Rozdział 15 Mówca Umarłych

Jezioro trwało nieruchomo w bezwietrznej pogodzie. Dwaj mężczyźni siedzieli na krzesłach ustawionych na pływającym pomoście. Niewielka, drewniana tratwa unosiła się na wodzie. Graff wsunął stopę w pętlę liny i przyciągał ją do siebie, potem pozwalał jej odpłynąć, by przyciągnąć znowu.

— Stracił pan na wadze.

— Jeden stres jej dodaje, inny odejmuje. Jestem we władzy chemii.

— To musiało być trudne.

— Niespecjalnie — Graff wzruszył ramionami. — Wiedziałem, że mnie uniewinnią.

— Niektórzy z nas nie byli o tym przekonani. Zdawało się, że ludzie powariowali. Brutalne traktowanie dzieci, zaniedbanie obowiązków, prowadzące do zabójstwa… te filmy z Bonzem i Stilsonem były dość ponure. Trudno patrzeć, jak jedno dziecko robi coś takiego drugiemu.

— Moim zdaniem właśnie te filmy mnie uratowały. Oskarżenie mocno je pocięło, ale my pokazaliśmy całość. Było jasne, że to nie Ender sprowokował zajście. Potem sprawa szła o domysły. Powiedziałem, że zrobiłem to, co uznałem za konieczne dla ocalenia ludzkiej rasy i udało mi się. Przekonaliśmy sędziów, że oskarżenie musi udowodnić ponad wszelką wątpliwość, że Ender wygrałby wojnę bez naszego szkolenia. Potem wszystko było już proste. Potrzeby wojny.

— W każdym razie, Graff, przyjęliśmy to z wielką ulgą. Owszem, kłóciliśmy się i wiem, że oskarżenie wykorzystało przeciwko panu nagrania naszych rozmów. Wtedy jednak wiedziałem już, że miał pan rację i chciałem zeznawać na pańską korzyść.

— Wiem, Anderson. Adwokat mi powiedział.

— I co pan teraz zrobi?

— Nie wiem. Na razie ciągle odpoczywam. Mam parę lat zaległego urlopu. Wystarczy, żeby dociągnąć do emerytury. Mam też odłożone w bankach mnóstwo pieniędzy z pensji, której nigdy nie wykorzystywałem. Mógłbym żyć z procentów. Może nic nie będę robił.

— Niezłe to brzmi. Aleja bym nie wytrzymał. Proponowali mi katedry na trzech różnych uniwersytetach, ponieważ teoretycznie jestem wykładowcą. Nie wierzą, kiedy im tłumaczę, że w Szkołę Bojowej interesowała mnie wyłącznie gra. Sądzę, że skorzystam z drugiej oferty.

— Komisarz rozgrywek?

— Teraz, kiedy wojna się skończyła, znowu można wrócić do gier. Zresztą, to i tak będą wakacje. Tylko dwadzieścia osiem drużyn w lidze. Chociaż, po tylu latach przyglądania się naszym dzieciakom, footbalł przywodzi na myśl zderzające się ze sobą ślimaki.

Roześmieli się obaj. Graff odepchnął stopą tratwę.

— Co to za tratwa? Przecież nie mógłby pan na niej pływać. Graff pokręcił głową.

— To Ender ją zbudował.

— No tak. Przecież pan go tutaj przywiózł.

— Nawet przyznali mu tę posiadłość na własność. Dopilnowałem, by został należycie wynagrodzony. Do końca życia nie zabraknie mu pieniędzy.

— Jeśli tylko pozwolą mu wrócić, żeby je wydać.

— Nigdy nie pozwolą.

— Mimo że Demostenes agituje za jego powrotem?

— Demostenes nie występuje już w sieciach. Anderson uniósł brwi.

— A to dlaczego?

— Demostenes się wycofał. Na stale.

— Pan coś wie, stary oszuście. Pan wie, kim jest Demostenes.

— Był.

— Więc niech pan powie.

— Nie.

— Przestał pan być zabawny, Graff.

— Nigdy nie byłem.

— Niech pan przynajmniej powie, dlaczego. Wielu z nas uważało, że pewnego dnia Demostenes zostanie Hegemonem.

— Nigdy nie było takiej możliwości. Nie, nawet ten jego tłum politycznych kretynów nie przekona Hegemona, by sprowadził Ender a na Ziemię. Jest zbyt niebezpieczny.

— Ma dopiero jedenaście lat. Teraz dwanaście.

— Jest więc tym bardziej niebezpieczny, ponieważ tak łatwo nim kierować. Cały świat liczy się z imieniem Endera. To boskie dziecko, cudotwórca, trzymający w dłoniach życie i śmierć. Każdy drobny tyran pragnąłby postawić chłopaka na czele armii i patrzeć, jak wszyscy inni przyłączają się do niego albo trzęsą ze strachu. Gdyby Ender wrócil na Ziemię, chciałby zamieszkać tutaj, odpoczywać, ocalić, ile się da ze swego dzieciństwa. Ale nie pozwolą mu odpocząć.

— Rozumiem. I ktoś wytłumaczył to Demostenesowi?

— Demostenes wytłumaczył to komuś innemu. Komuś, kto potrafiłby wykorzystać Endera jak nikt inny, by rządzić światem i sprawić, że świat byłby z tego zadowolony.

— Kto?

— Locke.

— Locke przekonywał, że Ender powinien zostać na Erosie.

— Nie wszystko jest takie, jakim się wydaje.

— To dla mnie za skomplikowane, Graff. Daj mi grę. Proste, jasne reguły. Sędziów. Początek i koniec. Zwycięzców i przegranych, a potem wszyscy wracają do domu, do żon.

— Załatwi mi pan czasem bilety na mecz?

— Nie zostanie pan tutaj i nie wycofa się, prawda?

— Nie.

— Przechodzi pan do Hegemonii?

— Jestem nowym Ministrem Kolonizacji.

— Więc zdecydowali się na to?

— Czekamy tylko na raporty z kolonii robali. Wie pan, te planety czekają, już zagospodarowane, z miastami i przemysłem. Bardzo to wygodne. Cofniemy prawa ograniczające przyrost naturalny…

— Których i tak wszyscy nienawidzą…

— I każdy trzeci, czwarty i piąty wsiądzie na statek, by ruszyć ku światom znanym i nieznanym.

— 1 ludzie wyruszą?

— Ludzie zawsze wyruszają. Zawsze. Wierzą, że potrafią urządzić życie lepiej niż w domu.

— Do diabla, może naprawdę potrafią.


Z początku Ender wierzył, że zabiorą go na Ziemię, gdy tylko wszystko się uspokoi. Ale wszystko się uspokoiło, pokój panował już od roku i stało się jasne, że nie mają zamiaru pozwolić mu na powrót, że jest o wiele bardziej użyteczny jako imię i legenda niż niewygodna osoba z krwi i kości.

W dodatku przed sądem wojskowym trwało postępowanie w sprawie przestępstw pułkownika Graffa. Admirał Chamrajnagar starał się nie dopuszczać Endera do sprawozdań, ale nie udało mu się. Enderowi także nadano stopień admirała i choć zwykle tego unikał, tym razem wykorzystał przysługujące mu przywileje. Dlatego mógł oglądać wideo z walk ze Stilsonem i Bonzem, widział fotografie zwłok, słuchał sporów prawników i psychologów, czy popełnił morderstwo, czy raczej zabił w obronie własnej. Miał na ten temat własną opinie, nikt go jednak nie pytał. Przez cały czas trwania procesu atakowano właściwie Endera. Prokurator był zbyt inteligentny, by oskarżać wprost, ale próbował przedstawić go jako chorego, perwersyjnego, przestępczego maniaka.

— Nie przejmuj się — poradził mu Mazer Rackham. — Politycy się ciebie boją, ale jeszcze nie potrafią ci zepsuć reputacji. To się nie uda, dopóki za trzydzieści lat nie wezmą się za ciebie historycy.

Ender nie dbał o reputację. Oglądał zapisy obojętnie, choć z lekkim rozbawieniem. Zabił w walce dziesięć miliardów robali, którzy byli równie inteligentni i wcale nie gorsi niż ludzie, którzy nawet nie próbowali atakować ludzi po raz trzeci, a nikt nawet nie pomyślał, by nazwać to przestępstwem.

Wszystkie te zbrodnie obciążały jego sumienie; śmierć Stilsona i Bonza nie bardziej, ale i nie mniej niż pozostałe.

Z tym ciężarem czekał długie, puste miesiące, by świat, który ocalił, uznał, że może wrócić do domu.

Przyjaciele opuszczali go z żalem. Jeden po drugim wracali do swych rodzin, do domów, gdzie witano ich jak bohaterów. Ender oglądał nagrania ich powrotów i był wzruszony słysząc, jak chwalą Endera Wiggina, który nauczył ich wszystkiego i poprowadził do zwycięstwa. Gdy jednak apelowali, by sprowadzić go na Ziemię, cenzura wycinała te zdania i nikt nie słyszał ich próśb.

Przez długi czas na Erosie nie było nic do roboty, poza uprzątaniem pozostałości po krwawej Wojnie Ligi i odbieraniem raportów od statków, kiedyś okrętów bojowych, badających kolonie robali.

Teraz jednak wrzała tu praca i zebrało się więcej ludzi niż kiedykolwiek w czasie wojny. Koloniści przybywali, by szykować się do podróży na opustoszałe planety. Ender pomagał, gdy tylko mu pozwalali; trudno im było pojąć, że dwunastoletni chłopiec może być równie utalentowany w sprawach pokoju, co wojny. Ale cierpliwie znosił ich skłonność do ignorowania go; nauczył się przekazywać swoje sugestie poprzez kilku dorosłych, którzy go słuchali i powtarzali jego pomysły jako własne. Nie zależało mu na uznaniu, ale na wykonaniu pracy.

Jednego tylko nie potrafił znieść: uwielbienia, jakie okazywali mu koloniści. Zaczai unikać zamieszkiwanych przez nich tuneli, ponieważ zawsze rozpoznawali go — świat zapamiętał dobrze jego twarz — a potem krzyczeli, klaskali, ściskali go i gratulowali, pokazywali dzieci nazwane jego imieniem i mówili, że jego młodość łamie im serca, że nie winią go za te morderstwa, bo przecież to nie jego wina, jest tylko dzieckiem…

Krył się przed nimi najlepiej jak potrafił.

Jednak był wśród kolonistów ktoś, przed kim nie mógł się schować.

Tego dnia przebywał poza Erosem. Poleciał promem na nowy SMG, gdzie uczył się wykonywania prac pokładowych na statkach. Chamraj-nagar mówił, że praca fizyczna nie przystoi oficerowi, lecz Ender odpowiadał, że ponieważ nie ma już popytu na jego dotychczasowe umiejętności, pora, by poznał coś nowego.

Wezwali go przez komunikator skafandra; ktoś chciał się z nim zobaczyć, gdy tylko wróci. Enderowi nie przychodził na myśl nikt, kogo chciałby widzieć, więc nie spieszył się zbytnio. Dokończył montażu osłony ansibla statku, potem przeciągnął się hakiem ponad burtą i wpłynął do śluzy.

Czekała na niego przed drzwiami szatni. Zirytował się, że pozwolili koloniście niepokoić go nawet tutaj, gdzie chciał być sam. Kiedy jednak przyjrzał się uważniej, dostrzegł, że znałby tę młodą kobietę, gdyby była małą dziewczynką.

— Valentine — powiedział.

— Cześć, Ender.

— Co ty tu robisz?

— Demostenes się wycofał. Teraz wyruszam z pierwszą kolonią.

— To podróż na pięćdziesiąt lat.

— Na pokładzie statku tylko dwa.

— Ale gdybyś kiedyś wróciła, każdy, kogo znałaś na Ziemi zdąży umrzeć…

— O to właśnie mi chodzi. Miałam jednak nadzieję, że poleci ze mną ktoś z Erosa.

— Nie chcę lecieć na planetę, którą ukradliśmy robalom. Chcę tylko wrócić do domu.

— Nigdy nie wrócisz na Ziemię, Ender. Zadbałam o to przed startem. Patrzył na nią w milczeniu.

— Zaraz ci o tym opowiem. Gdybyś miał ochotę mnie znienawidzić, możesz zacząć natychmiast.

Poszli razem do maleńkiej kabiny Endera w SMG i tam wyjaśniła mu wszystko. Peter chciał jego powrotu, pod ochroną Rady Hegemona.

— W obecnej sytuacji znalazłbyś się praktycznie pod kontrolą Petera, ponieważ połowa Rady robi to, czego on chce. Tych, którzy nie jedzą Locke’owi z ręki, trzyma w garści innymi sposobami.

— Czy wiedzą, kim jest naprawdę?

— Tak. Nie jest powszechnie znany, ale ludzie na wysokich stanowiskach wiedzą. Ma zbyt duże wpływy, by przejmowali się jego wiekiem. Dokonał niewiarygodnych rzeczy.

— Zauważyłem, że układ pokojowy sprzed roku nazwano jego imieniem.

— To był punkt zwrotny jego kariery. Wysunął tę propozycję za pośrednictwem przyjaciół z sieci publicznych, a potem Demostenes także ją poparł. Na taki moment czekał — żeby dla jakiegoś dużego przedsięwzięcia wykorzystać wpływ Demostenesa na motłoch i Locke’a wśród inteligencji. Jego akcja powstrzymała naprawdę paskudną wojnę, która mogła potrwać całe dziesięciolecia.

— Postanowił zostać politykiem?

— Chyba tak. Ale w chwili szczerości powiedział mi cynicznie, że gdyby pozwolił Lidze rozpaść się zupełnie, musiałby zdobywać świat po kawałku. Dopóki trwa Hegemonia, może to zrobić za jednym zamachem.

Ender pokiwał głową.

— Tak, to podobne do Petera.

— Zabawne, prawda? Peter ocalił miliony istnień.

— A ja zabiłem miliardy.

— Nie to chciałam powiedzieć.

— Więc miał zamiar mnie wykorzystać?

— Zaplanował wszystko dokładnie. Zaraz po twoim powrocie chciał odkryć swoją tożsamość i powitać cię przed kamerami. Starszy brat Endera Wiggina, a przy tym wielki Locke, architekt pokoju. Obok ciebie wydałby się prawie dorosły. A jesteście teraz podobni do siebie bardziej niż kiedykolwiek. Potem bez większych problemów przejąłby władzę.

— Dlaczego go powstrzymałaś?

— Ender, nie byłbyś szczęśliwy, spędzając resztę życia w roli marionetki Petera.

— Dlaczego? Cały czas byłem czyjąś marionetką.

— Ja też. Pokazałam Peterowi wszystkie materiały, jakie udało mi się zebrać — dość, by przekonać ludzi, że jest psychopatycznym mordercą. Miałam kolorowe zdjęcia torturowanych wiewiórek i filmy z czujnika o tym, jak cię traktował. Sporo pracy kosztowało mnie skompletowanie tego wszystkiego, ale kiedy to zobaczył, bez sprzeciwu dał mi, co chciałam. A chciałam wolności dla ciebie i dla mnie.

— Moim zdaniem wolność nie polega na mieszkaniu w domu ludzi, których zabiłem.

— Ender, co się stało, to się nie odstanie. Ich planety są teraz puste, a nasza przepełniona. I możemy ze sobą zabrać to, czego ich światy nigdy nie znały: miasta pełne ludzi, którzy przeżywają swoje osobiste, indywidualne życie, którzy kochają się i nienawidzą. Na wszystkich światach robali można było opowiedzieć tylko jedną historię; kiedy my tam dotrzemy, będzie mnóstwo historii i każdego dnia będziemy wymyślać ich zakończenia. Ziemia należy do Petera, Ender. I jeśli nie polecisz ze mną, ściągnie cię tam i wykorzysta tak, że pożałujesz, że się urodziłeś. Masz teraz jedyną szansę, by się mu wymknąć. Ender nie odpowiedział.

— Wiem, o czym myślisz, Ender. Że próbuję cię kontrolować tak samo, jak Peter, Graff i wszyscy inni.

— Owszem, przyszło mi to do głowy.

— Witaj wśród ludzi. Nikt nie steruje własnym życiem, Ender. Najlepsze, co można zrobić, to pozwolić sobą kierować tym, którzy są dobrzy, którzy cię kochają. Nie przyleciałam tu dlatego, że chcę zostać kolonistą. Przyleciałam, bo spędziłam całe życie w towarzystwie brata, którego nienawidzę. Teraz chcę poznać brata, którego kocham, zanim będzie za późno, zanim przestaniemy być dziećmi.

— Już jest na to za późno.

— Nie masz racji, Ender. Wydaje ci się, że jesteś dorosły, zmęczony i rozgoryczony tym wszystkim, ale w głębi serca jesteś dzieckiem. Tak samo, jak ja. Możemy zachować to w tajemnicy przed wszystkimi. Kiedy ty będziesz zarządzał kolonią, a ja będę pisać filozoficzne traktaty o polityce, nikt się nie domyśli, że pod osłoną nocy przemykamy się do swoich pokoi, żeby grać w warcaby albo tłuc się poduszkami.

Ender roześmiał się, ale nie uszły jego uwagi pewne słowa, wypowiedziane tonem zbyt obojętnym, by mogły być przypadkowe.

— Zarządzał!

— Jestem Demostenesem, Ender. Odeszłam z hukiem. Było publiczne oświadczenie, że tak bardzo wierzę w ideę kolonizacji, że postanowiłam sama odlecieć pierwszym statkiem. Równocześnie Minister Kolonizacji, były pułkownik nazwiskiem Graff, poinformował, że pilotem tego statku będzie sam wielki Mazer Rackham, a zarządcą kolonii Ender Wiggin.

— Mogli mnie zapytać.

— Chciałam to zrobić sama.

— Ale informacja została już ogłoszona.

— Nie. Ogłoszą ją jutro, jeśli się zgodzisz. Mazer wyraził zgodę kilka godzin temu, na Erosie.

— I mówisz wszystkim, że jesteś Demostenesem? Czternastoletnia dziewczynka?

— Poinformowano tylko, że Demostenes wyrusza z kolonistami. Przez następne pięćdziesiąt lat mogą studiować listę pasażerów i zastanawiać się, który z nich jest tym wielkim demagogiem Ery Locke’a.

Ender ze śmiechem pokręcił głową.

— To cię naprawdę bawi, Val.

— A dlaczego nie?

— No dobrze. Polecę. Może nawet jako zarządca, jeśli ty i Mazer mi pomożecie. Moje zdolności są tutaj trochę za mało wykorzystywane.

Pisnęła z radości i rzuciła się mu na szyję, dokładnie tak, jak zwykła nastolatka, która dostała od młodszego brata wymarzony prezent.

— Val — powiedział z powagą Ender. — Chcę, żebyś zrozumiała jedno: nie lecę dla ciebie. Ani po to, żeby rządzić kolonią albo dlatego, że się tu nudzę. Lecę, ponieważ znam robale lepiej niż ktokolwiek z żywych i jeśli tam dotrę, może zrozumiem ich jeszcze lepiej. Odebrałem im przyszłość; mogę im to wynagrodzić jedynie próbując nauczyć się jak najwięcej z ich przeszłości.


* * *

Podróż trwała długo. Nim dobiegła końca, Val skończyła pierwszy tom swojej historii wojen z robalami i jako Demostenes przekazała go ansiblem na Ziemię. Ender zaś zdobył coś więcej, niż tylko pochlebstwa współpasażerów. Zdążyli go poznać i darzyli go szacunkiem i miłością.

Dobrze sobie radził w nowym świecie, rządząc raczej z pomocą perswazji niż dekretów. Jak pozostali, ciężko pracował. Najważniejszym jednak jego zadaniem bez wątpienia było badanie pozostałości po robalach. Szukał wśród budowli, maszyn i dawno nie uprawianych pól tego, co ludzie mogliby wykorzystać. Nie było żadnych książek — robale nigdy ich nie potrzebowały. Wszystko przechowywały w pamięci, wszystko mówiły tylko myśląc. Ich wiedza umarła wraz z nimi.

A jednak… solidne dachy nad ich pomieszczeniami dla zwierząt i magazynami żywności powiedziały Enderowi, że zima na tej planecie będzie ciężka i śnieżna. Płoty z zaostrzonych pali pochylonych na zewnątrz świadczyły o obecności zwierząt zagrażających stadom i plonom. Z istnienia młyna wywnioskował, że podłużne owoce o paskudnym smaku, rosnące w zapuszczonych sadach, suszono i mielono na mąkę. A szelki, w_ których kiedyś dorośli nosili młode na pola, przekonały go, że choć robale nie dbały o indywidualność, to jednak kochały swoje dzieci.

Lata mijały i życie ustabilizowało się. Koloniści mieszkali w drewnianych domach, a tunele robali wykorzystywali na magazyny i warsztaty. Teraz rządziła tu rada, administratorów wybierano, więc Ender — choć nadal nazywano go zarządcą — był właściwie tylko sędzią. Zdarzały się przestępstwa i spory, obok uprzejmości i współpracy; byli ludzie, którzy się kochali, i tacy, którzy nienawidzili; to był świat człowieka. Nikt już nie czekał niecierpliwie na kolejną transmisję ansibla; sławne na Ziemi imiona tutaj znaczyły niewiele. Znali jedynie Petera Wiggina, Hegemona Ziemi; otrzymywali tylko wiadomości o pokoju, o dobrobycie, o wielkich statkach opuszczających obrzeża Układu Słonecznego Ziemi, mijających tarczę kometarną i ruszających w podróż, by zaludnić światy robali. Wkrótce miały powstać nowe kolonie na ich świecie, Świecie Endera; wkrótce mieli pojawić się sąsiedzi. Byli już w połowie drogi, ale nikt się tym nie przejmował. Pomogą nowo przybyłym, kiedy się tu zjawią, ale teraz najważniejsze było, kto się z kim ożeni, kto zachorował, kiedy nadchodzi pora siewu i dlaczego właściwie mam mu płacić, jeśli cielak zdechł trzy tygodnie po tym, jak go kupiłem.

— Stali się ludźmi Ziemi — stwierdziła Valentine. — Nikogo nie obchodzi, że właśnie dzisiaj Demostenes wysyła siódmy tom historii. Tutaj nikt go nie przeczyta.

Ender wcisnął klawisz i na ekranie pojawiła się kolejna strona.

— Niezwykle wnikliwe spostrzeżenie, Valentine. Ile jeszcze tomów zostało ci do końca?

— Tylko jeden. Historia Endera Wiggina.

— Jak to zrobisz? Zaczekasz z pisaniem, aż umrę?

— Nie. Będę pisać i przerwę, kiedy dojdę do dni dzisiejszych.

— Mam lepszy pomysł. Doprowadź całość do zwycięstwa w ostatniej bitwie. Skończ w tym miejscu. Nic, co dokonałem później, nie jest warte zapisywania.

— Może — mruknęła Valentine. — A może nie.


* * *

Ansibl przyniósł wiadomość, że statek nowej kolonii przybędzie już za rok. Prosili, by Ender znalazł im miejsce do osiedlenia, wystarczająco bliskie jego kolonii, by mogli ze sobą handlować, a dostatecznie dalekie, by obie kolonie miały oddzielne rządy. Ender wziął śmigłowiec i ruszył na poszukiwania. Zabrał ze sobą jedno z dzieci, jedenastoletniego chłopca imieniem Abra; miał ledwie trzy lata, kiedy powstawała kolonia i nie pamiętał już innego świata. Odlatywali z Enderem daleko, rozbijali biwak na noc, a rankiem wyruszali pieszo, by rozejrzeć się w terenie.

Trzeciego dnia Ender doznał nagłego uczucia, że poznaje miejsce, w którym się znaleźli. Rozejrzał się uważnie; w tej okolicy był po raz pierwszy, nigdy jej przedtem nie widział. Zawołał Abrę.

— Tutaj, Ender — krzyknął Abra. Stał na szczycie niskiego pagórka o stromych zboczach. — Przyjdź tu!

Ender wspiął się na górę. Spod jego stóp odrywały się bryły miękkiej ziemi. Abra wskazywał palcem w dół.

— Patrz tylko. Trudno uwierzyć — oznajmił.

Pagórek był wydrążony. Głęboką depresję w samym środku częściowo wypełniał niewielki staw, otoczony wybrzuszonymi zboczami, opadającymi niebezpiecznie ku wodzie. Z jednej strony wzgórze przechodziło w dwa niskie grzbiety, tworzące dolinę w kształcie litery V, z drugiej wznosiło się ku białej skale, wyszczerzonej jak czaszka z drzewem wyrastającym z ust.

— Wygląda, jakby zginął tu olbrzym — stwierdził Abra. — A grunt się podniósł i przykrył trupa.

Teraz Ender wiedział, dlaczego wszystko wydało mu się znajome. Zwłoki Olbrzyma. Zbyt wiele razy grał tu jako dziecko, by nie zapamiętać okolicy. Ale to przecież niemożliwe. Komputer Szkoły Bojowej nie mógł znać tego miejsca.

Spojrzał przez lornetkę w kierunku, który pamiętał najlepiej, z nadzieją, ale i lękiem, że zobaczy to, co należało do zestawu.

Huśtawki i zjeżdżalnie. Drabinki. Porośnięte zielenią, ale nie można było nie poznać ich kształtów.

— Ktoś musiał to wszystko zbudować — oświadczył Abra. — Popatrz, ta niby czaszka to wcale nie skała. To beton.

— Wiem — odparł Ender. — Zbudowali to dla mnie.

— Co?

— Znam to miejsce, Abra. Robale zbudowały je dla mnie.

— Wtedy, kiedy tu dotarliśmy robale nie żyły już od pięćdziesięciu lat.

— Masz rację, to niemożliwe. Ale wiem, co mówię. Nie powinienem cię ze sobą zabierać, Abra. To może być niebezpieczne. Jeśli znali mnie tak dobrze, żeby to wszystko zbudować, to mogli też zaplanować…

— Wyrównanie z tobą rachunków.

— Za to, że ich zabiłem.

— Więc nie chodź, Ender. Nie rób tego, czego się po tobie spodziewali.

— Jeśli chcą się zemścić, Abra, mnie to nie przeszkadza. Ale to nie jest pewne. Może starali się w ten sposób porozumieć. Zostawić mi wiadomość.

— Nie potrafili czytać ani pisać.

— Może właśnie się uczyli, kiedy zginęli.

— No to na pewno nie będę się tu pętał, kiedy ty gdzieś wyruszasz. Idę z tobą.

— Nie. Jesteś za młody, żeby się narażać…

— Daj spokój. Jesteś Ender Wiggin. Nie będziesz mnie uczył, czego nie mogą robić jedenastoletni chłopcy.

Razem przelecieli śmigłowcem nad placem zabaw, nad lasem, nad studnią na polanie. I dalej — tam. gdzie istotnie było urwisko i jaskinia, i wąska półka w miejscu, gdzie powinien się znajdować Koniec Świata. W dali, dokładnie tam, gdzie w grze fantasy, wznosiła się wieża zamku. Zostawił Abrę w maszynie.

— Nie idź za mną. I leć do domu, jeśli nie wrócę za godzinę.

— Wypchaj się, Ender. Pójdę z tobą.

— Sam się wypchaj, Abra, bo cię wyłożę do błota.

Abra zrozumiał, że mimo żartobliwego tonu Ender mówi poważnie, więc został.

Mury wieży były nierówne, pełne występów i zagłębień, ułatwiających wspinaczkę. Chcieli, żeby się dostał do środka.

Komnata była taka jak zawsze. Ender pamiętał wszystko dokładnie i rozejrzał się szukając węża, ale znalazł tylko dywan z głową węża w rogu. Imitacja, nie duplikat. Jak na rasę, która nie znała sztuki, poradzili sobie doskonale. Musieli ściągać te obrazy z umysłu Endera, znajdując go i poznając najczarniejsze sny poprzez lata świetlne pustki. Ale po co? Żeby sprowadzić go tutaj, to oczywiste. Żeby zostawić mu wiadomość. Ale gdzie ona jest i jak zdoła ją zrozumieć?

Zwierciadło czekało na ścianie. Było płytą zmętniałego metalu, na której wyryto przybliżony kształt ludzkiej sylwetki. Próbowali narysować odbicie, które powinien zobaczyć.

Patrząc w zwierciadło przypominał sobie, jak tłucze je i wyrywa z muru, a węże wyskakują z kryjówki i kąsają wszędzie, gdzie mogą sięgnąć jadowitymi zębami.

Jak dobrze mnie poznali, pomyślał Ender. Tak dobrze, że wiedzieli, jak często myślał o śmierci, wiedzieli, że się jej nie boi. Wiedzieli, że nawet gdyby się przestraszył, to lęk przed śmiercią nie powstrzyma go przed zdjęciem tego zwierciadła.

Podszedł do płyty metalu, podniósł ją i pociągnął. Nic nie wyskoczyło z odsłoniętej wnęki. Leżała tam biała kula jedwabiu ze sterczącymi tu i ówdzie luźnymi nitkami. Jajo? Nie, raczej poczwarka królowej robali, zapłodniona już przez larwalne samce, gotowa wydać ze swego ciała sto tysięcy robali, w tym kilka królowych. Ender wyobraził sobie podobne do ślimaków samce, przywierające do ścian mrocznego tunelu, i dorosłe osobniki niosące niedojrzałą królową do sali zapłodnień; każdy z samców po kolei wchodził w larwalną królowę, dygotał z ekstazy i konał, kurcząc się na podłodze tunelu. Potem nową królowę niesiono do starej, wspaniałej istoty okrytej miękkimi, tęczowymi skrzydłami, które dawno już utraciły zdolność lotu, ale wciąż niosły powagę majestatu. Stara królowa pocałunkiem pogrążała młodą w sen delikatną trucizną swych Warg, potem owijała ją nićmi ze swego brzucha i nakazywała, by stała się sobą, nowym miastem, światem, początkiem wielu królowych i wielu światów…

Ender zdziwił się skąd to wszystko wie. Jak może to wiedzieć niby wspomnienia własnego umysłu?

I jakby w odpowiedzi zobaczył pierwszą ze swoich bitew z flotą robali. Przedtem widział ją na symulatorze, teraz jednak patrzył z perspektywy królowej kopca, poprzez wiele oczu. Robale uformowały sferę okrętów, a potem z ciemności nadleciały straszliwe myśliwce i w błysku światła Małego Doktora rozpadła się ich flota. Czuł to, co czuła królowa, oglądając oczami robotnic śmierć, która nadchodziła zbyt szybko, by jej uniknąć, lecz nie dość szybko, by jej nie oczekiwać. We wspomnieniach nie było jednak lęku ani bólu. Królowa odczuwała smutek i rezygnację. Nie myślała słowami, gdy patrzyła na ludzi, którzy przybyli zabijać, ale w słowach usłyszał ją Ender. Nie wybaczyli nam, myślała. A więc musimy zginąć.

— Jak możesz ożyć? — spytał Ender.

Królowa w jedwabnym kokonie nie znała słów, by mu odpowiedzieć; kiedy jednak zamknął oczy i zaczął sobie przypominać, zamiast wspomnień napłynęły obrazy. Układanie kokonu w chłodnym, ciemnym miejscu, ale z wodą, by nie wysechł. Nie, to nie była zwykła woda, ale woda zmieszana z sokiem pewnego drzewa i utrzymywana w odpowiedniej temperaturze, by wewnątrz kokonu mogły zachodzić odpowiednie reakcje. Potem czas. Dni i tygodnie, potrzebne do przemiany poczwarki. A potem, kiedy kokon stał się szarobrązowy, Ender zobaczył siebie, jak rozcina go i pomaga małej, delikatnej królowej wyjść na świat. Widział, jak bierze ją za przednie odnóże i odprowadza od wody porodowej do gniazda, miękkiego, wysłanego piaskiem i suchymi liśćmi. Wtedy będę żyła, nadbiegła myśl. Wtedy się przebudzę. Wtedy wydam dziesięć tysięcy swych dzieci.

— Nie — rzekł Ender. — Nie mogę. Ból.

— Twoje dzieci to potwory z naszych snów. Jeśli cię rozbudzę, zabijemy was znowu.

Dziesiątki obrazów błysnęły w jego myślach — obrazów ludzkich istot zabijanych przez robale. Wraz z nimi jednak napłynął żal tak silny, że nie mógł go znieść i zapłakał.

— Gdybyś zdołała sprawić, że czuliby to, co ja teraz czuję, może potrafiliby ci wybaczyć.

Tylko on, pojął nagle. Odnaleźli go przez ansibla, podążyli wzdłuż promienia i zamieszkali w jego mózgu. Wśród agonii jego snów pełnych cierpienia poznali go, choć poświęcał dni, by ich niszczyć. Znaleźli jego lęk przed nimi, a także to, że nie wie, że ich zabija. W ciągu kilku tygodni, jakie im pozostały, stworzyli dla niego to miejsce, ciało Olbrzyma, plac zabaw i półkę na Końcu Świata, by dotarł tutaj kierując się świadectwem własnych oczu. Jest jedynym, którego znają. Dlatego mogą z nim mówić. I przez niego.

Jesteśmy jak ty, pojawiła się w jego mózgu obca myśl. Nie chcieliśmy mordować, a kiedy to zrozumieliśmy, nie przylatywaliśmy więcej. Póki was nie spotkaliśmy, uważaliśmy się za jedyne myślące istoty we Wszechświecie. Jak mogliśmy uwierzyć, że świadomość pojawi się u samotnych zwierząt, które nie potrafią śnić wzajemnie swoich snów? Skąd mieliśmy wiedzieć? Moglibyśmy żyć w pokoju. Uwierz nam, uwierz nam, uwierz nam.

Sięgnął do wnęki i wyjął kokon, zdumiewająco lekki jak na całą nadzieję i przyszłość wspaniałej rasy, którą skrywał we wnętrzu.

— Zabiorę cię — oświadczył. — Będę podróżował od świata do świata, póki nie znajdę czasu i miejsca, gdzie będziesz mogła przebudzić się bezpiecznie. I opowiem twoją historię memu ludowi, a może kiedyś oni także ci przebaczą. Tak, jak ty mnie przebaczyłaś.

Zawinął kokon królowej w kurtkę i wyniósł ją z wieży.

— Co tam znalazłeś? — zapytał Abra.

— Odpowiedź — odparł Ender.

— Na co?

— Na moje pytanie.

Więcej nie powiedział o tej sprawie ani słowa. Szukali jeszcze pięć dni, aż wybrali dla nowej kolonii odpowiedni teren, daleko na południe i wschód od wieży.

Po wielu tygodniach przyszedł do Valentine i poprosił, by przeczytała coś, co napisał. Wywołała z komputera statku plik, który jej wskazał i zaczęła czytać.

Tekst był napisany tak, jakby był opowieścią królowej kopca, relacjonującej wszystko, czego chcieli dokonać i to, czego dokonali. Oto nasze błędy i nasza wielkość; nie mieliśmy zamiaru was krzywdzić i wybaczamy wam naszą śmierć. Czas od początków świadomości do wielkich wojen, jakie przetoczyły się przez ojczysty świat robali, Ender streścił krótko, jak gdyby była to pamięć o czasach starożytnych. Kiedy doszedł do historii wielkiej matki, królowej, która pierwsza postanowiła zatrzymać i uczyć nową królowę, zamiast zabijać ją lub wypędzać, zwolnił tempo narracji mówiąc, ile razy musiała w końcu zniszczyć dziecię swego ciała, nową jaźń, która nie była nią samą, nim wreszcie urodziła tę, która zrozumiała jej pragnienie harmonii. Były czymś nowym w swoim świecie: dwie królowe, które kochały się i pomagały sobie zamiast walczyć. Razem stały się silniejsze niż jakikolwiek inny kopiec. Rozwijały się; miały córki, które przyłączyły się do nich w pokoju. Tak zaczęła się mądrość.

Gdybyśmy tylko potrafili się porozumieć, mówiła królowa kopca słowami Endera. Ale skoro nie było to możliwe, prosimy tylko o jedno: byście nas pamiętały nie jako wrogów, ale jako siostry, zmienione w potwory przez tragiczny Los, Boga czy Ewolucję. Gdybyśmy mogły się pocałować, ten cud sprawiłby, że stałybyśmy się ludźmi w waszych oczach. Ale zabijałyśmy się. Mimo to witamy was teraz jak gości i przyjaciół. Wejdźcie w nasz dom, córki Ziemi; żyjcie w naszych tunelach, zbierajcie plony z naszych pól. Bądźcie naszymi dłońmi, robiącymi to, czego same już zrobić nie możemy. Rozkwitajcie drzewa, dojrzewajcie pola, grzejcie je, słońca i bądźcie żyzne, planety. To nasze przybrane córki przybyły do domu.

Książka Endera nie była długa, ale zawarł w niej całe dobro i zło, jakie znała królowa kopca. A podpisał ją nie swoim nazwiskiem, ale tytułem:


MÓWCA UMARŁYCH

Na Ziemi wydano tę książkę bez rozgłosu i bez rozgłosu przechodziła z rąk do rąk, aż w końcu trudno było uwierzyć, że jest ktoś, kto jej nie przeczytał. Większość czytelników uznała ją za interesującą; część nie potrafiła o niej zapomnieć. Zaczęli żyć według jej przesłania, a kiedy umierał ktoś z ich bliskich, wierzący stawał obok grobu, by być Mówcą Umarłych. Mówił to, co powiedziałby zmarły, ale z absolutną szczerością, nie kryjąc wad i nie udając zalet. Ci, którzy przychodzili na takie ceremonie, uznawali je czasem za bolesne i burzące spokój ducha. Wielu jednak uważało swe życie za godne wspomnienia, mimo popełnianych błędów. Chcieli, by — kiedy odejdą — Mówca opowiedział prawdę o nich.

Na Ziemi stało się to jedną spośród wielu religii. Lecz dla tych, co przemierzali bezkresną otchłań przestrzeni, spędzali życie w tunelach królowej kopca i zbierali plony z jej pól, była to religia jedyna. Nie istniała kolonia, która nie miałaby swego Mówcy Umarłych.

Nikt nie wiedział i nie chciał wiedzieć, kto był pierwszym Mówcą. Ender nie zdradził się przed nikim.

Valentine miała dwadzieścia pięć lat, gdy skończyła ostatni tom swej historii wojen z robalami. Dołączyła do niego pełny tekst niewielkiej książeczki Endera, nie informując jednak, kto jest jej autorem.

Poprzez ansibl nadeszła odpowiedź od starego Hegemona, Petera Wiggina. Miał siedemdziesiąt siedem lat i słabe serce.

— Wiem, kto to napisał — oznajmił. — Jeśli mógł mówić o robalach, to z pewnością może też mówić o mnie.

Peter i Ender rozmawiali ze sobą bardzo długo. Peter opowiadał historię swych dni i lat, swych zbrodni i dobrych uczynków. A kiedy umarł, Ender napisał drugi tom, także podpisany przez Mówcę Umarłych. Obie książki razem nazwano Królową Kopca i Hegemonem. Stały się pismem świętym.

— Chodź — powiedział któregoś dnia do Valentine. — Odlećmy stąd i żyjmy wiecznie.

— To niemożliwe, Ender — odparła. — Są cuda, których nie potrafi sprawić nawet relatywistyka.

— Musimy odejść. Jestem tu niemal szczęśliwy.

— Więc zostań.

— Zbyt długo żyłem w cierpieniu. Bez niego nie wiedziałbym, kim jestem.

I weszli na statek, by ruszyć od świata do świata. Gdziekolwiek się zatrzymali, on zawsze był Andrew Wigginem, wędrownym Mówcą Umarłych, a ona zawsze Valentine, podróżującym historykiem, spisującym opowieści żyjących, gdy on opowiadał historie zmarłych. I zawsze Ender niósł z sobą suchy, biały kokon, szukając świata, gdzie królowa kopca mogłaby się przebudzić i rozwijać w pokoju. I szukał długo.


KONIEC
Загрузка...