Doprowadzony do rozpaczy bezowocnymi próbami zrozumienia wszechświata, mędrzec Devadasa ogłosił wzburzonym tonem:
WSZYSTKIE ZDANIA ZAWIERAJĄCE SŁOWO BÓG SĄ FAŁSZYWE.
Natychmiast jego najmniej ukochany uczeń, Somarisi, odparł:
— Zdanie, które właśnie wygłaszasz, zawiera słowo Bóg. Nie dostrzegam jednak, szlachetny mistrzu, w jaki sposób tak proste zdanie może zawierać fałsz.
Devadasa rozważył sprawę i minęła niejedna poya, aż z wyraźną satysfakcją stwierdził:
TYLKO ZDANIA NIE ZAWIERAJĄCE SŁOWA BÓG MOGĄ BYĆ PRAWDZIWE.
Ledwo minęła chwila dość długa, by głodna mangusta połknęła ziarno prosa, Somarisi znów się odezwał:
— Jeśli zawarte w tym zdaniu twierdzenie ma się odnosić i do owego zdania, o czcigodny, to nie może być ono prawdziwe, zawiera bowiem słowo Bóg. Ale jeśli nie jest prawdziwe… W tym miejscu urwał, gdyż Devadasa rozbił na jego głowie swą miseczkę żebraczą, przez co należy uważać go za prawdziwego wynalazcę filozofii zeń.
Późnym popołudniem, kiedy palące promienie słońca przestały zalewać blaskiem długie schody, czcigodny Parakarma ruszył w drogę. O zachodzie powinien dotrzeć do najwyżej położonego ze schronisk dla pielgrzymów, następnego dnia schodząc na sam dół, z powrotem do świata ludzi.
Maha Thero pożegnał go nie dając żadnych rad, nie próbował też odwodzić kolegi, a jeśli żałował, że ten odchodzi, to w żaden sposób tego po sobie nie pokazał. Powiedział jedynie: „Wszystko jest tak nietrwałe”, złączył dłonie i udzielił błogosławieństwa.
Czcigodny Parakarma czyli doktor Choam Goldberg (niegdyś i być może znowu) niezbyt potrafił wyjaśnić, jakie właściwie motywy nim kierowały. Łatwo było powiedzieć „bo tak trzeba”, trudniej ustalić, czemu trzeba i czemu właśnie tak.
Świątynia Sri Kandy dała mu spokój, spokój myśli. Ale to nie było dosyć. W głębi duszy był jednak naukowcem i trudno mu przychodziło zaakceptować właściwy regule zakonu fatalistyczny stosunek do boskich wyroków. Ostatecznie uznał, że taki bezwład gorszy jest od otwartego wyparcia się wiary.
O ile istnieje coś takiego, jak „gen rabiniczny”, to doktor Goldberg go posiadał. Jak wielu przed nim, Goldberg-Parakarma poszukiwał Boga w matematyce i nie zraziła go nawet bomba rzucona na początku dwudziestego stulecia przez Kurta Gódela, odkrywcę istnienia twierdzenia o niezupełności systemów formalnych. Nie rozumiał, jak ktokolwiek może kontemplować wzór Eulera tyczący dynamicznej asymetrii, piękny skądinąd w swej prostocie:
bez refleksji i zadumy nad kwestią, czy wszechświat nie jest tworem jakiejś wyższej inteligencji. Zyskawszy sławę i nazwisko dzięki ogłoszeniu nowej teorii kosmogonicznej, która aż dziesięć lat czekała na obalenie, Goldberg został powszechnie uznany za nowego Einsteina czy N’goyę. W epoce super wąskiej specjalizacji zdołał również przyczynić się do rozwoju aero — i hydrodynamiki uznawanych z dawna za dziedziny zamknięte, które nie kryją już żadnych tajemnic.
Potem, u szczytu kariery i możliwości twórczych, doznał nawrócenia religijnego. Trochę podobnie jak Pascal, chociaż nie towarzyszyły temu aż tak silne stany chorobowe. Następne dziesięć lat spędził pod ochroną anonimowej żółtej szaty, w całości poświęcając myśli kwestiom doktryny i filozofii. Nie żałował tego czasu, nie miał nawet pewności, czy naprawdę odchodzi z zakonu. Może któregoś dnia znów pojawi się na tych schodach. Jednak na razie otrzymane w darze od Boga zdolności domagały się swoich praw, domagały się wykorzystania. Czekała go wielka praca, a w Sri Kandzie nie było narzędzi koniecznych do jej wykonania. Prawdą mówiąc, nie było ich nigdzie na Ziemi.
Postać Vannevara Morgana budziła w nim teraz niejaką niechęć. Mimowolnie inżynier rzucił tę pierwszą iskrę, cóż, na swój sposób on też był narzędziem Boga. Jednak świątynię należy chronić, i to za wszelką cenę. Była to osobista opinia Parakarmy, zupełnie niezależna od wszelkich wyroków losu i nauki godzenia się z nimi, wpajanej w zakonie.
Tak zatem, niby nowy Mojżesz niosący ze szczytu góry prawa mające zmienić życie człowieka, czcigodny Parakarma wracał do świata, który niegdyś porzucił. Szedł ślepy na piękno nieba i ziemi. To były cuda trywialne, nazbyt codzienne wobec jego wizji. Wizji całych armii równań matematycznych. O niczym innym nie myślał.
— Pański kłopot, doktorze Morgan — powiedział mężczyzna siedzący w wózku inwalidzkim — polega na tym, że wybrał pan niewłaściwą planetę.
— Obawiam się, że mniej więcej to samo można powiedzieć o panu — zaznaczył Morgan, spoglądając na cały system podtrzymywania życia towarzyszący gościowi.
Wiceprezydent (inwestycje) przedsiębiorstwa znanego jako Narodny Mars zachichotał ze zrozumieniem.
— Przyleciałem tylko na kilka tygodni, potem wracam na Księżyc, tam mają normalniejszą grawitację. Owszem, jakbym się uparł, to mógłbym nawet chodzić, ale niechętnie.
— Czy mogę zatem spytać, po co w ogóle zjawił się pan na Ziemi?
— Robię to jak najrzadziej, ale czasem trzeba. Wbrew powszechnemu przekonaniu, nie wszystko da się załatwić przez telefon. Pewien jestem, że pan o tym wie.
Morgan przytaknął, to była prawda. Przypomniał sobie, ile razy zapach dżungli, chłód kropel morskiej wody czy chropawość skały wywarły wpływ na kształt jego projektów. Zapewne któregoś dnia możliwym będzie przetworzenie i tych wrażeń na elektroniczne ciągi bitów, ale na razie wyniki prób pozostawiały wiele do życzenia, były też upiornie kosztowne. Morgan wolał unikać podobnych substytutów, dla niego istniała tylko jedna rzeczywistość. — Jeśli przyjechał pan tu specjalnie po to, by się ze mną spotkać, czuję się zaszczycony. Jednak jeśli chce mi pan zaproponować pracę na Marsie, to marnuje pan czas. Podoba mi się perspektywa zostania emerytem. Wreszcie będę mógł spotkać się z krewnymi i przyj aciółmi, których nie widziałem od lat. Nie kusi mnie nowa kariera.
— Trochę mnie to dziwi, ostatecznie ma pan dopiero pięćdziesiąt dwa lata. A co właściwie będzie pan robił?
— Zażywał spokoju. Mogę wybrać sobie jakiś projekt, by zajmować się nim przez resztę życia. Zawsze fascynowała mnie antyczna inżynieria, dokonania Rzymian, Greków, Inków, a nigdy nie miałem dość czasu, by dokładnie rzecz przestudiować. Proszono mnie też, bym przygotował dla Uniwersytetu Globalnego serię wykładów dotyczących zasad projektowania. Mam napisać książkę o konstrukcjach złożonych. Chcę rozwinąć pomysły tyczące zastosowania aktywnych elementów w korygowaniu ruchów wielkich mas, czyli zapobieganiu trzęsieniom ziemi, wichurom i tak dalej. Poza tym wciąż jestem konsultantem Centrum Tektonicznego. Przygotowuję też raport dla działu zarządzania TCC.
— Na czyją prośbę? Rozumiem, że nie na prośbę senatora Collinsa?
— Nie — powiedział Morgan, uśmiechając się kwaśno. — Pomyślałem, że coś takiego może się przydać. Trochę też sobie ulżę w ten sposób.
— To na pewno. Ale nic z tego, co pan wymienił, nie jest działalnością prawdziwie twórczą. W końcu sprzykrzy się to panu, tak jak ten piękny, ale monotonny norweski krajobraz. Ile można patrzeć na drzewa i jeziora… Tak samo znuży pana pisanie i wygłaszanie wykładów. Jest pan człowiekiem, który nigdy nie czuje się do końca szczęśliwy, doktorze Morgan, jeśii nie może kształtować swego otoczenia.
Morgan nie odpowiedział. To nie była optymistyczna przepowiednia.
— Chyba się pan ze mną zgodzi. A co by pan powiedział na informację, że mój bank jest poważnie zainteresowany projektem windy kosmicznej?
— Podszedłbym do tej informacji raczej sceptycznie. Gdy z nimi rozmawiałem, uznali pomysł za ciekawy, ale nie zade — klarowali żadnego wkładu finansowego na tym etapie. Wszystkie dostępne fundusze przeznaczane są na rozwój Marsa. Stara śpiewka, pomożemy ci, gdy już nie będziesz potrzebował pomocy.
— Tak było rok temu. Mieli trochę czasu do namysłu. Chcemy zbudować windę kosmiczną, ale nie na Ziemi. Na Marsie. Interesuje to pana?
— Być może. Proszę mówić dalej.
— Na Marsie będzie to łatwiejsze. Ciążenie o dwie trzecie mniejsze, tak zatem mniejsza energochłonność. Orbita synchroniczna leży o wiele niżej, ponad połowę niżej. Tak zatem z miejsca znika spora część problemów technicznych. Nasi fachowcy oceniają, że marsjańska wieża kosztowałaby ledwie jedną dziesiątą tego, co wznoszona na Ziemi.
— To całkiem możliwe, chociaż musiałbym jeszcze wszystko policzyć.
— A to tylko początek. Mimo rzadkiej atmosfery, zdarzają się na Marsie naprawdę silne wichury, jednak szczyty gór pozostają ponad nimi. Pańska Sri Kanda ma pięć kilometrów, a nasza Mons Pavonis — dwadzieścia jeden kilometrów, na dodatek leży dokładnie na równiku! Co więcej, na Marsie nie ma mnichów wymachujących wieczystym prawem dzierżawy wierzchołka… Jest jeszcze jeden powód, dla którego taki wyciąg powinien powstać właśnie na Marsie. Deimos krąży ledwie trzy tysiące kilometrów powyżej orbity stacjonarnej, tak zatem kilka milionów megaton skały czeka już na wykorzystanie. Będzie z czego zrobić kotwicę.
— Stworzy to trochę problemów z synchronizacją orbit, ale rozumiem, co pan chce powiedzieć. Chciałbym spotkać ekipę, która to przygotowała.
— W czasie rzeczywistym to się nie da. Są na Marsie. Będzie musiał pan tam polecieć.
— Kuszący pomysł, ale mam jeszcze kilka pytań.
— Słucham.
— Ziemi taka winda jest koniecznie potrzebna, bez wątpienia sam wie pan dobrze dlaczego. Wydaje mi się jednak, że Mars może poradzić sobie bez takiego urządzenia. Wasz ruch orbitalny to ledwie ułamek ziemskiego, mniejszy jest też jego przewidywany wzrost. Szczerze mówiąc, taka inwestycja nie ma dla mnie większego sensu. — Ciekaw byłem, kiedy pan o to spyta.
— Cóż, pytam teraz.
— Słyszał pan o projekcie Eos?
— Chyba nie.
— Eos to greckie określenie świtu. To plan odmłodzenia Marsa.
— A tak, o tym słyszałem. Zamierzacie stopić czapy polarne?
— Właśnie. Jeśli uda nam się wyzwolić zawartą tam wodę i dwutlenek węgla, zdarzy się kilka rzeczy na raz. Ciśnienie atmosferyczne wzrośnie na tyle, że ludzie będą mogli pracować poza budynkami bez skafandrów, z czasem powietrze powinno nadawać się nawet do oddychania. Pojawią się strumienie i rzeki, niewielkie morza, a przede wszystkim roślinność, zaczątek starannie zaplanowanej biosfery. Za kilka stuleci Mars zacznie przypominać ogrody Edenu. To jedyna planeta w Układzie Słonecznym, którą możemy przekształcić, korzystając z dostępnych dziś technologii. Wenus jeszcze długo będzie za gorąca.
— A co ma z tym wspólnego wyciąg?
— Musimy wynieść na orbitę kilka milionów ton sprzętu. Praktycznie jedyny sposób, by ogrzać Marsa, to wykorzystać zwierciadła skupiające promienie słoneczne. Każde będzie musiało mieć kilkaset kilometrów średnicy i potrzebne będą nieustannie, najpierw do podgrzania czap lodowych, potem by utrzymać stałą temperaturę.
— A nie da się wykorzystać materiału z kopalń na asteroidach?
— Po części to i owszem, ale najlepszym materiałem do budowy samych zwierciadeł jest sód, w przestrzeni raczej rzadki. My mamy go pod dostatkiem ze złóż soli w Tharsis, szczęśliwie dokładnie u stóp góry Pavonis.
— Ile to wszystko potrwa?
— Jeśli nie pojawią się żadne dodatkowe problemy, to pierwszy etap prac dobiegnie końca za pięćdziesiąt lat. Może akurat na pańskie setne urodziny. Wedle obecnych statystyk ma pan zatem trzydzieści pięć procent szans ujrzenia naszego dzieła.
Morgan roześmiał się.
— Podziwiam ludzi, którzy tak przykładają się do pracy badawczej. — Nie przetrwalibyśmy na Marsie, gdyby nie troska o szczegóły.
— Cóż, jestem pod wrażeniem, chociaż nie czuję się jeszcze przekonany. Na przykład finansowanie…
— To już moja działka, doktorze Morgan. Jestem bankierem. Pan inżynierem.
— Racja, ale zdaje się pan wiedzieć niejedno także o robocie inżyniera, ja zaś nie raz i nie dwa otarłem się o ekonomię. Zwykle były to mało sympatyczne spotkania. Zanim nawet rozważę na serio pomysł zaangażowania się w podobny projekt, będę chciał poznać dokładnie i budżet, i jego słabe strony…
— Otrzyma pan to.
— …a to jedynie na początek. Nie wiem, czy orientuje się pan, ale przed nami są jeszcze rozległe badania obejmujące kilka dziedzin… masowa produkcja superwłókien, problemy kontroli i stabilności systemu… Całą noc mógłbym tak wymieniać.
— To nie będzie konieczne. Nasi inżynierowie czytali wszystkie pańskie prace. Proponują eksperyment na małą skalę, który pozwoliłby rozwiązać wiele problemów technicznych i dowieść, że sama idea jest słuszna…
— Co do tego nie ma wątpliwości.
— Owszem, ale to zdumiewające, ile może uczynić mała demonstracja. I to byłoby zadanie dla pana. Zaprojektować maksymalnie pomniejszoną instalację, zwykły drut o nośności paru kilogramów, który opuści się z orbity synchronicznej Ziemi. Tak, Ziemi, bo jeśli rzecz zadziała tutaj, to tym łatwiej pójdzie na Marsie. Potem opuścimy jakiś ładunek, dowodząc przestarzałości rakiet. Taki eksperyment będzie względnie tani, ale dostarczy wielu danych i da niejaką wprawę. No i, z naszego punktu widzenia, pozwoli zaoszczędzić wielu lat dyskusji i sporów. Będziemy mogli zwrócić się do Rządu Ziemi, do Fundacji Układu Słonecznego i innych banków międzyplanetarnych, a wszystko z powoływaniem się na demonstrację.
— Naprawdę przemyśleliście sprawę. Kiedy chce pan uzyskać ode mnie odpowiedź?
— Najchętniej za jakieś pięć sekund. Ale, oczywiście, w takiej sprawie pośpiech nie jest wskazany. Ma pan tyle czasu, ile uzna za stosowne. W granicach rozsądku, oczywiście. — Dobrze zatem, proszę przekazać mi szkice projektu, analizy kosztów i wszystko, co tylko pan ma. Zapoznam się z nimi i najpóźniej za tydzień podejmę decyzję.
— Dziękuję. Oto mój numer. Zastanie mnie pan o każdej porze.
Morgan wsunął kartę bankiera do słota komputera i sprawdził, czy informacja została zapisana. Zanim jeszcze oddał kawałek plastiku, podjął już decyzję.
O ile w rozumowaniu marsjańskich inżynierów nie było jakiegoś zasadniczego błędu (a był gotów sądzić, że wszystko jest w porządku), to emerytura miała dobiec szybkiego końca. Morgan już nie raz zauważał, że chociaż podejmowanie codziennych, trywialnych decyzji przychodziło mu z trudem, to sprawy życiowe rozstrzygał błyskawicznie. Zawsze wiedział wtedy, co czynić i rzadko się mylił.
Jednak na tym etapie nie należało angażować się jeszcze zbytnio w sprawę, tak profesjonalnie jak i emocjonalnie. Bankier wyjechał z pokoju, rozpoczynając tym samym długą drogę do portu kosmicznego na Morzu Spokoju (tranzytem przez Oslo i kosmodrom Gagarina), Morgan tymczasem chodził z kąta w kąt, nie mogąc skupić się na żadnej spośród planowanych na ten długi, podbiegunowy wieczór spraw. W jego głowie panował zamęt, przed oczami migały rozmaite wizje tak odmienionej nagle przyszłości.
Po kilku minutach krążenia przysiadł wreszcie przy biurku i zaczął spisywać w punktach kolejne kroki, zaczynając od najmniej istotnych i najłatwiejszych. Jednak nie wytrwał długo w skupieniu nad tak prostą, rutynową czynnością. Coś go niepokoiło, dobijało się nachalnie z głębin podświadomości, ale ilekroć spróbował uchwycić ową myśl, ta umykała niczym zapomniane chwilowo wyrażenie.
Z westchnieniem frustracji Morgan wstał od biurka i wyszedł na werandę biegnącą wzdłuż zachodniej ściany hotelu. Było bardzo chłodno, ale bezwietrznie i mróz nie kąsał zbyt dotkliwie, raczej mile odświeżał. Na niebie migotały roje gwiazd, żółty półksiężyc spływał coraz niżej ku swemu odbiciu w hebanowej wodzie czarnego i nieruchomego fiordu.
Trzydzieści lat temu stał w tym samym miejscu z dziewczyną, której wygląd już niemal zupełnie zatarł mu się w pamięci. Oboje świętowali właśnie zdanie egzaminu dyplomowego i w zasadzie nic więcej ich nie łączyło, żaden poważny romans, byli młodzi, cieszyli się nawzajem swoim towarzystwem i to im wystarczało. Jednak to drobne wspomnienie przywołało inny jeszcze obraz: fiord Trollshavn, najważniejszy moment jego życia. Czy dwudziestodwuletni student mógł przewidzieć, że wróci jeszcze po trzech dekadach do tego miło kojarzącego się miejsca?
Morgana ogarnęła lekka nostalgia, nieco rozczulił się nad sobą, przede wszystkim jednak rozbawił go ten przypływ osobliwych emocji. Nigdy, ani przez chwilę nie żałował, że rozstał się z Ingrid. Rozeszli się w przyjaźni i w głowach im nawet nie postało, by spróbować zawrzeć standardowy, jednoroczny kontrakt. Ona unieszczęśliwiła potem umiarkowanie trzech różnych mężczyzn, aż w końcu znalazła pracę w Komisji Księżycowej i Morgan stracił dziewczynę z oczu. Może była w tej chwili gdzieś na tym lśniącym sierpie, niemal równie złocistym jak jej włosy.
I to by było na tyle, jeśli chodzi o czas miniony. Morgan pomyślał o przyszłości. Gdzie Mars? Ze wstydem musiał przyznać, że nie wie nawet, czy czerwona planeta jest tej nocy widoczna na niebie. Przebiegając spojrzeniem po pasie ekliptyki, od Księżyca przez jasne światełko Wenusi jeszcze dalej, nie dostrzegł niczego mogącego przypominać Marsa. To ciekawe, on, który jeszcze nigdy nie oddalił się poza orbitę Księżyca, poleci już niedługo i na własne oczy ujrzy te cudowne karmazynowe wydmy, nad którymi od czasu do czasu przebiegają bystro dwa księżyce.
W tejże chwili marzenie prysło. Przez chwilę Morgan stał jak sparaliżowany, potem wycofał się do hotelu. Zapomniał zupełnie o urokach nocy.
W jego pokoju nie było komputera z pełnym wyposażeniem i Morgan musiał zadzwonić do recepcji by mu takowy udostępniono. Niestety, korzystała akurat z niego pewna starsza pani, mająca chyba kłopoty z poruszaniem się po sieci. Morganowi przyszło czekać tak długo, że w końcu bliski był załomotania w drzwi kabiny. Ostatecznie staruszka wyszła, wymamrotała coś tytułem przeprosin, i Morgan zasiadł przed skarbnicą całej wiedzy i sztuki gatunku ludzkiego. W czasach studiów zdarzyło się Morganowi wygrać kilka prostych konkursów polegających na „odkopywaniu” na czas różnych osobliwych informacji lub sporządzaniu wymyślnych list danych (jednym z najciekawszych pytań, na które zdołał znaleźć odpowiedź, było: „Jaki opad deszczu zanotowano w stolicy najmniejszego państwa świata w dniu, kiedy padł drugi z kolei rekord ilości obiegnięć wszystkich baz podczas rozgrywek uczelnianej ligi baseballa?”). Z latami coraz łatwiej operował systemem, a tym razem chciał mu zadać stosunkowo proste pytanie. Odpowiedź pojawiła się po trzydziestu sekundach i była nawet bardziej szczegółowa niż to konieczne.
Morgan przez minutę wpatrywał się w ekran, a potem ze zdumieniem potrząsnął głową.
— Jak oni mogli to przeoczyć! — mruknął. — I nic nie da się zrobić…
Uzyskawszy wydruk, Morgan zaniósł cieniutki arkusz papieru do pokoju i przestudiował dokładnie. Sprawa była tak oczywista, że przez chwilę sam zastanowił się, czy czegoś nie pomylił i czy nie zrobi z siebie głupca, gdy wypowie rzecz głośno. Ale nie ma żadnej furtki…
Spojrzał na zegarek: było już po północy. Ale z taką informacją nie należało czekać.
Ku uldze Morgana bankier nie wyłączył aparatu i odebrał błyskawicznie. Robił wrażenie zdumionego.
— Mam nadzieję, że pana nie obudziłem — powiedział Morgan, niezbyt zresztą szczerze.
— Nie, właśnie mamy lądować w Gagarinie. W czym rzecz?
— Rzecz w obiekcie o masie około dziesięciu teraton poruszającym się z szybkością dwóch kilometrów na sekundę. Mam na myśli wewnętrzny księżyc, Fobosa. Niczym kosmiczny buldożer będzie co jedenaście godzin przebiegał w pobliżu wyciągu. Nie sprawdziłem jeszcze wszystkich możliwych orbit, ale nie da się uniknąć zderzenia. Raz na kilka dni.
Po drugiej stronie zapadła długa chwila ciszy.
— Powinienem to przewidzieć — powiedział w końcu bankier. — To tak oczywiste. Trzeba coś wymyślić. Może będziemy musieli przesunąć Fobosa.
— To niemożliwe. Zbyt wielka masa. — Zadzwonię na Marsa. W tej chwili opóźnienie wynosi dwanaście minut. Gdzieś za godzinę powinienem dostać odpowiedź.
Mam nadzieję, pomyślał Morgan. I lepiej, żeby to była pomyślna odpowiedź. O ile, oczywiście, naprawdę zależy mu na tej pracy.
Dendrobium macarthiae zakwitały zwykle wraz z nadejściem południowo-zachodnich wiatrów monsunowych, w tym roku jednak ożyły wcześniej. Podziwiając w swym pawilonie orchidei delikatne fioletoworóżowe płatki, Rajasinghe wspominał poprzedni monsun, kiedy to straszne oberwanie chmury uwięziło go w pawilonie na całe pół godziny. Przyszedł tu wtedy podziwiać pierwsze rozkwitłe kwiaty.
Spojrzał z lękiem na niebo, ale nic nie zapowiadało deszczu. Dzień był przepiękny i tylko wysokie pasma chmur lekko łagodziły blask słońca. Ale to było dziwne…
Rajasinghe nigdy jeszcze nie widział niczego podobnego. Niemal dokładnie nad jego głową smugi chmur zostały podziurawione jakby małymi, idealnie okrągłymi zawirowaniami cyklonów. Każdy z kręgów mógł mieć co najwyżej parę kilometrów średnicy. Rajasinghemu przypominało to wybijanie otworów w desce. Porzuciwszy orchidee wyszedł spod dachu, by lepiej przyjrzeć się zjawisku. Teraz dostrzegał już drobne trąby powietrzne sunące przez niebo i burzące smukłe szeregi chmur.
Można by pomyśleć, że oto Bóg opuścił swój palec z nieba i miesza biały puch. Nawet Rajasinghe, który świetnie wiedział na czym polega kontrola pogody, nie podejrzewał, aby możliwe było tak precyzyjne operowanie wiatrami. Wszelako odczuwał pewną skromną dumę, że czterdzieści lat temu przyczynił się do ustanowienia tej kontroli. Nakłonienie pozostałych jeszcze supermocarstw, by poświęciły na ten cel swe forty orbitalne nie było łatwe, ale ostatecznie Globalne Centrum Pogodowe dostało je wszystkie, przekuwając w ten sposób najpotężniejsze ze stworzonych kiedykolwiek mieczy na lemiesze. Obecnie te same działa laserowe, które niegdyś miały nieść zagładę rodzajowi ludzkiemu, niczym skalpele cięły płaty atmosfery lub też podgrzewały ten czy tamten region Ziemi. Operowały energią ledwie porównywalną z tym, czym dysponuje słaba burza, ale to drobny kamyk wyzwala przecież lawinę, jeden neutron wystarczy, by wywołać reakcję łańcuchową.
Wszelako Rajasinghe nie znał żadnych detali technicznych. Pamiętał jeszcze, że sieć posługuje się licznymi satelitami kontrolnymi i superkomputerem, modelującym nieustannie obraz całej ziemskiej atmosfery. Niczym dzikus po raz pierwszy widzący samolot, Rajasinghe gapił się w niebo, gdzie cyklony z wolna dryfowały ku zachodowi. W końcu zniknęły za wierzchołkami palm okalających Ogrody Rozkoszy.
Potem Rajasinghe raz jeszcze zadarł głowę i spojrzał w zenit nieba, gdzie w ludzką ręką uczynionych platformach niebieskich czuwali niewidoczni inżynierowie i naukowcy.
— Mocna rzecz — powiedział. — Mam nadzieję, że wiecie, co robicie.
— Powinienem o tym pomyśleć — powiedział zasmucony bankier. — Pewnie jest o tym mowa w którymś z dodatków, nigdy do nich nie zaglądam. Skoro przestudiował pan już całość, to chciałbym znać odpowiedź. Mocno mnie pan zaniepokoił.
— Sprawa jest tak oczywista, że powinienem wpaść na nią od razu — odparł Morgan.
I w końcu to uczyniłem, pomyślał uznając, że faktycznie może mieć zaufanie do swoich zdolności. Przypomniał sobie wszystkie symulacje komputerowe i liny rwące się jak gigantyczne struny skrzypiec pod wpływem wibracji biegnących falami z Ziemi w kosmos. Po raz setny przypłynął znów obraz tańczącego mostu. Tam były wszystkie odpowiedzi…
— Fobos będzie mijał wieżę co jedenaście godzin i dziesięć minut, szczęśliwie za każdym razem poruszaj ąc się w nieco innej płaszczyźnie, w przeciwnym razie niezmiennie dochodziłoby do kolizji. W większości przypadków chyba można przewidzieć, które cykle będą niebezpieczne, w razie potrzeby nawet z dokładnością do tysięcznej części sekundy. Wyciąg, jak każda struktura inżynierska, nie będzie strukturą sztywną. Będzie podlegał własnym cyklom wibracji, obliczonym zresztą równie dokładnie, jak orbity planet. Nasi inżynierowie proponują, aby „dostroić” wyciąg tak, aby jego normalne oscylacje, których i tak nie można uniknąć, usuwały konstrukcję z drogi Fobosa. Za każdym razem satelita mijałby wieżę o kilka kilometrów. Na drugim końcu kabla zaległa cisza.
— Może nie powinienem o tym wspominać — stwierdził w końcu Marsjanin — ale cała ta sprawa zjeżyła mi włosy na głowie.
Morgan roześmiał się.
— Prawdę mówiąc, nazwałbym to rozwiązanie odmianą rosyjskiej ruletki. Ale proszę pamiętać, że tutaj mamy do czynienia z przewidywalnymi sytuacjami. W każdej chwili możemy obliczyć precyzyjnie położenie i orbitę Fobosa, a operowanie ruchem wewnątrz wieży da nam pojęcie o jej cechach.
Morgan pomyślał, że to wcale nie będzie takie proste, ale przyznał, że jest możliwe. Nagle przyszła mu do głowy analogia tak prosta, że aż miał ochotę wybuchnąć śmiechem, ale powstrzymał się przez wzgląd na strapionego bankiera.
Raz jeszcze znalazł się na moście Tacoma. Wyobraził sobie taką sytuację: zgodnie z rozkładem rejsów pod mostem ma przepłynąć statek. I nagle okazuje się, że maszt statku jest o metr za wysoki.
Żaden problem. Tuż przed planowaną porą przepłynięcia statku kilka dużych ciężarówek winno w starannie wyliczonych odstępach czasu przejechać szybko przez most. Powstałaby wtedy zgodna z wcześniejszymi wyliczeniami częstotliwości drgań łagodna fala unosząca kolejne fragmenty jezdni. Dzięki zgraniu owej fali z przybyciem statku, ten ostatni gładko przepłynąłby pod mostem, mając jeszcze kilka centymetrów w zapasie… W wielekroć większej skali Fobos mógł spokojnie minąć wieżę wznoszącą się z góry Pavonis na Marsie.
— Cieszę się, że jest pan tak pewien swego — powiedział bankier — ale zanim skorzystam kiedyś z tej wieży, na pewno sprawdzę aktualne położenie Fobosa.
— Jeśli taki pan ostrożny, to czeka pana kilka chwil zdumienia. Z pewnością pańskie bystrzaki, a wygląda mi, że to naprawdę zdolni i młodzi ludzie pozbawieni kompleksów starych inżynierów, wpadną na pomysł, aby rozreklamować chwile bliskiego przejścia Fobosa jako atrakcję turystyczną. Pomyślą, że dobrze byłoby sprzedawać bilety na takie widowisko, kiedy to księżyc przelatuje ledwo na wyciągnięcie ręki od wieży i to z szybkością paru tysięcy kilometrów na godzinę. Nie uważa pan, że byłoby co podziwiać? — Osobiście wolałbym tego nie oglądać, ale pewnie ma pan rację. Tak czy inaczej, oddycham z ulgą słysząc, że istnieje jakieś rozwiązanie. Miło mi również zauważyć, że docenia pan nasz personel. Czy to oznacza, że wkrótce podejmie pan decyzję?
— Już ją podjąłem — odparł Morgan. — Kiedy możemy zacząć?
Po dwudziestu siedmiu stuleciach byt to wciąż najważniejszy dzień w kalendarzu Taprobane. Wedle legendy właśnie w porze majowej pełni Księżyca Budda miał się po kolei narodzić, doznać objawienia i umrzeć. Wprawdzie dla większości mieszkańców wyspy Vesak nie znaczył obecnie więcej niż inne, grudniowe święto, to uznawano go wciąż za dzień tradycyjnej medytacji i uspokojenia.
Przez wiele lat Kontrola Monsunów pilnowała, aby deszcz nie padał w żadną z nocy Vesaku i udawało się jej to z tolerancją do jednej doby. Niemal od równie wielu wiosen Rajasinghe wybierał się już na dwa dni przed pełnią do Królewskiego Miasta. Była to jego doroczna pielgrzymka dla odrodzenia ducha. Uczestnictwa w samym świecie unikał, tego dnia Ranapura była zwykle nazbyt zatłoczona gośćmi, w tym i takimi, którzy bez wątpienia rozpoznaliby ambasadora, zakłócając jego samotność.
Tylko najbystrzejsze oko mogłoby zauważyć, że wznosząca się ponad kopulastymi dachami wielka i żółta tarcza. Księżyca nie była jeszcze idealnie kolista. Błyszczała tak silnie, że poza nią na bezchmurnym niebie widać było tylko kilka najjaśniejszych punkcików satelitów i gwiazd. Nie wyczuwało się nawet najlżejszego podmuchu wiatru.
Powiada się, że opuszczając tą drogą Ranapurę, Kalidasa dwakroć przystanął. Po raz pierwszy przy grobie Hanumana, ukochanego towarzysza dzieciństwa. Drugi raz przed kapliczką Umierającego Buddy. Rajasinghe często zastanawiał się, jaką pociechę znalazł przeklęty król, stając zapewne dokładnie w tym samym miejscu, bowiem stąd właśnie widok na wyciosaną w skale postać był najlepszy. Proporcje posągu wymierzono tak idealnie, że ktoś idący ku niemu nie wyobrażał sobie nawet, że sama poduszka, na której Budda składa głowę, grubsza jest ponad wzrost człowieka.
Rajasinghe widział spory kawałek świata, ale nie znalazł nigdzie miejsca równie uspokajającego. Czasem zdawało mu się, że wieczność całą mógłby tak siedzieć pod jasnym Księżycem, niepomny na wszelkie troski i trudy życia. Nigdy nie próbował zbyt głęboko dociekać, na czym polega magia kaplicy, ale kilku rzeczy się domyślał. Postać Buddy leżącego z zamkniętymi oczami, postać kogoś, kto zakończył szlachetny żywot, promieniowała spokojem. Łagodne linie jego szaty przyciągały wzrok i skłaniały do kontemplacji; zdawały się wypływać z samych trzewi skały, niczym zamarznięta magma. Falowały, podobnie jak fale morza narzucając pewien rytm, który wymykał się racjonalnemu oglądowi.
Bezczasowe chwile, wieczne trwanie z Buddą przy pełni… W takie noce Raj asinghemu zdawało się, że wie, czym jest nirwana, stan możliwy do opisania jedynie drogą totalnego negowania wszystkiego innego. Można było zapomnieć, że w ogóle występują na świecie emocje gniewu, pożądania, chciwości, żądza władzy… Nawet poczucie odrębności istnienia zdawało się zanikać niczym mgła w promieniach porannego słońca.
Wszelako nic nie trwa wiecznie. W końcu Rajasinghe usłyszał znów brzęczenie owadów, dobiegające z dala szczekanie psów, poczuł zimno i twardość kamienia pod pośladkami. Spokój nie był długotrwałym stanem ducha. Rajasinghe wstał z westchnieniem i ruszył do samochodu zaparkowanego sto metrów od terenu świątyni.
Wsiadał właśnie, gdy zauważył biały obłok tak wyraźnie malujący się na tle nieba, jakby ktoś przyczepił łatę do firmamentu. Kształt wznosił się ponad drzewami na zachodzie. Takiej chmury jeszcze nie zdarzyło mu się widzieć: idealna elipsa o kontrastowo ostrych brzegach. Może to jakiś statek powietrzny… Ale gdzie stery, gdzie szum silników? Nagle naszło go najosobliwsze z możliwych przypuszczeń: może to mieszkańcy Gwiezdnego Ostrowia przybyli na Ziemię?
Ale to było absurdalne przypuszczenie. Nawet gdyby zdołali wyprzedzić własne sygnały radiowe, nie weszliby niepostrzeżenie do Układu Słonecznego, o wniknięciu w atmosferę Ziemi nie wspominając! Już wiele godzin temu cała ludzkość wiedziałaby o ich przybyciu.
Ku swemu zdumieniu, Rajasinghe odczuł niejakie rozczarowanie. Im bliżej było zjawisko, tym wyraźniej widział, że to jednak chmura, rozmyta nieco na brzegach, wszelako dziwnie szybka, jakby niesiona odrębnym zupełnie strumieniem wiatru, który pozostawał całkiem nieobecny na poziomie Ziemi.
Zatem to znowu sprawka specjalistów z Kontroli Monsunów, poddających próbie swą władzę nad wiatrami. Rajasinghe zastanowił się przez chwilę, jaki będzie ich następny pomysł.
Jak drobna wydawała się wyspa z wysokości trzydziestu sześciu tysięcy kilometrów! Widziana z orbity nad równikiem nie była większa niż tarcza Księżyca, a cały kraj jawił się jako cel zbyt mały, by weń trafić. A przecież punktem celowania był obszar rozmiarów ledwie kortu tenisowego.
Morgan wciąż jeszcze nie był do końca pewny, jakie motywy nim kierowały, gdy decydował się na wybór Sri Kandy. Dla celów demonstracji mógł równie dobrze wykorzystać stację Kinte wiszącą nad Kilimandżaro czy górą Kenya. Fakt, że stacja Kinte była najbardziej niestabilnym wielkim obiektem orbitalnym i wiele wysiłku kosztowało utrzymywanie jej nad Centralną Afryką, nie miał większego znaczenia dla kilkudniowego eksperymentu. Czas jakiś kusiło Morgana, by wycelować w Chimborazo, Amerykanie zaproponowali nawet, że za skromnym wynagrodzeniem przesuną stację Columbus na stosowną orbitę. Koniec końców jednak, mimo wszystko, inżynier powrócił do pierwotnego obiektu, Sri Kandy.
Szczęściem dla Morgana, w epoce powszechnej komputeryzacji na rozprawę w Sądzie Światowym trzeba było czekać tylko kilka tygodni. Świątynia, rzecz jasna, wyraziła protest, ale Morgan przekonywał, że krótki eksperyment naukowy przeprowadzony poza granicami klasztoru i nie powodujący hałasu, zanieczyszczenia środowiska ani żadnych innych niedogodności nie może być przedmiotem skargi. W razie udaremnienia prac zagrożone byłyby wszystkie wcześniejsze studia, niemożliwe byłoby też doświadczalne sprawdzenie poprawności kalkulacji. Dodatkowo zostałaby znacznie opóźniona realizacja projektu mającego dla Republiki Marsa kluczowe znaczenie.
Były to przekonujące argumenty i Morgan sądził, że przemawiają same za siebie. Sędziowie uznali podobnie, większością pięciu do dwóch. Wprawdzie oficjalnie nie mogło to mieć żadnego znaczenia, jednak wspomnienie o interesach Marsa było dobrym posunięciem. Republika Marsa występowała już jako strona w trzech poważnych sprawach i Sąd Światowy był zapewne nieco zmęczony ustalaniem precedensów prawa międzyplanetarnego.
Obdarzony analitycznym umysłem Morgan wiedział wszakże, że wybór nie był tak do końca podyktowany samą tylko logiką. Inżynier nie był skłonny spokojnie godzić się z porażką i taki gest sprawiał mu sporo satysfakcji. Owszem, w głębi duszy wstydził się takiego zagrania świątyni na nosie, było to zachowanie sztubackie, niegodne sławnego Morgana. Cóż, potrzebował jednak podbudowania wiary w siebie, w ostateczny sukces… Nie wiedząc jeszcze, jak tego dokonać, ogłaszał światu, a tym samym i upartym mnichom, groźne przesłanie: „Jeszcze tu wrócę”.
Stacja Ashoka była głównym węzłem transportu, łączności oraz kontroli meteorologicznej i ekologicznej w rejonie Indii i Chin. Gdyby kiedykolwiek zawiodła, życie milionów ludzi znalazłoby się w niebezpieczeństwie. W razie dłuższej martwoty centrum miliardy istot czekałaby śmierć. Nic zatem dziwnego, że składało się ono z trzech niezależnych części: samej stacji i dwóch modułów zwanych Bhaba i Sarabhai wiszących w oddaleniu stu kilometrów. Gdyby nawet jakaś nieprawdopodobna zgoła katastrofa zniszczyła wszystkie trzy obiekty, ich funkcje mogły przejąć orbitujące na zachodzie stacje Kinte i Imhotep lub widoczna na wschodzie stacja Konfucjusz. Kosztem wielu ofiar ludzkość nauczyła się nie wkładać wszystkich jajek do jednego koszyka.
Tutaj nie było turystów, urlopowiczów ani lecących tranzytem pasażerów. Ci nie docierali tak wysoko, załatwiając zwykle swoje sprawy w stacjach zawieszonych kilka tysięcy kilometrów niżej, wysokie orbity geostacjonarne zostawiając naukowcom i inżynierom. Jednak nawet spośród tych ostatnich żaden nie odwiedził nigdy jeszcze stacji Ashoka z tak niecodziennym zadaniem i niezwykłym wyposażeniem.
Kluczem do Operacji Babie Lato był obiekt unoszący się obecnie w jednym ze średnich doków stacji. Oczekiwał tylko na ostatni przegląd przed wystrzeleniem. Obiekt ów wyglądał nieszczególnie i nie nasuwał żadnych refleksji o wielu latach pracy i ciężkich milionach wydanych na jego stworzenie.
Był to stożek długi na cztery metry i szeroki u podstawy na dwa. Wydawał się wykonany z metalu i dopiero bliższe oględziny ujawniały, że ta gładka powierzchnia to ściśle nawinięta nić. I rzeczywiście, poza metalowym rdzeniem i plastikowymi płatami rozgradzającymi poszczególne odcinki przewodu, była to po prostu szpula superwytrzymałego włókna. Długiego na czterdzieści tysięcy kilometrów.
Stworzenie tego szarego stożka wymagało między innymi zastosowania dwóch całkiem już przestarzałych technologii. Trzysta lat wcześniej pojawiły się kable telegraficzne biegnące po dnach oceanów. Wielu ludzi straciło całe fortuny, nim wreszcie udało się opanować sztukę zwijania na pokładach statków całych tysięcy kilometrów kabla, nim nauczono się kłaść go na dnie między kontynentami, co rzeczywiście nie było łatwe wobec sztormów i innych niebezpieczeństw morskich. Potem, ledwie stulecie później, pojawiły się prymitywne pociski rakietowe sterowane za pomocą cienkich drutów rozwijających się ze szpuli z szybkością kilkuset kilometrów na godzinę. Morganowi potrzebny był zasięg wiele tysięcy razy większy od tego, którym dysponowały te spoczywające już od dawna w muzeach wojskowych eksponaty. Jego pocisk miał też być pięćdziesiąt razy szybszy. Niemniej i tak był w lepszym położeniu. Tutaj środowiskiem niemal przez cały czas miała być próżnia. Ponadto cel nie powinien raczej wykonywać uników.
Do Morgana zbliżył się szef Operacji Babie Lato i zakaszlał z cicha dla zwrócenia uwagi.
— Mamy wciąż pewien drobny kłopot, doktorze — powiedział. — Samo opuszczenie nie budzi już wątpliwości, wszystkie testy i symulacje komputerowe przebiegły bez zakłóceń, jak sam pan zresztą widział. Martwię się, czy uda nam się wciągnąć nić z powrotem na stację. Morgan zamrugał, zaskoczony. O tym ostatnim prawie dotąd nie myślał. Zdawało mu się, że ponowne nawinięcie przewodu nie będzie trudniejsze, niż uprzednie jego opuszczenie. Potrzeba tylko sprawnego kołowrotu z możliwością płynnej regulacji obrotów, rzecz oczywista gdy ma się do czynienia z tak długą nicią o zmiennej grubości. Wiedział jednak, że w przestrzeni kosmicznej nie można opierać się jedynie na domysłach i że intuicja, szczególnie taka wyćwiczona w warunkach typowo ziemskich, może niebezpiecznie zawodzić na orbicie.
Przyjrzyjmy się temu… Gdy testy dobiegną końca, odcinek przyziemny zostanie odcięty, a stacja Ashoka zacznie nawijać nić. Oczywiście, gdy pociągnie się, nawet bardzo silnie, kabel o długości czterdziestu tysięcy kilometrów, z początku nic się nie stanie. Minie pół dnia, aż impuls dobiegnie do drugiego końca i system zostanie w całości wprawiony w ruch. Trzeba zatem tylko utrzymywać nić napiętą i… Och!
— Ktoś źle to obliczył — ciągnął inżynier. — Wychodzi na to, że gdy całość należycie się rozpędzi, otrzymamy pocisk o masie paru ładnych ton pędzący wprost na stację z szybkością tysiąca kilometrów na godzinę. Im tutaj wcale się to nie podoba.
— Nawet mnie to nie dziwi. Mają jakieś propozycje?
— Żeby zwolnić tempo zwijania i lepiej kontrolować napięcia. Gdyby jednak miało dojść do najgorszego, to usuną nas ze stacji, abyśmy zwijali cały ten interes możliwie daleko od nich, w próżni.
— To opóźni prace?
— Nie, opracowaliśmy już plan awaryjny pozwalający w razie konieczności wyprowadzić całe wyposażenie ze śluzy w ciągu pięciu minut.
— I da się to potem łatwo odzyskać?
— Oczywiście.
— Oby miał pan rację. W tym przypadku żyłka jest niemal równie droga, jak wędka. I jeszcze nam się przyda.
Ale gdzie?, spytał Morgan sam siebie, patrząc na powoli obracający się glob. Może lepiej będzie najpierw dokończyć projekt marsjański, nawet kosztem kilku lat wygnania? Gdy wyciąg na górze Pavonis ruszy pełną parą, Ziemia będzie musiała pójść w ślady Marsa i w jakiś sposób, mniejsza o to jaki, ostatnie przeszkody zostaną pokonane.
A kiedy już zostanie pokonana największa z ziemskich przepaści, zblednie znacznie, po trzech stuleciach blasku, sława pana Gustava Effla.
Widowisko na niebie miało rozpocząć się dopiero za ponad dwadzieścia minut, ale wszyscy poza dyżurnym personelem już teraz wyszli z baraku (gdzie mieściło się centrum kontrolne), by spojrzeć w górę. Nawet Morgan nie zdołał opanować ciekawości i też ruszył do drzwi.
W pobliżu kręcił się nieustannie najnowszy wybranek Marinę Duval, krzepki młodzieniec dobiegający lat trzydziestu i dźwigający na barkach zwykłe w tym fachu narzędzia — dwie kamery skierowane, jak było to w zwyczaju, prawa do przodu, lewa do tyłu. Nad nimi widniała niewielka kula rozmiarów grapefruita zawierająca sferyczną antenę, sprytne urządzenie analizujące sytuację z częstotliwością kilku tysięcy razy na sekundę i pilnujące nieustannie, by niezależnie od ruchliwości kamerzysty, utrzymywać kontakt z najbliższym satelitą telekomunikacyjnym. Na drugim końcu łącza znajdowała się siedząca wygodnie w studiu Maxine Duval. Słyszała i widziała wszystko oczami i uszami swego alter ego, nie będąc przy tym zmuszoną do oddychania mroźnym powietrzem. Tym razem postanowiła uniknąć trudów. Nie zawsze było to możliwe.
Morgan zgodził się na nieustanne towarzystwo kamerzysty z pewnym wahaniem. Wiedział, że chwila jest historyczna, wierzył Maxine, gdy mówiła: „Mój człowiek nie będzie zawadzał”. Pamiętał też jednak, że nowatorski eksperyment może skończyć się niepowodzeniem, szczególnie w ostatniej fazie, podczas przechodzenia przez stukilometrową warstwę ziemskiej atmosfery. Z drugiej strony, Maxine można było zaufać, że jednakowo obiektywnie potraktuje tak triumf, jak i ewentualną porażkę.
Jak wszyscy wielcy dziennikarze, Maxine Duval potrafiła nie angażować się emocjonalnie w wydarzenia, które relacjonowała. Potrafiła ukazać po równi rozmaite punkty widzenia, nie omijając żadnego stanowiska ni faktu, który według niej mógł mieć istotne znaczenie. Nie tłumiła swoich odczuć, ale też nie pozwalała, by wpływały na jakość pracy. Owszem, podziwiała Morgana, zazdrościła mu jak wielu, którzy nie tworzyli dzieł równie namacalnych. Od czasu budowy Mostu Gibraltarskiego była ciekawa wszystkich następnych prac inżyniera, a on jej nie rozczarowywał. Jednak, chociaż życzyła Morganowi szczęścia, tak naprawdę niezbyt lubiła go jako człowieka. Uważała, że tak jednoznaczne pobudki działania i dyktat wygórowanych ambicji czynią go wprawdzie wielką postacią, ale umniejszają go w skali czysto ludzkich wartości. Mimowolnie porównywała Morgana z osobą jego zastępcy, Warrena Kingsleya. Był on człowiekiem miłym, spokojnym („To o wiele lepszy inżynier niż ja” — powiedział jej kiedyś sam Morgan i prawie wcale nie był to żart). Jednak nikt nigdy nie usłyszy o Warrenie, który zawsze pozostanie w cieniu swego wielkiego szefa. Niemniej Warrenowi zdawało się to odpowiadać.
To właśnie Kingsley wyjaśnił cierpliwie Maxine szczegóły operacji i to tak, że pod koniec wykładu dziennikarka stwierdziła ze zdumieniem, że wszystko rozumie. W pierwszej chwili sprawa wydawała się całkiem prosta — trzeba tylko opuścić drut z nieruchomo zawieszonego satelity prosto na równik. Jednak astrodynamika to dziedzina pełna paradoksów. Próbujesz zwolnić, a przyspieszasz. Najkrótsza droga wymaga największego zużycia paliwa. Celujesz w jedną stronę, lecisz w drugą… A jeszcze wpływ pola grawitacyjnego. Sytuacja miała komplikować się z czasem. Nikt nie próbował dotąd sterować sondą kosmiczną za pomocą drutu o długości czterdziestu tysięcy kilometrów. Niemniej na razie wszystko szło idealnie, drut dotarł już do granic atmosfery. Za kilka minut kontroler na Sri Kandzie przejmie sterowanie, by sprowadzić sondę na Ziemię. Nic dziwnego, że Morgan wyglądał na spiętego. — Van — powiedziała Maxine cicho, korzystając z prywatnego połączenia. — Przestań obgryzać paznokcie. Wyglądasz jak dzieciak.
Morgan zdumiał się najpierw, potem odetchnął z ulgą.
— Dzięki za ostrzeżenie — mruknął. — Nie cierpię tracić w oczach opinii publicznej.
Spojrzał lekkim zezem na wyjęty z ust kikut kciuka i zastanowił się, ile jeszcze potrwa, zanim umilknie chichot związany z faktem, że setki razy ostrzegając innych, w końcu sam zdołał zaciąć się paskudnie podczas demonstracji możliwości nici. Diabelski wynalazek wymknął się spod kontroli twórcy! W zasadzie nie bolało, przyjemność jednak żadna. Później zajmie się tym jeszcze, ale teraz nie ma czasu, by marnować cały tydzień w module regeneracji organów. Ostatecznie chodziło tylko o dwa centymetry kciuka.
— Wysokość dwa pięć zero — dobiegł go spokojny, bezosobowy głos z baraku kontrolnego. — Szybkość sondy jeden jeden sześć zero metrów na sekundę. Napięcie drutu dziewięćdziesiąt procent nominalnego. Otwarcie spadochronu za dwie minuty.
Chwila odprężenia dobiegła końca. Zupełnie jak bokser, pomyślała, znów mimowolnie, Maxine Duval obserwując tajemniczego, ale i groźnego przeciwnika.
— Jak z wiatrem? — warknął inżynier.
— Nie do wiary — odezwał się inny głos, tym razem daleki od beznamiętności. — Kontrola Monsunów nadała przed chwilą ostrzeżenie burzowe.
— Nie czas na żarty.
— Ja nie żartuję. Właśnie to sprawdzam.
— Ale obiecywali, że nie będzie niczego powyżej trzydziestu kilometrów na godzinę!
— Właśnie podnieśli granicę do sześćdziesięciu… poprawka, osiemdziesięciu. Coś im nie wyszło…
— Ja bym powiedziała raczej… — mruknęła do siebie Duval. — Wdrap się na sufit, schowaj w ścianie, tylko nie wchodź im teraz w drogę. I nie przegap niczego — poinstruowała swoje oczy i uszy, i zostawiając kamerzystę, by sam uporał się z tymi nieco jednak sprzecznymi poleceniami, przełączyła się na kanał informacyjny. W ciągu trzydziestu sekund ustaliła, która stacja meteorologiczna jest odpowiedzialna za pogodę nad Taproba — ne. To, że stacja nie przyjmowała połączeń z ogólnej sieci, było odkryciem niemiłym, ale całkiem zrozumiałym.
Nakazała personelowi, by uporał się jakoś z tą przeszkodą i wróciła do obrazu góry. Ze zdumieniem stwierdziła, że w ciągu paru minut jej nieobecności sprawy przybrały jeszcze gorszy obrót.
Niebo pociemniało, a mikrofony wyłapywały słaby jeszcze ryk nadciągającej wichury. Maxine Duval wiedziała, że na morzu takie nagłe zmiany pogody są rzeczą zwyczajną i sama nie raz korzystała z niespodziewanych podmuchów wiatru podczas wyścigów regatowych. Ale tym razem burza była niepożądana. Maxine współczuła Morganowi, którego marzenia i nadzieje mogły rozwiać się za sprawą jednego nie zaplanowanego podmuchu powietrza.
— Wysokość dwa zero zero. Szybkość sondy jeden jeden pięć zero metrów na sekundę. Napięcie dziewięćdziesiąt pięć procent nominalnego.
Zatem napięcie narastało, i to na wiele sposobów. Na tym etapie nie można już było przerwać eksperymentu, pozostało ciągnąć sprawę dalej i mieć nadzieję, że jednak się uda. Duval zapragnęła porozmawiać z Morganem, ale była świadoma, że lepiej będzie mu teraz nie przeszkadzać.
— Wysokość jeden dziewięć zero. Szybkość jeden jeden zero zero. Napięcie sto procent. Otwarcie pierwszego spadochronu. Teraz!
Sonda była już skazana, znalazła się w objęciach ziemskiej atmosfery. Pozostała jeszcze reszta paliwa miała posłużyć do skierowania obiektu prosto w sieć rozciągniętą na zboczu góry. Już teraz silny wiatr gwizdał między kablami podtrzymującymi całą konstrukcję.
Morgan wybiegł nagle z baraku i spojrzał w niebo, potem odwrócił wzrok wprost do kamery.
— Cokolwiek jeszcze się stanie, Maxine — powiedział wolno i z namysłem — mamy już dziewięćdziesiąt pięć procent sukcesu. Nie, dziewięćdziesiąt dziewięć procent. Pokonaliśmy trzydzieści sześć tysięcy kilometrów i zostało nam już ledwie dwieście.
Duval nie odpowiedziała. Wiedziała, że te słowa nie były przeznaczone dla niej, ale dla osoby zasiadającej w fotelu na kółkach tuż przed barakiem. Typ pojazdu zdradzał kim był pasażer. Tylko goście spoza Ziemi mogli jeszcze potrzebować podobnego wyposażenia. Medycyna radziła sobie ze wszystkimi rodzajami niedowładów czy okaleczeń, ale wobec trwałego przystosowania do niższej grawitacji była bezradna.
Ileż to sprzecznych interesów i wpływów krzyżowało się teraz na szczycie góry! Po pierwsze, same siły przyrody. W dalszej kolejności należało pamiętać o banku Narodny Mars, Autonomicznej Republice Północnoafrykańskiej, samym Vannevarze Morganie (który sam z siebie żadnymi mocami nie był obdarzony). No i o tych nader łagodnych mnichach w omiatanej wichurą pustelni.
Maxine Duval przekazała szeptem dalsze instrukcje kamerzyście i obraz uciekł wzwyż, ukazując wierzchołek góry i białe mury świątyni. Tu i ówdzie powiewały w oknach i na blankach pomarańczowe szaty. Tak jak oczekiwała, mnisi też wpatrywali się w niebo.
Powiększyła obraz, aż ujrzała twarze poszczególnych zakonników. Chociaż nigdy nie spotkała Mahy Therego (uprzejmie odmówił prośbie o wywiad), pewna była, że zdoła go rozpoznać. Jednak jego nie było. Może schronił się w sanctum sanctorum, skupiając wolę na jakimś ćwiczeniu ducha.
Maxine Duval nie podejrzewała, aby główny antagonista Morgana był tak naiwny, by poprzestać na modlitwie. Jeśli jednak rzeczywiście modlił się o cudownie sprowadzoną burzę, to został wysłuchany. Bogowie góry obudzili się z długiego snu.
Postęp technologiczny oznacza większą wrażliwość na nieprzewidziane bodźce. Im bardziej człowiek opanowuje (sic!) sily natury, tym częściej pada ofiarą sztucznie wywołanych katastrof. Historia najnowsza tylko tę tezę potwierdza, wystarczy przypomnieć zatonięcie Miasta Morskiego (2127), zawalenie się kopuły Tycho B (2098), zerwanie się arabskiej góry lodowej z holu (2062) i stopienie się reaktora Thor (2009). Możemy być pewni, że ta lista wydłuży się jeszcze w przyszłości. Najstraszniejsze wszakże skutki takich zdarzeń będą miały nie technologiczny, ale psychologiczny wymiar. W przeszłości wyposażony w bombę czy karabin szaleniec mógł zabić kilku lub kilkunastu ludzi, dzisiaj obłąkany inżynier bez trudu mógłby zgładzić całe miasto. Przypadek, kiedy to Druga Kolonia Kosmiczna O’Neilla o włos uniknęła takiego właśnie losu, został dobrze i bogato udokumentowany. Podobnych incydentów można uniknąć, przynajmniej w teorii, poprzez uważną kontrolę wszystkich systemów bezpieczeństwa, które okazują się przy tej okazji nader często nie mieć z zapewnianiem bezpieczeństwa nic wspólnego, o ich niezawodności nie wspominając.
Najciekawsze jednak, chociaż szczęśliwie i najrzadsze, są takie wypadki, w których jednostka rozporządza mocami i władzą umożliwiającą jej samodzielne dokonanie wielkich zniszczeń. Zwykle nikt nie zauważa takiego szalonego geniusza i jego możliwości, aż jest już za późno. Ktoś taki (określenie „szalony geniusz” wydaje mi się najwłaściwszym) może wpłynąć destrukcyjnie na losy świata, jak miało to miejsce w przypadku A. Hitlera (1889–1945). Zwykle zakłopotane ich istnieniem elity wolą milczeć, co powoduje, że stopień aktywności i zamiary podobnych osobników rzadko stają się znane opinii publicznej.
Klasycznym przykładem takiej właśnie sytuacji jest historia opisana w opublikowanych niedawno, kontrowersyjnych pamiętnikach Maxine Duval. Niemniej wciąż jeszcze niektóre aspekty wspomnianej tam sprawy pozostają niejasne.
— Wysokość jeden pięć zero, szybkość dziewięćdziesiąt pięć, powtarzam, dziewięćdziesiąt pięć. Osłona cieplna odrzucona.
Zatem sonda weszła bezpiecznie w atmosferę i wyhamowała do stosownej szybkości. Było jednak za wcześnie na wiwaty. Do powierzchni Ziemi pozostało jeszcze sto pięćdziesiąt kilometrów, a na dole szalała utrudniająca wszystko burza. Sonda miała jeszcze trochę paliwa, ale jej swoboda manewru była mocno ograniczona. Jeśli operator chybi z góry, nie będzie już drugiego podejścia.
— Wysokość jeden dwa zero. Na razie brak zjawisk atmosferycznych.
Niewielka sonda opuszczała się z nieba niczym pająk zjeżdżający na pajęczynie. Mam nadzieję, pomyślała Duval, że starczy im drutu. Gdyby skończył się ledwie parę kilometrów od Ziemi, śmiechom nie byłoby końca. Podobne nieszczęście zdarzyło się już trzysta lat temu podczas układania kabla oceanicznego.
— Wysokość osiem zero. Szybkość podejścia w normie. Napięcie sto procent. Jest wiatr.
Górne warstwy atmosfery dały znać o sobie, chociaż na razie wpływ ten mogły wyczuć tylko czułe instrumenty na pokładzie sondy.
Ustawiony obok ciężarówki z wyposażeniem zdalnie sterowany teleskop śledził automatycznie niewidoczną jeszcze sondę. Morgan ruszył ku przyrządowi, kamerzysta niczym cień potruchtał za nim. — Widać coś? — wyszeptała po kilku sekundach Duval. Morgan niecierpliwie potrząsnął głową i dalej wpatrywał się w okular.
— Wysokość sześć zero. Zbacza w lewo. Napięcie sto pięć procent. Poprawka, sto dziesięć.
Wciąż w granicach marginesu bezpieczeństwa, pomyślała Duval, chociaż sonda była dopiero u granic stratosfery. Morgan powinien już ją widzieć…
— Wysokość pięć pięć. Daję dwusekundowy impuls korekcyjny.
— Jest! — krzyknął Morgan. — Widzę płomień rakiety!
— Wysokość pięć zero. Napięcie sto pięć procent. Wciąż schodzi z kursu.
Nie do wiary, ale wyglądało na to, że za sprawą trudności na ostatnich pięćdziesięciu kilometrach sonda nie przebędzie szczęśliwie drogi mierzącej trzydzieści sześć tysięcy kilometrów. Ale też ile normalnych samolotów czy statków kosmicznych ulegało katastrofie na ostatnich metrach szlaku?
— Wysokość cztery pięć. Mocny wiatr boczny. Znów schodzi z kursu. Trzysekundowy impuls.
— Zgubiłem ją — mruknął zdegustowany Morgan. — Chmury.
— Wysokość cztery zero. Mocny dryf Napięcie podskoczyło do stu pięćdziesięciu, powtarzam, sto pięćdziesiąt procent.
Zupełnie niedobrze. Duval wiedziała, że wytrzymałość drutu sięgała dwustu procent. Jedno szarpnięcie i będzie po wszystkim.
— Wysokość trzy pięć. Wiatr się nasila. Jednosekundowy impuls. Paliwo na ukończeniu. Napięcie waha się, w szczytach do stu siedemdziesięciu.
Jeszcze trzydzieści procent, pomyślała Duval, i nawet ten superdrut nie wytrzyma. Tak jak każdy inny materiał poddany zbyt silnym napięciom.
— Odległość trzy zero. Coraz silniejsze turbulencje. Schodzi mocno w lewo. Nie można obliczyć poprawki, zbyt chaotyczne zakłócenia.
— Mam! — krzyknął Morgan. — Wyszła zza chmury!
— Odległość dwa pięć. Brak paliwa na dalsze korekty kursu. Chybimy około trzech kilometrów.
— Mniejsza z tym! — odkrzyknął Morgan. — Ląduj, gdzie się da! — Jak tylko się da. Odległość dwa zero. Siła wiatru rośnie. Brak stabilizacji. Ładunek zaczyna się obracać.
— Zwolnij hamulec! Odłącz drut!
— Już zrobione — odparł wciąż upiornie spokojny głos. Duval gotowa byłaby sądzić, że to maszyna wygłasza te wszystkie kwestie, ale wiedziała, że Morgan wypożyczył na tę okazję najlepszego kontrolera ruchu z jednej ze stacji kosmicznych. — Awaria przyłączenia. Ładunek obraca się, obecnie pięć obrotów na sekundę. Drut zapewne splątany. Napięcie jeden osiem zero procent. Jeden dziewięć zero. Dwa zero zero. Odległość jeden pięć. Napięcie dwa jeden zero. Dwa dwa zero. Dwa trzy zero.
Wiele już nie wytrzyma, pomyślała Duval. Tylko dwanaście kilometrów do celu, a ten cholerny drut oplatał wirującą sondę.
— Napięcie zero, powtarzam, zero.
Drut się zerwał i pewnie cofał się teraz powoli ku gwiazdom. Bez wątpienia fachowcy na stacji Ashoka zwiną go jak trzeba, ale Duval liznęła dość teorii by wiedzieć, że będzie to długa i skomplikowana operacja. A mały ładunek spadnie gdzieś na pola czy dżungle Taprobane. Niemniej, jak powiedział Morgan, eksperyment skończył się sukcesem — na dziewięćdziesiąt dziewięć procent. Następnym razem, gdy nie będzie wiatru…
— Jest! — krzyknął ktoś.
Pomiędzy dwoma galeonami chmur zapłonęła nagle jasna gwiazda. Wyglądała jak spadający meteor. O ironio, teraz właśnie zapaliła się flara mająca wskazywać kontroli naziemnej położenie obiektu w ostatniej fazie opuszczania. Cóż, też się przyda. Pomoże zlokalizować szczątki.
Kamerzysta przesuwał obiektyw w ślad za gwiazdą, aż ta minęła górę i zniknęła na wschodzie. Duval oceniła zejście z kursu na mniej niż pięć kilometrów.
— Wracaj do doktora Morgana — poleciła Maxine. — Chcę z nim zamienić słowo.
Zamierzała wyrazić nieco zachwytu, dość głośno, by usłyszał to Marsjanin na wózku, oraz nadzieję, że następnym razem wszystko pójdzie dobrze. Wciąż układała jeszcze w myślach to krótkie wystąpienie, gdy nagle zupełnie co innego zaprzątnęło jej uwagę. Zapis obrazu następnych trzydziestu sekund odtwarzała w późniejszych dniach tyle razy, aż znała go na pamięć. Nawet wtedy jednak nie miała pewności, czy zrozumiała właściwie sens oglądanych zdarzeń.
Vannevar Morgan przywykł do opóźnień a nawet do niepowodzeń, ale miał nadzieję, że to dzisiejsze okaże się jedynie pomniejszą przeszkodą. Spoglądając na znikający za masywem góry ognisty kształt o wiele bardziej niepokoił się, czy Narodny Mars nie uzna przypadkiem, że właśnie wyrzucił w błoto parę milionów dolarów. Uważny obserwator w wózku na kółkach był raczej niekomunikatywny, zupełnie jakby ziemskie ciążenie paraliżowało mu również mięśnie języka. Jednak tym razem to Marsjanin przemówił pierwszy, nie czekając na kwestię inżyniera.
— Jedno pytanie, panie Morgan. Wiem, że tej wichury miało nie być, a jednak się zdarzyła. A co się stanie, jeśli taki wiatr nadejdzie już po zbudowaniu wieży?
Morgan pospiesznie rozważył sprawę. Na takie pytanie trudno było odpowiedzieć na poczekaniu, zresztą Morgan wciąż jeszcze nie mógł ochłonąć z zaskoczenia.
— W najgorszym razie moglibyśmy wstrzymać na krótko ruch, możliwe byłyby chwilowe odkształcenia struktury… Żaden z wiatrów, jakie zdarzają się na tej wysokości, nie jest w stanie zagrozić samej wieży. Nawet ten cienki drut wytrzymałby, gdybyśmy tylko zdołali go zakotwiczyć.
Miał nadzieję, że to poprawny wniosek. Za kilka minut Warren Kingsley orzeknie, czy rzeczywiście.
— Dziękuję, to właśnie chciałem usłyszeć — odparł z zadowoleniem Marsjanin, a Morganowi wyraźnie ulżyło, niemniej postanowił dokończyć wykładu. — Na górze Pavonis taki problem, rzecz jasna, w ogóle nie powstanie. Powietrze jest tam sto razy mniej…
Takiego dźwięku jeszcze w życiu nie słyszał, ale pewien był, że nigdy go też nie zapomni. Szum wiatru był niczym wobec tego przyzywającego gromu, który z miejsca skojarzył się Morganowi z innym zakątkiem, odległym o połowę świata. Znów stał pod kopułą świątyni Hagja Sofia i spoglądał z podziwem na dzieło człowieka, który zmarł szesnaście stuleci temu. A w uszach dźwięczało mu granie potężnego dzwonu, który wzywał wiernych do modlitwy.
Wspomnienie Istambułu rozwiało się. Znów był na górze, zmieszany i niepomiernie zdumiony.
Jak to powiedział ten mnich? Że nie chciany podarunek Kalidasy ożywał tylko podczas klęsk i katastrof? Ale przecież nic się nie stało, przebieg zdarzeń powinien tylko ucieszyć mnichów. Przez chwilę Morgan pomyślał, że może sonda wyrżnęła w klasztor, ale przecież był to obiekt zbyt mały, by poczynić poważne zniszczenia, poza tym spadł w odległości kilku kilometrów. Nawet nie tyle spadł, ile wylądował.
Dzwon świątynny wciąż toczył pojedynek z wichurą. Pomarańczowe szaty zniknęły bez śladu. Morgan nie mógł dojrzeć ani jednego mnicha.
Coś musnęło mu delikatnie policzek. Inżynier odruchowo odtrącił to coś. Dobiegający z góry huk nie pozwalał nawet zebrać myśli. Kolejne uderzenia odbijały się echem pod czaszką. Może najlepiej będzie pójść po prostu do świątyni i spytać uprzejmie czcigodnego Thero, co jest grane?
Kolejne jedwabiste dotknięcie… Tym razem Morgan dojrzał kątem oka przebłysk żółci. Wykazując się świetnym refleksem machnął ręką i złapał owo coś.
Zmięty owad przylgnął ciasno do wnętrza dłoni, drżąc w ostatnich sekundach swojego efemerycznego bytowania. Znany Morganowi wszechświat w jednej chwili zawirowali rozsypał się w proch. Oto niespodziewana klęska zamieniła się w jeszcze bardziej nieoczekiwane zwycięstwo. Ale poczucie triumfu nie przyszło, czuł tylko zmieszanie i bezgraniczne zdumienie.
Przypomniał sobie legendę o złocistych motylach. Niesione burzą setki, tysiące owadów trafiły aż na wierzchołek góry. Legiony Kalidasy dotarły w końcu do celu i dopełniły zemsty.
— Co się stało? — spytał szejk Abdullah. Sam chciałbym wiedzieć, pomyślał Morgan, głośno jednak powiedział:
— Mamy górę, panie prezydencie. To niewiarygodne, jak legenda sprzed dwóch tysięcy lat… — Pokręcił głową, wciąż zdumiony.
— Jeśli dość wielu ludzi uwierzy w legendę, to staje się ona prawdą.
— Zapewne. Ale tu stało się coś więcej. Taki zbieg okoliczności wciąż wydaje mi się nieprawdopodobny.
— Lepiej nie nadużywać tego słowa. Coś panu opowiem. Mój drogi przyjaciel, wielki naukowiec, który już nie żyje, zwykł drażnić się ze mną mówiąc, że ponieważ polityka to sztuka dokonywania rzeczy możliwych, przyciąga jedynie pośledniejsze umysłowości. Bowiem te najlepsze, jak mawiał, interesują się tylko rzeczami niemożliwymi. A wiesz, co mu odpowiadałem?
— Nie — odparł Morgan uprzejmie, chociaż czegoś się domyślał.
— Że to wielkie szczęście, że jest nas aż tylu, bowiem ktoś musi troszczyć się o codzienność tego świata… Tak czy inaczej, niemożliwe jednak miało miejsce, stało się i należy przyjąć ten fakt do wiadomości. Z wdzięcznością.
Przyjmuję, jak najbardziej, pomyślał z wahaniem Morgan. Ale coś jest nie tak z tym światem, jeśli kilka martwych motyli może przeważyć w sprawie wieży o masie miliarda ton. I jeszcze ta szczególna rola, którą odegrał czcigodny Parakarma, rola wybitnie ironiczna. Biedak musiał uznać, że oto stał się igraszką w dłoniach złośliwych bogów. Kontrola Monsunów okazała pełną skruchę i Morgan przyjął ich przeprosiny, gotów zresztą szczerze wybaczyć te i przyszłe grzechy. Wytłumaczenie, że genialny doktor Choam Goldberg do tego stopnia zrewolucjonizował mikrometeorologię, że nikt poza nim samym nie rozumie już, o co w tym wszystkim chodzi, uznał za wystarczające. Szczególnie gdy zameldowano, że znakomity naukowiec przeżywa obecnie poważny kryzys nerwowy, którego nabawił się skutkiem niepowodzenia podczas jednego z osobliwych eksperymentów. Obiecano też, że podobny incydent nigdy się już nie powtórzy. Morgan wyraził zatem jeszcze nadzieję, że szanowny doktor Goldberg rychło przyjdzie do siebie, zaś wyczulony na biurokratyczne subtelności nos inżyniera podpowiedział, iż w takiej sytuacji Kontrola Monsunów może okazać się w najbliższej przyszłości naturalnym sprzymierzeńcem. Szef tej szanownej placówki odetchnął ostatecznie z ulgą, takoż podziękował raz jeszcze i zaczął zastanawiać się zapewne, czemu właściwie Morgan okazał mu tyle wielkoduszności.
— Spytam z ciekawości — odezwał się szejk — gdzie wynoszą się mnisi? Mogę udzielić im gościny. Nasza kultura zawsze dobrze traktowała innowierców.
— Pojęcia nie mam. Ambasador Rajasinghe też nie wie. Ale gdy o to spytałem, odparł, że krzywda im się nie stanie. To, że żyją oszczędnie, nie znaczy jeszcze, że są biedni.
— Hmm. Może moglibyśmy skorzystać z ich funduszy Ile razy się widzimy, tym bardziej rosną koszty całej imprezy.
— Niedokładnie tak, panie prezydencie. Ostatni kosztorys jest bogatszy jedynie o szacunek jednej operacji w głębokiej próżni. Narodny Mars zgodził się ją sfinansować. Trzeba zlokalizować jakiś asteroid węglowy i skierować go na orbitę Ziemi. W takich operacjachmają już spore doświadczenie, a gdy to zrobią, rozwiążą jeden z naszych najważniejszych problemów.
— A co z węglem dla ich własnej wieży?
— Mają nieograniczony dostęp do zasobów Deimosa, a ten krąży dokładnie tam, gdzie trzeba. Narodny zaczął już prace przy lokalizacji stanowisk wydobywczych, chociaż zasadnicza część zadania i tak będzie musiała odbywać się poza satelitą.
— A mogę spytać czemu?
— Przez grawitację. Nawet Deimos ma te swoje kilka centymetrów na sekundę do kwadratu. Superwłókna mogą powstawać jedynie przy zerowej grawitacji. W przeciwnym razie nie uzyska się idealnej sieci krystalicznej o dostatecznie długich łańcuchach.
— Dziękuję, Van. Mam nadzieję, że nie ryzykuję niczym pytając jeszcze, czemu zmieniłeś pierwotny projekt? Oryginalny pomysł czterech rur całkiem mi się podobał. Dwie do ruchu na dół, dwie do góry. Taki system przypominał mi metro i łatwo trafiał do wyobraźni. Nawet jeśli miał sterczeć pionowo.
Nie po raz pierwszy (i zapewne nie ostatni) Morgana zdumiała doskonała pamięć starszego pana i jego zdolność do rozpracowywania szczegółów. W rozmowie z nim należało zachowywać ostrożność. Chociaż mogło się zdawać, że pyta tylko z czystej ciekawości, była to ciekawość zwodnicza, ciekawość człowieka, który uzyskał tak wysoką pozycję, iż nie musiał już troszczyć się o pozory. Szejk nigdy nie puszczał niczego mimo uszu.
— Obawiam się, że z początku nazbyt zapatrzyliśmy się w ziemskie wzorce. Zupełnie jak ci pierwsi projektanci samochodów, którzy budowali po prostu powozy bez koni. Obecnie myślimy o pustej w środku wieży na bazie kwadratu, każda z płaszczyzn będzie jakby drogą. Szerokość każdego z boków na orbicie wyniesie czterdzieści metrów, przy Ziemi zmaleje do dwudziestu.
— Zupełnie jak stalag… stalak…
— Stalaktyt. Właśnie, że mi to nie przyszło do głowy! Z inżynieryjnego punktu widzenia dobrą analogią byłaby Wieża Eiffla, tyle tylko, że odwrócona o sto osiemdziesiąt stopni i rozciągnięta sto tysięcy razy.
— Aż tyle?
— Mniej więcej.
— Cóż, mam nadzieję, że żadne prawo nie zakazuje wieży zwisać z nieba.
— Druga będzie budowana z dołu, czyli z orbity synchronicznej, gdzie pojawi się masa kotwicząca całą strukturę i chroniąca ją wobec nieuniknionych napięć. — A stacja środkowa? Mam nadzieję, że tego nie zmieniliście.
— Jest, wciąż w tym samym miejscu, na wysokości dwudziestu pięciu tysięcy kilometrów.
— I dobrze. Wiem wprawdzie, że nigdy się tam nie wybiorę, ale lubię myśleć o tym jako o… — mruknął coś po arabsku. — Wiesz, jest jeszcze jedna legenda, o trumnie Mahometa zawieszonej miedzy niebem a Ziemią. Zupełnie jak stacja środkowa.
— Urządzimy tam przyjęcie na pana cześć, panie prezydencie. To będzie inauguracja linii.
— Nawet jeśli dotrzymacie terminu, a muszę przyznać, że Most Gibraltarski opóźnił się tylko o rok, to będę miał wtedy dziewięćdziesiąt osiem lat Wątpię, czy zdobędę się na podróż.
Aleja owszem, pomyślał Vannevar Morgan. Teraz już wiem, że bogowie mi sprzyjają. Są czy ich nie ma, tacy czy inni, ale sprzyjają.