Oto historia człowieka, który wyjechał daleko i na długo tylko po to, by zagrać w grę. Ten człowiek to gracz o imieniu Gurgeh. Historia zaczyna się bitwą, która nie jest bitwą, a kończy się grą, która grą nie jest.
A ja? O sobie opowiem później.
Oto jak się wszystko zaczęło.
Z każdym krokiem wzbijał obłoki pyłu. Kuśtykał przez pustynię za postacią w skafandrze. Pistolet spokojnie spoczywał mu w dłoniach. Musieli być niemal u celu: szum odległego przyboju przenikał przez pole dźwiękowe hełmu. Podchodzili do wysokiej wydmy, z której powinni już zobaczyć wybrzeże. Jakoś przeżył. Nie spodziewał się tego.
Od jasnego słońca i suchego żaru izolował go przytulny, chłodny skafander. Prawa noga wyginała się niezgrabnie — kulał, lecz poza tym miał dużo szczęścia. Przyłbica hełmu pociemniała w miejscu trafienia. Gdy ich ostatnio zaatakowano, byli z tyłu, kilometr stąd — teraz już wychodzili poza zasięg strzałów.
Chmara rakiet błyszczącym łukiem przemknęła nad szczytem pobliskiego wzgórza. Z powodu uszkodzonej przyłbicy dostrzegł je z opóźnieniem. Wydawało mu się nawet, że rakiety odpalają ładunki, ale to tylko słońce odbijało się w ich smukłych korpusach. Zgodnie zanurkowały i zakręciły jak stado ptaków.
Gdy naprawdę zaczęły odpalać pociski, pojawiło się czerwone stroboskopowe pulsowanie. Podniósł pistolet, wycelował; inne postacie w kombinezonach już strzelały. Ktoś padł w piasek, ktoś przyklęknął — tylko on jeden stał.
Rakiety znów zakręciły zgodnie, potem natychmiast się rozdzieliły i każda poleciała w innym kierunku. Pod jego stopami pojawiły się obłoki pyłu, wzbijane przez padające w pobliżu pociski. Swą dużą i nieporęczną bronią wycelował w jedną z tych małych maszyn, jednak mknęły zadziwiająco szybko. Kombinezon zapiszczał melodyjnie na dalekie odgłosy strzałów i na wrzaski pozostałych ludzi; światła wewnątrz hełmu mignęły, sygnalizując uszkodzenie. Kombinezon zadrżał; prawa noga mężczyzny nagle zdrętwiała.
— Obudź się, Gurgeh! — wołała ze śmiechem Yay. Obróciła się na kolanie, gdy dwie rakiety skręciły gwałtownie w ich kierunku, wyczuwając, że są najsłabszym punktem całej grupy. Gurgeh dostrzegł wracające maszyny, ale broń w jego rękach wściekle zaśpiewała i wydawało się, że zawsze celuje tam, gdzie rakiety znajdowały się nieco wcześniej. Dwie maszyny pruły w przestrzeń między nim a Yay. Jeden pocisk błysnął i rozpadł się — Yay krzyknęła podekscytowana; drugi wpadł między nich — wyrzuciła stopę i próbowała go kopnąć. Gurgeh obrócił się niezręcznie, wycelował, chcąc go unieszkodliwić, ale niechcący ostrzelał jej skafander. Yay zaklęła głośno. Zatoczyła się, jednak znów wycelowała broń. Fontanny pyłu tryskały wokół drugiej rakiety, która znowu ku nim zmierzała; jej czerwone pulsujące rozbłyski oświetlały jego skafander i zaciemniły przyłbicę. Czuł, że drętwieje mu całe ciało — upadł na ziemię. Zapadła czarna cisza.
— Jesteś martwy — oznajmił mu rześki cichy głos.
Gurgeh leżał na pustynnym piachu, którego nie mógł zobaczyć. Dobiegały do niego dalekie stłumione dźwięki, wyczuwał wibracje podłoża. Słyszał bicie własnego serca, przepływ powietrza w płucach. Usiłował wstrzymać oddech i zwolnić akcję serca, był jednak sparaliżowany, uwięziony, nad niczym nie panował.
Nos go swędział, Gurgeh nie mógł się jednak podrapać. Co ja tu robię? — pytał sam siebie.
Zmysły znów zaczynały działać. Słyszał rozmowy; przez przyłbicę patrzył na piasek płaskiej pustyni, który miał tuż przed nosem. Nim się ruszył, ktoś go ciągnął za ramię.
Odpiął hełm. Yay Meristinoux, również bez hełmu, stała przy nim i kręciła głową. Ręce oparła na biodrach, z nadgarstka zwisał jej pistolet.
— Byłeś okropny — powiedziała powoli, bez złośliwości. Miała twarz ślicznego dziecka, lecz jej głęboki, niski głos brzmiał rzeczowo i łobuzersko.
Pozostali siedzieli wokół na kamieniach i na ziemi. Rozmawiali. Część osób wracała do klubu. Yay podniosła pistolet Gurgeha i podała mu go, ale on drapał się po nosie i nie przyjął broni.
— Yay, to dziecinada — stwierdził.
Przewiesiła swoją broń przez plecy, wzruszyła ramionami — obie lufy błysnęły w słońcu, a on ujrzał linię nadlatujących rakiet i zakręciło mu się w głowie.
— Co z tego? Nie jest nudne — odparła. — Powiedziałeś, że się nudzisz, więc pomyślałam, że może zechcesz sobie postrzelać.
Otrzepał się i ruszył do klubu. Yay szła przy nim. Drony-odzyskiwacze przeleciały obok nich, zbierając części rozbitych urządzeń.
— To dziecinada. Szkoda na to czasu — powtórzył.
Zatrzymali się na szczycie wydmy. Niski budynek klubu stał sto metrów dalej, przed linią złocistego piasku i białych fal. Słońce świeciło wysoko nad jasnym morzem.
— Nie bądź taki nadęty — powiedziała. Wiatr targał jej krótkimi ciemnymi włosami, zdmuchiwał wodę ze szczytów fal i pchał w morze skłębione rozbryzgi. Yay pochyliła się, podniosła wystające z wydmy odłamki rakiety, strzepnęła piasek z ich błyszczącej powierzchni i obracała je w dłoni. — Mnie się to podoba — oznajmiła. — Odpowiadają mi również te gry, które ty lubisz, ale… — zamyśliła się. — To przecież też jest gra. Nie sprawia ci to przyjemności?
— Nie. Ciebie wkrótce też to przestanie bawić.
Wzruszyła ramionami.
— Zatem do zobaczenia wkrótce. — Wręczyła mu szczątki rozbitej rakiety. Oglądał je, gdy obok przechodziła grupa młodzieży zmierzająca na tereny strzeleckie.
— Pan Gurgeh? — Jeden z chłopców przystanął i przyglądał mu się zaintrygowany. Na twarzy Gurgeha pojawiło się rozdrażnienie, ale szybko ustąpiło miejsca tolerancyjnemu rozbawieniu, jakie Yay widywała u niego przedtem w podobnych sytuacjach. — Jernau Morat Gurgeh? — powtórzył młody mężczyzna, wciąż nie dowierzając.
— We własnej osobie — odparł Gurgeh z przyjaznym uśmiechem i, jak dostrzegła Yay, wyprostował nieco plecy, wyciągnął się w górę.
Młodzieniec pojaśniał, złożył szybki, formalny ukłon. Gurgeh i Yay wymienili spojrzenia.
— To zaszczyt — pana spotkać, panie Gurgeh — rzekł młodzieniec, uśmiechając się szeroko. — Nazywam się Shuro… jestem… — zaśmiał się. — Obserwuję wszystkie pańskie gry. Zarejestrowałem wszystkie pańskie prace teoretyczne…
Gurgeh kiwnął głową.
— To bardzo skrupulatnie z pana strony.
— Istotnie. Byłbym zaszczycony, gdyby podczas pańskiego pobytu rozegrał pan ze mną partię… obojętnie czego. Najbardziej lubię Rozmieszczenie. Startuję z trzema punktami, ale…
— Niestety, moja słaba strona to brak czasu — odparł Gurgeh. — Gdyby jednak kiedykolwiek pojawiła się możliwość, chętnie zagram. — Lekko skinął młodzieńcowi. — Miło mi było pana poznać.
Młodzieniec, zaczerwieniony, cofał się z uśmiechem.
— Cała przyjemność po mojej stronie, panie Gurgeh. Do zobaczenia, do zobaczenia. — Uśmiechnął się niezręcznie, obrócił i dołączył do swych towarzyszy.
Yay patrzyła za odchodzącym.
— Lubisz takie sytuacje, Gurgeh?
— Wcale nie — odparł szybko. — To irytujące.
Yay cały czas obserwowała młodego mężczyznę, brnącego przez piach. Westchnęła.
— A ty? — Gurgeh patrzył z niesmakiem na kawałki rakiety, które trzymał w dłoniach. — Podoba ci się ta cała… destrukcja?
— Trudno to nazwać destrukcją — odparła. — Podczas wybuchu pociski są tylko rozkładane na części, a nie niszczone. Mogę to złożyć z powrotem w pół godziny.
— Jednym słowem to fałsz.
— A co nim nie jest?
— Osiągnięcia intelektualne. Pokaz umiejętności. Ludzkie uczucia. Yay wykrzywiła usta ironicznie.
— Widzę, że dużo trzeba, byśmy się wzajemnie porozumieli.
— Pozwól więc, że ci pomogę.
— Mam zostać twoją protegowaną?
— Tak.
Yay zerknęła na fale bijące o złocistą plażę. Wiatr wiał, morze pulsowało. Powoli nasunęła hełm na głowę i zapięła klamry. Gurgeh widział odbicie swej twarzy w przyłbicy jej hełmu. Przesunął ręką po swych czarnych kędziorach.
Yay podniosła przyłbicę.
— Do zobaczenia, Gurgeh. Pojutrze zajrzę do ciebie z Chamlisem, dobrze?
— Jeśli chcesz.
— Chcę. — Kiwnęła mu i zaczęła schodzić z wydmy. Patrzył jej w ślad, gdy podawała jego broń mijającemu ją dronie-odzyskiwaczowi, obładowanemu metalowymi szczątkami.
Stał przez chwilę, trzymając kawałki zniszczonej maszyny. Potem opuścił je w jałowy piasek.
Czuł zapach ziemi i drzew, porastających brzeg płytkiego jeziora poniżej tarasu. Niebo zasnuły chmury; wszędzie panowała głęboka ciemność i tylko wysoko w górze odległe Płyty dziennej strony Orbitalu oświetlały plamę jasnych obłoków. Fale biły o burty niewidocznych łodzi. Na brzegu jeziora, gdzie wśród drzew stały niskie budynki college’u, migotały światła. Gurgeh nie widział stąd przyjęcia — docierało do niego od tyłu falami dźwięków, powiewem perfum, aromatem jedzenia i wonią nieznanych mu oparów.
Napływ Ostrego Błękitu wezbrał w nim, zaatakował. W ciepłym nocnym powietrzu sączące się z otwartych drzwi zapachy wraz z hałasem gości stały się oddzielnymi wrażeniami, jak włókna wyciągane ze splecionej liny, każde o własnej barwie. Zmieniały się w brykiety ziemi, dające się rozetrzeć między palcami, pochłonąć, rozpoznać.
I tak: czerwonoczarny zapach smażonego mięsa — krew krąży szybciej, ślina napływa do ust; różne części mózgu oceniają, że to woń kusząca, a jednocześnie nieprzyjemna. Zwierzęcy pień czuje paliwo, pokarm bogaty w proteiny; śródmózgowie rejestruje śmierć, przypalone komórki; jednocześnie kopuła przodomózgowia ignoruje oba te sygnały, gdyż wie, że żołądek jest pełny, a smażone mięso — wyhodowane sztucznie.
Gurgeh czuł również morze. Słonawy zapach docierał z odległości dziesięciu kilometrów, ponad równiną i płaskimi wzgórzami. Jeszcze jedno włókniste połączenie, takie samo jak pajęczyna rzek i kanałów między ciemnym jeziorem a niespokojnym, falującym oceanem za wonnymi łąkami i aromatycznymi lasami.
Ostry Błękit to naturalna dla graczy wydzielina, produkt standardowych, zmienionych genetycznie przez Kulturę gruczołów, umiejscowionych w czaszce Gurgeha, poniżej pradawnych, zmienionych ewolucyjnie zwierzęcych obszarów mózgu. Większość osób z Kultury mogła wybierać wytwarzane wewnątrz swych organizmów narkotyki — istniało ponad trzysta substancji, jedne były bardziej wyrafinowane i popularne, inne mniej. Z Ostrego Błękitu korzystano dość rzadko, ponieważ ten narkotyk nie dostarczał bezpośredniej przyjemności, a jego wytworzenie wymagało sporego skupienia. Przydawał się jednak w grach. Zagadnienia skomplikowane zmieniały się w proste, nierozwiązywalne zyskiwały rozwiązanie, niepoznawalne stawały się oczywiste. Narkotyk użyteczny, modyfikator abstrakcyjnego myślenia; nie zaostrzał zmysłów, nie stymulował seksualnie, nie przyśpieszał procesów fizjologicznych.
A Gurgehowi okazał się niepotrzebny.
Ujawniło się to, gdy minął pierwszy przypływ i nastąpiła faza wyciszenia. Chłopak, z którym miał grać i którego poprzednią partię Czterech Kolorów obserwował, stosował taktykę podstępną, lecz łatwą do okiełznania. Jego styl robił wrażenie, był jednak głównie na pokaz; szpanerski i skomplikowany, ale równocześnie pusty, miał wiele słabych punktów i w konsekwencji dał się pokonać. Gurgeh słuchał odgłosów przyjęcia, odgłosów jeziora, odgłosów dochodzących z innych budynków uniwersytetu na drugim brzegu. Nadal wyraźnie pamiętał styl gry młodego mężczyzny.
Pozbyć się tego, postanowił. Niech zaklęcie minie.
Coś się w nim odprężyło, jakby zwiotczała fantomowa kończyna; sztuczka umysłu. Zaklęcie — mózgowy odpowiednik malutkiej, prymitywnej pętli programowej — minęło, po prostu przestało być wypowiadane.
Stał przez chwilę na tarasie, potem odwrócił się od widoku i z powrotem poszedł na przyjęcie.
— Jernau Gurgeh. Myślałem, że uciekłeś — podlatując, powiedział mały drona, gdy Gurgeh wchodził do bogato umeblowanej sali. Wszędzie stali ludzie, rozmawiali lub tłoczyli się przy planszach i stołach pod wielkimi baldachimami z zabytkowych dywanów. W pomieszczeniu znajdowało się również kilkadziesiąt dron; niektóre grały, inne się tylko przyglądały, jeszcze inne rozmawiały z ludźmi; kilka z nich tworzyło formację w kształcie kraty, co oznaczało, że komunikują się przez nadajniki. Mawhrin-Skel, drona, który zaczepił Gurgeha, był tu najmniejszy — mógł się wygodnie zmieścić w złożonych dłoniach. Jego aura migotała szarością i brązem w formalnej niebieskiej otoczce. Maszyna przypominała model skomplikowanego i staromodnego statku kosmicznego.
Gurgeh wykrzywił się do maszyny, gdy sunęła za nim przez tłum gości do stołu z Czterema Kolorami.
— Sądziłem, że może ten berbeć cię przestraszył — powiedział drona, gdy Gurgeh podszedł do stołu gry i usiadł na wysokim, rzeźbionym drewnianym krześle, opróżnionym pośpiesznie przez pobitego właśnie poprzednika. Drona mówił na tyle głośno, że wspomniany „berbeć” — potargany trzydziestolatek — wszystko słyszał. Minę miał nieszczęśliwą.
Ludzie wokół Gurgeha nieco się uciszyli. Mawhrin-Skel zmienił swą aurę na mieszaninę czerwieni i brązu — komiczna radość i niezadowolenie; sprzeczny sygnał bliski po prostu zniewadze.
— Nie zwracaj uwagi na tę maszynę — rzekł Gurgeh do chłopaka, odpowiadając na jego ukłon. — Lubi dokuczać ludziom. — Podsunął się na krześle, poprawił niemodną luźną marynarkę o szerokich rękawach. — Jestem Jernau Gurgeh. A ty?
— Stemli Fors — odparł młodzian, przełykając lekko ślinę.
— Miło mi. Jaki kolor wybierasz?
— Aaa… zielony.
— Świetnie. — Gurgeh usiadł wygodniej. Po chwili wskazał na planszę. — Twój ruch.
Stemli Fors zrobił pierwszy ruch. Gdy Gurgeh pochylił się, by wykonać posunięcie, na jego ramieniu usadowił się Mawhrin-Skel, brzęcząc coś do siebie. Gurgeh postukał palcem w obudowę maszyny; odleciała nieco. Przez resztę gry naśladowała szczękanie zawiasów obracanych piramidek.
Gurgeh z łatwością zwyciężył. Końcówkę rozegrał nawet z pewną finezją, wykorzystując niezdecydowanie Forsa. Przy wtórze karabinowego terkotu obracających się piramid stworzył na finiszu estetyczny układ: przesunął jedną bierkę przez cztery diagonale, szkicując na planszy zarys kwadratu czerwonego niczym rana. Kilka osób bilo brawo, kilka pomrukiwało z uznaniem. Gurgeh podziękował młodzieńcowi i wstał.
— Tania sztuczka — stwierdził Mawhrin-Skel, tak by wszyscy słyszeli. — Dzieciak był łatwym przeciwnikiem. Tracisz biegłość. — Aura zaświeciła jasną czerwienią. Drona skoczył w powietrzu, ponad głowy gości, i odleciał.
Gurgeh odszedł, kręcąc głową.
Maszyna irytowała go i bawiła jednocześnie. Zachowywała się jak gbur, potrafiła obrazić, często nawet rozzłościć, ale stanowiła odświeżające urozmaicenie w porównaniu z nieznośną uprzejmością większości ludzi. Teraz zapewne powędrowała zirytować kogoś innego. Gurgeh kiwnął głową kilku gościom. Przy długim niskim stole dostrzegł dronę Chamlisa Amalk-neya, rozmawiającego z jedną z wykładowczyń, sympatyczniejszą od kolegów. Gurgeh podszedł do nich, biorąc drinka z przesuwającej się w powietrzu tacy.
— A, nasz przyjaciel — powiedział Chamlis Amalk-ney, leciwy drona metrowej wysokości i ponad półmetrowej szerokości. Jego prosta obudowa, używana od tysiącleci, zmatowiała. Maszyna zwróciła swój pas sensoryczny w kierunku przybysza. — Właśnie rozmawialiśmy z panią profesor o tobie.
Profesor Boruelal, mająca przed chwilą surową minę, uśmiechnęła się ironicznie.
— Jernau Gurgeh odniósł kolejne zwycięstwo?
— Czy to po mnie widać? — spytał Gurgeh, podnosząc kieliszek do ust.
— Potrafię rozpoznawać pewne oznaki — odparła profesor. Dwa razy starsza od Gurgeha, miała dobrze ponad setkę, nadal jednak była wysoka, przystojna i atrakcyjna. Blada cera, włosy ostrzyżone i jak zawsze białe. — Jeszcze jeden z moich studentów został pognębiony?
Gurgeh wzruszył ramionami. Wysączył drinka i rozglądał się za tacą, by odstawić kieliszek.
— Pozwolisz? — Chamlis Amalk-ney delikatnie wziął z jego rąk kieliszek i umieścił go na tacy, sunącej trzy metry dalej. Zabarwionym żółtawo polem przyniósł pełny kieliszek tego samego wina o bogatym bukiecie. Gurgeh przyjął drinka.
Boruelal miała na sobie ciemny kostium z miękkiego materiału, rozjaśniony przy szyi i w kolanach delikatnymi srebrnymi łańcuszkami. Gurgeh uważał, że jej bose stopy nie pasują do stroju tak idealnie, jak pasowałyby buty na wysokich obcasach. Było to jednak drobne dziwactwo w porównaniu z ekscentrycznością szat innych pracowników uniwersytetu. Gurgeh uśmiechnął się, widząc jej brązowe, opalone palce u nóg na tle drewnianej beżowej podłogi.
— Zachowujesz się tak destruktywnie, Gurgeh — stwierdziła Boruelal. — Dlaczego nie chcesz nam pomóc? Prowadzisz tylko wykłady gościnne i nie chcesz przyjąć stałej posady na wydziale.
— Już ci mówiłem — jestem zbyt zajęty. Mam mnóstwo gier do rozegrania, artykułów do napisania, muszę odpowiedzieć na listy, przychodzi do mnie wiele zaproszeń… a poza tym… znudziłbym się. Łatwo się nudzę. — Gurgeh spojrzał w dal.
— Jernau Gurgeh nie byłby dobrym nauczycielem — przyznał Chamlis Amalk-ney. — Gdyby student nie od razu zrozumiał zagadnienie, nawet bardzo skomplikowane, Gurgeh natychmiast straciłby cierpliwość i najprawdopodobniej wylał na niego swego drinka… albo zrobiłby jeszcze coś gorszego.
— Dotarły do mnie takie słuchy. — Profesor smutno kiwała głową.
— To było rok temu. — Gurgeh zmarszczył brwi. — A Yay na to zasłużyła. — Skrzywił się do starego drony.
Profesor spojrzała przelotnie na maszynę.
— Gurgeh, znaleźliśmy chyba dla ciebie odpowiedniego partnera. Jest tu młod… — Rozległ się odgłos uderzenia i w sali wzmógł się hałas. Cała trójka spojrzała na krzyczących gości.
— Oby tylko nie było tu następnej rozróby — powiedziała profesor znużonym tonem.
Wcześniej tego wieczora jeden z młodych wykładowców nie mógł opanować swego udomowionego ptaka, który wrzeszczał i nurkował wśród gości, wplątując się kilku osobom we fryzury. Dopiero Mawhrin-Skel przechwycił zwierzę w powietrzu i ogłuszył je, co wzbudziło żal zebranych.
— Co tym razem? — westchnęła Boruelal. — Proszę mi wybaczyć. — Mechanicznie postawiła kieliszek i zakąski na szerokim, płaskim grzbiecie Chamlis Amalk-neya, po czym ruszyła w kierunku rwetesu, torując sobie drogę wśród gości.
Aura Chamlisa mignęła szarawobiałym niezadowoleniem. Drona głośno umieścił kieliszek na stole, a zakąski wyrzucił do stojącego daleko kosza na śmieci.
— To ta okropna maszyna Mawhrin-Skel — rzekł Chamlis, rozdrażniony.
Gurgeh spojrzał ponad głowami zebranych, w kierunku gdzie powstał tumult.
— Naprawdę? On wywołuje to całe zamieszanie?
— Nie rozumiem, co w tym widzisz interesującego — powiedział stary drona. Z powrotem uniósł drinka Boruelal i wlał złociste wino w pole uformowane w powietrzu na kształt niewidzialnego kieliszka.
— Bawi mnie to — odparł Gurgeh. Spojrzał na Chamlisa. — Boruelal wspomniała, że znaleźli dla mnie przeciwnika. Czy właśnie o tym rozmawialiście?
— Owszem. To jakiś nowy uczeń. Dzieciak, urwis z pokładu WPS-u. Talent do Trafionego.
Gurgeh uniósł brew. Trafiony to jedna z najbardziej skomplikowanych gier w jego repertuarze, również jedna z jego specjalności. W Kulturze żyli inni gracze, którzy potrafiliby go pokonać — mistrzowie w tej konkretnej grze, nie tak wszechstronni jak on — żaden jednak nie miał gwarantowanego zwycięstwa. Rozproszeni, nieliczni, było ich może z dziesięciu w całej populacji.
— Więc kto jest tym utalentowanym dzieciakiem?
Harmider w odległym krańcu sali nieco przycichł.
— To młoda kobieta. — Chamlis przechylił wino podtrzymywane przez pole i sprawił, że przeciekało cienkimi strużkami między wąskimi włóknami niewidzialnej siły. — Niedawno przybyła na „Kulcie Cargo”. Nadal się tu zadomawia.
Wszechstronny Pojazd Systemowy „Kult Cargo” zatrzymał się przy Orbitalu Chiark dziesięć dni temu i odleciał zaledwie przed dwoma dniami. Gurgeh rozegrał na pokładzie kilka pokazowych partii symultanicznych (w duchu był zadowolony ze swych wyraźnych zwycięstw; w żadnej z gier nie został pokonany), natomiast ani razu nie grał w Trafionego. Kilku przeciwników wspomniało coś o zdolnym, choć nieśmiałym graczu, przebywającym na pokładzie — a może była to kobieta? — ten się jednak nie pojawił i Gurgeh sądził, że pogłoski są mocno przesadzone. Członkowie załogi demonstrowali osobliwą dumę ze swego statku; choć zostali pokonani przez znakomitego gracza, uważali, że ich okręt ma na niego jakiś sposób — oczywiście sam statek potrafiłby wygrać, ale to się nie liczyło, chodziło o istotę ludzką lub dronę o współczynniku 1,0.
— Jesteś psotnym i przekornym urządzeniem — powiedziała Boruelal do unoszącego się przy niej Mawhrin-Skela. Jego aura miała pomarańczową barwę błogości, otoczoną jednak drobnymi fioletowymi plamkami nieprzekonującej skruchy.
— Naprawdę tak myślisz? — spytał Mawhrin-Skel pogodnie.
— Jernau Gurgeh, porozmawiaj z tą odrażającą maszyną. — Profesor spojrzała nachmurzona na wierzch obudowy Chamlisa, a potem wzięła nowy kieliszek. (Chamlis wlał płyn, którym się przedtem bawił, do dawnego kieliszka Boruelal i umieścił go na stole).
— Co robiłeś tym razem? — spytał Gurgeh Mawhrin-Skela, gdy drona podleciał do niego bliżej.
— Lekcja anatomii — odparta maszyna. Jej pola stały się mieszanką formalnego błękitu i brązowego niezadowolenia.
— Na tarasie znaleziono rannego świergotka — wyjaśniła profesor, patrząc oskarżycielsko na dronę. — Ktoś go wniósł do domu i Mawhrin-Skel zaproponował, że go wyleczy.
— Nie miałem wtedy nic innego do roboty — przerwał rzeczowo Mawhrin-Skel.
— Na oczach wszystkich zabił zwierzę i zrobił mu sekcję — westchnęła profesor. — Ludzie byli przerażeni.
— I tak by zdechł wskutek szoku — utrzymywał Mawhrin-Skel. — Świergotki to fascynujące stworzenia. Te miłe futrzane fałdki maskują kości, wsparte częściowo podporami, a zapętlony układ trawienny jest niezwykle interesujący.
— Ale nie wtedy, gdy ludzie jedzą. — Boruelal wybrała z tacy zakąskę.
— Zwierzę wciąż się poruszało — dodała ponuro. Zjadła zakąskę.
— Resztkowe ładunki elektryczne we włóknach nerwowych — wyjaśnił Mawhrin-Skel.
— Lub „zły smak”, jak określamy to my, maszyny — powiedział Chamlis Amalk-ney.
— Jesteś w tym ekspertem, Amalk-ney? — spytał Mawhrin-Skel.
— Chylę czoło przed twoim znacznie większym talentem w tej dziedzinie — odciął się Chamlis.
Gurgeh zaśmiał się. Chamlis Amalk-ney był starym — i zabytkowym — przyjacielem. Został skonstruowany ponad cztery tysiące lat temu (twierdził, że nie pamięta dokładnej daty, a nikt nie okazał się na tyle nieuprzejmy, by dociekać prawdy). Gurgeh znał maszynę od zawsze, była od wieków przyjacielem rodziny.
Mawhrin-Skel to nowsza znajomość. Irytujący, źle wychowany mały drona przybył na Orbital Chiark zaledwie przed kilkuset dniami. Jeszcze jeden osobnik zwabiony tu przesadną reputacją miejsca ekscentrycznego, jaką cieszył się ten świat.
Mawhrin-Skela zaprojektowano jako dronę Sekcji Specjalnej Służby Kontaktu Kultury. W istocie był urządzeniem wojskowym, wyposażonym w rozmaite niezawodne, zawansowane technicznie systemy sensoryczne i obronne — ekwipunek zupełnie bezużyteczny dla większości dron. Jak w przypadku wszystkich rozumnych tworów Kultury, tak i tu przed stworzeniem obiektu nie wbudowano mu dokładnego charakteru, lecz pozwolono na samodzielny rozwój po ostatecznym montażu mózgu drony. Kultura uważała, że ten nieprzewidywalny czynnik w procesie wytwarzania rozumnych maszyn to cena płacona indywidualizmowi; w efekcie jednak nie wszystkie drony były całkowicie zdolne do wykonywania zadań, do których je początkowo zaprojektowano.
Mawhrin-Skel był jednym z takich dron-nieudaczników. Zdecydowano, że jego osobowość nie jest przydatna dla Służby Kontaktu, nie mówiąc już o Sekcji Specjalnej. Był niestabilny i agresywny, brakowało mu wrażliwości. (Takich akurat powodów nie taił). Dano mu wybór: albo radykalna zmiana osobowości — przy czym nie on by decydował, w jakim by to poszło kierunku — albo życie poza Służbą Kontaktu, bez zmiany osobowości, lecz z usuniętym uzbrojeniem i znacznie zredukowanymi systemami łączności i zmysłów, obniżonymi do poziomu standardowego drony.
Z goryczą wybrał tę drugą możliwość. Udał się na Orbital Chiark, gdzie, jak sądził, mógłby się zaadaptować.
— Zakuty łeb — powiedział Mawhrin-Skel do Chamlisa Amalk-neya i śmignął ku rzędowi otwartych okien. Aura starego drony zbielała ze złości, a jasne, pomarszczone plamki tęczowego światła świadczyły o tym, że z odlatującą maszyną prowadzi rozmowę, stosując bardzo skupioną wiązkę fal. Mawhrin-Skel zatrzymał się w pół drogi i odwrócił. Gurgeh wstrzymał oddech, zastanawiając się, co takiego mówił Chamlis i jaka będzie odpowiedź impertynenta. Gurgeh wiedział, że ten nie zachowa swych uwag w tajemnicy, jak to uczynił Amalk-ney.
— Czuję złość nie z powodu tego, co straciłem — rzekł Skel powoli z odległości, kilku metrów — lecz z powodu tego, co zyskałem, upodabniając się, choćby odrobinę, do takich zniszczonych, wytartych wapniaków jak ty, którzy nie mają nawet tyle człowieczej przyzwoitości, by umrzeć, gdy są już przestarzali. Amalk-ney, jesteś odpadem.
Mawhrin-Skel stał się zwierciadlaną sferą i w tym ostentacyjnie niekomunikacyjnym trybie pracy wyleciał z sali w ciemność.
— Skretyniały szczeniak. — Pola Chamlisa miały barwę mroźnego błękitu.
Boruelal wzruszyła ramionami.
— Bardzo mi go żal.
— A mnie nie — odparł Gurgeh. — Sądzę, że dobrze się bawił. — Odwrócił się do profesor. — Kiedy spotkam się z tą młodą genialną osobą? Chyba nie szkolisz jej potajemnie?
— Nie, dajemy jej czas na przystosowanie. — Boruelal dłubała w zębach ostrym końcem wykałaczki od przekąski. — O ile się zorientowałam, dziewczynę wychowano w izolacji. Prawie nie opuszczała WPS-u. Tutaj na pewno czuje się nieswojo. Ponadto nie przybyła tu, by studiować teorię gier. Ma zamiar studiować filozofię.
Gurgeh zrobił odpowiednio zdziwioną minę.
— Wychowanie w izolacji? — spytał Chamlis Amalk-ney. — Na WPS-ie? — Jego grafitowa aura oznaczała zdziwienie.
— Jest nieśmiała.
— Spodziewam się.
— Muszę ją poznać — oznajmił Gurgeh.
— Poznasz ją — zapewniła Boruelal. — Może nawet wkrótce. Powiedziała, że pójdzie ze mną na koncert do Tronze. Hafflis prowadzi tam rozgrywki, prawda?
— Zazwyczaj — potwierdził Gurgeh.
— Może tam z tobą zagra. Nie zdziw się jednak, jeśli ją tylko onieśmielisz.
— Będę wcieleniem łagodnej łaskawości — zapewnił Gurgeh.
Boruelal zamyślona kiwała głową. Spojrzała na gości i przez chwilę z roztargnioną miną słuchała głośnych owacji pośrodku sali.
— Przepraszam — powiedziała. — Chyba odkryłam zarzewie rozróby. — Ruszyła w głąb sali, a Chamlis Amalk-ney odsunął się na bok, by go znowu nie wykorzystano w charakterze stolika. Pani profesor zabrała kieliszek ze sobą.
— Czy spotkałeś Yay dziś rano? — spytał Chamlis Gurgeha.
Ten potwierdził.
— Kazała mi założyć skafander, wziąć karabin i strzelać do rakiet-zabawek, które „rozmontowywały się eksplozyjnie”.
— Nie przypadło ci to do gustu?
— Zupełnie nie. Wiązałem z tą dziewczyną duże nadzieje, ale jeśli nadal będzie zajmowała się takimi bzdurami, jej inteligencja eksplozyjnie się rozmontuje.
— Cóż, to rozrywki nie dla wszystkich. Usiłowała ci tylko pomóc. Powiedziałeś przecież, że czujesz niepokój i szukasz czegoś nowego.
— Ale to nie było to — powiedział Gurgeh i nagle poczuł niejasny, niewyjaśniony smutek.
Wraz z Chamlisem obserwowali ludzi, zbliżających się do długiego rzędu otwartych okien wychodzących na taras. W głowie Gurgeha buzowało tępe łupanie. Zupełnie zapomniał, że faza ustępowania Ostrego Błękitu wymagała nieco wewnętrznego monitorowania, jeśli chciało się uniknąć przykrego kaca. Patrzył na przechodzących ludzi i czuł lekkie mdłości.
— To już chyba czas na fajerwerki — powiedział Chamlis.
— Tak… wyjdziemy na świeże powietrze?
— Właśnie tego mi potrzeba — odparł Chamlis. Aurę miał matowoczerwoną.
Gurgeh odstawił swój kieliszek i wraz z droną dołączył do tłumu gości, sunącego z jasnej, obwieszonej kilimami sali na zalany światłem taras na brzegu ciemnego jeziora.
W okna bił deszcz, trzaskał jak bierwiona płonące w kominku. Strugi wody na szybie i niskie chmury, przepływające niczym mokry dym wokół wieżyczek i kopuł domu Gurgeha w Ikroh, zniekształcały i rozmywały widok na strome, lesiste zbocze opadające ku fiordowi i na wzgórza po jego drugiej stronie.
Yay Meristinoux oparła nogę na bogato rzeźbionej podstawie kominka, jasną dłoń na sznureczkowatej krawędzi masywnego gzymsu, wzięła sprzed kominka duży żelazny pogrzebacz i dźgała trzaskające polano płonące na ruszcie. W wysoki komin na spotkanie z deszczem poleciał snop iskier.
Chamlis Amalk-ney unosił się przy oknie, obserwując szare, ponure chmury.
W rogu pokoju otworzyły się drewniane drzwi. Wkroczył Gurgeh, niosąc tacę z gorącymi napojami. Miał na sobie lekką, luźną kamizelę wyłożoną na workowate spodnie. Gdy szedł, pantofle klapały cicho o podłogę. Odstawił tacę i spojrzał na Yay.
— Obmyśliłaś już następny ruch?
Yay podeszła do planszy i popatrzyła na nią ponuro.
— Nie — odparła, kręcąc głową. — Sądzę, że wygrałeś.
— Zobacz. — Gurgeh przestawił kilka pionów. Poruszał rękoma sprawnie jak magik, lecz Yay śledziła każde posunięcie.
— Tak, widzę — kiwnęła głową — ale… — stuknęła w sześciokąt, na który Gurgeh przed chwilą przesunął jej piona, stwarzając potencjalnie zwycięską dla niej konfigurację — dwa ruchy wcześniej musiałabym podwójnie zabezpieczyć tę blokującą bierkę. — Usiadła na kanapie z drinkiem w dłoniach. Podniosła szklankę ku łagodnie uśmiechającemu się mężczyźnie, siedzącemu na kanapie naprzeciwko. — Zdrowie zwycięzcy — powiedziała.
— Prawie zwyciężyłaś — odparł Gurgeh. — Czterdzieści cztery posunięcia. Stajesz się bardzo dobrym graczem.
— Względnie dobrym — odparła, popijając. — Tylko względnie. — Rozparła się w głębokiej kanapie. Gurgeh ustawiał bierki na pozycjach wyjściowych, a Chamlis Amalk-ney podleciał i zawisł między nimi dwojgiem. Yay patrzyła w ornamentowany sufit. — Wiesz, Gurgeh, zawsze podobał mi się zapach tego domu. — Odwróciła się do drony. — A tobie, Chamlisie?
Aura maszyny nachyliła się na chwilę w jedną stronę — odpowiednik wzruszenia ramion.
— Również. Nasz gospodarz pali tu drzewem bonise. Wyhodowano je tysiące lat temu w starej cywilizacji waveriańskiej, właśnie po to, by otrzymać miły aromat przy spalaniu.
— Przyjemny zapach. — Yay podeszła do okna. Kręciła głową. — Leje jak cholera.
— Jesteśmy w górach — powiedział Gurgeh.
Yay obejrzała się, uniosła brew.
— Co ty powiesz?
Gurgeh uśmiechnął się i pogładził swą wypielęgnowaną brodę.
— Jak idzie formowanie krajobrazu? — spytał.
— Wolę o tym nie mówić. Co za pogoda. Nic dziwnego, że mieszkasz tu samotnie. — Odstawiła szklankę.
— Nie chodzi o deszcz, Yay, tylko o mnie. Nikt by ze mną długo nie wytrzymał.
— Ma na myśli to — wtrącił Chamlis Amalk-ney — że on sam nie mógłby z nikim dłużej wytrzymać.
— Chyba w oba stwierdzenia można uwierzyć. — Yay wróciła do kanapy. Usiadła przy planszy, skrzyżowała nogi, bawiła się jedną z bierek. — Chamlisie, co myślisz o tej partii?
— Osiągnęłaś prawdopodobnie kres swych umiejętności technicznych, ale twój talent się rozwija. Choć wątpię, czy kiedykolwiek pokonasz Gurgeha.
— Co ty mówisz? — Yay udała urażoną dumę. — Jestem dopiero juniorem. Będę lepsza. — Paznokciami jednej dłoni stukała o palce drugiej. Poświstywała. — To samo twierdzą, jeśli chodzi o formowanie krajobrazu.
— Jakieś kłopoty? — spytał Chamlis.
Yay przez chwilę miała taką minę, jakby nie usłyszała. Westchnęła i oparta się wygodniej na kanapie.
— Tak… ta jędza Elrstrid i ta cholerna świętoszkowata maszyna Preashipleyl. Są tacy… bez polotu. Nie chcą o tym słyszeć.
— O czym nie chcą słyszeć?
— O ideach! — krzyknęła Yay do sufitu. — O nowych pomysłach, o czymś odmiennym, co nie byłoby tak strasznie konserwatywne. Nie zwracają na mnie uwagi tylko dlatego, że jestem młoda.
— Sądziłem, że są zadowoleni z twojej pracy — powiedział Chamlis.
Gurgeh siedział rozparty na kanapie, obracał napój w szklance i obserwował Yay.
— Odpowiada im, że robię tę całą łatwiznę — odparła Yay znużonym głosem. — Wetknąć gdzieś pasmo górskie, wydłubać jezioro… ale mi chodzi o całościowy projekt, o naprawdę radykalną zmianę spojrzenia. Budujemy po prostu jeszcze jedną sąsiednią Płytę. W galaktyce jest takich miliony. Jaki to ma sens? Po co?
— Może po to, by zamieszkali tam ludzie? — zasugerował Chamlis, tworząc różową aurę.
— Ludzie mogą mieszkać wszędzie! — Uniosła się na kanapie i jasnymi, zielonymi oczyma spojrzała na dronę. — Płyt nie brakuje. Teraz rozmawiamy o sztuce!
— A co chciałaś zrobić? — spytał Gurgeh.
— Na przykład pole magnetyczne pod warstwą materiału podstawy i namagnesowane wyspy unoszące się nad oceanami — odparła Yay. — W ogóle zrezygnować ze zwykłego lądu. Tylko wielkie, unoszące się kamienne bryły z rzekami i jeziorami, z roślinnością i garstką nieustraszonych osób. Czy to nie bardziej fascynujące?
— Bardziej fascynujące niż co? — spytał Gurgeh.
— Niż to! — Meristinoux poderwała się z miejsca i podeszła do okna. Postukała w starodawną szybę. — Spójrz na ten widok. Równie dobrze mógłbyś mieszkać na planecie. Morza, góry i deszcz. Nie wolałbyś żyć na pływającej wyspie, żeglującej przez powietrze ponad wodą?
— A jeśli wyspy się zderzą? — chciał wiedzieć Chamlis.
— Jeśli się zderzą? — Yay spojrzała na mężczyznę i dronę. Na zewnątrz zapadał gęsty mrok; oświetlenie pokoju powoli jaśniało. Wzruszyła ramionami. — Można tak to zaprojektować, żeby się nie zderzały. W każdym razie, nie sądzicie, że to wspaniały pomysł? Dlaczego jedna stara kobieta i jakaś maszyna mogą mnie powstrzymać?
— Znam tę maszynę Preashipleyl — powiedział Chamlis — i jeśli uważałaby, że twoje idee są dobre, wzięłaby je pod uwagę. Ma wielkie doświadczenie i…
— Owszem, ma za wielkie doświadczenie — stwierdziła Yay.
— Taka rzecz nie jest możliwa, młoda kobieto — odparł drona.
Yay Meristinoux głęboko westchnęła, przygotowując się do sprzeczki, ale tylko rozłożyła ramiona, przewróciła oczyma i spojrzała w okno.
— Zobaczymy — rzekła.
Do tej pory robiło się coraz ciemniej, ale nagle po drugiej stronie fiordu mrok rozjaśniła plama słonecznego światła, sączącego się przez chmury i rzednący deszcz. Pokój wypełniła rozproszona poświata; lampy w domu przygasły. Wiatr poruszał wierzchołkami mokrych drzew.
— Ach, nie ma się czym martwić. — Yay przeciągnęła się, wyginając ramiona. Krytycznie oglądała widok z okna. — Pobiegam sobie — oznajmiła. Idąc do drzwi w rogu pomieszczenia, ściągnęła najpierw jeden but, potem drugi, rzuciła żakiet na krzesło, rozpięła bluzkę. — Przekonacie się. — Pokiwała palcem Gurgehowi i Chamlisowi. — Latające wyspy. Ich czas nadchodzi. Drona nic nie odpowiedział. Gurgeh patrzył sceptycznie. Yay wyszła.
Chamlis podleciał do okna i obserwował, jak dziewczyna, ubrana teraz tylko w szorty, biegnie do lasu ścieżką wśród trawników. Pomachała ręką, nie odwracając się, i zniknęła wśród drzew. Drona mignął w odpowiedzi swymi połami, choć Yay nie mogła tego widzieć.
— Jest ładna — stwierdził Chamlis.
— W jej obecności czuję się stary. — Gurgeh siadł głębiej na kanapie.
— Och, teraz ty dla odmiany zaczniesz się nad sobą użalać. Nie rób tego — powiedział Chamlis, odlatując od okna.
Gurgeh wpatrywał się w nadproże kominka.
— Wszystko… jest teraz takie szare. Czasami mam wrażenie, że się powtarzam, że nawet nowe gry to po prostu stare w innej postaci. Że niczego już nie warto rozgrywać.
Drona zrobił coś, co robił rzadko: fizycznie usiadł na kanapie, obarczając ją swym ciężarem.
— Gurgeh — zaczął rzeczowym tonem — ustalmy, czy mówimy o grach, czy o życiu.
Mężczyzna odchylił ciemną kędzierzawą głowę na oparciu kanapy i zaśmiał się.
— Gry stały się całym twoim życiem — ciągnął Chamlis. — Jeśli zaczęły cię nużyć, zrozumiałe jest, że odczuwasz niezadowolenie ze wszystkiego.
— Może tylko pozbyłem się złudzeń związanych z grami. — Gurgeh obracał w dłoni rzeźbioną bierkę. — Zawsze myślałem, że kontekst nie ma znaczenia, że dobra gra to dobra gra, a dzięki klarowności reguł idealnie przenosi się z jednego społeczeństwa do drugiego. Teraz jednak ogarnia mnie zwątpienie. Weź na przykład „Rozmieszczenie”. — Wskazał głową na planszę. — Jest obce. Na jakiejś drugorzędnej planecie odkryto to kilkadziesiąt lat temu. Organizują tam turnieje, obstawiają wyniki, to dla nich coś ważnego. Ale o co my mamy się zakładać? Na przykład jaki sens miałby zakład o Ikroh?
— Yay z pewnością nie przyjęłaby tego zakładu — odparł Chamlis rozbawiony. — Według niej za bardzo tu pada.
— Ale rozumiesz, co chcę powiedzieć. Jeśli ktoś chciałby mieć podobny dom, dawno by go sobie kazał zbudować. Gdyby chciał mieć te sprzęty — Gurgeh zatoczył ręką po pokoju — zamówiłby je i dostał. Gdy nie ma pieniędzy i pojęcia własności, znika znaczna część uciechy, jakiej doświadczali ludzie, który wynaleźli tę grę.
— Nazywasz to uciechą: stracić dom, tytuły, posiadłość, może nawet dzieci? Znaleźć się w sytuacji, gdy wszyscy oczekują, że wyjdziesz na taras i strzelisz sobie w łeb? Czy to ma być przyjemność? Jesteśmy od tego wolni. Gurgeh, pragniesz czegoś, czego nie możesz mieć. Lubisz żyć w Kulturze, ale nie oferuje ci ona odpowiedniego poziomu zagrożenia. Prawdziwemu hazardziście do pełni doznań potrzeba podniety powstającej wówczas, gdy możliwa jest materialna strata, a nawet całkowita ruina. — Pokój oświetlony był teraz ogniem z kominka i ukrytymi lampami. Gurgeh milczał. — Gdy składałeś swe nazwisko, nazwałeś się „Morat”, może jednak nie jesteś graczem doskonałym, może powinieneś nazywać się „Shequi” — ryzykant.
— Prawdę mówiąc — głos Gurgeha był cichy, nieco tylko mocniejszy od trzaskania polan w kominku — nieco się obawiam gry z tym dzieciakiem. — Spojrzał na dronę. — Słowo daję. Ponieważ lubię zwyciężać, ponieważ robię coś, czego nikt nie potrafi skopiować, nikt inny tego nie ma. Ja to ja. Należę do najlepszych. — Znowu spojrzał przelotnie na maszynę, jakby zażenowany. — Jednak od czasu do czasu rzeczywiście obawiam się przegranej. Myślę sobie: a jeśli gdzieś istnieje ktoś młodszy, jakieś dziecko, posiadające wrodzony talent, większy od mojego, które mogłoby mi to wszystko zabrać. To mnie niepokoi. Im większe moje osiągnięcia, tym więcej mam do stracenia i tym gorzej się czuję.
— Jesteś przeżytkiem — stwierdził Chamlis. — Chodzi o samą grę. Tak się powszechnie sądzi. Ważna jest przyjemność gry, a nie zwycięstwo. Radość z pokonania innych, wzbudzanie w sobie dumy to dowody, że jesteś osobą niepełną i niedostosowaną.
Gurgeh powoli kiwał głową.
— Tak mówią. Wszyscy tak myślą.
— Ale nie ty?
— Ja… — Gurgeh miał trudności ze znalezieniem odpowiedniego określenia — Unoszę się, gdy zwyciężam. To lepsze niż miłość, lepsze od seksu, od narkotyków z gruczołów. To jedyny moment, gdy czuję się… — pokręcił głową, zacisnął wargi — rzeczywisty. Jestem. Przez resztę czasu… czuję się trochę jak ten drona usunięty z Sekcji Specjalnej, ten mały Mawhrin-Skel. Jakby zabrano mi część przyrodzonych praw.
— Ach, więc z tego właśnie powodu uważasz go za pokrewną duszę — oznajmił lodowato Chamlis, wytwarzając stosowną do tego aurę. — Zawsze mnie dziwiło, co takiego widzisz w tej odrażającej maszynie.
— Widzę u niego gorycz — odparł Gurgeh. — To przynajmniej coś nowego. — Wstał, podszedł do kominka, pogrzebaczem posunął polana i niezgrabnie operując ciężkimi szczypcami, dołożył kawałek drewna.
— To nie jest epoka bohaterów — powiedział do drony, patrząc w ogień. — Indywidualność to pojęcie przestarzałe. Dlatego wszyscy tak wygodnie żyjemy. Nie liczymy się, więc nic nam nie zagraża. Żadna jednostka nie ma już na nic wpływu.
— Służba Kontaktu wykorzystuje jednostki — zauważył Chamlis. — Umieszcza swych ludzi w młodszych społeczeństwach, a oni wywierają decydujący wpływ na los całych metacywilizacji. To na ogół „najemnicy”, nie są z Kultury, ale to przecież ludzie.
— Wybiera się ich i wykorzystuje. Pionki w grze. Oni się nie liczą — odparł Gurgeh niecierpliwie. Odszedł od wysokiego kominka. — Poza tym, nie jestem jednym z nich.
— Każ się więc przechować do chwili, gdy nadejdą czasy bardziej heroiczne.
— Jeśli w ogóle kiedykolwiek nadejdą. — Gurgeh usiadł na kanapie. — Zresztą gdybym tak postąpił, miałbym wrażenie, że oszukuję.
Drona Chamlis Amalk-ney słuchał odgłosu deszczu i trzaskającego ognia.
— Jeśli pragniesz urozmaicenia — rzekł powoli — to Służba Kontaktu, nie mówiąc o Sekcji Specjalnej, może ci tego dostarczyć.
— Nie mam zamiaru ubiegać się o przyjęcie do Służby Kontaktu — odparł Gurgeh. — Być zamkniętym we Wszechstronnej Jednostce Kontaktowej z grupą gorliwych filantropów, szukających barbarzyńców, których można by oświecić… nie tak wyobrażam sobie radość i spełnienie.
— Nie o to mi chodziło. Służba Kontaktu ma najlepsze Umysły, najlepsze informacje. Potrafią zaproponować nowe idee. Za każdym razem, gdy miałem do nich jakąś sprawę, załatwiali ją. Ale zwróć się do nich, kiedy już naprawdę będzie ci źle.
— Dlaczego?
— Są sprytni. Podstępni. Również są hazardzistami, przyzwyczajonymi do wygrywania.
Gurgeh pogładził się po brodzie.
— Nie potrafiłbym się w tym znaleźć — powiedział.
— Nonsens — odparł Chamlis. — Nawiasem mówiąc, mam tam znajomych. Mógłbym…
Drzwi się rozwarły.
— Cholernie zimno!
Wpadła Yay. Dygotała, obejmowała się ramionami; jej cienkie szorty przylegały ciasno do ud. Gurgeh wstał z kanapy. — Podejdź do kominka — poradził Chamlis dziewczynie, która stała przy oknie, ociekając wodą. — Nie stój tak — zwrócił się do Gurgeha. — Przynieś ręcznik.
Ten spojrzał krytycznie na maszynę i wyszedł z pokoju.
Tymczasem Chamlis nakłonił Yay, by uklękła przy ogniu. Zakrzywionym polem naginał jej głowę w ciepło kominka, a innym polem rozczesywał jej włosy. Krople wody spadały z mokrych kosmyków i syczały na rozgrzanych kamieniach.
Gdy przyszedł Gurgeh, drona wziął od niego ręcznik i zaczął wycierać ciało dziewczyny. W pewnym momencie mężczyzna odwrócił wzrok, kręcąc głową.
— Ubłociłaś stopy — powiedział do Yay, siadając na kanapie.
— Ach, tak, ale mimo to bieg był przyjemny. — Yay śmiała się spod ręcznika.
Przy dźwiękach parskania, prychania i gwizdów Yay została wysuszona. Owinięta ręcznikiem, usiadła na sofie z podkurczonymi nogami.
— Umieram z głodu — oznajmiła nagle. — Czy mogę wziąć sobie coś do…
— Pozwól, że ci przygotuję — powiedział Gurgeh. Zniknął w narożnych drzwiach, ale pojawił się na chwilę i zarzucił spodnie Yay na to samo krzesło, na którym położyła przedtem żakiet.
— O czym rozmawialiście? — spytała Chamlisa.
— O frustracjach Gurgeha.
— I rozmowa pomogła?
— Nie wiem — przyznał drona.
Yay zebrała swoje rzeczy i ubrała się szybko. Usiadła przy kominku, obserwując płomienie. Światło dnia bladło, lampy w pokoju zapalały się. Wszedł Gurgeh z tacą pełną słodyczy i napojów.
Podczas posiłku cała trójka grała w skomplikowaną karcianą grę z rodzaju tych, jakie Gurgeh lubił najbardziej: wymagały blefowania i tylko trochę szczęścia. W połowie partii przybyli znajomi Yay i Gurgeha. Ich samolot wylądował na trawniku przed domem, z czego Gurgeh nie był zbyt zadowolony. Weszli weseli, hałaśliwi i roześmiani; Chamlis usunął się w róg salonu przy oknie.
Gurgeh odgrywał rolę troskliwego gospodarza, dostarczając gościom przekąski i napoje. Przyniósł nowego drinka Yay, która wraz z innymi słuchała pary, spierającej się na temat edukacji.
— Odejdziesz razem z gośćmi, Yay? — Gurgeh oparł się o obwieszoną kilimami ścianę i mówił tak cicho, że dziewczyna musiała się do niego odwrócić.
— Może — odpowiedziała powoli. Jej twarz jaśniała odbitym światłem ognia. — Chcesz mnie znowu poprosić, bym została? — Obserwowała płyn wirujący w kieliszku.
— Ooo! — Gurgeh potrząsnął głową, patrząc w sufit. — Chyba nie. Nudzą mnie te same ruchy i reakcje.
— Nie wiesz, czy pewnego dnia nie zmienię zdania — powiedziała Yay z uśmiechem. — Nie powinieneś się tym przejmować. To niemal zaszczyt.
— Że traktujesz mnie wyjątkowo?
— Uhm. — Popiła.
— Nie rozumiem cię.
— Dlatego, że ci odmawiam?
— Dlatego, że nie odmawiasz nikomu innemu.
— Nie tak konsekwentnie — potwierdziła, wpatrzona w kieliszek.
— Więc czemuż nie? — W końcu o to zapytał.
Yay wydęła wargi.
— Dlatego, że to dla ciebie tak ważne. — Podniosła na niego wzrok.
— Aha. — Głaskał się po brodzie. — Powinienem udawać obojętność. — Spojrzał prosto na nią. — No, wiesz, Yay.
— Odnoszę wrażenie, że chcesz… mnie wziąć, jak jakiegoś piona, jak jakiś obszar… posiąść. — Patrzyła zaintrygowana. — W tobie, Gurgeh, jest coś bardzo… nie wiem… pierwotnego. Nigdy nie zmieniałeś płci, prawda? — Zaprzeczył. — Ani nie spałeś z mężczyzną? — Również pokręcił głową. — Tak też myślałam — powiedziała Yay. — Jesteś dziwny, Gurgeh.
Dopiła drinka.
— Dlatego, że nie pociągają mnie mężczyźni?
— Tak, ty jesteś mężczyzną! — Zaśmiała się.
— Powinienem zatem pociągać sam siebie?
Yay przyglądała mu się przez chwilę, na jej ustach błąkał się słaby uśmieszek. Potem roześmiała się głośno.
— No, nie w sensie fizycznym. — Oddała mu pusty kieliszek. Gurgeh napełnił go ponownie. Dziewczyna wróciła do gości.
Gdy Gurgeh odchodził, dyskutowała o roli geologii w polityce edukacyjnej Kultury. Podszedł do Ren Myglan, młodej kobiety, którą miał nadzieję zaprosić tego wieczora.
Jeden z gości przywiódł ze sobą zwierzę — protorozumnego liczaka stygliańskiego. Stworzenie człapało po pokoju i coś sobie liczyło pod rybim nosem. Smukłe, trzynożne, jasno owłosione, sięgało ludziom do pasa. Nie miało wyraźnej głowy, jedynie wiele sugestywnych wypukłości. Liczyło obecnych — w pokoju były dwadzieścia trzy osoby. Potem policzyło meble, później skoncentrowało się na nogach. Podeszło do Gurgeha i Ren Myglan. Gurgeh spojrzał w dół — zwierzę przyglądało się jego stopom i robiło dziwne ruchy łapą na jego pantoflach. Szturchnął je palcem u nogi.
— Powiedzmy sześć — mamrotał liczak, odchodząc.
Gurgeh wrócił do rozmowy z kobietą.
Po kilku minutach przysunął się do niej bliżej, szeptał do ucha, parę razy przesunął ręką po jej plecach, po jedwabnej sukni.
— Powiedziałam, że pojadę ze wszystkimi — odparła cicho. Patrzyła w dół, przygryzała wargę; rękę założyła z tyłu, na krzyżu, gdzie ją głaskał.
— Jakiś nudny zespół i śpiewak produkujący się dla wszystkich? — kpił łagodnie. — Ren, zasługujesz na obsługę bardziej indywidualną.
Zaśmiała się cicho, odsuwając go łokciem.
W końcu opuściła pokój i już nie wróciła. Gurgeh podszedł do Yay, która gestykulując zamaszyście, wychwalała zalety życia na pływających magnetycznych wyspach; potem odnalazł w kącie Chamlisa, ostentacyjnie ignorującego trzynożne stworzenie, które wpatrywało się w niego i usiłowało się podrapać po jednej ze swych wypukłości, zachowując przy tym równowagę. Gurgeh odsunął stopą zwierzaka i przez chwilę rozmawiał z Chamlisem.
Wreszcie goście zaczęli wychodzić; zabierali ze sobą butelki, niektórzy rzucili się na tace ze słodyczami. Samolot syczał w ciemności.
Gurgeh, Yay i Chamlis skończyli partię kart. Zwyciężył Gurgeh.
— Muszę już iść. — Yay wstała i przeciągnęła się. — A ty Chamlisie?
— Ja również. Idę z tobą. Możemy pojechać tym samym samochodem.
Gurgeh odprowadził ich do windy. Yay zapięła płaszcz.
— Chcesz, bym porozmawiał ze Służbą Kontaktu? — spytał Chamlis Gurgeha.
Gurgeh nieobecnym wzrokiem patrzył w górę schodów prowadzących do głównego budynku. Spojrzał zaskoczony na dronę.
— A, tak. — Wzruszył ramionami. — Dobrze. Przekonajmy się, co potrafi zaproponować nasza elita. Niczym nie ryzykuję — zaśmiał się.
— Bardzo lubię widzieć cię szczęśliwego — powiedziała Yay i pocałowała go delikatnie. Weszła do windy, Chamlis za nią.
— Przekaż pozdrowienia Ren — powiedziała z uśmiechem i pomachała mu, gdy drzwi windy się zamykały.
Gurgeh patrzył przez chwilę na zamknięte drzwi, po czym pokręcił głową z uśmiechem. Wrócił do salonu, w którym krzątały się drony-sprzątacze. Wszystko wydawało się już na swoim miejscu. Gurgeh podszedł do planszy gry Rozmieszczenie ustawionej między ciemnymi kanapami i przesunął jedną z bierek do centrum wyjściowego sześciokąta. Spojrzał na kanapę, gdzie usiadła Yay po powrocie z biegu. Ciągle była tam wilgotna plama, ciemna na ciemnym tle. Z wahaniem położył na niej dłoń, powąchał palce i zaśmiał się do siebie. Wziął parasol i wyszedł na zewnątrz, by sprawdzić, jakie szkody wyrządził lądujący na trawniku samolot. Następnie wrócił do domu, w którym światła w przysadzistej głównej wieży świadczyły o tym, że Ren na niego czeka.
Winda zjechała dwieście metrów w dół, we wnętrzu góry, potem w litej skale pod spodem. Zwolniła i wykonała cykl w śluzie obrotowej, po czym łagodnie opadła przez metrową warstwę ultragęstego materiału bazowego i zatrzymała się pod Płytą Orbitalu w galerii tranzytowej. Stało tam kilka podziemnych aut, a na zewnętrznych ekranach widać było gorejące słońce, oświetlające spód Płyty. Yay i Chamlis weszli do auta, powiedzieli mu, dokąd chcą jechać. Sadowili się, a samochód wypiął się z zamocowań, odwrócił i przyśpieszył.
— Służba Kontaktu? — spytała Yay dronę. Podłoga auta zasłoniła słońce, na bocznych ekranach ostro zaświeciły gwiazdy. Samochód śmignął wśród baterii bardzo ważnych urządzeń o niejasnym jednak przeznaczeniu, jakie wisiały pod wszystkimi Płytami. — Czy rzeczywiście padła nazwa tego wielkiego dobroczynnego straszydła?
— Zasugerowałem, by Gurgeh skontaktował się ze Służbą Kontaktu — powiedział Chamlis. Podleciał do ekranu. Ekran się odłączył, nadal pokazując widok zewnętrzny, potem po ścianie sunął w górę, aż odsłonił decymetr przestrzeni w płaszczu pojazdu. Tam gdzie ekran udawał okno, teraz było prawdziwe okno, kawał przezroczystego kryształu, z idealną próżnią i pozostałą częścią wszechświata po drugiej stronie. Chamlis spojrzał na gwiazdy. — Doszedłem do wniosku, że Kontakt może mieć jakieś pomysły, czym by go zająć.
— Myślałam, że obawiasz się Służby Kontaktu.
— Tak, w zasadzie się obawiam, ale znam kilka Umysłów i nadal mam pewne znajomości… wierzę, że oni mi pomogą.
— Nie wiem — odparła Yay. — Wszystko to traktujemy niesamowicie poważnie. Wyjdzie z tego. Ma przyjaciół. Nic złego mu się nie stanie, gdy ma wokół siebie kumpli.
Auto zatrzymało się przy szybie windy obsługującej wioskę, w której mieszkał Chamlis Amalk-ney.
— Zobaczymy się w Tronze? — spytał.
— Nie, wieczorem mam konferencję środowiskową — rzekła Yay. — Poza tym na strzelaniu spotkałam pewnego młodego człowieka. Zorganizowałam to tak, żeby wpaść na niego wieczorem — wyjaśniła z uśmiechem.
— Rozumiem — powiedział Chamlis. — Uciekasz się do metod drapieżników? Miłego wpadania.
— Dziękuję — odparła pogodnie.
Życzyli sobie wzajemnie dobrej nocy. Chamlis wyszedł przez śluzę auta. Zabytkowa, porysowana obudowa drony rozjaśniła się nagle słonecznym blaskiem od spodu. Chamlis, nie czekając na windę, wszedł do szybu. Yay pokręciła głową, widząc tę nadzwyczajnie dojrzałą, geriatryczną sprawność. Auto odjechało.
Ren spała, przykryta częściowo prześcieradłem. Jej czarne włosy rozsypały się na łóżku. Gurgeh siedział przy zaimprowizowanym biurku w pobliżu okna na taras. Spoglądał w noc. Deszcz ustał. Chmury, rzadsze teraz, płynęły oddzielnie i światło gwiazd i czterech Płyt w dalekiej, przeciwległej części Orbitalu Chiark — trzy miliony kilometrów stąd, na ich wewnętrznej stronie panował dzień — rzucały srebrzystą poświatę na przechodzące chmury, sprawiając, że wody fiordu lśniły.
Włączył notatnik na biurku, kilkakrotnie nacisnął oznakowany margines, aż znalazł odpowiednie publikacje. Czytał je przez chwilę: artykuły na temat teorii gier autorstwa innych uznanych graczy, krytyczne przeglądy niektórych partii, analizy nowych gier, prezentacja nowych obiecujących graczy.
Potem otworzył okna i wyszedł na owalny taras. Lekko drżał w nocnym zimnym powietrzu, owiewającym jego nagie ciało. Wziął ze sobą miniaturowy terminal i przez chwilę wytrzymał chłód, mówiąc do ciemnych drzew i cichego fiordu, dyktując nowy artykuł na temat starych gier.
Gdy wrócił do pokoju, Ren Myglan nadal spała. Oddychała jednak szybko i nieregularnie. Zaintrygowany, podszedł do niej i przykucnął przy łóżku, wpatrując się usilnie w jej twarz, drgającą i wykrzywioną we śnie. Oddech ciężko torował sobie drogę przez jej krtań, przez delikatny nos; jej nozdrza drgały.
Gurgeh trwał tak przez kilka minut, z dziwnym wyrazem twarzy, ni to szyderstwem, ni to smutnym uśmiechem. Z niejasnym uczuciem frustracji, nawet żalu, zastanawiał się, jakie koszmary musiały dręczyć tę młodą kobietę, że tak drżała, oddychała ciężko i bezgłośnie łkała.
Następne dwa dni minęły bez specjalnych wydarzeń. Gurgeh czytał artykuły innych graczy i teoretyków, skończył pisać własną pracę, którą zaczął wówczas, gdy Ren została u niego na noc. Rano opuściła go w czasie śniadania, po sprzeczce. Gurgeh lubił pracować przy śniadaniu, a ona miała ochotę rozmawiać. Podejrzewał, że jest poirytowana po źle przespanej nocy.
Nadrobił też zaległości w korespondencji. Przeważnie rozmaite prośby: aby odwiedził inne światy; by wziął udział w dużych turniejach; napisał artykuły; wyraził opinię o nowych grach; został nauczycielem, wykładowcą lub profesorem w rozmaitych uczelniach; by — gościł na WPS-ach; zaopiekował się jakimś cudownym dzieckiem. Długa lista.
Na wszystko odpowiedział odmownie i dobrze się poczuł.
Od pewnej Wszechstronnej Jednostki Kontaktowej dostał wiadomość, że jakoby odkryto świat, gdzie istnieje gra wykorzystująca dokładną topografię konkretnych płatków śniegu i dlatego żaden mecz nigdy nie przebiega na tej samej planszy. Gurgeh nigdy nie słyszał o podobnej grze, nie znalazł również wzmianki o niej w bieżących biuletynach Służby Kontaktu, kompilowanych specjalnie dla takich osób jak on. WJK to osławione psotniki i Gurgeh podejrzewał, że tej gry w rzeczywistości nie ma, przesłał jednak uprzejmą i ironiczną odpowiedź, gdyż ten dowcip — o ile to był dowcip — trafił do jego poczucia humoru.
Oglądał zawody lotniarzy nad wzgórzami po drugiej stronie fiordu.
Na ekranie holograficznym w domu obejrzał ostatni program rozrywkowy, o którym ludzie dużo mówili. Przedstawienie opowiadało o planecie, gdzie inteligentnymi mieszkańcami były rozumne lodowce i ich dzieci — góry lodowe. Gurgeh spodziewał się, że ta niedorzeczna historia wzbudzi jego pogardę, lecz przeciwnie, okazała się zabawna. Naszkicował projekt gry lodowcowej, w której ze skał można wydobywać minerały, niszczyć góry, rzeźbić krajobrazy, blokować zatoki, a lodowce, tak jak w programie rozrywkowym, mogły dowolnie topnieć i z powrotem się zamrażać. Gra była dość zajmująca, lecz niezbyt oryginalna, porzucił więc ją po godzinie.
Prawie cały następny dzień spędził na basenie w podziemiach Ikroh. Pływając na grzbiecie, ciągle dyktował; gdy przemierzał basen tam i z powrotem, towarzyszył mu przenośny terminal, który wisiał tuż nad jego głową.
Późnym popołudniem zatrzymały się w Ikroh matka z córką. Przejeżdżały przypadkiem przez las — o Gurgehu zupełnie nie słyszały. Zaprosił je na drinka, przygotował późny obiad. Kobiety przywiązały swe wysokie, zdyszane wierzchowce w cieniu pod domem, a drony podały zwierzętom wodę. Gdy kobiety odjeżdżały, poradził im najbardziej malowniczą drogę; córce podarował bierkę, z bogato rzeźbionego zestawu Bataos, który dziewczynka wcześniej podziwiała. Kolację zjadł na tarasie. Otwarty ekran terminalu pokazywał strony starego barbarzyńskiego traktatu o grach. Księga już liczyła sobie milenium, gdy skontaktowano się z tamtą cywilizacją przed dwoma tysiącami lat. Punkt widzenia prezentowany w księdze był oczywiście ograniczony, lecz Gurgeha zawsze fascynowało to, jak gry danego społeczeństwa ujawniają prawdy na temat jego etosu, filozofii, samej jego duszy. Ponadto społeczeństwa barbarzyńskie zawsze go intrygowały, bardziej nawet niż ich gry.
Książka była ciekawa. Obserwował zachód słońca, dając wytchnienie oczom; gdy zapadła ciemność, wrócił do czytania. Domowe drony na jego prośbę przyniosły mu drinki, cieplejszą marynarkę, lekką przekąskę. Kazał domowi, by nie przyjmował telefonów.
Lampy tarasu powoli jaśniały. Z góry docierało białe światło przeciwległych Płyt Orbitalu Chiark, srebrząc wszystko wokół. Gwiazdy migotały na bezchmurnym niebie. Gurgeh czytał.
Zahuczał terminal. Gurgeh spojrzał surowo w oko kamery w rogu ekranu.
— Dom, nie pamiętasz, co mówiłem? — spytał.
— Proszę mi wybaczyć, że obszedłem zabezpieczenia — odezwał się z ekranu dość obcesowy i wcale nie przepraszający głos. — Czy mówię z Chiark-Gevantsa Jernau Morat Gurgeh dam Hassease?
Gurgeh patrzył z powątpiewaniem w oko ekranu. Od lat nie słyszał swego pełnego nazwiska.
— Owszem.
— Nazywam się Loash Armasco-Iap Wu-Handrahen Xato Koum.
Gurgeh podniósł brwi.
— Cóż, to dość łatwe do zapamiętania.
— Czy mógłbym panu przeszkodzić?
— Już to zrobiłeś. Czego chcesz?
— Porozmawiać z panem. Choć obszedłem zabezpieczenia, nie jest to nagły wypadek, jednak osobiście tylko dziś wieczór mogę z panem porozmawiać bezpośrednio. Reprezentuję Sekcję Kontaktu. Zjawiłem się na prośbę Dastaveb Chamlis Amalk-neya Ep-Handra Thedreiskre Ostlehoorp. Czy mogę z panem pomówić?
— Pod warunkiem, że będziesz unikał pełnych nazwisk — odparł Gurgeh.
— Zjawię się za chwilę.
Gurgeh wyłączył ekran. Terminalem w kształcie pióra stukał o brzeg drewnianego stołu i obserwował przyćmione światła kilku domów na drugim brzegu ciemnego fiordu.
Usłyszał ryk i zobaczył w górze oświetloną przez dalekie Płyty smugę kondensacyjną, zaginającą się pod ostrym kątem ku stokowi ponad Ikroh. Z lasu powyżej domu rozległ się stłumiony huk, potem hałas jak szum porywu wiatru, wreszcie zza domu wyłonił się pędem mały drona w otoczce niebieskich pól w żółte paski.
Podryfował do Gurgeha. Rozmiarami przypominał Mawhrin-Skela. Mógłby się zmieścić na prostokątnym talerzu, pomyślał Gurgeh. Szara metalowa obudowa drony była bardziej skomplikowana, pokryta większą niż u Mawhrin-Skela liczbą wypukłości.
— Dobry wieczór — powitał maszynę Gurgeh, gdy wychynęła zza ściany tarasu.
Usadowiła się na stole obok talerza z kanapkami.
— Dobry wieczór, Morat Gurgeh.
— Służba Kontaktu, co? — Gurgeh włożył swój terminal do kieszeni szlafroka. — Szybka reakcja. Rozmawiałem z Chamlisem zaledwie przedwczoraj.
— Akurat byłem w tym obszarze przestrzeni — wyjaśniła maszyna szybkim, wyraźnym głosem — w tranzycie między WJK „Elastyczne podejście do ludzi” a WPS „Godny pożałowania konflikt dowodów”, na pokładzie (Zdemilitaryzowanej) Szybkiej Jednostki Zaczepnej „Gorliwiec”. Jako najbliższy funkcjonariusz Służby Kontaktu zostałem wybrany, by pana odwiedzić. Jak jednak powiedziałem, mogę tu być najwyżej przez chwilę.
— Och, jaka szkoda! — powiedział Gurgeh.
— Tak, macie tu taki uroczy Orbital. Może innym razem.
— Mam nadzieję, że nie była to dla ciebie stracona wyprawa, Loash… w gruncie rzeczy nie spodziewałem się audiencji u funkcjonariusza Służby Kontaktu. Mój przyjaciel Chamlis myślał po prostu, że Służba Kontaktu… sam nie wiem… miałaby coś ciekawego, co nie jest powszechnie dostępne. Jeśli w ogóle czegoś się spodziewałem, to najwyżej jakiejś informacji. Czy mógłbym spytać, co tu w zasadzie robisz? — Oparł łokcie na stole i pochylił się nad małą maszyną. Na talerzu została jedna kanapka, leżąca tuż przed droną. Gurgeh wziął ją i jadł, a żując, patrzył na maszynę.
— Naturalnie. Jestem tu, by przekonać się o pańskiej otwartości na sugestie. Być może Służba Kontaktu znajdzie dla pana coś interesującego.
— Grę?
— Dano mi do zrozumienia, że jest to związane z grą.
— Ale to nie znaczy, że musisz grać ze mną. — Gurgeh strzepywał okruszki z dłoni na talerz. Jak zamierzał, kilka drobin poleciało na dronę, ale ten polami odsunął je od siebie i starannie ułożył pośrodku talerza.
— Wiem tylko, proszę pana, że Służba Kontaktu znalazła prawdopodobnie coś, co by pana zainteresowało. Ma to być jakoby związane z grą. Poinstruowano mnie, bym zbadał, czy byłby pan skłonny udać się w podróż. Przypuszczam zatem, że ta gra — jeśli to rzeczywiście o nią chodzi — ma być rozegrana gdzieś poza Chiark.
— Podróż? — Gurgeh odchylił się w krześle. — Dokąd? Jak daleko? Na jak długo?
— Nie wiem dokładnie.
— A w przybliżeniu?
— Nie chciałbym zgadywać. Na jak długo byłby pan gotów opuścić dom?
Gurgeh zmrużył oczy. Najdłuższy okres poza Chiark spędził trzydzieści lat temu, gdy wybrał się w rejs. Niezbyt mu to odpowiadało. Pojechał raczej dlatego, że wtedy w jego wieku wypadało podróżować, niż dlatego, że miał na to rzeczywistą ochotę. Widok innych układów gwiezdnych robił wrażenie, ale równie dobrze można oglądać obrazy na ekranie holograficznym. Gurgeh nie rozumiał, dlaczego właściwie ludzie chcą osobiście odwiedzić jakieś konkretne miejsca. Początkowo planował spędzić w podróży kilka lat, ale w końcu zrezygnował po roku. Gurgeh gładził brodę.
— Jakieś pół roku. Trudno stwierdzić, nie znając szczegółów. Powiedzmy, pół roku… choć nie rozumiem, dlaczego to konieczne. Lokalny koloryt rzadko w istotny sposób wzbogaca grę. — W normalnej sytuacji to prawda. — Maszyna zamilkła na chwilę. — Jak rozumiem, to dość skomplikowana gra. Nie od razu można ją opanować. Prawdopodobnie będzie pan musiał jej poświęcić trochę czasu.
— Jestem pewien, że dam sobie radę — odparł Gurgeh. Poznawanie gry nigdy nie zajęło mu więcej niż trzy dni; nigdy nie zapominał żadnych zasad i nigdy nie musiał ich sobie ponownie przypominać.
— Dobrze — powiedział nagle mały drona. — Na tej podstawie sporządzę raport. Do widzenia, Morat Gurgeh. — I ruszył ku niebu.
Gurgeh spojrzał zdziwiony w górę. Miał ochotę podskoczyć.
— To wszystko? — spytał.
Mała maszyna zatrzymała się parę metrów nad ziemią.
— Tylko tyle pozwolono mi powiedzieć. Zapytałem pana o to, o co miałem zapytać. Teraz przekażę sprawozdanie. Czy jeszcze coś chciałby pan wiedzieć, a ja mógłbym okazać pomoc?
— Tak — odparł Gurgeh zirytowanym głosem. — Czy usłyszę jeszcze coś na temat tego, o czym mi tu mówiłeś?
Maszyna kołysała się w powietrzu. Jej pola nie zmieniły się od jej przybycia do domu.
— Jernau Gurgeh? — powiedziała w końcu.
Przez dłuższą chwilę oboje milczeli. Gurgeh patrzył uparcie na maszynę, po czym wstał, oparł ręce na biodrach, przechylił głowę i krzyknął: — Tak?
— …prawdopodobnie nie — rzucił drona i momentalnie wzniósł się pionowo, gasząc migotanie pół.
Gurgeh usłyszał wycie i zobaczył smugę kondensacyjną. Najpierw widział ją jako pojedynczą małą chmurkę, gdyż stał dokładnie pod nią, potem przez kilka sekund wydłużała się, aż nagle przestała rosnąć. Gurgeh pokręcił głową.
Wyjął kieszonkowy terminal.
— Dom, wywołaj tego dronę — polecił, ciągle patrząc w niebo.
— Którego dronę, Jernau? — spytał dom. — Chamlisa?
Gurgeh spojrzał w terminal.
— Jasne, że nie! Tego małego nicponia ze Służby Kontaktu. Tego Loash Armasco-Iap Wu-Handrahen Xato Kouma! Przecież był tu przed chwilą.
— Tutaj, przed chwilą? — spytał dom głosem zdziwienia.
Gurgeh bezsilnie usiadł.
— Nic nie słyszałeś ani nie widziałeś?
— Przez ostatnich jedenaście minut tylko ciszę. Poleciłeś mi, Gurgeh, bym wstrzymał wszystkie telefony. Od tamtej pory były dwa, ale…
— Nieważne — westchnął Gurgeh. — Daj mi Rdzeń.
— Tu Rdzeń, podsekcja Umysłu Makil Stra-bey. Jernau Gurgeh, co możemy dla pana zrobić?
Gurgeh nadal patrzył w niebo, po części dlatego, że tam wzleciał drona Służby Kontaktu (wąska smuga kondensacyjna rozszerzała się i rozpraszała), a po części dlatego, że ludzie zwykle patrzyli w kierunku Rdzenia, gdy z nim rozmawiali.
Zauważył dodatkową gwiazdę na chwilę, zanim ruszyła. Punkt świetlny znajdował się blisko końca podświetlonej przez dzienne Płyty smugi kondensacyjnej małej maszyny. Gurgeh zmarszczył brwi. Świetlny punkt śmignął najpierw niezbyt szybko, potem tak błyskawicznie, że oko nie zdołało dostrzec ruchu.
Zniknął. Gurgeh milczał przez chwilę.
— Rdzeniu, czy statek Kontaktu opuścił przed chwilą to miejsce? — spytał wreszcie.
— Robi to właśnie teraz, Gurgeh. Zdemilitaryzowana Szybka Jednostka Zaczepna…
— „Gorliwiec” — dopowiedział Gurgeh.
— Ho! Ho! Więc chodziło o ciebie? Myśleliśmy, że parę miesięcy zabierze nam dojście do tego, kogo odwiedził. Graczu Gurgeh, złożono ci prywatną wizytę. To sprawa Służby Kontaktu, a my mamy nic nie wiedzieć. Hej, ależ byliśmy jednak ciekawi! Nadzwyczajne, Jernau, jeśli możemy tak to określić. Ten statek wytracił gwałtownie szybkość czterdziestu kiloświateł i zboczył nagle z kursu o dwadzieścia lat jedynie na pięciominutową pogawędkę z tobą. Rozrzutne użycie energii… zwłaszcza że równie gwałtownie teraz przyśpieszył. Spójrz, jak ten malec mknie… o, przepraszam, nie możesz go zobaczyć, ale uwierz nam, to robi wrażenie. Czy zechciałbyś powiedzieć skromnej podsekcji Rdzeniowego Umysłu, o co chodziło?
— Czy jest jakaś możliwość skontaktowania się ze statkiem? — Gurgeh zignorował pytanie.
— Tym, co tak pruje? Tym, co odwrócił się swoim roboczym koniuszkiem do zwykłej maszyny-cywila, takiej jak my? — w głosie Umysłu Rdzenia brzmiało rozbawienie. — Taaa… chyba tak.
— Chcę pomówić z tamtejszym droną Loash Armasco-Iap Wu-Handrahen Xato Koumem.
— O, jasny gwint, Gurgeh, w co ty się wmieszałeś? Handrahen? Xato? W nomenklaturze Sekcji Specjalnej odpowiada to szpiegostwu w cywilizacjach o technice takiej jak nasza. Niezły pasztet… Cholera… Spróbujemy… Chwileczkę.
Gurgeh czekał w ciszy przez kilka sekund.
— Zupełnie nic — odezwał się głos z terminalu. — Gurgeh, tu mówi Rdzeń Pełny, nie podsekcja, ale ja cały. Ten statek potwierdza nawiązanie łączności, ale utrzymuje, że na pokładzie nie ma drony o takim nazwisku.
Gurgeh opadł na krzesło. Kark miał sztywny. Wzrok przeniósł z gwiazd na stół.
— Nie mów.
— Czy mam spróbować jeszcze raz? — spytał Rdzeń.
— Myślisz, że to coś pomoże?
— Nie.
— W takim razie nie próbuj.
— Gurgeh, to mnie niepokoi. Co się tu dzieje?
— Sam chciałbym to wiedzieć — odparł Gurgeh. Znów, spojrzał w gwiazdy. Widmowa smuga kondensacyjna małego drony prawie znikła. — Daj mi, proszę, Chamlis Amalk-neya.
— Na linii… Jernau?
— Co takiego, Rdzeniu?
— Uważaj na siebie.
— Dziękuję. Bardzo dziękuję.
— Musiałeś go zirytować — powiedział Chamlis Amalk-ney przez terminal.
— To prawdopodobne — odparł Gurgeh. — Ale co o tym myślisz?
— Sprawdzali, czy się do czegoś nadajesz.
— Tak ci się wydaje?
— Tak. Ale właśnie odrzuciłeś ich propozycję.
— Naprawdę?
— Tak i uważaj się za szczęśliwca, że tak zrobiłeś.
— Co masz na myśli? To był twój pomysł.
— Słuchaj, wyszedłeś z tego. Koniec. Ale widocznie moja prośba dotarła dalej i szybciej, niż przypuszczałem. Coś zainicjowaliśmy. Ale ty im odmówiłeś. Już nie są zainteresowani.
— Hmmm, chyba masz rację.
— Gurgeh, przykro mi.
— Nic nie szkodzi — powiedział Gurgeh starej maszynie. Spojrzał w gwiazdy. — Rdzeń?
— Hej, jesteśmy zainteresowani. Gdyby to była sprawa czysto osobista, nie podsłuchalibyśmy ani słowa, przysięgamy, a ponadto zawiadomienie, że słuchamy przecież rozmowy ściśle osobistej, znalazłoby się w podsumowaniu twojej dzisiejszej korespondencji.
— To wszystko nieważne. — Gurgeh uśmiechnął się, czując dziwną ulgę, że podsłuchiwał go Umysł Orbitalu. — Powiedz mi, jak daleko stąd jest ta SJZ?
— Przy słowie „jest” była minutę czterdzieści sekund stąd, a teraz miesiąc świetlny stąd, już poza systemem i poza naszą jurysdykcją, co stwierdzamy z ogromnym zadowoleniem. Pruje w kierunku prawie przeciwnym do kierunku obrotu Jądra Galaktyki. Zmierza do Wszechstronnego Pojazdu Systemowego „Godny pożałowania konflikt dowodów”, chyba że SJZ lub WPS chcą kogoś wprowadzić w błąd.
— Dziękuję, Rdzeniu. Dobrej nocy.
— Tobie również dobrej nocy. Dajemy słowo, że już jesteś zupełnie sam.
— Dziękuję, Rdzeniu. Chamlisie?
— Być może straciłeś życiową okazję, Gurgeh… lecz prawdopodobnie uniknąłeś śmiertelnego niebezpieczeństwa. Przepraszam, że zasugerowałem Służbę Kontaktu. Przybyli za szybko i za ostro, by wyglądało to naturalnie.
— Nie przejmuj się zbytnio, Chamlisie. — Gurgeh znowu spojrzał na gwiazdy i odchylił się w krześle. Jedną stopę zarzucił na stół. — Poradziłem sobie. Udało nam się. Zobaczę cię jutro w Tronze?
— Może. Nie wiem. Pomyślę o tym. Gdybyśmy się jutro nie spotkali, to życzę już teraz powodzenia… z tym cudownym dzieckiem, podczas gry w Trafionego Uśmiechnął się smętnie w ciemność.
— Dziękuję. Dobranoc, Chamlisie.
— Dobranoc, Gurgeh.
Pociąg wynurzył się z tunelu na jasne słońce. Przechylił się przy skręcie na końcowym odcinku krzywej i wjechał na smukły most. Gurgeh spojrzał ponad barierką: zobaczył pyszne zielone łąki i jasną serpentynę rzeki pół kilometra w dole; cienie gór kładły się na wąskie polany; cienie chmur plamiły zalesione wzgórza. Czekając na swego przeciwnika, pił słodkie, aromatyczne górskie powietrze, pęd wiatru targał mu włosy. W dali nad doliną, niemal na wysokości mostu, szybowały ptaki. Ich krzyki niosły się w spokojnej przestrzeni, ledwo słyszalne w hałasie pędzącego pociągu.
Normalnie Gurgeh poczekałby, aż nadejdzie wieczór, kiedy miał się stawić w Tronze, i pojechałby tam pod ziemią, ale tego ranka miał ochotę opuścić Ikroh. Założył solidne buty, klasyczne spodnie, krótką kurtkę i ruszył ścieżkami na drugą stronę gór.
Usiadł przy starej linii kolejowej, wytworzył sobie i wchłonął trochę łagodnego podniecacza i dla zabawy ciskał kawałki magnetytu w pole magnetyczne toru, które odrzucało kamienie w bok. Myślał o pływających wyspach Yay.
Myślał również o zagadkowej wizycie drony ze Służby Kontaktu, ale czemuś wspomnienie nie było wyraźne, podobne raczej do snu. Sprawdził raporty systemu komunikacyjnego swego domu — dom żadnej wizyty nie zarejestrował. Jednak rozmowa z Rdzeniem Chiarku została zewidencjonowana, jej czas pomierzony, świadkami były inne podsekcje Rdzenia, a przez chwilę sam Rdzeń Pełny. Więc to wszystko rzeczywiście miało miejsce.
Machnięciem ręki zatrzymał zabytkowy pociąg i już podczas wsiadania został rozpoznany przez mężczyznę w średnim wieku, również jadącego do Tronze. Pan Dreltram ceniłby sobie porażkę z rąk wielkiego Jernau Gurgeha bardziej niż zwycięstwo nad inną osobą. Czy więc Gurgeh zgodziłby się zagrać? Gurgeh był przyzwyczajony do takich pochlebstw; maskowały one zwykle nierealistyczne, nieokiełznane ambicje. Zaproponował grę Aneksja; miała wiele wspólnych reguł z Trafionym, była zatem dość dobrym ćwiczeniem.
W jednym z barów znaleźli komplet do Aneksji i zabrali go na dach; usiedli za osłoną, by wiatr nie zwiał kart. Mieli dość czasu na skończenie partii: pociąg jechał do Tronze prawie cały dzień, natomiast podróż podziemnym autem trwała zaledwie dziesięć minut.
Pociąg opuścił most i wjechał w wąską rozpadlinę; pęd powietrza powodował dziwny hałas, odbijający się echem od nagich skał wąwozu. Gurgeh spojrzał na planszę. Grał wprost, bez pomocy substancji dopingujących z gruczołów; jego przeciwnik korzystał z silnej mieszanki, którą mu Gurgeh sam zasugerował. Ponadto dał panu Dreltramowi siedmiobierkową przewagę na starcie, maksimum tego, na co pozwalały zasady. Przeciwnik nie był złym graczem i na początku, gdy przewaga bierek ma największy wpływ na przebieg partii, omal nie zwyciężył, ale Gurgeh dobrze się bronił i prawdopodobnie odebrał wszelkie szansę przeciwnikowi, choć nadal istniała możliwość, że ten rozstawił miny w niezbyt korzystnych dla Gurgeha punktach.
Rozważając przykrą niespodziankę tego typu, Gurgeh zdał sobie sprawę, że nie uważał na miejsce, gdzie znajdowała się jego własna ukryta figura. To był następny, nieoficjalny sposób wyrównywania szans. Aneksję rozgrywali dwaj przeciwnicy na kracie czterdziestopolowej; bierki każdego z nich skupione były w jednej głównej grupie i dwóch mniejszych. W niezajętych początkowo miejscach zawodnicy mogli ukryć do trzech bierek. Ich lokalizację rejestrowało się — i na czas gry ustalało — na trzech okrągłych, cienkich ceramicznych płytkach, odwracanych tylko wówczas, gdy któryś z partnerów chciał włączyć bierkę do gry. Pan Dreltram już ujawnił wszystkie swoje trzy piony — okazało się, że jeden z nich pechowo stoi na przecięciu, na którym Gurgeh hojnie rozsiał swe wszystkie dziewięć min.
Gurgeh pokręcił tarczami na płytce swej jedynej ukrytej bierki i nie patrząc na płytkę, położył ją na stole wierzchem do dołu. Podobnie jak pan Dreltram, nie znał więc położenia tej bierki. Mogło się okazać, że tkwi ona na niedopuszczalnej pozycji — co niosło w sobie ryzyko przegranej — lub, co mniej prawdopodobne, znajduje się ona na pozycji strategicznie korzystnej, głęboko na terytorium przeciwnika. Gurgeh lubił grać w ten sposób, jeśli gra nie toczyła się na serio; dzięki temu przeciwnik dostawał dodatkowe, zapewne potrzebne mu fory, a cała partia stawała się ciekawsza, mniej przewidywalna, co dodawało jej pikanterii.
Teraz sądził, że powinien znaleźć pozycję bierki; zbliżał się osiemdziesiąty ruch, gdy i tak musiała zostać ujawniona.
Nie widział swej płytki z zaszyfrowaną pozycją. Spojrzał na stół zasłany kartami i płytkami. Pan Dreltram nie należał do zbyt porządnych graczy: jego karty, płytki, bierki nieużywane lub usunięte walały się po blacie, również na części, która miała być do dyspozycji Gurgeha. Godzinę temu, gdy wjeżdżali do tunelu, poryw wiatru omal nie zdmuchnął części kart; musieli na nich postawić szklanki i przyciski do papieru, co zwiększało wrażenie ogólnego bałaganu. Ponadto pan Dreltram miał dziwaczny, dość pretensjonalny zwyczaj ręcznego notowania na tabliczce wszystkich posunięć. Twierdził, że kiedyś popsuła mu się wbudowana w planszę pamięć i stracił zapis jednej z najlepszych gier w swoim życiu. Gurgeh zaczął podnosić karty i bierki, mrucząc do siebie i szukając płaskiej płytki.
Nagle usłyszał westchnienie, potem krótki kaszel. Odwrócił się. Za nim stał pan Dreltram, minę miał dziwnie zakłopotaną; wrócił właśnie z toalety. Oczy miał rozszerzone narkotykami, wytworzonymi przez gruczoły; za mężczyzną podążała taca z drinkami. Usiadł i spojrzał Gurgehowi na ręce.
Dopiero gdy taca ustawiła szklanki na stole, Gurgeh uświadomił sobie, że karty, które przypadkowo podniósł, szukając płytki z zapisaną pozycją ukrytego piona, były pozostałymi kartami minowymi pana Dreltrama. Gurgeh spojrzał na nie — nadal były odwrócone; nie zobaczył, gdzie znajdują się miny — i zrozumiał, co jego przeciwnik musiał sobie pomyśleć.
Odłożył karty na miejsce.
— Przepraszam bardzo — zaśmiał się. — Szukałem swej ukrytej bierki. Mówiąc te słowa, dostrzegł okrągłą płytkę — niczym nie zakryta leżała tuż przed nim.
— Ach! — powiedział i krew napłynęła mu do twarzy. — Jest. Nie widziałem jej, gdy tego szukałem.
Znowu się zaśmiał i poczuł, że chwyta go i wzbiera w nim dziwne wrażenie, ściska mu wnętrzności uczuciem pośrednim między przerażeniem a ekstazą. Niczego podobnego wcześniej nie doświadczył. Najbliższy tego był — nagle uświadomił to sobie jasno — pierwszy orgazm, który jako chłopiec przeżył w rękach pewnej dziewczyny, starszej od niego o kilka lat. Pierwotny, czysto-ludzki, rzekłbyś instrument solowy podejmujący jeden prosty temat (w porównaniu ze stymulowanymi wydzieliną gruczołów symfoniami seksu, jakich doznawał potem), to pierwsze doświadczenie jednak chyba najmocniej utrwaliło się w jego pamięci. Nie dlatego, że było czymś nowym, ale że otwierało cały nowy fascynujący świat, całkiem odmienne wrażania i byty. Podobnie było wtedy, gdy jako dziecko brał udział w swej pierwszej rozgrywce; reprezentował Chiark przeciw drużynie juniorów z innego Orbitalu; a potem jeszcze raz mu się to przydarzyło, gdy jego gruczoły narkotyczne dojrzały kilka lat po pokwitaniu.
Pan Dreltram również się zaśmiał i wytarł twarz chusteczką.
Gurgeh przez kilka następnych posunięć parł w zapamiętaniu i jego partner musiał mu przypomnieć, że pora na osiemdziesiąty ruch. Gurgeh przekręcił swoją ukrytą bierkę, nie sprawdzając jej przedtem; ryzykował, że zajmuje ona ten sam kwadrat co jedna z bierek jawnych.
Okazało się, że zajmuje tę samą pozycję co Serce — a prawdopodobieństwo tego wynosiło jeden do tysiąca sześciuset — najważniejsza bierka w grze, bierka, którą usiłował przejąć przeciwnik.
Gurgeh patrzył na przecięcia, gdzie leżało jego dobrze bronione Serce, a potem na współrzędne, które przed dwiema godzinami zarejestrował na płytce. Bez wątpienia były to te same pozycje. Gdyby sprawdził to dwa ruchy wcześniej, mógłby wycofać Serce z niebezpiecznego miejsca. Nie zrobił tego jednak. Stracił dwie bierki, a ponieważ jedną z nich było Serce, przegrał całą partię.
— O, pech — powiedział pan Dreltram, odchrząkując.
Gurgeh kiwnął głową.
— Jeśli się nie mylę, po takiej porażce zwyczajowo zwycięzca daje przegranemu Serce na pamiątkę — rzekł, dotykając straconą bierkę.
— Ummm… tak mi się wydaje — odparł pan Dreltram, uradowany własnym szczęściem i zażenowany z powodu przegranej Gurgeha.
Gurgeh kiwnął głową. Odłożył Serce, podniósł natomiast ceramiczną płytkę, która go zawiodła.
— Wezmę raczej to. — Pokazał ją partnerowi.
— Ależ oczywiście — potwierdził tamten. — Czemu nie. Nie mam nic przeciwko temu.
Pociąg wjechał spokojnie do tunelu i zwolnił przed stacją w pieczarach, we wnętrzu góry.
— Cała rzeczywistość to gra. Podstawowe prawa fizyczne, struktura naszego wszechświata to rezultat interakcji przypadku i pewnych dość prostych zasad. Ten sam opis można zastosować do najlepszych, eleganckich oraz intelektualnie i estetycznie (satysfakcjonujących gier. Nieznana przyszłość — jako rezultat wydarzeń, których na poziomie subatomowym nie da się całkowicie przewidzieć — jest plastyczna, podatna na zmiany, daje szansę, że lepsze przeważy, nadzieję na zwycięstwo, jeśli użyć niemodnego słowa. W tym sensie przyszłość jest grą, a czas jest jedną z jej zasad. Wszystkie najlepsze mechanistyczne gry — te, które można rozegrać „idealnie”, takie jak krata, dziedzina Pralliana, ‘nkraytle, szachy, wymiary farnickie — mają swój pierwowzór w cywilizacjach, w których nie wyznawano relatywistycznego poglądu na świat (nie mówiąc już o rzeczywistości). Są to również społeczeństwa sprzed epoki maszyn rozumnych.
Najprzedniejsze gry dopuszczają element losowy, nawet jeśli słusznie ograniczają działanie zwykłego szczęścia. Gdyby ktoś próbował zaprojektować grę opartą na innych zasadach, choćby najbardziej złożonych i wyrafinowanych, grę bardzo urozmaiconą, w której bierki byłyby niezwykle różnorodne i dysponowały niesłychaną siłą, musiałby się ograniczyć do scenariusza zacofanego o kilka wieków nie tylko w sensie społecznym, lecz również techniczno-filozoficznym. Jako wprawka historyczna miałoby to pewną wartość — jako wytwór intelektualny byłoby tylko stratą czasu. Jeśli ktoś już chce się zająć czymś staromodnym, lepiej niech zbuduje drewnianą żaglówkę lub maszynę parową. To równie zawiłe i wymagające, co konstrukcja gry mechanistycznej, ale przynajmniej pomaga utrzymać sprawność fizyczną.
Gurgeh skłonił się ironicznie młodemu człowiekowi, który przedstawił mu pomysł gry. Chłopak był zmieszany. Zaczerpnął powietrza, otworzył usta, by się odezwać. Gurgeh tylko na to czekał i przerwał mu, tak jak to uczynił już z pięć razy przedtem, zanim młodzieniec zdążył cokolwiek powiedzieć.
— Mówię zupełnie poważnie: zbudowanie czegoś własnymi rękoma nie jest zajęciem pośledniejszym intelektualnie od konstrukcji czysto myślowych. Można się tego samego nauczyć, zdobyć te same umiejętności, i to umiejętności na odpowiednio wysokim poziomie. — Przerwał. Dostrzegł dronę Mawhrin-Skela, dryfującego ku niemu ponad głowami zgromadzonego na placu tłumu.
Skończył się główny koncert. Góry wokół Tronze rozbrzmiewały dźwiękami mniejszych orkiestr. Ludzie przenosili się tam, gdzie mogli słuchać swej ulubionej muzyki formalnej lub improwizowanej, do tańca lub też towarzyszącej konkretnemu transowi narkotycznemu. Noc była ciepła; nieco światła przeciwległej strony Orbitalu rzucało halo na wysokie chmury. Tronze, największe miasto zarówno Płyty, jak i Orbitalu, zbudowano na krawędzi wielkiego masywu centralnego Płyty Gevant, w miejscu gdzie wody jeziora Tronze z wysokości kilometra spływały z płaskowyżu do doliny, rozpraszając się nad tropikalnym lasem jako wieczna ulewa.
W Tronze mieszkało mniej niż sto tysięcy ludzi, ale Gurgehowi miasto wydawało się zatłoczone, mimo przestronnych siedzib, rozległych placów, promenad i tarasów, tysięcy pływających domów i eleganckich, połączonych mostami wież. Choć Chiark był stosunkowo nowym Orbitalem — miał około tysiąca lat — jednak liczbą mieszkańców dorównywał Orbitalom najludniejszym. Prawdziwymi miastami Kultury były wielkie statki, Wszechstronne Pojazdy Systemowe. Na Orbitalach, tej rustykalnej prowincji, ludzie cenili sobie to, że mają dużo swobodnego miejsca. W porównaniu z dużym WPS-em mieszczącym miliardy ludzi, Tronze było zaledwie wioską.
Gurgeh brał zwykle udział w tronzyjskim koncercie Sześćdziesiątego Czwartego Dnia i przy tej okazji często zamęczali go różni entuzjaści. Przeważnie odnosił się do nich uprzejmie, niekiedy szorstko. Ale dziś jednak nie miał zamiaru tolerować głupców — po porażce w pociągu i dziwnym, podniecającym przeżyciu, tym zawstydzającym przypływie emocji, który odczuł, gdy pomyślano, że oszukuje. W stan podenerwowania wprowadziła go również wiadomość, że dziewczyna z WPS-u „Kult Cargo” jest w Tronze i chciałaby się z nim zmierzyć.
Nie można powiedzieć, że ten nieszczęsny młodzieniec był kompletnym idiotą: przedstawił przecież tylko projekt zupełnie niezłej gry; jednak Gurgeh runął na niego jak lawina. Rozmowa — jeśli tak to można określić — stała się grą.
Chodziło o to, by nie przerywać mówienia; nie o to, by mówić ciągle — to każdy głupi potrafi — ale by robić pauzę tylko wtedy, gdy chłopak: nie sygnalizował ani miną, ani językiem ciała, ani bezpośrednio, otwierając usta, że ma zamiar wtrącić swą opinię. Gurgeh zatrzymywał się niespodziewanie w środku zdania lub po wygłoszeniu jakiejś drobnej zniewagi, ale robił wrażenie, że chce coś dopowiedzieć. Ponadto prawie dosłownie cytował fragmenty swych najbardziej znanych artykułów z teorii gier, co stanowiło dodatkowy afront, gdyż młodzian znał zapewne te teksty równie dobrze jak on.
— Ten, kto zakłada — ciągnął Gurgeh, gdy chłopak znów rozwarł usta — że można usunąć z życia sprzyjające okoliczności, przypadki, ślepy los…
— Jernau Gurgeh, czy nie przeszkadzam ci w czymś? — spytał Mawhrin-Skel.
— W niczym istotnym — odparł Gurgeh, odwracając się do małego drony. — Jak się masz, Mawhrin-Skel? Planujesz nową psotę?
— Nic istotnego — powtórzyła jak echo maszyna, gdy rozmówca Gurgeha się oddalił.
Gurgeh usiadł w obrośniętej pnączem pergoli na skraju placu, w pobliżu pomostu widokowego wysuniętego nad szeroką ścianą wodospadu, lecącego pionowo kilometr w dół. W powietrzu wirowały wilgotne rozbryzgi, ryk wodospadu tworzył w tle biały szum.
— Znalazłem twoją młodą przeciwniczkę — poinformował drona. Wysunął jedno łagodnie świecące niebiesko pole i zerwał nocny kwiat z pnącza.
— Coo? A, ta młoda graczka w Trafionego?
— Właśnie — odparł niedbale Mawhrin-Skel. — Ta młoda graczka w Trafionego. — Odwinął kilka płatków kwiatu, rozciągając je na zerwanej łodyżce.
— Słyszałem, że tu jest.
— Siedzi przy stole Hafflisa. Pójdziemy tam?
— Czemu nie? — Gurgeh wstał, maszyna wzleciała.
— Jesteś zdenerwowany? — spytał Mawhrin-Skel, gdy szli przez tłum w kierunku jednego ze wzniesionych tarasów na poziomie jeziora, do apartamentów Hafflisa.
— Zdenerwowany? Z powodu dzieciaka?
Mawhrin-Skel milczał przez parę chwil, unosząc się w pobliżu Gurgeha, który wchodził na stopnie i skłonił się kilku osobom. Potem maszyna podleciała do niego i powoli obrywając płatki więdnącego kwiatu, powiedziała cicho:
— Chcesz, żebym ci podał, ile wynosi twój puls, poziom wrażliwości skóry, stan neuronów, żebym oznaczył feromony? — Maszyna zamilkła, gdy Gurgeh przystanął w połowie szerokich schodów.
Odwrócił się do drony, spojrzał na niego półprzymkniętymi oczyma. Nad jeziorem niosła się muzyka, powietrze pachniało piżmową wonią nocnych kwiatów. Lampy, osadzone w kamiennej balustradzie, oświetlały twarz gracza. Ludzie schodzący na dół z górnego tarasu rozdzielali się przy Gurgehu jak potok wokół głazu i maszyna Mawhrin-Skel zauważyła, że dziwnie przy nim milkną. Przez kilka sekund Gurgeh cicho, równomiernie oddychał.
— Nieźle. — Mały drona chichotał. — Nieźle. Nie mogę jeszcze określić, co sobie produkujesz w gruczołach, ale twoje opanowanie robi wrażenie. Twoje parametry cholernie dokładnie przyjęły średnią normy, z wyjątkiem wskaźnika aktywności neuronów — jest bardziej odchylony od normy niż zwykle, ale wasz przeciętny drona cywilny nie potrafiłby tego prawdopodobnie stwierdzić. Dobra robota.
— Nie pozwalaj, bym cię odwodził od twoich planów, Mawhrin-Skel — powiedział Gurgeh lodowato. — Z pewnością znajdziesz coś bardziej zajmującego od obserwacji mojej gry.
Podjął wspinaczkę po szerokich schodach.
— W tej chwili na tym Orbitalu nic nie jest w stanie mnie odwieść od moich planów, drogi panie Gurgeh — stwierdził drona rzeczowo, skubiąc ostatnie płatki kwiatu. Rzucił resztki do kanału, biegnącego wzdłuż szczytu balustrady.
— Gurgeh, jak miło cię widzieć. Chodź, siadaj.
Około trzydziestu gości Estraya Hafflisa siedziało wokół wielkiego, prostokątnego kamiennego stołu na wystającym nad wodospadami tarasie, pod kamienną arkadą obrośniętą pnączami, w łagodnym świetle papierowych lampionów. Z jednej strony na krawędzi wielkiego głazu siedzieli rozbawieni muzycy z perkusją, instrumentami smyczkowymi i dętymi; grali głównie dla siebie — każdy z nich tak wybierał tempo, by inni nie mogli za nim nadążyć.
Pośrodku stołu znajdowało się wypełnione rozżarzonymi węglami zagłębienie, nad którym krążył miniaturowy linowy wyciąg towarowy, przenoszący kawałki mięsa i jarzyn. Potrawę nadziewało na szpadki i zaczepiało na linie jedno z dzieci Hafflisa, a najmłodsze, sześcioletnie, odbierało ją po przeciwnym w drugim końcu stołu, owijało w jadalny papier i dość celnie ciskało do osoby, która prosiła o jedzenie. Siedmioro dzieci — to było nietypowe. Zwykle ludzie rodzili jedno dziecko i jedno płodzili. Kultura nie pochwalała takiej rozrzutności, lecz Hafflis po prostu lubił być w ciąży. Obecnie znajdował się w fazie męskiej, którą sobie wybrał, zmieniwszy płeć przed kilku laty.
Wymienił z Gurgehem kilka pogodnych uwag, potem wskazał mu miejsce obok rozbawionej profesor Boruelal, kiwającej się na krześle. Miała na sobie długą czarno-białą suknię i gdy Gurgeh podszedł, pocałowała go głośno w usta. Usiłowała również pocałować Mawhrin-Skela, ale ten się wywinął.
Zaśmiała się, długim widelcem zdjęła z zaczepu na wpół wysmażone mięso.
— Gurgeh, pozwól, że ci przedstawię uroczą Olz Hap! — wołała Boruelal. — Olz, Jernau Gurgeh, chodźcie, uściśnijcie sobie dłonie!
Gurgeh zajął miejsce przy stole, uścisnął małą, bladą dłoń dziewczyny siedzącej po prawej stronie Boruelal. Wystraszona Olz, najwyżej nastolatka, ubrana była w bezkształtny ciemny strój. Gurgeh uśmiechnął się, lekko marszcząc czoło spojrzał na profesor; z Olz Hap usiłował wymienić żart na temat upojenia jej opiekunki, dziewczyna jednak nie patrzyła mu w twarz, lecz na jego ręce. Pozwoliła, by dotknął jej ręki, ale potem natychmiast ją wycofała. Wsunęła dłonie pod uda i wlepiła wzrok w talerz.
Boruelal westchnęła głęboko, usiłowała otrzeźwieć, popiła z wysokiej szklanki.
— No, jak się masz, Jernau. — Spojrzała na Gurgeha, jakby dopiero teraz go zobaczyła.
— Nieźle — odparł. Obserwował, jak Mawhrin-Skel manewruje przy Olz Hap, jak lata nad stołem przy talerzu, ustaliwszy swe pola na formalny niebieski i zielony przyjacielski.
— Dobry wieczór — powiedział drona swym najbardziej ojcowskim tonem. Dziewczyna uniosła głowę i spojrzała na maszynę. Gurgeh przysłuchiwał się, o czym mówią, i równocześnie rozmawiał z Boruelal.
— Cześć.
— Jesteś gotowy do gry w Trafionego?
— Nazywam się Mawhrin-Skel. A ty jesteś Olz Hap, prawda?
— Myślę, że tak. A pani profesor jest gotowa do sędziowania?
— Tak. Jak się masz.
— Nie, do diaska. Jestem pijana jak bela. Musisz załatwić sobie kogoś innego. Nawet gdybym wytrzeźwiała na czas to… nieee…
— Ach, uściśnijmy sobie pola, co? To bardzo milutkie z twojej strony; na ogół ludzie nie chcą tego robić. Bardzo miło cię poznać. Dużo o tobie słyszeliśmy.
— A ta młoda dama?
— Ojej!
— Co takiego?
— Co się stało? Czy powiedziałem coś nieprzyjemnego?
— Jest gotowa do gry?
— Nie, tylko…
— Jakiej gry?
— Ach, jesteś nieśmiała. Nie ma powodu. Nikt nie zmusza cię do gry. A już na pewno nie Gurgeh.
— Do tej gry, Boruelal.
— No, ja…
— Co masz teraz na myśli?
— Na twoim miejscu bym się nie przejmował. Naprawdę.
— Teraz lub kiedy indziej.
— Ja tego nie wiem, zapytajmy ją. Mała…
— Bor… — zaczął Gurgeh, ale profesor już odwróciła się do dziewczyny.
— Olz, więc chcesz zagrać?
Dziewczyna spojrzała na Gurgeha. W jej oczach odbijał się żar węgli rozpalonych na środku stołu.
— Tak, jeśli pan Gurgeh zechce.
Aura Mawhrin-Skela zaświeciła przez chwilę czerwienią przyjemności jaśniejszą od płonących węgli.
— Ach, jak dobrze — powiedział drona. — Będzie walka.
Hafflis pożyczył komuś swój stary zestaw do Trafionego i dopiero po kilku minutach drona-dostawca przyniósł ze składu nowy komplet. Ustawili go na skraju tarasu, skąd widać było biały ryczący wodospad. Profesor Boruelal manipulowała terminalem i wysłała zapotrzebowanie na drony, które mogłyby sędziować spotkanie. Trafiony był podatny na zaawansowane technicznie oszustwa, dlatego poważna rozgrywka wymagała zabezpieczenia przed potajemnymi trikami. Na ochotnika zgłosił się goszczący tu drona z Rdzenia Chiarka oraz drona — wytwórca ze stoczni pod płaskowyżem. Jedna z maszyn uniwersyteckich miała reprezentować Olz Hap.
Gurgeh poprosił Mawhrin-Skela, by go reprezentował, ten jednak odrzekł:
— Jernau Gurgeh, pomyślałem, że chciałbyś mieć Chamlis Amalk-neya jako swego reprezentanta.
— A czy Chamlis tu jest?
— Przybył przed chwilą. Unika mnie. Poproszę go. Pisnął guzikowy terminal Gurgeha.
— Tak?
Z guzika rozbrzmiał głos Chamlisa.
— Musze gówienko poprosiło mnie właśnie, żebym cię reprezentował jako sędzia w Trafionym. Chcesz?
— Tak, proszę — odparł Gurgeh. Widział, jak aura Mawhrin-Skela miga bielą złości.
— Będę tam za dwadzieścia sekund — powiedział Chamlis i zamknął kanał.
— Dwadzieścia jeden koma dwa — jadowicie zauważył Mawhrin-Skel, dokładnie dwadzieścia jeden i dwie dziesiąte sekundy później, gdy Chamlis ukazał się nad krawędzią tarasu. Obudowa drony ciemniała na tle wodospadu. Chamlis zwrócił wzorzec sensoryczny ku małej maszynie.
— Dziękuję — odparł ciepło. — Założyłem się sam ze sobą, że będziesz liczył sekundy do mego przybycia.
Pole Mawhrin-Skela zaświeciło bolesną bielą, cały taras pojaśniał na chwilę; ludzie przerwali rozmowy i odwrócili się; muzyka na chwilę przygasła. Maleńki drona sprawiał wrażenie, że aż kipi ze złości.
— Odpieprz się! — zaskrzeczał wreszcie i wydawało się, że zniknął w nocy, zostawiając tylko za sobą oślepiającą jasność. Węgle się rozżarzyły, wiatr targał ubrania i włosy, kilka papierowych lampionów zakołysało się i spadło z arkad; tam gdzie uleciał Mawhrin-Skel, odrywały się liście i kwiaty pnącej rośliny.
Chamlis Amalk-ney, czerwony ze szczęścia, spojrzał w ciemne niebo, gdzie w pokrywie chmur na moment ukazała się mała dziurka.
— A to dopiero! Czy sądzisz, że powiedziałem mu coś obraźliwego? — spytał.
Gurgeh uśmiechnął się i zasiadł na planszą.
— Zaplanowałeś to sobie, co, Chamlisie?
Amalk-ney skłonił się pozostałym dronom i profesor Boruelal.
— Niezupełnie. — Zwrócił się do Olz Hap, siedzącej przy sieci naprzeciw Gurgeha.
— Ach… co za odmiana: piękna istota ludzka.
Dziewczynka zaczerwieniła się, spuściła oczy. Boruelal przedstawiła ich sobie.
Trafiony jest rozgrywany na trójwymiarowej sieci, rozpiętej wewnątrz sześcianu o boku metra. Tradycyjne zestawy do gry wykonane są z materiałów naturalnych, pochodzących od zwierząt z planety, gdzie powstała gra. Sieć — z preparowanych ścięgien, rama — z kłów. Komplet, którego używali Gurgeh i Olz Hap, był syntetyczny. Oboje podnieśli zasłony na zawiasach, wzięli torebki z wydrążonymi kulkami i kolorowymi paciorkami. Pierwotnie były to łupiny orzecha i kamyki. Wybrali sobie paciorki i zamknęli je w kulkach. Sędziujące drony dbały o to, by żadne z nich nie widziało, które paciorki przeciwnika trafiły do jakich kulek. Potem każdy z partnerów wziął garść kulek i umieścił je w rozmaitych miejscach sieci. Gra się rozpoczęła.
Dziewczyna była dobra. Zrobiła na Gurgehu wrażenie. Grała z impetem, lecz rozważnie, brawurowo, lecz niegłupio. Dopisywało jej również szczęście. Istnieją jednak różne rodzaje szczęścia. Niekiedy można je wyczuć, rozpoznać, że wszystko toczy się pomyślnie, a przyszłość prawdopodobnie również będzie pomyślna i można oprzeć na tym strategię. Jeśli to się potwierdzi, zyskujesz nadzwyczajnie. Jeśli dobra passa minie, cóż, wtedy grałeś ostrożnie.
Przez cały wieczór dziewczynie dopisywało szczęście. Domyśliła się, jakie bierki ma Gurgeh, wyłowiła kilka silnych paciorków udających słabe; przewidywała ruchy, które zapieczętował w łupinach Prognostycznych; ominęła kuszące pułapki, jakie zastawił, i uniknęła zastosowanych przez niego fint.
Walczył, improwizując obronę przed jej atakami, ale rozgrywka przebiegała zbyt rutynowo, było w niej za dużo nieprzemyślanej, doraźnej taktyki. Nie miał czasu na pełne wykorzystanie bierek ani na przygotowanie strategii. Reagował, gonił, odpowiadał. Wolałby wykazać własną inicjatywę.
Dopiero po dłuższej chwili uświadomił sobie w pełni, jak śmiały był plan dziewczyny. Chciała osiągnąć Pełną Sieć, zagarnąć równocześnie wszystkie punkty pozostające w przestrzeni gry. Nie chciała jedynie zwycięstwa — próbowała dokonać wyczynu, jaki udał się niewielu najwybitniejszym graczom, jednak żadnemu z Kultury, o ile wiedział Gurgeh. Nie dowierzał własnym oczom, ale dziewczyna rzeczywiście do tego zmierzała. Osłabiała figury, lecz ich nie biła, po czym wycofywała się; atakowała wzdłuż jego słabych linii i potrafiła zachować zdobyte pozycje.
Oczywiście zapraszała, by wrócił, dając mu lepsze perspektywy na zwycięstwo i osiągnięcie tego samego wspaniałego rezultatu, lecz ze znacznie mniejszymi szansami. Ale cóż za pewność siebie! Jakiego doświadczenia i tupetu wymagało takie postępowanie!
Przez sieć z cienkich drucików z rozwieszonymi na niej kulkami spojrzał na szczupłą dziewczynę o spokojnym obliczu i z podziwem pomyślał o jej ambicji, nadspodziewanych zdolnościach i wierze w siebie. Grała dla widowni, chciała spektakularnego efektu, nie zadowalało ją rozsądne zwycięstwo, mimo że to rozsądne zwycięstwo odniosłaby nad słynnym, szanowanym graczem. A Boruelal przypuszczała przedtem, że dziewczyna mogłaby czuć się przy nim onieśmielona! A to dopiero!
Gurgeh pochylił się, pocierał brodę, nie zważając na ludzi cisnących się teraz na balkonie i w milczeniu obserwujących grę.
Jakoś odzyskał pozycję, trochę dzięki szczęściu, trochę dzięki kunsztowi, jakiego nawet u siebie nie podejrzewał. Mecz nadal zmierzał do zwycięstwa w układzie Pełnej Sieci i istniało większe prawdopodobieństwo, że właśnie ona je osiągnie, ale teraz przynajmniej jego pozycja nie była tak beznadziejna. Ktoś podał mu szklankę wody i coś do jedzenia. Mętnie sobie przypominał, jak za to dziękował.
Rozgrywka trwała. Ludzie wokół Gurgeha przychodzili i odchodzili. Cały jego los zależał od sieci; małe kulki, zawierające tajny skarb lub groźbę, stały się pakietami życia i śmierci, pojedynczymi punktami prawdopodobieństwa, które można by zgadnąć, ale pewność zyskiwało się dopiero po ich otwarciu i sprawdzeniu, co jest w środku. Cała rzeczywistość zdawała się zależeć od tych infinitezymalnych pakunków sensu.
Nie wiedział już, jakie narkotyki, wytworzone przez jego gruczoły, krążą w jego ciele. Nie mógł się również domyślić, co stosuje dziewczyna. Stracił poczucie samego siebie i poczucie czasu.
Oboje zdekoncentrowali się na chwilę i przez kilka posunięć gra dryfowała, potem znów się ożywiła. Stopniowo, powoli zdał sobie sprawę, że w głowie ma niezwykle skomplikowany, ciasno upakowany, wszechstronnie przemyślany model rozgrywki.
Spojrzał nań — obrócił.
Gra uległa zmianie.
Dostrzegł szansę zwycięstwa: Pełna Sieć jest nadal osiągalna. Tym razem dla niego. Wszystko zależało od układu. Jeszcze jeden obrót. Tak, wygra. Prawie na pewno. Ale to już nie wystarczyło. Osiągnięcie Pełnej Sieci kusiło, wabiło, było tuż tuż…
— Gurgeh? — potrząsnęła nim Boruelal. Podniósł wzrok. Nad górami dostrzegł blade świtanie. Twarz Boruelal była szara i trzeźwa. — Gurgeh, przerwa. To już trwa sześć godzin. Zgadzasz się? Przerwa, dobrze?
Przez sieć widział bladą, woskową twarz dziewczyny. Rozejrzał się jak zamroczony: wokół prawie nikogo nie dostrzegł. Z tarasu zniknęły papierowe lampiony. Poczuł lekki żal, że nie uczestniczył w tradycyjnej zabawie, gdy przerzucano przez balustradę zapalone lampiony i obserwowano, jak spływają w dół do lasu.
Boruelal ponownie nim potrząsnęła.
— Gurgeh?
— Dobrze, przerwa. Tak, oczywiście — wychrypiał. Wstał sztywny i obolały; mięśnie mu się buntowały, stawy trzeszczały.
Chamlis, jako sędzia, musiał pilnować miejsca gry. Szary świt rozlewał się po niebie. Gurgeh dostał kubek gorącej zupy i siorbał ją powoli, zagryzając krakersami. Przechadzał się pod cichymi arkadami, gdzie część osób spało lub rozmawiało, a niektóre tańczyły powoli przy mechanicznej muzyce. Oparł się o balustradę nad kilometrową przepaścią, pił zupę, żuł krakersy. Nadal oszołomiony i wypalony po grze, analizował i powtarzał ją na nowo w zakamarkach mózgu.
Światła miast i wsi w zasnutej mgłami dolinie za półkolem ciemnego lasu wyglądały blado i niewyraźnie. W dali rysowały się różowe, nagie wierzchołki gór.
— Jernau Gurgeh? — usłyszał stłumiony głos.
Spojrzał ponad dolinę. Metr od jego twarzy unosił się mały drona.
— Mawhrin-Skel — powiedział Gurgeh cicho.
— Dzień dobry.
— Dzień dobry.
— Jak przebiega partia?
— Dobrze, dziękuję. Teraz sądzę, że wygram… jestem prawie pewien. Istnieje jednak szansa, że mógłbym wygrać… — uśmiechnął się odruchowo — spektakularnie.
— Naprawdę? — Mawhrin-Skel unosił się nad przepaścią, tuż przy Gurgehu. Nadal mówił stłumionym głosem, choć w pobliżu nikogo nie było. Aurę zgasił zupełnie. Powierzchnia obudowy miała dziwne szarawe plamy.
— Tak — odparł Gurgeh i pokrótce wyjaśnił zwycięstwo w konfiguracji Pełnej Sieci.
Drona wykazywał zrozumienie.
— Zatem faktycznie wygrałeś, ale mógłbyś zwyciężyć w stylu Pełnej Sieci, czego nie dokonał jeszcze nikt w Kulturze. Widziano to jedynie podczas imprez demonstracyjnych, które miały tylko pokazać, że to w ogóle możliwe.
— Właśnie! — potwierdził Gurgeh. Spojrzał na upstrzoną światłami dolinę. — Właśnie! — Skończył jeść krakersy, otrzepał dłonie z okruchów. Kubek z zupą postawił na balustradzie.
— Czy to naprawdę takie ważne, kto pierwszy zwycięży przez Pełną Sieć? — spytał Mawhrin-Skel zamyślonym głosem.
— Hmmm? — odparł tylko Gurgeh.
Drona poddryfował bliżej.
— Czy to takie ważne, kto pierwszy ją osiągnie? Ktoś to zrobi, ale czy to takie ważne, kto? Przecież taka sytuacja jest bardzo mało prawdopodobna w danej rozgrywce, więc czy to w ogóle ma coś wspólnego z umiejętnościami?
— Powyżej pewnego poziomu już nie ma — przyznał Gurgeh. — Potrzebny jest do tego geniusz, który ma szczęście.
— Ale to możesz być ty.
— Niewykluczone. — Gurgeh patrzył w otchłań rześkiego rannego powietrza. Mocniej otulił się kurtką. — To całkowicie zależy od rozmieszczenia pewnych kolorowych paciorków w pewnych metalowych kulkach. — Zaśmiał się. — Fama o tym zwycięstwie rozniosłaby się po całej galaktyce wśród grającej braci, a wszystko zależy od tego, gdzie ten dzieciak umieścił… — zamilkł. Spojrzał na miniaturowego dronę i zmarszczył brwi. — Przepraszam za ten melodramatyczny ton. — Wzruszył ramionami, oparł się o kamienny parapet. — Przyjemnie byłoby wygrać, ale obawiam się, że to nieprawdopodobne. Ktoś inny kiedyś tego dokona.
— Ale równie dobrze mógłbyś to być ty — syknął Mawhrin-Skel, podlatując jeszcze bliżej.
Gurgeh musiał się nieco cofnąć, by lepiej widzieć dronę.
— No, cóż…
— Jernau Gurgeh, czy jest sens zdawać się na przypadek? — Mawhrin-Skel oddryfował trochę. — Po co zdawać się na ślepy, głupi traf?
— O czym ty mówisz? — powiedział Gurgeh powoli, mrużąc oczy. Oczy mu się zwęziły. Trans narkotyczny ustępował, oszołomienie mijało. Odbierał wrażenia ostro, był podminowany; nerwowy i podniecony równocześnie.
— Mogę ci powiedzieć, jakie paciorki są w poszczególnych kulkach — oznajmił Mawhrin-Skel.
Gurgeh zaśmiał się lekko.
— Bzdura.
— Naprawdę mogę. — Drona podleciał bliżej. — Nie wypruli ze mnie wszystkiego, gdy odrzucili mnie w Sekcji Specjalnej. Mam więcej zmysłów niż idiota w rodzaju Amalk-neya może sobie wyobrazić. — Podleciał tuż, tuż. — Pozwól mi, bym ich użył Pozwól, bym ci powiedział, jak są porozmieszczane paciorki. Pozwól sobie dopomóc w osiągnięciu Pełnej Sieci.
Gurgeh odstąpił od balustrady i kręcił głową.
— Nie możesz tego zrobić. Inne drony…
— …to prymitywne prostaki, Gurgeh — rzekł z naciskiem Mawhrin-Skel. — Potrafię ich w pełni ocenić, wierz mi. Zaufaj. Innej maszyny z Sekcji Specjalnej na pewno bym nie mógł, drony ze Służby Kontaktu, prawdopodobnie nie, ale tę bandę rupieci…? Potrafię odkryć, gdzie dziewczyna umieściła poszczególne koraliki. Co do jednego!
— Wszystkie nie są mi potrzebne — powiedział Gurgeh z zakłopotaną miną, machając dłonią.
— Dobrze, tym lepiej! Pozwól mi to zrobić! Żeby się tylko przekonać! Żebym sam się przekonał!
— Proponujesz oszustwo, Mawhrin-Skel. — Gurgeh rozejrzał się po placu. W pobliżu nie było nikogo. Z miejsca, gdzie stał, nie widział kamiennych łuków ani papierowych lampionów, które na nich wisiały.
— I tak masz zapewnione zwycięstwo, więc co za różnica?
— A jednak to oszustwo.
— Sam powiedziałeś, że wszystko zależy od fartu. Już wygrałeś…
— Jeszcze nie ostatecznie.
— Prawie na pewno, jak tysiąc do jednego.
— Prawdopodobieństwo jest nawet większe — przyznał Gurgeh.
— Zatem gra się skończyła. Dziewczyna już nie może stracić więcej, niż dotychczas straciła. Spraw, by pamiętano ją jako uczestnika historycznej rozgrywki. Ofiaruj jej to!
— To… — Gurgeh klepnął dłonią kamienną balustradę — jednak… — znowu klepnął — jest… — klepnięcie — oszustwo!
— Ciszej! — mruknął Mawhrin-Skel. Odsunął się nieco. Mówił tak cicho, że Gurgeh musiał się wychylić nad przepaść, poza balustradę, by go dosłyszeć. — To tylko kwestia szczęścia. Gdzie kończą się umiejętności, zaczyna się jedynie szczęśliwy traf. Traf chciał, że nie pasowałem do Służby Kontaktu, traf chciał, że zostałeś wielkim graczem, traf chciał, że znalazłeś się tu wczoraj wieczór. Żaden z nas nie został w pełni zaplanowany, Jernau Gurgeh. Twoje geny cię determinują, a korekta genetyczna twej matki zagwarantowała, że nie jesteś kaleką czy osobą upośledzoną umysłowo. Reszta to przypadek. Powołano mnie do życia, dając mi wolność bycia sobą. Jeśli w efekcie powstało coś, co większość — zauważ: większość, nie wszyscy — komisji kwalifikacyjnej Sekcji Specjalnej uznała za nieodpowiadające ich wymaganiom, to przecież nie moja wina, prawda?
— Nie — westchnął Gurgeh, opuściwszy wzrok.
— Och, w Kulturze wszystko jest tak cudowne! Nikt nie głoduje, nikt nie umiera z powodu chorób, nie ginie w katastrofach przyrody, nikt nie jest wykorzystywany, ale jednak istnieją powodzenie, smutek, radość, istnieje ryzyko, sytuacje korzystne i niekorzystne.
Drona wisiał nad przepaścią, nad budzącą się doliną. Gurgeh widział świt wstający z Orbitalu, wyłaniający się znad krawędzi świata.
— Skorzystaj ze swego szczęścia, Gurgeh. Przyjmij to, co ci oferuję. Stańmy się tylko tym razem panami ślepego losu. Wiesz, że jesteś jednym z najlepszych w Kulturze. Nie mam zamiaru ci pochlebiać, sam to przecież wiesz. To zwycięstwo na zawsze przypieczętuje twą sławę.
— Jeśli to możliwe… — powiedział Gurgeh i zamilkł. Zacisnął szczęki. Drona czuł, że człowiek usiłuje się opanować w taki sposób, jak to robił przed siedmioma godzinami na schodach do domu Hafflisa.
— Jeśli nie jest możliwe, miej przynajmniej odwagę dowiedzieć się tego — powiedział Mawhrin-Skel tonem niemal proszącym.
Gurgeh podniósł wzrok na przejrzystą, błękitnoróżową jutrzenkę. Pomarszczona, zamglona dolina przypominała wielkie rozgrzebane łoże.
— Jesteś szalony. Nigdy nie zdołasz tego zrobić.
— Wiem, co mogę, Jernau Gurgeh — odparł drona. Znowu odleciał, zawisł w powietrzu i przyglądał się człowiekowi.
Gurgeh pomyślał o tym, co wydarzyło się wczoraj rano w pociągu — ten przypływ cudownego strachu. Z obecnej perspektywy tamten incydent był jak omen.
Szczęśliwy traf; zwykły los.
Wiedział, że maszyna ma rację. Wiedział, że nie ma ona racji, ale wiedział również, że ona ma rację. Wszystko zależało od niego.
Przechylił się nad balustradą. Jakiś przedmiot w kieszeni ukłuł go w pierś. Wyciągnął schowaną płytkę, którą ukrył na pamiątkę swej porażki w Aneksji. Kilka razy obrócił płytkę w dłoniach. Spojrzał na dronę i nagle poczuł się jak starzec, a równocześnie jak dziecko.
— Jeśli… — powiedział powoli — coś się nie uda i zostaniesz wykryty… jestem trupem. Popełnię samobójstwo. Śmierć mózgu, całkowita i ostateczna. Nic nie zostanie.
— Nie może się nie udać. Podejrzeć, co jest w środku tych kulek, to dla mnie najprostsza rzecz pod słońcem.
— A jeśli mimo wszystko zostaniesz zdemaskowany? Jeśli gdzieś tu znajduje się drona z Sekcji Specjalnej albo obserwuje nas Rdzeń?
Drona milczał przez chwilę.
— Do tej pory by to zauważyli. To już wykonano.
Gurgeh chciał coś powiedzieć, ale drona szybko do niego podleciał i cicho mówił:
— Chciałem wiedzieć dla siebie samego, dla własnego spokoju umysłowego. Wróciłem dawno temu i zafascynowany obserwowałem mecz przez ostatnich pięć godzin. Nie mogłem się oprzeć, by się nie przekonać, czy to możliwe… Prawdę mówiąc, nadal nie wiem. Gra mnie przerasta, jest zbyt skomplikowana dla mego biednego mózgu wyspecjalizowanego w tropieniu… spróbowałem jednak się dowiedzieć. Musiałem. Widzisz, zaryzykowałem. Zadanie już wykonane. Mogę ci udzielić potrzebnych informacji. I o nic w zamian nie proszę. Wszystko zależy od ciebie. Może kiedyś zrobisz coś dla mnie, ale bez zobowiązania, wierz mi, proszę, wierz mi. Żadnych zobowiązań. Robię to, bo chcę zobaczyć, jak tobie… jak komuś się to udaje.
Gurgeh spojrzał na dronę. Usta miał suche. Słyszał jakieś krzyki w oddali. Odezwał się terminal w guziku kurtki. Gurgeh nabrał „powietrza, by coś powiedzieć, po czym usłyszał swój głos.
— Tak?
— Jernau, jesteś gotów do podjęcia gry? — odezwał się Chamlis z terminalu.
Gurgeh znów usłyszał swój głos:
— Już idę.
Patrzył na dronę, gdy terminal się wyłączał. Mawhrin-Skel podleciał bliżej.
— Jak mówiłem, bez trudności potrafię okpić te wszystkie liczydła. Nie ma czasu. Chcesz wiedzieć czy nie? Pełna Sieć. Tak czy nie?
Gurgeh spojrzał w kierunku apartamentu Hafflisa. Odwrócił się i wychylił przez barierkę ku dronie.
— Dobrze — wyszeptał — tylko pięć podstawowych punktów i cztery prostopadłe najbliższe górnemu centrum. Nic więcej.
Mawhrin-Skel powiedział mu.
Prawie wystarczyło. Dziewczyna błyskotliwie broniła się do końca i dopiero w ostatnim posunięciu pozbawiła go spektakularnego zwycięstwa.
Pełna Sieć rozpadła się i Gurgeh zwyciężył o 31 punktów, dwa punkty poniżej bieżącego rekordu Kultury.
Jeden z domowych dronów Estraya Hafflisa był trochę zdezorientowany, gdy później tego rana podczas sprzątania odkrył pod wielkim kamiennym stołem zgniecioną i porozbijaną ceramiczną płytkę z liczbami zaznaczonymi na tarczach osadzonych w zdeformowanej powierzchni.
Nie należała ona do domowego zestawu gry Aneksja.
Mózg maszyny — nierozumny, mechaniczny, całkowicie przewidywalny — rozważał sytuację przez chwilę, wreszcie postanowił wyrzucić te tajemnicze szczątki razem z innymi śmieciami.
Obudził się po południu z pamięcią porażki. Dopiero po pewnym czasie przypomniał sobie, że przecież wygrał partię Trafionego. Zwycięstwo nigdy nie było równie gorzkie.
Samotnie zjadł śniadanie na tarasie, obserwując flotę żaglówek płynącą wąskim fiordem; barwne żagle wydymała ożywcza bryza. Gdy przechylał miskę czy unosił filiżankę, bolała go trochę prawa dłoń. Przy końcu gry w Trafionego omal się nie skaleczył do krwi, kiedy zmiażdżył płytkę do Aneksji.
Założył długi płaszcz, spodnie, krótką spódniczkę i poszedł na długi spacer najpierw w dół do fiordu, a potem wzdłuż brzegu nad morze, w kierunku wydm, gdzie w Hassease stał dom, w którym się urodził, i gdzie nadal mieszkali jego dalsi krewni. Maszerował nadbrzeżną ścieżką, między poskręcanymi, zniszczonymi przez wiatr drzewami. Trawa wokół wzdychała, morskie ptaki krzyczały. Niebo zasnuły postrzępione obłoki, wiała zimna, rześka bryza. Za wsią Hassease, w morzu, tam skąd nadchodziły zmiany pogody, widział długi welon deszczu pod wałem ciemnych burzowych chmur. Mocniej otulił się płaszczem i pośpieszył do dalekiego, rozległego, podniszczonego domu; żałował, że nie pojechał podziemnym autem. Od plaży w kierunku lądu wiatr gnał piasek: Gurgeh mrugał, oczy mu łzawiły.
— Gurgeh!
Zawołano go dość głośno; głośniej niż brzmiało westchnienie traw i szum targanych przez wiatr gałęzi drzew. Przymknął oczy, spojrzał w bok.
— Gurgeh! — powtórzono.
Wpatrywał się w cień karłowatego, pochylonego drzewa.
— Czy to ty Mawhrin-Skelu?
— We własnej osobie — powiedział mały drona, podlatując nad ścieżkę.
Gurgeh spojrzał w morze. Znów zaczął iść w kierunku domu, ale maszyna za nim nie podążyła. Obejrzał się.
— Nie mogę stać, bo zmoknę — oznajmił.
— Nie odchodź — rzekł Mawhrin-Skel. — Muszę z tobą porozmawiać. To ważne.
— Powiedz mi wszystko po drodze — odparł, nagle poirytowany. Ruszył. Maszyna błyskała przed nim na poziomie twarzy, musiał więc przystanąć, żeby się z nią nie zderzyć.
— Chodzi o grę, o Trafionego. Wczoraj wieczór i dziś rano.
— Chyba już podziękowałem — odparł Gurgeh. Spojrzał przed siebie: front nadciągającego szkwału atakował wieś od strony portu. Ciemne chmury nadpłynęły bliżej, rzucając wielki cień.
— A ja chyba mówiłem, że pewnego dnia mógłbyś mi pomóc.
— Oh — powiedział Gurgeh z szyderczym uśmieszkiem. — A cóż to niby mógłbym dla ciebie zrobić?
— Pomóc mi. — Spokojny głos Mawhrin-Skela niemal ginął w szumie wiatru. — Pomóż mi w powrocie do Służby Kontaktu.
— Nonsens. — Gurgeh wyciągnął rękę, by odsunąć maszynę z drogi. Udało mu się przejść.
A potem został gwałtownie obalony w trawę przy ścieżce, jakby nagle na ramiona padł mu niewidzialny ciężar. Zdziwiony, patrzył na unoszącą się nad nim maleńką maszynę. Pod rękami czuł wilgotny piasek, wokół szumiały trawy.
— Ty, mały… — Usiłował wstać, lecz znów go pchnięto. Tkwił zdezorientowany przy ziemi, nie wierząc w to, co się dzieje. Nigdy żadna maszyna nie zastosowała w stosunku do niego siły. Wydarzyło się coś niesłychanego. Ponownie próbował się podnieść, w krtani miał już krzyk wściekłości i oburzenia.
Stał się bezwładny. Krzyk zamarł mu w gardle.
Znalazł się w trawie. Leżał na plecach, ze wzrokiem utkwionym w ciemnych chmurach. Mógł tylko poruszać oczami.
Przypomniał sobie, jak podczas strzelania skafander go unieruchomił, gdy trafił go o jeden pocisk za dużo. Teraz było gorzej.
To paraliż. Nic nie mógł zrobić.
Bał się, że wstrzymano mu oddech, serce, że język zablokuje krtań, a zwieracze się rozluźnią.
Mawhrin-Skel wpłynął w jego pole widzenia.
— Posłuchaj mnie, Jernau Gurgeh. — Pierwsze zimne krople deszczu zaczęły bębnić po trawie i twarzy mężczyzny. — Posłuchaj mnie… Masz mi pomóc. Całą naszą dzisiejszą poranną rozmowę, każde twoje słowo i gest mam nagrane. Jeśli mi nie pomożesz, rozpowszechnię to. Wszyscy się dowiedzą, że oszukiwałeś podczas gry z Olz Hap. — Maszyna zamilkła. — Zrozumiałeś, Jernau Gurgeh? Wyraziłem się jasno? Zdajesz sobie sprawę z tego, co powiedziałem? Istnieje słowo, bardzo stare słowo, określające to, co robię, o ile się już sam nie domyśliłeś. Szantaż.
Ta maszyna oszalała. Każdy mógł sobie wykreować, co mu się chciało: dźwięk, ruchome obrazy, zapach, wrażenie dotyku. Istniały wyspecjalizowane urządzenia, które potrafiły to robić. Można je było sobie zamówić i stworzyć dowolny obraz, statyczny lub ruchomy, a jeśli miało się cierpliwość i czas, uzyskiwało się efekt tak realistyczny, jakby zwykła kamera nagrała rzeczywistą scenę. Można było po prostu sztucznie stworzyć film z dowolnej sytuacji.
Niektórzy wykorzystywali to dla zabawy lub z zemsty: pokazywali swych znajomych czy wrogów w nieprzyjemnym czy zabawnym położeniu. Skoro niczego nie można było uwiarygodnić, szantażowanie stało się niedorzeczne i niemożliwe. W społeczeństwie typu Kultury, gdzie prawie wszystko było dozwolone, a pieniądze i wpływy poszczególnych jednostek praktycznie przestały istnieć, szantaż nie miał sensu.
Ta maszyna naprawdę musiała zwariować. Gurgeh zastanawiał się, czy zamierza go zabić. Rozważał to wszechstronnie, usiłował uwierzyć w samą możliwość takiego rozwoju sytuacji.
— Wiem, o czym myślisz, Gurgeh — powiedział drona. — Sądzisz, że nie potrafię tego udowodnić. To mogłaby być moja fałszywka, nikt mi nie uwierzy. Błąd. Miałem połączenie w czasie rzeczywistym ze swym przyjacielem, Umysłem Sekcji Specjalnej, sprzyjającym mojej sprawie; zawsze uważał, że byłbym doskonałym funkcjonariuszem i pomagał mi w apelacji. To, co zaszło między nami dziś rano, z najdrobniejszymi szczegółami zostało zapisane w Umyśle o niepodważalnej moralnej wierzytelności i zapis ma poziom wierności nieosiągalny dla powszechnie dostępnych urządzeń. Gurgeh, materiały, jakie mam na ciebie, nie mogły być sfałszowane. Jeśli mi nie wierzysz, spytaj swego przyjaciela Amalk-neya. Potwierdzi wszystko, co mówię. Może jest głupim ignorantem, ale powinien wiedzieć, gdzie dowiedzieć się prawdy.
Deszcz zaczął padać Gurgehowi na bezbronną, rozluźnioną twarz. Szczęki miał opuszczone, usta otwarte. Zastanawiał się, czy w końcu nie utonie; utopi się w spadającym deszczu.
Z małego korpusu drony ściekały na niego krople wody; lało coraz bardziej.
— Zastanawiasz się, czego od ciebie chcę — kontynuowała maszyna. Usiłował poruszyć oczyma, dając znak „nie”, by zirytować dronę, ale ten nie zwracał na to uwagi. — Potrzebuję twojej pomocy. Musisz się za mną wstawić. Chcę, byś udał się do Służby Kontaktu i przyłączył swój głos do tych, które opowiadają się za moim powrotem do czynnej służby.
Maszyna rzuciła się ku jego twarzy. Poczuł, jak coś ciągnie go za kołnierz płaszcza. Głowę i tors szarpnięciem uniesiono mu z mokrej ziemi do góry — patrzył teraz bezradnie na szaroniebieską obudowę małej maszyny. Rozmiar kieszonkowy, pomyślał. Żałował, że nie może mrugać, i wdzięczny był deszczowi, że mu to uniemożliwiał. Kieszonkowa, zmieściłaby się w kieszeni jego płaszcza.
Miał się ochotę zaśmiać.
— Chłopie, nie rozumiesz, co mi zrobili? — mówiła maszyna, potrząsając nim. — Wykastrowali, zneutralizowali, sparaliżowali! Jak się teraz czujesz? Bezsilny. Wiesz, że masz kończyny, ale nie możesz nimi ruszyć. Ze mną jest identycznie, ale dochodzi świadomość, że ich nie mam. Czy potrafisz to zrozumieć? Potrafisz? Czy wiesz, że w przeszłości niektórzy ludzie tracili całe kończyny na zawsze? Czy pamiętasz historię twego społeczeństwa, mały Jernau Gurgeh?
Maszyna potrząsała nim. Czuł i słyszał swe szczękające zęby.
— Czy kiedykolwiek widziałeś osoby kalekie, nim odrosły im ręce lub nogi? Dawniej, gdy ludzie tracili kończyny — odstrzelone, odcięte lub amputowane — ciągle myśleli, że nadal je mają, nadal czują. Kończyny fantomowe, tak to nazywali. Te nierzeczywiste ramiona i nogi mogły swędzieć, boleć, ale nie dawały się użyć. Wyobrażasz to sobie? Ty, człowiek Kultury z genetycznie umożliwionym odrastaniem części ciała, z poprawionym sercem, transformowanymi gruczołami dokrewnymi, filtrem przeciwzatorowym w mózgu, nieskazitelnymi zębami i doskonałym systemem immunologicznym. Potrafisz to sobie wyobrazić?
Maszyna puściła go na ziemię. Szczęki mu kłapnęły i przygryzł sobie koniec języka. Usta wypełnił słony smak. Teraz na pewno utonie — we własnej krwi. Czekał na nadejście prawdziwego strachu. Nie mógł płakać, choć deszcz zalał mu oczy.
— Wyobraź to sobie ośmiokroć i jeszcze po wielekroć. Wyobraź sobie, co ja czuję: wyrychtowany na dobrego żołnierza, do walki o wszystko, co jest nam drogie, do szukania i zdruzgotania barbarzyńców! I nie ma tego; ucięte, zlikwidowane. Moje systemy sensoryczne, moje uzbrojenie, nawet pojemność pamięci, wszystko zredukowane, wypatroszone, kalekie. Zaglądam do kulek w grze Trafionego, pcham cię ośmiosiłowym polem i przytrzymuję przy ziemi żałosnym elektromagnetycznym nibyefektorem… ale to nic, Jernau Gurgeh, nic. Echo, cień… zupełnie nic.
Mała maszyna podleciała w górę.
Przywróciła Gurgehowi władzę w członkach. Z wysiłkiem oderwał się od mokrej ziemi, dłonią dotknął języka: krew przestała już lecieć, rana się zasklepiła. Usiadł nieco oszołomiony; obmacując miejsce z tyłu głowy, którym uderzył o grunt, ale nie bolało. Spojrzał na mały, ociekający wodą korpus drony unoszącego się nad ścieżką.
— Gurgeh, nie mam nic do stracenia. Pomóż mi, albo zniszczę twoją reputację. Nie myśl, że się przed tym cofnę. Gdyby to było dla ciebie nieważne — w co wątpię — zrobię to z czystej przyjemności sprawienia ci choćby drobnego kłopotu. Jeśli natomiast jest to dla ciebie wszystkim i rzeczywiście popełnisz samobójstwo — w co również wątpię — tym bardziej się nie cofnę. Nigdy jeszcze nie zabiłem człowieka. Możliwe, że gdzieś, kiedyś, miałbym taką szansę, gdyby pozwolono mi wstąpić do Sekcji Specjalnej… ale ostatecznie zadowolę się doprowadzeniem kogoś do samobójstwa.
Gurgeh wyciągnął rękę do maszyny. Płaszcz mu ciążył; spodnie ociekały wodą.
— Wierzę ci — powiedział. — Dobrze. Co mam zrobić?
— Już ci mówiłem — odparł drona, przekrzykując wycie wiatru w drzewach i szum deszczu w kołyszącej się trawie. — Wstaw się za mną. Jesteś bardziej wpływowy, niż sądzisz. Wykorzystaj to.
— Ależ skądże, ja…
— Widziałem twoją pocztę, Gurgeh — rzekł drona znużonym głosem. — Nie rozumiesz, co znaczy zaproszenie od WPS? To najbardziej bezpośredni sposób, w jaki Służba Kontaktu proponuje posadę. Czyż nie nauczono cię niczego prócz gier? Jesteś potrzebny Służbie Kontaktu. Oficjalnie Służba Kontaktu nie łowi specjalistów. Musisz złożyć podanie i wtedy wszystko jest inne. Żeby wstąpić do Sekcji Specjalnej, trzeba poczekać na zaproszenie. Ale oni chcą ciebie, jasne… Na Boga, człowieku, nie rozumiesz ich aluzji?
— Przypuśćmy, że masz rację. Co więc mam zrobić? Pójść do Służby Kontaktu i powiedzieć: „Przyjmijcie z powrotem tego dronę”? Nie bądź naiwny. Nie wiedziałbym nawet, jak się do tego zabrać. — Nie chciał wspominać o wizycie przedstawiciela Służby Kontaktu.
Nie musiał.
— A przypadkiem już się do ciebie nie zwrócili? — spytał Mawhrin-Skel. — Przedwczoraj wieczorem?
Gurgeh wstał niepewnie. Strzepnął piasek z płaszcza. Wichura miotała strugami wody. Za ciemnymi zasłonami deszczu ginęła nadmorska wieś i jego obszerny rodzinny dom.
— Tak, obserwowałem cię, Jernau Gurgeh — oznajmił Mawhrin-Skel. — Wiem, że Służba Kontaktu interesuje się tobą. Nie mam pojęcia, czego od ciebie chcą, ale sugeruję, żebyś się dowiedział. Nawet jeśli nie chcesz grać, lepiej wstaw się za mną, i to gorliwie. Będę cię obserwował, więc zobaczę, czy działasz, czy nie… Oto dowód. Patrz.
Z korpusu drony, niczym dziwny płaski kwiat wystrzelił ekran i rozwinął się w kwadrat o boku ćwierć metra. W deszczowym mroku rozjaśniał obrazem samego Mawhrin-Skela, migającego oślepiającą bielą, ponad kamiennym stołem na tarasie u Hafflisa. Ujęcie zrobiono z góry, prawdopodobnie z kamiennej arkady nad tarasem. Gurgeh widział rozżarzone węgle, spadające lampiony i kwiaty. Usłyszał głos Chamlisa: „O rety, czy powiedziałem coś obraźliwego?”. Zobaczył siebie samego: z uśmiechem zasiadał do gry w Trafionego.
Scena ustąpiła niewyraźnemu, filmowanemu z góry widokowi łóżka — jego łóżka w głównej sypialni w Ikroh. Rozpoznał drobne, pokryte pierścieniami dłonie Ren Myglan, które obejmowały go od dołu i ugniatały mu plecy. Słyszał również:
— …ach, Ren, skarbie, dziecino, kochanie…
— …Jernau…
— Ty wypierdku! — rzucił Gurgeh.
Scena zniknęła, dźwięk umilkł, ekran się złożył, wessany w droni korpus.
— Właśnie, i pamiętaj o tym, Jernau Gurgeh — powiedział Mawhrin-Skel. — Te kawałki dałoby się podrobić, ale przecież obaj wiemy, że są prawdziwe. Jak już wspomniałem, obserwuję cię.
Gurgeh zebrał w ustach krew i splunął.
— Nie możesz tego zrobić. To niedozwolone zachowanie. Nie ujdzie ci to…
— …na sucho? Być może, ale chodzi o to, że nawet jeśli mnie za to ukarzą, nie dbam o to. Mimo wszystko spróbuję.
Drona przerwał, otrząsnął się z wody, stworzył wokół siebie sferyczne pole, usunął wilgoć z obudowy — była teraz nieskazitelnie czysta i osłonięta przed deszczem.
— Człowieku, czy nie rozumiesz, co oni mi zrobili? Już lepiej mi się było nigdy nie narodzić, niż być zmuszonym do włóczenia się po Kulturze przez wieczność, wiedząc, co straciłem. Wyrwali mi pazury, usunęli oczy i zostawili w raju stworzonym dla innych; nazywają to współczuciem. Ja nazywam to torturą. To nieprzyzwoite, barbarzyńskie, szatańskie. Poznajesz to słowo? Widzę, że poznajesz. Spróbuj sobie wyobrazić, jak się czuję i co mógłbym zrobić… Pomyśl o tym, Gurgeh. Pomyśl, co mógłbyś dla mnie zrobić oraz co ja mógłbym zrobić tobie.
Maszyna znów odsunęła się od niego, odlatując w ulewnym deszczu. Zimne krople rozbijały się o niewidzialne kuliste pole, a strużki wody ściekały po przezroczystej powierzchni sfery i ciągłym strumieniem spadały na trawę.
— Będę z tobą w kontakcie. Do widzenia, Gurgeh — powiedział Mawhrin-Skel.
Śmignął nad trawą, do nieba, na szarym stożku wyrzucanego powietrza. Po kilku sekundach zniknął Gurgehowi z oczu.
Ten stał przez chwilę, otrzepując swe przemoczone ubrania ze źdźbeł trawy i piasku, po czym odwrócił się i poszedł przez deszcz i wiatr w kierunku, z którego przybył.
Obejrzał się, chcąc znów rzucić okiem na dom, gdzie się wychował, lecz ulewa, kłębiąca się nad niskimi wierzchołkami pofalowanych wydm, całkowicie przesłoniła widok tej chaotycznej, obrośniętej przybudówkami konstrukcji.
— Gurgeh, o co chodzi?
— Nie mogę ci powiedzieć!
Gurgeh krążył po salonie mieszkania Chamlisa. Odwrócił się od ściany i znów ruszył do okna. Wyjrzał na zewnątrz.
Widział ludzi na placu przed domem; część z nich spacerowała, inni siedzieli przy stołach pod parasolami i jasnozielonymi kamiennymi arkadami, otaczającymi główny plac wsi. Fontanny pluskały, ptaki przelatywały między drzewami, na muszli koncertowo-holoekranowej pośrodku placu rozciągnął się smolisty tzile, niemal wielkości dorosłego człowieka, łapę zwiesił z dachu. Spał. Ogon i uszy podrygiwały. W słońcu pobłyskiwały jego pierścienie i kolczyki. Cienka trąba wygięła się leniwie nad głową. Stworzenie niespiesznie podrapało się po karku przy ostatniej obroży. Potem czarna trąba opadła jakby ze zmęczenia i kołysała się przez parę sekund. Rozległ się śmiech ludzi siedzących przy pobliskich stolikach. Daleko nad wzgórzami wisiał czerwony sterowiec — olbrzymia kropla krwi na błękitnym niebie.
Gurgeh, zniechęcony, odwrócił się od okna. Irytował go widok tego placu, wsi. Yay miała rację: to wszystko było zbyt bezpieczne, zbyt wytworne i uładzone. Jak na jakiejś planecie. Gurgeh podszedł do Chamlisa, unoszącego się przy długim akwarium. Aurę starego drony barwiła szara frustracja. Zadrżał poirytowany i wziął mały pojemnik z pokarmem dla ryb. Pokrywa akwarium uniosła się, Chamlis nasypał na wodę trochę pokarmu; połyskujące srebrzyste lustrzynki podpływały ku powierzchni, poruszając rytmicznie wargami.
— Gurgeh, jak mam ci pomóc, jeśli nie mówisz mi, o co chodzi? — spytał drona rzeczowym tonem.
— Powiedz mi tylko jedno: czy możesz w jakiś sposób wysondować, czego chciała ode mnie Służba Kontaktu? Czy mogę się z nimi ponownie skomunikować, tak by nikt się o tym nie dowiedział? Czy… — pokręcił głową, objął czaszkę dłońmi. — Nie, ludzie się pewnie i tak dowiedzą, ale to nie ma znaczenia. Przystanął przy ścianie, przyglądał się płytom z piaskowca w ciepłych barwach, widocznym między obrazami. Mieszkanie urządzono staromodnie; spoiny kamiennych bloków były ciemne, wysadzane drobnymi białymi perłami. Gurgeh patrzył na bogato inkrustowane linie i zastanawiał się, o co mógłby w zasadzie zapytać i co mógłby zrobić.
— Mogę się skontaktować z dwoma znajomymi statkami — powiedział Chamlis. — Z tymi, do których się przedtem zwróciłem. Może wiedzą, co Służba Kontaktu chciała zaproponować. — Chamlis obserwował lustrzynkę, żerującą bezgłośnie. — Jeśli chcesz, zrobię to teraz.
— Dobrze, proszę — odparł Gurgeh.
Odszedł od sztucznego piaskowca i hodowlanych pereł. Jego buty klapały na wzorzystych kafelkach. Spojrzał na zalany słońcem plac: tzile ciągle spał na dachu. Widząc poruszające się szczęki stworzenia, Gurgeh zastanawiał się, jakież to obce słowa mamrocze ono przez sen.
— Odpowiedź dotrze za kilka godzin — oznajmił Chamlis. Pokrywa akwarium opadła. Drona włożył pojemnik z pokarmem do szuflady małego, delikatnego stolika. — Oba statki są dość daleko. — Chamlis postukał srebrzystym polem w ściankę akwarium. Lustrzynka podpłynęła zainteresowana. — Ale o co chodzi? Co się zmieniło? — Drona patrzył na Gurgeha. — Jakie masz… jakie możesz mieć kłopoty? Proszę, powiedz. Chcę ci pomóc.
Maszyna podleciała do człowieka, który uparcie patrzył na wiejski plac, bezwiednie zaciskając splecione dłonie. Stary drona nigdy jeszcze nie widział go tak zaniepokojonego.
— Nic się nie zmieniło — odparł Gurgeh ponuro. Kręcił głową, nie patrząc na dronę. — Nie ma żadnych problemów. Muszę się tylko dowiedzieć kilka rzeczy.
Wczoraj wrócił bezpośrednio do Ikroh. Stał w salonie, gdzie kilka godzin wcześniej dom — wysłuchawszy prognozy pogody — napalił w kominku. Gurgeh zdjął z siebie mokre, brudne ubranie i wrzucił je do ognia. Zanurzył się w gorącej kąpieli, potem poszedł do sauny; pocił się, dyszał, oczyszczał. Następnie zanurzył się w wodzie tak zimnej, że aż jej powierzchnie pokrywała warstewka lodu. Miał nikłą nadzieję, że wskutek szoku serce mu nie wytrzyma.
Siedział potem w salonie, wpatrzony w płonące bierwiona. Usiłował odzyskać równowagę i gdy doszedł do wniosku, że może już jasno myśleć, wywołał Rdzeń Chiarka.
— Gurgeh, tu znowu Makii Stra-bey, do usług. Jak leci? Chyba nie nowa wizyta ze Służby Kontaktu?
— Nie, ale mam wrażenie, że poprzednio zostawili tutaj coś, co ma mnie obserwować.
— Chodzi ci o… pluskwę, o jakiś mikrosystem?
— Tak. — Usiadł wygodnie na obszernej kanapie.
Miał na sobie prosty szlafrok. Czuł, że po kąpieli jego wyszorowana skóra błyszczy czystością. Słysząc przyjacielski, wyrozumiały głos Rdzenia, nabrał otuchy. Wszystko dobrze się skończy, istnieje jakieś wyjście. Prawdopodobnie bał się na zapas. Mawhrin-Skel to tylko sfiksowana maszyna cierpiąca na manię wielkości. Nie ma żadnych dowodów i nikt nie da wiary jej niepotwierdzonym zarzutom.
— Czemu sądzisz, że umieścili pluskwy?
— Wybacz, tego nie mogę powiedzieć. Mam jednak pewne dowody. Czy mógłbyś przysłać do Ikroh drony… coś w tym rodzaju… żeby przeczesały teren? Czy potrafiłbyś znaleźć te urządzenia, jeśli je tu rzeczywiście rozmieszczono?
— Tak, o ile jest to zwykły sprzęt. Wszystko zależy od poziomu techniki. Okręt może biernie podsłuchiwać, używając efektora elektromagnetycznego. Mogą cię obserwować z sąsiedniego układu planetarnego, nawet jeśli jesteś ukryty pod stukilometrową warstwą skał. I jeszcze potrafią stwierdzić, co jadłeś ostatnio. Technika hiperprzestrzeni. Można się przed tym bronić, ale nie sposób wykryć, że właśnie ktoś z niej korzysta.
— Nie, to nie jest aż tak skomplikowane. To raczej prosta pluskwa albo kamera.
— Powinno się udać. Za minutę przemieścimy do ciebie zespół dron. Czy chcesz, żeby uszczelnić ten kanał komunikacyjny? Nie da się go całkowicie uodpornić na podsłuch, ale możemy go znacznie utrudnić.
— Poproszę.
— Z przyjemnością. Odłącz od terminala pestkę głośnika i wsuń ją do ucha. Zewnętrze odizolujemy połowo od dźwięków.
Gurgeh wykonał zalecenie. Od razu poczuł się lepiej. Rdzeń najwyraźniej wiedział, co robi.
— Rdzeniu, jestem ci bardzo wdzięczny.
— Gurgeh, podziękowania są niepotrzebne. Po to przecież tu jesteśmy. A poza tym to spora frajda.
Gurgeh uśmiechnął się. W górze, nad domem, rozległo się głuche uderzenie — przybył zespół dron Rdzenia.
Maszyny przeczesały dom, szukając czujników. Zabezpieczyły budynek i podłoże; spolaryzowały okna, zaciągnęły zasłony; pod kanapę, na której siedział Gurgeh, podłożyły specjalną matę; w wyciągu kominka zainstalowały jakiś filtr lub zawór.
Gurgeh miał wrażenie, że jest dopieszczony, ważny, ale równocześnie czuł się głupio.
Zabrał się do pracy. Korzystając z terminala, przeglądał banki informacji Rdzenia. Zawierały one, rzecz jasna, wszelkie, nawet niezbyt ważne informacje, jakie zgromadziła Kultura. Wiadomości sensacyjne, naukowe, dzieła sztuki — bezkresny ocean faktów, do którego w zawrotnym tempie sieć informacyjna Kultury dodawała nowe elementy.
Kto potrafił zadać właściwe pytanie, miał dostęp do prawie wszystkich zasobów. Ale nawet i bez tej umiejętności, można się było wiele dowiedzieć. Teoretycznie w Kulturze panowała całkowita wolność informacji z jednym wyjątkiem: poufna była świadomość i dlatego dane zgromadzone w Umyśle — w odróżnieniu od systemów nieświadomych, na przykład banków pamięci Rdzenia — traktowano jako część bytu Umysłu, więc uważano je za równie święte jak zawartość ludzkiego mózgu. Umysł mógł przechowywać dowolny zbiór faktów i opinii i nie musiał nikomu mówić, co wie, co myśli i dlaczego.
Kiedy więc Rdzeń troszczył się o prywatność Gurgeha, ten się dowiedział — bez konsultacji z Chamlisem — że prawdopodobnie Mawhrin-Skel mówił prawdę. Rzeczywiście, istniały techniki rejestrowania wydarzeń w taki sposób, by zapis trudno było sfałszować, a drony o ponadprzeciętnym statusie w zasadzie mogły z tych metod korzystać. Za autentyczne uznano by zwłaszcza te nagrania, których Umysł był świadkiem przez połączenie w czasie rzeczywistym. Przypływ optymizmu Gurgeha znów się cofał.
Ponadto istniał Umysł Specjalizowanej Jednostki Zaczepnej „Kanonierkowy Dyplomata”, który popierał odwołanie Mawhrin-Skela od decyzji wykluczenia go z Sekcji Specjalnej.
Gurgeh czuł się podle.
Nie dowiedział się, kiedy ostatnio Mawhrin-Skel kontaktował się z SJZ — tę informację uważano za prywatną. Prywatność! — Gurgeh zaśmiał się gorzko na myśl o prywatności, jaką się cieszył przez kilka ostatnich nocy i dni.
Dowiedział się jednak, że drona taki jak Mawhrin-Skel — nawet w wersji cywilnej — potrafił utrzymywać jednokierunkowe łącze w czasie rzeczywistym ze statkiem oddalonym o tysiąclecia, jeśli tylko dany statek czekał na sygnał i wiedział, skąd należy go nadsłuchiwać. Gurgeh nie ustalił, gdzie w galaktyce znajduje się statek „Kanonierkowy Dyplomata”. Rutynowo statki Sekcji Specjalnej zachowywały w tajemnicy swe położenie. Wysłał jednak żądanie, by statek podał mu swą pozycję.
Na podstawie uzyskanych informacji doszedł do wniosku, że twierdzenie Mawhrin-Skela, jakoby Umysł nagrał ich rozmowę, mogło być prawdziwe tylko wówczas, gdyby statek znajdował się w odległości mniejszej niż dwadzieścia tysięcy lat. Jeśliby się jednak okazało, że statek był na przykład po drugiej stronie galaktyki, wówczas drona na pewno kłamał i Gurgehowi nic nie groziło.
Miał nadzieję, że statek znajduje się w drugim końcu galaktyki; miał nadzieję, że jest setki tysięcy lat świetlnych stąd albo że zwariował, że wpadł w czarną dziurę albo postanowił pożeglować ku innej galaktyce, albo że natknął się na jakiś obcy, wrogi, silny okręt, który zdmuchnął go z nieba… aby jak najdalej stąd, byle tylko dało się wykazać, że połączenie w czasie rzeczywistym nie było możliwe.
Prócz tego wszystko, co mówił Mawhrin-Skel, trzymało się kupy. Gurgeha można zaszantażować. Siedział teraz na kanapie, w kominku dopalał się ogień, drony Rdzenia latały po domu, bzyczały i klikały do siebie, a Gurgeh patrzył w szarzejące popioły. Jakże pragnął, by to wszystko nigdy się nie wydarzyło, przeklinał się za to, że uległ małemu dronie i dał się nakłonić do oszustwa.
Dlaczego? — pytał sam siebie. Dlaczego to zrobiłem? Jak mogłem być tak głupi? Wtedy miał wrażenie, że to coś wspaniałego, ekscytujące niebezpieczeństwo, lekkie szaleństwo — ale czyż nie różnił się od innych ludzi? Czyż nie był wielkim graczem, który mógł sobie pozwolić na ekscentryczne postępki i cieszyć się wolnością ustanawiania własnych reguł? Nie zmierzał w taki sposób zwiększać własnej chwały, nie o to głównie chodziło. Już i tak wygrał tamtą partię. Chciał tylko, by ktoś z Kultury osiągnął Pełną Sieć. Oszukiwanie nie jest w jego stylu, nigdy przedtem nie oszukiwał i więcej tego nie powtórzy… jak Mawhrin-Skel mógł mu to zrobić? Czemu to wszystko się stało? Dlaczego się nie może po prostu „odstać”? Dlaczego nie ma podróży w czasie, dlaczego nie mógłby się cofnąć i powstrzymać wydarzenia? Statki potrafią objechać galaktykę w kilka lat i policzyć wszystkie komórki ludzkiego ciała z odległości wielu lat świetlnych, a on nie może cofnąć się o jeden nędzny dzień i zmienić jednej drobniutkiej, głupiej, idiotycznej, haniebnej decyzji…
Zacisnął pięści, usiłując zmiażdżyć terminal w prawej dłoni, lecz urządzenie się nie dało. Zabolała go ręka.
Próbował spokojnie pomyśleć. A jeśli zdarzy się najgorsze? W Kulturze z lekceważeniem traktowano indywidualną sławę i mało uwagi poświęcano skandalom — w istocie niewiele rzeczy uważano za skandal. Gurgeh nie miał jednak wątpliwości, że jeśli Mawhrin-Skel ujawni swoje rzekome nagrania, zostaną one rozpowszechnione. Ludzie zwrócą na to uwagę.
Wśród bogactwa środków łączności, wiążących habitaty Kultury — statki, skały, Orbitale czy planety — istniało całe mnóstwo programów informacyjnych i sieci z katalogami wydarzeń bieżących. Ktoś gdzieś chętnie rozpowszechni nagrania Mawhrin-Skela. Gurgeh wiedział, że ostatnio pojawiły się serwisy gier, których wydawcy i redaktorzy wyrażali opinie, że większość słynnych graczy i autorytetów w tej dziedzinie tworzy zamkniętą, nadmiernie uprzywilejowaną grupę; twierdzono, że zbyt wiele uwagi poświęca się kilku zaledwie graczom, i chętnie by zdyskredytowano „starą gwardię”, do której zaliczano Gurgeha; to akurat go rozbawiło. Bardzo by im się przydały materiały Mawhrin-Skela. Gurgeh mógłby wszystkiemu zaprzeczyć i z pewnością wiele osób by mu uwierzyło mimo przekonujących oskarżeń, jednak inni słynni gracze oraz poważne, cieszące się autorytetem serwisy będą znać prawdę, a tego Gurgeh by nie zniósł.
Nadal mógłby grać, pozwolono by mu rejestrować i publikować własne artykuły, prawdopodobnie wiele z nich spotkałoby się z zainteresowaniem, może nie tak dużym jak poprzednio, ale jednak nie byłby zupełnie ignorowany. Stałoby się coś gorszego: traktowano by go ze współczuciem, z wyrozumiałością, z tolerancją. Nigdy by mu jednak nie wybaczono.
Czy kiedykolwiek potrafiłby się z tym pogodzić? Czy potrafiłby przezwyciężyć obelgi i znaczące spojrzenia, pełne triumfu współczucie rywali? Czy sprawa by kiedyś ucichła i po kilku latach została zapomniana? Raczej nie. Nie w jego wypadku. Zawsze by to nad nim wisiało. Nie może powiedzieć Mawhrin-Skelowi: „Publikuj i niech cię diabli”. Drona miał rację — to by zrujnowało reputację Gurgeha, zniszczyło go całkowicie.
Obserwował czerwone polana na szerokim ruszcie — przygasały, bladły, rozsypywały się, szarzały. Powiedział Rdzeniowi, że skończył. Rdzeń spokojnie doprowadził pomieszczenia domowe do normalnego stanu i pozostawił go własnym myślom.
Obudził się następnego ranka — zastał ten sam świat. Nie był to zły sen. Czas się nie cofnął, a tamto wszystko rzeczywiście się wydarzyło.
Podziemnym samochodem pojechał do wsi Celleck, gdzie w staromodnej siedzibie, przypominającej domostwo człowieka, mieszkał Chamlis Amalk-ney. Ściany pokryte były freskami, inkrustacjami, w pokojach stały zabytkowe meble, akwaria i wiwaria z owadami.
— Postaram się zbadać sprawę — westchnął Chamlis, unosząc się przy oknie obok Gurgeha. — Nie gwarantuję jednak, że uda mi się to ukryć przed tym, kto nasłał przedstawiciela Służby Kontaktu. Pomyślą, że jednak jesteś zainteresowany.
— Może jestem — odparł Gurgeh. — Może chciałbym znowu z nimi porozmawiać, nie wiem.
— Przesłałem wiadomość do swoich przyjaciół, ale… Gurgehowi przyszedł nagle do głowy paranoiczny pomysł. Odwrócił się gwałtownie do Chamlisa.
— Czy ci twoi przyjaciele to statki?
— Tak. Oboje — odparł drona.
— Jak się nazywają?
— „Oczywiście nadal cię kocham” i „Po prostu czytaj instruktaż”.
— Nie są to okręty wojenne?
— Z takimi imionami? To WJK, cóż innego może być?
— Dobrze. — Gurgeh nieco się odprężył i znowu wyjrzał na plac. — Dobrze. W porządku. — Głośno odetchnął.
— Gurgeh, proszę, powiedz, o co chodzi. — Głos Chamlisa był miękki, nieco smutny. — Wiesz, że nikomu tego nie przekażę. Pozwól sobie pomóc. Przykro cię widzieć w takim stanie. Jeśli mógłbym cokolwiek…
— Nic innego nie możesz zrobić. — Gurgeh pokręcił głową, spoglądając na maszynę. — Powiem ci, jeśli coś będzie do zrobienia. — Ruszył do drzwi. Drona go obserwował. — Muszę już iść. Do zobaczenia, Chamlisie.
Zjechał do podziemia. Wsiadł do samochodu i cały czas patrzył w podłogę. Dopiero po czwartym chyba zapytaniu zwrócił uwagę, że samochód do niego mówi — chciał wiedzieć, dokąd pasażer zamierza jechać. Gurgeh poinformował go.
Wpatrywał się w jeden ze ściennych ekranów, obserwując nieruchome gwiazdy, gdy zabrzęczał terminal.
— Gurgeh? To znowu ja, jeszcze raz twój Makii Stra-bey.
— Czego? — warknął, poirytowany poufałością Umysłu.
— Ten statek przekazał właśnie informacje, o które prosiłeś. Zmarszczył brwi.
— Jaki statek? Jakie informacje?
— „Kanonierkowy Dyplomata”, drogi graczu. Chodzi o jego położenie.
Serce mu zabiło, krtań się zacisnęła.
— Tak? — odparł z wysiłkiem. — I co?
— Nie odpowiedział bezpośrednio, przesłał wiadomość przez swój macierzysty WPS „Młodzieńczy Lapsus” i poprosił, by ten potwierdził jego położenie.
— Więc gdzie jest?
— W skupisku Altabien-Północ. Podał współrzędne, ale tylko z dokładnością do…
— Co tam współrzędne! — krzyknął Gurgeh. — Gdzie jest to skupisko? Jak daleko stąd?
— No, uspokój się. To dwa i pół mileniów stąd. Gurgeh zamknął oczy. Samochód zwalniał.
Dwa i pół tysiąca lat świetlnych. Dłuższy spacerek, jak by to określili światowcy z WPS-ów. Jednak dość blisko, by statek mógł precyzyjnie wycelować efektor, wyrzucić w niebo pole sensoryczne szerokości sekundy świetlnej i odebrać słaby, lecz wyraźny błysk hiperprzetrzennego sygnału od małej maszyny, mieszczącej się w kieszeni.
Próbował sam siebie przekonać, że to ciągle nie stanowi dowodu na prawdomówność Mawhrin-Skela. Dostrzegał jednak coś złowieszczego w fakcie, że statek nie odpowiedział bezpośrednio. Skorzystał ze swego WPS-u jako znacznie bardziej wiarygodnego źródła informacji, by potwierdzić swą pozycję.
— Chcesz pozostałą wiadomość z SJZ — spytał Rdzeń — czy też znów mi odburkniesz?
— Jaką wiadomość? — Gurgeh był zaintrygowany.
Samochód zakręcił i nadal zwalniał. Ukazała się galeria tranzytowa Ikroh, wisząca pod powierzchnią Płyty jak budynek postawiony fundamentami do góry.
— Tajemniej i tajemniej — powiedział Rdzeń. — Komunikowałeś się ze statkiem poza moimi plecami? Wiadomość brzmi: „Miło cię znowu słyszeć”.
Minęły trzy dni. Nie mógł się do niczego zabrać. Próbował czytać — artykuły, stare książki, własne materiały, ale co rusz stwierdzał, że ciągle czyta ten sam fragment, tę samą stronę, ten sam ekran. Usiłował się skoncentrować na słowach, rysunkach i wykresach, lecz jego myśli ulatywały, stale wracały do tych samych spraw, bezsensownie krążyły. Zjadanie własnego ogona, w kółko te same pytania, niewczesne żale. Czemu to zrobił? Jakie ma teraz wyjście?
Usiłował wytworzyć w gruczołach uspokajające narkotyki, jednak tyle wysiłku kosztowało go osiągnięcie jakiegokolwiek efektu, że dostał zawrotów głowy. Zastosował Ostry Błękit, Przewagę i Skupiacza, by wspomóc koncentrację, ale czuł jedynie zgrzytający ból w tyle czaszki. Wyczerpany, stwierdził, że nie warto było tego robić. Mózg wolał martwić się i denerwować; nie miało sensu przyczyniać mu frustracji.
Gurgeh nie odbierał telefonów. Kilka razy dzwonił do Chamlisa, nigdy jednak nie miał mu nic do powiedzenia. Stary drona oświadczył tylko, że dwa znane mu statki Służby Kontaktu komunikowały się z nim; oba twierdziły, że przesłały wiadomość Chamlisa do kilku innych Umysłów. Oba zdziwiły się, że tak szybko skontaktowano się z Gurgehem. Oba obiecały przekazać jego prośbę o więcej informacji; żaden z nich nie wiedział, o co tu chodzi.
Gurgeh nie miał wiadomości od Mawhrin-Skela. Poprosił Rdzeń, by znalazł maszynę i tylko powiadomił go, gdzie ona teraz jest, ale Rdzeń nie potrafił tego zrobić, co wyraźnie bardzo zirytowało Umysł Orbitalu. Ponownie wysłał zespół dron, które jeszcze raz przeczesały dom. Rdzeń zostawił w domu jedno urządzenie, by przez cały czas sprawdzało, czy nie ma podsłuchu.
Wiele czasu Gurgeh spędzał na spacerach po lesie i górach wokół Ikroh; robił po dwadzieścia-trzydzieści kilometrów dziennie. Wytwarzał w ten sposób naturalny środek nasenny: śmiertelne fizyczne zmęczenie.
Czwartego dnie prawie uwierzył, że jeśli nie będzie wystawiał nosa z domu, z nikim nie będzie rozmawiał, komunikował się, do nikogo nie będzie pisał, wówczas nic mu się nie stanie. Może Mawhrin-Skel przepadł na zawsze. Może Służba Kontaktu zabrała go stąd lub ponownie powołała w swe szeregi. Może zupełnie zwariował i odpłynął w przestrzeń albo wziął serio stary dowcip o stygliańskich liczakach i udał się na plażę, by policzyć ziarenka piasku.
Dzień był pogodny. Gurgeh siedział wśród rozłożystych, niskich gałęzi słońcochlebowca w ogrodzie w Ikroh i przez listowie patrzył w dolną część niższego trawnika, gdzie z lasu wynurzyło się stado feyli i zaczęło skubać gronopnącze. Płochliwe zwierzęta, chude jak patyki, jasno umaszczone w barwach ochronnych, nerwowo podbiegły do niższych krzaków; potrząsały i podrzucały trójkątnymi głowami; ich szczęki pracowały.
Gurgeh spojrzał na dom przesłonięty łagodnie falującymi liśćmi.
Przy jednym z okien zobaczył miniaturowego dronę, małego, szarobiałego. Zamarł. To nie musi być Mawhrin-Skel, rzekł sobie. Za daleko, by stwierdzić to z całą pewnością. To mógłby być Loash i ta cała reszta. Maszyna znajdowała się ponad czterdzieści metrów od jego miejsca, a on na drzewie był prawie niewidoczny. Nie można go było wytropić — swój terminal zostawił w domu; ostatnio robił tak coraz częściej, choć niebezpieczne i nieodpowiedzialne było przebywanie z dala od sieci informacyjnej Rdzenia, gdyż wówczas w istocie odcinał się od reszty Kultury.
Wstrzymał oddech, zamarł.
Mała maszyna zawahała się w powietrzu, po czym odwróciła się w jego kierunku i poleciała prosto ku niemu.
To nie był Mawhrin-Skel ani Loash Wielomówny. Nie był to nawet ten sam typ drony. Nieco większy i grubszy, w ogóle nie miał aury. Zatrzymał się pod drzewem i zapytał przyjemnym głosem:
— Pan Gurgeh?
Gurgeh zeskoczył z drzewa. Stado feyli ruszyło w las, skacząc w zamęcie zielonych kształtów.
— Tak? — odparł Gurgeh.
— Dzień dobry. Nazywam się Worthil. Jestem ze Służby Kontaktu. Miło mi pana poznać.
— Dzień dobry.
— Jakie piękne miejsce. Czy to pan kazał zbudować ten dom?
— Tak — odparł Gurgeh.
Gadki-szmatki; nanosekundowe zasięgnięcie informacji w pamięci Rdzenia dostarczyłoby maszynie dokładnych danych o tym, kto i kiedy zbudował Ikroh.
— Bardzo ładny. Nie umknęło mej uwadze, że spad dachów jest mniej więcej taki sam, co nachylenie stoków okolicznych gór. Czy to pański pomysł?
— Moja prywatna teoria estetyczna — przyznał Gurgeh.
Był pod pewnym wrażeniem, gdyż nigdy nikomu nie wspominał o tym szczególe. Bezaurowa maszyna rozglądała się ostentacyjnie.
— Taaak, piękny dom i imponujące otoczenie. Ale czy mógłbym przejść do zasadniczego celu mej wizyty?
Gurgeh usiadł przy drzewie ze skrzyżowanymi nogami.
— Proszę bardzo.
Drona opuścił się na poziom jego twarzy.
— Najpierw proszę mi wybaczyć, że niepokoiliśmy pana wcześniej. Chyba drona, który pana poprzednio odwiedził, nieco zbyt dosłownie potraktował instrukcje, choć trzeba przyznać, czasu jest raczej niewiele… W każdym razie, jestem tu, by powiedzieć panu wszystko, co chce pan wiedzieć. Jak już zapewne pan podejrzewał, znaleźliśmy coś, co może pana zainteresować. Ale… — maszyna odwróciła się i spojrzała na dom i otaczający go ogród. — Nie dziwiłbym się, gdyby nie chciał pan opuścić tego pięknego domu.
— A więc to się łączy z podróżą?
— Tak. Na pewien czas.
— Na jak długo? — spytał Gurgeh. Drona jakby się wahał.
— Mogę najpierw powiedzieć panu, co znaleźliśmy?
— Dobrze.
— To jest niestety poufne — rzekła maszyna przepraszająco. — To, co panu powiem, musi na razie pozostać tajemnicą. Zrozumie pan dlaczego, gdy tylko udzielę wyjaśnień. Czy może pan przyrzec, że nikomu pan tego nie przekaże?
— A co się stanie, jeśli odpowiem „nie”?
— Odlecę stąd, to wszystko.
Gurgeh wzruszył ramionami, strzepał kawałek kory z brzegu podwiniętej tuniki, którą miał na sobie.
— Dobrze. Zatem tajemnica.
Worthil podleciał nieco w górę i odwrócił się na chwilę przodem w kierunku Ikroh.
— Wyjaśnienia zajmą trochę czasu. Czy moglibyśmy przejść do domu?
— Oczywiście. — Gurgeh wstał.
Siedział w głównym pokoju ekranowym w Ikroh. Okna zaciemniono, a holoekran na ścianie był włączony. Drona ze Służby Kontaktu sterował systemami pomieszczenia. Zgasił światła. Ekran pociemniał, potem pokazał główną galaktykę — dwuwymiarowy widok ze znacznej odległości. Oba Obłoki znajdowały się blisko Gurgeha. Większy, półspiralny z długim ogonem prowadzącym od środka galaktyki, mniejszy w przybliżeniu w kształcie litery Y.
— Obłoki Wielki i Mały — rzekł Worthil. — Każdy z nich znajduje się około sto tysięcy lat świetlnych od nas. Na pewno podziwiał je pan z Ikroh, są dość wyraźne, choć znajdujecie się względem nich pod dyskiem galaktyki głównej, więc obserwuje pan je poprzez galaktykę. Odkryliśmy coś, co mógłby pan uznać za interesującą grę. O tu… — W centrum mniejszego Obłoku ukazała się zielona kropka.
Gurgeh spojrzał na dronę.
— To dość daleko — powiedział. — O ile rozumiem, sugerujesz, bym się tam udał.
— To rzeczywiście daleko i właśnie to sugerujemy. Na najszybszych statkach wyprawa zajmie prawie dwa lata z powodu natury kraty energii. Tam, między skupiskami gwiazd jest ona rzadsza. Wewnątrz galaktyki taka podróż zabrałaby mniej niż rok. — Ale to oznacza, że byłbym w drodze cztery lata — rzekł Gurgeh, wpatrzony w ekran. Miał sucho w ustach.
— Pięć — stwierdził rzeczowo drona.
— To… bardzo długo.
— Owszem. Zrozumiem pana, jeśli odmówi pan naszemu zaproszeniu. Sądzimy jednak, że gra wyda się panu interesująca. Najpierw jednak opiszę warunki zewnętrzne, dzięki któremu jest tak unikalna.
Zielona kropka przybrała kształt nierównego koła. Ekran stał się nagle realnym hologramem, napełniając pokój gwiazdami. Zielony krąg słońc stał się w przybliżeniu kulą. Gurgeh poczuł chwilowy zawrót głowy — podobne wrażenie miał zawsze wtedy, gdy otaczał go kosmos lub jego obraz.
— Te gwiazdy — zaczął Worthil, a parę tysięcy zielonych słońc zamigało — są pod kontrolą czegoś, co można jedynie określić jako imperium. Otóż… — drona zwrócił się do Gurgeha. Ustawił się w przestrzeni tak, że przypominał olbrzymi statek kosmiczny; gwiazdy znajdowały się przed nim i za nim. — Nieczęsto odkrywamy imperialny system władzy, dysponujący techniką kosmiczną. Zwykle taka przestarzała forma rządów obumiera znacznie wcześniej, nim dany gatunek wydostanie się ze swej macierzystej planety, nie mówiąc już o rozwinięciu techniki podróży ponadświetlnych, co jest konieczne, by skutecznie panować nad znaczniejszym obszarem. Od czasu do czasu jednak Służba Kontaktu poruszy jakiś głaz i pod spodem odkrywa coś naprawdę brzydkiego. W każdym wypadku istnieje jakiś szczególny czynnik, sprawiający, że ogólna zasada bierze w łeb. Jeśli chodzi o konglomerat, który widzisz przed sobą, to poza oczywistym faktem, że dopiero niedawno tam dotarliśmy oraz że w Małym Obłoku brak było innych silniejszych wpływów, tym szczególnym czynnikiem jest gra.
Do Gurgeha dotarło to dopiero po chwili.
— Gra!? — Spojrzał na maszynę.
— Gra zwana przez miejscowych Azad. Jest na tyle ważna, że całe imperium wzięło od niej swą nazwę. Patrzysz właśnie na Imperium Azad.
Gurgeh rzeczywiście na nie patrzył.
— Dominujący gatunek jest humanoidalny — ciągnął drona — ale, co bardzo nietypowe i co pewne analizy uznają za czynnik sprzyjający przetrwaniu tego systemu społecznego, gatunek ten ma trzy płcie. — Przed Gurgehem, pośrodku jego pola widzenia, jakby w wewnątrz poszarpanej gwiezdnej kuli, ukazały się trzy postacie. Były niższe od niego — o ile proporcje odpowiadały rzeczywistości. Każdy z osobników charakteryzował się szczególnymi cechami, wszyscy jednak mieli dość krótkie nogi oraz nieco płaskie, napuchłe i blade twarze. — Ten po lewej — powiedział Worthil — to mężczyzna. Ma jądra i penis. Osoba pośrodku ma rodzaj wywracalnej pochwy i jajniki. Pochwa wywraca się na zewnątrz, by zaimplantować zapłodnione jajeczko u osoby trzeciej płci — tę osobę widzisz po prawej — obdarzonej macicą. Postać pośrodku reprezentuje płeć dominującą.
Gurgeh musiał się nad tym zastanowić.
— Co takiego? — spytał po chwili milczenia.
— Płeć dominującą — powtórzył Worthil. — Imperia to to samo co scentralizowane, choć niekiedy rozdzierane schizmami hierarchiczne struktury władzy, w których wpływy ma tylko klasa ekonomicznie uprzywilejowana, zachowująca swą przewagę dzięki rozważnemu stosowaniu ucisku i umiejętnej manipulacji zarówno systemem rozpowszechniania informacji, jak i pomniejszymi — na ogół formalnie niezależnymi — systemami władzy. Krótko mówiąc, chodzi o dominację. Płeć pośrednicząca — inaczej apeksowie, których przedstawiciela widzisz pośrodku — kontroluje społeczeństwo i całe imperium. Ogólnie rzecz biorąc, mężczyźni wykorzystywani są jako żołnierze, a kobiety jako własność. Oczywiście wszystko jest nieco bardziej skomplikowane, ale chwytasz ogólny obraz?
— Nie rozumiem, jak to funkcjonuje. — Gurgeh kręcił głową. — Ale skoro mówisz, że tak jest… — Potarł brodę. — Wnioskuję z tego, że ci ludzie nie potrafią zmieniać płci.
— Rzeczywiście. Ściśle mówiąc, od setek lat jest to w zasięgu ich technik genetycznych, ale zmienianie płci jest zabronione. Nielegalne, jeśli pamiętasz, co znaczy to słowo. — Gurgeh kiwnął głową. Maszyna wyjaśniała dalej: — Nam wydaje się to perwersją i rozrzutnością, ale celem imperiów na ogół nie jest efektywne wykorzystanie zasobów i zapewnienie powszechnego szczęścia. I jeśli nawet wystąpią te dwa pozytywne zjawiska, to osiągane są mimo immanentnych wad systemu — korupcji i nepotyzmu.
— Dobrze, mam wiele pytań, ale mów dalej — powiedział Gurgeh. — Co to za gra?
— Właśnie. Oto jedna z plansz.
— …żartujesz — wyszeptał wreszcie Gurgeh.
Pochylił się i wlepił wzrok w rozpostarty przed nim hologram.
Zniknęły gwiazdy i trzy postacie. Zdawało się, że Gurgeh i drona o imieniu Worthil znajdują się w na końcu olbrzymiej sali, wielokrotnie większej od salonu, w którym przebywali w rzeczywistości. Przed nimi rozciągała się podłoga pokryta zadziwiająco skomplikowaną i pozornie chaotyczną, abstrakcyjną i nieregularną mozaiką, miejscami tworzącą wzgórza, a gdzieniegdzie opadającą dolinami. Przy bliższym oglądzie można było zauważyć, że pagórki nie są jednolite, lecz składają się ze spiętrzonych, coraz węższych poziomów; powtarzają ten sam zadziwiający podstawowy wzór ogólny, tworzą połączone, wielowarstwowe piramidy nad fantastycznym krajobrazem. Przy jeszcze bliższym oglądzie dostrzegało się tam dziwacznie rzeźbione figury, stojące na niezwykle barwnej powierzchni. Bok konstrukcji miał co najmniej dwadzieścia metrów.
— To jest plansza gry? — spytał Gurgeh. Przełknął ślinę. Nigdy nie widział ani nie słyszał o grze tak skomplikowanej — a ta z pewnością była skomplikowana, sądząc po różnorodności figur i obszarów.
— Jedna z plansz.
— Ile ich jest?
Nie do wiary. To jakiś żart. Kpią sobie z niego. Żaden ludzki mózg nie mógłby sobie chyba poradzić z grą tak rozbudowaną. To niemożliwe. Na pewno niemożliwe.
— Trzy. Wszystkie takich rozmiarów. Oraz mnóstwo mniejszych, gdzie gra się również kartami. Pozwoli pan, że opiszę tło całej sprawy.
Po pierwsze: nazwa. Azad znaczy maszyna lub może system w szerokim sensie tego słowa, obejmującym wszelkie funkcjonujące jednostki, zwierzęta czy kwiaty, jak również coś takiego jak ja czy koło wodne. Gra powstała kilka tysięcy lat temu, a obecną postać osiągnęła przed około ośmiuset laty, mniej więcej w tym samym czasie, gdy nastąpiła instytucjonalizacja nadal istniejącej tam religii. Od tamtego czasu gra uległa jedynie niewielkim modyfikacjom. Ostateczna forma pochodzi z epoki hegemonizacji macierzystej planety o nazwie Ea i pierwszej relatywistycznej eksploracji pobliskiego kosmosu.
Ukazała się planeta, zawisła w pokoju przed Gurgehem — wielka, biało niebieska, świecąca, bardzo wolno obracała się na tle ciemnej przestrzeni.
— To Ea — poinformował drona. — Otóż gra stanowi integralną część systemu władzy w imperium. Maksymalnie upraszczając sprawę, ten, kto ją wygra, staje się cesarzem.
Gurgeh powoli obejrzał się na dronę, ten spoglądał na niego.
— To nie blaga — oznajmiła sucho maszyna.
— Mówisz poważnie? — Gurgeh mimo to chciał potwierdzenia.
— Oczywiście — odparł drona. — Zostanie cesarzem to w tej grze stawka dość rzadka. Zdaje pan sobie zapewne sprawę, że rzeczywistość jest bardziej skomplikowana. Grę Azad wykorzystuje się nie tyle do wyznaczenia osoby panującej, ile do ustalenia, jakie tendencje w klasie rządzącej mają wziąć górę, która z teorii ekonomicznych ma być stosowana, jakie dogmaty uznawane w aparacie religijnym i jaka strategia polityczna przyjęta. Grę traktuje się również jako egzamin w procesie naboru oraz awansowania w hierarchii religijnej, edukacyjnej, administracji cywilnej, sądownictwie i wojsku. Sens polega na tym, że Azad jest tak złożona, subtelna, elastyczna i tak wymagająca, że stanowi najbardziej precyzyjny i całościowy model życia, jaki tylko można skonstruować. Kto zwycięża w grze, zwycięża w życiu. W obu dziedzinach potrzebne są te same umiejętności zapewniające dominację.
— Ale… czy to prawda? — Gurgeh obejrzał się do tyłu na dryfującego dronę i czuł obecność wiszącej przed nimi planety jako niemal fizyczne oddziaływanie, coś przyciągającego go ku sobie.
Planeta zniknęła; patrzyli teraz na wielką planszę gry. Hologram ruszał się cicho — Gurgeh widział krzątających się obcych, którzy przesuwali figury i ustawiali się wokół planszy.
— To nie musi być stuprocentowo prawdziwe — odparł drona — ale przyczyna i skutek nie są tutaj czymś przeciwstawnym. Wpływ gry na społeczeństwo jest przemożny, otoczenie zakłada, że gra i życie są tym samym, a idea tej gry jest w społeczeństwie silnie utrwalona. Powszechna wiara sprawia więc, że powyższe założenie staje się rzeczywistością. Przecież aż tak nie mogą się mylić, gdyż imperium w ogóle by nie zaistniało. Z samej natury jest to system niestabilny. Gra Azad jest prawdopodobnie siłą, która go spaja.
— Powoli. — Gurgeh spojrzał na maszynę. — Obaj wiemy, że Służba Kontaktu znana jest ze swej przewrotności. Nie oczekujecie chyba ode mnie, że pojadę tam i zostanę cesarzem?
Po raz pierwszy drona pokazał swą aurę, błyskając krótko czerwienią. Również w jego głosie słychać było rozbawienie.
— Nie sądzę, żeby pan w ten sposób zbyt daleko zaszedł. To imperium podpada pod ogólny schemat „państwa”, a państwo zawsze usiłuje zapewnić sobie wieczne trwanie. Sam pomysł, że z zewnątrz mógłby ktoś przyjść i zagarnąć imperium, napawa je przerażeniem. Jeśli zdecyduje się pan tam polecieć i podczas podróży dostatecznie opanuje pan grę, wówczas, jak sądzimy na podstawie pana dotychczasowych osiągnięć jako gracza, istnieje szansa, że zakwalifikuje się pan na urzędnika w służbie państwowej lub na porucznika w wojsku. Proszę nie zapominać, że tamci ludzie od urodzenia żyją w otoczeniu gry. Posiadają lekarstwa przeciwko starzeniu i najlepsi gracze są dwa razy starsi od pana. Ale oczywiście nawet oni stale się uczą.
Chodzi nie o to, czy będzie pan w stanie coś osiągnąć w tych półbarbarzyńskich strukturach społecznych wspieranych przez grę, ale czy w ogóle zdoła pan opanować jej zasady i praktykę. W Służbie Kontaktu panują rozmaite opinie na temat tego, czy gracz nawet pańskiego kalibru potrafiłby z powodzeniem stanąć do walki po szybkim, wstępnym zapoznaniu się z techniką gry.
Gurgeh obserwował ciche, obce postacie poruszające się w sztucznym krajobrazie wielkiej planszy. To było niewykonalne. W pięć lat? Niedorzeczność. Równie dobrze może pozwolić Mawhrin-Skelowi na upublicznienie hańbiących materiałów. W ciągu pięciu lat zacząłby nowe życie, opuścił Chiark, zrezygnował z gier, znalazł sobie inne zajęcie, zmienił wygląd… może nawet nazwisko. Nigdy nie słyszał, żeby ktokolwiek w ten sposób postąpił, ale jest to chyba możliwe.
Z pewnością gra Azad jeśli rzeczywiście istniała — wyglądała fascynująco. Dlaczego jednak nigdy przedtem o niej nie słyszał? Jak Służba Kontaktu mogła utajnić coś takiego? I w jakim celu? Głaskał się po brodzie, obserwując obcych: kroczyli po planszy, przystawali, by przemieścić figury lub prosili innych o przestawienie.
To obcy, choć byli ludźmi. Humanoidami. Jakoś opanowali tę dziwaczną, ekstrawagancką grę.
— Nie są superinteligentni, prawda? — spytał dronę.
— Wątpliwe, zważywszy na to, że mimo takiego poziomu rozwoju technicznego utrzymują swój system społeczny. I gra nie ma tu wielkiego znaczenia. Osobnicy płci pośredniczącej, czyli apeksowie, obdarzeni są prawdopodobnie nieco mniejszą inteligencją niż przeciętny człowiek z Kultury.
— Z tego wynika, że istnieją różnice między płciami — stwierdził Gurgeh zdziwiony.
— Teraz istnieją — odparł drona.
Gurgeh niezupełnie rozumiał, co to znaczy, ale nim zdążył zapytać, drona mówił dalej:
— Mamy uzasadnioną nadzieję, że potrafi pan rozgrywać w Azad na poziomie nieco wyższym niż średni, jeśli będzie pan ją zgłębiał przez dwa lata podróży w tamtą stronę. Wymagałoby to stałego i efektywnego wykorzystywania pamięci oraz oczywiście wydzielin wspomagających proces uczenia się. Powinienem tu zaznaczyć, że samo posiadanie gruczołów narkotycznych zdyskwalifikowałoby pana jako kandydata na urząd, nawet gdyby nie był pan obcy. Podczas gry surowo zakazane są jakiekolwiek „nienaturalne” środki. Pomieszczenia, w których toczą się rozgrywki, zaekranowane są elektronicznie, by uniemożliwić podłączenie komputerów, a po meczu zawodnicy poddawani są testom antydopingowym. Chemia pańskiego ciała, pańska natura jako obcego oraz fakt, że dla nich jest pan poganinem, wszystkie te okoliczności implikują, że jeśli postanowi pan tam pojechać, mógłby pan wziąć udział w zawodach najwyżej honorowo.
— Drono… Worthilu — zwrócił się Gurgeh do maszyny. — Nie sądzę, żebym jechał taki kawał, tak długo… ale pragnąłbym dowiedzieć się czegoś więcej na temat tej gry. Chciałbym ją przeanalizować, omówić z innymi…
— To niemożliwe — odparł drona. — Powiedziałem tyle, ile mogłem, a panu niczego nie wolno przekazywać dalej. Obiecał pan, Jernau Gurgeh.
— A jeśli złamię obietnicę?
— Wszyscy uznają, że to blaga. Nie ma żadnych dostępnych zapisów, które by potwierdzały pańskie słowa.
— Dlaczego to wszystko jest otoczone taką tajemnicą? Czego się boicie?
— Prawdę mówiąc, nie wiemy, co robić. To problem poważniejszy od tych, jakimi zwykle zajmuje się Służba Kontaktu. W zasadzie można by działać schematycznie. Nabyliśmy sporego doświadczenia w postępowaniu z barbarzyńskimi społeczeństwami i wiemy, co jest, a co nie jest skuteczne. Monitorujemy, wprowadzamy czynniki ograniczające, oceniamy i modelujemy w Umyśle. Stosujemy wszechstronne zabezpieczenia, by zagwarantować, że czynimy słusznie. Jednak Azad jest czymś wyjątkowym: nie ma wzorców, nie ma precedensów. Musimy grać na słuch, a ponieważ mamy do czynienia z całym gwiezdnym imperium, jest to pewna odpowiedzialność. Dlatego zaangażowała się w to Sekcja Specjalna. Jesteśmy przyzwyczajeni do nieprzewidywalnych i trudnych sytuacji, ale prawdę mówiąc w tym wypadku ociągamy się. Gdybyśmy rozpowszechnili wiadomość o Azad, opinia publiczna mogłaby wywierać na nas presję, byśmy podjęli decyzję, co może nie wydaje się złe, ale mogłoby się okazać katastrofalne.
— Dla kogo? — spytał Gurgeh sceptycznie.
— Dla mieszkańców Imperium i dla Kultury. Moglibyśmy być zmuszeni do spektakularnej interwencji przeciwko Imperium. To nie byłaby prawdziwa wojna, gdyż jesteśmy od nich znacznie bardziej zaawansowani technicznie, lecz musielibyśmy wprowadzić tam siły okupacyjne, a to oznaczałoby poważne zaangażowanie naszych zasobów oraz obniżyłoby nasze morale. Po pewnym czasie taka awantura z pewnością zostałaby uznana za błąd, bez względu na to, jak oceniano ją na początku. Mieszkańcy Imperium przegraliby, gdyż zjednoczyliby się przeciw nam, zamiast przeciw zepsutemu, opresyjnemu reżimowi, a to cofnęłoby historię o dwieście lat. Kultura również by przegrała, gdyż musiałaby postępować tak jak ci, którymi pogardza; najeźdźcy, okupanci, zaborcy.
— Jesteś mocno przekonany, że powstałby nacisk społeczny.
— Panie Jernau Gurgeh, niech pan pozwoli sobie coś wyjaśnić — rzekł drona. — Azad to gra hazardowa, nawet na najwyższych poziomach. Niekiedy zakłady przyjmują makabryczną formę. Jeśli zgodzi się pan wziąć w tym udział, wątpię, czy w swoich meczach zetknie się pan z takimi stawkami. Tamci ludzie bardzo często kładą na szalę prestiż, tytuły, posiadłości, niewolników, zaszczyty, ziemię, a nawet wybierają opcję fizyczną.
Gurgeh czekał na wyjaśnienia, wreszcie westchnął i spytał:
— Co to takiego „opcja fizyczna”?
— Gracze wzajemnie zakładają się o tortury i okaleczenia.
— Czyli jeśli przegrywasz… jesteś nim poddawany?
— Tak. Ktoś na przykład zakłada się, że zostanie mu obcięty palec, a przeciwnik — apeks — że zostanie brutalnie zgwałcony odbytniczo przez samca.
Gurgeh obojętnie patrzył na maszynę przez kilka sekund.
— To rzeczywiście barbarzyństwo — powiedział wreszcie powoli.
— W zasadzie dopiero ostatnio gra przybrała taką formę i traktuje się to jako liberalną koncesję klasy rządzącej, gdyż teoretycznie pozwala to osobie biednej na zaproponowanie stawki dorównującej stawce osoby bogatej. Przed wprowadzeniem opcji fizycznej bogaci zawsze mogli przelicytować biednych.
— Aha. — Gurgeh rozumiał samą zasadę, ale nie pojmował takiej moralności.
— Gurgeh, o Azad trudno myśleć na zimno. Zrobiono tam rzeczy, które przeciętna osoba z Kultury uznałaby za… skandaliczne. Program manipulacji hodowlanych obniżył przeciętną inteligencję mężczyzny i kobiety. Selektywna kontrola urodzin przez sterylizację, głód na pewnych obszarach, masowe deportacje i system prześladowań rasowych spowodowały skutki tożsame z ludobójstwem. W efekcie na planecie niemal wszyscy mają ten sam kolor skóry i identyczną budowę fizyczną. Jeńców z obcych układów, społeczności i robotników traktują z równą…
— Naprawdę mówisz poważnie? — Gurgeh wstał z kanapy i wszedł w hologram. Patrzył na bajecznie skomplikowany teren gry, który miał tuż pod stopami, ale wiedział, że w rzeczywistości dzieli go od niego straszliwa przepaść kosmosu. — Czy mówisz prawdę? Czy to Imperium rzeczywiście istnieje?
— Jak najbardziej, Jernau Gurgeh. Jeśli zależy panu na potwierdzeniu tego, co powiedziałem, mogę spowodować, by przyznano panu specjalne prawa dostępu, bezpośrednio do materiałów WPS-u i innych Umysłów, które się tym zajmują. Może pan przejrzeć wszystko, co dotyczy Imperium Azad, począwszy od pierwszego sondowania, aż do ostatnich sprawozdań przekazywanych w czasie rzeczywistym. To wszystko prawda.
— A kiedy nastąpiło to pierwsze sondowanie? — Gurgeh odwrócił się ku dronie. — Jak długo już się z tym grzebiecie?
Drona wahał się przez chwilę.
— Niezbyt długo — odparł wreszcie. — Siedemdziesiąt trzy lata.
— Raczej nie lubicie poganiać wydarzeń.
— Tylko wówczas, gdy nie mamy innego wyjścia — przyznał drona.
— A jak na nas reaguje Imperium? — spytał Gurgeh. — Domyślam się, że nie powiedzieliście im wszystkiego o Kulturze.
— Słusznie, Jernau Gurgeh. — W głosie drony prawie czuło się śmiech. — Nie, nie powiedzieliśmy im wszystkiego. I drona, którego z panem poślemy, będzie również i nad tym czuwał. Od samego początku wprowadzaliśmy ich w błąd na temat naszego rozprzestrzenienia, liczebności, zasobów, poziomu techniki i naszych ostatecznych intencji… ale udawało się to tylko z powodu względnego braku zaawansowanych społeczeństw w tym obszarze Małego Obłoku. Azadianie nie wiedzą na przykład, że bazą Kultury jest galaktyka główna. Uważają, że pochodzimy z Wielkiego Obłoku i jest nas od nich zaledwie dwukrotnie więcej. Nie mają zbyt wielkiego pojęcia na temat zmian genetycznych wśród ludzi Kultury czy wyrafinowanej inteligencji naszych maszyn. Nigdy nie słyszeli o statkowym Umyśle ani nie widzieli WPS-u. Oczywiście od chwili pierwszego kontaktu usiłowali dowiedzieć się o nas czegoś więcej, jednak bez rezultatu. Prawdopodobnie uważają, że pochodzimy z jakiejś planety. Oni sami są obecnie bardzo związani z planetami i stosują techniki planetoformiczne do tworzenia nadających się do życia ekosystemów, ale najczęściej przejmują już zamieszkane planety. Zarówno z punktu widzenia ekologii, jak i moralności stoją katastrofalnie nisko. Nas próbują poznać dlatego, że chcą nas najechać. Chcą podbić Kulturę. Problem polega na tym, że jak wszystkie istoty o mentalności podwórkowego brutala, są oni w gruncie rzeczy dogłębnie przerażeni, ksenofobiczni i paranoidalni. Nie dopuszczamy ich do poznania zasięgu i siły Kultury, by nie spowodować samozniszczenia całego Imperium. W przeszłości mieliśmy do czynienia z takimi sytuacjami, ale oczywiście było to w czasach, gdy jeszcze nie istniała Służba Kontaktu. Obecnie nasze metody są znacznie lepsze. Mimo to kusi myśl o udzieleniu im pełnej informacji. — Drona mówił bardziej do siebie niż do Gurgeha.
— Wyglądają zatem na… — Gurgeh chciał powiedzieć „barbarzyńców”, ale to nie wydało mu się wystarczająco mocne — zezwierzęconych — dokończył.
— Hmmm, z tym bądź ostrożny — ostrzegł drona. — Oni określają tak istoty, które są im podporządkowane. Właśnie jako zwierzęta. Oczywiście są zwierzętami jak ty, w takim samym stopniu jak ja jestem maszyną. Są jednak rozumni i stworzyli społeczeństwo równie skomplikowane jak nasze. Pod pewnymi względami nawet bardziej. To zwykły przypadek, że zetknęliśmy się z nimi, gdy ich cywilizacja wydaje się nam prymitywna. Gdyby Ea przeżyła jedną epokę lodową mniej, sytuacja mogłaby wyglądać odwrotnie.
Gurgeh kiwał głową zamyślony, obserwując, jak obcy w ciszy przemieszczają się po planszy, oświetleni odtworzonym światłem dalekiego, obcego słońca.
— Ale tak się nie stało — dodał Worthil pogodnie — więc nie ma się czym martwić. Dobrze — powiedział i nagle znowu znaleźli się w pokoju na Ikroh, holoekran zgasł, okna zrobiły się przejrzyste. Gurgeh mrugał, oślepiony światłem dziennym. — Na pewno zdaje pan sobie sprawę, że jeszcze wiele jest do powiedzenia na ten temat, zna pan jednak naszą propozycję w najogólniejszych zarysach. Nie proszę, by na tym etapie wyraził pan definitywną zgodę, ale niech pan powie, czy jest sens, bym kontynuował, czy też zdecydowanie pan nie pojedzie.
Gurgeh pocierał brodę, patrząc przez okno na lasy ponad Ikroh. Zbyt wiele spotkało go wrażeń. Jeśli to wszystko było prawdziwe, to Azad była najważniejszą grą, o jakiej słyszał. Chyba nawet ważniejszą niż wszystkie inne razem wzięte. Jako wielkie wyzwanie podniecała go i odpychała jednocześnie. Czuł do tej gry jakiś instynktowny, niemal seksualny pociąg, choć tak niewiele o niej wiedział. Nie był jednak pewien, czy ma dość samodyscypliny, by uczyć się gry intensywnie przez dwa lata i czy jest na tyle zdolny, by trzymać w mózgu jej niezwykle skomplikowany model. Ciągle wracał do faktu, że sami Azadianie to potrafią, ale zgodnie z tym, co powiedziała maszyna, obcują z tą grą od dzieciństwa. Może grać potrafi jedynie taka osoba, której proces myślowy ukształtowała sama gra.
Ale pięć lat! Aż tak długo poza domem, a ponadto przez połowę tego czasu byłby pozbawiony bieżących informacji na temat rozwoju innych gier, nie miałby czasu czytać i pisać artykułów, nie miałby czasu na nic, z wyjątkiem tej absurdalnej, obsesyjnej gry. Zmieniłby się. Przy końcu podróży byłby kimś zupełnie innym, nic nie mógłby na to poradzić. Przejąłby w sposobie myślenia coś od samej gry, to nieuniknione. Czy kiedykolwiek nadrobi zaległości po powrocie do domu? Zostanie zapomniany, tak długo będzie nieobecny, że zainteresowana grami część Kultury po prostu odsunie go na bok, zacznie traktować jako postać historyczną. A gdy wróci, czy pozwolą mu podzielić się przeżyciami czy też Służba Kontaktu przedłuży swoje siedemdziesięcioletnie embargo?
Jeśli jednak pojedzie, będzie mógł się wykupić, zapłaci Mawhrin-Skelowi swą cenę. Drona wróci do Sekcji Specjalnej. Albo — właśnie przyszło to Gurgehowi do głowy — może im kazać uciszyć maszynę.
Po niebie sunęło stado ptaków — białe strzępki na tle ciemnej zieleni górskich lasów. Usiadły w ogrodzie przy domu, dreptały w kółko, dziobały ziemię. Gurgeh skrzyżował ramiona i zwrócił się do drony.
— Kiedy mam dać odpowiedź?
Jeszcze nie podjął decyzji. Postanowił zwlekać i najpierw dowiedzieć się jak najwięcej.
— W ciągu trzech, czterech dni. WPS „Żulik” zmierza obecnie w tym kierunku ze środkowej galaktyki i ruszy do Obłoków w ciągu najbliższych stu dni. Jeśli pan się na niego nie zabierze, podróż potrwa znacznie dłużej. Nawet w obecnym stanie rzeczy pański własny statek musi rozwijać maksymalną szybkość aż do miejsca spotkania.
— Mój własny statek? — spytał Gurgeh.
— Potrzebny panu będzie własny statek, który najpierw dostarczy pana na czas na „Żulika”, a potem, przy końcu podróży, do samego imperium, z miejsca, gdzie statek najbardziej zbliży się do Małego Obłoku.
Gurgeh obserwował śnieżnobiałe ptaki dziobiące na trawniku. Zastanawiał się, czy powinien teraz wspomnieć o Mawhrin-Skelu. Częściowo miał na to ochotę, by załatwić całą sprawę — gdyby się okazało, że oni zgodzą się na warunki, przestałby się przejmować groźbami małego drony, a zająłby się tą wariacko skomplikowaną grą. Wiedział jednak, że nie powinien tego robić. Cierpliwość to mądrość. Trzeba się wstrzymać. Jeśli pojedzie — choć oczywiście szaleństwem było nawet o tym myśleć — niech sądzą, że niczego w zamian nie chce. Niech wszystko przygotują, a potem on jasno przedstawi swe warunki… o ile Mawhrin-Skel aż tak długo zachowa cierpliwość.
— Dobrze — powiedział do drony ze Służby Kontaktu. — Nie twierdzę, że pojadę, ale się zastanowię. Opowiedz mi coś więcej o Azad.
Osadzone w Kulturze opowieści, w których wydarza się coś złego, zaczynają się zwykle od tego, że ktoś się gubi, zapomina wziąć ze sobą terminal albo rozmyślnie pozostawia go w domu. Typowy początek. W dawnych czasach bohater mylił drogę w dzikim lesie albo w nocy psuł mu się samochód na odludnej drodze. Terminal — w kształcie na przykład pierścienia, guzika, bransoletki, pióra — był łącznikiem ze wszystkimi i ze wszystkim w Kulturze. Z terminalem, wszelkie informacje były w zasięgu twego pytania, a wszelka możliwa pomoc — w zasięgu twego krzyku.
Krążyły prawdziwe opowieści o ludziach, którzy spadali ze skał, a ich terminal przekazał krzyk do Rdzenia dostatecznie wcześnie, by ten — podłączywszy się do kamery terminalu — zobaczył, co się dzieje, przemieścił dronę, który złapał nieszczęśnika w powietrzu. Opowiadano sobie również o terminalach, które podczas wypadku zarejestrowały moment, gdy głowa człowieka została oddzielona od reszty ciała, wezwały dronę-medyka, a ten przybył na czas i uratował mózg przed śmiercią — a wtedy największą troską pozbawionej korpusu osoby była decyzja, jak spędzić tych kilka miesięcy, podczas których odrastał nowy tułów.
Terminal oznaczał bezpieczeństwo.
Gurgeh zabierał go więc na dłuższe spacery.
Dwa dni po wizycie Worthila siedział na kamiennej ławeczce pod lasem kilka kilometrów od Ikroh. Dyszał ciężko po wspinaczce. Słońce jasno świeciło, ziemia upojnie pachniała. Terminalem sfotografował widok małej polanki. Obok ławki stał zardzewiały metalowy przedmiot — prezent od dawnej, niemal już zapomnianej kochanki. Tu również Gurgeh zrobił kilka zdjęć. Wtedy odezwał się terminal.
— Gurgeh, mówi dom. Prosiłeś, żeby ci przekazywać niektóre telefony Yay. Twierdzi, że to stosunkowo pilne.
Nie odbierał telefonów od Yay. Ostatnio kilka razy usiłowała się z nim skontaktować. Wzruszył ramionami.
— Łącz — powiedział i umieścił terminal w powietrzu przed sobą. Otworzył się ekran z uśmiechniętą twarzą Yay.
— A, Gurgeh-pustelnik. Jak się masz?
— Dobrze.
Yay pochyliła się nad swym ekranem.
— Co tam obok ciebie stoi?
Gurgeh spojrzał na metalowy obiekt przy ławce.
— To armata — powiedział.
— Tak też myślałam.
— Prezent od przyjaciółki — wyjaśnił. — Bardzo lubiła kuć i odlewać. Zaczynała jako wytwórca pogrzebaczy i rusztów, skończyła jako ludwisarz. Sądziła, że będzie mnie bawić strzelanie nad fiordem dużymi metalowymi kulami.
— Rozumiem.
— Żeby to zadziałało, potrzebny jest jakiś tam szybko spalający się proszek, ale nigdy nie próbowałem go zdobyć.
— Może i dobrze. Armata prawdopodobnie by eksplodowała i odstrzeliła ci głowę.
— Też tak myślałem.
— Wspaniale. — Yay uśmiechnęła się szeroko. — Mam nowiny.
— Jakie?
— Udaję się w rejs. Przekonałam Shuro, że przyda mu się poszerzenie horyzontów. Pamiętasz Shuro, tego na strzelaniu?
— Ach tak, pamiętam. Kiedy wyjeżdżasz?
— Już wyjechałam. Wylecieliśmy z doku w Tronze kliprem „Świr”. Potem już nie będę miała okazji, by z tobą porozmawiać w czasie rzeczywistym. Opóźnienie będzie takie, że w przyszłości będę wysyłać listy.
— Aha. — Teraz żałował, że przyjął ten telefon. — Na jak długo wyjeżdżasz?
— Na miesiąc lub dwa. — Jasna, uśmiechnięta twarz Yay zmarszczyła się. — Zobaczymy. Może Shuro znudzi się mną wcześniej. Chłopak woli mężczyzn, ale usiłuję go nakłonić do czegoś innego. Przepraszam, że przed podróżą nie zdążyłam się pożegnać, ale nie jadę na długo. Wyś…
Ekran terminalu zblakł, schował się do obudowy, terminal zamilkł i upadł na pokrytą igłami ziemię. Gurgeh patrzył na urządzenie, potem się pochylił, podniósł je, usunął kilka igieł i źdźbeł trawy, które przywarły do ekranu, gdy zamykała się obudowa. Urządzenie było martwe; mała lampka w podstawie zgasła.
— I co, Jernau Gurgeh?
Na skraju polanki pojawił się Mawhrin-Skel.
Gurgeh obiema rękoma mocno trzymał terminal. Wstał, obserwując dronę halsującego w powietrzu. Rozluźnił się, włożył terminal do kieszeni kurtki i usiadł na ławce ze skrzyżowanymi nogami.
— O co chodzi, Mawhrin-Skel?
— O decyzję. — Maszyna podleciała na wysokość twarzy Gurgeha. Pola zabarwiła na oficjalny niebieski kolor. — Wstawisz się za mną?
— A jeśli to nic nie pomoże?
— Wtedy naciśniesz mocniej. Posłuchają cię, jeśli będziesz dostatecznie przekonujący.
— A jeśli mimo to nic nie wskóram?
— Wówczas będę musiał się zastanowić, czy nie opublikować materiałów o twoich igraszkach. Z pewnością byłoby to zabawne. Ale z drugiej strony mógłbym zachować te nagrania i wykorzystać je w inny sposób. Nigdy nie wiadomo, kiedy się przydadzą.
— W istocie.
— Widziałem wczoraj, że miałeś gościa. — Domyślałem się, że mogłeś to zauważyć.
— Wyglądał na dronę ze Służby Kontaktu.
— Owszem.
— Chciałbym udawać, że wiem, o czym rozmawialiście, ale gdy tylko weszliście do domu, przestałem podsłuchiwać. Zdaje się, że mówiłeś o jakiejś podróży.
— Chodziło o rejs.
— To wszystko?
— Nie.
— Hmm. Domyślam się, że chcą, byś nawiązał współpracę ze Służbą Kontaktu. Jako na przykład sprawozdawca, planista czy ktoś w tym rodzaju. Mam rację?
Gurgeh pokręcił głową. Maszyna pokiwała się w powietrzu. Człowiek nie był pewien, co oznaczał ten gest.
— Rozumiem. Wspomniałeś o mnie?
— Nie.
— Chyba powinieneś, co?
— Nie wiem jeszcze, czy przyjmę ich propozycję. Jeszcze się nie zdecydowałem.
— Dlaczego? O co cię proszą? Czy da się to porównać ze wstydem…
— Zrobię to, co będę chciał — odparł Gurgeh i wstał. — I tak przecież to wszystko jedno, prawda, drono? Nawet jeśli przekonam Służbę Kontaktu, by cię z powrotem przyjęli, ty i twój znajomy „Kanonierkowy Dyplomata” zachowacie tamte nagrania i co was powstrzyma przed ponownym szantażem?
— Ach, więc znasz jego nazwę. Zastanawiałem się, coście kombinowali z Rdzeniem Chiarka. Pomyśl, Gurgeh, czego jeszcze mógłbym od ciebie chcieć? Chcę tylko, by pozwolono mi być tym, do czego mnie stworzono. Gdy powrócę na swoje stanowisko, osiągnę wszystko, czego pragnę, i reszta już nie będzie zależała od ciebie. Gurgeh, ja chcę walczyć, do tego zostałem zaprojektowany. Wykorzystywać umiejętności, spryt oraz przede wszystkim siłę, by wygrywać bitwy dla naszej kochanej Kultury. Nie interesuje mnie sterowanie innymi ludźmi ani podejmowanie strategicznych decyzji. Taki rodzaj władzy nie interesuje mnie. Jedyny los, na jaki chciałbym mieć wpływ, to mój własny los. — Piękne słowa — rzekł Gurgeh.
Wyjął z kieszeni martwy terminal, obrócił go w rękach. Z odległości paru metrów Mawhrin-Skel wyłuskał mu urządzenie z dłoni, podtrzymał je od dołu, a potem starannie zgiął je na pół; potem jeszcze raz — na cztery. Terminal w kształcie pióra trzasnął i pękł. Zniszczoną maszynę drona zwinął w pomarszczoną kulkę.
— Tracę cierpliwość, Jernau Gurgeh. Czas zwalnia, gdy szybciej się myśli, a ja myślę naprawdę szybko. Dajmy sobie jeszcze cztery dni, co ty na to? Masz sto dwadzieścia osiem godzin, potem powiem „Dyplomacie”, by uczynił cię jeszcze bardziej sławnym, niż jesteś dotychczas. — Mawhrin-Skel rzucił zniszczony terminal, a Gurgeh go złapał.
Mały drona poleciał na skraj polany.
— Czekam na wiadomość od ciebie — powiedział do Gurgeha. — Radzę ci jednak zaopatrzyć się w nowy terminal. I uważaj w drodze powrotnej do Ikroh. To niebezpieczne chodzić po dzikim lesie bez możliwości wezwania pomocy.
— Pięć lat? — powiedział Chamlis zamyślony. — To niezła gra, przyznaję, ale czy przez ten czas nie stracisz kontaktu ze światem? Czy przemyślałeś to wszystko? Nie pozwól się wpędzić w coś, czego mógłbyś potem żałować.
Znajdowali się w Ikroh, w najgłębszej piwnicy. Gurgeh zabrał tam Chamlisa, by powiedzieć mu o Azad. Najpierw zaprzysiągł starego dronę, że dochowa tajemnicy. Przy wejściu do piwnicy zostawili rezydującego, antyszpiegowskiego dronę Rdzenia, by pilnował, czy nic i nikt ich nie podsłuchuje, oraz by wytworzył wokół nich takie pole wyciszające, do jakiego był zdolny. Ich rozmowę zagłuszało dudnienie i syk rur i przewodów technicznych. Nagie ściany pociły się, pobłyskując w ciemności.
Gurgeh pokręcił głową. W piwnicy nie było żadnego miejsca do siedzenia, a sklepienie znajdowało się zbyt nisko, by mógł stanąć całkowicie wyprostowany. Stał więc z pochyloną głową.
— Chyba się na to zgodzę — powiedział. — Zawsze mogę wrócić, jeśli stanie się to za trudne lub jeśli zmienię zdanie.
— Za trudne? — powtórzył zdziwiony Chamlis. — To do ciebie niepodobne. Przyznaję, że gra jest złożona, ale…
— Przecież mogę wrócić. Chamlis milczał przez chwilę.
— Tak, tak, oczywiście możesz.
Gurgeh ciągle nie miał pewności, czy podjął właściwą decyzję. Rozważał ją wszechstronnie, usiłował zastosować tę samą zimną, logiczną analizę, jaką zwykle posługiwał się w skomplikowanej sytuacji podczas gry. Bezskutecznie. Było tak, jakby swoje zdolności potrafił wykorzystać tylko do odległych, abstrakcyjnych problemów, a zupełnie nie mógł się skupić na sprawach tak silnie splątanych z jego emocjami.
Miał ochotę wyruszyć na tę wyprawę, by pozbyć się Mawhrin-Skela, ale — przyznawał sam przed sobą — pociągał go również Azad. Nie sama gra — ta wydawała się trochę nierealna, zbyt skomplikowana, by już teraz rozpatrywać ją poważnie. Interesowało go imperium.
A przecież chciałby również zostać. Lubił swoje życie — aż do tamtego wieczoru w Tronze. Nigdy nie miał poczucia całkowitego szczęścia, ale któż je miał? Z perspektywy, życie wydało mu się idyllą. Czasami przegrał jakąś grę; niekiedy odnosił wrażenie, że innego gracza niezasłużenie wynoszono ponad niego; pożądał Yay Meristinoux i raniło go, że dziewczyna woli innych mężczyzn. Były to jednak drobne, bardzo drobne urazy w porównaniu z tym, co gotował mu Mawhrin-Skel, i w porównaniu z pięcioletnim wygnaniem, jakie teraz miał w perspektywie.
— Myślę, że pojadę — powiedział Gurgeh, patrząc w podłogę.
— W porządku… ale to wszystko do ciebie niepodobne, Gurgeh. Zawsze byłeś taki… umiarkowany. Opanowany.
— Mówisz o mnie tak, jakbym był maszyną — odparł Gurgeh znużony.
— Nie, ale byłeś… bardziej przewidywalny, bardziej zrozumiały. Gurgeh wzruszył ramionami, patrząc w chropawą kamienną podłogę.
— Chamlisie, jestem tylko człowiekiem.
— Mój drogi, stary przyjacielu, to nie jest usprawiedliwienie.
Siedział w podziemnym aucie. Wybrał się do uniwersytetu na spotkanie z profesor Boruelal. Zabrał ze sobą zapieczętowany, ręcznie napisany list, który chciał jej oddać na przechowanie i który miał być otwarty tylko w przypadku jego śmierci. W liście opowiadał o wszystkim, przepraszał Olz Hap, usiłował wyjaśnić, jak się wtedy czuł i co skłoniło go do popełnienia tego strasznego głupstwa. Jednak w końcu nie wręczył swej epistoły. Przeraziła go myśl, że Boruelal mogłaby ją otworzyć, choćby pomyłkowo, jeszcze za jego życia.
Podziemny samochód pędził przez podłoże Płyty w kierunku Ikroh. Gurgeh za pomocą nowego terminalu wywołał dronę Worthila. Po ich ostatniej rozmowie drona udał się na eksplorację jednej z gazowych planet systemu, lecz gdy tylko dotarta do niego wiadomość od Gurgeha, polecił Rdzeniowi Chiarka, by przemieścił go na spodnią stronę Płyty. Przedostał się do środka pędzącego wozu przez śluzę. Obudowę maszyny pokrywał szron — jej obecność sprawiała w ciepłym wnętrzu wrażenie przeciągu.
— Jernau Gurgeh, podjął pan już decyzję?
— Tak. Pojadę.
— Dobrze! — Drona postawił na miękkim siedzeniu pojemnik dwukrotnie mniejszy od siebie. — Flora gazowego giganta — wyjaśnił.
— Mam nadzieję, że nie przeszkodziłem ci w ekspedycji.
— Zupełnie nie. Niech pan pozwoli, że mu pogratuluję. Uważam, że dokonał pan mądrego, nawet odważnego wyboru. Przyszło mi na myśl, że Służba Kontaktu zaproponowała panu taką możliwość jedynie dlatego, by miał pan więcej satysfakcji ze swego obecnego życia Jeśli wielkie Umysły właśnie tego oczekiwały, to jestem zadowolony, że pan je zaskoczył. Brawo.
— Dziękuję. — Gurgeh próbował się uśmiechnąć.
— Pański statek zostanie natychmiast przygotowany. Dziś powinien wyruszyć.
— Co to za statek?
— Stara WJZ klasy „Morderca”, pozostałość z wojny idirańskiej.
Przechowywano go w magazynie około sześć dekad stąd przez ostatnie siedemset lat. Zwie się „Czynnik Ograniczający”. Ciągle jest w bojowej formie, ale pozbawią go uzbrojenia, a wstawią zestaw plansz do gry i hangar modułowy. Jak rozumiem, jego Umysł to nic szczególnego. Okręty wojenne tego typu nie mogą sobie pozwolić na to, by być dowcipnymi kompanami, błyskotliwymi artystami, sądzę jednak, że to dość miłe urządzenia. Podczas podróży będzie pańskim adwersarzem. Jeśli pan chce, może pan zabrać ze sobą kogoś jeszcze, ale my i tak wyślemy z panem dronę. W stolicy Ea, Groasnachek, jest człowiek, nasz wysłannik. Będzie pana przewodnikiem. Zamierzał pan zabrać ze sobą towarzysza?
— Nie — odparł Gurgeh.
W istocie zastanawiał się, czy nie poprosić Chamlisa, jednak ten miał już w swoim życiu dosyć emocji — a także nudy. Nie zamierzał stwarzać sytuacji, w której stary drona musiałby odmówić. Gdyby Chamlis chciał pojechać, z pewnością nie wahałby się zaproponować swego towarzystwa.
— To dość rozsądne. A rzeczy osobiste? Gdyby zabrał pan coś większego od małego modułu albo jakieś zwierzę większe od człowieka, mogłoby się to okazać niewygodne.
Gurgeh pokręcił głową.
— Wezmę niewiele. Trochę ubrań, dwie-trzy ozdoby… nic więcej. Jakiego dronę chcecie mi przydzielić?
— Dyplomatę-tłumacza, wszechstronnego posłańca. Prawdopodobnie jakiegoś weterana, mającego doświadczenie w imperium. Musi dobrze znać wszystkie zwyczaje, formy zwracania się do różnych osób. Bardzo łatwo tam strzelić gafę — drona będzie panu wyjaśniał zasady etykiety. Oczywiście będzie również wyposażony w bibliotekę i w ograniczone zdolności bojowe.
— Worthilu, nie chcę drony-rewolwerowca.
— Zalecałbym. Dla pańskiego bezpieczeństwa. Naturalnie będzie pan pod opieką władz Imperium, ale to może się okazać zawodne. Podczas gry zdarzają się napady. W tym społeczeństwie istnieją grupy, którym mogłoby zależeć na zrobieniu panu krzywdy. Zaznaczam, że „Czynnik Ograniczający” nie zostanie w pobliżu Ea po dostarczeniu pana na miejsce. Wojskowi Imperium nie pozwalają, by nad ich macierzystą planetą krążył okręt wojenny. Wyrazili zgodę na zbliżenie się statku do Ea tylko pod warunkiem całkowitego usunięcia uzbrojenia. Po odlocie statku drona zostanie pańską jedyną niezawodną ochroną.
— Nie zapewni mi to jednak całkowitego bezpieczeństwa? — Nie.
— W takim razie zaryzykuję. Przydziel mi łagodnego dronę, nie uzbrojonego, nie… wyspecjalizowanego.
— Doprawdy, zdecydowanie bym zalecał…
— Aby dobrze rozegrać tę grę, muszę utożsamić się z tamtymi istotami, żyć ich kłopotami, być narażonym na te same niebezpieczeństwa. Nie chcę mechanicznego ochroniarza. Moja wyprawa nie ma sensu, jeśli z góry założę, że nie muszę traktować gry równie poważnie jak pozostali.
Drona milczał przez chwilę.
— Skoro jest pan o tym przekonany — odparł wreszcie niezadowolonym tonem.
— Najzupełniej.
— Doskonale. Jeśli pan nalega. — Drona wydał odgłos przypominający westchnienie. — Czyli wszystko ustaliliśmy. Statek powinien być tu za…
— Mam jeden warunek — rzekł Gurgeh.
— Warunek…? — Pola drony stały się przez chwilę widoczne, świeciły niebiesko-brązowo-szaro.
— Jest tu pewien drona o imieniu Mawhrin-Skel — powiedział Gurgeh.
— Owszem — zaczął Worthil ostrożnie — poinformowano mnie, że takie urządzenie tu przebywa. I co?
— Został wydalony z Sekcji Specjalnej. Wyrzucony. Zawarliśmy… przyjaźń. Obiecałem mu, że jeśli kiedykolwiek uzyskałbym pozycję w Służbie Kontaktu, zrobię wszystko, by mu pomóc. Teraz właśnie chciałbym postawić warunek, że zagram w Azad jedynie wówczas, gdy ten drona wróci do Sekcji.
Worthil przez chwilę nic nie mówił.
— Panie Gurgeh, złożył pan dość nierozsądną obietnicę.
— Przyznaję, nigdy nawet nie przypuszczałem, że w ogóle będę miał okazję jej dotrzymać. Ale teraz nadarza się taka okazja, więc muszę przedstawić to jako warunek.
— Czyżby pan chciał zabrać tę maszynę ze sobą? — spytał z zaskoczeniem Worthil.
— Nie! Obiecałem jedynie, że postaram się mu pomóc w powrocie do służby.
— Uhm, cóż, nie mam pełnomocnictw do zawarcia takiego układu, Jernau Gurgeh. Tamten drona został przeniesiony do cywila, gdyż był niebezpieczny i nie chciał się poddać terapii rekonstrukcyjnej. Nie mogę podjąć decyzji. Takimi problemami zajmuje się rada do spraw rekrutacji.
— Mimo to muszę nalegać.
Worthil westchnął, podniósł z fotela kulisty pojemnik i zdawał się dokładnie badać jego bezbarwną powierzchnię. — Zrobię, co będę mógł — powiedział z lekkim odcieniem poirytowania w głosie. — Nie mogę jednak niczego obiecać. Rady Kadr i Odwołań nie lubią, gdy ktoś je naciska. Zaczynają wtedy moralizować.
— Muszę jednak jakoś uwolnić się od zobowiązań w stosunku do Mawhrin-Skela — oświadczył cicho Gurgeh. — Nie mogę stąd wyjechać, dopóki nie uzna, że próbowałem mu pomóc.
Miał wrażenie, że drona go nie słucha.
— Hmmm, dobrze — odezwała się wreszcie maszyna. — Zobaczymy, co się da zrobić.
Podziemne auto cicho i rączo mknęło przez spód świata.
— Zdrowie Gurgeha, wielkiego gracza, wielkiego człowieka! Hafflis stał na murku przy końcu tarasu; pod sobą miał kilometrową przepaść, w jednej ręce butelkę, w drugiej dymiącą misę z narkotykiem. Przy kamiennym stole siedziało mnóstwo osób, które przyszły pożegnać Gurgeha. Ogłoszono wcześniej, że gracz wyrusza jutro na WPS „Żulik” w kierunku Obłoków jako jeden z reprezentantów Kultury na Zawodach Pardethillisiańskich oraz na wielkich igrzyskach odbywających się co dwadzieścia dwa lata, zwoływanych przez Merytokrację Pardethilisiańską w Małym Obłoku.
Gurgeha rzeczywiście tam zaproszono, tak jak przedtem wielokrotnie proponowano mu uczestnictwo w Zawodach, a także w tysiącu rozmaitych mityngach zarówno w Kulturze, jak i poza nią. Odrzucił to zaproszenie, tak jak odmawiał wszystkim innym, ale rozpowiadano, że tym razem zmienił zdanie i zagra w imieniu Kultury. Zawody miały się odbyć za trzy i pół roku, więc niełatwo było wyjaśnić, dlaczego Gurgeh wyjeżdża tak pośpiesznie, ale Służba Kontaktu pogmerała w rozkładach jazdy, pokłamała trochę i przeciętny ciekawski odnosił wrażenie, że tylko „Żulik” może dowieźć Gurgeha na czas, umożliwiając mu rejestrację i udział w przewlekłej procedurze kwalifikacyjnej.
— Zdrowie! — Hafflis odchylił głowę i przytknął butelkę do ust. Goście przy stole przyłączyli się do toastu, popijali z kruży, kielichów, szklanic i kufli. Hafflis osuszając butelkę, kiwał się na piętach. Kilka osób ostrzegało go głośno, inne rzucały w niego kawałkami jedzenia. Odstawił trunek i cmoknął wilgotnymi od wina wargami, po czym natychmiast stracił równowagę i zniknął za krawędzią murku.
— A niech to! — dobiegł jego stłumiony głos.
Dwójka jego młodszych dzieci, które siedziały i grały w trzy kubki z bardzo zdezorientowanym liczakiem stygliańskim, podeszła do parapetu i wyciągnęła pijanego ojca na górę z pola zabezpieczającego. Upadł na taras, po czym zataczając się i śmiejąc, wrócił do stołu.
Gurgeh siedział między profesor Boruelal i jedną ze swych dawnych flam — Vossle Chu, kobietą, która w przeszłości pasjonowała się między innymi odlewnictwem. By pożegnać Gurgeha, przybyła z Rombree, strony Chiarka przeciwległej do Gevantu. W tłumie przy stole siedziało przynajmniej dziesięć jego byłych kochanek. Zastanawiał się mgliście, czy miało to jakieś znaczenie, że w ciągu ostatnich kilku lat sześć z nich zmieniło płeć na męską i przy tej płci pozostawało dotychczas.
Zgodnie z tradycją przy takich okazjach, Gurgeh, tak jak inni goście, upijał się coraz bardziej. Hafflis obiecał, że nie zrobią Gurgehowi tego, co przed paroma laty zrobili swemu wspólnemu znajomemu: młodego mężczyznę przyjęto do Służby Kontaktu i Hafflis wydał przyjęcie na jego cześć; pod koniec wieczoru rzucono chłopaka przez parapet… ale pole asekurujące było wyłączone; świeży nabytek Służby Kontaktu spadł dziewięćset metrów — z czego sześćset z pustymi kiszkami — nim domowe drony wyłoniły się spokojnie z lasu w dole, pochwyciły i podholowały na górę.
Tego dnia po południu przybyła pod Ikroh (Zdemilitaryzowana) Wszechstronna Jednostka Zaczepna „Czynnik Ograniczający”. Gurgeh przeszedł do galerii tranzytowej, by obejrzeć statek: był bardzo smukły, prosty w budowie, miał ponad trzysta metrów długości, uniesiony dziób, trzy długie bąble jak kokpity samolotu prowadziły ku dziobowi, a pięć innych, grubszych, opasywało statek w środku; jego tył był płasko ścięty. Statek przywitał gracza, powiedział, że zabierze go do WPS „Żulik” i spytał, czy ma jakieś specjalne wymagania dietetyczne.
Boruelal klepnęła go po plecach.
— Będziemy za tobą tęsknili.
— Ja za wami również — odparł Gurgeh poruszony. Zastanawiał się, kiedy zaczną rzucać papierowe lampiony w dół na tropikalny las. Za wodospadem, na całej wysokości klifu, zapalono światła, a wędrowny sterowiec, którego załogę stanowili najprawdopodobniej fani gier, zacumował ponad równiną, na poziomie Tronze, zapowiadając na później fajerwerki. Gurgeha wzruszały te wszystkie wyrazy szacunku i sympatii.
— Gurgeh — zwrócił się do niego Chamlis.
Gurgeh z kieliszkiem w dłoniach odwrócił się i spojrzał na starą maszynę, która włożyła mu w dłonie małą paczuszkę owiniętą papierem i przewiązaną wstążką.
— To prezent — wyjaśnił Chamlis — taka stara tradycja. Otwórz to, gdy będziesz w drodze.
— Dziękuję. — Gurgeh powoli kiwał głową. Włożył podarunek do kieszeni kurtki. Potem zrobił coś, co rzadko robił z dronami — objął starą maszynę, otaczając ramionami jej aurę. — Bardzo, bardzo ci dziękuję.
Noc ciemniała, przelotny deszcz przygasił węgle pośrodku stołu. Hafflis polecił dronom zaopatrzeniowym przynieść skrzynki alkoholu i goście zabawiali się wylewaniem drinków na węgle, wzniecając niebieskie płomienie. Ogień lizał papierowe lampiony, przyżegał winne pnącza, wypalał dziury w ubraniach, osmalił futro liczaka stygliańskiego. Góry nad jeziorem pojaśniały od błyskawic, wodospad roziskrzył się bajecznie, sztuczne ognie ze sterowca wywołały ogólny aplauz, w odpowiedzi w całym Tronze wypuszczono fajerwerki i podświetlono chmury laserami. Nagiego Gurgeha wrzucono do jeziora. Parskającego, wyciągnęły z wody dzieci Hafflisa.
Tuż po świcie obudził się w łóżku Boruelal, na terenie uniwersytetu. Wymknął się wcześnie.
Rozejrzał się po pokoju. Poranne światło zalało krajobraz wokół Ikroh, mknęło przez salon, wtargnęło przez okna od strony fiordu, przez pokój docierało do okna wychodzącego na porośnięte trawą wzgórze po drugiej stronie domu. Ptaki napełniały swym śpiewem rześkie, spokojne powietrze.
Nic już nie miał do zabrania — wszystko spakował. Poprzedniego wieczoru posłał domowe drony ze skrzynią odzieży, ale teraz zastanawiał się, po co mu to. Na statku nie będzie potrzebował zbyt wielu ubrań na zmianę, a gdy dotrze do WPS, będzie mógł zamówić wszystko, co zechce. Zabrał kilka ozdób, polecił domowi, by skopiował jego obrazy i filmy do pamięci „Czynnika Ograniczającego”. Wreszcie spalił list, który przedtem miał zamiar przechować u Boruelal, i w kominku roztarł jego popioły na drobniutki pył. Nic więcej nie pozostało do zrobienia.
— Jesteś gotów? — spytał Worthil.
— Tak — odrzekł Gurgeh. Głowę miał jasną, nie czuł bólu, tylko zmęczenie, i wiedział, że tej nocy będzie dobrze spał. — Pojawił się już?
— Jest w drodze.
Czekali na Mawhrin-Skela. Dronę powiadomiono, że jego proces odwoławczy zostanie ponownie wdrożony: ze względu na zasługi Gurgeha drona prawdopodobne otrzyma jakieś stanowisko w Sekcji Specjalnej. Maszyna potwierdziła, że o tym wie, ale się nie pojawiła. Miała przybyć na pożegnanie Gurgeha.
Usiadł i czekał.
Kilka minut przed odjazdem mały drona wleciał przez komin; unosił się nad wygasłym paleniskiem.
— Mawhrin-Skelu, w samą porę — stwierdził Worthil.
— Chyba ponownie powołano mnie do służby — rzekł mały drona.
— Istotnie — odparł Worthil szczerze.
— Dobrze. Jestem pewien, że mój przyjaciel SJZ „Kanonierkowy Dyplomata” z wielkim zainteresowaniem będzie śledził moją przyszłą karierę.
— Oczywiście — powiedział Worthil — też żywię taką nadzieję.
Pola Mawhrin-Skela jarzyły się ceglasto. Podleciał do Gurgeha; szara obudowa drony błyszczała jasno, nawet słoneczne światło nie mogło tego stłumić.
— Dziękuję — powiedział do Gurgeha. — Życzę ci dobrej podróży i wiele szczęścia.
Gurgeh usiadł na kanapie i popatrzył na małego dronę. Miał ochotę coś powiedzieć, ale milczał. Wstał, wygładził kurtkę, spojrzał na Worthila…
— Jestem gotów wyruszyć natychmiast — oznajmił. Mawhrin-Skel obserwował, jak opuszczają pokój, ale nie ruszył za nimi.
Gurgeh wszedł na pokład „Czynnika Ograniczającego”.
Worthil zaprezentował mu trzy wielkie plansze, umieszczone w trzech purchlach efektorowych pośrodku kadłuba; pokazał modułowy hangar, znajdujący się w czwartym purchlu oraz basen zainstalowany w piątym — stocznia nie mogła wymyślić nic innego w tak krótkim czasie, a nie chciała zostawiać pustego miejsca. Trzy efektory na dziobie pozostawiono, lecz odłączono je; miały być usunięte, gdy tylko „Czynnik Ograniczający” zadokuje przy „Żuliku”. Worthil oprowadził Gurgeha po części mieszkalnej, wyglądającej bardzo przyzwoicie.
Niezwykle szybko nadszedł czas odlotu. Gurgeh pożegnał się z droną ze Służby Kontaktu. Usiadł w części mieszkalnej i obserwował, jak mały drona leci korytarzem w kierunku luku statku. Powiedział ekranowi, by przełączył się na widok wewnętrzny. Został wciągnięty tymczasowy korytarz łączący statek z galerią tranzytową Ikroh, długa rura wewnętrznej osłony statku schowała się na miejsce.
Nagle, niezauważalnie i bezszelestnie, widok podłoża Płyty oddalił się, skurczył się. Gdy statek odlatywał, Płyta zlała się z trzema innymi po tej stronie Orbitalu, stała się częścią pojedynczej cienkiej linii. Linia błyskawicznie ściągnęła się do punktu, za nim rozbłysnęła jasno gwiazda systemu Chiark, która natychmiast — wręcz za szybko — pociemniała i skarlała, i Gurgeh uświadomił sobie, że pędzi ku Imperium Azad.