— Nie śpieszył się pan, pułkowniku Graff. Podróż nie jest krótka, ale trzy miesiące wakacji to lekka przesada.
— Nie lubię dostarczać wybrakowanego towaru.
— Są ludzie, którzy po prostu nic mają poczucia czasu. Co tam zresztą, chodzi przecież tylko o losy świata. Proszę nie zwracać uwagi na to, co mówię. Ale musi pan zrozumieć naszą niecierpliwość. Siedzimy tu przy ansiblu, odbierając ciągle raporty o postępie naszych okrętów. Każdego dnia wiemy, że wojna jest coraz bliżej. Jeśli można tu mówić o dniach. A on jest jeszcze taki mały…
— Jest w nim wielkość. Wspaniałość ducha.
— Mam nadzieję, że także instynkt zabójcy.
— Tak.
— Zaplanowaliśmy dla niego trochę nietypowy tok szkolenia. Oczywiście, wszystkie tematy wymagają pańskiego zatwierdzenia.
— Przyjrzę się im. Nie będę udawal, że się na tym znam, admirale Chamrajnagar. Jestem tu tylko dlatego, że znam Endera. Nie musi się pan obawiać, że zechcę pozmieniać pańskie propozycje. Najwyżej tempo szkolenia.
— Jak wiele możemy mu powiedzieć?
— Nie warto marnować czasu na fizykę podróży międzygwiezdnych.
— Co z ansiblem?
— O tym już mu powiedziałem. I jeszcze to, że flotylle dotrą do celu w ciągu pięciu lat.
— Widzę, że niezbyt wiele zostało dla nas.
— Wyjaśnijcie mu dzialanie systemów uzbrojenia. Musi o nich wiedzieć, jeśli ma podejmować decyzje.
— Och, mimo wszystko na coś się przydamy. Jak to miło. Przeznaczyliśmy jeden z pięciu symulatorów wyłącznie do jego użytku.
— Co z innymi?
— Innymi symulatorami? — Innymi dziećmi.
— Jest pan tutaj, żeby się zajmować Enderem Wigginem.
— Po prostu byłem ciekawy. Niech pan nie zapomina, że oni wszyscy byli kiedyś moimi uczniami.
— A teraz są moimi. Wprowadzamy ich w sekrety floty, pułkowniku, których pan jako żołnierz nie miał okazji poznać.
— W pana ustach brzmi to jak opis zakonu.
— I boga. I religii. Nawet ci z nas, którzy dowodzą za pośrednictwem ansibla, znają wspaniałość lotu wśród gwiazd. Widzę, że uważa pan to za mistycyzm. Zapewniam, że pański niesmak jest jedynie dowodem ignorancji. Już wkrótce Ender Wiggin będzie wiedział to co ja; wkrótce zatańczy między gwiazdami i wszystko, co jest w nim wielkiego, zostanie odkryte, odsłonięte, postawione wobec wszechświata. Ma pan duszę kamienia, pułkowniku, ale potrafię zaśpiewać kamieniowi tak, że zrozumie równie dobrze jak inny śpiewak. Może pan teraz pójść do swojej kwatery i się rozpakować.
— Nie mam żadnego bagażu oprócz ubrania, które noszę.
— Niczego pan nie posiada?
— Trzymają moją pensję na koncie bankowym, gdzieś na Ziemi. Nigdy nie potrzebowałem pieniędzy. Jedynie po to, by kupić cywilne ubranie na czas moich… wakacji.
— Nie jest pan materialistą. A mimo to jest pan nieprzyjemnie tęgi. Łakomy asceta? Cóż za sprzeczność.
— Kiedy odczuwam napięcie, jem. Kiedy pan odczuwa napięcie, wydała pan odpadki stałe.
— Podoba mi się pan, pułkowniku. Sądzę, że się dogadamy.
— Niespecjalnie mi na tym zależy, admirale. Przyleciałem tu dla Endera. A żaden z nas nie przybył tu dla pana.
Ender nienawidził Erosa od chwili, gdy wysiadł z promu. Czuł się fatalnie już na Ziemi, gdzie podłogi były płaskie. Eros okazał się zupełnie beznadziejny. Kształtem przypominał wrzeciono mające zaledwie sześć i pół kilometra w najwęższym punkcie. Powierzchnię zewnętrzną przeznaczono w całości dla absorpcji światła i jego przemiany w energię, więc ludzie żyli w komorach o gładkich ścianach, połączonych tunelami, we wszystkie strony przecinającymi wnętrze asteroidu. Zamknięta przestrzeń nie stanowiła dla Endera problemu. Męczyło go to, że podłogi tuneli wyraźnie opadały w dół. Od samego początku cierpiał na zawroty głowy, gdy chodził po korytarzach, zwłaszcza tych, które biegły wokół obwodu planetoidy. Grawitacja wynosiła tu tylko połowę ziemskiej normy, ale to niewiele pomagało; wrażenie, że za chwilę spadnie, było nie do odparcia.
Było też coś niepokojącego w samych proporcjach pomieszczeń: stropach kabin, zbyt niskich w stosunku do ich wymiarów, zbyt wąskich korytarzach. Nie żyło się tu wygodnie.
Najgorsze było jednak, że roiło się od ludzi. Ender prawie nie pamiętał ziemskich miast. Dlatego Szkołę Bojową, gdzie każdego znał z widzenia, uważał za odpowiednio zagęszczoną. Tu jednak, we wnętrzu skały, populacja wynosiła dziesięć tysięcy. Nie było tłoku, choć aparatura systemu podtrzymywania życia i inny sprzęt zajmowały sporo miejsca. Endera denerwowało, że przez cały czas otaczają go obcy.
Z nikim nie pozwolili mu się bliżej poznać. Często widywał innych studentów Szkoły Dowodzenia, ale ponieważ nie uczęszczał regularnie na zajęcia, pozostali dla niego tylko twarzami. Od czasu do czasu zjawiał się na takim czy innym wykładzie, zwykle jednak kształcił się indywidualnie pod opieką nauczycieli. Z rzadka tylko przebieg jakiegoś procesu wyjaśniał mu któryś ze studentów. Jadał sam albo w towarzystwie Graffa. Ćwiczył w sali gimnastycznej, ale rzadko spotykał tam kogoś więcej niż jeden raz.
Stwierdził, że znowu chcą go odizolować, tym razem nie drogą budzenia nienawiści, a raczej przez pozbawienie go wszelkich szans na bliższe kontakty z innymi. Zresztą i tak nie mógłby się z nikim zaprzyjaźnić — prócz niego wszyscy uczniowie byli już w wieku dorastania.
W tej sytuacji Ender całkowicie poświęcił się studiom. Uczył się szybko i dobrze; astrogację i historię działań wojennych chłonął jak gąbka; abstrakcyjna matematyka była trudniejsza, lecz zawsze się przekonywał, gdy natrafiał na problem związany ze złożonymi wzorami czasu i przestrzeni, że bardziej może ufać swej intuicji niż obliczeniom. Często od razu widział rozwiązanie, którego zasadność potrafił udowodnić dopiero po długich minutach, czasem nawet godzinach, manipulacji liczbami.
Dla przyjemności miał symulator, najdoskonalszą grę wideo, jaką widział w życiu. Nauczyciele i studenci krok po kroku tłumaczyli mu, jak się nim posługiwać. Z początku, nie znając jeszcze straszliwej mocy gry, używał jej tylko na poziomie taktycznym, operując pojedynczym myśliwcem w powtarzanych bez końca manewrach pościgu i niszczenia wroga. Kontrolowany przez komputer wróg był potężny i chytry. Gdy tylko Ender wypróbował nową taktykę, już po kilku minutach komputer wykorzystywał ją przeciw niemu.
Gra toczyła się na holograficznym ekranie, gdzie jego myśliwiec reprezentowało maleńkie światełko. Przeciwnik był także światełkiem, innego koloru; tańczyli i wirowali wewnątrz sześcianu o boku długości mniej więcej dziesięciu metrów. Instrumenty pozwalały na wiele: mógł obracać ekran w każdym kierunku tak, by obserwować wszystko z różnych kątów; mógł też przesuwać środek, by walka rozgrywała się bliżej lub dalej.
W miarę jak coraz sprawniej potrafił kontrolować szybkość myśliwca, kierunek ruchu, orientację i systemy uzbrojenia, gra stawała się bardziej złożona. Zdarzały się dwa wrogie statki równocześnie; albo przeszkody, jakieś okruchy w przestrzeni; musiał się martwić o paliwo i ograniczenia działania broni; komputer wyznaczał mu konkretne obiekty, które miał zniszczyć lub zadania do wykonania. Musiał się naprawdę skoncentrować, jeśli chciał osiągnąć cel i wygrać.
Kiedy opanował grę z jednym myśliwcem, pozwolili mu przejść do następnego etapu, jakim była eskadra czterech jednostek. Wydawał rozkazy symulowanym pilotom i zamiast wykonywać instrukcje komputera, mógł sam określać taktykę. Sam decydował, który z celów jest najważniejszy i zgodnie z tą decyzją dowodził grupą. W każdej chwili mógł, na pewien czas, osobiście przejąć sterowanie którymś z myśliwców i początkowo często z tego korzystał. Wtedy jednak pozostałe trzy jednostki szybko ulegały zniszczeniu. Gra stawała się coraz trudniejsza i coraz więcej czasu zajmowało mu kierowanie eskadrą. Coraz częściej wygrywał.
Nim minął rok jego pobytu w Szkole, sprawnie używał symulatora na wszystkich piętnastu poziomach — od pilotowania samotnego myśliwca do kierowania flotą. Dawno już zrozumiał, że symulator był dla Szkoły Dowodzenia tym, czym Sala Bojowa w jego dawnej szkole. Wykłady przydawały się, ale wiedzę czerpał z gry. Różni ludzie wpadali od czasu do czasu, żeby popatrzeć, jak sobie radzi. Nigdy się do niego nie odzywali — jak zresztą prawie nikt, z wyjątkiem tych, którzy mieli mu coś wytłumaczyć. Widzowie stali w milczeniu oglądając jego manewry w jakiejś trudnej symulacji, po czym odchodzili, gdy tylko skończył. Co tu właściwie robią? Oceniają go? Sprawdzają, czy można mu powierzyć flotę? Niech pamiętają, że wcale o to nie prosił.
Stwierdził, że to, czego nauczył się w Szkole Bojowej, daje się wykorzystać na symulatorze. Co kilka minut odruchowo zmieniał jego orientację, by nie przyzwyczajać się do sztywnego układu góra-dół. Bez przerwy oceniał swoją pozycję z punktu widzenia przeciwnika. Przyjemnie było sprawować pełną kontrolę nad przebiegiem bitwy, dostrzegać każdy jej element.
Jednocześnie irytowało go, że jego władza jest mocno ograniczona. Symulowane myśliwce były tak dobre, jak pozwalał komputer. Nie przejawiały inicjatywy. Nie dysponowały inteligencją. Zaczął tęsknić za swoimi dowódcami plutonów. Gdyby tu byli, przynajmniej niektóre eskadry działałyby samodzielnie, bez ciągłego nadzoru.
Pod koniec pierwszego roku wygrywał już wszystkie bitwy i grał tak jakby maszyna stała się częścią jego ciała.
— Czy to już wszystko, co może zrobić symulator? — spytał pewnego dnia, gdy jadł obiad w towarzystwie Graffa.
— Czy co już wszystko?
— To, jak teraz gra. Proste układy, a od pewnego czasu przestały się robić trudniejsze.
— Aha.
Graff przyjął to obojętnie. Ale Graff każdą rzecz przyjmował obojętnie. Następnego dnia wszystko się zmieniło. Graff odszedł, a na jego miejsce przydzielili Enderowi towarzysza.
Był w pokoju, gdy Ender przebudził się rankiem — stary człowiek, siedzący po turecku na podłodze. Ender spojrzał na niego z zaciekawieniem czekając, kiedy się odezwie. Nie doczekał się. Ender wstał, umył się i ubrał. Postanowił mu nie przeszkadzać. Niech sobie milczy, jak długo zechce. Dawno już się przekonał, że kiedy dzieje się coś niezwykłego — coś, co zaplanował ktoś inny, nie on sam — więcej informacji uzyska czekając niż zadając pytania. Dorośli prawie zawsze pierwsi tracili cierpliwość.
Mężczyzna nie odezwał się nawet wtedy, gdy Ender był już gotowy i chciał wyjść. Drzwi się nie otworzyły. Ender odwrócił się i stanął twarzą w twarz z siedzącym na podłodze. Wyglądał na sześćdziesiąt lat i był z pewnością najstarszym człowiekiem, jakiego spotkał na Erosie. Miał jednodniowy zarost, kryjący jego twarz tylko odrobinę mniej niż krótko przycięte włosy czaszkę. Policzki były trochę zapadnięte, a sieć zmarszczek otaczała oczy. Spojrzał na Endera z wyrazem świadczącym wyłącznie o apatii.
Ender wrócił do drzwi i jeszcze raz spróbował je otworzyć. — No, dobrze — powiedział rezygnując. — Czemu drzwi są zablokowane?
Mężczyzna nadal przyglądał mu się tępym wzrokiem.
Więc to gra, pomyślał chłopiec. Dobra. Jeśli chcą, żeby poszedł na lekcje, otworzą drzwi. Nie otworzą, to znaczy, że nie chcą. Jemu nie zależy.
Nie lubił gier, w których zasady były zupełnie nieznane i nie wiedział, co jest ich celem. Dlatego nie będzie grał. Zdecydował też, że nie pozwoli się wyprowadzić z równowagi. Oparty o framugę zmusił się do ćwiczeń odprężających i wkrótce znów był spokojny. Starzec patrzył na niego obojętnie.
Zdawało się, że trwa to całe godziny — Ender się nie odzywał, a obcy sprawiał wrażenie niemego debila. Przez chwilę Ender zastanawiał się, czyjego gość jest zdrowy psychicznie, czy nie uciekł ze szpitala na Erosie, by w jego pokoju przeżywać jakąś szaleńczą fantazję. Ale im dłużej to trwało i nikt nie zaglądał do pokoju w poszukiwaniu zbiega, tym bardziej Ender nabierał pewności, że wszystko zostało zaplanowanej by go zirytować. Nie miał zamiaru się poddawać. Żeby wypełnić czymś czas, zaczął ćwiczyć. Niektóre elementy ćwiczeń były niewykonalne bez sprzętu gimnastycznego, ale przy innych, zwłaszcza tych, które zapamiętał z kursu samoobrony, żadne przyrządy nie były potrzebne.
Ćwicząc poruszał się po pokoju. Trenował wypady i kopnięcia. W pewnej chwili znalazł się tuż obok mężczyzny, zresztą nie po raz pierwszy. Teraz jednak wysunęła się szponiasta dłoń i chwyciła Endera za uniesioną lewą nogę. Chłopiec stracił równowagę i runął ciężko na podłogę.
Wściekły, zerwał się natychmiast. Starzec siedział spokojnie ze skrzyżowanymi nogami, oddychając równo — jakby w ogóle się nie poruszył. Ender stał gotów do walki, ale bezruch tamtego uniemożliwiał atak. Co miał zrobić, skopać mu łeb z karku? A potem tłumaczyć się Graffowi: ten stary mnie zaczepił, więc przecież musiałem oddać.
Wrócił do ćwiczeń. Obcy przyglądał się obojętnie.
Wreszcie, zmęczony i zły z powodu straconego dnia, Ender podszedł do łóżka, by wyjąć pulpit. Kiedy się schylił, poczuł, jak dłoń tamtego wbija mu się mocno między uda, a druga chwyta za włosy. Zaraz potem został odwrócony głową w dół. Twarz i ramiona przyciskało do podłogi kolano obcego, zaś ręka wyginała boleśnie kark i blokowała nogi. Nie mógł użyć rąk, nie mógł się wyprostować, by zyskać trochę swobody i uderzyć nogą. W ciągu niecałych dwóch sekund starzec całkowicie pokonał Endera Wiggina.
— No, dobrze — wysapał chłopiec. — Wygrał pan. Kolano obcego przycisnęło go mocniej.
— Od kiedy to — spytał cichym, zgrzytliwym głosem — musisz informować przeciwnika, że wygrał? Ender nie odpowiedział.
— Już raz cię zaskoczyłem, Enderze Wiggin. Dlaczego mnie nie zniszczyłeś zaraz potem? Dlatego, że nie wyglądałem groźnie? Odwróciłeś się do mnie plecami. Głupie. Niczego nie potrafisz. Nigdy nie miałeś nauczyciela.
Ender był wściekły i nie starał się tego ukryć ani opanować.
— Miałem aż za wielu nauczycieli. Skąd mogłem wiedzieć, że okaże się pan…
— Wrogiem, Enderze Wiggin — szepnął starzec. — Jestem twoim wrogiem, pierwszym, jakiego spotkałeś, który jest sprytniejszy od ciebie. Nie ma nauczyciela, jest nieprzyjaciel. Tylko nieprzyjaciel może ci pokazać, jak zwyciężać i niszczyć. Odkryć twoje słabe punkty. Powiedzieć, gdzie jesteś silny. Ta gra ma tylko dwie reguły: to, co możesz mu zrobić i to, przed czym potrafisz go powstrzymać, by nie zrobił tobie. Od tej chwili jestem twoim wrogiem. Od tej chwili jestem twoim nauczycielem.
Puścił nogi Endera. Wciąż jeszcze przyciskał mu twarz do podłogi, więc chłopiec nie mógł zamortyzować uderzenia i ze stukiem trafił stopami w ziemię. Poczuł mdlące ukłucie bólu. Wtedy obcy odstąpił i pozwolił mu wstać.
Ender jęknął cicho i z wysiłkiem podciągnął nogi. Klęczał przez chwilę nieruchomo, z wolna dochodząc do siebie. Potem jego prawa ręka wystrzeliła w bok, w stronę wroga. Mężczyzna odskoczył szybko. Dłoń Endera chwyciła powietrze, a jego nauczyciel wyprowadził kopnięcie w podbródek.
Ale podbródka Endera już tam nie było. Chłopiec wyprostował się padając na plecy, przekręcił i zanim jego nauczyciel zdążył postawić nogę po kopnięciu, stopy Endera z całą siłą uderzyły go w drugą. Starzec zwalił się bezwładnie, ale wystarczająco blisko, by wyprowadzić cios, który trafił Endera w twarz. Jego ręce i nogi nie pozostawały w jednym miejscu tak długo, by można było je chwycić, a tymczasem grad uderzeń spadał na ramiona i plecy chłopca. Był mniejszy, nie potrafił się przebić przez barierę rąk tamtego. Wreszcie udało mu się wydostać i odczołgać do drzwi.
Starzec siedział jak poprzednio, lecz teraz na jego twarzy nie było nawet śladu apatii. Uśmiechał się.
— Już lepiej, chłopcze. Ale za wolno. Musisz operować flotą lepiej niż własnym ciałem, inaczej nikt nie będzie bezpieczny pod twoją komendą. Zrozumiałeś lekcję?
Ender powoli kiwnął głową. Bolało go całe ciało.
— To dobrze — rzekł obcy. — W takim razie nie będziemy już musieli staczać takich bitew. Cała reszta odbędzie się na symulatorze. Teraz ja będę go programował, nie komputer; ja zaplanuję strategię twoich przeciwników. Nauczysz się reagować szybko i odkrywać, jakie sztuczki dla ciebie przygotowali. Zapamiętaj, chłopcze. Od tej chwili nieprzyjaciel jest mądrzejszy od ciebie. Jest silniejszy od ciebie. Od tej chwili zawsze będziesz bliski klęski.
Twarz mężczyzny przybrała wyraz powagi.
— Będziesz bliski klęski, Ender, ale wygrasz. Dowiesz się, jak zwyciężać nieprzyjaciela. On sam ci to pokaże.
Nauczyciel wstał.
— W tej szkole panuje tradycja, że starszy student wybiera sobie młodszego, stają się towarzyszami i starszy przekazuje młodszemu wszystko, co sam umie. Zawsze ze sobą walczą, zawsze współzawodniczą, zawsze są razem. Ja wybrałem ciebie.
— Jest pan za stary na studenta — stwierdził Ender, gdy tamten szedł już do drzwi.
— Nigdy się nie jest za starym, by studiować wrogów. Ja uczyłem się od robali. Ty nauczysz się ode mnie.
Mężczyzna przyłożył dłoń do zamka. Gdy drzwi otwierały się, Ender wyskoczył w powietrze i obiema stopami kopnął go w kark. Trafił tak mocno, że mógł się odbić i wylądować bez upadku, a obcy krzyknął i osunął się na ziemię.
Wstawał powoli, kurczowo trzymając się uchwytu drzwi. Twarz miał wykrzywioną bólem i wydawał się całkowicie niezdolny do działania, lecz Ender mu nie ufał. Jednak mimo czujności szybkość tamtego zaskoczyła go zupełnie. W jednej chwili znalazł się na podłodze pod przeciwległą ścianą. Krew płynęła mu z nosa i warg w miejscach, gdzie uderzył o ramę łóżka. Obejrzał się z trudem. Mężczyzna stał w drzwiach, krzywił się i rozcierał tył głowy. Uśmiechnął się.
Ender odpowiedział uśmiechem.
— Nauczycielu — powiedział. — Czy masz jakieś imię?
— Mazer Rackham — odparł starzec. I wyszedł.
Od tamtego dnia Ender albo przebywał z Mazerem Rackhamem, albo był sam. Mazer rzadko się odzywał, ale był przy nim zawsze: na posiłkach, na lekcjach, w symulatorze, nocą w jego pokoju. Czasami znikał, ale kiedy był nieobecny, drzwi nie dawały się otworzyć i nikt nie przychodził, dopóki Mazer nie powrócił. Przez tydzień Ender nazywał go nawet Dozorcą Rackhamem. Mazer reagował na to imię tak jak na swoje własne i najwyraźniej się nim nie przejął. Ender szybko zrezygnował.
Zyskał za to pewne przywileje. Mazer pokazywał mu sfilmowane dawne bitwy z Pierwszej Inwazji i katastrofalne porażki MF z Drugiej. Wreszcie mógł oglądać pełne, ciągłe zapisy, a nie posklejane razem kawałki ocenzurowanych, publicznych wideo. Ponieważ w czasie najważniejszych walk pracowała cała masa kamer, mogli studiować taktykę i strategię robali z najrozmaitszych punktów widzenia. Po raz pierwszy w życiu Ender miał nauczyciela, który wskazywał mu rzeczy, jakich sam nie zauważył. Po raz pierwszy napotkał umysł, który mógł podziwiać.
— Jak to się dzieje, że jeszcze żyjesz? — spytał kiedyś Ender.
— Wygrałeś swoją bitwę siedemdziesiąt lat temu, a nie sądzę, żebyś miał teraz więcej niż sześćdziesiąt.
— To cuda względności — wyjaśnił Mazer. — Trzymali mnie tutaj przez dwadzieścia lat po walce, chociaż ich błagałem, żeby dali mi jeden z tych statków, które wysłali przeciwko planecie robali i ich koloniom. Potem… zaczęli rozumieć zachowanie żołnierzy w stresie podczas bitwy.
— Jakie zachowanie?
— Za mało znasz psychologię, żeby zrozumieć. W każdym razie dotarło do nich, że chociaż nigdy nie będę już w stanie dowodzić flotą, to nadal jestem jedynym człowiekiem, który potrafi przekazać to, co zrozumiał o robalach. Byłem — pojęli w końcu — jedyną osobą, która pobiła robali raczej dzięki inteligencji niż szczęściu. Potrzebowali mnie tutaj, żebym… żebym uczył tego, kto poprowadzi flotę.
— Więc wsadzili cię w kosmolot, rozpędzili do prędkości relatywistycznej i…
— I potem zrobiłem zwrot i wróciłem do domu. To była nudna podróż, Ender. Pięćdziesiąt lat w przestrzeni. Formalnie minęło dla mnie zaledwie osiem, ale miałem wrażenie, że to raczej pięćset. Po to, żebym mógł nauczyć następnego dowódcę wszystkiego, co potrafię.
— Więc to ja mam być tym dowódcą?
— Powiedzmy, że w danej chwili masz największe szansę.
— Czy inni też się przygotowują?
— Nie.
— Więc raczej nie ma wyboru, prawda? Mazer wzruszył ramionami.
— Chyba, że ty. Przecież jeszcze żyjesz. Dlaczego nie? Mazer pokręcił głową.
— Dlaczego? Przecież już raz wygrałeś.
— Nie mogę być komendantem z ważnych i aż nadto wystarczających powodów.
— Pokaż, jak pobiłeś robali, Mazer.
Twarz Mazera przybrała nieodgadniony wyraz.
— Wszystkie inne bitwy oglądaliśmy już co najmniej siedem razy. Wydaje mi się, że wymyśliłem, jak zwyciężyć robali takich, jakimi byli wtedy. Ale wciąż nie wiem, jak naprawdę ich pokonałeś.
— To wideo, Ender, jest otoczone ścisłą tajemnicą.
— Wiem. Udało mi się je odtworzyć, częściowo. Ty, z małą grupą rezerwową i ich armada, te ogromne, pękate statki wyrzucające roje myśliwców. Atakujesz jeden z tych statków, strzelasz, wybuch. W tym miejscu zawsze przerywają zapis. Potem są już tylko żołnierze, wchodzą na wrogie okręty i znajdują martwych robali.
— To tyle, jeśli chodzi o ścisłe tajemnice — uśmiechnął się Mazer.
— Dobrze, obejrzymy sobie to wideo.
Byli sami w sali filmowej. Ender przyłożył dłoń do zamka i zablokował drzwi.
— Oglądajmy.
Wideo pokazało dokładnie to, co poskładał sobie Ender. Samobójczy atak Mazera na serce nieprzyjacielskiej formacji, pojedyncza eksplozja, a potem…
Nic. Statek Mazera leciał dalej, uniknął fali wybuchu i wykreślił złożoną krzywą między okrętami robali. Nie strzelali do niego. Nie zmieniali kursów. Dwie jednostki zderzyły się i eksplodowały — niepotrzebna kolizja, której każdy pilot mógł z łatwością uniknąć. Żaden z nich nawet nie próbował.
Mazer przyspieszył przesuw taśmy, przewinął do przodu.
— Czekaliśmy trzy godziny — powiedział. — Nikt nie mógł uwierzyć.
Na ekranie statki MF zbliżyły się do kosmolotów robali. Marines zaczęli wycinać przejścia i dokonywać abordażu. Robale leżeli martwi na stanowiskach.
— Przekonałeś się — stwierdził Mazer. — Widziałeś już wszystko, co było do zobaczenia.
— Jak to się stało?
— Tego nikt nie wie. Mam swoją prywatną teorię. Ale mnóstwo naukowców uważa, że nie posiadam dostatecznych kwalifikacji, żeby przedstawiać swoje teorie.
— Przecież to ty wygrałeś bitwę.
— Też mi się wydawało, że to mnie do czegoś upoważnia, ale wiesz, jak to jest. Ksenobiolodzy i ksenopsycholodzy nie potrafią sobie nawet wyobrazić, że zwykły pilot może wiedzieć coś lepiej od nich. Chyba wszyscy mnie nienawidzą, ponieważ kiedy zobaczyli te filmy, musieli dożyć końca swoich dni tutaj, na Erosie. Wiesz, bezpieczeństwo. Nie byli zbyt szczęśliwi.
— Powiedz.
— Robale nie rozmawiają. One myślą do siebie. To proces natychmiastowy, tak jak efekt filotyczny. Jak ansibl. Większość ludzi sądzi jednak, że oznacza to kontakt kontrolowany, jak język: ja myślę coś do ciebie, a ty mi odpowiadasz. Nigdy w to nie wierzyłem. Zbyt szybko wspólnie reagują. Widziałeś filmy. Oni nie rozmawiają, nie decydują o wyborze sposobu działania. Statki zachowują się jakby były częściami jednego organizmu. Reagują tak, jak reaguje twoje ciało podczas walki poszczególne kończyny bezmyślnie i automatycznie robią to, co robić powinny. Robale nie prowadzą myślowych rozmów jak ludzie, z których każdy ma inny proces myślowy. Wszystkie ich myśli istnieją razem, równocześnie.
— Jedna osobowość, a każdy robal jest jak stopa albo dłoń?
— Dokładnie. Nie ja pierwszy zasugerowałem coś takiego, ale ja pierwszy w to uwierzyłem. Jest jeszcze coś. Pomysł tak dziecinnie głupi, że ksenobiolodzy wyśmiali mnie, kiedy to powiedziałem po bitwie. Robale są owadami. Jak mrówki i pszczoły. Jest królowa i robotnice. Może byty nimi sto milionów lat temu, ale właśnie z takiego wzorca zaczynały. Z całą pewnością żaden z robali, jakich oglądaliśmy, nie mógł wytwarzać nowych, małych robali. Wiec kiedy już wykształciły sobie zdolność wspólnego myślenia, to czy nie zachowałyby królowej? Czy nadal nie pozostałaby ona ośrodkiem grupy? Po co mieliby to zmieniać?
— Więc to królowa steruje całą grupą.
— Miałem na to dowody. Chociaż nie takie, które ktoś z nich mógłby zauważyć. Pojawiły się zresztą dopiero po Pierwszej Inwazji, bo ona była czysto badawcza. Ale Druga była kolonizacyjna. Chcieli założyć nowy kopiec albo coś takiego.
— Dlatego przywieźli królową.
— Spójrz. To wideo z Drugiej Inwazji, kiedy rozwalali naszą flotę w tarczy kometarnej — zaczai wywoływać i wyświetlać formacje robali. — Pokaż mi statek królowej.
To był subtelny problem. Statki robali poruszały się bez przerwy, wszystkie równocześnie. Nie istniał żaden wyraźnie widoczny okręt flagowy, żaden oczywisty ośrodek. Ale stopniowo, gdy Mazer raz za razem wyświetlał filmy, Ender zaczął dostrzegać, że wszelkie ruchy ogniskują się i promieniują z centralnego punktu. Ten punkt przemieszczał się, było jednak widoczne, gdy przyglądał się dostatecznie długo, że oczy floty, jaźń floty, perspektywa, z której podejmowane są decyzje, znajduje się na pewnym konkretnym statku. Wskazał go.
— Ty to widzisz. Ja też to widzę. To już dwóch spośród tych wszystkich, którzy oglądali film. Ale to prawda.
— Ten statek porusza się tak samo jak wszystkie inne.
— Wiedzieli, że to ich najsłabszy punkt.
— Jednak odgadłeś. Tam była królowa. Ale można by się spodziewać, że kiedy ją zaatakujesz, natychmiast skoncentrują na tobie całą siłę ognia. Momentalnie powinni cię zestrzelić.
— Wiem. Sam tego nie rozumiem. Wiesz, oni próbowali mnie zatrzymać. Strzelali do mnie. Ale wyglądało to tak, jakby nie mogli uwierzyć — do chwili, gdy było już za późno — że naprawdę zamierzam zabić królową. Może w ich świecie królowe nigdy nie giną, najwyżej trafiają do niewoli, jak w szachach, gdy dochodzi do mata. Zrobiłem coś, do czego — jak sądzili — przeciwnik nie był zdolny.
— A kiedy ona zginęła, oni zginęli także.
— Nie, po prostu zgłupieli. Na pierwszych statkach, na które weszliśmy, robale jeszcze żyły. Biologicznie. Ale nie ruszały się, nie reagowały na nic, nawet wtedy, gdy nasi naukowcy przeprowadzili wiwisekcję, żeby dowiedzieć się o nich czegoś więcej. A po pewnym czasie wszyscy umarli. Z braku chęci życia. Kiedy odchodzi królowa, w tych ich małych ciałach nie zostaje nic.
— Dlaczego nie chcą ci uwierzyć?
— Ponieważ nie znaleźliśmy królowej.
— Rozleciała się na kawałki.
— Jak to na wojnie. Przetrwanie jest ważniejsze niż biologia. Ale są tacy, którzy zaczynają już myśleć podobnie. Kiedy się żyje w tym miejscu, dowody rzucają ci się w oczy.
— Jakie dowody mogą istnieć na Erosie?
— Rozejrzyj się, Ender. To nie ludzie wyryli te korytarze. Na przykład, wolimy sufity trochę wyżej. Tutaj znajdowała się wysunięta placówka robali w czasie Pierwszej Inwazji. Wykopali to wszystko, zanim jeszcze się dowiedzieliśmy, że istnieją. Mieszkamy w kopcu robali. Ale zapłaciliśmy już czynsz. Ponad tysiąc marines zginęło przy oczyszczaniu tego labiryntu, pokój za pokojem. Robale broniły każdego metra korytarzy.
Ender zrozumiał, czemu zawsze coś go niepokoiło w rozkładzie pomieszczeń.
— Wiedziałem, że to nie jest miejsce dla ludzi.
— Znaleźliśmy tu prawdziwy skarbiec. Gdyby się spodziewali, że wygramy pierwszą wojnę, pewnie nigdy by nie budowali czegoś takiego. Nauczyliśmy się kontrolować grawitację, ponieważ tutaj działa wzmocnione ciążenie. Nauczyliśmy się skutecznie wykorzystywać energię gwiezdną, ponieważ oni wyciemnili to miejsce. Właściwie dzięki temu ich odkryliśmy: w przeciągu trzech dni Eros stopniowo znikł z teleskopów. Wysłaliśmy statek, żeby sprawdzić, co się dzieje. Sprawdzili. Nadawali na wizji, jak robale wchodzą na pokład i wyrzynają załogę. Transmisja trwała przez cały czas badania statku. Przerwali ją dopiero, kiedy rozłożyli go na kawałki. Nie przewidzieli tego — nigdy nie musieli przesyłać informacji poprzez maszyny. Nie pomyśleli, że kiedy załoga jest martwa, ktoś może ich obserwować.
— A dlaczego ich pozabijali?
— A dlaczego nie? Dla nich utrata paru członków załogi to jak dla ciebie strata obciętego paznokcia. Nie ma się czym przejmować. Uważali to pewnie za rutynowe odcięcie linii komunikacyjnych drogą wyłączenia robotnic kierujących statkiem. Nie sądzili, że mordują żyjące, świadome istoty, z których każda miała niezależną genetyczną przyszłość. Zabójstwo to dla nich drobiazg. Jedynie zabójstwo królowej jest morderstwem, ponieważ zamyka ścieżkę genetyczną.
— Więc tak naprawdę nie wiedzieli, co robią.
— Nie próbuj ich usprawiedliwiać, Ender. Nie wiedzieli, że zabijają ludzkie istoty, ale nie zmienia to faktu, że zabijali. Mamy prawo się bronić najlepiej, jak potrafimy, a najskuteczniejszym sposobem, jaki znamy, jest likwidacja robali, zanim oni nas zlikwidują. Spójrz na to w ten sposób: w czasie obu wojen z robalami oni zabili tysiące, wiele tysięcy inteligentnych, świadomych istot. I w czasie obu wojen my zabiliśmy tylko jedną.
— Mazer, czy przegralibyśmy tę wojnę, gdybyś nie zabił królowej?
— Moim zdaniem szansę były jak trzy do dwóch przeciw nam. Dalej uważam, że potrafilibyśmy solidnie przetrzebić ich flotę, zanim by nas wytłukli. Mieli fenomenalny czas reakcji i potworną silę ognia, ale my też trzymaliśmy w ręku parę atutów. Każdy z naszych statków niósł myślące na własny rachunek, inteligentne istoty ludzkie. Każdy z nas mógł wpaść na jakieś genialne rozwiązanie problemu. Oni są zdolni tylko do jednego genialnego pomysłu na raz. Myślą szybko, ale ogólnie nie są tacy sprytni. Nawet gdy wyjątkowo tępi i głupi dowódcy przegrywali kluczowe bitwy Drugiej Inwazji, ich podkomendni potrafili poważnie zaszkodzić flocie robali.
— Co się stanie, gdy dotrą do nich nasze okręty? Znowu wystarczy zniszczyć królową?
— Robale nie dzięki głupocie opanowały technikę lotów międzygwiezdnych. Tamta strategia była dobra tylko raz. Podejrzewam, że już nigdy nawet nie zbliżymy się do królowej, chyba że dokonamy lądowania na ich rodzinnej planecie. W końcu ona wcale nie musi im towarzyszyć, żeby kierować walką. Jej obecność jest niezbędna jedynie przy produkcji małych robali. Druga Inwazja była wyprawą kolonizacy-jną — królowa leciała, by zaludnić Ziemię. Ale tym razem… nie, to się nie uda. Będziemy musieli rozbijać ich kolejne flotylle. A ponieważ dysponują wsparciem surowcowym dziesięciu gwiezdnych systemów, oceniam, że w każdym starciu będą mieli sporą przewagą liczebną.
Ender pomyślał o swojej bitwie przeciwko dwóm armiom. A on myślał, że to nieuczciwe. Kiedy się zacznie prawdziwa wojna, będzie to miał za każdym razem. I nie będzie bramy, którą mógłby otworzyć.
— Tylko dwie rzeczy przemawiają na naszą korzyść, Ender. Nie musimy szczególnie dokładnie celować. Nasza broń ma spory rozrzut.
— To znaczy, że nie używamy pocisków nuklearnych z Pierwszej i Drugiej Inwazji?
— Doktor System jest o wiele potężniejszy. Broń jądrowa była tak słaba, że kiedyś używano jej na Ziemi. Mały Doktor nigdy nie mógłby być wykorzystany na planecie. Mimo wszystko szkoda, że nie miałem czegoś takiego podczas Drugiej Inwazji.
— Jak on działa?
— Nie wiem dokładnie. Nie potrafiłbym go zbudować. W punkcie zogniskowania dwóch promieni powstaje pole, w którym rozpadają się molekuły. Wypadają wspólne elektrony. Orientujesz się w fizyce na tym poziomie?
— Uczyli nas przede wszystkim astrofizyki, ale rozumiem, na czym to polega.
— Pole rozszerza się kuliście, ale słabnie przy wzroście odległości. Chyba że natrafi na dużą liczbę molekuł. Wtedy jest wzmacniane i wszystko zaczyna się od początku. Im większy statek, tym silniejsze nowe pole.
— Czyli za każdym razem, kiedy pole trafi na statek, wysyła nową sferę…
— A jeśli statki są zbyt blisko siebie, może wzbudzić reakcję łańcuchową, która zniszczy je wszystkie. I tam, gdzie była flota, masz tylko bryłę pyłu z dużą zawartością żelaza. Żadnego promieniowania, żadnych odpadków. Sam pył. Może w pierwszej bitwie uda się przyłapać ich razem, ale oni szybko się uczą. Będą zachowywać dystans między sobą.
— Rozumiem, że dr System nie jest pociskiem. Nie da się strzelać zza węgła.
— Zgadza się. Zresztą pociski nie na wiele by się teraz przydały. Sporo się nauczyliśmy od robali podczas Pierwszej Inwazji, ale oni także — na przykład jak generować Osłonę Ekstatyczną.
— A Mały Doktor przebija tę osłonę?
— Jakby nie istniała. Nie możesz zajrzeć do środka, żeby wymierzyć i zogniskować promienie, ale ponieważ generator osłony zawsze znajduje się w samym centrum, nie powinno to sprawiać trudności.
— Dlaczego nie byłem szkolony w używaniu tego systemu?
— Byłeś, przez cały czas. Po prostu komputer się tym zajmował. Twoje zadanie polega na uzyskaniu pozycji dającej przewagę strategiczną i na wyborze celu. Komputery pokładowe wymierzą Doktora o wiele precyzyjniej niż ty.
— Skąd taka nazwa: Doktor System?
— Kiedy powstawał, nazwano go Systemem Destrukcji Molekularnej. Dr M. System.
Ender nadal nie rozumiał.
— Dr M. Ten skrót oznacza także doktora medycyny. Dr M. System, czyli dr System. Taki żart.
Ender nie widział w tym nic zabawnego.
Zmienili symulator. Nadal mógł kontrolować perspektywę i dokładność wyświetlania szczegółów, ale zniknęły instrumenty sterujące statkiem. Ich miejsce zajęła tablica z nowymi dźwigniami i mały zestaw słuchawek z dołączonym mikrofonem.
Czekający na niego technik szybko pokazał, w jaki sposób ich używać.
— Ale jak mam kierować statkami? — zdziwił się Ender. Mazer wyjaśnił. Więcej nie miał się tym zajmować.
— Przechodzisz do następnego etapu szkolenia. Zdobyłeś doświadczenie na wszystkich poziomach strategii i czas już, byś się nauczył prowadzić flotę. Będziesz pracował z dowódcami eskadr, tak jak kiedyś, w Szkole Bojowej, z dowódcami plutonów. Przydzielono ci na przeszkolenie trzydziestu takich dowódców. Musisz ich nauczyć skutecznej taktyki, musisz poznać ich mocne i słabe punkty. Stworzyć zespół.
— Kiedy ich zobaczę?
— Są już na miejscach, w swoich własnych symulatorach. Będziesz się z nimi porozumiewał przez słuchawki. Te nowe dźwignie na tablicy kontrolnej pozwolą ci obserwować starcia z perspektywy każdego z dowódców eskadr. W ten sposób sytuacja będzie bardziej zbliżona do prawdziwej walki, bo wtedy na ekranach masz tylko to, co widzą twoje okręty.
— Jak mam pracować z ludźmi, których tu nie ma?
— A po co masz ich oglądać?
— Żeby wiedzieć, kim są, jak myślą…
— Dowiesz się ze sposobu, w jaki działają na symulatorach. Zresztą uważam, że nie powinieneś sobie tym zawracać głowy. Oni już czekają. Włóż słuchawki, to ich usłyszysz.
Ender nasunął słuchawki.
— Salaam — szepnął mu ktoś do ucha.
— Alai — powiedział Ender.
— I ja, karzełek.
— Groszek.
I Petra, i Dink; Zwariowany Tom, Shen, Kant Zupa, Fly Molo, wszyscy najlepsi, obok których lub przeciw którym walczył, wszyscy, którym ufał w Szkole Bojowej.
— Nie wiedziałem, że tu jesteście. Nie wiedziałem, że was tu przenoszą.
— Już od trzech miesięcy mordują nas na symulatorze — oznajmił Dink.
— Przekonasz się, że jestem tu najlepszym taktykiem — wtrąciła Petra. — Dink się stara, ale myśli jeszcze jak dziecko.
I tak zaczęli pracować wspólnie. Dowódcy eskadr wydawali rozkazy poszczególnym pilotom, zaś Ender dowódcom eskadr. Poznali wiele sposobów wspólnego działania, ponieważ symulator stawiał ich w najrozmaitszych sytuacjach. Czasami dostawali do dyspozycji większą flotyllę i Ender dzielił ich na trzy lub cztery plutony, złożone z trzech lub czterech eskadr. Innym razem mieli tylko pojedynczy okręt z dwunastoma myśliwcami; wtedy Ender wybierał trzech dowódców eskadr, przyznając każdemu prowadzenie czterech z nich.
Wszystko to było zabawą, czystą frajdą. Komputerowy nieprzyjaciel nie olśniewał inteligencją i zawsze wygrywali, mimo błędów i nieporozumień. Za to, po trzech tygodniach wspólnych gier, Ender poznał wszystkich doskonale: Dink sprawnie wykonywał polecenia, lecz nie sprawdzał się, kiedy trzeba było improwizować; Groszek nie umiał kierować dużymi formacjami okrętów, ale potrafił z precyzją skalpela użyć niewielkiej grupki, cudownie reagując na wszystko, co komputer dla niego przygotował; Alai był strategiem niewiele gorszym od samego Endera i można mu było powierzyć połowę floty, udzielając jedynie ogólnych instrukcji.
Im lepiej ich znał, tym szybciej mógł ich wprowadzić do akcji, sprawniej wykorzystać. Symulator wyświetlał na ekranie sytuację i wtedy Ender po raz pierwszy dowiadywał się, jakimi siłami dysponuje i jakie pozycje zajmuje flota przeciwnika. Potrzebował kilku minut, by przywołać potrzebnych dowódców eskadr, przydzielić im określone okręty lub ich grupy i wyznaczyć zadania. Potem, w miarę rozwoju bitwy, przeskakiwał z jednego punktu widzenia do drugiego, robił pewne sugestie i z rzadka, gdy zachodziła potrzeba, wydawał rozkazy. Ponieważ oni widzieli wszystko jedynie z własnej perspektywy, jego polecenia wydawały się im czasem bezsensowne; nauczyli się jednak mu ufać. Jeśli kazał się cofnąć, cofali się wiedząc, że albo zajmują odsłoniętą pozycję, albo ich manewr osłabi pozycję nieprzyjaciela. Wiedzieli także, że nie wydając rozkazów, Ender zdaje się w pełni na ich osąd. Gdyby ich styl prowadzenia walki nie pasował do sytuacji, na pewno nie zostaliby wybrani do tej bitwy.
Zaufanie było całkowite, a flota działała szybko i elastycznie. Po trzech tygodniach Mazer wyświetlił Enderowi zapis ich ostatniej bitwy, obserwowanej z punktu widzenia przeciwnika.
— Tak właśnie widzieli wasz atak. Co ci to przypomina? Choćby szybkością reakcji?
— Wyglądamy jak flota robali.
— Dorównujecie im, Ender. Jesteście równie sprawni jak oni. A teraz popatrz na to.
Ender przyglądał się, jak wszystkie jego eskadry działają równocześnie, reagując na poszczególne sytuacje, w jakich przyszło im walczyć, wszystkie posłuszne poleceniom Endera, ale śmiałe, improwizujące, pozorujące ataki i nacierające z niezależnością, jakiej nie wykazało żadne zgrupowanie okrętów robali.
— Umysł kopca robali jest dobry, ale potrafi się skupić tylko na kilku rzeczach równocześnie. Twoje eskadry mogą skoncentrować całą błyskotliwą inteligencję na konkretnym zadaniu, a te zadania także wyznacza całkiem niezły rozum. Teraz wiesz, że w pewnych dziedzinach macie przewagę. Dysponujecie lepszym, choć mającym swe ograniczenia uzbrojeniem, porównywalną szybkością i wyższą inteligencją. To są silne punkty. Wasza słabość to fakt, że zawsze, ale to zawsze wróg będzie miał przewagę liczebną, a po każdym starciu dowie się więcej o tobie i o tym, jak z tobą walczyć. I natychmiast wykorzysta tę wiedzę. Ender czekał na wnioski.
— Zatem, Ender, zaczynamy kolejny etap twojej edukacji. Zaprogramowaliśmy komputer, by symulował sytuacje, których można się spodziewać w spotkaniach z wrogiem. Użyliśmy wzorców manewrów obserwowanych podczas Drugiej Inwazji. Ale nie będziemy ich bezmyślnie powtarzać. To ja mam kontrolować symulacje przeciwnika. Z początku układy będą proste i spodziewam się, że zwyciężysz bez trudu. Wyciągaj wnioski, ponieważ ja zawsze będę o jeden krok przed tobą, programując trudniejsze i bardziej złożone sytuacje tak, by kolejna bitwa była cięższa, żebyś musiał wykorzystać wszystkie swoje zdolności.
— A potem?
— Czas ucieka, Ender. Musisz się uczyć tak szybko, jak tylko zdołasz. Wyruszyłem w kosmos, żeby żyć jeszcze, gdy się zjawisz. Kiedy wróciłem, moja żona i dzieci już nie żyły, a wnuki były moimi równolatkami. Nie miałem im nic do powiedzenia. Zostałem odcięty od wszystkich, których kochałem. Żyłem w tej obcej katakumbie i nie mogłem robić nic, co miałoby znaczenie. Uczyłem jednego studenta po drugim; każdy z nich budził tak wiele nadziei i każdy w końcu okazywał się słabeuszem, porażką. Uczę i uczę, i nikt nic nie pojmuje. Ty także wiele obiecujesz, jak tylu moich studentów, ale i w tobie mogą tkwić zalążki klęski. Moim obowiązkiem jest odszukać je i jeśli mi się uda, zniszczyć cię. Wierz mi Ender, jeśli ktoś może cię pokonać, to ja.
— Więc nie jestem pierwszy?
— Nie, oczywiście, że nie. Za to jesteś ostatni. Jeśli ty się nie nauczysz, nie wystarczy czasu, by znaleźć jeszcze kogoś. Dlatego liczę na ciebie, ponieważ jesteś jedynym, na którego można jeszcze liczyć.
— A inni? Moi dowódcy eskadr?
— Który z nich mógłby cię zastąpić?
— Alai.
— Bądź uczciwy.
Na to Ender nie znalazł odpowiedzi.
— Nie jestem szczęśliwym człowiekiem, Ender. Ludzkość nie wymaga, byśmy byli szczęśliwi. Wymaga tylko geniuszu. Najpierw przetrwanie, potem, jeśli się uda, szczęście. Dlatego, Ender, mam nadzieję, że w czasie szkolenia nie będziesz mnie zanudzał skargami, że ci ciężko. Szukaj rozrywek podczas przerw w pracy, ale praca jest najważniejsza, nauka jest najważniejsza, a zwycięstwo jest wszystkim, gdyż bez niego nie pozostanie nam nic. Jeśli potrafisz mi oddać zmarłą żonę, Ender, to masz prawo się skarżyć.
— Nie uchylam się od obowiązków.
— Ale będziesz próbował, Ender, na pewno spróbujesz. Albowiem zamierzam rozetrzeć cię na proszek, jeśli tylko zdołam. Zamierzam użyć przeciw tobie wszystkiego, co tylko potrafię wymyślić i nie będę miał litości, ponieważ kiedy spotkasz robali, oni zaskoczą cię tym, czego nie potrafiłem sobie wyobrazić, a na współczucie dla ludzkich istot nie można u nich liczyć.
— Nie zdołasz mnie zetrzeć, Mazer.
— Doprawdy?
— Jestem silniejszy od ciebie. Mazer uśmiechnął się.
— Przekonamy się, Ender.
Mazer obudził go przed świtem. Zegar wskazywał 3.40 i Ender poczłapał chwiejnie za nauczycielem.
— Kto się wcześnie położy i wcześnie z łóżka wyskoczy, ten od tego głupieje i nie widzi na oczy — oświadczył Mazer.
Ender śnił, że robale robią mu wiwisekcję. Tyle że zamiast rozcinać ciało, wycinały mu wspomnienia i wyświetlały jak hologramy, usiłując cokolwiek z nich zrozumieć. To był bardzo dziwny sen i Ender nie mógł się z niego otrząsnąć, nawet idąc już korytarzem w stronę pomieszczenia symulatora. Robale torturowały go przez sen, a Mazer zajmie się nim na jawie. Nie mógł liczyć nawet na chwilę spokoju. Zmusił się, by spojrzeć przytomniej. Mazer najwyraźniej nie żartował mówiąc, że zamierza go złamać, a zmuszanie go do gry akurat wtedy, gdy był zmęczony i niewyspany, stanowiło sztuczkę dokładnie tak prymitywną i prostą, jakiej powinien oczekiwać.
Usiadł w symulatorze i stwierdził, że dowódcy eskadr są już podłączeni i czekają na niego. Na razie nie widział jeszcze przeciwnika, więc podzielił ich na dwie armie i zarządził treningowe starcie, prowadząc obie strony tak, by ocenić wyniki testów, jakie przechodził każdy z dowódców. Zaczęli dość ospale, ale szybko odzyskali zwykłą sprawność i wigor.
Nagle sześcienny ekran symulatora zgasł, światełka zniknęły i w jednej chwili wszystko się zmieniło. Przy samej krawędzi pola zobaczyli wyrysowane holograficznym światłem sylwetki trzech okrętów ziemskiej floty. Każdy z nich niósł dwanaście myśliwców. Nieprzyjaciel, najwyraźniej świadom obecności ludzi, utworzył sferę z pojedynczym statkiem w środku. Ender nie dał się oszukać; wiedział, że nie na tym statku znajduje się królowa. Robale miały dwa razy więcej myśliwców, ale ustawiły je zdecydowanie za blisko. Doktor System zada wrogom większe straty, niż mogliby oczekiwać.
Ender wybrał jeden kosmolot, kazał mu zamigotać na ekranie, po czym odezwał się do mikrofonu:
— Alai, robota dla ciebie. Przydzielisz Petrze i Yladowi myśliwce według własnego uznania.
Potem wyznaczył dowódców dwóch pozostałych okrętów i ich grup myśliwskich. Po jednym myśliwcu z każdej jednostki zarezerwował dla Groszka.
— Przesuń się po ścianie, Groszek, i zajdź ich od dołu. Chyba że ruszą za tobą — wtedy uciekaj w stronę odwodów. Jeśli nie ruszą, czekaj na miejscu, żebym mógł cię wykorzystać do szybkich akcji. Alai, uformuj zespół do ataku^grupą zwartą na jeden punkt tej ich sfery. Nie strzelaj, dopóki ci nie powiem.
— To prosty układ, Ender.
— Prosty. Więc czemu się nie zabezpieczyć? Chcę to załatwić bez żadnych strat.
Ender ustawił odwody w dwóch grupach, osłaniających z bezpiecznej odległości myśliwce Alai. Groszek był już poza ekranem, lecz Ender od czasu do czasu przeskakiwał na jego punkt widzenia, by wiedzieć, gdzie się znajduje.
Zasadniczy ciężar subtelnej rozgrywki z przeciwnikiem spoczywał jednak na Alai. Chłopiec ustawił swoje jednostki w formację pocisku i sondował nieprzyjacielską sferę. Kiedy tylko się zbliżał, okręty robali odskakiwały, jakby chciały go ściągnąć do tego, który czekał w środku. Alai skręcał w bok; okręty robali nie dawały się zaskoczyć. Cofały się, gdy był blisko; powracały do szyku, gdy odlatywał.
Pozorowany atak, odskok, natarcie w innym punkcie, znów odskok i znów atak, aż w końcu Ender powiedział:
— Ruszaj, Alai.
Pocisk przesunął się do sfery.
— Przepuszczą mnie — zauważył Alai. — A potem okrążą i zjedzą żywcem.
— Po prostu ignoruj ten statek w środku.
— Co tylko sobie życzysz, szefie.
Oczywiście, sfera zaczęła się kurczyć. Ender podciągnął rezerwy; nieprzyjacielskie jednostki skoncentrowały się na brzegu sfery — tam, gdzie zbliżały się jego odwody.
— Atakuj tam, gdzie są najbardziej skupieni — polecił.
— To przeczy czterem tysiącom lat historii działań wojennych — odparł Alai, wyprowadzając swoje myśliwce. — Powinniśmy nacierać tam, gdzie mamy przewagę.
— W tej symulacji widocznie jeszcze nie wiedzą, co potrafi nasza broń. To może się udać tylko raz, więc niech przynajmniej będzie widowiskowe. Strzelaj, kiedy uznasz za stosowne.
Alai wykonał rozkaz. Symulator odpowiedział wspaniale: najpierw jeden czy dwa, potem dziesięć, wreszcie większa część okrętów przeciwnika eksplodowała oślepiającym blaskiem, gdy pole obejmowało kolejne jednostki ustawione w ciasnym szyku.
Statki po przeciwnej stronie sfery uniknęły reakcji łańcuchowej, ale ich przechwycenie i zniszczenie nie sprawiło kłopotów. Groszek zajął się maruderami, próbującymi uciekać w jego sektor przestrzeni. Bitwa była zakończona. Okazała się łatwiejsza niż ostatnie walki ćwiczebne.
Mazer wzruszył tylko ramionami, gdy Ender mu o tym powiedział.
— To jest symulacja prawdziwej inwazji. Musi być jedna bitwa, w której oni jeszcze nie wiedzą, do czego jesteśmy zdolni. Teraz zacznie się prawdziwa praca. Uważaj, żebyś po tym zwycięstwie nie poczuł się zbyt pewnie. Już niedługo będziesz się musiał porządnie nagłowić.
Ender trenował po dziesięć godzin dziennie z dowódcami eskadr, choć nie ze wszystkimi naraz; po południu zostawiał im po kilka godzin na odpoczynek. Symulacje bitew pod nadzorem Mazera wypadały co dwa, trzy dni i zgodnie z jego obietnicą nie były już takie proste. Nieprzyjaciel szybko zrezygnował z początkowych prób okrążenia Endera i nigdy nie grupował swych sił dostatecznie blisko, by nastąpiła reakcja łańcuchowa. Za każdym razem występował jakiś nowy element, zawsze trudniejszy. Czasami Ender dysponował tylko jednym statkiem i ośmioma myśliwcami; raz przeciwnik manewrował w pasie asteroidów; zdarzały się stacjonarne pułapki — wielkie instalacje wybuchające, gdy tylko Ender zbyt blisko podprowadził swoje eskadry, często uszkadzając i mszcząc jego statki.
— Nie wolno ci ponosić strat — krzyczał na niego Mazer po jednej z bitew. — W prawdziwej wojnie nie będziesz miał luksusu nieskończonej rezerwy komputerowych myśliwców. Będziesz miał to, co ze sobą zabrałeś i nic więcej. Musisz walczyć bez zbędnych strat.
— To nie były zbędne straty — odparł Ender. — Nie mogę wygrywać, jeśli będę unikał ryzyka ze strachu przed utratą statku.
— Znakomicie, Ender — uśmiechnął się Mazer. — Zaczynasz się uczyć. Ale w prawdziwej wojnie znajdą się oficerowie, a co gorsza cywile, którzy będą na ciebie krzyczeli w tym stylu. Do rzeczy. Gdyby nieprzyjaciel trochę pomyślał, złapałby cię tutaj i wykończył eskadrę Toma.
Razem przeanalizowali starcie. Na najbliższym treningu Ender pokaże swoim dowódcom to, co jemu pokazał Mazer. Nauczą się, jak sobie radzić z tymi pułapkami.
Przedtem uważali, że są już gotowi, że gładko pracują w zespole. Teraz jednak, po serii naprawdę trudnych walk, zaczęli sobie ufać bardziej niż kiedykolwiek, a bitwy sprawiały im radość. Mówili Enderowi, że ci, którzy akurat nie grają, przychodzą do symulatora, żeby popatrzeć. Ender wyobrażał sobie, jakby to było mieć ich tu koło siebie, bijących brawo, śmiejących się czy otwierających usta z zachwytu. Czasem zdawało mu się, że by go to rozpraszało, innym razem znów pragnął tego z całego secca. Nigdy jeszcze nie czuł się taki samotny, nawet wtedy, gdy cale dnie spędzał opalając się na tratwie pośrodku jeziora. Mazer Rackham był jego towarzyszem i wykładowcą, ale nie przyjacielem.
Ender nie skarżył się. Mazer uprzedzał go, że nie będzie pobłażania i że nikt nie będzie się przejmował jego osobistymi problemami. Na ogół zresztą nie przejmował się nimi nawet sam Ender, Myślał głównie o grze i starał się wyciągać wnioski ze stoczonych bitew. Analizował nie tylko przebieg konkretnego starcia, ale zastanawiał się, co zrobiłyby robale, gdyby były sprytniejsze i jak on, Ender, zareaguje, jeśli kiedyś to zrobią. Przeżywał minione i przyszłe starcia na jawie i we śnie, a swoich dowódców eskadr zmuszał do takiego wysiłku, że zaczynali się buntować.
— Jesteś dla nas za dobry — powiedział kiedyś Alai. — Czemu się nie złościsz, gdy nie jesteśmy genialni w każdej chwili każdych ćwiczeń? Jeśli dalej będziesz nas tak rozpieszczał, możemy pomyśleć, że nas lubisz.
Kilku innych zaśmiało się do mikrofonów. Ender dostrzegł, oczywiście, ironiczny ton pytania i odpowiedział długim milczeniem. Kiedy się wreszcie odezwał, całkowicie zignorował narzekania Alai.
— Jeszcze raz — polecił. — Tylko bez rozczulania się nad sobą.
Zrobili to jeszcze raz i zrobili dobrze.
W miarę jednak jak rosło ich zaufanie do Endera jako dowódcy, kończyła się pamiętana za Szkoły Bojowej przyjaźń. Sobie byli bliscy, sobie się zwierzali. Ender był dla nich nauczycielem i komendantem, równie obcym, jak dla niego Mazer. I równie wymagającym.
W bitwach sprawowali się lepiej, a Endera nic nie odrywało od pracy.
Przynajmniej na jawie. Odpływając wieczorem w sen myślał o symulatorze, nocą jednak inne wspomnienia wypełniały jego umysł. Często przypominał sobie rozkładające się wolno ciało Olbrzyma, lecz niejako piksele obrazu na ekranie. Było realne, a wokół wciąż unosił się delikatny zapach śmierci. Wiele rzeczy w jego snach wyglądało inaczej. Niewielką wioskę, która wyrosła między żebrami Olbrzyma, zamieszkiwały teraz robale; salutowały mu ponuro jak gladiatorzy pozdrawiający Cezara, nim zginą dla jego rozrywki. W swoich snach przestał nienawidzić robali i choć wiedział, że ukrywają przed nim swoją królową, nie próbował jej szukać. Zawsze pospiesznie odchodził od ciała Olbrzyma, a kiedy docierał do placu zabaw, dzieci już czekały, wilcze i drwiące. Znał ich twarze. Czasem był to Peter, a czasem Bonzo lub Stilson i Bernard; jednak równie często te drapieżne stworzenia przybierały wygląd Alai i Shena, Dinka i Petry. A czasem jedno z nich było Valentine i we śnie ją także wpychał pod wodę i czekał, aż utonie. Szarpała się w jego uścisku i wyrywała, lecz w końcu nieruchomiała. Wtedy wyciągał ją z jeziora i układał na tratwie, gdzie leżała z nieruchomą twarzą. Krzyczał i płakał nad nią, powtarzał, że to tylko gra, gra, że tylko się bawił!
Wtedy Mazer Rackham budził go, potrząsając za ramię.
— Krzyczałeś przez sen — mówił.
— Przepraszam.
— Nieważne. Pora na kolejną bitwę.
Tempo stopniowo wzrastało. Rozgrywali teraz zwykle dwie bitwy dziennie i Ender ograniczył treningi do minimum. Kiedy inni odpoczywali, on studiował przebieg walk, próbując dostrzec własne słabości, odgadnąć, co się zdarzy następnym razem. Czasem był w pełni przygotowany na innowacje przeciwnika. A czasem nie.
— Uważam, że oszukujesz — powiedział kiedyś Mazerowi.
— Tak?
— Obserwujesz moje ćwiczenia. Widzisz, nad czym pracuję. Mam wrażenie, że znasz wszystko, co robię.
— Większa część tego, co oglądasz, to symulacje. Komputer został zaprogramowany tak, by reagować na twoje manewry dopiero wtedy, gdy chociaż raz użyjesz ich w walce.
— W takim razie komputer oszukuje.
— Potrzebujesz więcej snu, Ender.
Ale nie mógł spać. Coraz dłużej czekał każdej nocy na sen, a ten, kiedy już nadszedł, dawał coraz mniej odpoczynku. Zbyt często się budził. Nie był pewien, czy to dlatego, by więcej myśleć o grze, czy po to, by uciec od swych snów. Miał wrażenie, że ktoś kieruje jego marzeniami i zmusza, by wracał do swych najgorszych wspomnień, by przeżywał je na nowo w pozornej rzeczywistości. Noce stały się tak realne, że dni zdawały się snem. Zaczynał się martwić, że nie potrafi jasno rozumować, że podczas gry będzie zbyt zmęczony. Jak dotąd gra przywracała mu pełną świadomość. Zastanawiał się jednak, czy zauważy zmniejszenie potencjału swego umysłu.
A ten obniżał się. Tak przynajmniej zdawało się Enderowi. Zwyciężał, lecz za każdym razem tracił przynajmniej kilka myśliwców. Parę razy nieprzyjaciel zdołał go zmusić do odsłonięcia słabych punktów, których nie powinien odsłaniać; czasem był tak zmęczony ciągłymi atakami, że zwycięstwo było efektem w równej mierze szczęścia, co strategii. Mazer analizował rozgrywkę z wyrazem pogardy na twarzy.
— Spójrz tylko — mówił. — Nie musiałeś tego robić.
A Ender wracał do ćwiczeń z dowódcami eskadr i próbował podtrzymać ich morale. Zdarzało się jednak, że wyczuwali jego rozczarowanie ich nieudolnością; tym, że nie byli doskonali.
— Czasem popełniamy błędy — szepnęła mu kiedyś Petra. To było błaganie o pomoc.
— A czasem nie — odpowiedział. Jeśli ktoś jej pomoże, to na pewno nie on. On może uczyć; niech gdzie indziej szuka przyjaciół.
Wtedy nadeszła bitwa, która skończyła się niemal katastrofą. Petra poprowadziła swoją grupę zbyt daleko. Znaleźli się na odsłoniętej pozycji, co odkryła, gdy nie było przy niej Endera. W ciągu kilku chwil straciła wszystkie swoje jednostki prócz dwóch. Wtedy wrócił Ender i polecił jej przesunąć się. Nie odpowiedziała. Nie poruszyła się. Jeszcze sekunda, i straciłaby oba pozostałe myśliwce.
Ender natychmiast zrozumiał, że zbyt wiele od niej wymagał. Była znakomita i wzywał ją do gry częściej i w trudniejszych sytuacjach niż wszystkich pozostałych. Nie miał jednak czasu, by się o nią martwić ani by odczuwać wyrzuty sumienia. Wezwał Zwariowanego Toma, by przejął kierowanie dwoma myśliwcami, po czym spróbował mimo wszystko zwyciężyć — Petra zajmowała kluczową pozycję i teraz cała strategia Endera traciła sens. Gdyby przeciwnik nie był zanadto gorliwy i zręczniej wykorzystał przewagę, Ender poniósłby klęskę. Shenowi jednak udało się pochwycić grupę wrogich statków w zbyt ciasnym szyku i zniszczyć je jedną reakcją łańcuchową. Zwariowany Tom wprowadził swoje dwie jednostki przez powstałą wyrwę i zadał spore straty, a choć myśliwce jego i Shena zostały w końcu zniszczone, Fly Molo zdołał dokończyć wymiatania i przypieczętował zwycięstwo.
Pod koniec starcia Ender słyszał, jak Petra płacze i próbuje dostać się do mikrofonu.
— Powiedzcie mu, że przepraszam, byłam taka zmęczona, nie mogłam myśleć, powiedzcie Enderowi, że przepraszam…
Nie było jej na kilku sesjach treningowych, a kiedy wróciła, nie była już tak szybka jak kiedyś ani tak śmiała. Straciła większość cech, czyniących z niej dobrego dowódcę. Ender nie mógł jej już wykorzystywać, chyba że w rutynowych, przeprowadzanych pod ścisłym nadzorem akcjach. Nie była głupia i widziała, co się dzieje. Rozumiała jednak, że nie ma wyboru, i powiedziała mu o tym.
Nie zmieniało to faktu, że się załamała, a z pewnością wcale nie była najsłabszym z dowódców eskadr. Zrozumiał to jako ostrzeżenie: nie może wymagać od nich więcej, niż będą w stanie wytrzymać. Teraz, zamiast wzywać ich, gdy tylko potrzebował konkretnych umiejętności, musiał jeszcze pamiętać, jak często walczyli. Musiał z nich rezygnować, a to oznaczało, że przystępował czasem do bitwy z ludźmi, którym odrobinę mniej ufał. Zmniejszając nacisk na tamtych, zwiększył go wobec siebie.
Pewnej nocy zbudził go ból. Na jego poduszce była krew, czuł smak krwi w ustach i mrowienie w palcach. Zrozumiał, że przez sen gryzł własną dłoń.
— Mazer! — zawołał.
Rackham przebudził się i natychmiast wezwał doktora.
— Nie obchodzi mnie, czym się żywisz, Ender — oznajmił, gdy lekarz opatrywał ranę. — Autokanibalizm nie pomoże ci uciec ze szkoły.
— Spałem — wyjaśnił Ender. — Nie chcę odchodzić ze Szkoły Dowodzenia.
— To dobrze.
— Ci inni… Ci, którym się nie udało…
— Nie wiem, o czym mówisz.
— Przede mną. Twoi uczniowie, którzy nie ukończyli szkolenia. Co się z nimi stało?
— Nie ukończyli szkolenia. To wszystko. Nie karzemy tych, którym się nie udało. Po prostu… nie przechodzą dalej.
— Jak Bonzo.
— Bonzo?
— Odleciał do domu.
— Nie, nie jak Bonzo.
— Więc co? Co się z nimi dzieje? Jak już przegrają?
— Czemu cię to interesuje? Ender nie odpowiedział.
— Żaden z nich nie zawiódł na tym etapie szkolenia. Popełniłeś błąd z Petrą, Ender. Ona dojdzie do siebie. Ale Petra to Petra, a ty to ty.
— Ona jest częścią tego, czym jestem. Tego, czym mnie uczyniła.
— Ty się nie załamiesz, Ender. Jeszcze nie teraz, na tak wczesnym etapie. Owszem, miałeś kilka trudnych sytuacji, ale zawsze wygrywałeś. Nie wiesz jeszcze, jakie są granice twoich możliwości, ale jeśli już je osiągnąłeś, to jesteś o wiele słabszy, niż sądziłem.
— Czy oni giną?
— Kto?
— Ci, którzy zawiedli.
— Nie, nie giną. Rany boskie, chłopcze, przecież to tylko gra.
— Myślę, że Bonzo zginął. Śniłem o tym zeszłej nocy. Zobaczyłem znowu, jak wyglądał, kiedy trafiłem go głową w twarz. Chyba wepchnąłem mu nos do mózgu. Krew płynęła mu z oczu. Myślę, że już wtedy nie żył.
— To tylko sen.
— Mazer, ja nie chcę o tym śnić. Boję się zasypiać. Ciągle myślę o tym, czego nie chcę pamiętać. Całe moje życie wyświetla się na nowo, jakbym był magnetowidem i ktoś chciał oglądać najstraszniejsze fragmenty moich wspomnień.
— Nie możemy podać ci żadnych leków, jeśli na to właśnie liczyłeś. Przykro mi, że miewasz złe sny. Może zostawiać na noc zapalone światło?
— Nie kpij ze mnie! — zawołał Ender. — Boję się, że tracę rozum. Lekarz skończył bandażować rękę. Mazer powiedział, że może iść. Wyszedł.
— Naprawdę się tego boisz? — spytał Mazer. Ender zastanowił się i nie był już pewien.
— W moich snach — powiedział — nigdy nie mam pewności, czy naprawdę jestem sobą.
— Te sny są zaworem bezpieczeństwa, Ender. Wywieram na ciebie pewien niewielki nacisk, po raz pierwszy w twoim życiu. Ciało szuka sposobów kompensacji. To wszystko. Pora, żebyś przestał się bać nocy.
— Dobrze — zgodził się Ender. Postanowił wtedy, że nigdy już nie powie Mazerowi o swoich snach.
Dni płynęły, wypełnione bitwami, aż wreszcie Ender wpadł w rutynę autodestrukcji. Zaczął odczuwać bóle żołądka. Przepisali mu dietę, ale wkrótce stracił apetyt na cokolwiek. „Jedz”, mówił mu Mazer i Ender mechanicznie wkładał jedzenie do ust. Gdy jednak nikt mu nie kazał, nie jadł.
Jeszcze dwóch dowódców eskadr załamało się tak, jak wcześniej Petra. Tym większy stał się nacisk na pozostałych. W każdej bitwie nieprzyjaciel miał teraz trzy, nawet czterokrotną przewagę; wycofywał się także natychmiast, gdy walka szła nie najlepiej i przegrupowywał, by trwała dłużej i dłużej. Czasami trzeba było kilku godzin, by zniszczyć ostatni wrogi statek. Ender zaczął zmieniać dowódców w czasie bitwy, ściągając świeżych i wypoczętych na miejsce tych, którzy tracili już refleks.
— Wiesz co? — powiedział mu kiedyś Groszek, obejmując komendę nad czterema pozostałymi myśliwcami Kant Zupy. — Ta gra nie jest już tak zabawna jak kiedyś.
Wreszcie pewnego dnia podczas ćwiczeń, gdy Ender trenował swoich dowódców eskadr, sala poczerniała nagle i ocknął się na podłodze, z twarzą zakrwawioną od uderzenia o przyrządy.
Zanieśli go do łóżka i przez trzy dni był ciężko chory. Pamiętał, że oglądał w majakach jakieś twarze, ale nie były prawdziwe — wiedział to już wtedy, kiedy mu się zdawało, że je widzi. Czasem myślał, że to Valentine, a czasem, że Peter; czasem jego przyjaciele ze Szkoły Bojowej, czasem wiwisekcjonujące go robale. Raz majaczenie zdawało się niezwykle realne — widział wtedy, jak pułkownik Graff pochyla się nad nim i mówi coś cicho i delikatnie jak ojciec. Ale kiedy się przebudził, zobaczył tylko swego wroga, Mazera Rackhama.
— Nie śpię — oznajmił Ender.
— Właśnie widzę — odparł Mazer. — Długo to trwało. Masz dzisiaj bitwę.
Ender wstał, stoczył bitwę i wygrał ją. Nie było już drugiej i pozwolili mu wcześniej iść do łóżka. Ręce mu drżały, gdy się rozbierał. Śniło mu się, że słyszy głosy.
— Nie byłeś dla niego zbyt delikatny.
— Nie takie miałem zadanie.
— Ile jeszcze wytrzyma? Załamuje się…
— Dostatecznie długo. Już prawie koniec.
— Tak szybko?
— Jeszcze tylko parę dni.
— Jak sobie poradzi, jeśli już teraz jest w takim stanie?
— Doskonale. Nawet dzisiaj walczył lepiej niż kiedykolwiek. W tym śnie zdawało mu się, że to głosy pułkownika Graffa i Mazera Rackhama. Ale tak to już jest, że w snach zdarzają się najbardziej nieprawdopodobne rzeczy, ponieważ potem śnił, że jeden z głosów powiedział:
— Nie mogę patrzeć na to, co się z nim dzieje.
A drugi odparł:
— Wiem. Ja też go kocham.
A potem zmieniły się w głosy Valentine i Alai, którzy grzebali go w tym śnie, aż kopiec wyrósł w miejscu, gdzie złożyli jego ciało, a potem Ender wysechł i stał się domem dla robali jak Olbrzym. Tylko sny. Jedynie w snach mógł znaleźć miłość i żal nad sobą. Obudził się, stoczył kolejną bitwę i wygrał. Wrócił do łóżka, znów zasnął i znowu śnił, potem się zbudził, znów wygrał i zasnął i niemal nie zauważył, kiedy jawa staje się snem. Zresztą, nie dbał o to.
Następny dzień był jego ostatnim dniem w Szkole Dowodzenia, choć jeszcze o tym nie wiedział. Kiedy się zbudził, Mazera Rackhama nie było w pokoju. Wziął prysznic i czekał, aż Mazer wróci i odblokuje zamek. Nie wrócił. Ender sprawdził drzwi. Były otwarte.
Czy to przypadek, że Mazer Rackham pozwolił mu tego ranka na wolność? Nikt nie mówił, że musi jeść, musi ćwiczyć, musi spać. Wolność. Problem w tym, że nie wiedział, co robić. Przez chwilę myślał, czy nie odwiedzić swoich dowódców eskadr i nie porozmawiać z nimi twarzą w twarz, ale nie wiedział, gdzie ich szukać. Mogli być o dwadzieścia kilometrów stąd. Dlatego po krótkiej włóczędze tunelami poszedł do mesy i zjadł śniadanie razem z kilkoma marines. Opowiadali świńskie dowcipy, których Ender nie rozumiał. Potem ruszył na trening do sali symulatora. Był wolny, ale nie potrafił sobie wymyślić innego zajęcia. Mazer czekał na niego. Ender wszedł wolno; powłóczył trochę nogami, czuł się zmęczony i otępiały.
W sali byli inni ludzie. Ender zastanawiał się, co tu robią, ale nie zadał sobie trudu, by zapytać. To nie miało sensu. I tak nikt by mu nie odpowiedział. Podszedł do symulatora i usiadł, gotów do działania.
— Enderze Wiggin — odezwał się Mazer. — Odwróć się, proszę. Dzisiejsza gra wymaga pewnych wyjaśnień.
Ender obejrzał się. Spojrzał na mężczyzn stojących pod ścianą. Większości z nich nigdy dotąd nie widział. Niektórzy mieli nawet cywilne ubrania. Dostrzegł Andersona i zastanowił się, co on tu robi i kto w jego zastępstwie zajmuje się Szkołą Bojową. Zauważył Graffa i przypomniał sobie otoczone drzewami jeziorko w pobliżu Greensboro. Zapragnął wrócić do domu. Zaczął bezgłośnie prosić Graffa, by wziął go do domu. We śnie mówił przecież, że kocha Endera. Niech teraz zabierze go do domu.
Lecz Graff skinął mu tylko głową. To było powitanie, nie obietnica. A Anderson zachowywał się tak, jakby go wcale nie znał.
— Słuchaj uważnie, Ender. Dzisiaj odbędzie się twój końcowy egzamin w Szkole Dowodzenia. Ci ludzie przyszli tutaj, by ocenić, czego się nauczyłeś. Jeśli ci przeszkadzają, wyjdą i będą obserwować wszystko na innym symulatorze.
— Mogą zostać.
Końcowy egzamin. Może po dzisiejszym dniu będzie mógł odpocząć.
— Aby był to prawdziwy test twoich możliwości, a nie tylko powtórka tego, co ćwiczyłeś już wielokrotnie, abyś musiał pokonać trudności, jakich jeszcze nie spotkałeś, wprowadzono do dzisiejszej bitwy dodatkowy element. Będzie się rozgrywać wokół planety. Wpłynie to na strategię przeciwnika i zmusi cię do improwizacji. Zależy mi, byś się skoncentrował na dzisiejszej grze.
Ender przywołał Mazera gestem ręki.
— Czy jestem pierwszym studentem, który doszedł tak daleko? — zapytał cicho, gdy ten podszedł bliżej.
— Jeśli zwyciężysz dzisiaj, Ender, będziesz pierwszym, któremu się to udało. Nic więcej nie mogę ci powiedzieć.
— Ale ja mam ochotę posłuchać.
— Możesz być rozdrażniony. Jutro. Dziś jednak byłbym ci wdzięczny, gdybyś skupił swoją uwagę na egzaminie. Nie marnujmy wszystkiego, co do tej pory dokonałeś. A więc: jak sobie poradzisz z planetą?
— Muszę za nią kogoś wprowadzić, bo powstanie martwe pole.
— Zgadza się.
— Grawitacja wpłynie na zużycie paliwa, łatwiej lecieć w dół, niż w górę.
— Tak.
— Czy Mały Doktor będzie działał przeciwko planecie? Twarz Mazera stwardniała nagle.
— Ender, robale nigdy nie atakowały ludności cywilnej. Podczas obu inwazji. Sam zdecydujesz, czy rozsądnie będzie użyć strategii skłaniającej do działań odwetowych.
— Czy ta planeta to jedyny nowy element?
— A czy przypominasz sobie, kiedy ostatnio zaprogramowałem ci bitwę z jednym tylko nowym elementem? Zapewniam cię, Ender, że dzisiaj nie będę dla ciebie łagodny. Odpowiadam przed flotą za to, by drugorzędny student nie otrzymał dyplomu. Zrobię, co będę mógł, by cię pokonać, Ender, i nie mam ochoty się z tobą pieścić. Pamiętaj tylko o tym, co wiesz o sobie i co wiesz o robalach, a będziesz miał szansę, by coś osiągnąć.
Mazer wyszedł z sali.
— Jesteście? — rzucił Ender do mikrofonu.
— Wszyscy — odpowiedział Groszek. — Chyba się trochę spóźniłeś na poranny trening?
Więc dowódcy eskadr nic nie wiedzieli. Przez moment Ender rozważał pomysł, by im wyjawić, jak ważna jest dla niego ta bitwa, uznał jednak, że dodatkowe zmartwienie w niczym im nie pomoże.
— Przepraszam — powiedział. — Zaspałem. Roześmiali się. Nie uwierzyli mu.
Przeprowadził kilka manewrów, by ich rozgrzać przed bitwą. Potrzebował więcej czasu niż zwykle, by doprowadzić swój umysł do normalnego stanu i skoncentrować się na dowodzeniu. Wkrótce jednak osiągnął odpowiednie tempo, reagował szybko, myślał sprawnie. A przynajmniej, powiedział sobie, myślał, że myśli sprawnie.
Pole symulatora oczyściło się. Ender czekał, aż pojawi się gra. Co się stanie, jeśli zda ten egzamin? Jeszcze jedna szkoła? Kolejny rok albo dwa wyczerpujących treningów, kolejny rok izolacji, kolejny rok ludzi popychających go tu i tam, kolejny rok bez żadnego wpływu na własne życie? Spróbował sobie przypomnieć, ile właściwie ma lat. Jedenaście. Ile lat temu skończył jedenaście? Ile dni? To musiało stać się tutaj, w Szkole Dowodzenia, ale nie pamiętał, kiedy. Może nawet tego nie zauważył. Nikt nie zauważył, może z wyjątkiem Valentine.
Czekając, aż pojawi się gra, zapragnął nagle, by mógł ją po prostu przegrać, przegrać tę bitwę tak fatalnie i kompletnie, że odsunęliby go od szkolenia i odesłali do domu jak Bonza. Wysłali go do Cartageny. Ender chciałby zobaczyć rozkaz wyjazdu mówiący: Greensboro. Sukces oznaczał, że wszystko będzie trwało nadal. Porażka — że będzie mógł wrócić do domu.
Nie, to nieprawda, powiedział sobie. Potrzebują go, a jeśli zawiedzie, może nie będzie już domu, do którego mógłby wrócić.
Nie wierzył w to jednak. Wiedział, świadomą częścią umysłu, że to prawda, lecz gdzie indziej, głębiej, wątpił, czy naprawdę jest im potrzebny. Nalegania Mazera były tylko kolejną sztuczką. Jeszcze jednym sposobem, żeby nie pozwolić mu odpocząć. Nie pozwolić na to, by przez długi, długi czas nie musiał nic robić.
Wtedy zapłonęły światełka szyku przeciwnika i znużenie Endera zmieniło się w rozpacz.
Wrogowie mieli przewagę tysiąc do jednego i ekran symulatora lśnił zielenią od ich okrętów, ustawionych w dziesiątki różnych formacji, zmieniających pozycje i kształty, poruszających się pozornie przypadkowo w polu wizji. Ender nie dostrzegał żadnej drogi przez ich szyki — otwarta jeszcze przed chwilą przestrzeń zamykała się nagle i pojawiała gdzie indziej, luźne formacje stawały się nieprzeniknione. Planeta tkwiła na samej krawędzi pola i Ender mógł się spodziewać, że za nią, poza zasięgiem obrazu symulatora, kryje się co najmniej tyle samo okrętów.
Jego flota składała się z dwudziestu okrętów, mających tylko po cztery myśliwce. Znał te czwórkowe kosmoloty; były staromodne i nieruchawe, a ich Mały Doktor miał zasięg o połowę mniejszy niż w nowych jednostkach. Osiemdziesiąt myśliwców przeciw pięciu, może dziesięciu tysiącom statków wroga.
Słyszał, jak dowódcy eskadr oddychają z trudem; ktoś zaklął cicho za jego plecami. Przyjemnie było wiedzieć, że któryś z dorosłych także zauważył, że to nie jest uczciwa gra. Chociaż to zupełnie bez znaczenia — było jasne, że uczciwość nie liczy się w tej walce. Nie pozostawiono mu nawet minimalnej szansy na zwycięstwo. Tyle przeszedł, a oni nigdy nie mieli zamiaru pozwolić, żeby wygrał.
Znowu zobaczył Bonza i niewielką, lecz groźną grupkę jego przyjaciół. Grozili mu, wyzywali; wtedy potrafił zawstydzić Bonza i skłonić do walki sam na sam. Tutaj raczej się to nie uda. Nie zdoła też zaskoczyć wrogów swymi umiejętnościami jak kiedyś starszych chłopców w sali treningowej. Mazer znał jego możliwości na wylot.
Obserwatorzy z tyłu pokaszliwali i przesuwali się nerwowo. Zaczynali pojmować, że Ender zwyczajnie nie wie, co ma robić.
Pomyślał, że już go to nie interesuje. Mogą sobie zaliczyć tę grę. Jeśli nie dają mu żadnej szansy, to po co ma grać?
Zupełnie jak ostatnia bitwa w Szkó*le Bojowej, kiedy wystawili przeciw niemu dwie armie.
I dokładnie w chwili, gdy pomyślał o tej bitwie, Groszek najwyraźniej także ją sobie przypomniał, gdyż w słuchawkach zabrzmiał jego głos:
— Pamiętaj, brama nieprzyjaciela jest w dole.
Molo, Zupa, Vlad, Śmieciarz i Zwariowany Tom parsknęli śmiechem. Oni także pamiętali.
Ender też się roześmiał. W końcu, to naprawdę było zabawne. Dorośli traktowali wszystko ze śmiertelną powagą, a dzieci grały z nimi i grały, wierząc we wszystko, aż wreszcie dorośli posuwali się za daleko, naciskali zbyt mocno, i dzieci nagle rozumiały ich grę. Niech Mazer zapomni o egzaminie. Endera nie obchodziło już, czy zda. Nie obchodziły go już żadne reguły. Jeśli Mazer może oszukiwać, to on też może. Nie pozwoli, żeby go pobił nieuczciwie — to on pobije Mazera pierwszy.
Swoją ostatnią bitwę w Szkole Bojowej wygrał ignorując nieprzyjaciół i własne straty; zaatakował bramę przeciwnika.
A brama przeciwnika jest w dole.
Jeśli naruszy zasady, nigdy nie pozwolą mu zostać dowódcą. Byłby zbyt niebezpieczny. Nie będzie już musiał grać w tę grę. A to oznacza zwycięstwo.
Szeptem wydal polecenia. Dowódcy przejęli swoje części floty i uformowali szeroki pocisk, cylinder wymierzony w najbliższą formację wroga. Nieprzyjaciel nie próbował go odepchnąć, wręcz przeciwnie — zapraszał niemal do środka, by okrążyć ze wszystkich stron i dopiero wtedy zniszczyć. Mazer uwzględnił przynajmniej to, że do tej pory nauczyli się już ostrożności, pomyślał Ender. A to dawało mu trochę czasu.
Zaatakował w dół, na północ, na wschód i znowu na dół, na pozór bez żadnego planu, lecz cały czas zbliżając się do planety wroga. Wreszcie przeciwnik zbyt ciasno zacisnął pętlę i wtedy nagle formacja Endera rozpadła się. Flota rozpłynęła się chaotycznie, osiemdziesiąt myśliwców latało bez żadnego planu i strzelało we wszystkie strony, kreśląc swe indywidualne, beznadziejnie złożone krzywe między jednostkami roba-li.
Po kilku minutach walki Ender znów szepnął do mikrofonu i tuzin ocalałych myśliwców raz jeszcze uformował szyk. Teraz jednak znajdowały się za plecami jednego z najpotężniejszych ugrupowań przeciwnika. Ponosząc potworne straty przebiły się i pokonały ponad połowę odległości do planety.
Ender pomyślał, że nieprzyjaciel już zrozumiał. Mazer na pewno dostrzegł co zamierza zrobić. A może Mazer nie wierzy, że się do tego posunie? No cóż, tym lepiej dla Endera.
Maleńka flotylla Endera zmieniała kursy, wysyłała na boki po dwa-trzy myśliwce, jakby do ataku, by zaraz ściągnąć je z powrotem. Nieprzyjaciel zbliżał się, przesuwając pojedyncze statki i formacje, dotąd rozrzucone wokół planety. Koncentrował siły przed ostatecznym uderzeniem. Najwięcej jednostek znalazło się za plecami Endera, by uniemożliwić mu ucieczkę w otwartą przestrzeń, zamknąć wewnątrz pierścienia. Znakomicie, myślał Ender. Bliżej. Niech podejdą bliżej.
Wydał rozkaz i jego statki runęły jak kamienie ku powierzchni planety. Były to myśliwce, absolutnie niezdolne do wytrzymania termicznej fali przejścia przez atmosferę. Ender jednak nie planował dotarcia do atmosfery. Niemal w tej samej chwili, gdy rzuciły się w dół, zaczęły ogniskować swych Małych Doktorów na jednym tylko celu — samej planecie.
Jeden, dwa, cztery, siedem jego myśliwców eksplodowało. Teraz wszystko zależało od szczęścia — czy choć jeden dotrze tak daleko, by cel znalazł się w promieniu rażenia. To nie potrwa długo, gdy już zdołają się zogniskować na powierzchni planety. Tylko chwila z doktorem Systemem — więcej mu nie było trzeba. Ender pomyślał, że może komputer zwyczajnie nie potrafi pokazać, co się stanie z planetą po trafieniu przez Małego Doktora. Co wtedy zrobi? Krzyknie pif paf, jesteś zabity?
Odsunął dłonie od przyrządów i pochylił się, by obserwować rozwój wydarzeń. Jego punkt widzenia znajdował się tuż nad planetą przeciwnika, na statku mknącym w głąb studni grawitacyjnej. Cel musiał już być w zasięgu. Musiał być w zasięgu, tylko komputer nie potrafił sobie poradzić.
Wtedy właśnie powierzchnia planety, zajmująca połowę pola symulatora, zaczęła się wydymać; eksplozja cisnęła odłamki w kierunku jego myśliwców. Ender usiłował sobie wyobrazić, co dzieje się we wnętrzu, gdy pole rośnie i rozszerza się, pękają wiązania molekularne, a pojedyncze atomy nie znajdują miejsca na ucieczkę.
W ciągu trzech sekund cała planeta rozpadła się, zmieniając w kulę jasnego pyłu, mknącego na zewnątrz. Myśliwce Endera zginęły jako pierwsze; ich monitory zgasły nagle i symulator pokazywał tylko pole walki z punktu widzenia okrętów oczekujących z dala od bitwy. Ender nie żałował, że nie może obserwować tego wszystkiego z bliska. Sfera eksplozji rosła szybciej, niż potrafiły uciekać statki wroga. I niosła z sobą Małego Doktora, teraz już wcale nie małego — pole niszczące wszystko na swej drodze, zmieniające okręty w jasne punkty światła i pędzące dalej.
Dopiero na samej krawędzi ekranu symulatora pole DM zaczęło słabnąć. Dwa czy trzy nieprzyjacielskie statki dryfowały bezwładnie, ocalały też okręty Endera. Ale tam, gdzie była potężna flota wrogów i chroniona przez nią planeta, nie pozostało nic. Kula pyłu rosła w miarę, jak grawitacja ściągała do środka większość odłamków. Była gorąca i wyraźnie wirowała. Była też o wiele mniejsza niż świat, z którego powstała. Spora część jego masy tworzyła teraz obłok, wciąż dryfujący odśrodkowo.
Ender zdjął słuchawki, w których rozbrzmiewały okrzyki radości jego dowódców eskadr i dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że w pokoju panuje równie głośna wrzawa. Mężczyźni w mundurach ściskali się, śmiali i krzyczeli; inni łkali; kilku uklękło lub położyło się na podłodze i Ender wiedział, że się modlą. Nie rozumiał tego. Nic się nie zgadzało. Powinni się gniewać.
Pułkownik Graff odłączył od pozostałych i podszedł do niego. Łzy spływały mu po policzkach, ale uśmiechał się. Pochylił się, wyciągnął ramiona i — ku zdumieniu Endera — objął go i przycisnął mocno.
— Dzięki ci, Ender, dzięki — szepnął. — Dzięki Bogu za to, że nam ciebie zesłał.
Inni także podeszli, ściskali mu rękę i gratulowali. Usiłował coś z tego zrozumieć. Może jednak zdał ten egzamin? Przecież to była jego wygrana, nie ich. W dodatku nieuczciwa, oszukana; dlaczego zachowywali się tak, jakby zwyciężył honorowo?
Tłum rozstąpił się, by przepuścić Mazera Rackhama. Ten podszedł wprost do Endera i wyciągnął rękę.
— Dokonałeś trudnego wyboru, chłopcze. Wszystko albo nic. Koniec z nimi albo koniec z nami. Ale Bóg świadkiem, że nie było innej drogi. Gratuluję. Pobiłeś ich i wszystko się skończyło.
„Skończyło. Pobiłeś ich”. Ender nie pojmował.
— Przecież to ciebie pobiłem. Śmiech Mazera wypełnił całą salę.
— Ender, nie ze mną walczyłeś. Nie rozegrałeś ani jednej gry, odkąd zostałem twoim nieprzyjacielem.
Ender nie zrozumiał żartu. Przecież rozegrał mnóstwo gier i wiele go one kosztowały. Zaczynał się irytować.
Mazer sięgnął ręką do jego ramienia, ale Ender strząsnął jego dłoń. Wtedy Mazer spoważniał.
— Ender — powiedział. — Przez ostatnie kilka miesięcy dowodziłeś naszą flotą. Prowadziłeś Trzecią Inwazję. To nie były gry; bitwy toczyły się naprawdę, a jedynym twoim wrogiem były robale. Wygrywałeś wszystkie starcia, a dzisiaj pokonałeś ich ostatecznie nad ich światem ojczystym, gdzie była królowa, wszystkie królowe ze wszystkich ich kolonii. Wszystkie tam były, a tyje wszystkie zniszczyłeś. Nigdy już nas nie zaatakują. Ty tego dokonałeś. Ty. Naprawdę. To nie gra.
Umysł Endera był zbyt zmęczony, by zaakceptować te fakty. Więc to nie świetlne punkty w przestrzeni, ale prawdziwe statki, z którymi walczył i prawdziwe statki, które niszczył. I prawdziwy świat, który rozpylił w nicość. Przeszedł między ludźmi, ignorując ich wyciągnięte ręce, ich słowa, ich radość. Kiedy dotarł do pokoju, rozebrał się, wsunął do łóżka i zasnął.
Ender przebudził się, kiedy potrząsnęli go za ramię. Dopiero po chwili zdołał ich rozpoznać: Graff i Rackham. Odwrócił się do nich plecami.
— Dajcie mi spać.
— Ender, musimy z tobą porozmawiać. Ender odwrócił się do nich.
— Wyświetlali to wideo na Ziemi przez cały dzień i całą noc, od wczorajszej bitwy.
— Wczorajszej?
Musiał przespać całą dobę.
— Jesteś bohaterem, Ender. Wszyscy widzieli, czego dokonaliście, ty i pozostali. Nie sądzę, by znalazł się jakiś rząd, który nie przyznałby ci swego najwyższego odznaczenia.
— Zabiłem ich wszystkich, prawda? — spytał Ender.
— Kogo wszystkich? — nie zrozumiał Graff. — Robali? O to właśnie chodziło.
Mazer pochylił się nad nim.
— To było celem tej wojny.
— Wszystkie ich królowe. A więc zabiłem też wszystkie ich dzieci, wszystkich.
— Sami o tym zdecydowali, kiedy nas napadli. To nie twoja wina. Tak musiało się stać.
Ender chwycił mundur Mazera i zawisł na nim, ściągając mężczyznę w dół tak, że znaleźli się twarzą w twarz.
— Nie chciałem ich wszystkich zabijać. Nikogo nie chciałem zabijać! Nie jestem mordercą! Wy dranie, to nie ja wam byłem potrzebny, tylko Peter. Ale zmusiliście mnie do tego, oszukaliście mnie!
— Oczywiście, że cię oszukaliśmy. Na tym właśnie polegał ten pomysł — oświadczył Graff. — Musieliśmy oszukiwać, inaczej nie byłbyś w stanie dokonać tego, czego dokonałeś. W tym tkwił cały problem. Musieliśmy znaleźć dowódcę, który potrafiłby wczuć się w robali, myśleć jak robale, rozumieć ich i przewidywać ich ruchy. Który potrafiłby zdobyć miłość swoich podwładnych i wspólnie z nimi pracować jak doskonała maszyna, równie doskonała jak robale. Ale ktoś taki nigdy nie byłby zabójcą, którego potrzebowaliśmy. Nie mógłby ruszać do bitwy zdecydowany zwyciężyć za wszelką cenę. Gdybyś wiedział, nie byłbyś do tego zdolny. A gdybyś był osobą, która mogłaby to zrobić nawet wiedząc, nie potrafiłbyś dostatecznie dobrze zrozumieć robali.
— I to musiało być dziecko, Ender — dodał Mazer. — Byłeś szybszy ode mnie. Lepszy ode mnie. Ja byłem już zbyt stary i zbyt ostrożny. Żaden porządny człowiek, który zna wojnę, nie włożyłby w walkę całego serca. Ale ty jej nie znałeś. Dopilnowaliśmy tego. Byłeś zuchwały, błyskotliwy i młody. Po to przyszedłeś na świat.
— Mieliśmy pilotów w naszych statkach.
— Tak.
— Kazałem im atakować i ginąć, i nawet o tym nie wiedziałem.
— Oni wiedzieli, Ender. I atakowali mimo to. Rozumieli, o co walczą.
— Nikt mnie nie pytał! Ani razu nie powiedzieliście mi prawdy!
— Miałeś posłużyć jako broń, Ender. Jak miotacz, jak Mały Doktor, działający bezbłędnie bez wiedzy o tym, w co został wymierzony. To my cię wymierzyliśmy, Ender. Na nas spoczywa odpowiedzialność. Jeśli popełniliśmy błąd, to my jesteśmy winni.
— Powiecie mi to później — Ender zamknął oczy.
Mazer Rackham potrząsnął nim mocno.
— Nie zasypiaj, Ender — zawołał. — To bardzo ważne.
— Skończyliście ze mną — odparł Ender. — Teraz dajcie mi spokój.
— Dlatego właśnie przyszliśmy — wyjaśnił Mazer. — Próbujemy ci to wytłumaczyć. Oni wcale jeszcze z tobą nie skończyli. Powariowali tam, na dole. Chcą zacząć wojnę. Amerykanie twierdzą, że Układ Warszawski zamierza ich napaść, a Rosjanie zarzucają to samo Hegemonowi. Wojna z robalami skończyła się niecałe dwadzieścia cztery godziny temu, a oni znów walczą, jeszcze gorzej niż dawniej. I wszyscy myślą o tobie. Wszyscy chcą ciebie. Jesteś największym przywódcą wojskowym w historii. Pragną, byś poprowadził ich armie. Amerykanie. Hegemon. Wszyscy oprócz Układu Warszawskiego, ale ci woleliby, żebyś zginął.
— Nie mam nic przeciwko temu — stwierdził Ender.
— Musimy cię stąd zabrać. Na Erosie jest pełno rosyjskich marines, a Polemarcha jest Rosjaninem. Lada chwila może się polać krew.
Ender znów odwrócił się do nich plecami. Tym razem mu nie przeszkadzali. Nie spał jednak. Słuchał.
— Tego się obawiałem, Rackham. Za mocno go przycisnąłeś. Mniej ważne placówki mogły poczekać. Mogłeś mu dać parę dni odpoczynku.
— Ty też zaczynasz, Graff? Próbujesz osądzić, jak mogłem to lepiej rozegrać? Nie wiesz, co by się stało, gdybym nie naciskał. Nikt nie wie. Zrobiłem to tak, jak uznałem za stosowne i udało mi się. To najważniejsze: udało się. Zapamiętaj sobie tę obronę, Graff. Tobie także może się kiedyś przydać.
— Przepraszam.
— Sam widzę, jak to się na nim odbiło. Pułkownik Liki uważa, że trwałe urazy są wysoce prawdopodobne, aleja w to nie wierzę. Jest zbyt silny. Zwycięstwo wiele dla niego znaczyło. I zwyciężył.
— Nie mów mi o sile. Ten dzieciak ma jedenaście lat. Daj mu odpocząć, Rackham. Sytuacja nie jest jeszcze krytyczna. Możemy postawić wartownika przed jego drzwiami.
— Albo postawić wartownika przed innymi drzwiami i udawać, że to jego.
— Wszystko jedno.
Potem odeszli. Ender zasnął znowu.
Czas mijał, niemal nie dotykając Endera. Muskał go tylko przelotnie. Raz chłopiec przebudził się na kilka minut czując, jak coś uciska mu rękę, napiera na nią tępym, upartym bólem. Dotknął tego palcami; to była igła wbita w żyłę. Próbował ją wyciągnąć, ale była przylepiona plastrem, a on nie miał sił. Innym razem zbudził się w ciemności, słysząc ciche pomruki i przekleństwa. W uszach dzwoniło mu jeszcze od nagłego hałasu, który przerwał sen. „Zapalcie światło”, powiedział ktoś. Kiedy indziej zdawało mu się, że słyszy obok siebie czyjś cichy szloch.
Może trwało to tylko jeden dzień; może tydzień; sądząc po snach, mogły minąć miesiące. W snach kilkakrotnie przeżył całe swe życie. Znów przechodził przez Napój Olbrzyma i obok dzieci-wilków, przeżywał straszne śmierci i ciągłe morderstwa; słyszał głos, szepczący do niego wśród drzew: Musiałeś je zabić, by dotrzeć na Koniec Świata. Próbował odpowiadać: Nie chciałem nikogo zabijać. Nikt mnie nie pytał, czy chcę zabijać. Ale las śmiał się z niego. A kiedy skakał z urwiska na Końcu Świata, lądował czasem nie na chmurze, ale w myśliwcu, niosącym go do punktu obserwacyjnego nad powierzchnią świata robali. Mógł wtedy oglądać, raz za razem, erupcję śmierci w chwili, gdy dr System uruchamiał reakcję we wnętrzu planety. Potem zbliżał się jeszcze, coraz bardziej, aż wreszcie widział, jak wybuchają pojedyncze robale, rozbłyskują światłem i na jego oczach zmieniają w kupki pyłu. Widział też królową otoczoną młodymi; tyle że królowa była jego matką, a młode stawały się Valentine i wszystkimi dziećmi, które znał ze Szkoły Bojowej. Jedno z nich miało twarz Bonza i leżało tam krwawiąc z oczu i nosa. Nie masz honoru, mówiło. A sen kończył się zawsze zwierciadłem, powierzchnią stawu lub metalową burtą statku — czymś, co odbijało jego twarz. Z początku widział wtedy twarz Petera, zalaną krwią, ze zwisającym z ust ogonem węża. Dopiero po jakimś czasie zobaczył własną, starą i smutną, o oczach pełnych żalu po miliardach, miliardach zamordowanych. Były to jednak jego własne oczy i cieszył się, że je odzyskał.
Taki był świat, w którym przebywał Ender przez długie, długie lata w ciągu pięciu dni po zakończeniu Wojny Ligi.
Gdy znów się przebudził, leżał w ciemności. Z daleka dobiegały stłumione, głuche odgłosy wybuchów. Nasłuchiwał przez chwilę. Potem usłyszał ciche kroki.
Odwrócił się i błyskawicznie wyciągnął rękę, by złapać tego, kto się do niego skradał. Rzeczywiście, pochwycił czyjeś ubranie i szarpnął je w dół, w stronę kolan, gotów zabić, gdyby zaszła potrzeba.
— To ja, Ender! To ja!
Znał ten głos. Wypłynął z jego pamięci, jakby pochodził sprzed miliona lat.
— Alai.
— Salaam, dupku. Co ty wyprawiasz? Chciałeś mnie zabić?
— Tak. Myślałem, że to ty mnie chcesz zabić.
— Miałem zamiar cię obudzić. Dobrze przynajmniej, że zostało ci trochę instynktu samozachowawczego. Mazer mówi o tobie tak, jakbyś się stawał rośliną.
— Próbowałem. Co to za wybuchy?
— Tutaj trwa wojna. Dla bezpieczeństwa wyciemnili naszą sekcję. Ender zsunął nogi, by usiąść, ale nie potrafił. Za mocno huczało mu w głowie. Skrzywił się z bólu.
— Nie siadaj, Ender. Wszystko jest w porządku. Wygląda na to, że jeszcze możemy wygrać. Nie wszyscy ludzie Układu Warszawskiego poparli Polemarchę. Wielu przeszło na naszą stronę, kiedy Strategos powiedział, że zachowujesz lojalność wobec MF.
— Spałem.
— Więc kłamał. Ale chyba nie knułeś zdrady przez sen? Paru Rosjan, którzy przyszli do nas, mówiło, że kiedy Polemarcha kazał im znaleźć cię i zabić, to niewiele brakowało, by jego zabili. Cokolwiek myślą o innych, Ender, ciebie kochają. Cały świat oglądał nasze bitwy. Nagrania szły dniem i nocą. Pełny zapis, razem z twoim głosem wydającym rozkazy. Pokazali wszystko, bez żadnych cięć. Dobra robota. Karierę w filmie masz jak w banku.
— Nie wydaje mi się — mruknął Ender.
— Żartowałem. Chłopie, możesz to sobie wyobrazić? Wygraliśmy wojnę. Tak strasznie nam zależało, żeby dorosnąć i wziąć w niej udział, a to byliśmy my, przez cały czas. Wiesz, o co mi chodzi, Ender. Jesteśmy dziećmi. A to właśnie my wygraliśmy — Alai roześmiał się. — No, przynajmniej ty. Nie wiedziałem, jak nas wyciągniesz z tego ostatniego układu. Ale udało ci się. Dobry byłeś.
Ender zauważył, że Alai używa czasu przeszłego. Był dobry.
— A jaki jestem teraz, Alai?
— Nadal dobry.
— W czym?
— W… we wszystkim. Milion żołnierzy pójdzie za tobą na koniec Wszechświata.
— Nie chcę iść na koniec Wszechświata.
— Więc gdzie chcesz pójść? Oni podążą za tobą.
Chcę wrócić do domu, pomyślał Ender, ale nie wiem, gdzie to jest.
Huk wybuchów ucichł.
— Słuchaj — powiedział Alai.
Nasłuchiwali. Otworzyły się drzwi. Ktoś stanął w progu. Ktoś nieduży.
— Już po wszystkim — oznajmił. To był Groszek. Jakby dla potwierdzenia jego słów zapłonęły światła.
— Cześć, Groszek — powiedział Ender.
— Cześć, Ender.
Za nim weszła Petra i Dink, trzymający ją za rękę. Zbliżyli się do łóżka Endera.
— Patrzcie, nasz bohater się obudził — zawołał Dink.
— Kto wygrał? — spytał Ender.
— My wygraliśmy, Ender — odparł Groszek. — Byłeś przy tym.
— On jeszcze nie zwariował, Groszek, nie do tego stopnia. Chce wiedzieć, kto wygrał teraz — Petra ujęła dłoń Endera. — Na Ziemi uzgodniono zawieszenie broni. Od paru dni trwały negocjacje. Zgodzili się w końcu na przyjęcie Propozycji Locke’a.
— On nic nie wie o Propozycji Locke’a.
— Jest dość skomplikowana, ale oznacza przede wszystkim, że MF będzie istniała nadal, tylko z wyłączeniem Układu Warszawskiego. W związku z tym ich marines wracają do domu. Moim zdaniem Rosja zgodziła się, bo trwa tam rewolta ich słowiańskich helotów. Każdy ma jakieś problemy. Tutaj zginęło jakichś pięciuset ludzi, ale na Ziemi było gorzej.
— Hegemon ustąpił — dodał Dink. — Na dole panuje istne szaleństwo. Nikt się tym nie przejął.
— Dobrze się czujesz? — spytała Petra, muskając palcami jego czoło. — Przestraszyłeś nas. Powiedzieli, że oszalałeś, a my im na to, że chyba sami poszaleli.
— Jestem szalony — odparł Ender. — Ale poza tym chyba wszystko w porządku.
— A kiedy doszedłeś do tego wniosku? — zainteresował się Alai.
— Kiedy mi się zdawało, że chcesz mnie zabić i postanowiłem zabić cię pierwszy. Jestem chyba mordercą aż do szpiku kości, ale wolę być raczej żywy niż martwy.
Śmiejąc się przyznali mu rację. Potem Ender rozpłakał się i objął mocno Petrę i Groszka, którzy stali najbliżej.
— Tęskniłem za wami — szepnął. — Tak strasznie chciałem was zobaczyć.
— I zobaczyłeś nas w strasznej formie — odparła Petra. Pocałowała go w policzek.
— Zobaczyłem was wspaniałych. Tych, których najbardziej potrzebowałem, zużyłem najszybciej. Marnie to zaplanowałem.
— U nas już w porządku — oświadczyłJDink. — Nie stało się nic takiego, czego nie wyleczyłoby pięć dni siedzenia pod miotłą w wyciemnionych pokojach, w samym środku wojny.
— Nie muszę już być waszym dowódcą, prawda? — spytał Ender. — Nie chciałbym więcej nikim dowodzić.
— Nie musisz nikim dowodzić — odparł Dink. — Ale zawsze będziesz naszym dowódcą.
Przez chwilę milczeli wszyscy.
— Co teraz będziemy robić? — odezwał się Alai. — Wojna z robalami skończona, tak samo jak wojna na Ziemi, a nawet tutaj. Co zrobimy?
— Jesteśmy dziećmi — stwierdziła Petra. — Pewnie każą nam iść do szkoły. Takie jest prawo. Musisz chodzić do szkoły, dopóki nie skończysz siedemnastu lat.
Wtedy wybuchnęli śmiechem. Śmiali się tak długo, że łzy płynęły im po policzkach.