasa poda, że to rozgoryczeni cywile. Mogą też przypisać wszystko rebeliantom… ale to zabrzmi nieprawdopodobnie. — Za uśmiechnął się ironicznie i wzruszył ramionami. — Nigdy nic nie wiadomo, mogą to zrobić dla draki.

— Nie, jednak nie rozumiem — powiedział Gurgeh po chwili zastanowienia. — Powiedziałeś, że byli z policji, więc jak…

— Z tajnej policji, Jernau.

— Jaki sens ma tajna policja? Wydawało mi się, że policjanci po to noszą mundury, by łatwo ich było rozpoznać. Mają działać odstraszająco.

— O rety! — Za ukrył twarz w dłoniach. Westchnął głęboko i spojrzał na Gurgeha. — No więc… tajna policja podsłuchuje, co mówią ludzie, gdy nie odstrasza ich widok munduru. Jeśli to, co ktoś powiedział nie jest nielegalne, ale policjanci uznają, że może to być niebezpieczne dla Imperium, porywają tę osobę, przesłuchują i zwykle zabijają. Czasami wysyłają do kolonii karnej, ale najczęściej palą lub wrzucają do starych szybów kopalnianych. Tu panuje gorączka rewolucyjna, ulice to dobra gleba dla niezadowolonych. Tajna policja robi jeszcze inne rzeczy. Na przykład to, co ci się dziś przydarzyło.

Za oparł się wygodnie i szeroko rozłożył ramiona.

— Nie jest jednak wykluczone, że to rzeczywiście byli rebelianci lub ludzie niezadowoleni. Tylko że to do nich niepodobne… Ale to właśnie robi tajna policja, zapewniam cię. O!

Zbliżyła się do niego taca z dużym pucharem, w którym energicznie parował spieniony, wielobarwny napój. Za ujął puchar.

— Za Imperium! — Wypił zawartość jednym haustem i z rozmachem odstawił naczynie na tacę. — Haaa! — Pociągał nosem, pokasływał, oczy przecierał rękawem tuniki. Mrugając, spojrzał na Gurgeha.

— Przepraszam za brak bystrości — powiedział Gurgeh — ale jeśli ci ludzie byli z cesarskiej policji, to powinni chyba stosować się do rozkazów. O co tu chodzi? Czy Imperium chce mnie utrupić za to, że zwyciężam w meczu z Ramem?

— Uczysz się, Jernau. — Za kaszlnął. — Cholera, sądziłem, że gracz powinien mieć więcej… przebiegłości. Jesteś jak dziecko wśród drapieżników. Tak, krótko mówiąc, ktoś wpływowy chce twojej śmierci.

— Sądzisz, że jeszcze raz spróbują?

Za pokręcił głową.

— To by było zbyt oczywiste. Chyba że byliby bardzo zdesperowani. Poczekają na rozwój wypadków w następnych rozgrywkach dziesięcioosobowych. Jeśli cię nie pognębią, twój kolejny, pojedynczy przeciwnik zadeklaruje użycie opcji fizycznej z nadzieją, że się przestraszysz. O ile zajdziesz tak daleko.

— Czy naprawdę stanowię dla nich takie zagrożenie?

— Uświadomili sobie, że popełnili błąd. Nie widziałeś tych wszystkich programów przed swoim przyjazdem. Mówili, że jesteś najlepszym graczem w całej Kulturze, dekadenckim prostakiem, hedonistą, który w swym życiu nawet jednego dnia nie przepracował, zarozumialcem przekonanym, że zwycięży. Że wszczepiono ci rozmaite gruczoły, że pieprzyłeś się ze swoją matką, z mężczyznami… może nawet ze zwierzętami, że w połowie jesteś komputerem, że Biuro obserwowało niektóre twoje rozgrywki, gdy jechałeś i ogłosili…

— Co? — Gurgeh aż wychylił się z fotela. — Jak to obserwowali moje rozgrywki?

— Poprosili mnie o niektóre ostatnie partie rozegrane przez ciebie. Skomunikowałem się z „Czynnikiem Ograniczającym”. Ale to nudziarz!

Poprosiłem, by przesłał mi zapis twoich posunięć w ostatnich meczach, które rozegrał z tobą. Urząd oznajmił, że po zanalizowaniu tych gier z radością pozwolą ci na używanie twoich gruczołów i w ogóle wszystkiego… Przepraszam, sądziłem, że statek pytał cię o pozwolenie. Nie pytał?

— Nie — odparł Gurgeh.

— Więc powiedzieli, że możesz grać bez żadnych ograniczeń. Przypuszczam, że tak naprawdę woleliby do tego nie dopuścić, rozumiesz, chodzi o czystość gry, ale musieli dostać jakieś rozkazy z góry. Imperium chciało dowieść, że nawet korzystając ze swoich nieuczciwych sztuczek, nie utrzymasz się w Mistrzostwach. Na początku twojej gry z kapłanem i jego bandą na pewno zacierali ręce z radości, ale po twoim niespodziewanym brawurowym zwycięstwie musiały im opaść szczęki. Wylosowanie Rama w grze pojedynczej potraktowali jak niezły przekręt, ale teraz, gdy facet traci grunt pod nogami, wpadli w panikę. — Za czknął. — I stąd ta dzisiejsza partanina.

— Więc Rama też wylosowałem nieprzypadkowo?

Za się roześmiał.

— O rany! Niech mnie! Gurgeh, naprawdę jesteś aż tak naiwny? — Za, gnębiony czkawką, kręcił głową, patrząc w podłogę.

Gurgeh wstał i podszedł do otwartych drzwi modułu. Spojrzał na okryte wieczorną mgiełką miasto, na które kładły się długie cienie wież jak rzadkie włosy na wyłysiałym futrze. W górze samolot świecił czerwienią zachodu.

Gurgeh chyba nigdy jeszcze nie przeżywał takiej złości i frustracji. Okropne uczucia, na dokładkę do tych, których doznawał ostatnio, a które przypisywał swemu prawdziwemu zaangażowaniu w grę.

Traktowano go jak dziecko. Decydowali, co można mu przekazać, zatajali przed nim rzeczy, których nie należało zatajać, a gdy już mu coś powiedzieli, działali w taki sposób, jakby od dawna powinien to wiedzieć.

Ambasador masował sobie brzuch, nie zwracając uwagi na otoczenie. Głośno beknął, anielsko się uśmiechnął i krzyknął:

— Moduł! Włącz kanał dziesiąty!… tak. — Wstał i poczłapał tuż przed ekran. Złożył ramiona i niemelodyjnie gwiżdżąc, wpatrywał się w ruchome obrazy.

Gurgeh obserwował go od drzwi.

W wiadomościach pokazywano armię cesarską, opanowującą odległą planetę. Miasta płonęły, drogami sunęli uciekinierzy, na poboczach walały się trupy. Przeprowadzono wywiady ze zrozpaczonymi rodzinami, których członkowie zginęli w walce. Miejscowi — owłosione czteronożne istoty o żarłocznych wargach — leżeli związani w błocie albo klęczeli przed portretem Nicosara. Jednego z nich ogolono, żeby ludzie z Ea widzieli, jak wygląda jego ciało bez futra. Wargi pokonanych stały się cennym trofeum.

Następna informacja dotyczyła Nicosara, który likwidował swego przeciwnika w grze pojedynczej. Cesarz spacerował po planszy; w swoim gabinecie podpisywał jakieś dokumenty; pokazano go z pewnej odległości — znowu stał na planszy, a komentator zachwycał się jego grą.

Potem nastąpił atak na Gurgeha. Gracz ze zdziwieniem obejrzał sfilmowane zajście. Trwało zaledwie chwilę: skok, Gurgeh pada, drona znika w górze, kilka błysków, Za wyskakuje z tłumu, zamieszanie, ruch, zbliżenie twarzy Gurgeha, na ziemi leżą Pequil i martwi napastnicy. Powiedziano, że Gurgeh był oszołomiony, ale nie został ranny dzięki sprawnej akcji policji. Pequil również nie odniósł poważniejszych obrażeń. W szpitalu przeprowadzono z nim wywiad, w którym mówił o swym zdrowiu. Napastników określono jako ekstremistów.

— To znaczy, że później mogą ich nazwać rebeliantami — stwierdził Za. Kazał się ekranowi wyłączyć. — Przyznaj, że byłem szybki — zwrócił się do Gurgeha z szerokim uśmiechem. — Widziałeś te ruchy? — Rozłożył ramiona. — To było piękne. — Zrobił kilka tanecznych kroków i rzucił się na fotel. — Cholera, a poszedłem tam tylko po to, żeby zobaczyć, co to za idioci protestują przeciwko tobie. Jestem rad, że się tam znalazłem. Co za szybkość! Pieprzony zwierzęcy wdzięk, maestro.

Gurgeh przyznał, że Za rzeczywiście zareagował szybko.

— Moduł, chcę to jeszcze raz zobaczyć! — krzyknął Za.

Ekran wykonał polecenie i Shohobohaum Za, chichocząc, obejrzał parosekundową akcję. Kilkakrotnie ją odtwarzał w zwolnionym tempie, klaskał w dłonie, zamówił drugiego drinka. Tym razem spowity oparami puchar pojawił się szybciej — syntetyzatory modułu przezornie zachowały poprzedni kod. Gurgeh, widząc, że Za jeszcze nie zamierza pójść, usiadł i zamówił przekąski. Za prychnął pogardliwie na jedzenie, pogryzał tylko grilowane dziwjagody, które dostał w koktajlu.

Obaj oglądali cesarską telewizję; Za siorbał drinka. Jedno ze słońc już zaszło i miasto iskrzyło się w półmroku. Flere-Imsaho pojawił się bez przebrania — Za nie zwrócił na niego uwagi — i oznajmił, że udaje się na obserwację tutejszych ptaków.

— Czy nie sądzisz, że ta rzecz pieprzy się z ptakami? — spytał Za, gdy drona zniknął.

— Nie — odparł Gurgeh, popijając lekkie wino.

Za parsknął.

— Słuchaj, nie chciałbyś się znowu gdzieś wybrać? Nasza wyprawa do Dziury była rzeczywiście wystrzałowa. Cyrk, ale bardzo mi się podobał. A tobie? Następnym razem musimy naprawdę zaszaleć. Pokażemy tym tłumokom z zatwardzeniem mózgu, co potrafią chłopcy z Kultury, jak się naprawdę postarają.

— Po ostatnim wypadzie nie bardzo mam na to ochotę — stwierdził Gurgeh.

— Nie bawiłeś się dobrze? — spytał Za zdziwiony.

— Niezbyt.

— Ale przecież to była pyszna balanga! Picie, jaranie, seks… jeden z nas, a ty prawie. Wdaliśmy się w bójkę i, do licha, wygraliśmy, potem chodu… cholera, czego więcej można chcieć?

— Nic więcej. Mniej. A poza tym mam przed sobą inne gry.

— Zwariowałeś. To była… cudowna wyprawa. Cudowna. — Za oparł głowę na fotelu i oddychał głęboko.

— Za, czemu tak dużo pijesz? — Gurgeh oparł łokieć na kolanie, brodę położył w dłoni. — Przecież nie musisz, masz wszystkie normalne gruczoły. Więc dlaczego?

— Dlaczego? — Za wyprostował głowę, rozejrzał się zdziwiony, jakby nie widział, gdzie jest. — Dlaczego? — Czknął. — Pytasz dlaczego.

Gurgeh skinął głową.

Za podrapał się pod pachą. Minę miał przepraszającą.

— O co pytałeś?

— Czemu tak dużo pijesz? — Gurgeh uśmiechnął się wyrozumiale.

— A dlaczego by nie? — Za machnął dłońmi. — Nigdy nie robiłeś czegoś po prostu, ot tak sobie? Po to… żeby wczuć się w innych. Wiesz, tutejsi piją. W ten sposób znajdują zapomnienie, porzucają swoje miejsce we wspaniałej imperialnej machinie… i to pieprzony patent, żeby sobie wyklarować różne sprawy… wszystko nabiera sensu, wiesz, Gurgeh. Przemyślałem to. — Za kiwał mądrze głową i zagiętym palcem powoli stukał się w czaszkę. — Przemyślałem — powtórzył. — Rozważ, Kultura i jej… — Palcem zakreślał kręgi w powietrzu. — …wbudowane gruczoły. Setki wydzielin, tysiące doznań, jaką chcesz kombinację, za friko. Ale w Imperium, ha! — Wycelował palec w niebo. — W Imperium musisz płacić. Ucieczka od rzeczywistości jest towarem jak wszystko inne. I jeszcze to: alkohol wydłuża czas reakcji, łzy łatwiej napływają… — Za przyłożył do policzka dwa zgięte palce… — pięści się łatwiej zaciskają. — Teraz jego dłonie zacisnęły się jak do boksowania. Zadał cios wyimaginowanemu przeciwnikowi. — …i w końcu… cię zabija. — Wzruszył ramionami. Patrzył mniej więcej na Gurgeha. Rozłożył ramiona, ale opadły bezładnie na fotel. — Rozumiesz? A poza tym, ja nie mam tych wszystkich gruczołów.

— Nie masz? — Gurgeh spojrzał na niego zdziwiony.

— Nie. To zbyt niebezpieczne. Imperium by mnie sprzątnęło i zrobiło tak szczegółową sekcję, jakiej świat nie widział. Chcieliby zobaczyć, jak wygląda w środku kulturnik, rozumiesz? — Ambasador zamknął oczy. — Musiałem wszystko oddać, a potem… gdy tu przybyłem… pozwolić Imperium na zrobienie wszelkich testów, na pobranie próbek… niech sobie znajdą, co chcą… bez wywołania incydentu dyplomatycznego, sprzątnięcia ambasadora…

— Rozumiem. Współczuję. — Gurgeh tylko tyle potrafił powiedzieć. Naprawdę nie zdawał sobie sprawy z sytuacji. — A więc te narkotyki, które mi doradzałeś, to…

— Trochę z pamięci, trochę kombinowałem — odparł Za. Oczy cały czas miał zamknięte. — Zwykła uprzejmość.

Gurgeh poczuł zakłopotanie, niemal wstyd. Za odchylił do tyłu głowę i zaczął chrapać. Nagle otworzył oczy i poderwał się.

— No, pora kicać — powiedział. Wyraźnie z wielkim wysiłkiem zbierał się do kupy. Stał przed Gurgehem na chwiejnych nogach. — Czy mógłbyś mi zawołać taksówkę powietrzną?

Gurgeh spełnił jego prośbę. Kilka minut później ochroniarze na dachu przekazali pozwolenie od Gurgeha, maszyna wylądowała i zabrała podśpiewującego Shohobohauma Za.

Zapadał wieczór, zachodziło drugie słońce. Gurgeh podyktował list do Charplisa Amalk-neya, dziękując staremu dronie za bransoletkę orbitalową. Opowiedział również, co mu się przydarzyło po przybyciu na planetę. Część tekstu wykorzystał ponownie w liście do Yay. Nie ukrywał, jaką grę rozgrywa, nie ukrywał, gdzie jest. Zastanawiał się, ile z tych rewelacji dotrze do jego znajomych. Potem przestudiował kilka problemów na ekranie i porozmawiał ze statkiem o jutrzejszych rozgrywkach.

W pewnym momencie wziął do ręki porzucony przez ambasadora puchar i zobaczył, że pozostały w nim resztki drinka. Powąchał go, pokręcił głową i kazał tacy sprzątnąć cały bałagan.


Następnego dnia Gurgeh rozgromił Lo Wescekibolda Rama „z pogardą” — jak to określiła prasa. Pequil przybył na rozgrywki w niezłej formie; miał jedynie rękę na temblaku. Wyraził zadowolenie, że Gurgeh uniknął obrażeń. Ten zaś współczuł Pequilowi, że w ogóle coś mu się stało.

Urząd Cesarski stwierdził, że dla Gurgeha podróż naziemna jest zbyt niebezpieczna, więc na zawody i później po skończonych rozgrywkach przewożono go samolotem.

Po powrocie do modułu dowiedział się, że nie będzie miał przerwy po dzisiejszej partii. Z Biura Mistrzostw doręczono mu list z informacją, że jego gra w zespole dziesięcioosobowym rozpocznie się następnego ranka.

— Wolałbym trochę przerwy — powiedział Gurgeh do drony. Kąpał się w rotacyjnym prysznicu, wisząc pośrodku komory AG — woda tryskała ze wszystkich kierunków, a potem zasysana była w maleńkie, rozmieszczone w półkulistym wnętrzu otworki. Gurgeh założył sobie membranowe zatyczki, by woda nie przedostawała się do nosa, ale przy mówieniu trochę parskał.

— Nie wątpię — odparł Flere-Imsaho piskliwym głosem. — Usiłują cię zmęczyć. Równocześnie znaczy to, że zagrasz z bardzo silnym zawodnikami, tymi, którzy szybko skończyli swoje partie.

— To samo sobie pomyślałem — stwierdził Gurgeh.

Widział dronę za zasłoną pary i wodnych rozbryzgów. Zastanawiał się, co by się stało, gdyby maszyna nie była idealnie szczelna i do wnętrza dostałaby się wilgoć. Odwracał się powoli do góry nogami w przesuwających się falach powietrza i wody.

— Zawsze możesz złożyć zażalenie w Biurze. Według mnie to oczywiste, że jesteś dyskryminowany.

— Ja też tak uważam. Oni też. No i co z tego?

— Może warto się jednak odwołać.

— Dobrze, więc ty to załatw.

— Nie bądź naiwny. Wiesz, że mnie ignorują.

Gurgeh zamknął oczy i zaczął sobie nucić.


W grze dziesięcioosobowej jednym z jego przeciwników okazał się Lin Goforiev Tounse, kapłan, którego Gurgeh pokonał w pierwszej partii; apeks zwyciężył w drugiej serii i wrócił do Serii Głównej. Gdy kapłan wszedł na salę, Gurgeh się uśmiechnął. Czasami łapał się na tym, że ćwiczy tę azadiańską minę zupełnie nieświadomie, jak dziecko usiłujące naśladować wyraz twarzy dorosłych. Teraz nadszedł odpowiedni moment, by wykorzystać te umiejętności. Gurgeh zdawał sobie sprawę, że uśmiech w jego wykonaniu ma pewne braki — jego twarz była inaczej zbudowana niż twarze Azadian — ale potrafił dość dobrze przekazać jednoznaczny komunikat: „Pamiętasz mnie? Już raz cię pokonałem i z radością zrobię to ponownie”. Były w nim samozadowolenie, triumf i wyższość. Kapłan próbował odpowiedzieć podobnym uśmiechem, ale wypadło to nieprzekonująco — uśmiech za chwilę zmienił się w grymas; apeks odwrócił wzrok.

Gurgeh musiał nakazać sobie spokój, gdyż napełniało go płomienne uniesienie, jego duch szybował.

Pozostałych ośmiu przeciwników, podobnie jak Gurgeh zwyciężyło we wszystkich poprzednich meczach. Trzech z Admiralicji lub Floty, jeden pułkownik wojsk lądowych, jeden sędzia, trzech urzędników. Wszyscy doskonali gracze.

W trzecim etapie Serii Głównej przeciwnicy rozgrywali miniturnieje jeden na jednego w mniej ważnych grach. Gurgeh ocenił, że to dla niego najlepsza okazja, by przetrwać mecz — na planszy głównej najprawdopodobniej czekał go zmasowany atak wszystkich uczestników. W grach pojedynczych miał szansę uzyskać taką przewagę, by przetrwać nawałnicę.

Pokonanie Tounsego sprawiło mu dużą satysfakcję. Po zwycięskim posunięciu Gurgeha, apeks strącił bierki z planszy, wstał i wzburzony krzyczał coś o narkotykach i poganach. Kiedyś Gurgeh zareagowałby na to zimnymi potami lub przynajmniej wielkim zażenowaniem, ale teraz siedział spokojnie i chłodno się uśmiechał.

Patrząc na wzburzonego kapłana, spodziewał się uderzenia i serce zabiło mu nieco szybciej; jednak Tounse powstrzymał się, spojrzał wokół po milczących, zszokowanych widzach, przypomniał sobie widocznie, gdzie jest, i uciekł.

Gurgeh odetchnął, z jego twarzy zniknęło napięcie. Cesarski arbiter podszedł do niego i przeprosił za zachowanie kapłana.

Powszechnie uważano, że Flere-Imsaho dostarcza Gurgehowi strategicznego wsparcia. Urząd, chcąc uspokoić nieuzasadnione podejrzenia, zaproponowało, by podczas rozgrywek maszyna przebywała w cesarskiej firmie komputerowej na drugim końcu miasta. Drona hałaśliwie zaprotestował, ale Gurgeh ochoczo na to przystał.

Codziennie przychodziło go oglądać wielu widzów; nieliczni wyrażali swój gniew i niezadowolenie — tych usuwano z terenu; większość jednak chciała zobaczyć mecz. W kompleksie rozrywkowym, poza główną salą, istniały urządzenia graficzne umożliwiające śledzenie przebiegu rozgrywek, a niektóre partie Gurgeha transmitowano nawet na żywo, jeśli akurat nie kolidowały z rozgrywkami cesarza.

Po spotkaniu z kapłanem Gurgeh grał z dwoma urzędnikami i pułkownikiem — we wszystkich partiach zwyciężył, choć wojskowego pokonał tylko nieznacznie. Ten etap gry trwał pięć dni i Gurgeh musiał się bardzo koncentrować. Przypuszczał, że pod koniec będzie zupełnie wyczerpany; rzeczywiście, był nieco znużony, lecz dominowało w nim uczucie triumfu. Osiągnął niezły rezultat i miał szansę pokonać dziewięciu przeciwników, których Imperium wystawiło przeciw niemu. Nie ceniąc sobie odpoczynku, z niecierpliwością czekał na zakończenie pobocznych rozgrywek i rozpoczęcie zawodów na głównej planszy.


— Tobie to dobrze, a mnie przez cały dzień trzymają w kamerze monitorującej. W kamerze monitorującej, wyobrażasz sobie? Te półgłówki usiłują mnie sondować! Na zewnątrz panuje piękna pogoda, rozpoczął się sezon migracyjny ptaków, a ja jestem zamknięty w otoczeniu odrażających sapienctofili, którzy usiłują mnie zgwałcić!

— Współczuję ci, drono, ale nic na to nie poradzę. Wiesz przecież, że oni tylko czyhają na okazję, by mnie stąd wykopać. Jeśli chcesz, mogę zażądać, by pozwolili ci pozostać w module, wątpię jednak, czy się na to zgodzą.

— Nie muszę tego robić, Jernau Gurgeh. Mogę robić, co mi się podoba. Jeślibym tylko zechciał, mógłbym z nimi nie iść. Nie jestem ani twoją, ani ich własnością, żeby mną komenderowano.

— Ja to wiem, ale oni nie wiedzą. Oczywiście możesz postąpić, jak uznasz za stosowne…

Gurgeh odwrócił się do ekranu, by zapoznać się z kilkoma klasycznymi grami dziesięcioosobowymi. Flere-Imsaho poszarzał ze złości. Zwykła zielono-żółta aura, jaką demonstrował po zdjęciu swego przebrania, w ciągu paru ostatnich dni bladła i Gurgehowi było niemal przykro.

— A tam… — zaskamlał Flere-Imsaho i Gurgeh odniósł wrażenie, że gdyby drona miał prawdziwe usta, też pryskałby śliną w tym momencie — …to po prostu nie jest tego warte. — I wypowiedziawszy tę kulawą uwagę, wyfrunął z saloniku.

Gurgeh zastanawiał się, jak bardzo doskwierało dronie to całodzienne uwięzienie. Wydawało mu się nawet, że maszynę poinstruowano, by zapobiegła jego nadmiernym sukcesom w grze. Jeśli to prawda, wówczas niezgoda maszyny na trzymanie jej w zamknięciu byłaby akceptowalnym sposobem wykonania tego polecenia. Służba Kontaktu miałaby uzasadnione podstawy do twierdzenia, że prośba, by drona zrezygnował ze swej wolności, jest nierozsądna, i maszyna ma wszelkie prawa do odmowy. Gurgeh wzruszył ramionami; i tak nie mógłby nic zrobić.

Włączył kolejny zapis historycznej rozgrywki.


Dziesięć dni później Gurgeh przeszedł do czwartej rundy. Miał jeszcze do pokonania jednego przeciwnika, po czym pojechałby na Echronedal na końcowe rozgrywki — nie w roli obserwatora czy gościa, lecz zawodnika.

W pomniejszych grach uzyskał przewagę, na którą liczył, i na głównej planszy nawet się nie starał zmontować poważniejszej ofensywy. Poczekał, aż przeciwnicy podejdą bliżej — co uczynili — ale liczył na to, że będą ze sobą współpracować mniej chętnie niż w pierwszym meczu. Byli wysoko postawionymi osobami, budowali własne kariery i choć wykazywali lojalność w stosunku do Imperium, musieli również dbać o własny interes. Tylko kapłan nie miał zbyt wiele do stracenia i mógłby poświęcić się dla dobra państwa, gotów przyjąć zaoferowane mu przez kościół stanowisko nie związane z rankingiem w grze.

W gierce toczącej się poza grą Gurgeh zauważył, że Biuro Mistrzostw popełniło błąd, wystawiając go przeciw pierwszym dziesięciu zawodnikom, którzy przeszli do następnej rundy. Wydawało się to sensowne, bo Gurgehowi nie pozwolono na wytchnienie, ale jak się okazało i tak go nie potrzebował. Wskutek takiej taktyki przeciwnicy Gurgeha pochodzili z różnych gałęzi cesarskiego drzewa, dlatego trudniej było ich skusić ministerialnymi zachętami, a ponadto raczej nie znali stylu gry swoich towarzyszy.

Odkrył również zjawisko zwane rywalizacją między różnymi działami służb państwowych. Gdy przedtem studiował zapisy dawnych rozgrywek, niektóre posunięcia wydawały mu się bez sensu, póki statek nie opisał mu szczegółowo tego dziwnego fenomenu. W czasie gry postarał się, by człowiek z Admiralicji i pułkownik skoczyli sobie do gardła. Nie wymagało to szczególnej zachęty.

Mecz był zwykłym rzemiosłem, przeprowadzony bez polotu, lecz skutecznie. Gurgeh grał lepiej od innych, więc wygrał z niewielkim marginesem. Drugie miejsce zajął wiceadmirał z floty; kapłan Tounse okazał się ostatni.


I tym razem harmonogram — rzekomo generowany losowo — nie pozwolił mu na większy odpoczynek między rundami. Jednak Gurgeh skrycie się z tego cieszył — po pierwsze, mógł utrzymać umysł na wysokich obrotach, po drugie, nie miał czasu na zmartwienia i deliberacje. Na równi z innymi, podświadomie się dziwił, że tak dobrze mu idzie. Gdyby te wątpliwości wysunęły się na plan pierwszy, gdyby zostały zwerbalizowane: „Zaraz, zaraz, o co tu…”, podejrzewał, że nerwy by mu puściły, czar prysł i dotychczasowe swobodne spadanie zakończyłoby się katastrofalnym twardym lądowaniem. Jak głosiło stare powiedzenie, samo spadanie jeszcze nigdy nikogo nie zabiło — zabijasz się, gdy przestajesz spadać…

Gurgeha zalewały fale dobrych i złych emocji: obawa przed możliwą porażką, a z drugiej strony zwykłe podniecenie ryzykiem, które się opłaciło, i kampanią, która się powiodła; przerażenie, gdy nagle dostrzegał słabość swej pozycji, grożącej przegraną; niesamowita ulga, gdy się okazywało, że nikt, tego nie zauważył i jest czas na załatanie dziur; przypływ wściekłej satysfakcji, gdy dostrzegał taką samą słabość u swoich przeciwników i czysta, nieposkromiona radość ze zwycięstwa.

Dodatkową satysfakcję sprawiała świadomość, że idzie mu znacznie lepiej, niż przewidywano. Nie sprawdziły się prognozy Kultury, Imperium, statku i drony. Te twierdze, tak mocne z pozoru, musiały przed nim skapitulować. Przekroczył nawet własne oczekiwania. Teraz, gdy już tak wiele osiągnął, tak daleko zaszedł, tak wielu pokonał, obawiał się jedynie tego, że jakiś podświadomy mechanizm każe mu się odprężyć. Nie chciał tego; chciał iść do przodu, lubił to wszystko. Chciał poznać swe możliwości w tej niezwykle wyczerpującej i wymagającej grze i nie chciał, by jakaś jego słabość czy obawa przeszkodziły mu. Nie chciał również, by Cesarstwo pozbyło się go pod jakimś oszukańczym pozorem. Ale to wszystko stanowiło zaledwie połowę zmartwień. Niech go zabiją; miał obecnie beztroskie poczucie niezwyciężoności. Tylko żeby go nie zdyskwalifikowali z powodu jakichś uchybień technicznych. To byłoby dotkliwe.

Istniał jednak inny sposób, którego mogliby użyć, by go powstrzymać. Wiedział, że w grze pojedynczej najprawdopodobniej skorzystaliby z opcji fizycznej. Rozumowaliby tak: ten człowiek Kultury nie zaakceptuje zakładu, będzie zbyt przerażony. A nawet jeśli go zaakceptuje i podejmie walkę, straszna świadomość tego, co może się z nim stać, sparaliżuje go, wypali i pokona od środka.

Omówił to ze statkiem. „Czynnik Ograniczający” skonsultował się z „Żulikiem” — dziesiątki tysięcy lat stąd, w Wielkim Obłoku — i statek zagwarantował, że Gurgeh przeżyje. Gdy tylko gra się rozpocznie, stary okręt wojenny miał czekać poza Azad i — z silnikami przygotowanymi do rozwinięcia maksymalnej prędkości — okrążać Imperium po kole o minimalnym promieniu. Gdyby Gurgeh musiał przyjąć opcję fizyczną i gdyby przegrał, statek ruszyłby co sił do Ea. Na pewno zmyliłby po drodze statki cesarskie, dotarłby do Ea w kilka godzin i używając wysoko wydajnego przemieszczacza, mógłby bez lądowania porwać Gurgeha i Flere-Imsaho.

— Co to takiego? — Gurgeh spojrzał podejrzliwie na maleńką kulkę, którą Flere-Imsaho skądś wydostał.

— Nadajnik i prototypowy komunikator — wyjaśnił drona, rzucając koralik na dłoń Gurgeha. — Umieszczasz to pod językiem. To się zaimplantuje i nawet nie będziesz tego czuł. Kiedy statek przybędzie, namierzy cię za jego pomocą, jeśli nie zdoła cię znaleźć w inny sposób. Gdy poczujesz ostry ból pod językiem — cztery ukłucia w ciągu dwóch sekund — masz dwie sekundy na przyjęcie pozycji embrionalnej; potem wszystko w promieniu trzech czwartych metra od tej kulki zostanie wciągnięte na pokład statku. Więc chowaj głowę między kolana i nie rozpościeraj ramion.

Gurgeh spojrzał na kulkę — miała około dwóch milimetrów średnicy.

— Mówisz poważnie, drono?

— Najpoważniej: Statek prawdopodobnie przeleci błyskawicznie z prędkością około 120 kiloświateł. Przy takim sprincie nawet wysoko wydajny przemieszczacz będzie miał nas w zasięgu najwyżej przez jedną piątą milisekundy, więc naprawdę potrzeba nam wiele szczęścia. Pakujesz siebie i mnie w bardzo niepewną sytuację. Wiedz, że nie jestem z tego zbyt zadowolony.

— Nie martw się, drono. Zrobię wszystko, żeby cię nie włączono do opcji fizycznej.

— Chodzi mi o przemieszczanie. To ryzykowne. Nie uprzedzono mnie o tym. Pola przemieszczające w hiperprzestrzeni to osobliwości poddane zasadzie nieoznaczoności…

— Tak, można utkwić w innym wymiarze albo…

— Albo jeszcze gorzej, zostać rozsmarowanym na jakimś nieodpowiednim kawałku tej przestrzeni.

— Jak często się to zdarza?

— Cóż, raz na około osiemdziesiąt trzy miliony przemieszczeń, ale to nie…

— Czyli i tak relacja jest dość korzystna w porównaniu z niebezpieczeństwem jazdy samochodem naziemnym czy choćby samolotem. Flere-Imsaho, ty szelmo, zaryzykuj!

— Dobrze ci mówić, ale jeśli nawet…

Maszyna zrzędziła. Niech sobie zrzędzi. Gurgeh postanowił zaryzykować. Podróż zajmie statkowi kilka godzin, ale przegranych w zakładach o życie uśmierca się dopiero następnym rankiem, a Gurgeh potrafił doskonale wyłączyć ból, gdyby poddano go przy okazji torturom. „Czynnik Ograniczający” miał kompletne wyposażenie medyczne i w najgorszym wypadku mógłby go połatać.

Wsunął kulkę pod język. Przez sekundę miał uczucie odrętwienia, które jednak minęło, jakby kulka się rozpłynęła. Palcem ledwie wyczuwał zgrubienie w ustach.

W pierwszym dniu gry zbudził się rano z niemal erotycznym dreszczykiem oczekiwania.


Tym razem miejscem akcji było centrum konferencyjne w pobliżu portu wahadłowców, gdzie Gurgeh wylądował po przybyciu na planetę. Tam poznał Lo Prinesta Bermoiyę, sędziego sądu najwyższego w Ea, apeksa o imponującym wyglądzie. Był wysoki, siwowłosy i poruszał się z dziwnym wdziękiem, który Gurgehowi wydawał się znajomy, choć początkowo nie potrafił określić dlaczego. Potem uzmysłowił sobie, że sędzia poruszał się jak osoba z Kultury, była w nim jakaś niespieszna swobodą, którą ostatnio Gurgeh przestał traktować jako coś oczywistego, a w tym wypadku po raz pierwszy ją dostrzegł.

Między posunięciami w pomniejszych grach Bermoiya siedział bardzo spokojnie, cały czas patrzył na planszę i tylko od czasu do czasu poruszał się, by przesunąć figurę. Rozgrywkę karcianą prowadził z namysłem, rozważnie i Gurgeh spostrzegł, że sam postępuje zupełnie inaczej, staje się nerwowy i niecierpliwy. Walczył z tym za pomocą zsyntetyzowanych narkotyków, z rozmysłem się uspokajał i przez siedem dni pomniejszych gier zdołał się oswoić z równym rytmem gry apeksa. Po podliczeniu ostatecznych rezultatów okazało się, że sędzia nieco Gurgeha wyprzedza. Nie wspominało się o żadnych zakładach ani opcjach.

Zaczynali grać na Planszy Pochodzenia i z początku Gurgeh sądził, że Imperium zdaje się na oczywisty talent Bermoiyi w grze Azad, potem jednak, po godzinie rozgrywki, siwowłosy apeks podniósł dłoń, wzywając arbitra.

Obaj Azadianie podeszli do Gurgeha i stanęli przy jednym z rogów planszy. Bermoiya się skłonił.

— Jernow Gurgey — powiedział głosem głębokim i Gurgeh wyczuwał władczość w każdej sylabie. — Muszę formalnie poprosić, byśmy założyli się o ciało. Czy przystaje pan na tę opcję?

Gurgeh spojrzał w duże spokojne oczy. Spuścił wzrok. Przypomniał sobie dziewczynę na balu. Znów podniósł oczy na mądrą, uczoną twarz i widział w niej tę samą niewzruszoną presję.

To był ktoś przywykły do skazywania swych bliźnich na śmierć, okaleczenia, ból i więzienie. Apeks, który posługiwał się torturami, a nawet śmiercią jako instrumentem władzy, by przetrwało Imperium wraz z jego wartościami.

A ja mógłbym powiedzieć „nie” — myślał Gurgeh. — Dosyć już dokonałem. Nikt mnie nie obwini. Czemu nie? Dlaczego miałbym nie przyznać, że są lepsi ode mnie? Dlaczego skazywać się na niepokój i cierpienie? Co najmniej cierpienie psychiczne, a być może również fizyczne. I tak udowodniłem wszystko, co miałem udowodnić, wszystko co chciałem, więcej niż oczekiwali.

Poddaj się, nie bądź głupi. Nie jesteś chojrakiem. Zastosuj podejście takie jak w grze: uzyskałeś wszystko, co było ci potrzebne. Teraz się wycofaj i pokaż im, co myślisz o ich durnej „opcji fizycznej”, o ich odrażających groźbach, pokaż im, jakie to w istocie nieważne.

Ale nie zamierzał tak postąpić. Spojrzał apeksowi prosto w oczy i wiedział, że nadal będzie grał. Podejrzewał, że może trochę zwariował, ale się nie podda. Złapie tę bajeczną, maniakalną grę za kark, wskoczy na jej grzbiet i będzie się bestii trzymał.

I przekona się, jak daleko go powiezie, nim go zrzuci lub pożre.

— Przystaję — odparł, z szerokimi oczyma.

— Jest pan mężczyzną, jak sądzę?

— Tak. — Dłonie Gurgeha zaczęły się pocić.

— Moja stawka to kastracja. Usunięcie męskiego członka i gruczołów przeciw apeksalnemu wytrzebieniu, w tej jednej grze na Planszy Pochodzenia. Czy akceptuje pan te warunki?

— Ja… — Gurgeh przełknął ślinę, ale usta miał suche. To był absurdalny zakład: jemu przecież nic w gruncie rzeczy nie groziło. „Czynnik Ograniczający” wyratuje go. Mógł też po prostu poddać się zabiegowi, nie czułby bólu, a genitalia to przecież jedna z najszybciej odrastających części ciała. A jednak sala zaczęła przed nim wirować. Zobaczył okropny widok czerwonego płynu, czerniejącego powoli, bąbelkującego. — Tak — wyrzucił z siebie. — Tak — powiedział do arbitra.

Obaj apeksowie skłonili się i odeszli.


— Jeśli chcesz, możesz teraz przywołać statek — powiedział Flere-Imsaho.

Gurgeh nie zwracał uwagi na dronę. Patrzył w ekran. Właśnie chciał wezwać „Czynnik Ograniczający”, ale zamierzał tylko przedyskutować swą dość kiepską sytuację w grze, nie zaś wołać o ratunek.

Tego dnia poszło mu źle. Bermoiya grał błyskotliwie, serwisy prasowe pełne były informacji o zawodach. Rozgrywkę nazwano klasyczną, a Gurgeh — wraz z Bermoiya — stał się znowu głównym tematem wiadomości obok Nicosara, który nadal tłamsił przeciwników, lubo bardzo dobrych, jak przyznawano.

Po wieczornej sesji do Gurgeha spokojnie, niemal z respektem podszedł Pequil — który ciągle jeszcze miał rękę na temblaku — i powiedział mu, że do końca rozgrywki moduł Gurgeha poddany będzie specjalnej obserwacji. Oczywiście Gurgeh jest osobą szanowaną, ale wszyscy uczestniczący w opcji fizycznej są zawsze dyskretnie obserwowani. W tym przypadku inwigilację przeprowadzi wysoko atmosferyczny krążownik antygrawitacyjny, jeden z eskadry stale patrolującej jeszcze-nie-całkiem przestrzeń nad Groasnachek. Moduł nie będzie mógł opuścić swego miejsca postoju w ogrodzie na dachu hotelu.

Gurgeh zastanawiał się, jak Bermoiya się teraz czuje. Zauważył, że apeks użył słowa „muszę”, gdy zaproponował opcję fizyczną. Gurgeh nabrał szacunku dla jego stylu gry, a zatem i dla samego Bermoiyi. Podejrzewał, że sędzia nie miał ochoty na zastosowanie opcji fizycznej, ale sytuacja Imperium robiła się poważna. Zakładano, że Gurgeh zostanie już wcześniej pokonany i na tym założeniu oparto strategię wyolbrzymiania zagrożenia, które stanowił. Ta, jak sądzono, zwycięska gra zmieniała się w małą katastrofę. Krążyły pogłoski, że w Biurze Cesarskim poleciały już głowy. Bermoiya otrzymał rozkazy. Gurgeh musiał być powstrzymany.

Gurgeh sprawdził, jaki los czeka sędziego w razie przegranej. Wytrzebienie apeksalne polegało na całkowitym i trwałym usunięciu wywracalnej pochwy i jajników. Gdy to sobie wyobraził, gdy pomyślał, co stanie się wówczas z dostojnym sędzią, uświadomił sobie, że akceptując opcję fizyczną, nie przeanalizował całkowicie wszystkich konsekwencji. Nawet jeśli zwycięży, czy mógł dopuścić, by tak kogoś okaleczono? Jeśli Bermoiya przegra, koniec z nim, koniec jego kariery, koniec rodziny. Cesarstwo nie pozwalało na regenerację lub transplantację części ciała zastawionych w czasie gry. Dla sędziego byłby to zabieg stały i być może ostateczny. W podobnych przypadkach dochodziło nawet do samobójstw. Chyba lepiej, żebym to ja przegrał, pomyślał Gurgeh.


Nie miał jednak na to ochoty. Nie czuł osobistej wrogości do Bermoiyi, lecz bardzo chciał zwyciężyć w tej grze i w następnej, i w kolejnej. Nie zdawał sobie sprawy, jak Azad, rozgrywana w swej ojczyźnie, potrafi wciągać. Technicznie była to ta sama gra, jaką ćwiczył na „Czynniku Ograniczającym”, jednak rozgrywana w miejscu, do jakiego ją stworzono, stawała się czymś zupełnie innym. Teraz to sobie uświadomił, zrozumiał, dlaczego Imperium przetrwało dzięki grze. Azad wyzwalała nienasyconą żądzę nowych zwycięstw, zdobycia większej potęgi, większego terytorium, większej dominacji…

Tego wieczora Flere-Imsaho został w module. Gurgeh skontaktował się ze statkiem i omówił z nim swą żałosną pozycję w grze. Jak zwykle statek znalazł kilka ekstrawaganckich wyjść z sytuacji, ale Gurgeh już sam wcześniej je dostrzegł. Jednak czym innym jest rozpoznanie dróg wyjścia, a czym innym zastosowanie ich podczas gry. Statek nie okazał się więc zbyt pomocny.

Gurgeh porzucił analizę rozgrywki. Przesłał do statku pytanie:

— Co mógłbym zrobić, by złagodzić zakład z Bermoiya, gdybym mimo wszystko wygrał, a sędzia musiałby stanąć przed chirurgiem? Nic, brzmiała odpowiedź. Zakład został zawarty, klamka zapadła. Żaden z zawodników nie mógł już nic zrobić. Musieli grać do końca. Gdyby obaj przerwali grę, uznano by, że obaj przegrali zakład.

— Jernau Gurgeh, muszę wiedzieć — zaczął statek z wahaniem — co mam zrobić, jeśli jutro sprawy potoczą się niepomyślnie.

Gurgeh spuścił wzrok. Spodziewał się takiego pytania.

— Chodzi ci o to, czy chcę, byś przybył i porwał mnie stąd, czy wolę przez to przejść i niech mnie zabierają później. Między nogami miałbym podwinięty ogon, ale niewiele więcej, i czekałbym, aż mi to wszystko odrośnie. Ale oczywiście Kultura zachowałaby milutkie stosunki z Imperium. — Nie próbował nawet ukryć sarkazmu.

— Mniej więcej — odparł statek z opóźnieniem. — Chodzi tylko o to, że gdybyś poddał się procedurze, byłoby mniej hałasu, ale i tak musiałbym przemieścić lub zniszczyć twoje genitalia, jeśliby ci je usunęli. Cesarstwo uzyskałoby zbyt wiele informacji o nas, gdyby poddali je tu pełnej analizie.

Gurgeha to rozbawiło.

— Czyżby moje jaja były tajemnicą stanu?

— Właśnie. Zatem i tak musielibyśmy dokuczyć Imperium, nawet gdybyś się poddał operacji.

Gurgeh nadal rozmyślał, gdy nadszedł opóźniony sygnał. Zwiniętym językiem wyczuwał maleńką grudkę pod miękką tkanką.

— A, cholera — powiedział wreszcie. — Obserwuj rozgrywkę. Jeśli definitywnie przegram, postaram się jak najdłużej wytrzymać, zrobię, co się da. Gdy zobaczysz, że już koniec, przybywaj. Wyrwij nas stąd i przeproś w moim imieniu Służbę Kontaktu. Gdybym się załamał, niech się dzieje, co ma się dziać. Zobaczę, jak się będę czuł jutro.

— Dobrze — odparł statek.

Gurgeh gładził się po brodzie. Przynajmniej dano mu wybór. Jeśli jednak z góry nie zaplanowali usunięcia dowodów i spowodowania prawdopodobnego incydentu dyplomatycznego, czy Służba Kontaktu byłaby skłonna brać pod uwagę jego życzenia? Nieważne. Jednak po tej rozmowie w duchu czuł, że stracił ochotę na zwycięstwo.

Statek miał również inne wiadomości. Właśnie otrzymał sygnał od Chamlisa Amalk-neya, który obiecał wkrótce dłuższą wiadomość, ale tymczasem informował, że Olz Hap w końcu udało się osiągnąć Pełną Sieć. Gracz Kultury osiągnął wreszcie najwyższy rezultat w Trafionego. Młoda dama była chlubą Chiarka i graczy Kultury. Chamlis już jej gratulował w imieniu Gurgeha, spodziewa się jednak, że Gurgeh prześle osobiste powinszowania. Stary drona przekazywał życzenia wszystkiego najlepszego.

Gurgeh wyłączył obraz i przez chwilę wpatrywał się w pusty ekran, niezdecydowany, co wiedzieć, co myśleć, co pamiętać, nawet czym być. Przelotny, smętny uśmiech wykrzywił mu usta.

Podleciał Flere-Imsaho.

— Jesteś zmęczony, Jernau Gurgeh?

— Co? Tak, trochę — odparł po chwili. Wstał, przeciągnął się. — Ale mimo to chyba nie będę długo spał.

— Tak właśnie myślałem. Może zechciałbyś pójść ze mną?

— Obserwować ptaki? Nie sądzę, ale dzięki za zaproszenie.

— Nie miałem na myśli naszych upierzonych przyjaciół. Gdy wychodzę nocą, nie zawsze je obserwuję. Niekiedy udaję się do różnych części miasta, by sprawdzić, jakie tam żyją gatunki ptaków. Tak było na początku, ale potem… ponieważ…

Gurgeh zmarszczył brwi.

— Dlaczego chcesz mnie ze sobą zabrać?

— Ponieważ może się okazać, że jutro wyjedziemy w niejakim pośpiechu, a ty właściwie nie zwiedziłeś miasta.

Gurgeh machnął ręką.

— Za pokazał mi wystarczająco dużo.

— Wątpię, czy pokazał ci to, co mam na myśli. Jest tu wiele różnych rzeczy do oglądania.

— Drono, nie interesują mnie miejskie widoki.

— Niektóre na pewno cię zainteresują.

— Właśnie teraz?

— Tak mi się wydaje. Sądzę, że na tyle dobrze cię poznałem, by móc to stwierdzić. Przysięgam, będziesz zadowolony. Chodź, proszę. Powiedziałeś, że i tak nie zaśniesz, więc co masz do stracenia? — mówił drona cicho, poważnie. Jego aura przybrała zwykły zielono-żółty kolor spokoju i opanowania.

Oczy Gurgeha się zwęziły.

— Co ty knujesz, drono?

— Proszę, proszę, chodź ze mną. — Drona podleciał w kierunku dziobu modułu. Gurgeh stał, obserwując maszynę, która zatrzymała się przy drzwiach saloniku. — Proszę, Jernau Gurgeh. Przysięgam, że nie pożałujesz.

— No, dobrze. — Wzruszył ramionami. — Chodźmy się zabawić — powiedział cicho, kręcąc głową.

Poszedł za maszyną do dziobu modułu. W schowku stały dwa motocykle AG, uprzęże do latania oraz inny sprzęt.

— Włóż uprząż. Wrócę za chwilę. — I drona zniknął, a Gurgeh wkładał uprząż AG na spodenki i koszulę. Po chwili drona pojawił się z długą, czarną peleryną z kapturem. — A teraz włóż to.

Gurgeh włożył pelerynę na uprząż. Flere-Imsaho nasadził mu kaptur na głowę i tak zamocował, że policzki Gurgeha zupełnie były zakryte, a całą twarz spowił głęboki cień. Gruba tkanina maskowała uprząż. Światła w pomieszczeniu przygasły i zupełnie się wyłączyły. Gurgeh usłyszał jakiś dźwięk. Spojrzał w górę i zobaczył tuż nad głową prostokąt, a w nim przyćmione gwiazdy.

— Będę sterował twoją uprzężą, jeśli nie masz nic przeciwko temu — szepnął drona.

Gurgeh skinął głową.

Został uniesiony w ciemność. Nie opadł w dół, jak oczekiwał, lecz nadal przemieszczał się w wonnym cieple nocnego miasta. Peleryna łagodnie łopotała; miasto jawiło się jako wir świateł, bezkresna równina rozrzuconej jasności. Drona był z boku małym, spokojnym cieniem.

Wystartowali nad miasto. Pod sobą mieli drogi, rzeki, wysokie domy, kopuły; świetlne wstęgi, skupiska i wieże; płachty pary dryfującej nad ciemnością i ogniem; wyniosłe pałace, gdzie płonęły odbicia i wznosiły się światła; migotliwe zakola ciemnej wody i szerokie parki z trawą i drzewami. Wreszcie zaczęli się opuszczać.

Wylądowali w rejonie słabo oświetlonym, opadli w uliczce między dwoma ciemnymi budynkami pozbawionymi okien. Gurgeh wylądował nogami w ziemi.

— Przepraszam — powiedział drona i wepchnął się pod kaptur przy lewym uchu Gurgeha. — Idź naprzód — szepnął.

Gurgeh poszedł uliczką. Potknął się o coś miękkiego i nim się odwrócił, wiedział, że to ludzkie ciało. Pochylił się nad kupą łachmanów, która się nieco poruszyła. Pod porwanymi kocami ktoś się kulił, z głową złożoną na brudnym worku. Trudno było określić płeć leżącej osoby — kupa szmat maskowała wszelkie indywidualne cechy.

— Sza — uciszył go drona, gdy Gurgeh chciał coś powiedzieć. — To są ci lenie, o których wspominał Pequil. Ktoś wyzuty z ziemi. Upił się i stąd część tego zapachu. A poza tym on sam też cuchnie. — Dopiero wtedy Gurgeh poczuł fetor śpiącego samca. Omal nie zwymiotował.

— Zostaw go — powiedział Flere-Imsaho.

Wyszli ze ścieżki; Gurgeh musiał przejść nad kolejnymi dwoma śpiącymi na ziemi. Znaleźli się na mrocznej ulicy, gdzie coś cuchnęło, chyba tutejsze jedzenie.

— Pochyl się trochę — polecił mu drona. — W tym stroju wezmą cię za akolitę Minana, nie opuszczaj kaptura i nie stój prosto.

Gurgeh zastosował się do polecenia maszyny.

Idąc ulicą, w niewyraźnym, monochromatycznym, migającym świetle rzadko rozstawionych latarni dostrzegł kogoś pod murem, prawdopodobnie kolejnego pijaka, apeksa. Między nogami leżącego widać było krew, z jego głowy wyciekał zasychający ciemny strumyczek.

— Nie zawracaj sobie nim głowy, on umiera — wyjaśnił cichy głos maszyny. — Prawdopodobnie wdał się w bójkę. Policja rzadko tu zagląda. Nikt też raczej nie zadzwoni po lekarza. Obrabowano go, więc za pomoc medyczną musiałby płacić ten, kto ją wezwał.

Gurgeh rozejrzał się, ale nikogo w pobliżu nie dostrzegł. Leżący apeks zamrugał powiekami, jakby chciał otworzyć oczy, ale mruganie szybko ustało.

— I już — powiedział cicho Flere-Imsaho.

Gurgeh szedł ulicą. Z obskurnego bloku po drugiej stronie dobiegły wrzaski.

— To tylko jakiś apeks bije swoją żonę. Czy wiesz, że przez tysiąclecia uważano, że kobiety nie mają żadnego wpływu na cechy dziedziczne swych dzieci? Od pięciuset lat wiadomo, że mają taki wpływ: wirusowy analog DNA zmienia geny, jakimi kobieta jest zapłodniona. Niemniej jednak według prawa samice są tylko własnością. Jeśli apeks zamorduje kobietę, dostaje rok ciężkiej pracy, ale jeśli kobieta zabije apeksa, przez wiele dni jest torturowana aż do śmierci, śmierci chemicznej, uważanej za jedną z najokrutniejszych. Nie zatrzymuj się.

Doszli do skrzyżowania z bardziej ruchliwą ulicą. Na rogu stał mężczyzna i coś krzyczał w dialekcie niezrozumiałym dla Gurgeha.

— Sprzedaje bilety na egzekucję — wyjaśnił drona. Gurgeh uniósł brwi i spojrzał na niego z ukosa. — Mówię poważnie.

Gurgeh jednak kręcił głową z niedowierzaniem.

Środkiem jezdni szedł tłum. Ruch uliczny — tylko połowa pojazdów miała własne silniki, resztę napędzano mięśniami ludzi — został zepchnięty na chodniki. Gurgeh stanął z tyłu zbiegowiska, mając nadzieję, że, będąc wyższym od innych, i tak wszystko zobaczy. Ludzie jednak rozstępowali się przed nim, wpuszczając go do środka ciżby.

Kilku młodych apeksów biło starego mężczyznę leżącego na ziemi. Apeksowie mieli na sobie dziwne uniformy, lecz Gurgeh rozpoznał, że nie jest to żaden oficjalny mundur. Kopali starego mężczyznę z wyważoną dzikością, jakby współzawodniczyli w okrutnym balecie, w którym wykonawców oceniano zarówno za wartości artystyczne, jak i za efektywność fizycznych tortur i obrażeń.

— Może myślisz, że to inscenizacja? — spytał szeptem Flere-Imsaho. — Nie. Tłum też nie płaci za udział w tym widowisku. Po prostu starzec dostaje wycisk dla samego wycisku. A gawiedź woli obserwować niż interweniować.

Gurgeh zorientował się nagle, że stoi na samym czele zbiegowiska. Dwaj młodzi apeksowie podnieśli na niego wzrok.

Jakby cała sprawa go nie dotyczyła, zaczął się beznamiętnie zastanawiać, co się teraz stanie. Dwaj apeksowie krzyczeli na niego, potem odwrócili się do swych pozostałych czterech kumpli, pokazując go palcami. Wszyscy stali, nie zwracając uwagi na skowyczącego na ziemi mężczyznę, i uporczywie wpatrywali się w Gurgeha. Najwyższy z nich odpiął coś w obcisłych, przybranych metalicznymi ozdobami spodniach i wydobył wynicowaną miękkawą pochwę; z szerokim uśmiechem najpierw wyciągnął ją w stronę Gurgeha, potem obrócił się i machał pochwą przed zebranym tłumem.

Nic więcej. Młodzi, identycznie ubrani apeksowie uśmiechali się do ludzi, po czym zwyczajnie odeszli; każdy z nich, jakby przypadkowo, nastąpił na głowę zwiniętego na ziemi starca.

Tłum się rozszedł. Stary mężczyzna leżał we krwi. Przez rozdarty płaszcz na ramieniu wystawał kawałek szarej kości, obok głowy rannego leżały rozrzucone zęby. Jedna noga, z dziwnie wykrzywioną stopą, spoczywała bezwładnie.

Mężczyzna jęczał. Gurgeh podszedł do niego bliżej i zamierzał się pochylić.

— Nie dotykaj go!

Głos drony zatrzymał go jak nagle wyrosła ściana.

— Jeśli któryś z tych ludzi zobaczy twoje ręce lub twarz, jesteś trupem, Gurgeh. Masz niewłaściwy kolor skóry. Posłuchaj, każdego roku nadal rodzi się tu kilkaset czarnoskórych dzieci, gdy przebiją się odpowiednie geny. Takie niemowlęta powinny być uduszone, a ich ciała za nagrodą oddane Radzie Eugenicznej jako trofeum, jednak są ludzie, którzy ryzykując własnym życiem, wychowują te dzieci, wybiela im skórę, gdy podrosną. Gdyby ktoś doszedł do wniosku, że ty jesteś jednym z takich dzieci, zwłaszcza w pelerynie mnicha, obdarliby cię żywcem ze skóry.

Gurgeh spuścił głowę, cofnął się i pokuśtykał dalej. Drona pokazywał mu prostytutki, najczęściej kobiety, które oferowały apeksom swe kilkuminutowe, parogodzinne lub całonocne usługi. W pewnych częściach miasta — objaśniał drona, gdy posuwali się ciemnymi ulicami — mieszkają apeksowie, którzy stracili nogi czy ręce i nie mogli sobie pozwolić na transplantację kończyn pobranych od kryminalistów. Tacy apeksowie sprzedają swe ciała mężczyznom.

Gurgeh widział wielu okaleczonych. Siedzieli na rogach ulic, sprzedawali świecidełka, grali na skrzekliwych instrumentach lub żebrali. Niektórzy byli ślepi, inni pozbawieni rąk lub nóg. Na widok tych uszkodzonych ciał Gurgehowi zakręciło się w głowie, jezdnia zafalowała mu przed oczami. Przez chwilę całe miasto, planeta, całe Imperium wirowały wokół niego w gorączkowej plątaninie koszmarnych kształtów. Konstelacje cierpienia i boleści, piekielny taniec udręki i kalectwa.

Mijali barwne sklepy z kolorowym chłamem, państwowe sklepy z narkotykami i alkoholem, stragany sprzedające figurki religijne, książki i obiekty kultu, kioski z biletami na egzekucje, amputacje, tortury i reżyserowane gwałty — większość ofiar to przegrani opcji fizycznej w grze Azad. Przekupnie oferowali bilety loteryjne, nielegalne narkotyki, zapraszali do domów publicznych. Przejechała ciężarówka wypełniona policją — kilku przekupniów umknęło w boczne uliczki, niektórzy sprzedawcy zatrzasnęli stragany, ale po odjeździe patrolu natychmiast je otworzyli.

W maleńkim parku Gurgeh zobaczył apeksa trzymającego na długich smyczach dwóch sponiewieranych mężczyzn i niezdrowo wyglądającą kobietę. Apeks zmuszał ich do różnych sztuczek, ale wykonywali je niezdarnie. Gapie śmieli się z tej błazenady. Drona powiedział Gurgehowi, że najprawdopodobniej te trzy osoby są szalone, nikt nie może opłacić ich pobytu w klinice, więc zostały pozbawione praw obywatelskich i sprzedane apeksowi. Obserwował przez chwilę te żałosne postacie, usiłujące wdrapać się na latarnie lub zrobić piramidę, ale szybko się odwrócił. Drona mówił, że co dziesiąta osoba mijana na ulicy będzie kiedyś w życiu poddana leczeniu psychiatrycznemu. Wśród mężczyzn ten odsetek jest wyższy niż wśród apeksów, a najwyższy wśród kobiet. To samo dotyczy samobójstw, tutaj nielegalnych.

Flere-Imsaho zaprowadził go do szpitala. Jak twierdził drona, był to szpital typowy dla miasta. Prowadziła go organizacja dobroczynna, a wiele osób pracowało tam za darmo. Drona zapewniał Gurgeha, że wszyscy potraktują go tu jako mnicha, odwiedzającego kogoś ze swej trzódki. Ponadto personel jest zbyt zajęty, by przepytywać chodzących tu ludzi. Gurgeh oszołomiony spacerował po szpitalu.

Byli tam kalecy bez kończyn — takich samych widywał na ulicach. Część chorych miała okropny kolor ciała, skórę niektórych pokrywały liszaje i rany. Wielu było wychudzonych — szkielety obciągnięte szarą skórą. Widział pacjentów, którzy ciężko dyszeli, wymiotowali głośno za cienkimi parawanami, jęczeli, bełkotali lub krzyczeli. Zakrwawieni ranni czekali na pomoc; zgięci w pół nieszczęśnicy kaszleli krwią do małych misek; inni, z pianą na ustach, przywiązani do metalowych łóżek walili na boki głowami.

Pacjenci leżeli na stłoczonych łóżkach, pryczach i materacach; powietrze przesycał silny zapach środka dezynfekującego, odór gnijących ciał i ludzkich odchodów.

To przeciętna noc, informował drona. Szpital jest trochę bardziej zatłoczony niż zazwyczaj, gdyż ze słynnych zwycięskich bitew powróciły statki z rannymi. Ponadto dziś ludzie dostali wypłatę, następny dzień mieli wolny, tradycyjnie więc wdawali się w pijackie bijatyki. Potem maszyna zaczęła podawać dane statystyczne: umieralność niemowląt, oczekiwana długość życia, wskaźniki dla poszczególnych płci, zapadalność na różne choroby w rozmaitych warstwach społecznych, przeciętny dochód, bezrobocie, dochód na głowę mieszkańca w określonych rejonach państwa, podatek od urodzin i od śmierci, wysokość kar za aborcję i za nielegalne urodzenie dziecka; drona informował o prawach regulujących stosunki seksualne, o ruchu charytatywnym i organizacjach religijnych prowadzących stołówki, noclegownie i punkty pierwszej pomocy; liczby, liczby, liczby, dane statystyczne, wskaźniki; do Gurgeha jakby to nie docierało. Wydawało mu się, że godzinami wędrował przez szpitalne sale, aż wreszcie zobaczył drzwi i wyszedł na zewnątrz.

Znalazł się na tyłach szpitala, wśród domów, w niewielkim, ciemnym ogrodzie, którego rośliny pokrywał pył. Nikogo wokół nie było. Z brudnych okien sączyło się żółte światło na zszarzałą trawę i popękane płyty chodnikowe. Drona mówił, że ma zamiar coś jeszcze mu pokazać, zaprowadzić do miejsc, gdzie śpią nędzarze, załatwić odwiedziny w więzieniu…

— Chcę wracać. I to już! — krzyknął Gurgeh, zrywając z głowy kaptur.

— Dobrze — odparł drona i z powrotem naciągnął mu kaptur na głowę.

Wznieśli się i przez pewien czas sunęli prosto, po czym skręcili w kierunku hotelu. Flere-Imsaho się nie odzywał, Gurgeh również milczał; obserwowali konstelacje świateł miasta, sunącego pod ich stopami.

Wrócili do modułu. Właz w dachu otworzył się, gdy wylądowali; weszli do środka — właz się zamknął, włączyło się oświetlenie. Drona zdjął z Gurgeha pelerynę i odpiął uprząż AG. Gdy zsunęła się z jego ramion, odniósł wrażenie, że jest nagi.

— Chciałbym ci tylko pokazać jeszcze jedną rzecz — oznajmił drona. Ruszył korytarzem do saloniku. Gurgeh poszedł za nim.

Drona unosił się pośrodku pokoju. Ekran był włączony — pokazywał apeksa i mężczyznę kopulujących w przytulnym, obwieszonym draperiami, pełnym poduszek pomieszczeniu; w tle rozbrzmiewała muzyka.

— To Cesarski Kanał Specjalny — informował drona — Poziom Jeden, z niskim poziomem kodowania.

Scena zmieniała się, z każdym razem ukazując nieco inny wariant aktywności seksualnej, od solowej masturbacji do seksu grupowego z udziałem wszystkich trzech azadiańskich płci.

— Dostęp ograniczony — rzekł drona. — Goście nie powinni tego oglądać. Jednak na mieście można kupić dekodery. Teraz zobaczymy kilka kanałów Poziomu Dwa, dostępnych tylko dla wyższych warstw armii, duchowieństwa, biznesu i cesarskiej biurokracji.

Ekran zamigotał rozmazanymi barwami, potem obraz się wyostrzył, ukazując osoby przeważnie nagie lub skąpo odziane. I w tych obrazach przeważał seks, ale zawierały one jeszcze dodatkowy element: wielu Azadian nosiło dziwne, niewygodne ubrania, niektórzy byli przywiązani i bici lub ustawiani do aktu seksualnego w absurdalnych pozycjach. Kobiety w mundurach wydawały rozkazy mężczyznom i apeksom. Część uniformów przypominała Gurgehowi umundurowanie Cesarskiej Floty, inne były karykaturą skromniejszych mundurów. Niektórzy apeksowie nosili stroje męskie, inni — żeńskie. Zmuszano apeksów do zjadania własnych lub cudzych ekskrementów, do picia moczu. W tych praktykach ceniono sobie zwłaszcza odchody innych panhumanoidalnych gatunków. Apeksowie i mężczyźni penetrowali usta i odbyty kosmitów i zwierząt; kosmici i zwierzęta zmuszani byli do kopulacji z osobami wszystkich płci, a jako obiekty falliczne wykorzystywano rozmaite przedmioty codziennego użytku, jak i specjalnie do tego celu zrobione. W każdej scenie Gurgeh dostrzegał coś wspólnego… przypuszczał, że to element dominacji.

Niezbyt go zdziwiło, że Cesarstwo usiłuje ukryć materiały z poziomu pierwszego. Społeczność przywiązująca szczególną wagę do wszelkich hierarchii, protokołu, formalnych strojów, miała motywy, by ograniczyć dostęp do takich — w zasadzie nieszkodliwych — obrazów. Natomiast drugi poziom był inny. Gurgeh miał wrażenie, że odsłonięte tu zostały reguły gry i rozumiał, że Azadianie mogli być tym zakłopotani. Przyjemność oglądania scen z poziomu drugiego nie polegała na zastępczych doznaniach, na podpatrywaniu zabawiających się ludzi i identyfikacji z nimi, lecz na oglądaniu poniżenia jednych osób kosztem innych. Poziom Jeden to seks; Poziom Dwa to coś najwyraźniej dla Imperium istotniejszego, czego jednak nie potrafiono oddzielić od seksu.

— Teraz Poziom Trzy — rzekł drona. Gurgeh obserwował ekran. Flere-Imsaho obserwował Gurgeha.

Oczy człowieka błyszczały w świetle ekranowego światła, niewykorzystane fotony odbijały się od tęczówek. Źrenice najpierw się rozszerzyły, potem zwęziły do punkcików. Drona czekał, aż oczy zrobią się szerokie, wilgotne, aż drobne mięśnie okrężne drgną i powieki się zamkną, a człowiek pokręci głową i odejdzie. Nic takiego się nie stało. Gurgeh nieruchomym wzrokiem wpatrywał się w ekran, jakby infinitezymalna siła, z jaką światło działało na pokój, została odwrócona i wsysała patrzącego, przytrzymywała, nie pozwalała mu upaść, usztywniała w pozycji pionowej, stabilizowała wpatrzonego w migającą powierzchnię.

W saloniku rozbrzmiewały wrzaski, odbijały się echem od foteli, kanap i niskich stolików; wrzaski apeksów, mężczyzn, kobiet i dzieci. Czasem urywały się nagle, lecz zwykle trwały i trwały. Każda część torturowanego ciała, każde narzędzie tortur wydawało własny dźwięk. Krew, noże, kości, lasery, tkanki, piły, chemikalia, pijawki, robaki, pistolety wibracyjne, nawet fallusy, palce i szpony — wszystko odzywało się swym szczególnym tonem, kontrapunktując główny temat: wrzaski.

Ostatnia scena: mężczyzna, psychopatyczny zbrodniarz, któremu wstrzyknięto dużą dozę hormonów płciowych i halucynogenów; nóż; osoba przedstawiona jako wróg państwa — kobieta w ciąży, tuż przed rozwiązaniem.

Powieki Gurgeha zamknęły się, ręce powędrowały do uszu. Zwiesił głowę.

— Dosyć — rzekł cicho.

Flere-Imsaho wyłączył ekran. Gurgeh zachwiał się na nogach, jakby przedtem rzeczywiście coś go do ekranu przyciągało, jakaś sztuczna grawitacja, która teraz przestała działać, przez co stracił równowagę.

— To transmisja na żywo, Jernau Gurgeh. To się gdzieś teraz odbywa, głęboko w więziennej piwnicy lub w podziemiach policyjnych koszar.

Gurgeh spojrzał na pusty ekran oczyma szerokimi, lecz suchymi. Wpatrywał się, kiwał na piętach i głęboko oddychał. Na czole miał pot. Drżał.

— Poziom Trzy jest dostępny tylko dla rządzących. Ich strategiczne komunikaty wojskowe mają ten sam poziom kodowania. Chyba wiesz dlaczego. To nie jest jakaś specjalna noc, Gurgeh, nie jest to impreza sadomasochistyczna. To się wydarza każdego wieczora. Jest tego więcej, ale widziałeś reprezentatywną próbkę.

Gurgeh skinął głową. Usta miał suche, gardło zaciśnięte; kilka razy głęboko westchnął, tarł brodę. Otworzył usta, by coś powiedzieć, ale Flere-Imsaho odezwał się pierwszy:

— Jeszcze jedna rzecz, którą przed tobą ukrywano. Ja sam dowiedziałem się tego dopiero wczoraj wieczór, gdy statek o tym wspomniał. Od twojej gry z Ramem wszyscy twoi przeciwnicy byli pod wpływem narkotyków. Co najmniej na dopasowanej do ich kory mózgowej amfetaminie, ale też brali narkotyki znacznie bardziej wyrafinowane. Dożylnie lub doustnie. Tubylcy w swych organizmach nie mają gruczołów syntetyzujących narkotyki, ale niewątpliwie je zażywają. Twoi oponenci mieli w krwiobiegu znacznie więcej nienaturalnych chemikaliów niż ty.

Maszyna westchnęła. Człowiek nadal patrzył w martwy ekran.

— To wszystko — powiedział Flere-Imsaho. — Przepraszam, jeśli to, co ci pokazałem, zdenerwowało cię, ale nie chciałem, byś stąd odjechał, myśląc, że Imperium to tylko kilku godnych szacunku graczy, trochę imponujących budowli i parę wspaniałych nocnych klubów. To, co dziś zobaczyłeś, również należy do rzeczywistości, a istnieją jeszcze inne rzeczy, których nie mogę ci pokazać, na przykład rozgoryczenie zarówno wśród biednych, jak i wśród zamożnych, wywołane tym, że ludzie żyją w społeczeństwie, w którym jednostka nie może robić tego, co chce. Jest tu dziennikarz, który nie może pisać tego, co wie, lekarz, który nie może udzielić pomocy osobie cierpiącej, gdyż jest ona nieodpowiedniej płci. I codziennie milion podobnych spraw, nie tak dramatycznych, jak to, co zobaczyłeś, ale jednak obecnych w systemie, wywołanych przez sam system.

Statek przekazał ci, że dla przestępczego systemu nie ma niewinnych. Powiedziałbym, że są tacy. System uznaje niewinność dziecka i widziałeś, jak się do tego odnosi. W pewnym sensie uznaje nawet świętość ciała… po to, by ją szargać. To też sprowadza się do własności, do posiadania, chodzi o to, by brać i mieć. — Flere-Imsaho zamilkł, podleciał bardzo blisko do Gurgeha. — Ach, znowu wygłaszam kazania, prawda? Cóż, wybryki młodości. Ale ja tu trzymam cię do późna, a ty może chciałbyś wreszcie pójść spać. Mieliśmy długą noc. Zostawiam cię. — Odleciał. Zatrzymał się przy drzwiach. — Dobranoc.

— Dobranoc — powiedział Gurgeh, odchrząkując. Odwrócił w końcu wzrok od ciemnego ekranu. Drona zanurkował i zniknął.

Gurgeh usiadł na akomodacyjnym krześle. Przez chwilę oglądał swe stopy, potem wstał i wyszedł do ogrodu na dach. Świtało. Miasto wyglądało na wyblakłe i zimne. Światła płonęły słabo, jasność wysysał spokojny przepastny granat nieba. Gurgeh usłyszał, jak strażnik na szczycie schodów kaszle i przytupuje — nie widział go jednak.

Wrócił do modułu i położył się do łóżka. Leżał w ciemności z otwartymi oczyma, potem zamknął powieki, odwrócił się i usiłował zasnąć, ale nie mógł, nie potrafił również zmusić się do zsyntetyzowania czegoś, co by mu w tym pomogło.

Wstał i wrócił do saloniku. Polecił modułowi, by włączył kanał z grami i siedział, analizując własną partię z Bermoiyą. Nie ruszał się, nic nie mówił, ani jedna molekuła zsyntetyzowanego narkotyku nie wpłynęła do jego krwiobiegu.


Przed centrum konferencyjnym stał więzienny ambulans. Gurgeh wysiadł z samolotu i poszedł prosto do sali. Pequil musiał biec, by dotrzymać mu kroku. Apeks nie rozumiał tego obcego: podczas podróży z hotelu do centrum kongresowego nie chciał on w ogóle rozmawiać, choć zwykle w podobnych okolicznościach ludzie cały czas coś mówią; równocześnie nie okazywał lęku — jakim cudem, Pequil nie mógł pojąć. Gdyby gorzej znał tego raczej niewinnego osobnika, pomyślałby, że na jego pozbawionej kolorów, owłosionej, ostrej twarzy maluje się gniew.

Lo Prinest Bermoiya siedział na stołku tuż ponad Planszą Pochodzenia. Gurgeh stanął na samej planszy. Tarł brodę długim palcem, przesunął ze dwie figury. Bermoiya wykonywał własne ruchy, a gdy pole walki się rozszerzyło — gdy obcy usiłował się rozpaczliwie wyplątać z niedogodnej sytuacji — sędzia kazał przestawiać swoje bierki klubowym amatorom. Obcy pozostał na planszy, sam poruszał figurami i szamotał się jak olbrzymi, ciemny owad.

Bermoiya nie rozumiał strategii obcego. Jego gra wydawała mu się bezsensowna; niektóre ruchy były albo głupie, albo prowadziły do niepotrzebnych poświęceń figur. Bermoiya zmiótł część jego przerzedzonych sił. Po chwili pomyślał, że może jednak obcy ma jakiś plan, ale wówczas byłby to plan bardzo niejasny. Może ten mężczyzna próbuje coś zrobić, by zachować twarz, póki jeszcze jest mężczyzną.

Któż wie, jakimi dziwnymi zasadami kierują się obcy w takich sytuacjach? Ten wykonywał posunięcia chaotyczne, nieczytelne. Zawiesili partię na czas lunchu. Wznowili grę.

Po przerwie Bermoiya nie usiadł na stołku. Stanął obok planszy i usiłował zrozumieć, jaki to podstępny i niezrozumiały plan mógł przygotować kosmita. Teraz sędzia miał wrażenie, że jego przeciwnik to jakiś duch, że partia rozgrywana jest na odrębnych planszach. Zupełnie nie pojmował tego samca. Jego figury umykały mu, poruszały się, jakby obcy przewidział następny ruch, nim apeks w ogóle o nim pomyślał.

Co się z tym obcym stało? Wczoraj grał zupełnie inaczej. Czy rzeczywiście otrzymuje pomoc z zewnątrz? Bermoiya czuł, że się poci. Bez powodu — ciągle przecież miał przewagę, ciągle jego zwycięstwo było bardziej prawdopodobne. Powtarzał sobie w duchu, że nie ma się czym przejmować, a to nagłe pocenie się jest tylko skutkiem ubocznym stymulatora koncentracji, który przyjął podczas lunchu.

Bermoiya zrobił kilka ruchów, dzięki którym zamierzał ustalić, o co w tym wszystkim chodzi, jaki plan przygotował przeciwnik, o ile w ogóle miał jakikolwiek plan. Bez powodzenia. Bermoiya spróbował więc kilku bardziej energicznych wypadów. I wtedy Gurgeh zaatakował.

Bermoiya sto lat uczył się i grał w Azad, przez pięćdziesiąt lat zasiadał w sądach wszystkich szczebli. Widział wiele agresywnych reakcji skazanych przestępców, obserwował gry, w których posunięcia charakteryzowały się niezwykłą gwałtownością i dzikością, sam nawet brał udział w takich grach. Jednak następne ruchy obcego były niezwykle barbarzyńskie i dzikie, Bermoiya nigdy czegoś podobnego nie widział. Gdyby nie miał doświadczenia w sądownictwie, na pewno by upadł.

Te posunięcia były jak seria kopnięć w brzuch. Wykonane z szaloną energią, czasami eksplodującą u najznakomitszych młodych graczy, tu jednak zostały zsynchronizowane, uporządkowane i rozpętane z nieokiełznanym wdziękiem, jakiego nie potrafiłby osiągnąć nieopanowany debiutant. Przy pierwszym posunięciu Bermoiya dostrzegł, na czym może polegać plan przeciwnika. Przy drugim zorientował się, jak dobry jest to plan. Przy kolejnym pomyślał, że gra będzie musiała potrwać prawdopodobnie do jutra, nim obcy zostanie pokonany; następny ruch — Bermoiya doszedł do wniosku, że jego pozycja nie jest tak bezpieczna, jak mu się przedtem wydawało; po dwóch dalszych posunięciach pomyślał, że jest jeszcze wiele pracy; wreszcie, że partia nie potrwa aż do jutra.

Sędzia w odpowiedzi wykonywał własne ruchy, próbował wyuczonych podstępów i forteli, jakie poznał w czasie stu lat zajmowania się grą. Zamaskował bierkę obserwacyjną; stosował finty w fintach, używając pionów ofensywnych i talii kart; przedwcześnie wyprowadził z Planszy Przemiany pion żywiołów, tworząc na terytorium bagnisko z koniunkcji ziemi i wody. Wszystko bezskutecznie.

Tuż przed przerwą, kończącą popołudniową sesję, przyglądał się obcemu. Sala milczała. Obcy stał pośrodku planszy i beznamiętnie patrzył na którąś z mniej ważnych figur, pocierał owłosioną twarz. Wyglądał spokojnie, niewzruszenie.

Bermoiya przejrzał swe własne pozycje. Sytuacja wyglądała beznadziejnie, nic się nie dało zrobić. Niczego nie można było naprawić. Przypominało to źle przygotowaną, obarczoną zasadniczymi wadami sprawę sądową albo urządzenie techniczne zniszczone w trzech czwartych. Nie do naprawy. Już lepiej rzucić to i zacząć od początku.

Ale tu nie można było zacząć od początku. Bermoiyę zabiorą stąd do szpitala i wytrzebią, pozbawią tego, co stanowiło o jego tożsamości, i nigdy nie będzie mu wolno tego odzyskać. Przepadnie na zawsze.


Bermoiya nie słyszał ludzi w sali. Nie widział ich, tak jak nie widział planszy pod stopami. Widział jedynie obcego mężczyznę, wysokiego, podobnego do owada; miał twarz o ostrych rysach i kanciaste ciało, owłosione oblicze gładził długim ciemnym palcem, a dwubarwny paznokieć ujawniał na końcu jaśniejszą skórę.

Jakże mógł okazywać taką obojętność? Bermoiya miał ochotę krzyczeć — zabrakło mu tchu. Przypomniał sobie, jak dziś rano wszystko prosto wyglądało, jakie rysowały się perspektywy: nie tylko wyjazd na Planetę Ognia na finał rozgrywek, lecz również wyświadczenie Urzędowi Cesarskiemu wielkiej przysługi. Teraz myślał sobie, że prawdopodobnie oni wiedzieli, że to się może stać i chcieli go upokorzyć i poniżyć z jakiegoś nieznanego mu powodu — zawsze był przecież lojalny i sumienny. To musi być pomyłka, na pewno jest to pomyłka…

Ale dlaczego teraz? — pomyślał. Dlaczego teraz?

Dlaczego właśnie tym razem, w ten sposób i taka stawka? Dlaczego chcieli, by zrobił ten zakład, gdy ma w sobie zarodek dziecka? Dlaczego?

Obcy patrzył w punkt na planszy, tarł futrzastą twarz, wydął dziwne wargi. Bermoiya niezgrabnie ruszył w jego kierunku, nieświadom przeszkód stojących po drodze, potykał się na biotechach i innych figurach, rozbijał o piramidy wzniesionego terenu.

Mężczyzna spojrzał na niego, jakby go widział po raz pierwszy. Sędzia automatycznie się zatrzymał. Spojrzał w oczy obcego.

Nic w nich nie dostrzegł. Ani żalu, ani współczucia, ani uprzejmości czy smutku. Patrząc w te oczy, przypomniał sobie, jak wyglądali niektórzy kryminaliści skazani na szybką śmierć. Były to spojrzenia obojętności. Nie rozpacz, nie nienawiść, lecz coś od nich bardziej płaskiego i przerażającego. Rezygnacja, utrata wszelkich nadziei; flaga wzniesiona przez duszę, której już na niczym nie zależy.

Choć Bermoiya ujrzał właśnie taki obraz skazanego na śmierć, wiedział od razu, że nie jest to odpowiednie skojarzenie. Nie wiedział, jakie było odpowiednie. Być może w ogóle nie da się tego określić.

I wtedy zrozumiał. Nagle po raz pierwszy w życiu zrozumiał, czym było dla skazanego patrzenie w oczy sędziego — w jego oczy.

Osunął się z łomotem na planszę. Najpierw na kolana, niszcząc pagórki, potem padł na twarz; oczy miał tuż przy planszy i wreszcie widział grę z ziemi. Zamknął powieki.

Podszedł arbiter z pomocnikami, delikatnie go podnieśli. Sanitariusze rozciągnęli go na noszach, płaczącego cicho, i wynieśli na zewnątrz do więziennego ambulansu.

Pequil stał zdziwiony. Nigdy nie przypuszczał, że będzie świadkiem podobnego załamania cesarskiego sędziego. I to wobec obcego! Musiał biec za tym ciemnym mężczyzną, który szedł ku wyjściu krokiem szybkim i spokojnym, takim, jakim tu przybył, nie zwracając uwagi na krzyki i syki z galerii dla publiczności. Dotarli do samolotu, nim dziennikarze biegnący z sali zdążyli ich dogonić.

Pequil uświadomił sobie, że podczas całego dnia w hali Gurgeh nie powiedział ani słowa.


Flere-Imsaho obserwował człowieka. Drona spodziewał się po nim jakiejś reakcji, lecz Gurgeh tylko patrzył w ekran i obserwował nagrania swych poprzednio stoczonych tu meczów. Zupełnie się nie odzywał.

Teraz czekała go podróż na Echronedal wraz ze stu piętnastoma innymi zwycięzcami w grach pojedynczych czwartej rundy. Jak się to zwykle działo po tak okrutnych zakładach, rodzina okaleczonego już Bermoiyi poddawała w jego imieniu całą partię. Nie poruszając nawet figur na dwóch pozostałych planszach, Gurgeh wygrał mecz i zdobył miejsce w turnieju na Planecie Ognia.

Do startu cesarskiej floty w dwunastodniową podróż na Echronedal zostało około trzech tygodni. Gurgeha zaproszono na pewien czas do posiadłości Hamina, rektora Kolegium Candsev, mentora Cesarza. Flere-Imsaho odradzał przyjęcie zaproszenie, Gurgeh postanowił jednak pojechać. Mieli wyruszyć następnego dnia do rezydencji odległej kilkaset kilometrów stąd, leżącej na wyspie na morzu wewnętrznym.

W opinii drony, Gurgeh przejawiał niezdrowe, nawet perwersyjne zainteresowanie tym, co mówią o nim agencje informacyjne. Ten człowiek wręcz rozkoszował się kalumniami i inwektywami wylewanymi na jego głowę po zwycięstwie nad Bermoiyą. Niekiedy uśmiechał się, słuchając tego, co o nim mówią, zwłaszcza gdy lektor tonem zszokowanym i pełnym powagi mówił o tym, co ten obcy Gurgeh uczynił Lo Prinest Bermoiyi, łagodnemu, tolerancyjnemu sędziemu, który miał pięć żon i dwóch mężów, choć był bezdzietny.

Gurgeh oglądał również kanały, na których pokazywano, jak w odległych częściach Imperium cesarskie oddziały rozprawiają się z dzikimi i niewiernymi, których chciano ucywilizować. Kazał modułowi zdekodować wojskowe przekazy wyższego poziomu. Miało się wrażenie, że armia konkuruje z jeszcze bardziej zabezpieczonymi kanałami rozrywkowymi dla dworu.

Transmisje wojskowe pokazywały sceny tortur i egzekucji tubylców. Niektóre pokazywały wysadzane budynki lub palone dzieła sztuki opornych lub zrewoltowanych obcych. Takie obrazy rzadko dawano w zwykłych kanałach informacyjnych, gdzie obcych przedstawiano jako barbarzyńskie monstra, uległych głupców lub chciwych i perfidnych podludzi. Wszystkie te kategorie niezdolne były do stworzenia sztuki wyższej i prawdziwej cywilizacji. Czasami, gdy było to fizycznie możliwe, pokazywano azadiańskich mężczyzn — nigdy jednak apeksów — gwałcących dzikich.

Flere-Imsaho niepokoił fakt, że Gurgeh lubi to oglądać, przede wszystkim dlatego, że to on sam przyczynił się do zapoznania Gurgeha z kodowanymi programami. Przynajmniej jednak gracz nie uważał tych widoków za seksualnie stymulujące. Nie napawał się nimi tak, jak robili to Azadianie. Patrzył, przyjmował do wiadomości, przełączał na co innego.

Większość czasu analizował pokazywane na ekranie rozgrywki. Jednak stale jak do narkotyku powracał do zakodowanych kanałów i nieprzyjemnych opinii prasowych o nim samym.


— Nie lubię pierścieni.

— Nie chodzi o lubienie, Jernau Gurgeh. W posiadłości Hamin, i będziesz poza zasięgiem modułu. Mnie może nie być w pobliżu, a ponadto nie jestem specjalistą toksykologiem. Będziesz tam jadł i pił, a oni mają bardzo sprytnych chemików i egzobiologów. Jeśli będziesz to nosił, najlepiej na obu palcach wskazujących, nie grozi ci otrucie. Gdy poczujesz pojedyncze ukłucie, oznacza to narkotyk nie powodujący śmierci, na przykład halucynogen. Trzy ukłucia — ktoś chce się ciebie pozbyć.

— A dwa?

— Nie wiem. Prawdopodobnie coś się popsuło.

— Nie jest mi w nich do twarzy.

— A całun by ci pasował?

— Noszenie ich daje dziwaczne odczucie.

— To nie ma znaczenia, jeśli są skuteczne.

— A może magiczny amulet do odpierania kul?

— Mówisz poważnie? To znaczy, jeśli mówisz serio, na pokładzie mamy biżuterię wyposażoną w bierne czujniki i tworzącą tarcze przeciwuderzeniowe, ale prawdopodobnie użyją CREW-ów…

Gurgeh machnął upierścienioną dłonią.

— Nieważne.

Usiadł przed ekranem i włączył kanał wojskowy transmitujący egzekucje.


Drona z trudnością porozumiewał się z człowiekiem — człowiek nie słuchał. Flere-Imsaho usiłował mu wyjaśnić, że mimo tych wszystkich okropności, które widział w mieście, Kultura nie mogła nic zrobić, nie czyniąc więcej zła niż dobra. Maszyna próbowała mu powiedzieć, że Służba Kontaktu, a w zasadzie cała Kultura, były jak on wtedy, gdy odziany w pelerynę nie mógł pomóc rannemu na chodniku. Musiały trzymać się swego przebrania, czekać na odpowiedni moment. Albo te argumenty do niego nie trafiały, albo człowiek myślał zupełnie o czym innym, gdyż nie odpowiadał i nie podejmował dyskusji.

Po meczu Gurgeha z Bermoiyą, przed wyjazdem do posiadłości Hamina, drona rzadko wychodził. Prawie całymi dniami zostawał w module z człowiekiem i zamartwiał się.


— Panie Gurgeh, miło mi pana poznać. — Stary apeks wyciągnął dłoń i Gurgeh ją uścisnął. — Mam nadzieję, że lot był przyjemny.

— Owszem, dziękujemy — odparł Gurgeh. Wylądowali na dachu niskiego budynku, stojącego wśród bogatej roślinności, z widokiem na spokojne morze. Dom tonął w bujnej zieleni i tylko dach wystawał ponad kołyszące się wierzchołki drzew. W pobliżu na padokach biegały wierzchowce; z różnych poziomów domu prowadziły zakosami w dół delikatne, eleganckie pomosty, wynurzały się zza pni, ponad zacienionym leśnym podłożeni, wiodły na złote plaże, do pawilonów i letnich domków posiadłości. Na niebie olbrzymie, oświetlone słońcami chmury piętrzyły się nad odległym lądem.

— Powiedział pan „dziękujemy” — rzekł Hamin. Szli przez dach. Mężczyźni w liberii wzięli z samolotu bagaż Gurgeha.

— Drona Flere-Imsaho i ja. — Gurgeh wskazał głową na masywną maszynę, bzykającą mu u ramienia.

— Ach, tak — roześmiał się apeks. W jego łysej czaszce odbijało się podwójne światło dwóch słońc. — Niektórzy sądzą, że to dzięki tej maszynie gra pan tak dobrze. — Zeszli na taras zastawiony stołami. Hamin przedstawił Gurgeha — i dronę — rozmaitym osobom, przeważnie apeksom oraz kilku eleganckim kobietom. Gurgeh znał tylko jednego gościa — Lo Shav Olosa, który z uśmiechem odstawił szklankę i podając mu rękę, wstał od stołu.

— Panie Gurgeh, jak miło pana znowu widzieć. Szczęście pana nie opuszczało, a pana gra była coraz doskonalsza. Wspaniałe osiągnięcie. Gratulacje. — Apeks spojrzał przelotnie na pierścienie na palcach Gurgeha.

— Dziękuję. Stało się to za cenę, której najchętniej bym nie płacił.

— Rzeczywiście. Nigdy pan nas nie przestaje zadziwiać, panie Gurgeh.

— Jestem pewien, że przestanę. Z czasem.

— Jest pan zbyt skromny. — Olos uśmiechnął się i usiadł. Zaproponował Gurgehowi, by przeszedł do swoich pokoi i odświeżył się. Gurgeh odmówił — czuł się rześko. Usiadł przy stole z Haminem oraz innymi dyrektorami Kolegium Candsev oraz kilkoma dworskimi notablami. Podano chłodzone wino i pikantne przekąski. Flere-Imsaho siedział dość cicho u stóp Gurgeha. Nowe pierścienie były zadowolone, że nie podano nic bardziej szkodliwego od alkoholu.

Rozmowa omijała ostatnią grę Gurgeha. Wszyscy prawidłowo wymawiali jego nazwisko. Dyrektorzy Kolegium zadawali pytania na temat jego unikalnego stylu gry, a on odpowiadał najlepiej, jak umiał. Dworscy notable dopytywali się uprzejmie o jego rodzinną planetę i Gurgeh opowiedział im trochę nonsensów o życiu na planecie. Pytali o Flere-Imsaho i Gurgeh spodziewał się, że drona udzieli odpowiedzi, ale maszyna milczała, więc Gurgeh powiedział im prawdę: zgodnie z definicją Kultury była osobą, mogła robić, co chciała i nie należała do niego.

Do grupy przy stole dołączyła wysoka, uderzająco piękna kobieta, towarzyszka Lo Shav Olosa, i zapytała dronę, czy jego pan gra logicznie, czy nie.

Maszyna odparła — z leciutkim znużeniem, wyczuwalnym jedynie przez gracza (tak przynajmniej sądził on sam) — że Gurgeh nie jest jej panem, że podczas gry rozumuje on przypuszczalnie bardziej logicznie niż ona, ale ona niewiele wie o grze Azad.

Wszystkich ta odpowiedź rozbawiła.

Hamin wstał i oznajmił, że jego żołądek, mający ponad dwieście pięćdziesiąt lat doświadczenia, znacznie dokładniej niż zegary służących mówi mu, że czas na kolację. Ludzie roześmieli się i powoli zaczęli opuszczać taras. Hamin osobiście odprowadził Gurgeha do pokoju i powiedział, że gdy podadzą posiłek, służący go zawiadomi.

— Chciałbym wiedzieć, po co cię tu zaprosili — powiedział Flere-Imsaho, rozpakowując walizki Gurgeha, który patrzył przez okno na nieruchome drzewa i spokojne morze.

— Może chcą mnie zwerbować dla Imperium. Jak sądzisz, drono? Dobry byłby ze mnie generał?

— Nie żartuj, Jernau Gurgeh. — Drona przeszedł na marain. — Należy pamiętać, że losowo owosol tu jesteśmy na podsłuchu nonsens wonsens.

— Wielkie nieba, drono — Gurgeh przeszedł na eański. Był zaniepokojony. — Czyżbyś nabawił się wady wymowy?

— Gurgeh — syknął drona. Wyjął kilka sztuk garderoby, którą w Imperium uznawano za odpowiedni strój podczas posiłków.

Gurgeh miał pogodną minę.

— Może po prostu chcą mnie zabić.

— Ciekawe, czy nie potrzebna im pomoc.

Gurgeh zaśmiał się i podszedł do łóżka, gdzie drona rozłożył jego wizytowy strój.

— Wszystko będzie w porządku.

— Tak mówisz. Tu brakuje nam nawet ochrony modułu, nie wspominając już o innych rzeczach. Ale… nie martwmy się tym.

Gurgeh wziął dwie części ubrania i przyłożył je do ciała, przytrzymując pochylonym podbródkiem.

— I tak się nie martwię — odparł. Drona krzyknął na niego poirytowany.

— Och, Jernau Gurgeh! Ile razy mam ci mówić,? Nie możesz nosić takiej kombinacji czerwieni i zieleni!


— Lubi pan muzykę, panie Gurgeh? — spytał Hamin, pochylając się ku niemu.

Gurgeh skinął głową.

— W małej dawce nie zaszkodzi.

Hamin oparł się wygodniej, najwyraźniej zadowolony z odpowiedzi. Po posiłku wspięli się do obszernego ogrodu na dachu. Obiad był długi, skomplikowany, sycący; pośrodku sali tańczyły nagie kobiety; jeśli wierzyć Gurgehowym pierścieniom, nikt nie próbował domieszać trucizny do jego potraw. Teraz zapadał ciepły zmierzch i całe towarzystwo wyszło na zewnątrz. Zawodziła muzyka w wykonaniu zespołu złożonego z apeksów. Wąskie pomosty prowadziły z ogrodu między wysokie, zgrabne drzewa.

Gurgeh usiadł przy małym stoliku z Haminem i Olosem. Flere-Imsaho przycupnął u jego stóp. Na drzewach wokół umieszczono lampiony; ogród na dachu stał się wyspą światła pośród nocy, spowitą krzykami ptaków i zwierząt, wołających jakby w odpowiedzi na muzykę.

— Panie Gurgeh — zaczął Hamin, sącząc drinka i zapalając długą fajkę o małej główce — czy spodobała się panu któraś z tancerek? — Pociągnął fajkę o długim cybuchu. Dym wił się wokół jego łysej czaszki. — Pytam tylko dlatego, że jedna z nich, ta ze srebrnymi pasemkami we włosach, pamięta ją pan?, wyraziła panem zainteresowanie. Przepraszam… mam nadzieję, że pana nie zaszokowałem, panie Gurgeh?

— W najmniejszym stopniu.

— Chciałem tylko powiedzieć, że jest pan wśród przyjaciół. Nadzwyczajnie się pan spisał w rozgrywkach, a tu jest miejsce bardzo prywatne, z dala od dziennikarzy i zwykłych ludzi, którzy podlegają sztywniejszym i surowszym zasadom… natomiast nas tutaj obowiązują inne reguły. Czy rozumie pan, co mam na myśli? Może pan tu odpoczywać całkowicie dyskretnie.

— Jestem niezwykle wdzięczny. Spróbuję odpocząć. Przed przyjazdem powiedziano mi jednak, że tutejsi ludzie będę mnie uważać za osobę odrażającą, zdeformowaną. Pańska uprzejmość jest nadzwyczajna, ale wolałbym nie narzucać się komuś, kto być może nie wybrał mnie sam.

— Znowu jest pan zbyt skromny, Jernau Gurgeh. — Olos uśmiechnął się.

Hamin skinął głową, wydmuchując dym.

— Panie Gurgeh, słyszałem, że w waszej „Kulturze” nie macie żadnych praw. To na pewno przesada, choć musi w tym być ziarno prawdy i przypuszczam, że dla pana liczba ograniczeń i surowość naszych praw… to istotna różnica między pańskim społeczeństwem a naszym.

Mamy tu wiele zasad i staramy się żyć zgodnie z prawem Boga, Gry i Cesarstwa. Ale jedną z zalet posiadania praw jest przyjemność ich łamania. Nie jesteśmy tu dziećmi, panie Gurgeh. — Hamin zatoczył fajką okrąg, wskazując ludzi przy stole. — Zasady i prawa istnieją tylko dlatego, że sprawia nam przyjemność robienie tego, czego zabraniają, ale skoro większość ludzi przeważnie stosuje się do zakazów, wypełniają one swe zadanie. Ślepe ich przestrzeganie oznaczałoby, że nie jesteśmy… ha! — Hamin zachichotał i wskazał fajką na dronę — niczym lepszym od robotów.

Flere-Imsaho zabrzęczał głośniej, ale tylko przez chwilę.

Zapadła cisza. Gurgeh pił drinka.

Olos i Hamin wymienili spojrzenia.

— Jernau Gurgeh — zaczął Olos, obracając szklankę w dłoniach. — Powiedzmy otwarcie. Stanowi pan dla nas spory kłopot. Poszło panu znacznie lepiej, niż przypuszczaliśmy, nie sądziliśmy, że tak łatwo nas oszukać, ale panu to się jakoś udało. Gratuluję, bez względu na to, jakiego podstępu pan użył, czy można to przypisać pańskim gruczołom narkotycznym, pańskiej maszynie czy też wieloletniej praktyce gry w Azad, dłuższej, niż pan przyznaje. Przewyższył nas pan i to robi wrażenie. Przykro mi tylko, że zostali ranni niewinni ludzie, jak ci gapie, których trafiono zamiast pana, oraz Lo Prinest Bermoiya. Na pewno się pan domyśla, że nie chcemy, by pan dalej grał. Urząd Cesarski nie ma nic wspólnego z Biurem Mistrzostw, więc niewiele możemy zrobić bezpośrednio. Mamy jednak pewne propozycje.

— Mianowicie? — Gurgeh sączył drinka.

— Jak już mówiłem — Hamin wycelował fajkę w Gurgeha — mamy wiele praw. Zatem mamy wiele zbrodni. Niektóre z nich o charakterze seksualnym, jasne? — Gurgeh patrzył w szklankę. — Nie muszę podkreślać — ciągnął Hamin — że dzięki fizjologii naszego gatunku jesteśmy… wyjątkowi… można by powiedzieć szczególnie utalentowani pod tym względem. Ponadto w naszym społeczeństwie można władać ludźmi. Można sprawić, by jakaś osoba — lub nawet kilka osób — robiła rzeczy, których nie chciałaby robić. Możemy tu panu zaproponować doznania, jakie, zgodnie z pańskim twierdzeniem, nie byłyby możliwe w pana świecie. — Apeks nachylił się bliżej, ściszył głos. — Czy może pan sobie wyobrazić, jak to jest, gdy ma się kilka osób, mężczyzn i kobiet, a nawet apeksów, którzy, jeśli pan sobie zażyczy, spełnią wszystkie pańskie rozkazy. — Hamin wystukał fajkę o nogę stołu. Popiół unosił się nad brzęczącym droną. Rektor Kolegium Candsev uśmiechał się konspiracyjnie i wygodnie rozparty, napychał ponownie fajkę mieszanką z woreczka. Olos pochylił się ku Gurgehowi.

— Ta cała wyspa należy do pana tak długo, jak pan zechce. Może pan mieć tyle osób rozmaitych płci, ile się panu spodoba.

— Ale musiałbym wycofać się z gry.

— Tak, ma pan zrezygnować — potwierdził Olos.

Hamin skinął głową.

— Są precedensy.

— Cała wyspa? — Gurgeh ostentacyjnie rozejrzał się po łagodnie oświetlonym ogrodzie na dachu. Ukazała się grupa tancerzy; wygimnastykowani, skąpo odziani mężczyźni, apeksy i kobiety wchodzili po schodkach na małą scenę za muzykami.

— Wszystko — powiedział Olos. — Wyspa, dom, służący, tancerze. Wszystko i wszyscy.

Gurgeh skinął głową, ale nic nie powiedział. Hamin ponownie zapalił fajkę.

— Nawet zespół. — Zakasłał, wskazał na muzyków. — Co pan sadzi o tych instrumentach? Brzmią miło, prawda?

— Bardzo przyjemnie. — Gurgeh popijając, obserwował tancerzy ustawiających się na podium.

— Nawet w tym nie wszystko pan dostrzega — powiedział Hamin. — Rozumie pan, czerpiemy wielką przyjemność, wiedząc, za jaką cenę kupiono tę muzykę. Widzi pan ten instrument smyczkowy, ten po lewej, z ośmioma strunami?

Gurgeh potaknął.

— Każda z tych stalowych strun udusiła człowieka — powiedział Hamin. — Widzi pan tę białą fujarkę, na której gra mężczyzna?

— Tę w kształcie kości? Hamin zaśmiał się.

— Żeńska kość udowa, usunięta bez znieczulenia.

— Jasne. — Gurgeh wziął kilka słodkich orzechów z miski na stole. — Są w zestawie dwie takie, czy też macie wiele jednonogich kobiet-krytyków muzycznych?

— Widzisz — Hamin zwrócił się do Olosa. — Zaczyna doceniać. — Apeks skinął muzykom, którzy teraz mieli za plecami gotowych do spektaklu tancerzy. — Bębny wykonano z ludzkiej skóry. Teraz pan rozumie, dlaczego każdy zestaw nazywa się rodziną. Poziomy instrument perkusyjny zrobiony jest z kości palców, a… no, są jeszcze inne instrumenty, ale chyba pan rozumie, dlaczego brzmienie tej muzyki jest tak… cenne dla tych z nas, którzy wiedzą, co złożyło się na jej powstanie?

— O tak — odparł Gurgeh.

Tancerze zaczęli występ. Sprawni, wyćwiczeni, robili wrażenie. Niektórzy z nich musieli nosić uprząż AG, gdyż unosili się w powietrzu niczym olbrzymie, powolne nierzeczywiste ptaki.

— Rozumie pan, panie Gurgeh — powiedział Hamin. — W Cesarstwie można być po jednej lub drugiej stronie. Można grać i można być… instrumentem dla grającego. — Hamin uśmiechnął się z tej gry słów w eańskim i do pewnego stopnia również w maraińskim.

Gurgeh obserwował tancerzy przez chwilę.

— Zagram, rektorze. Na Echronedal — oznajmił, nie odrywając oczu od baletu. W rytm muzyki stukał pierścieniem o brzeg kieliszka.

Hamin westchnął.

— Muszę panu powiedzieć, Jernau Gurgeh, że jesteśmy zaniepokojeni. — Znowu pociągnął fajkę, wpatrywał się w rozżarzoną główkę. — Niepokoi nas wpływ, jaki pańska gra mogłaby wywrzeć na morale naszych ludzi. Wielu z nich to ludzie prości, naszym obowiązkiem jest chronić ich od brutalnej rzeczywistości. W pewnych przypadkach. A czy może być bardziej brutalna rzeczywistość niż świadomość, że większość z nich jest naiwna, okrutna i głupia? Nie zrozumieją, że obcy, kosmita, przybył tu i znakomicie sobie radzi w świętej grze. My tutaj, należący do dworu i kolegiów nie przejmujemy się tym aż tak bardzo, musimy jednak myśleć o zwykłych, przeciętnych… powiedziałbym nawet niewinnych ludziach. A to, co musimy robić, za co niesiemy odpowiedzialność, nie zawsze sprawia nam przyjemność. Znamy jednak swe obowiązki i spełnimy je. Dla ich dobra, dla naszego Cesarza.

Hamin znów się pochylił ku Gurgehowi.

— Nie zamierzamy pana zabić, panie Gurgeh, choć powiedziano mi, że przy dworze istnieją koterie, które tylko tego pragną, a w służbie bezpieczeństwa, jak wieść niesie, są ludzie gotowi to z łatwością wykonać. Nie, nic brutalnego, ale… — Stary apeks pykał łagodnie z fajeczki. Gurgeh czekał.

Hamin wycelował w niego cybuch.

— Muszę panu powiedzieć, Gurgeh, że bez względu na to, jak pan wypadnie w pierwszej grze na Echronedal, zostanie ogłoszone, że pan przegrał. Mamy absolutną kontrolę nad służbami komunikacyjnymi i informacyjnymi na Planecie Ognia, więc dla prasy i publiczności będzie pan uchodził za pokonanego już w pierwszej rundzie. Zrobimy, co trzeba, by wszystko wyglądało tak, jakby to się naprawdę stało. Może pan rozpowiadać to, co pan tu usłyszał, i po wydarzeniu również może pan mówić, co pan chce. I tak zostałby pan wyśmiany. Wszystko przebiegnie zgodnie z moim opisem. Prawda już została określona.

— Widzi pan, panie Gurgeh — przejął pałeczkę Olos — może pan jechać na Echronedal, ale czeka tam pana pewna porażka. Niech pan tam jedzie jako bogaty turysta albo niech się pan tu zabawi jako nasz gość. Nie ma sensu dalej brać udział w rozgrywkach.

— Hmmm — mruknął Gurgeh. Tancerze powoli rozbierali się nawzajem. Niektórzy z nich podczas tańca obejmowali się i dotykali w przesadnie erotyczny sposób. Gurgeh skinął głową. — Zastanowię się nad tym. Jednak chciałbym zwiedzić waszą Planetę Ognia — oznajmił apeksom. Popijał chłodnego drinka i obserwował pełne erotyzmu układy choreograficzne. — Choć z drugiej strony… nie sądzę, bym się zbytnio przykładał.

Hamin wpatrywał się w fajkę. Olos miał minę bardzo poważną. Gurgeh wyciągnął dłonie gestem zrezygnowanej bezsilności.

— Cóż więcej mogę powiedzieć?

— A czy byłby pan skłonny do… współpracy? — spytał Olos.

Gurgeh spojrzał na niego zaintrygowany. Olos postukał palcem w brzeg jego szklanki.

— Żeby wszystko… brzmiało prawdziwie — dokończył miękko. Apeksowie wymienili spojrzenia. Gurgeh czekał na ich posunięcie.

— Zarejestrowane dowody — powiedział Hamin po chwili do swojej fajki. — Film pokazujący, jak pan z niepokojem przygląda się złemu układowi na planszy. Albo wywiad. Możemy to oczywiście zorganizować bez pańskiego udziału, ale z pana pomocą byłoby to łatwiejsze, mniej dla wszystkich stresujące. — Stary apeks ssał fajkę. Olos pił, patrząc przelotnie na romansowe sztuczki trupy tanecznej.

— Chodzi o kłamstwo? Uczestnictwo w budowaniu waszej fałszywej rzeczywistości? — Udał zdziwienie.

— Naszej prawdziwej rzeczywistości, Gurgeh — poprawił go spokojnie Olos. — Wersji oficjalnej, która zyska dowody dokumentalne na swe poparcie… w którą wszyscy uwierzą.

Gurgeh uśmiechnął się szeroko.

— Oczywiście, z radością pomogę. To dla mnie wyzwanie stworzyć niegodziwy wywiad dla publiki. Pomogę ustawić na planszy pozycje tak beznadziejne, że nawet sam z nich nie potrafiłbym się wyplątać. — Wzniósł szklankę. — Przecież w końcu najważniejsza jest gra, prawda?

Hamin parsknął, barki mu się trzęsły.

— Żaden prawdziwy gracz nie mógłby lepiej tego sformułować — rzekł przez zasłonę dymu. Poklepał Gurgeha po ramieniu. — Panie Gurgeh, nawet jeśli pan nie skorzysta z oferowanych w moim domu udogodnień, mam nadzieję, że zostanie pan z nami trochę. Przyjemnie się z panem rozmawia. Zostanie pan?

— Czemu nie? — odparł Gurgeh. Wraz z Haminem wznieśli ku sobie szklanki. Olos śmiał się cicho. Wszyscy trzej obserwowali balet. Teraz tancerze utworzyli skomplikowany kopulacyjny układ w cielesnej łamigłówce, ale cały czas trzymali się rytmu muzyki. Na Gurgehu zrobiło to spore wrażenie.


Został w domu gospodarza piętnaście dni. Ostrożnie rozmawiał ze starym rektorem. Miał wrażenie, że nie poznali się przez to lepiej, ale że więcej teraz wiedzą o swych społeczeństwach.

Haminowi trudno było uwierzyć, że Kultura naprawdę funkcjonuje bez pieniędzy.

— A jeśli chciałbym coś rzeczywiście nierozsądnego? — Co?

— Mieć własną planetę. — Hamin aż krztusił się ze śmiechu.

— Jak może pan mieć planetę? — Gurgeh kręcił głową.

— Ale przypuśćmy, że chciałbym mieć.

— Jeśli znalazłby pan niezamieszkaną planetę, gdzie mógłby pan wylądować, nikomu nie przeszkadzając… to by funkcjonowało. Ale jak powstrzymałby pan innych ludzi, którzy chcieliby tam wylądować?

— Nie mógłbym kupić floty statków wojennych?

— Wszystkie nasze statki są rozumne. Może pan oczywiście mówić statkowi, co ma robić, ale nie sądzę, by to pana daleko zaprowadziło.

— Wasze statki uważają, że są rozumne! — chichotał Hamin.

— Powszechne złudzenie, któremu ulegają również niektórzy z naszych współobywateli.

Obyczaje seksualne Kultury wydały się Haminowi jeszcze bardziej fascynujące. Był zachwycony i równocześnie przerażony tym, że Kultura uważa homoseksualizm, kazirodztwo, zmianę płci, hermafrodytyzm i modyfikacje charakterystyk seksualnych za coś tak naturalnego jak podróż czy nowe uczesanie.

Hamin uważał, że to odbiera różnym działaniom całą radość. Czyżby Kultura niczego nie zabraniała?

Gurgeh wyjaśniał, że wprawdzie nie istnieją pisane prawa, ale również prawie nie ma przestępstw. Czasami zdarzają się najwyżej zbrodnie w afekcie, jak nazwał je Hamin. Zresztą, trudno było dopuścić się przestępstwa i pozostać niewykrytym, gdy wszyscy mieli terminale, ale również nie było powodów do zbrodni.

— A gdy ktoś kogoś zabije?

Gurgeh wzruszył ramionami.

— Wyznacza mu się dronę, który kładzie na nim łapę.

— Ach, to już brzmi bardziej znajomo. Co robi ten drona?

— Idzie wszędzie za człowiekiem i pilnuje, by nigdy więcej tego nie zrobił.

— I to wszystko?

— A czego by pan chciał? To śmierć cywilna, Haminie. Takiego osobnika nie zaprasza się na przyjęcia.

— Ale czy w waszej Kulturze nie można wejść gdzieś bez zaproszenia?

— Pewnie można — poddał się Gurgeh — ale nikt by z taką osobą nie rozmawiał.

Hamin opowiadał o Imperium. Gurgeh doceniał teraz określenie Shohobohauma Za, że Imperium to klejnot, choć oszlifowany chaotycznie, a jego krawędzie cięły podle i przypadkowo. Nietrudno było zrozumieć dziwaczne poglądy Azadian na temat „natury ludzkiej” — takiego terminu używali, gdy musieli usprawiedliwić coś nieludzkiego i nienaturalnego — skoro sami byli otoczeni i wchłonięci przez Imperium Azad, samorodnego potwora, który wykazywał aż tak dziki instynkt samozachowawczy (Gurgeh nie potrafił znaleźć na to celniejszego określenia).

Imperium naprawdę chciało trwać, było jak zwierzę, jak masywne, mocne ciało, pozwalające w swym wnętrzu przetrwać tylko niektórym komórkom czy wirusom, a inne unicestwiało automatycznie i bez zastanowienia. Sam Hamin użył tej analogii, porównując rewolucjonistów do raka. Gurgeh twierdził, że pojedyncze komórki są pojedynczymi komórkami, natomiast zaopatrzony w świadomość zespół setek miliardów komórek — lub posiadające świadomość urządzenie stworzone z układów pikoobwodów — to coś nieporównywalnego. Hamin jednak nie akceptował tych argumentów. To Gurgeh — a nie on — nie dostrzegał istoty rzeczy.

Gurgeh spędzał również czas na spacerach po lesie lub na pływaniu w ciepłym, spokojnym morzu. Leniwy rytm życia domu Hamina wyznaczały posiłki: Gurgeh starannie się do nich przebierał, celebrował potrawy, zagadywał do starych znajomych i nowo przybyłych, gdyż goście cały czas przyjeżdżali i wyjeżdżali; potem odpoczywał, najedzony i oderwany od rzeczywistości, prowadził rozmowy, oglądał pokazy tańców — przeważnie erotycznych — a potem spontaniczny kabaret zmiennych seksualnych aliansów gości, tancerzy, służby i pracowników rezydencji. Gracza kuszono wielokrotnie, ale nigdy nie uległ. Azadiańskie kobiety coraz bardziej mu się podobały, nie tylko fizycznie, wykorzystywał jednak swe gruczoły w negatywny, nawet przewrotny sposób, by zachować cielesną trzeźwość pośród subtelnie manifestowanej orgii.

Kilka dość przyjemnych dni. Pierścienie go nie ukłuły, nikt do niego nie strzelał. Wraz z Flere-Imsaho wrócili bezpiecznie do modułu na dachu Grand Hotelu dwa dni przed planowanym wyjazdem Cesarskiej Floty na Echronedal. Woleliby polecieć modułem, który by znakomicie dał sobie radę z tą podróżą, lecz Służba Kontaktu zabroniła — nie chciano, by admiralicja zobaczyła, jak pojazd nie większy od łodzi ratunkowej potrafi przegonić tutejsze krążowniki; z drugiej strony Cesarstwo nie wydało zgody na to, by obca maszyna transportowana była wewnątrz cesarskiego statku. Gurgeh musiał więc odbyć wyprawę jak wszyscy.

— Wydaje ci się, że to ty masz kłopoty — powiedział gorzko Flere-Imsaho. — Będą nas cały czas obserwować. Na liniowcu w czasie drogi i potem, gdy dotrzemy do zamku. To oznacza, że całe dnie i noce, aż do końca rozgrywek, muszę tkwić w tym komicznym przebraniu. Dlaczego nie przegrałeś w pierwszej rundzie, jak tego oczekiwano? Moglibyśmy im powiedzieć, gdzie mają sobie wsadzić tę Planetę Ognia i bylibyśmy z powrotem na WPS-ie.

— Zamknij się, maszyno.

Okazało się, że nie musieli wracać do modułu; nie mieli nic do pakowania. Gurgeh stał w małym saloniku, bawiąc się orbitalową bransoletką na przegubie. Uświadomił sobie, że z radością oczekuje zawodów na Echronedal, bardziej niż poprzednich rozgrywek. Nie będzie poddany takiemu napięciu, nie musi się wystawiać na ocenę mediów i strasznej publiczności, mógłby współpracować z Imperium w tworzeniu przekonujących fałszywych informacji, a prawdopodobieństwo następnej opcji fizycznej będzie zredukowane niemal do zera. Czekała go dobra zabawa…

Flere-Imsaho rad był, że człowiek otrząsnął się z wrażenia, jakiego doznał, zajrzawszy za parawan, którym Imperium osłaniało swych gości. Wrócił do swego poprzedniego nastroju. Odprężył się podczas pobytu w posiadłości Hamina. Jednak maszyna dostrzegła w nim niewielką zmianę, coś co wymykało się opisowi, a jednak na pewno istniało.

Nie spotkali się z Shohobohaumem Za. Ambasador wyjechał na wycieczkę „na wieś”, choć nie wiadomo, gdzie to było. Przesyłał pozdrowienia i wiadomość w marain, że jeśli Gurgeh mógłby położyć rękę na jakimś świeżym grifie…

Przed wylotem Gurgeh zapytał moduł o dziewczynę, którą spotkał na wielkim balu przed paru miesiącami. Nie pamiętał jej imienia, ale jeśli moduł mógłby dostarczyć listę kobiet, które przeszły przez pierwszą rundę, rozpoznałby je. Moduł był skonfundowany i Flere-Imsaho kazał im obu porzucić tę sprawę.

Do drugiej rundy nie przeszła żadna kobieta.

Pequil odprowadził ich do portu wahadłowców. Ręka mu się już całkowicie wygoiła. Gurgeh i drona pożegnali moduł, który wzleciał potem na spotkanie z odległym „Czynnikiem Ograniczającym”. Pożegnali również Pequila, który ujął rękę Gurgeha obiema dłońmi. Wreszcie maszyna i człowiek wsiedli do wahadłowca.

Gurgeh obserwował oddalający się Groasnachek. Miasto przechyliło się, gdy został wciśnięty w fotel, cały widok kołysał się i drżał, gdy statek pomknął w mgliste niebo.

Stopniowo wszystkie wzory i kształty wyłoniły się, odsłonięte na chwilę, nim rosnąca odległość, wyziewy miasta, kurz i brud, i zmieniający się kąt wznoszenia wszystko zamazały.

Mimo kompozycyjnego nieporządku, miasto wyglądało przez chwilę spokojnie i regularnie. Odległość sprawiała, że znikał lokalny zamęt, a z pewnej wysokości, gdy wszystko szybko się przesuwało, Groasnachek wyglądał jak wielki, bezrozumny, rozpostarty organizm.

Загрузка...