Rozdział 12 Bonzo

— Proszę usiąść, panie generale. Domyślam się, że sprawa, która pana tu sprowadziła, jest dość pilna.

— Na ogół, pułkowniku, staram się nie ingerować w wewnętrzne sprawy Szkoły Bojowej. Macie zagwarantowaną autonomię i zdaję sobie sprawę, że mimo różnicy stopni mam prawo jedynie doradzać. Nie mogę nakazać panu działania.

— Działania?

— Niech pan nie żartuje, pułkowniku. Amerykanie znakomicie potrafią udawać durniów, kiedy im na tym zależy, aleja nie pozwolę się oszukać. Wie pan dobrze, po co przyleciałem.

— Och. Domyślam się, że Dap wysłał raport.

— Żywi on’pewne… ojcowskie uczucia wobec uczniów. Uważa, że lekceważenie przez pana potencjalnie śmiertelnie groźnej sytuacji to coś więcej niż niedbalstwo… że graniczy to ze spiskiem w celu pozbawienia życia lub zdrowia jednego z uczniów Szkoły.

— Tutaj uczą się dzieci, generale Pace. Nie sądzę, by istniały powody tłumaczące przybycie dowódcy żandarmerii MF.

— Pułkowniku Graff, imię Ender a Wigginajest dobrze znane w sztabie. Dotarło nawet do moich uszu. Słyszałem, że określa się go, delikatnie mówiąc, jako naszą jedyną nadzieję na zwycięstwo podczas zbliżającej się inwazji. Jeśli jego życie lub zdrowie jest zagrożone, to chyba nie dziwi pana, że żandarmeria stara się ocalić i ochronić chłopca? Prawda?

— Niech diabli wezmą Dapa i pana także, sir. Wiem, co robię.

— Naprawdę?

— Lepiej, niż ktokolwiek inny.

— To na pewno, ponieważ nikt poza panem nie ma najmniejszego pojęcia, co się właściwie dzieje. Od ośmiu dni wiadomo, że grupa pańskich najbardziej złośliwych „dzieci” postanowiła pobić Endera, jeśli tylko się uda. I że niektórzy członkowie tej grupy, z niejakim Bonito de Madrid, zwanynąpowszechnie Bonzo, na czele, najprawdopodobniej nie przejawią żadnych zahamowań, gdy ten akt będzie miał miejsce. Tym samym Enderowi Wigginowi, którego wartości nie sposób przecenić, zupełnie poważnie grozi rozsmarowanie mózgu po ścianach pańskiej małej, orbitującej szkółki. A pan, w pełni świadom tego zagrożenia, proponuje, nie robić dokładnie…

— Nic.

— Sam pan rozumie, że to budzi pewne obawy.

— Ender Wiggin znalazł się już wcześniej w podobnej sytuacji. Na Ziemi, kiedy stracił swój czujnik, a potem jeszcze raz, kiedy spora grupa starszych chłopców…

— Nie zjawiłem się tutaj bez pewnych informacji na temat przeszłości. Wiem, że Ender Wiggin prowokował Bonza Madrida ponad granice ludzkiej wytrzymałości. A pan nie ma żandarmerii, która mogłaby zapobiec bójce. To nieodpowiedzialne.

— Kiedy Ender Wiggin obejmie dowództwo naszych flotylli, kiedy będzie musiał podejmować decyzje, które doprowadzą do naszego zwycięstwa lub klęski, czy wtedy znajdzie się żandarmeria, gotowa go ratować, gdy straci panowanie nad sytuacją?

— Nie dostrzegam związku.

— Najwyraźniej. Ale ten związek istnieje. Ender Wiggin musi wiedzieć, że cokolwiek się stanie, nikt z dorosłych nie przyjdzie mu z pomocą. Musi wierzyć, aż do samej głębi swej duszy, że może dokonać tylko tego, do czego dojdzie sam, on i inne dzieci. Jeśli w to nie uwierzy, nigdy nie osiągnie szczytu swoich możliwości.

— Nie osiągnie go także wtedy, gdy będzie martwy lub trwale okaleczony.

— Nie będzie.

— Dlaczego po prostu nie odeśle pan Bonza ze Szkoły? Jest wystarczająco duży.

— Ponieważ Ender wie, że Bonzo chce go zabić. Jeśli przeniesiemy Bonza przedterminowo, będzie wiedział, że to my go ocaliliśmy. A Bóg mi świadkiem, że Bonzo nie jest na tyle dobrym dowódcą, by go awansować z powodów czysto merytorycznych.

— A inne dzieci? Można by je skłonić, żeby pomogły Enderowi.

— Zobaczymy, co się stanie. Tak brzmi moja pierwsza, ostatnia i jedyna decyzja.

— Niech Bóg ma pana w swej opiece, jeśli się pan pomylił.

— Jeśli się pomyliłem, niech Bóg ma w opiece nas wszystkich.

— Postawię pana przed sądem wojennym, okryję pańskie imię hańbą, jeśli się okaże, że nie ma pan racji.

— Zgoda. Ale proszę pamiętać: jeśli będę miał rację, załatwi mi pan parę tuzinów medali.

— Za co?

— Za to, że nie pozwoliłem się panu wtrącać.


Ender siedział w kącie sali treningowej. Zaczepiwszy ramię o klamrę obserwował, jak Groszek ćwiczy ze swoją grupą. Wczoraj trenowali atak bez miotaczy i rozbrajanie przeciwnika samymi nogami. Ender pomagał im, demonstrując pewne techniki walki wręcz w normalnej grawitacji. Wiele trzeba było zmienić, ale bezwładność lotu dało się wykorzystywać tak samo dobrze w nullo, jak w ciążeniu.

Dziś jednak Groszek miał nową zabawkę. Przyniósł martwą strunę, jeden z tych cieniutkich, niewidzialnych niemal splotów, jakich używano podczas prac konstrukcyjnych w przestrzeni, by połączyć dwa przedmioty razem. Martwe struny miewały czasem po kilka kilometrów długości. Ta była niewiele dłuższa niż krawędź ściany sali treningowej i Groszek bez trudu zwinął ją wokół pasa. Teraz ściągnął ją przez głowę, jak część ubrania, i podał koniec jednemu z żołnierzy.

— Zaczep to o klamrę i zawiń parę razy — polecił.

Sam przeleciał z drugim końcem w przeciwny róg sali.

Po chwili zdecydował, że struna nie nadaje się na potykacz. Owszem, trudno ją było zauważyć, ale jedno pasmo splotu nie zatrzyma przeciwnika, mogącego bez trudu przelecieć nad nim lub pod nim. Po chwili jednak wpadł na pomysł, by wykorzystać strunę do zmiany kierunku ruchu w locie. Nie odczepiając jej od klamry zawiązał drugi koniec wokół pasa, przesunął się o kilka metrów i wystartował na wprost. Struna zatrzymała go nagle i zmieniła tor lotu tak, że po zatoczeniu krótkiego łuku Groszek huknął całym pędem o ścianę.

Krzyczał i krzyczał, a Ender dopiero po chwili zorientował się, że to nie z bólu.

— Widzieliście, jak szybko leciałem? A jak skręciłem!

Wkrótce cała Armia Smoka przerwała ćwiczenia, żeby przyglądać się wyczynom Groszka ze struną. Gwałtowne skręty były szokujące, zwłaszcza gdy ktoś nie wiedział, gdzie szukać splotu. Kiedy Groszek użył jej, by owinąć się wokół gwiazdy, osiągnął szybkość, jakiej nikt jeszcze w tej sali nigdy nie widział.

O 21.40 Ender zakończył wieczorne ćwiczenia. Armia, zmęczona, lecz zachwycona faktem, że widziała coś całkiem nowego, ruszyła korytarzami do koszar. Ender szedł między nimi. Nie rozmawiał, ale słuchał rozmów. Chłopcy byli wyczerpani, to prawda — od ponad czterech tygodni codziennie bitwy, często w układzie, który wymagał najwyższego zaangażowania. Byli jednak dumni, szczęśliwi, bliscy sobie… ani razu nie przegrali i nauczyli się sobie ufać. Wiedzieli, że każdy z nich będzie walczyć sprawnie i z zacięciem, że dowódcy raczej wykorzystają, niż zmarnują ich wysiłki; przede wszystkim zaś ufali Enderowi: że przygotuje ich na wszystko, co może się wydarzyć.

Idąc korytarzem Ender zauważył kilku starszych chłopców, na pozór pogrążonych w rozmowach. Stali w odnogach głównego korytarza, przy drabinkach; kilku zbliżało się z naprzeciwka. Trudno było uwierzyć, że tylko przypadkiem większość z nich nosi mundury Salamandry, a pozostali pochodzą z tych armii, których dowódcy najbardziej nienawidzą Endera Wiggina. Niektórzy patrzyli na niego i zbyt szybko odwracali wzrok; inni zdawali się zbyt nerwowi, jakby w napięciu starali się udawać spokój i odprężenie. Co zrobi, jeśli zaatakują jego armię tutaj, w korytarzu? Chłopcy są młodzi, mali, bez żadnego doświadczenia w walce w ciążeniu. Kiedy mieli się jej nauczyć?

— Hej, Ender! — zawołał ktoś. Ender zatrzymał się i obejrzał. To była Petra. — Ender, mogę z tobą pogadać?

Ender natychmiast pojął, że jeśli zatrzyma się choćby na chwilę, jego armia szybko go wyminie i zostanie na korytarzu sam z Petrą.

— Przejdź się ze mną — odpowiedział.

— To tylko chwila.

Ender odwrócił się i ruszył za swymi żołnierzami. Słyszał, jak Petra dogania go.

— No dobra, pójdę.

Ender poczuł, że ogarnia go napięcie. Czy była jedną z nich? Jedną z tych, którzy nienawidzili go tak bardzo, że chcieli go skrzywdzić?

— Twój przyjaciel prosił, żebym cię ostrzegła. Jest paru chłopców, którzy chcą cię zabić.

— To niespodzianka — stwierdził Ender. Kilku jego żołnierzy nadstawiło uszu. Najwyraźniej spisek przeciwko dowódcy bardzo ich zainteresował.

— Ender, oni naprawdę mogą to zrobić. Powiedział, że planują to od dnia, kiedy zostałeś dowódcą…

— Chcesz powiedzieć: od dnia, kiedy pobiłem Salamandrę.

— Wiesz, Ender, ja też cię nienawidziłam, kiedy pobiłeś Armię Feniksa.

— Nie mówię, że mam do kogokolwiek pretensje.

— To prawda. Prosił, żebym odciągnęła cię na bok, kiedy będziesz wracał z ćwiczeń i uprzedziła, żebyś jutro na siebie uważał, bo…

— Petra, gdybyś rzeczywiście teraz odciągnęła mnie na bok, to jest tu tuzin takich, co wzięliby się za mnie od razu w korytarzu. Chcesz mi wmówić, że ich nie zauważyłaś?

Zaczerwieniła się nagle.

— Nie, nie zauważyłam. Jak mogłeś pomyśleć coś takiego? Nie wiesz, kto jest twoim przyjacielem?

Wyprzedziła go, przecisnęła się przez szeregi Armii Smoka i wspięła po drabince na wyższy poziom.

— Czy to prawda? — spytał Zwariowany Tom już w koszarach.

— Czy co prawda? — Ender rozejrzał się po sali, wypatrzył hałasującą dwójkę i krzyknął, by kładli się do łóżek.

— Że paru starszych chłopaków chce cię wykończyć?

— Głupie gadanie — odparł. Ale wiedział, że tak nie jest. Petra dowiedziała się czegoś. To, co widział po drodze, też nie było wytworem wyobraźni.

— Może i głupie gadanie, ale myślę, że nas zrozumiesz. Pięciu dowódców plutonów będzie cię eskortować do sypialni.

— Nie ma potrzeby.

— Zrób nam tę przyjemność. Jesteś nam chyba coś winien.

— Nic wam nie jestem winien. — Byłby głupcem, gdyby odrzucił ich propozycję. — Róbcie, co chcecie.

Odwrócił się i wyszedł. Plutonowi ruszyli za nim. Jeden pobiegł naprzód i otworzył pokój. Sprawdzili wszystko, zmusili go, by obiecał, że zatrzaśnie drzwi i wyszli tuż przed zgaszeniem świateł.

Na ekranie czekała wiadomość.

NIE CHODŹ NIGDZIE SAM. NIGDY.

— DINK

Ender uśmiechnął się. A więc Dink nadal był przyjacielem. Niech się nie martwi. Nic mu nie zrobią. Ma swoją armię.

Ale w ciemności nie miał żadnej armii. Tej nocy śnił o Stilsonie, tylko że teraz widział, jaki był mały i jak śmieszne było całe jego pozowanie na twardziela; mimo to Stilson i jego koledzy związali go tak, by nie mógł się bronić, a potem wszystko, co naprawdę zrobił tamtemu, oni we śnie zrobili Enderowi. Później Ender zobaczył siebie, bełkocącego jak idiota. Ze wszystkich sił próbował wydać rozkazy swej armii, ale wykrzykiwał tylko jakieś bzdury.

Przebudził się w ciemności czując lęk. Potem uspokoił się myślą, że nauczyciele muszą go cenić; inaczej nie zmuszaliby go do takich wysiłków. Nie pozwolą, by coś mu się stało, w każdym razie coś naprawdę złego. Wtedy, parę lat temu, kiedy starsi chłopcy zaatakowali go w sali treningowej, nauczyciele pewnie czekali za drzwiami, żeby sprawdzić, jak sobie poradzi. Gdyby sytuacja rozwinęła się nie tak, jak trzeba, wkroczyliby i zakończyli całą sprawę. Mógł zwyczajnie siedzieć i nic nie robić, a oni już by dopilnowali, żeby jakoś z tego wyszedł. W grze naciskają go tak mocno, jak tylko mogą, ale poza grą będą chronić.

Pewien tego zasnął znowu, ocknął się dopiero, gdy cicho otworzyły się drzwi, a ktoś wsunął informację o porannej bitwie.


* * *

Wygrali, naturalnie, ale było to wyczerpujące starcie, a salę bojową wypełniał taki labirynt gwiazd, że wymiatanie nieprzyjaciół zajęło czterdzieści pięć minut. Walczyli z Armią Borsuka Pola Slattery i tamci nie chcieli podać się bez oporu. Na dodatek do gry wprowadzono pewne urozmaicenie — każdy trafiony, a nawet unieruchomiony przeciwnik tajał po mniej więcej pięciu minutach, tak jak w czasie ćwiczeń. Jedynie całkowicie zamrożeni pozostawali wyłączeni z akcji do końca. To stopniowe rozmrażanie nie przeszkodziło jednak Armii Smoka. Zwariowany Tom pierwszy zauważył, co się dzieje, kiedy zaczęły ich trafiać strzały od tyłu, oddawane przez ludzi, o których sądzili, że są wyeliminowani. Po bitwie Slattery uścisnął Enderowi rękę i powiedział:

— Cieszę się, że wygrałeś. Jeśli cię kiedykolwiek pobiję, to chcę to zrobić uczciwie.

— Używaj tego, co ci dają — odparł Ender. — Jeśli masz przewagę nad przeciwnikiem, korzystaj z niej.

— Korzystam — uśmiechnął się Slattery. — Jestem uczciwy tylko przed i po bitwach.

Bitwa trwała tak długo, że nie zdążyli na śniadanie. Ender spojrzał na swych zgrzanych, spoconych, zmęczonych żołnierzy, czekających w korytarzu.

— Na dzisiaj wystarczy — oznajmił. — Nie będzie ćwiczeń. Odpocznijcie trochę. Pobawcie się. Zdajcie jakiś test.

Byli tak znużeni, że nawet się nie ucieszyli, nie zaśmiali. Tylko powlekli się do koszar i zaczęli rozbierać. Poszliby na trening, gdyby ich o to poprosił, ale sięgali już granic wytrzymałości. Brak śniadania był kroplą, która przepełniła czarę.

Ender chciał od razu wejść pod prysznic, ale był zbyt zmęczony. Położył się w kombinezonie na łóżku, tylko na chwilę, i przebudził dopiero w porze obiadu. Tyle wyszło z jego zamiaru, by rano dowiedzieć się czegoś więcej o robalach. Zostało mu akurat dość czasu, żeby się ogarnąć, zjeść coś i biec na lekcje.

Ściągnął cuchnący potem kombinezon. Było mu zimno i czuł dziwną słabość. Nie powinien spać w ciągu dnia. Robi się miękki. Zaczyna się zużywać. Powinien coś z tym zrobić.

Pobiegł więc do sali gimnastycznej i zmusił do trzykrotnej wspinaczki po linie. Dopiero potem poszedł do łazienki. Nie przyszło mu do głowy, że w mesie dowódców wszyscy zauważą jego nieobecność; że biorąc prysznic w środku dnia, gdy jego żołnierze pochłaniają właśnie swój pierwszy posiłek, zostanie zupełnie, całkowicie sam.

Nawet kiedy usłyszał, jak wchodzą, nie zwrócił na to uwagi. Pozwalał, by woda spływała mu po głowie i całym ciele. Cichy odgłos kroków był niemal niesłyszalny. Pomyślał, że może jest już po obiedzie. Albo ktoś później skończył trening.

A może nie. Obejrzał się. Było ich siedmiu; opierali się o metalowe umywalki i ścianki kabin i przyglądali mu się. Bonzo stał na czele. Kilku uśmiechało się tryumfująco, jak łowcy, którzy osaczyli zwierzynę. Bonzo był poważny.

— Cześć — rzucił Ender.

Nikt nie odpowiedział.

Ender zakręcił prysznic, choć nie spłukał jeszcze z siebie mydła i sięgnął po ręcznik. Nie było go. Jeden z chłopców trzymał go w ręku: Bernard. Do pełnego obrazu brakowało jeszcze, by byli tu Peter i Stilson. Przydałby się im uśmiech Petera i bijąca w oczy głupota Stilsona.

Wiedział, że ręcznik jest manewrem otwierającym. Biegając za nim nago wyglądałby głupio i słabo. Tego właśnie chcieli: poniżyć go i załamać. Nie miał zamiaru się poddać. Nie chciał czuć się bezbronnym tylko dlatego, że był mokry, zmarznięty i bez ubrania. Stał przed nimi spokojnie, z opuszczonymi rękami. Patrzył w oczy Bonza.

— Twój ruch — powiedział.

— To nie jest gra — oświadczył Bernard. — Mamy cię już dosyć, Ender. Dzisiaj kończysz szkołę. Wychodzisz na mróz.

Ender nawet na niego nie spojrzał. To Bonzo pragnął jego śmierci, choć nie odezwał się jeszcze ani słowem. Pozostali tylko mu towarzyszyli, sprawdzali, jak daleko mogą się posunąć. Bonzo wiedział, jak daleko się posunie.

— Bonzo — odezwał się cicho Ender. — Twój ojciec byłby z ciebie dumny.

Bonzo zesztywniał.

— Ucieszyłby się, gdyby cię teraz zobaczył, jak przyszedłeś bić się z nagim chłopcem w łazience, mniejszym od ciebie, i przyprowadziłeś sześciu kolegów. Powiedziałby: jak honorowo.

— Nie chcemy się z tobą bić — stwierdził Bernard. — Wpadliśmy tylko cię namówić, żebyś uczciwie rozgrywał walki. Może byś przegrał parę od czasu do czasu.

Chłopcy zaśmiali się. Wszyscy prócz Bonza. I Endera.

— Brawo, dzielny Bonito. Będziesz mógł wrócić do domu i opowiadać: tak, pobiłem Endera Wiggina, który dopiero skończył dziesięć lat, a ja miałem trzynaście. Miałem do pomocy tylko sześciu kolegów, ale jakoś udało nam się go pokonać, mimo że był nagi, mokry i sam. Ender Wiggin był taki straszny i niebezpieczny, że właściwie powinno nas być dwustu.

— Zamknij się, Wiggin — warknął jeden z chłopców.

— Nie przyszliśmy tu słuchać gadania tego szczeniaka — dodał inny.

— To wy się zamknijcie — rozkazał Bonzo. — Siedźcie cicho i nie przeszkadzajcie.

Zaczął zdejmować mundur.

— Nagi, mokry i sam, Ender. Szansę są równe. Nic nie poradzę, że jestem większy. Przy twoim geniuszu może wymyślisz, jak sobie z tym poradzić.

Obejrzał się na pozostałych.

— Pilnujcie drzwi — polecił. — Nikogo tu nie wpuszczajcie. Łazienka była nieduża i wszędzie sterczały rury. Wystrzelono ją już gotową, jako nisko orbitującego satelitę, wypakowanego sprzętem do odzyskiwania wody. Nie było tu wolnego miejsca. Taktyka była oczywista: będą rzucać się wzajemnie na krany i rury, dopóki jeden z nich nie odniesie tylu obrażeń, że nie będzie mógł walczyć.

Ender spojrzał w twarz Bonza i poczuł, że serce przestaje mu bić. Bonzo także chodził na kurs. I to chyba dłużej niż Ender. Miał dłuższe ręce, był silniejszy i przepełniała go nienawiść. Nie będzie delikatny. Spróbuje atakować głowę. Przede wszystkim będzie się starał uszkodzić mózg. A jeśli walka potrwa dłużej, z pewnością wygra. Pokona go swoją siłą. Jeśli Ender chce stąd wyjść na własnych nogach, musi zwyciężyć szybko i pewnie. Przed oczami stanął mu Stilson i poczuł mdłości przypominając sobie, jak kości tamtego pękały pod uderzeniem. Tym razem to będą jego kości, chyba że on pierwszy go złamie.

Cofnął się, przekręcił sitko prysznica kierując je na zewnątrz i odkręcił gorącą wodę. Natychmiast uniosła się para. Powtórzył to w sąsiedniej kabinie i w następnej.

— Nie boję się gorącej wody — bardzo cicho powiedział Bonzo.

Ale Enderowi nie chodziło o gorącą wodę. Chodziło o ciepło. Wciąż był namydlony i kiedy pot zwilży skórę, stanie się bardziej śliski niż Bonzo mógłby się spodziewać.

— Przestańcie! — krzyknął nagle ktoś od drzwi. Przez chwilę Ender miał nadzieję, że któryś z nauczycieli przyszedł zapobiec bójce, ale był to tylko Dink Meeker. Koledzy Bonza przytrzymali go przy drzwiach.

— Przestań, Bonzo! — krzyczał Dink. — Nie rób mu krzywdy!

— Dlaczego nie? — spytał Bonzo i po raz pierwszy uśmiechnął się. No tak… On uwielbia, żeby ktoś go doceniał, widział, że jest silny i ma władzę.

— Bo jest najlepszy! Dlatego! Kto jeszcze może walczyć z robalami? Tylko to się liczy, ty durniu! Robale!

Bonzo przestał się uśmiechać. Tego właśnie najbardziej w Enderze nienawidził: że naprawdę był ważny dla ludzi, podczas gdy Bonzo, w ostatecznym rozrachunku, nie. Te słowa mnie zabiły, Dink. Bonzo nie lubi słuchać o tym, że Ender może ocalić świat.

Zastanawiał się, gdzie są nauczyciele. Czy nie rozumieją, że pierwsze zwarcie w tej walce może być ostatnim? To nie jest sala bojowa, gdzie nikt nie może zrobić nikomu krzywdy. Tu jest grawitacja; ściany i podłoga są twarde i sterczy z nich metal. Niech przerwą to zaraz, bo będzie za późno.

— Jeśli go dotkniesz, będziesz za robalami! — krzyczał Dink. — Będziesz zdrajcą! Jeżeli go skrzywdzisz, zasłużysz na śmierć!

Chłopcy przycisnęli mu twarz do drzwi i umilkł. Para z pryszniców wypełniła pomieszczenie i po skórze Endera spływały strużki potu. Teraz, póki nie ścieknie z niego mydło. Póki jest za śliski, żeby go utrzymać.

Ender cofnął się i pozwolił, by lęk, który odczuwał, odbił się na twarzy.

— Nie bij mnie, Bonzo — powiedział. — Proszę.

Na to właśnie czekał Bonzo: wyznanie, że to on jest silniejszy. Innym chłopcom wystarczyłaby może kapitulacja Endera; dla Bonza była jedynie znakiem, że zwycięstwo jest pewne. Zamachnął się nogą jak do kopnięcia, ale w ostatniej chwili skoczył. Ender dostrzegł przeniesienie ciężaru ciała i pochylił się nisko, by Bonzo nie mógł stanąć pewnie, gdy spróbuje go złapać do rzutu.

Twarde żebra Bonza trafiły Endera w twarz, a dłonie uderzyły o plecy szukając uchwytu. Ender jednak skręcił tułów i palce ześliznęły się po skórze. W jednej chwili Ender — wciąż w uścisku Bonza — wykonał pełny obrót. Klasycznym posunięciem w takiej sytuacji byłoby uderzyć piętą w krocze przeciwnika. To jednak wymagało precyzji, a Bonzo spodziewał się takiego ruchu. Podnosił się już na palce i odsuwał biodra, by Ender nie mógł go dosięgnąć. Ender nie patrząc wiedział, że tamten musi obniżyć głowę, dotykając niemal jego włosów. Zamiast więc próbować kopnięcia, wybił się z podłogi potężnym pchnięciem obu nóg jak żołnierz odbijający się od ściany i uderzył głową w twarz Bonza.

Odwrócił się w samą porę, by zobaczyć, jak Bonzo zatacza się w tył dysząc z bólu i zdziwienia, a krew płynie mu z nosa. Ender wiedział, że mógłby teraz wyjść z łazienki i zakończyć bójkę. Tak, jak uciekł z sali bojowej, gdy polała się pierwsza krew. Ale potem starcie powtórzyłoby się znowu. I jeszcze raz, i następny, dopóki nie znikłaby wola walki. By ostatecznie zakończyć sprawę, musiał zranić Bonza tak mocno, że lęk stanie się silniejszy od nienawiści.

Dlatego oparł się o ścianę, wyskoczył i odepchnął się ramionami. Jego stopy wylądowały na brzuchu i piersi Bonza. Ender obrócił się w powietrzu, lądując na dłoniach i palcach stóp, zrobił przewrót, znalazł się pod przeciwnikiem i gdy tym razem obiema nogami kopnął w górę, trafił mocno i pewnie.

Bonzo nie krzyknął z bólu. W ogóle nie zareagował. Tylko jego ciało uniosło się trochę. Zdawało się, że Ender kopnął mebel. Bonzo upadł w bok i rozciągnął się pod strumieniem gorącej wody z prysznica. Nie wykonał najmniejszego ruchu, by uciec od morderczego gorąca.

— Boże! — krzyknął ktoś. Koledzy Bonza skoczyli, by zakręcić wodę. Ender wstał powoli. Ktoś wcisnął mu ręcznik. To był Dink.

— Wyjdźmy stąd — powiedział.

Gdy odprowadzał Endera, słychać było ciężkie kroki dorosłych, zbiegających po drabince. Teraz zjawiali się nauczyciele. Personel medyczny. Żeby opatrzyć rany przeciwnika Endera…Gdzie byli przed walką, kiedy jeszcze wszystko mogło się skończyć bez ran?

Ender nie miał już żadnych wątpliwości: nikt mu nie pomoże. Cokolwiek go spotka, teraz czy kiedykolwiek, znikąd nie otrzyma pomocy. Peter mógł być draniem, ale miał rację: moc zadawania bólu jest jedyną, która ma znaczenie, moc zabijania i niszczenia, ponieważ jeśli nie możesz zabijać, jesteś zawsze we władzy tych, którzy potrafią. A wtedy nic i nikt nigdy cię nie ocali.

Dink odprowadził go do pokoju i położył na łóżku.

— Boli cię coś? — zapytał. Ender pokręcił głową.

— Rozwaliłeś go. Myślałem, że jesteś już trupem, kiedy cię złapał. Ale rozwaliłeś go. Gdyby wytrzymał dłużej, chyba byś go zabił.

— To on chciał mnie zabić.

— Wiem. Znam go. Nikt nie potrafi tak nienawidzić jak Bonzo. Ale to już koniec. Jeśli nawet go za to nie wymrożą i nie odeślą do domu, nigdy więcej nie spojrzy ci w oczy. Tobie ani nikomu. Miał dwadzieścia centymetrów wzrostu przewagi, a wyglądał jak kulawa krowa, co tylko stoi i przeżuwa.

Ender jednak pamiętał Bonza tylko w chwili, gdy kopnął go w krocze. Puste, martwe spojrzenie. Był już wtedy skończony. Nieprzytomny. Oczy miał otwarte, ale już nie myślał i nie ruszał się; tylko ten martwy, idiotyczny wyraz twarzy i niewidzące spojrzenie. Tak wyglądał Stilson, kiedy z nim skończył.

— Ale wymrożą go — stwierdził Dink. — Wszyscy wiedzą, że to on zaczai. Widziałem, jak wstają i wychodzą z mesy dowódców. Parę sekund trwało, zanim zrozumiałem, że ciebie też tam nie ma, a potem jeszcze minutę, żeby sprawdzić, gdzie poszedłeś. Powiedziałem ci, żebyś nigdzie nie chodził sam.

— Przepraszam.

— Na pewno go wymrożą. Rozrabiacz. On i ten jego kretyński honor.

Wtedy, ku zdziwieniu Dinka, Ender wybuchnął płaczem. Leżąc na łóżku, wciąż mokry od potu i wody, szlochał głośno, a łzy spływały mu przez zamknięte powieki, by stopić się z wilgocią na twarzy.

— Nic ci nie jest?

— Nie chciałem go skrzywdzić! — krzyknął Ender. — Dlaczego nie zostawił mnie w spokoju?


* * *

Usłyszał, jak drzwi otwierają się cicho i zaraz zamykają. Wiedział, że chodzi o bitwę. Otworzył oczy, oczekując mroku wczesnego ranka, przed 6.00. Zobaczył płonące światła. Był nagi, a kiedy wstał, zauważył, że łóżko ocieka wilgocią. Oczy miał opuchnięte i obolałe od płaczu. Spojrzał na zegar. Wskazywał 18.20. Dzień jeszcze nie minął. Miał już dzisiaj bitwę. Miał dwie bitwy — ci dranie wiedzą, przez co przeszedł, a jednak mu to robią.


WILLIAM BEE, ARMIA GRYFA,
TALO MOMOE, ARMIA TYGRYSA, 19.00

Usiadł na skraju posłania. Wiadomość drżała mu w dłoni. Nie da rady, stwierdził bezgłośnie. A potem, już na głos:

— Nie dam rady!

Wstał ciężko i rozejrzał się za skafandrem. Potem sobie przypomniał: zanim wszedł pod prysznic, włożył go do oczyszczalni. Pewnie ciągle tam leżał.

Z kartką w ręku wyszedł z pokoju. Kolacja dobiegała końca i kilka osób stało w korytarzu. Nikt się do niego nie odezwał. Patrzyli tylko. Może przerażeni tym, co zaszło w łazience, może ze względu na ponury, straszny wyraz jego twarzy. Chłopcy byli już w koszarach.

— Cześć, Ender. Będziemy dzisiaj ćwiczyć? Ender podał kartkę Kant Zupie.

— To sukinsyny — mruknął chłopiec. — Dwie na raz?

— Dwie armie! — krzyknął Zwariowany Tom.

— Będą na siebie włazić — stwierdził Groszek.

— Muszę się umyć — oświadczył Ender. — Przygotujcie co trzeba, zbierzcie wszystkich. Spotkamy się na miejscu, przy bramie.

Wyszedł z koszar. Słyszał gwar rozmów, wrzask Zwariowanego Toma:

— Dwie armie pierdzieli! Spierzemy im tyłki!

Łazienka była pusta. Wyczyszczona. Ani śladu krwi, która spłynęła z nosa Bonza i zmieszała się z wodą. Wszystko zniknęło. Jakby nic nie zaszło.

Ender wszedł pod prysznic i spłukał się dokładnie, zmył pot walki i pozwolił, by spłynął do ścieku. Wszystko zniknęło. Ale przejdzie przez oczyszczalnię i rano wszyscy będą pili wodę z krwią Bonza. Usuną z niej życie, ale krew to krew, jego krew i pot Endera, spłukany ich głupotą albo okrucieństwem, albo czymkolwiek, co sprawiło, że na to pozwolili.

Wytarł się, włożył skafander i ruszył do sali bojowej. Jego armia czekała już w korytarzu przed zamkniętą jeszcze bramą. Chłopcy przyglądali się w milczeniu, jak przechodzi na czoło i staje przed matowym, szarym polem. Naturalnie, wszyscy wiedzieli o jego dzisiejszej walce; to, razem ze zmęczeniem po porannej bitwie, sprawiało, że milczeli. A świadomość, że mają walczyć z dwoma armiami, napełniała ich lękiem.

Wszystko, co tylko mogą, żeby mnie pokonać, myślał Ender. Co tylko potrafią wymyślić, zmienić wszystkie zasady, nieważne, byleby przegrał. Miał dosyć tej gry. Nic nie jest warte krwi Bonza, barwiącej wodę na podłodze łazienki. Mogą go wymrozić, odesłać do domu. Nie chciał więcej grać.

Brama zniknęła. Niecałe trzy metry za nią wisiały obok siebie cztery gwiazdy, całkowicie zasłaniając pole widzenia.

Dwie armie nie wystarczyły. Postanowili go zmusić, by wprowadzał żołnierzy na ślepo.

— Groszek — rzucił Ender. — Weź swoich chłopców i sprawdź, co się dzieje za tą gwiazdą.

Groszek odwinął z pasa zwój struny, obwiązał się nią, podał koniec jednemu z chłopców swojej grupy, po czym spokojnie przestąpił próg. Jego zespół ruszył za nim. Ćwiczyli ten manewr wielokrotnie, więc po chwili stali już wsparci mocno o gwiazdę, trzymając koniec struny. Groszek odbił się mocno i poleciał niemal równolegle do bramy; kiedy dotarł do rogu, odbił się jeszcze raz i pomknął w stronę nieprzyjaciela. Błyski światła na ścianie dowodziły, że przeciwnicy strzelają. Struna owijała się wokół gwiazdy, Groszek leciał coraz ciaśniejszym łukiem i gwałtownie zmieniał kierunki. Nie można było go trafić. Chłopcy pochwycili go sprawnie, gdy nadleciał z drugiej strony. Machał rękami i nogami, by czekający jeszcze w korytarzu wiedzieli, że nie został trafiony.

Ender przeskoczył przez bramę.

— Jest dość ciemno — powiedział Groszek. — Ale na tyle jasno, że trudno będzie rozpoznawać ich ruchy po światłach skafandrów. Najgorsza możliwa widoczność. Otwarta przestrzeń od tego miejsca aż do nieprzyjacielskiej części sali. Mają tam osiem gwiazd ustawionych w kwadrat wokół bramy. Nie zauważyłem nikogo, tylko tych, co wyglądali zza pudeł. Oni tam zwyczajnie siedzą i czekają na nas. Jakby dla potwierdzenia przeciwnicy zaczęli ich nawoływać.

— Hej! Jesteśmy głodni, chodźcie nas nakarmić! Tyłki wam się wloką! Wloką się tyłki Smokom!

Ender poczuł, że martwota ogarnia jego umysł. Sytuacja była bez wyjścia. Nie miał żadnych szans, zmuszony do atakowania osłoniętego przeciwnika, przy stosunku sił dwa do jednego.

— W prawdziwej wojnie każdy dowódca obdarzony nawet śladowym rozsądkiem wycofałby się, by ratować własną armię.

— Do diabła, przecież to tylko gra — powiedział Groszek.

— To przestała być gra w chwili, gdy odrzucili zasady.

— Więc też je odrzuć.

— Dobra. Dlaczego nie? — uśmiechnął się Ender. — Zobaczymy, jak zareagują na formację.

— Formację? — Groszek był zdumiony. — Nigdy nie ćwiczyliśmy formacji, ani razu, odkąd tworzymy armię.

— Został jeszcze miesiąc do normalnego końca waszego szkolenia. Akurat pora, żebyśmy zaczęli ćwiczyć walkę w szyku. To zawsze trzeba umieć.

Pokazał palcami A i skinął ręką. Pluton A natychmiast przekroczył bramę, a Ender zaczął ustawiać ich w ukrytej za gwiazdami przestrzeni. Trzymetrowa odległość wystarczała, a chłopcy byli trochę przestraszeni i niespokojni, więc minęło prawie pięć minut, zanim pojęli, co mają robić.

Żołnierze Tygrysa i Gryfa zajmowali się kocim muzykowaniem, a ich dowódcy kłócili się, czy wykorzystać przewagę liczebną i zaatakować Armię Smoka, zanim wyłoni się zza gwiazd. Momoe chciał nacierać.

— Mamy przewagę dwa do jednego — przekonywał.

— Siedźmy spokojnie, a nie możemy przegrać — mówił Bee. — Jeśli się ruszymy, on wykombinuje, jak nas pokonać.

Siedzieli więc spokojnie, aż wreszcie dostrzegli w półmroku, jak zza gwiazd Endera wynurza się wielka bryła. Nie zmieniała kształtu, nawet kiedy przestała się przesuwać w bok i ruszyła w sam środek ośmiu gwiazd, za którymi kryło się osiemdziesięciu dwóch żołnierzy.

— O, rany — odezwał się jakiś Gryf. — Ustawili formację.

— Musieli formować szyk przez całe pięć minut-stwierdził Momoe. — Gdybyśmy zaatakowali w tym czasie, rozbilibyśmy ich bez problemu.

— Ugryź się, Momoe — szepnął Bee. — Sam widziałeś, jak przeleciał ten mały. Obleciał całą gwiazdę i wrócił bez dotykania ścian. Może oni wszyscy dostali haki. Pomyślałeś o tym? Na pewno mają coś nowego.

Formacja była niezwykła. Kwadratowy szyk ciasno ustawionych ciał tworzył mur z przodu. Za nim znajdował się cylinder, mający sześciu chłopców w obwodzie, wysoki na dwóch. Wszyscy mieli wyciągnięte i zamrożone ramiona, więc nie mogli się trzymać. Mimo to lecieli razem jak związani — co zresztą było prawdą.

Z wnętrza formacji Armia Smoka strzelała z przerażającą precyzją, nie pozwalając Tygrysom i Gryfom na wysunięcie się zza osłony.

— To paskudztwo jest otwarte od tyłu — zauważył Bee. — Kiedy tylko wlecą między gwiazdy, możemy ich obejść…

— Nie opowiadaj o tym. Rób to! — rzucił Momoe, po czym, stosując się do własnej rady, rozkazał swoim chłopcom skakać na ścianę, żeby się odbić i wylądować na tyłach Armii Smoka.

W zamieszaniu startowym, gdy Armia Gryfa nadal trzymała się gwiazd, szyk Smoków zmienił się nagle. Cylinder i przedni mur rozpadły się na dwie części, wypuszczając ukrytych we wnętrzu żołnierzy. Niemal jednocześnie formacja zmieniła kierunek lotu i ruszyła wolno w stronę bramy Smoków. Większa część Gryfów ostrzeliwała szyk i tych, którzy cofali się wraz z nim. Tymczasem Tygrysy zaatakowały niedobitków Armii Smoka od tyłu.

Coś się jednak nie zgadzało. Po chwili namysłu William Bee zrozumiał, co to było. Taka formacja nie może zawrócić w powietrzu, chyba że ktoś wystartuje w przeciwnym kierunku. A jeśli odbili się dostatecznie mocno, by zmienić kierunek ruchu dwudziestoosobowego szyku, to muszą lecieć szybko.

Zauważył ich: sześciu małych żołnierzy Armii Smoka w pobliżu jego, Williama Bee, własnej bramy. Po liczbie świateł na kombinezonach poznał, że trzech było unieszkodliwionych, dwóch trafionych i tylko jeden cały. Nie ma się czym przejmować. Od niechcenia wycelował miotacz, nacisnął guzik i…

Nic się nie stało.

Zapłonęły światła.

Gra była skończona.

Mimo że patrzył wprost na nich, dopiero po chwili zdał sobie sprawę z tego, co się stało. Czterech żołnierzy Smoków przyłożyło hełmy do czterech rogów bramy. A jeden właśnie przechodził. Dopełnili rytuału zwycięstwa. Byli niszczeni, nie zadali prawie żadnych strat, a mieli czelność to zrobić i zakończyć grę pod jego nosem.

Dopiero wtedy William Bee uświadomił sobie, że Armia Smoka nie tylko skończyła bitwę, ale całkiem możliwe, że — zgodnie z regułami — wygrała. W końcu, niezależnie od tego, co się działo, zostaje się zwycięzcą jedynie wtedy, gdy ma się wystarczającą liczbę sprawnych żołnierzy, by dotknęli rogów bramy, a jeden wszedł do nieprzyjacielskiego korytarza. Zatem, w pewien sposób, końcowy rytuał był zwycięstwem. Bez wątpienia sala bojowa uznała go za zakończenie walki. Otworzyła się nauczycielska bramka i do sali wszedł major Andersen.

— Ender! — zawołał rozglądając się.

Jeden z zamrożonych żołnierzy Smoka usiłował mu odpowiedzieć przez unieruchomione skafandrem szczęki. Anderson podleciał bliżej i rozmiękczył go.

Ender uśmiechał się.

— Pobiłem pana znowu, sir — oświadczył.

— Bzdura, Ender. Walczyłeś z Gryfem i Tygrysem.

— Za jakiego durnia mnie pan uważa? Anderson powiedział głośno:

— Po tej akcji reguły zostały zmienione. Wszyscy żołnierze przeciwnika muszą być zamrożeni lub unieruchomieni, by otworzyła się brama.

— To i tak mogło się udać tylko raz — stwierdził Ender. Anderson podał mu hak. Ender rozmroził wszystkich od razu. Do diabła z protokołem. Do diabła z tym wszystkim.

— Hej! — krzyknął, gdy Anderson już odchodził. — Co będzie następnym razem? Moja armia w klatce, bez broni, przeciwko całej Szkole? Co pan powie o równych szansach, dla odmiany?

Wśród chłopców podniósł się gwar. Popierali go nie tylko żołnierze z Armii Smoka. Anderson nie obejrzał się nawet, słysząc wyzwanie Endera. To William Bee odpowiedział:

— Ender, jeśli ty walczysz po jednej stronie, szansę nie będą równe, niezależnie od warunków.

Racja! wołali chłopcy. Wielu się śmiało.

— Brawo Ender! — zawołał Talo Momoe klaszcząc w ręce. Inni też klaskali i wykrzykiwali imię Endera.

Ender przeszedł przez bramę przeciwnika. Za nim szli jego żołnierze. Echo ich krzyków niosło się po korytarzach.

— Ćwiczymy dzisiaj? — spytał Zwariowany Tom. Ender pokręcił głową.

— Dopiero jutro rano?

— Nie.

— Więc kiedy?

— Jeśli o mnie chodzi, to nigdy. Usłyszał za plecami pomruk zdumienia.

— To nie w porządku — odezwał się jeden z chłopców. — Nie nasza wina, że nauczyciele rozwalają grę. Nie możesz przestać nas uczyć tylko dlatego, że…

Ender z całej siły uderzył otwartą dłonią o ścianę.

— Gra już mnie nie obchodzi! — krzyknął jak mógł najgłośniej. Głos odbił się echem po korytarzu. Chłopcy z innych armii podchodzili zaciekawieni.

— Możesz to zrozumieć? — spytał Ender wśród zaległej nagle ciszy. — Gra się skończyła.

Samotnie ruszył do swojego pokoju. Chciał się położyć, ale łóżko było zupełnie mokre. To na nowo przypomniało mu o wszystkim, co zdarzyło się tego dnia. Wściekły, zerwał materac razem z pościelą i cisnął wszystko na korytarz. Potem zwinął mundur, żeby mieć jakąś poduszkę i rzucił się na rozpiętą na ramie drucianą siatkę. Było mu niewygodnie, ale nie na tyle, żeby wstać.

Leżał tak ledwie parę minut, gdy ktoś zapukał do drzwi.

— Idź sobie — odezwał się cicho. Ten, kto pukał, nie usłyszał go, albo się nie przejął. Wreszcie Ender kazał mu wejść. To był Groszek.

— Zostaw mnie, Groszek.

Chłopiec skinął głową, ale nie ruszył się z miejsca. Stał wpatrzony ponuro w czubki butów. Niewiele brakowało, by Ender zaczął na niego wrzeszczeć i przeklinać, krzykiem wyrzucać z pokoju. Spostrzegł jednak, że Groszek jest potwornie znużony, zgarbiony ze zmęczenia, z oczami czerwonymi od niewyspania. Mimo to nadal miał skórę dziecka, delikatną i aksamitną, lekko pucołowate policzki i chude ramiona małego chłopca. Nie skończył jeszcze ośmiu lat. Nieważne, że był lojalny, błyskotliwy i inteligentny. Ciągle był dzieckiem. Był młody.

Ender pomyślał, że to nieprawda. Mały, to fakt. Ale Groszek walczył w bitwie, w której los całej armii zależał od niego i żołnierzy, którymi dowodził. Poradził sobie znakomicie i zwyciężyli. To nie jest młodość. Ani dzieciństwo.

Uznając milczenie i łagodniejszy wyraz twarzy dowódcy za zgodę na pozostanie, Groszek przestąpił próg pokoju. Dopiero wtedy Ender zauważył, że ma w ręce pasek papieru.

— Przenoszą cię? — zapytał. Był niebotycznie zdumiony, lecz jego głos zabrzmiał obojętnie i martwo.

— Do Armii Królika.

Ender pokiwał głową. To oczywiste; nie potrafią pokonać jego i jego armii, więc zabierają mu armię.

— Carn Carby to dobry dowódca — stwierdził. — Mam nadzieję, że pozna się na tobie.

— Carn Carby skończył dzisiaj szkolenie. Dostał wiadomość, kiedy walczyliśmy.

— Kto, w takim razie, dowodzi Królikami? Groszek bezradnie rozłożył ręce.

— Ja.

Ender spojrzał na sufit i skinął głową.

— Jasne. Przecież do regulaminowego wieku brakuje ci tylko czterech lat.

— To wcale nie jest śmieszne. Nie wiem, o co w tym wszystkim chodzi. Po co te wszystkie zmiany w grze. A teraz jeszcze to. Nic jeszcze nie wiesz, ale nie tylko ja odchodzę. Połowa komendantów skończyła dziś szkolenie i przenoszą naszych, żeby objęli ich armie.

— Kogo z naszych?

— Wychodzi na to, że wszystkich dowódców plutonów i wszystkich zastępców.

— Jasne. Jeśli zechcą zlikwidować mi armię, wyrżną ją równo z ziemią. Cokolwiek robią, robią dokładnie.

— I tak będziesz wygrywał. Wszyscy to wiemy. Zwariowany Tom powiedział: czy oni liczą, że wykombinują sposób na Armię Smoka? Wszyscy wiedzą, że jesteś najlepszy. Nie mogą cię złamać, cokolwiek…

— Już mnie złamali.

— Nie, Ender, to niemożliwe…

— Ich gra już mnie nie obchodzi, Groszek. Nie mam zamiaru w nią grać. Nie będzie więcej treningów. Nie będzie bitew. Mogą sobie zostawiać karteczki, ale ja nigdzie nie pójdę. Podjąłem decyzję zanim wieczorem przekroczyłem próg sali. Dlatego kazałem wam atakować bramę. Nie przypuszczałem, że to się uda, ale już mnie to nie interesowało. Chciałem tylko odejść w dobrym stylu.

— Żałuj, że nie widziałeś miny Williama Bee. Stał jak wmurowany i wciąż nie kapował, w jaki sposób przegrał, jeśli ty miałeś tylko siedmiu chłopaków, którzy mogli jeszcze kiwnąć palcem, a on tylko trzech, którzy tego nie mogli.

— Czemu miałbym oglądać minę Williama Bee? Czemu miałbym kogoś jeszcze pobić? — Ender przycisnął dłonie do oczu. — Dzisiaj pobiłem Bonza, Groszek. Pobiłem go naprawdę ostro.

— Sam się prosił.

— Kopnąłem go. Myślałem, że jest już trupem. A potem biłem go dalej.

Groszek milczał.

— Chciałem tylko mieć pewność, że nigdy więcej nie zrobi mi krzywdy.

— Na pewno nie. Odesłali go do domu.

— Już?

— Nauczyciele nigdy za wiele nie mówią. Teraz też nie. Oficjalnie podali, że skończył Szkołę, ale gdzie go przydzielili, wiesz, czy do szkoły taktyki, grup wsparcia, na wstępne szkolenie dowodzenia czy nawigacji — nie wiadomo. Napisali tylko: Cartagena, Hiszpania. Tam mieszka.

— Cieszę się, że ma to za sobą.

— Daj spokój, Ender. My się cieszymy, że już go nie ma. Gdybyśmy wiedzieli, co chce ci zrobić, zabilibyśmy go z miejsca. Czy to prawda, że miał cały gang do pomocy?

— Nie. Sprawa była między nim a mną. Walczył honorowo. Gdyby nie to, zabraliby się do mnie wszyscy razem. Mogli mnie nawet zabić. Jego poczucie honoru ocaliło mi życie. Ja nie byłem honorowy — dodał po chwili. — Walczyłem, żeby zwyciężyć.

— l zwyciężyłeś — roześmiał się Groszek. — Wykopałeś go z orbity.

Ktoś zastukał do drzwi i otworzył je, zanim Ender zdążył odpowiedzieć. Spodziewał się kogoś ze swoich żołnierzy, ale w progu stanął major Andersen. A za nim pułkownik Graff.

— Enderze Wiggin — odezwał się Graff. Ender wstał z łóżka.

— Tak, sir.

— Twoje dzisiejsze zachowanie w sali bojowej było przejawem niesubordynacji i nie powinno więcej mieć miejsca.

— Tak, sir — powtórzył Ender.

Groszek wciąż miał ochotę na niesubordynację i wcale nie uważał, by Ender zasłużył na naganę.

— Ktoś wreszcie powinien powiedzieć, co myślimy o tym wszystkim, co z nami robicie.

Dorośli nie zwrócili na niego uwagi. Anderson podał Enderowi kartkę papieru. Cały arkusz. Nie wąski pasek, na jakich drukowano w Szkole Bojowej wewnętrzne rozkazy — tym razem był to pełno-wymiarowy wykaz instrukcji. Groszek wiedział, co to oznacza: Ender opuszczał Szkołę.

— Koniec szkolenia? — zapytał. Ender kiwnął głową. — Czemu to trwało tak długo? Tylko dwa, najwyżej trzy lata wcześniej niż normalnie. Umiesz przecież chodzić, mówić, a nawet sam się ubierasz. Czego jeszcze chcieli cię nauczyć?

Ender wzruszył ramionami.

— Wiem tylko, że gra skończona — poskładał kartkę. — W samą porę. Mogę powiadomić swoich żołnierzy?

— Nie ma czasu — odparł Graff. — Twój prom startuje za dwadzieścia minut. Poza tym, kiedy dostałeś już rozkazy, lepiej, żebyś z nimi nie rozmawiał. Tak jest łatwiej.

— Dla nich czy dla pana? — spytał Ender, ale nie czekał na odpowiedź. Podszedł do Groszka, uścisnął mu rękę, po czym ruszył do drzwi.

— Czekaj — zawołał Groszek. — Gdzie cię przenoszą? Taktyka? Nawigacja? Wsparcie?

— Szkoła Dowodzenia.

— Szkolenie wstępne?

— Szkoła — powtórzył Ender i wyszedł. Anderson ruszył za nim. Groszek złapał pułkownika Graffa za rękaw.

— Nikt poniżej szesnastu lat nie idzie do Szkoły Dowodzenia!

Graff strząsnął jego rękę i wyszedł, zamykając za sobą drzwi.

Groszek stał na środku pokoju i usiłował zrozumieć to, co zaszło. Nikt nie trafiał do Szkoły Dowodzenia bez trzech lat szkolenia wstępnego, albo w Taktyce, albo we Wsparciu. Ale też nikt nie opuszczał Szkoły Bojowej wcześniej, niż po sześciu latach nauki, podczas gdy Ender był tu tylko cztery.

System się sypał. Nie było wątpliwości. Może ktoś na górze dostał fioła albo coś źle poszło na wojnie — prawdziwej wojnie, wojnie z robalami. Inaczej po co by rozwalali system szkolenia, w taki sposób likwidowali grę? Dlaczego by stawiali takiego malucha jak on na czele armii?

Groszek zastanawiał się nad tym idąc korytarzem. Światła zgasły akurat w chwili, gdy dotarł do swojego posłania. Rozebrał się w ciemnościach, starając się po omacku poukładać mundur w szafce, której nie widział. Czuł się okropnie. Z początku myślał, że po prostu boi się dowodzić armią, ale to nie była prawda. Wiedział, że będzie dobrym komendantem. Miał ochotę płakać. Nie płakał ani razu od tamtych pierwszych dni, kiedy tęsknił za domem. Próbował jakoś nazwać ten stan, który sprawiał, że czuł dławienie w gardle i szlochał bezgłośnie, choć z całej siły starał się opanować. Gryzł się w rękę, by ból zagłuszył gwałtowne uczucie żalu. Nic nie pomagało. Już nigdy nie zobaczy Endera.

Kiedy już wiedział, co go dręczy, mógł to kontrolować. Położył się na wznak i zmusił do powtarzania, raz po raz, procedury relaksującej; wreszcie nie miał już ochoty płakać. Potem napłynął sen. Dłoń Groszka spoczywała na poduszce koło ust, jakby chłopiec nie mógł się zdecydować, czy obgryzać paznokcie, czy może ssać kciuk. Marszczył czoło, oddychał płytko i szybko. Był żołnierzem i gdyby ktoś go zapytał, kim chce zostać, kiedy dorośnie, nie wiedziałby, o co chodzi.

Wchodząc na prom, Ender zauważył nowe dystynkcje na mundurze majora Andersena.

— Tak, jest teraz pułkownikiem — potwierdził Graff. — Co więcej, major Anderson został mianowany komendantem Szkoły Bojowej. Dzisiaj po południu. Mnie powierzono inne obowiązki.

Ender nie spytał jakie.

Graff przypiął się pasem do fotela po drugiej stronie przejścia. Oprócz nich w kabinie był tylko jeden pasażer, spokojny mężczyzna w cywilnym ubraniu. Graff przedstawił go jako generała Pace’a. Pace trzymał na kolanach neseser, ale poza tym prawie nie miał bagażu. Graff także nic nie zabierał, co dziwnie uspokajało Endera.

Przez całą drogę odezwał się tylko raz.

— Dlaczego lecimy do domu? — zapytał. — Myślałem, że Szkoła Dowodzenia jest w pasie asteroidów.

— Jest — potwierdził Graff. — Ale Szkoła Bojowa nie ma urządzeń niezbędnych dla dokowania statków dalekiego zasięgu. W rezultacie dostaniesz krótki urlop na Ziemi.

Ender chciał spytać, czy będzie mógł zobaczyć się z rodziną, ale nagle pomyślał, że jest to możliwe, przestraszył się i nie powiedział ani słowa. Zamknął tylko oczy i próbował zasnąć. Siedzący z tyłu generał Pace przyglądał mu się uważnie, lecz Ender nie potrafił zgadnąć, dlaczego.

Kiedy wylądowali, na Florydzie było gorące, letnie popołudnie. Ender od tak dawna nie widział słońca, że blask niemal go oślepił. Mrużył oczy, krzywił się i chciał wracać do zamkniętych pomieszczeń. Wszystko zdawało się płaskie i dalekie; ziemia, nie wyginając się w górę, jak podłogi w Szkole Bojowej, sprawiała wrażenie opadającej w dół i Ender, stojąc na płaskim gruncie, czuł się jak na szczycie góry. Prawdziwe ciążenie było zupełnie inne niż tamto i Ender powłóczył nogami. Nienawidził tego. Chciał wrócić do domu, do Szkoły Bojowej, do jedynego miejsca we Wszechświecie, gdzie był u siebie.


— Aresztowany?

— No cóż, to dość naturalna teoria. Generał Pace jest dowódcą żandarmerii, a uczeń Szkoły poniósł śmierć.

— Nie powiedzieli, czy pułkownik Graff awansował, czy ma stanąć przed sądem wojennym. Tylko tyle, że został przeniesiony i ma się zameldować u Polemarchy.

— To dobry znak czy zły?

— Kto wie? Z jednej strony, Ender Wiggin nie tylko przeżył, ale zakończył szkolenie w niesamowicie dobrej formie. To trzeba Graffowi przyznać. Z drugiej jednak strony, prom wiezie czwartego pasażera. Tego, który podróżuje w worku.

— To dopiero drugi zgon w historii szkoły. Przynajmniej tym razem to nie było samobójstwo.

— W czym morderstwo jest lepsze, majorze Imbu?

— To nie było morderstwo. Mamy wideo nagrane z dwóch punktów. Nikt nie może winić Endera.

— Ale mogą obwiniać Graff a. Kiedy już wszystko się skończy, cywile zaczną grzebać w naszych aktach i decydować, co było słuszne, a co nie. Dawać nam medale, gdy uznają, że mieliśmy rację, albo odbierać emerytury i wsadzać do więzienia, kiedy dojdą do wniosku, że się myliliśmy. Dobrze chociaż, że mieli odrobinę rozsądku i nie powiedzieli Enderowi o śmierci chłopaka.

— To też już drugi raz.

— Tak. O Stilsonie też mu nie mówili.

— Ten mały mnie przeraża.

— Ender Wiggin nie jest mordercą. On po prostu zwycięża — całkowicie. Jeśli ktoś powinien się bać, niech to będą robale.

— Wiedząc, że Ender się za nich zabierze, niemal zaczynam ich żałować.

— Ja żałuję tylko Endera. Ale nie tak bardzo, by proponować, żeby mu dali spokój. Właśnie uzyskałem dostęp do materiałów, które Graff otrzymywał przez cały czas: o ruchach flot i tego typu sprawach. Przedtem nie miewałem kłopotów z zaśnięciem.

— Czas zaczyna nas popędzać?

— Nie powinienem o tym wspominać. Nie mam prawa zdradzać panu tajnych informacji.

— Wiem.

— Powiem tylko tyle: nie przenieśli go do Szkoły Dowodzenia nawet o jeden dzień za wcześnie. A może o parę lat za późno.

Загрузка...