CZĘŚĆ DRUGA Świątynia

Podczas gdy poszczególne religie spierają się o to, która jest prawdziwa, z naszego punktu widzenia kwestia prawdy zawartej w religii jako takiej może zostać pominięta… Gdy próbuje się określić rolę religii w ewolucji człowieka, zdaje się ona być zjawiskiem przejściowym, podobnie jak nerwice, które każdy osobnik żyjący w cywilizowanym społeczeństwie musi przejść, porzucając dzieciństwo w drodze ku dorosłości.

Freud: Nowe wykłady ze wstępu do psychoanalizy (1932)


Oczywiście, że to człowiek stworzył Boga na swój obraz i podobieństwo; wszelako jaką miał alternatywę? Podobnie jak rzeczywiste zrozumienie zasad geologii było niemożliwe do chwili, gdy rozpoczęto studia nad innymi, poza Ziemią, planetami, tak i rzeczywiste poznanie w obrębie teologii nastąpi dopiero wówczas, gdy nastąpi kontakt z innymi pozaziemskimi formami inteligentnego życia. Jak długo prowadzimy studia wyłącznie nad religiami ludzkimi, nie można mówić o jakiejkolwiek komparatystyce religijnej.

El Hadj Mohammed ben Selim,

profesor komparatystyki religijnej,

wykład inauguracyjny, Brigham Young University, 1989.


Nie bez lęku przychodzi nam wypatrywać odpowiedzi na takie pytania, jak (a) jakie, o ile jakiekolwiek, przekonania religijne wykształcają się u jednostek o zmiennej ilości rodziców (czyli w wariantach nieobecności rodziców, jednego rodzica, dwojga lub większej liczby takowych), (b) czy przekonania religijne pojawiają się tylko u tych istot, które utrzymują bliski kontakt ze swoim potomstwem w okresie wychowania?

Jeśli okaże się, że religia pojawia się wyłącznie wśród inteligentnych analogów małp z rodziny naczelnych, wśród delfinów, psowatych itd., ale nie pojawia się wśród pozaziemskich komputerów, termitów, ryb, żółwi czy w społeczeństwach ameb, wówczas zmusi nas to do wyciągnięcia pewnych bolesnych wniosków… Być może tak miłość jak i religia wykształca się tylko wśród ssaków, jedna i druga z tych samych zresztą powodów. Obecne studia nad patologiami społecznego życia ssaków już teraz skłaniają nas do takiej właśnie konkluzji; ktokolwiek wątpi w istnienie związku między fanatyzmem religijnym a wszelkimi perwersjami, winien dogłębnie zapoznać się z Malleus Maleficarium lub Diabłami Londynu Huxleya.

(Ibidem)

Głośna uwaga doktora Charlesa Willisa (Hawaje, 1970), że „religia jest produktem ubocznym niedożywienia”, nie jest, sama w sobie, bardziej pomocna niż raczej mało subtelna, jednosylabowa falsyfikacja Gregorego Batesona. Niemniej doktor Willis chciał w ten sposób zasygnalizować, że (1) halucynacje spowodowane dobrowolną lub przymusową głodówką bywają gorliwie interpretowane jako wizje religijne; (2) przy takim trybie życia głód wzmacnia wiarę w znalezienie rekompensaty za cierpienia w innym życiu, co jest zapewne skutkiem działania najprostszych mechanizmów psyche i wiąże się z instynktem przetrwania…

…Ironia losu sprawiła, że dopiero badania nad narkotykami zwanymi potocznie…poszerzaczami granic świadomości” naprowadziły na ślad pewnych związków chemicznych pojawiających się w mózgu. Narkotyki te w rzeczywistości zawężają zdolność pojmowania napływających sygnałów. Odkrycie, że starannie dobrana dawka 2-4-7 orto-para-teosaminy likwiduje największą nawet religijność, było zapewne najbardziej druzgocącym ciosem, jaki spotkał religie w całych dziejach ludzkości.

Sytuację zmieniło, rzecz jasna, pojawienie się Szybowca…

R. Gabor: Farmakologiczne podstawy religii

(Miskatonic University Press, 2069).

12. Gwiezdny Szybowiec

Czegoś podobnego oczekiwano od setek lat i przez ten czas zdarzyło się wiele fałszywych alarmów. Kiedy jednak owa chwila nadeszła, rodzaj ludzki poczuł się skrajnie zaskoczony.

Sygnał radiowy nadbiegający z kierunku Alfy Centauri był tak potężny, że z początku uznano go za zakłócenia spowodowane działalnością nadajników komercjalnych. Radioastronomowie, którzy od wielu dziesięcioleci przeszukiwali niebo w nadziei wychwycenia wiadomości wysłanych przez inne istoty inteligentne, nie bardzo wiedzieli, co powiedzieć, jako że już dawno temu wykluczyli ze swych badań potrójny system Alfy, Bety i Proximy Centauri.

Wszystkie radioteleskopy na południowej półkuli skierowały się natychmiast na Centaura. Nim minęło parę godzin, dokonano kolejnego odkrycia. Sygnał nie nadbiegał z systemu Centaura. Źródło transmisji było odległe o pół stopnia od położenia Centaura na nieboskłonie. I poruszało się.

To był pierwszy znak. Rodzaj ludzki porzucił wszystkie swoje codzienne sprawy i zastygł w oczekiwaniu.

Moc sygnału przestała zdumiewać, skoro ustalono, że nadajnik znajduje się w obrębie Układu Słonecznego i porusza się w kierunku Słońca z szybkością sześciuset kilometrów na sekundę. Z dawna wypatrywani, budzący czasem lęk i obawy goście z przestrzeni kosmicznej wreszcie raczyli przybyć… Jednak przez trzydzieści pierwszych dni obcy obiekt nie podjął żadnych działań. Minął planety zewnętrzne, przez cały czas nadając te same ciągi impulsów, jakby chciał poinformować wszystkich: „Oto jestem!”. Nie odpowiadał na kierowane doń transmisje, nie modyfikował w żaden sposób swej kometopodobnej orbity. O ile jego obecna szybkość nie była pomniejszona wcześniejszym hamowaniem, to cała podróż obiektu z systemu Centaura musiałaby trwać przynajmniej dwa tysiące lat. Ktoś uznał taką ewentualność za pocieszającą, bowiem sugerowała, że przybysz jest tylko automatyczną sondą. Inni poczuli się rozczarowani uznając, że nieobecność prawdziwych, żywych obcych na pokładzie byłaby wręcz afrontem.

Wszystkie stacje radiowe i telewizyjne, wszystkie parlamenty świata, ad nauseam snuły dywagacje związane z przybyszem. Wyciągnięto i odkurzono niezliczone scenariusze kontaktu, snute z dawna przez pisarzy zajmujących się fantastyką naukową. Przeanalizowano dogłębnie rozmaite warianty, począwszy od wizji bogów zstępujących na ziemię po straszenie inwazją krwiożerczych wampirów. Londyński Lloyd zarobił sporo na ludziach pragnących ubezpieczyć się na wypadek takiego czy innego rozwoju wypadków. W grę wchodziły nawet najbardziej nieprawdopodobne zagrożenia, również i takie, które zpewnością nie naraziłyby firmy na wypłacenie chociaż pensa odszkodowania.

Gdy obcy minął orbitę Jowisza, zaczęto wreszcie dowiadywać się o nim nieco więcej. Pierwsza informacja wzbudziła krótkotrwały przypływ paniki: obiekt miał pięćset kilometrów średnicy, czyli dorównywał rozmiarami małemu księżycowi. Może był to cały ruchomy świat kryjący wielką armadę inwazyjną…

Bardziej precyzyjne wyniki obserwacji ukoiły obawy. Sam obiekt miał ledwo kilka metrów średnicy, zaś pięćsetkilometrowe halo wokół niego powodowała struktura dziwnie znajoma: pajęczej budowy, z wolna obracający się wokół osi paraboliczny reflektor, odpowiednik ludzkich teleskopów orbitalnych. Uznano, że musi to być antena pozwalająca statkowi utrzymywać łączność z odległą bazą i przesyłać tam dane uzyskane chociażby z nasłuchu wszystkich ludzkich radioźródeł, w tym również transmisji radiowych i telewizyjnych. Potem zdumiano się ponownie. Olbrzymia antena nie była skierowana ku systemowi Centaura, ale zupełnie gdzie indziej. Najbliższy Słońcu system gwiezdny zaczęto określać jako przystanek w podróży wehikułu, a nie miejsce jego pochodzenia.

Astronomowie wciąż biedzili się nad tą zagadką, gdy pomógł im zwykły szczęśliwy traf. Słoneczny próbnik meteo znajdujący się akurat za orbitą Marsa przerwał nagle nadawanie, by wznowić je po niecałej minucie. Po przebadaniu zapisów ustalono, że jego instrumenty zostały sparaliżowane silnym sygnałem zewnętrznym. Próbnik przeleciał przez wiązkę obcego, a to pozwoliło obliczyć precyzyjnie, gdzie tamten kieruje swoje transmisje.

W odległości czterdziestu dwóch lat świetlnych nie znaleziono w rzeczonym kierunku niczego, prócz bardzo słabej i zapewne bardzo starej gwiazdy z grupy czerwonych karłów, jednego z tych mało rozrzutnych słońc, które będą świecić spokojnie nawet wtedy, gdy wypalą się najbardziej majestatyczne gwiezdne giganty galaktyki. Żaden radioteleskop nie przebadał nigdy bliżej tego obiektu. Teraz skierowano nań wszystkie urządzenia, które nie były dotąd wycelowane w obcego.

I owszem, wyłowiono ostry sygnał na fali o długości jednego centymetra. Twórcy wciąż utrzymywali łączność ze swym dziełem wystrzelonym tysiące lat temu, chociaż obecne transmisje musiały pochodzić sprzed prawie pół wieku.

Nagle, minąwszy orbitę Marsa, obcy dał znać, że zauważył istnienie rodzaju ludzkiego. Uczynił to w sposób bardziej dramatyczny i jednoznaczny, niż ktokolwiek mógłby sobie wyobrazić: rozpoczynając transmisję standardowego obrazu telewizyjnego składającego się z 3074 linii. Obrazowi towarzyszył tekst w płynnej, chociaż nieco bombastycznej angielszczyźnie oraz w dialekcie mandaryńskim. Uczestnicy pierwszej rozmowy poprzez kosmos nie musieli czekać na odpowiedź interlokutora wiele dekad, a ledwie paręnaście minut.

13. Cień o brzasku

Morgan opuścił hotel w Ranapurze o czwartej nad ranem, kiedy wokół panowała jeszcze pogodna, bezksiężycowa noc. Pora nie wydawała mu się najlepsza, ale profesor Sarath, który umówił wszystkie spotkania, obiecał że wczesne wstanie się opłaci. „Nie zrozumie pan nijak Sri Kandy — dowodził — jeśli nie obejrzy pan wschodu słońca z wierzchołka góry. Braciszek Budda zaś, znaczy Maha Thero, nie przyjmuje gości w żadnej innej porze. Powiada, że zarwana noc skutecznie pacyfikuje nawet największych zuchów”. Morganowi pozostało uznać argumentację i wyrazić nawet coś na kształt wdzięczności.

Na dodatek miejscowy kierowca zasypał z miejsca Morgana potokiem mowy. Wprawdzie konwersacja była raczej jednostronna, ale i tak nie milkła, zupełnie jakby gadule zależało na błyskawicznym sporządzeniu możliwie pełnego opisu profilu osobowości pasażera. Wszystko to czynił z taką ilością dobrych chęci i tak serdecznie, że trudno było uznać rzecz za obrazę, Morgan jednak wolałby podróżować w ciszy.

Drugim jego życzeniem było, aby kierowca zwracał większą uwagę na liczne zakręty szosy, którą podążali w niemal zupełnej ciemności. Może zresztą to dobrze, że wciąż panowała noc, przynajmniej nie było widać wszystkich tych urwisk i przepaści, które mijali u stóp góry. Sama droga była wielkim osiągnięciem inżynierii, dziewiętnastowiecznej wprawdzie, ale zawsze. Zbudowano ją pod koniec epoki kolonialnej, w okresie ostatnich kampanii staczanych z dumnymi mieszkańcami gór w głębi wyspy. Nigdy nie przebudowano jej na szlak z automatycznym prowadzeniem pojazdów i chwilami Morgan zastanawiał się, czy nie jest to jego ostatnia droga. Nagle zapomniał o wszystkich lękach, zapomniał nawet o niewyspaniu.

— Jest! — krzyknął kierowca z dumą, gdy wóz wyjechał zza osłony wzgórza.

Sri Kanda była wciąż niewidoczna, na niebie nie malował się jeszcze najmniejszy nawet zwiastun świtu, ale jej obecność zdradzała wąska wstążka światła wijąca się zygzakami na tle gwiazd. Morgan wiedział, że to lampy, które od dwustu lat wskazują pielgrzymom drogę po najdłuższych schodach świata, jednak w tej niesamowitej atmosferze całość wyglądała bajecznie. Na stulecia przed jego narodzinami ludzie podjęli tu inspirowane niepojętymi dla jego umysłu ideami filozofów dzieło, które Morgan właśnie miał dokończyć. To oni, całkiem dosłownie, wykuli w skale pierwsze stopnie szlaku do gwiazd.

Senność przeszła Morganowi, gdy obserwował coraz bliższe pasmo świateł zmieniających się z wolna w niezliczone, migające perełki. Góra też stała się widoczna pod postacią trójkątnego cienia, zasłaniającego połowę nieba. Wjej milczącej, zadumanej obecności wyczuwało się coś złowrogiego. Morgan pomyślał przez chwilę, że oto bogowie dowiedzieli się już o jego misji i zbierają siły, by stawić mu czoło.

Kres tym mrocznym rozmyślaniom położyło dotarcie do stacji wyciągu, gdzie mimo wczesnej pory — była dopiero piąta — zgromadziła się już w małej poczekalni przynajmniej setka ludzi. Nieco zdumiony Morgan zamówił kawę dla siebie i dla swego gadatliwego kierowcy. Ten ostatni, ku sporej uldze inżyniera, nie wykazywał zainteresowania podróżą na górę. „Byliśmy tam już ze dwadzieścia razy — powiedział znudzonym głosem. — Prześpię się w samochodzie do pana powrotu”.

Morgan kupił bilet, dokonał kilku szybkich obliczeń i uznał, że uda mu się wjechać na górę z trzecią lub czwartą grupą pasażerów. Pogratulował sobie, że skorzystał z rady Saratha i wziął ze sobą podgrzewaną pelerynę. Już na wysokości dwóch tysięcy metrów było dość zimno, a na szczycie, trzy kilometry w górze, musiał panować mróz. Posuwając się z wolna w sennej kolejce gości Morgan zauważył ze zdumieniem, że tylko on, jako jedyny, nie dźwiga kamery. Gdzie podziali się prawdziwi pielgrzymi? Potem przypomniał sobie. Oni tutaj nie przychodzili. Nie uznawali łatwej drogi do nieba, do nirwany czy tego czegoś, w co wierzyli. Oni wchodzili na szczyt pieszo, bez pomocy maszyn. Ciekawa doktryna i nie pozbawiona sensu. Czasem jednak nic nie zastąpi maszyny.

W końcu zajął miejsce w wagoniku, który ruszył przy wtórze niepokojącego trzeszczenia kabli wyciągu. Morganowi znów przyszło do głowy pewne skojarzenie — wyciąg, który planował, będzie unosił ciężary dziesięć tysięcy razy większe niż to prymitywne urządzenie wywodzące się pewnie jeszcze z dwudziestego stulecia, a przecież zasada działania jednego i drugiego miała być w gruncie rzeczy identyczna.

Za oknami rozkołysanego wagonika trwała niezmącona ciemność, aż w pole widzenia wpłynęły oświetlone schody, zupełnie puste, jakby nikt nie szedł w ślady tych niezliczonych milionów, które przez minione trzy tysiące lat wspinały się na górę. Morgan pojął wszakże, że spieszeni amatorzy podziwiania wschodu słońca dawno minęli dolne partie stoku i są już zapewne blisko wierzchołka.

Na poziomie czterech kilometrów trzeba było opuścić wagonik i przejść kawałek do stacji następnego odcinka wyciągu. Morgan pogratulował sobie posiadania peleryny i ciasno otulił się metalizowaną tkaniną. Panował tu lekki mróz, powietrze było rozrzedzone i inżynier nie zdumiał się wcale, widząc ustawione na widoku w małej stacyjce aparaty tlenowe.

Dopiero teraz, blisko celu drogi, dały się zauważyć pierwsze oznaki nadchodzącego dnia. Gwiazdy na wschodzie nie straciły jeszcze nic ze swego blasku, podobnie jak i lśniąca ponad horyzontem Wenus, jednak cienkie, wysoko zawieszone chmury zaczynały z wolna nabierać kolorów. Morgan spojrzał na zegarek, zaniepokojony czy się nie spóźni, ale nie, do wschodu słońca zostało jeszcze pół godziny.

Jeden z pasażerów wskazał nagle na widoczne gdzieniegdzie w dole zygzaki wijących się po coraz bardziej stromym zboczu schodów. Nie były już puste; z senną powolnością kroczyły po nich tuziny mężczyzn i kobiet. Z każdą chwilą pojawiało się coraz więcej ludzi, zmęczonych wyraźnie do kresu sił. Od ilu to godzin, zastanowił się Morgan, pokonują tak stopień za stopniem? Bez wątpienia musieli iść całą noc, a pewnie i dłużej, szczególnie że większość pielgrzymów miała już swoje lata i wątpliwe, by zdołali odbyć taką wspinaczkę w jeden dzień. Inżynier nie mógł wyjść ze zdumienia, że aż tylu ludzi wciąż hołdowało dawnej wierze.

Chwilę później ujrzał pierwszego mnicha, wysoką postać w szafranowej szacie kroczącą z regularnością metronomu wprost przed siebie, bez choćby jednego spojrzenia na boki czy do góry, na przemieszczający się nad ogoloną głową kapłana wagonik kolejki. Człowiek ten zdawał się być również nieczuły na siły przyrody, bowiem mimo mrozu prawą rękę i ramię miał nagie.

Kolejka linowa zwolniła, zbiżając się do stacji, aż zatrzymała się i wypuściła lekko otępiałych pasażerów, by ruszyć w drogę powrotną. Morgan dołączył do tłumu dwustu lub trzystu osób stłoczonych w małym amfiteatrze wyciętym w zachodniej ścianie góry. Wszyscy wpatrywali się w ciemność, chociaż na razie widać tam było jedynie wstęgę świateł znikającą daleko w dole. Trochę spóźnionych wspinaczy dobywało z siebie ostatnie siły, mocą wiary przezwyciężając nadludzkie znużenie.

Morgan zerknął ponownie na zegarek: jeszcze dziesięć minut. Nigdy dotąd nie znalazł się w tak wielkiej gromadzie milczących ludzi. Unoszący wysoko kamery turyści oraz pielgrzymi zastygli w tym samym oczekiwaniu i nadziei. Pogoda była wspaniała i już niedługo wszyscy mieli się przekonać, czy warto było odbyć taką wędrówkę.

Nagle rozległo się ciche pobrzękiwanie dzwonków; dochodziło z niewidocznej wciąż świątyni, położonej sto metrów wyżej. W tej samej chwili zgasły światła na zboczu góry. Teraz wszyscy stojący plecami do wyłaniającego się z ukrycia słońca widzowie dostrzec mogli pierwsze zwiastuny dnia malujące się na płynących w dole chmurach, wszelki inny blask zasłaniała olbrzymia masa góry.

Z sekundy na sekundę coraz jaśniej się robiło po obu stronach cienia rzucanego przez Sri Kandę. Słońce pokonywało ostatnie opory nocy. W cierpliwie oczekującym tłumie rozległ się szmer podziwu. Przez chwilę nie działo się nic więcej, potem nagle ujrzeli wyraźnie zarysowany, idealnie symetryczny cień góry, ciemnoniebieski trójkąt sięgający do połowy wyspy Taprobane. Góra nie zapomniała o swoich czcicielach, rzucając słynny cień na pokrywę chmur — symbol, który każdy z pielgrzymów mógł interpretować wedle własnego życzenia.

Zjawisko przypominało odwróconą piramidę, było prawie namacalne i zupełnie nie kojarzyło się ze zwykłą grą światła i cienia. Gdy pierwsze promienie słońca padły na zbocza góry, cień jakby jeszcze zgęstniał, nabrał głębi, niemniej poprzez cienką powłokę chmur (dzięki którym zaistniał tak wyraźnie) dawało się dojrzeć zarysy leżących poniżej jezior, wzgórz i lasów.

Szczyt trójkąta przemieszczał się po krajobrazie z wielką szybkością i był coraz bliżej w miarę jak słońce wznosiło się ponad horyzont, jednak Morganowi zdawało się, że obraz zastygł w bezruchu. Miał wrażenie, że wszystko stężało w jednej, zawieszonej ponad trwaniem chwili. Czas przestał płynąć i oto cień wieczności zaległ na duszy niczym cień góry na obłokach.

W końcu zjawisko zaczęło się z wolna rozmywać. Mrok umykał z nieboskłonu niczym ciemne plamy z powierzchni biegnących wód. Widmowy obraz stracił najpierw na subtelności, potem odkrył swe drugie, rzeczywiste tło. Gdzieś w połowie drogi do horyzontu eksplodował blask, to promienie słońca padły na wschodnie okna jakiegoś budynku. A jeszcze dalej zdało się Morganowi, że dostrzega cienką, ciemną wstęgę morza.

Dla Taprobane zaczął się kolejny dzień.

Widzowie rozeszli się z wolna. Część wróciła na stację kolejki, inni, pełni wiary we własne siły ruszyli ku schodom w złudnej nadziei, że zejście musi być łatwiejsze niż wspinaczka. Większość z nich ledwo doczłapie do stacji pośredniej i tylko nieliczni dotrą pieszo na sam dół.

Morgan był jedynym, który skierował się w górę, ku krótkim schodom wiodącym do klasztoru na samym wierzchołku. Odprowadzało go wiele ciekawych spojrzeń. Do gładkich zewnętrznych murów dotarł mocno zasapany i zaraz oparł się o masywne drewniane wierzeje. Słońce zaczęło już sięgać i tutaj.

Ktoś musiał obserwować wejście, zanim bowiem zdołał znaleźć; dzwonek czy w jakikolwiek inny sposób zasygnalizować swe przybycie, drzwi otworzyły się bezszelestnie i w progu stanął mnich w żółtej szacie, który pozdrowił gościa składając dłonie.

Ayu bowan, doktorze Morgan. Mahanayake Thero będzie zaszczycony, mogąc pana poznać.

14. Edukacja Gwiezdnego Szybowca

(Wyjątek z Akt Gwiezdnego Szybowca, wydanie pierwsze, 2071)


Wiemy już, że międzygwiezdna sonda znana jako Gwiezdny Szybowiec (lub Szybowiec) jest systemem w pełni autonomicznym, działającym zgodnie z ogólnymi instrukcjami zawartymi w programach wprowadzonych do jej pamięci sześćdziesiąt tysięcy lat temu. Przemieszcza się od tego czasu między gwiazdami, wysyłając z pomocą pięciusetkilometrowej anteny informacje do bazy (przekaz raczej powolny), czasem też odbierając dodatkowe instrukcje z bazy czy „Gwiezdnego Ostrowia”, by wykorzystać pojęcie stworzone przez poetę znanego pod imieniem Llwellyn ap Cymru.

Niemniej podczas przejścia przez układ jakiejś gwiazdy sonda może czerpać energię ze Słońca, toteż ilość nadawanych przez nią informacji ulega zwiększeniu. Wykorzystując proste porównanie, sonda „podładowuje wówczas baterie”. Ponieważ podobnie jak nasze dawne sondy typu Pionier czy Voyager wykorzystuje pole grawitacyjne ciał niebieskich dla zmian kursu i przyspieszania, może funkcjonować przez całą wieczność, czyli aż urządzenia zawiodą lub jakaś katastrofa położy kres jej istnieniu. Gwiazdy Centaura były jedenastym obiektem zainteresowania sondy. Po okrążeniu naszego Słońca po typowej dla komet orbicie, skierowała się ku celowi określonemu jednoznacznie jako Tau Ceti, gwieździe odległej o dwanaście lat świetlnych. Jeśli ktoś tam jest, to sonda nawiąże z nim konwersację już w kilka lat po roku 8100……Szybowiec jest zarówno ambasadorem, jak i badaczem. Gdy pod koniec którejś z twających wiele tysiącleci podróży zdarza mu się odkryć cywilizację techniczną, nawiązuje przyjazny kontakt i zaczyna wymianę informacji (trzeba zaznaczyć, że informacja to jedyny rodzaj towaru, jaki może się liczyć na międzygwiezdnym rynku). Przed opuszczeniem takiego systemu i udaniem się w ciąg dalszy tej podróży bez końca, Szybowiec zdradza położenie swego macierzystego świata, oczekującego już na bezpośredni kontakt z nowym abonentem kosmicznej sieci telefonicznej.

W naszym przypadku mamy pewne powody do zadowolenia, bowiem udalo nam się zidentyfikować gwiazdę, wokół której ten świat krąży, zanim jeszcze ktokolwiek nam rzecz wyjaśnił. Już dawno wysłaliśmy w jej kierunku pierwszą transmisję. Teraz zostaje nam tylko odczekać 104 lata i odebrać odpowiedź. Naprawdę mamy szczęście, znajdując sąsiadów praktycznie tuż za progiem.


Od początku było jasnym, że Szybowiec zna znaczenie kilku tysięcy słów angielskich oraz chińskich. Słowniki te stworzył analizując transmisje radiowe i telewizyjne oraz — co przydało mu się ‘szczególnie — penetrując przekazy sieci wideotekstu. Wszelako to, co przechwycił zbliżając się do Układu Słonecznego, trudno nazwać reprezentatywną próbką ludzkiej kultury. Niewiele tam było informacji z dziedziny zaawansowanych nauk, szczególnie mało matematyki i wąski wybór dorobku literackiego, muzycznego czy dziedzictwa innych rodzajów sztuki.

Jak każdy geniusz, który musiał sam zdobywać wykształcenie, Szybowiec dysponował wiedzą fragmentaryczną i pełną luk. Działając zgodnie z zasadą, że lepiej dostarczyć mu nazbyt wiele danych niż za mało tychże, zaraz po nawiązaniu kontaktu z Szybowcem przekazano mu całą zawartość oksfordzkiego słownika języka angielskiego, wielkiego słownika języka chińskiego (edycja zawierająca reformowany mandaryński) oraz Encyklopedii Ziemi. Transmisja cyfrowo przetworzonych danych trwała tylko trochę ponad pięćdziesiąt minut. Warto zauważyć, że po jej zakończeniu Szybowiec umilkł na prawie cztery godziny i był to najdłuższy czas, kiedy w trakcie utrzymywania kontaktu zniknął z anteny. Gdy wznowił łączność, jego słownik był o wiele bogatszy, sądząc zaś po dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach przebiegu konwersacji, rozmówca zdolny byłby przejść spokojnie test Turinga, czyli, inaczej mówiąc, nie dałoby się rozróżnić, że ma się do czynienia z maszyną, a nie z wysoce inteligentnym człowiekiem.

Zdarzały mu się okazjonalne potknięcia, na przykład użycie niewłaściwego słowa wieloznacznego, brak też było emocjonalnych podtekstów przekazywanych wiadomości. Ale tego należało oczekiwać, gdyż podobnie jak zaawansowane ziemskie komputery przejmują od swych twórców również zdolność odtwarzania pozornych stanów emocjonalnych, tak i Szybowiec musiał raczej przejawiać skłonność do naśladowania własnych, obcych nam budowniczych, których sposób myślenia mógł być mocno odmienny od ludzkiego.

No i vice versa, rzecz jasna. Szybowiec bez trudu, precyzyjnie i do końca pojmował znaczenie zwrotów takich, jak „kwadrat przeciwprostokątnej równy jest sumie kwadratów przyprostokątnych”, jednak wielkie kłopoty sprawiało mu zrozumienie zamysłu Keatsa towarzyszącego spisaniu słów:

Magiczne okna, tam lękliwie cud pianą opisany,

cud mór z niebezpiecznych, lądów utraconych…

Jeszcze gorzej było w przypadku fragmentu:

Czyż mam cię porównać do letniego dzionka?

Choćżeś bardziej milośliwa i jakby chłodniejsza…


Tak czy inaczej, w nadziei przezwyciężenia tej jego słabości, zaprezentowano Szybowcowi tysiące godzin muzyki, twórczości poetyckiej, sztuk teatralnych, scen z ziemskiego życia, zarówno dotyczących ludzi, jak i innych istot. Za ogólną zgodą materiał ten został do pewnego stopnia ocenzurowany. Wprawdzie nie było możliwe ani sensowne ukrywanie całego bagażu gwałtu i przemocy obecnych w dziejach ludzkości, jak również wojowniczości naszej rasy (było też za późno, by anulować nadanie Encyklopedii), jednakże w tej kwestii przekazano tylko kilka starannie wybranych przykładów. Ponadto, aż do czasu, gdy Szybowiec znalazł się poza zasięgiem ziemskich stacji, komercjalne kanały wideo pozostawały głuche i nieme.

Przez stulecia filozofowie będą roztrząsać, czy Szybowiec naprawdę potrafił zrozumieć ludzkie sprawy i problemy, i dyskusja ta nie umilknie być może nawet i wtedy, gdy sonda dotrze do następnej gwiazdy. W jednej wszakże kwestii zgoda panuje już teraz. Sto dni podróży Szybowca przez Układ Słoneczny nieodwołalnie zmieniło ludzki obraz wszechświata, poglądy na temat pochodzenia człowieka i jego miejsca pośród gwiazd.

Po wizycie Szybowca ludzka cywilizacja już nigdy nie może pozostać taka sama.

15. Bodhidharma

Gdy tylko masywne, rzeźbione we wzory kwiatów lotosu drzwi zamknęły się z cichym trzaskiem za plecami Morgana, inżynier poczuł, że trafił do zupełnie innego świata. Nie po raz pierwszy znalazł się na terenie poświeconym jakiejś religii, zwiedzał już Notre Damę i świątynię Sophii, widział Stonehenge, Partenon, Karnak, katedrę Świętego Pawła oraz dziesiątki pomniejszych kościołów i meczetów, jednak zawsze patrzył na nie jako na zabytki minionych religii, wspaniałe dzieła sztuki, również inżynierskiej, bez jakichkolwiek wszakże emocjonalnych związków z teraźniejszością. Wiara, która je stworzyła i utrzymywała, odeszła w niepamięć, chociaż po prawdzie pozostałości niektórych religii istniały jeszcze w dwudziestym drugim wieku.

Tutaj jednak zdawało się, że czas stanął w miejscu. Wichry historii omijały tę samotną cytadelę wiary, nie powodując żadnych zmian. Od trzech tysięcy lat mnisi wciąż tak samo zanosili modły, oddawali się medytacjom i spoglądali o brzasku w niebo.

Stąpając po wyślizganych przez stopy niezliczonych pielgrzymów płytach dziedzińca, Morgan stracił nagle pewność siebie. Oto próbował zniszczyć coś pradawnego i szlachetnego, coś, czego nigdy w pełni nie zrozumie.

Zatrzymał się nagle na widok olbrzymiego dzwonu z brązu, który wisiał na dzwonnicy wyrastającej ze ściany klasztoru. Inżynier oszacował błyskawicznie, że dzwon musi ważyć przynajmniej pięć ton i że jest bardzo stary. Ale jakim cudem…?

Mnich zauważył ciekawe spojrzenie i uśmiechnął się ze zrozumieniem.

— Ma dwa tysiące lat — powiedział. — To dar od Kałidasy Przeklętego. Niezręcznie było odmówić przyjęcia takiego daru. Wedle legendy dziesięć lat trwało, nim wniesiono ten dzwon na górę. Zginęła przy tym setka ludzi.

— Kiedy dzwoni? — spytał Morgan, przetrawiwszy pierwszą odpowiedź.

— Przez wzgląd na darczyńcę, słychać go tylko w czasie klęsk i katastrof. Nigdy go nie słyszałem, nikt z żywych go nie słyszał. Raz odezwał się bez pomocy ludzkich rąk, podczas wielkiego trzęsienia ziemi w roku 2017. Przedtem dzwonił w roku 1522, kiedy iberyjscy najeźdźcy spalili Świątynię Zęba i porwali świętą relikwię.

— Zatem, mimo tylu wysiłków, prawie się go nie używa?

— Z dziesięć razy w ciągu ostatnich dwóch tysięcy lat. Wciąż ciąży na nim klątwa Kałidasy.

Może to i dobra religia, pomyślał Morgan, ale rozrzutna jak diabli. Ilu to mnichów, zastanowił się jeszcze, walczyło przez te stulecia z pokusą, by postukać w dzwon choćby paznokciem i usłyszeć zakazane brzmienie…

Mijali właśnie wielki głaz z krótkimi schodkami prowadzącymi do pozłacanego pawilonu. Tam był właściwy wierzchołek góry. Morgan wiedział, co kryje pawilon, ale mnich i tak wziął się za wyjaśnienia.

— To ślad stopy — powiedział. — Katolicy wierzyli, że Adam stanął tam zaraz po wygnaniu z raju, Hindusi mówili, że to Siwa lub Saman, ale buddyści, rzecz jasna, uznawali to za ślad Oświeconego.

— Użył pan czasu przeszłego — powiedział Morgan, starając się nadać głosowi beznamiętne brzmienie. — A co myśli się teraz?

— Budda był człowiekiem, jak pan czy ja — odparł zakonnik równie obojętnie. — Odcisk na skale, a jest to bardzo twarda skała, mierzy dwa metry długości.

To wyjaśnienie zamykało sprawę i Morgan nie miał już dalszych pytań. W końcu wyszli na nieduży krużganek zakon — czony otwartymi drzwiami. Mnich zapukał, ale nie czekał na odpowiedź, tylko wskazał gościowi gestem, by wchodził.

Morgan oczekiwał podświadomie, że ujrzy osobę Mahanayakego Thero siedzącego ze skrzyżowanymi nogami na macie, być może w otoczeniu zawodzących modlitwy akolitów i dymów kadzideł. Woń kadzidła rzeczywiście unosiła się w chłodnym powietrzu, ale przełożony vihare Sri Kandy siedział za zwykłym biurkiem wyposażonym w standardowy terminal z bankami pamięci. Jedyną osobliwością pokoju była głowa Buddy, lekko nadnaturalnych rozmiarów, widoczna na postumencie w kącie pomieszczenia. Trudno było orzec, czy to prawdziwa rzeźba, czy projekcja holo.

Mimo biurowego otoczenia, trudno byłoby jednak pomylić głowę zakonu z jakimkolwiek typem urzędnika. Poza żółtą szatą, Mahanayake Thero wyróżniały jeszcze dwie rzeczy — po pierwsze, mimo nie tak starego jeszcze wieku, był kompletnie łysy, po drugie — nosił okulary.

Jedno i drugie było skutkiem świadomego wyboru, domyślił się Morgan. Kłopotów z porostem włosów można było się już od dawna pozbyć dzięki krótkiej kuracji, a zatem ta lśniąca glaca musiała być wynikiem starannego golenia lub depilacji. Morgan nie pamiętał też, w jakiej sztuce historycznej widział po raz ostatni okulary.

Niemniej taka kombinacja cech była zarówno fascynująca, jak i deprymująca. Morgan stwierdził, że żadnym sposobem nie potrafi określić nawet w przybliżeniu wieku Mahanayakego: może czterdziestka, a może dobrze zakonserwowana osiemdziesiątka. A okulary, chociaż idealnie przejrzyste, zdawały się maskować prawdziwe myśli duchownego.

Ayu bowan, doktorze Morgan — powiedział dostojnik, wskazując gościowi jedyne wolne krzesło. — To mój sekretarz, czcigodny Parakarma. Nie będzie panu przeszkadzało, że zajmie się notowaniem naszej rozmowy?

— Skądże — odparł Morgan, kłaniając się zdawkowo trzeciej obecnej w komnacie osobie. Młodszy mnich miał drugie włosy i imponującą brodę. Zapewne golenie czerepu nie było obowiązkowe.

— Tak zatem, doktorze Morgan — ciągnął Mahanayake Thero — chce pan naszej góry. — Obawiam się, że tak, wasza… eee… eminencjo. Przynajmniej części.

— Z obszaru całego świata potrzebuje pan akurat tych kilku hektarów?

— Nie ja dokonałem tego wyboru, lecz natura. Stacja naziemna musi znajdować się na równiku, na możliwie jak najwyższym wzniesieniu, gdzie mniejsza gęstość powietrza łagodzi skutki huraganowych wiatrów.

— W Afryce i w Ameryce Południowej wznoszą się na równiku góry jeszcze wyższe niż ta.

Znów się zaczyna, jęknął w duchu Morgan. Przekonał się już, że nawet inteligentni i wykształceni ludzie mieli spore trudności ze zrozumieniem kwestii, a co dopiero ci mnisi… Gdyby tylko Ziemia była idealną kulą, bez zawirowań pola grawitacyjnego…

— Proszę mi wierzyć — stwierdził żarliwie. — Sprawdziliśmy wszystkie alternatywne lokalizacje. Cotopaxi i góra Kenya, nawet Kilimandżaro, chociaż leży trzy stopnie na południe. Nadawałyby się, gdyby nie jeden drobiazg. Satelita ustawiony nad tymi punktami nie utrzyma się na orbicie stacjonarnej. Za sprawą problemów ze stałą grawitacji na tych obszarach, zacząłby z wolna przesuwać się nad równikiem. Nie wdając się w szczegóły powiem tylko, że konieczne byłoby nieustanne korygowanie orbity, co nawet byłoby możliwe, bo w grę wchodzą niewielkie ilości potrzebnego paliwa, ale nie byłoby możliwe podobne potraktowanie wielu milionów ton długiego na tysiące kilometrów wyciągu. Wszelako szczęśliwie dla nas…

— Dla nas nie — wtrącił Mahanayake Thero, prawie zbijając Morgana z tropu.

— …istnieją też stabilne obszary orbity geostacjonarnej, gdzie stacja zostanie w ustalonym miejscu i nie zacznie dryfować. Zupełnie jakby zapadła na dnie niewidzialnej doliny. Jedno z takich miejsc znajduje się nad Pacyfikiem, zatem na nic się nie przyda. Drugie bezpośrednio nad naszymi głowami.

— Ale przecież kilka kilometrów w tę czy tamtą stronę nie robi wam chyba żadnej różnicy. Są jeszcze inne góry na Taprobane.

— Żadna z nich nie sięga nawet w połowie tak wysoko jak Sri Kanda i wszystkie pozostają w sferze przyziemnych wiatrów. To prawda, że huragany zdarzają się na równiku stosunkowo rzadko, ale zdarzają się. Jeden by starczył, by zagrozić strukturze w jej najsłabszym punkcie.

— Potrafimy kontrolować wiatry.

Młody sekretarz po raz pierwszy włączył się do rozmowy. Morgan spojrzał nań z zainteresowaniem.

— Owszem, ale tylko do pewnego stopnia. Rozmawiałem już o tym z Kontrolą Monsunów. Powiedzieli, że nie mogą niczego gwarantować w stu procentach, szczególnie gdy rzecz dotyczy huraganów. W najlepszym razie dawali mi szansę pięćdziesiąt do jednego. To za mało jak na projekt o wartości tryliona dolarów.

Czcigodny Parakarma zdawał się mieć wyraźną ochotę na dłuższą dysputę.

— Jest taka gałąź matematyki, obecnie niemal zapomniana, zwana teorią katastrof. Meteorologia wygląda przy niej na naukę ścisłą. Jestem pewien, że…

— Winien jestem pewne wyjaśnienie — wtrącił się spokojnie Mahanayake Thero. — Mój kolega był niegdyś dość znanym astronomem. Zapewne słyszał pan o doktorze Choamie Goldbergu.

Morganowi zdało się, że oto pod jego krzesłem otwiera się klapa zapadni. Że też go nie ostrzeżono! Potem przypomniał sobie słowa profesora Saratha, który z dziwnym błyskiem w oku stwierdził: „Uważaj pan na osobistego sekretarza braciszka, to naprawdę bystry chłoptyś”.

Morgan miał nadzieję, że nie zarumienił się zbytnio, gdy czcigodny Parakarma, alias doktor Choam Goldberg, spojrzał na niego w wyraźnie mało przyjazny sposób. Zatem usiłował wyjaśnić kwestie niestabilnych orbit prostym mnichom… Ha! Mahanayake Thero usłyszał już zapewne wcześniej o wiele bardziej szczegółowy wykład na ów temat.

Przypomniał sobie, jak środowisko naukowe podzieliło się, oceniając postawę doktora Goldberga. Część uznała go za pomyleńca, reszta nie mogła się zdecydowaćjak go nazwać. Był bowiem jednym z najbardziej obiecujących młodych talentów astronomii, kiedy nagle, pięć lat temu, stwierdził iż „teraz, gdy Szybowiec doprowadził do klęski wszystkich tradycyjnych religii, możemy wreszcie poważnie zająć się studiami nad koncepcją Boga”.

Wygłosiwszy to zdanie, zniknął z życia publicznego.

16. Rozmowy z Gwiezdnym Szybowcem

Spośród tysięcy odpowiedzi na pytania zadawane Gwiezdnemu Szybowcowi w czasie jego przelotu przez Układ Słoneczny, najżywiej oczekiwano tych związanych z kwestiami istot i cywilizacji powstałych pod obcymi gwiazdami. Wbrew wyrażanym niekiedy obawom, sonda odpowiadała bez oporów zaznaczając jedynie, że ostatnie uzupełnienia w tej materii odebrała ponad sto lat temu.

Biorąc po uwagę bogactwo i różnorodność kultur powstałych na Ziemi za sprawą jednego tylko gatunku, oczywistym trzeba uznać wniosek, że wśród gwiazd istnieć musi większe jeszcze zróżnicowanie, bo wynikłe nie tylko z kwestii kultury, ale i uwarunkowań biologicznych. Kilkanaście tysięcy godzin fascynujących transmisji zawierających zwykle niesamowite, a czasem wręcz przerażające obrazy życia na innych planetach, w pełni potwierdziło to przypuszczenie.

Mieszkańcy Gwiezdnego Ostrowia przyjęli prosty sposób klasyfikowania kultur pod względem osiągniętego poziomu technologicznego, co było zapewne jedynym możliwym do znalezienia obiektywnym kryterium. Ludzkość z zadowoleniem przyjęła wiadomość, że mieści się w piątej grupie skali, która obejmowała: poziom 1 — posługiwanie się kamiennymi narzędziami; poziom 2 — narzędzia metalowe, wykorzystanie ognia; 3 — pismo, rzemiosła; 4 — siła pary, prymat nauki; 5 — energia atomowa, podróże kosmiczne. Wtedy, gdy Szybowiec zaczynał swą misję, ponad sześćdziesiąt tysięcy lat temu, jego twórcy, podobnie jak obecna ludzkość, należeli do kategorii piątej. Obecnie przesunęli się do szóstej, charakteryzującej się zdolnością do całkowitego przetwarzania materii w energię i transmutacji wszystkich pierwiastków na skalę przemysłową.

— A czy istnieje grupa siódma? — spytano niezwłocznie.

— Potwierdzam — odparł krótko Szybowiec. Kiedy poproszono o szczegóły, wyjaśnił: — Nie jestem upoważniony, by przekazywać niższej grupie informacje o technologiach opanowanych przez grupy wyższe. Na tym stanęło i na nic zdały się podchwytliwe pytania podsuwane przez najtęższe umysły Ziemi. Dopiero ostatnia transmisja dodała coś więcej.

Indagacje spełzały na niczym, bowiem Szybowiec mógł już wówczas mierzyć się spokojnie z dowolnym ziemskim logikiem. Po części była to wina Wydziału Filozofii Uniwersytetu w Chicago, który w epistemologicznym zapale przekazał przybyszowi całą treść dzieła opatrzonego tytułem Summa Theologice. Konsekwencje były porażające…

02 czerwca, 2069, 19:35 GMT, wiadomość 1946, sekwencja 2. Szybowiec do Ziemi:

Przeanalizowałem argumenty waszego świętego Tomasza z Akwinu, zgodnie z waszą prośbą wyrażoną w wiadomości 145, sekwencja 3, z 02 czerwca 2069, 18:42 GMT. Większość przekazu to pozbawiony sensu szum informacyjny, czyli brak informacji. Dalszy ciąg transmisji zawiera 192 sofizmaty wyrażone symbolami logicznymi właściwymi waszej matematyce przekazanej w wiadomości numer 43 z 20 maja 2069, 02:51 GMT.

Soflzmat 1… (i tu następuje 75 stron wydruku).


Jak się później okazało, Szybowcowi starczyła ledwie godzina, by uporać się nieodwołalnie ze świętym Tomaszem. Filozofowie, którzy przez kilka następnych dekad analizowali odpowiedź, znaleźli tylko dwa błędy, a i one mogły wynikać raczej z niezrozumienia terminologii.

Niestety, nie zapytano wówczas, ile mocy obliczeniowej musiał Szybowiec zaangażować do tego zadania. Pytanie pojawiło się dopiero po zniknięciu próbnika. Niemniej wcześniej odebrano jeszcze bardziej szokujące odpowiedzi…


04 czerwca, 2069, 07:59 GMT, wiadomość 9056, sekwencja 2. Szybowiec do Ziemi:

Nie potrafię przeprowadzić wyraźnej granicy pomiędzy waszymi rytuałami religijnymi a identycznym z gruntu zachowaniem podczas imprez sportowych czy kulturalnych, które mi pokazaliście. Odnosi się to szczególnie do koncertów Beatlesów, rok 1965, finałów mistrzostw świata w piłce nożnej, rok 2046, pożegnalnego koncertu Johanna Sebastiana Clonesa, rok 2056.


05 czerwca, 2069, 20:38 GMT, wiadomość 4675, sekwencja 2. Szybowiec do Ziemi:

Ostatnie odebrane przez mnie uzupełnienie pochodzi sprzed 175 lat, ale o ile zrozumiałem was poprawnie, to odpowiadam, co następuje. Formy zachowania, które wy zwiecie religijnymi, pojawiły się w 3 z 15 znanych kultur grupy pierwszej, w 6 z 28 znanych kultur grupy drugiej, w 5 z 14 znanych kultur grupy trzeciej, w 2 z 10 znanych kultur grupy czwartej i w 3 z 174 znanych kultur grupy piątej. Jak rozumiecie najpewniej, najwięcej znanych nam kultur należy do grupy piątej, bowiem tylko one mogą zostać wykryte na odległość.


06 czerwca, 1069, 12:09 GMT, wiadomość 5897, sekwencja 2. Szybowiec do Ziemi:

Macie rację przypuszczając, że wszystkie trzy kultury grupy piątej, które przejawiają zachowania religijne, zostały stworzone przez istoty opierające swój proces reprodukcji na współpracy dwojga rodziców iże potomstwo wychowywane jest tam przez znaczną część swojego życia w grupach rodzinnych. Jak doszliście do tego wniosku?


08 czerwca, 2069, 15:37 GMT, wiadomość 6943, sekwencja 2. Szybowiec do Ziemi:

Hipotetyczny byt przypisywany Bogu, chociaż nie do obalenia za pomocą samej logiki, nie jest bytem koniecznym i przytoczony ciąg myślowy może obyć się bez niego.

Jeśli przyjmujecie, że wszechświat może zostać opisany i wyjaśniony jako kreacja istoty zwanej Bogiem, to istota taka musiałaby być oczywiście wyżej zorganizowana niż jej dzielą. W ten sposób ponad dwukrotnie zwiększacie skomplikowanie oryginalnego problemu, stawiając pierwszy krok na ślepej ścieżce nieskończonego regresu. Wasz William z Ockham wskazał Już w czternastym stuleciu, że nie należy niepotrzebnie mnożyć bytów. Nie rozumiem zatem, czemu ciągle wracacie do tego tematu.


11 czerwca, 2069, 06:34, wiadomość 8964, sekwencja 2. Szybowiec do Ziemi:

456 lat temu otrzymałem z Gwiezdnego Ostrowia wiadomość, że pochodzenie wszechświata zostało odkryte i ustalone, jednakże nie posiadam stosownych procesorów, aby informację przyswoić. W celu uzyskania szerszych objaśnień musicie skontaktować się wprost z Ostrowiem.

Przechodzę obecnie na tryb podróżny i muszę zakończyć kontakt. Do widzenia.


W opinii wielu słuchaczy finalna wiadomość nadana przez Szybowiec dowodziła jasno, że próbnik posiadał coś na kształt poczucia humoru. Po cóż inaczej czekałby z tak „wybuchowym” materiałem do ostatniej chwili? A może cała rozmowa była częścią planu mającego na celu nakierowanie ludzkości na właściwą drogę, by za sto cztery lata, kiedy może nadejdzie wiadomość z Ostrowia, wnioski były już gotowe?

Byli też tacy, którzy proponowali podjęcie pościgu za Szybowcem, który unosił z Systemu Słonecznego nie tylko gigantyczną ilość informacji, ale także dzieła wysoce zaawansowanej techniki. Wprawdzie nie istniał akurat żaden statek, który mógłby najpierw doścignąć sondę, a potem, po rozwinięciu tak olbrzymiej szybkości, wrócić jeszcze na Ziemię. Niemniej budowa takiej jednostki była możliwa.

Rozsądek jednak przeważył. Nawet automatyczna sonda mogła posiadać jakieś urządzenia obronne, włączając w to zdolność do autodestrukcji. Większość wszakże uczestników dyskusji przekonywała, że przecież twórcy próbnika mieszkają „ledwie” pięćdziesiąt dwa lata świetlne od nas. Przez te tysiące lat, jakie minęły od wystrzelenia statku, musieli w niewyobrażalnym dla nas stopniu rozwinąć technikę kosmiczną. Jeśli ludzkość ich sprowokuje, mogą poczuć się zobowiązani do złożenia nam niekoniecznie przyjaznej wizyty, i to już za kilkaset lat.

Niezależnie od owych sporów, Szybowiec znacznie przyspieszył proces, który i tak zachodził już z wolna od paru setek lat. Zakończył wpływ miliardów wypowiedzianych przez wieki pobożnych słów, które tylko zaśmiecały umysły inteligentnych przecież ludzi.

17. Parakarma

Przypomniawszy sobie naprędce dotychczasowy przebieg rozmowy Morgan uznał, że właściwie nie wyszedł wcale na głupca. To raczej Mahanayake Thero ryzykował utratę przewagi, skoro ujawnił tożsamość czcigodnego Parakarmy. Wszakże to ostatnie nie było żadną tajemnicą, pewnie sam mnich przypuszczał, że Morgan z dawna wie, kim jest sekretarz.

Dwóch młodych akolitów ppjawiło się akurat w porę, by zatrzeć nieprzyjemny efekt. Jeden niósł tacę z miseczkami ryżu, owoców i cienkich placuszków, drugi dźwigał imbryk z nieodzowną w buddyjskich klasztorach herbatą. Wśród dań nic nie przypominało mięsa. Zmęczony zarwaną nocą, Morgan z chęcią zjadłby parę jajek, ale takie potrawy były tu zapewne zakazane. Nie, zakaz to zbytmocne słowo. Sarath powiedział, że tutejsza reguła niczego nie zakazuje, bowiem nie uznaje żadnych absolutów. Mnisi hołdowali raczej wyważonej stosownie tolerancji, niemniej odbieranie życia, nawet potencjalnego życia czającego się wewnątrz skorupyjajka, było czymś, czemu nijak nie przyznawali priorytetu.

Próbując zawartości poszczególnych miseczek, w większości przypadków kompletnie nieznanej, Morgan spojrzał ze zdumieniem na siedzącego w bezruchu Mahanayakego Thero. Mnich potrząsnął głową.

— My nie jadamy przed południem. Rano umysł funkcjonuje najlepiej i nie należy mącić koncentracji skupiając się na sprawach ciała. Zajmując się całkiem smakowicie przyrządzoną papayą, Morgan rozważał osobliwość takiej postawy. Dla niego pusty żołądek był raczej czynnikiem wadzącym myśleniu i uniemożliwiającym pełne wykorzystanie wyższych funkcji umysłu. Ciesząc się zawsze dobrym zdrowiem, nigdy nie czynił rozróżnienia miedzy stanem ciała a stanem ducha i nie widział żadnego powodu, by popadać w taki dualizm.

Morgan pałaszował egzotyczne śniadanie, tymczasem Mahanayake Thero przeprosił go na chwilę i zaczął z obłędną szybkością stukać coś na klawiaturze swojego komputera. Ekran był dobrze widoczny, zatem Morgan odwrócił z uprzejmości spojrzenie, wbijając oczy w głowę Buddy. Chyba jednak była prawdziwa, bowiem postument rzucał cień na ścianę… Chociaż… kolumienka mogła być z kamienia, zaś głowa tylko projekcją. To często spotykana sztuczka.

Podobnie jak w przypadku Mony Lisy, dzieło pozwalało domyślić się emocjonalnego zaangażowania twórcy jak i podziwu, który artysta czuł wobec portretowanej postaci. Tyle tylko, że Gioconda miała otwarte oczy i wpatrywała się w coś czy kogoś. Budda praktycznie nie miał oczu, tylko gładkie płaszczyzny wyrażające pustkę, w której można zatracić duszę lub odnaleźć cały wszechświat.

Na jego ustach igrał uśmieszek bardziej jeszcze dwuznaczny, niż ten znany zmalowidła Leonarda. Ale czy to był uśmiech, czy może tylko gra cieni? Wystarczyło spojrzeć pod innym kątem, a znikał zastąpiony nadludzkim spokojem, wywyższeniem wszelkiej rzeczy… Morgan nie mógł oderwać oczu od posążka i dopiero warkot drukarki przywołał go do rzeczywistości. O ile to była rzeczywistość…

— Pomyślałem, że może pan zapragnąć pamiątki — powiedział Mahanayake Thero.

Morgan przyjął arkusz i zauważył ze zdumieniem, że trzyma nie zwykły papier do drukarki, ale odbitkę archiwalnego dokumentu sporządzoną na grubej karcie z surowca, którego nie stosowano od wieków. Nie potrafił odczytać ani słowa prócz numeru w dolnym lewym rogu, poznawał jednak kwiatopodobny alfabet stosowany na Taprobane.

— Dziękuję — powiedział siląc się na ironię. — Cóż to jest? — Domyślał się, że musi to być jakiś akt prawny, te bowiem podobne byty wszędzie, niezależnie od czasu i języka. — Kopia ugody podpisanej miedzy królem Ravindrą a Mahą Sanghą datowana na dzień święta Vesak w roku 854 waszego kalendarza. Ustala na wieczność własność ziemi świątynnej. Nawet najeźdźcy uznawali prawną moc tego dokumentu.

— Zapewne Kaledończycy i Holendrzy. Iberowie mieli inne zdanie.

Jeśli Mahanayake Thero poczuł się zaskoczony przygotowaniem Morgana, to nawet powieka mu nie drgnęła.

— Oni prawie wcale nie zwracali uwagi na takie sprawy jak praworządność, szczególnie gdy rzecz tyczyła innych religii. Mam nadzieję, że nie jest pan wyznawcą ich filozofii.

Morgan zmusił się do uśmiechu.

— W żadnym przypadku — odparł, ale zaraz zastanowił się, jak właściwie wytyczyć tu sensowną granicę. Gdy na jednej szali stawały interesy wielkich instytucji, zwyczajowe poczucie moralności z reguły spychano na dalszy plan. A tą sprawą zajmą się już niebawem najlepsze prawnicze umysły Ziemi, tak ludzkie jak elektroniczne. Jeśli nie zdołają znaleźć stosownych rozwiązań, może dojść do nader niemiłej sytuacji, która jego, Morgana, wykreuje nie na bohatera, ale na łotra.

— Skoro już poruszył pan sprawę traktatu z roku 854, to niech mi będzie wolno przypomnieć, że odnosi się on wyłącznie do terenu w obrębie murów świątyni.

— Owszem. Jednakże świątynia zajmuje cały szczyt góry.

— Tereny wokół murów wam nie podlegają.

— Mamy takie same prawa, jak każdy właściciel posesji. W przypadku uciążliwego sąsiedztwa możemy się odwołać do sądu. Sprawa nie pojawia się po raz pierwszy.

— Wiem. Przedtem chodziło o kolejkę linową. Maha Thero uśmiechnął się blado.

— Widzę, że dobrze się pan przygotował. Owszem, byliśmy zdecydowanie przeciwni jej budowie i to z szeregu powodów, chociaż teraz muszę przyznać, że wiele jej zawdzięczamy. — Zamyślił się na chwilę. — Było trochę problemów, ale nauczyliśmy się nie przeszkadzać sobie wzajemnie. Zwykli turyści i ciekawscy poprzestają na odwiedzeniu platformy widokowej, tylko prawdziwi pielgrzymi wchodzą na szczyt i tych witamy niezmiennie serdecznie. — Zatem może da się osiągnąć zgodę. Kilkaset metrów nie zrobi różnicy. Możemy zostawić wierzchołek w spokoju i wyciąć nową półkę, podobnie jak zrobiono podczas budowy stacji kolejki linowej.

Zapadła cisza i Morgan poczuł się nieswojo. Nie miał złudzeń i spodziewał się, że obaj mnisi poznają szybko absurdalność tej propozycji, ale ponieważ rozmowa była dokumentowana, musiał rzecz wypowiedzieć.

— Ma pan osobliwe poczucie humoru, doktorze Morgan — odezwał się w końcu Mahanayake Thero. — A co stanie się wówczas z atmosferą panującą na tej górze, gdzie od trzech tysięcy łat szukamy samotności? Co z niej zostanie, gdy wzniesiecie to monstrualne urządzenie? Czy oczekuje pan, że lekką ręką machniemy na uczucia milionów wiernych pielgrzymujących do świętego miejsca, często kosztem zdrowia a nawet życia?

— Rozumiem wasze wahania — odparł Morgan (czy na pewno?, zastanowił się). — Zrobimy, rzecz jasna, co w naszej mocy, aby zminimalizować wszelkie niedogodności. Maszyneria zostanie zamontowana we wnętrzu góry. Na zewnątrz będzie widać tylko sam wyciąg, a i to jedynie z bliska. Sylwetka góry praktycznie wcale się nie zmieni. Nawet słynny cień, który dopiero co podziwiałem, pozostanie nie tknięty.

Mahanayake Thero obrócił się do sekretarza, jakby szukając potwierdzenia tych słów. Czcigodny Parakarma spojrzał wprost na Morgana.

— A hałas?

Cholera, pomyślał Morgan, to najsłabszy punkt. Ładunki będą wystrzeliwane z góry z szybkością wieluset kilometrów na godzinę. Im większy pęd nada im się na Ziemi, tym mniejsze naprężenia powstaną w całej zawieszonej strukturze. Oczywiście, pasażerowie będą poddawani przeciążeniu równemu góra połowie G, ale i tak będzie to szybkość bliska barierze dźwięku.

— Będzie trochę hałasu spowodowanego tarciem powietrza — przyznał inżynier — ale o wiele mniej niż w pobliżu ruchliwego lotniska.

— To bardzo pocieszające — mruknął Mahanayake Thero. Morgan był przekonany, że mnich powiedział to z sarkazmem, chociaż w jego głosie nie zabrzmiał ani cień ironii. Kapłan albo potrafił zachować olimpijski zgoła spokój, albo sprawdzał granice wytrzymałości gościa. Młodszy mnich jednak nie krył rozdrażnienia.

— Od lat składamy protesty wobec zgiełku czynionego przez wracające na Ziemię statki kosmiczne. Zakłócają nasz spokój. A teraz pan chce zbudować nam generator fal uderzeniowych tuż… za kuchennymi drzwiami.

— Na tej wysokości nie ma mowy o przekraczaniu bariery dźwięku — odparł zdecydowanie Morgan. — Poza tym struktura wieży zaabsorbuje większość energii i stłumi odgłosy. W rzeczy samej — dodał, znajdując wreszcie jakiś solidny punkt oparcia — na dłuższą metę wyeliminujemy gromy towarzyszące przekraczaniu bariery dźwięku przez rakiety. Góra stanie się cichszym miejscem.

— Rozumiem. Zamiast huku od czasu do czasu, będziemy tu mieli nieustanny łomot.

Nie, z tym typem nijak się nie dogadam, pomyślał Morgan. A sądziłem, że to Mahanayake Thero będzie stwarzał najwięcej trudności…

A może… Czasem dobrze jest w takiej sytuacji zmienić nagle temat rozmowy na możliwie odległy.

— Czy nasze działania nie mają jednak ze sobą wiele wspólnego? — spytał, wkraczając nieśmiało na poletko teologii. — Możemy mieć odmienne cele, ale dążymy w zasadzie ku temu samemu. Moją nadzieją jest jedynie stworzyć przedłużenie waszych schodów do nieba. Jeśli wolno mi powiedzieć, zamierzam zbudować schody do niebios.

Czcigodnego Parakarmę zatkało na taką zuchwałość. Zanim przyszedł do siebie, głos zabrał jego przełożony.

— Interesująca koncepcja, ale nasi filozofowie nie wyrażają wiary w żadne niebiosa. Zbawienie można uzyskać tylko w tym świecie. Czasem dziwi mnie, jak bardzo boicie się go opuścić. Czy zna pan opowieść o Wieży Babel?

— Niespecjalnie.

— Proponuję, by zajrzał pan do starej Biblii chrześcijan, Genesis, 11. To też był taki projekt inżynierski, który miał sięgnąć niebios. Spełzł na niczym, a to za sprawą problemów z porozumieniem.

— Zapewne czeka nas wiele problemów, ale nie sądzę, aby akurat takie. Spojrzawszy jednak na czcigodnego Parakarmę, Morgan zwątpił w wypowiedziane dopiero co słowa. Najpierw trzeba było znaleźć sposób porozumienia między dwoma istotami bardziej odmiennymi, niż homo sapiens a Gwiezdny Szybowiec. Mówili wprawdzie tym samym językiem, ale o zupełnie różnych sprawach.

— Czy mogę spytać — odezwał się niezmiennie uprzejmy Mahanayake — jaki wynik przyniosły pana rozmowy z urzędnikami od parków i lasów?

— Są ze wszech miar skłonni do współpracy.

— To mnie nie dziwi. Cierpią na wieczne niedoinwestowanie i mają nadzieję, że to wzmocni ich budżet. Kolejka linowa jest dla nich maszynką do robienia pieniędzy, zatem po takim przedsięwzięciu oczekują zapewne o wiele więcej.

— I nie zawiodą się. Przyjęli do wiadomości, że nie stworzy to żadnego zagrożenia dla środowiska naturalnego.

— A przypuśćmy, że cała rzecz runie? Morgan spojrzał czcigodnemu prosto w oczy.

— Nie runie — powiedział jak ktoś całkowicie pewny swoich racji. Jak ktoś, kto śpią) tęczowym mostem dwa kontynenty.

Wiedział jednak, że nigdy nie osiągnie całkowitej pewności w tej materii. Parakarma też musiał to wiedzieć. Dwieście dwa lata wcześniej, siódmego listopada 1940 roku, inżynierowie dostali lekcję, której nie wolno im nigdy zapomnieć.

Morgana nawiedzały czasem upiorne myśli i to właśnie była jedna z nich. Już od dłuższego czasu komputery w siedzibie Terran Construction usiłowały poddać te zmory skutecznym egzorcyzmom.

Jednak żaden, nawet najsprawniejszy komputer świata, nie mógł nigdy ostrzec przed tym, co jeszcze nie było znane. Przed upiorami, które dopiero miały się narodzić.

18. Złociste motyle

Mimo blasku słońca i wspaniałych widoków roztaczających się wokół szosy, Morgan usnął i obudził się dopiero gdy samochód dotarł na równiny. Nie obudziły go dziesiątki ostrych zakrętów, ocknął się, gdy wóz zahamował z piskiem hamulców i Morgan szarpnął się w pasach bezpieczeństwa.

Przez chwilę niezbyt wiedział, gdzie się znajduje. Gotów był sądzić, że sen trwa dalej. Podmuch wpadającego przez uchylone okno wiatru niósł tyle ciepła i wilgoci, że mógł z powodzeniem zastąpić węgle tureckiej łaźni. Niemniej samochód stał pośrodku czegoś, co wyglądało na gęstą śnieżną zadymkę.

Morgan zamrugał, przetarł oczy i znów je otworzył. Po raz pierwszy w życiu widział śnieg o barwie złota…

Nad szosą unosiła się zwarta chmura motyli kierujących się w ramach migracji gdzieś na wschód. Kilka przykleiło się do przedniej szyby. Klnąc w miejscowym języku (ubogim raczej w podobne zwroty) szofer wysiadł i wytarł szkło. Zanim skończył, rój zaczął rzednąć, aż nad drogą zostało tylko kilka gromadek maruderów.

— Zna pan tę legendę? — spytał szofer, obracając się ku pasażerowi.

— Nie — mruknął Morgan. Nie interesowały go żadne legendy, przede wszystkim chciał się jeszcze trochę zdrzemnąć.

— Złote motyle to dusze wojowników Kalidasy. Ta armia, którą wygubił pod Yakkagalą. Morgan wymamrotał coś bez entuzjazmu. Miał nadzieję, że szofer zrozumie, że ma się zamknąć. Była to płonna nadzieja.

— Co roku o tej porze kierują się ku Świętej Górze i umierają wszystkie na jej stokach. Czasem można je znaleźć w połowie szlaku kolejki, ale wyżej już nie dają rady. Vihara ma szczęście.

Vihara?

— Świątynia. Gdyby do niej dotarły, oznaczałoby to ostateczne zwycięstwo Kaidasy, a bhikku, czyli mnisi, musieliby się wynieść. Tak głosi przepowiednia wyryta na kamieniu przechowywanym w muzeum w Ranapurze. Mogę go panu pokazać.

— Może innym razem — warknął Morgan i rozparł się ponownie na siedzeniu. Jednak długo nie mógł przysnąć, tak dręczyło go wyobrażenie przywołane słowami kierowcy.

Jeszcze nie raz w nadchodzących miesiącach miał wspominać w ciężkich chwilach, w momentach przebudzeń w środku nocy tę wizję złotej zadymki. Obraz milionów skazanych na zagładę motyli wytężających wszystkie siły w próżnym wysiłku dostania się na szczyt góry. Obraz symboliczny.

Nawet teraz, na samym początku walki, nie był to symbol zbyt uspokajający.

19. Nad brzegami jeziora Saladin

Prawie wszystkie symulacje komputerowe alternatywnej historii ludzkości sugerują, że bitwa pod Tours (rok 732) była jedną z największych porażek naszego gatunku. Gdyby Charles Martel został pokonany, islam zdołałby zapewne przezwyciężyć wewnętrzne spory i opanowałby całą Europę, która w ten sposób zdołałaby uniknąć stuleci chrześcijańskiego barbarzyństwa. Rewolucja przemysłowa nadeszłoby niemal o tysiąc lat wcześniej i w chwili obecnej sięgalibyśmy innych gwiazd, miast tylko sąsiednich planet…

Los jednak zrządził inaczej i armie proroka wróciły do Afryki, a islam zamienił się w żywą skamielinę. I tak było aż do końca dwudziestego stulecia, kiedy to część krajów muzułmańskich nagle skąpała się w nafcie…

(Wystąpienie przewodniczącego na sympozjum zorganizowanym z okazji dwustulecia urodzin Arnolda Josepha Toynbee, Londyn, 2089)


— Czy wiesz — spytał szejk Faruk Abdullah — że przyjąłem tytuł Wielkiego Admirała Floty Sahary?

— Wcale mnie to nie dziwi, panie prezydencie — odparł Morgan i spojrzał na lśniący błękit jeziora Saladin. — O ile to nie tajemnica, iloma jednostkami pan dysponuje? — Obecnie dziesięcioma. Największa to trzydziestometrowy wodolot pływający pod znakiem Czerwonego Półksiężyca. Co tydzień ratuje iluś niewydarzonych matrosów. Mój lud nie oswoił się jeszcze na dobre z wodą… Popatrz tylko, jak ten idiota próbuje halsować! Ostatecznie dopiero dwieście lat temu przesiadł się z wielbłądów na łodzie.

— Wyposażając się w cadillaki i rolls-royce’y. To chyba ułatwiło przystosowanie.

— Wciąż je mamy. Srebrny duch mojego prapraprapradziadka wygląda jak nowy. Ale muszę oddać sprawiedliwość. Najwięcej kłopotów sprawiają goście, którzy nie znają tutejszych wiatrów. My wolimy łodzie z silnikiem. W przyszłym roku mam dostać łódź podwodną zdolną zejść do największej głębi jeziora, to jest na siedemdziesiąt osiem metrów.

— A to po co?

— Dopiero teraz archeologowie wybąkali, że pod piaskiem pustyni było pełno wykopalisk. Oczywiście nikt nie trudził się ich wydobyciem, aż zalano te tereny.

Poganianie prezydenta PAR-u — Północnoafrykańskiej Autonomicznej Republiki, mijało się z celem i Morgan miał dość rozumu; by nie naciskać. Cokolwiek stanowiła tutejsza konstytucja, szejk Abdullah skupił w swoim ręku więcej władzy i bogactw niż jakakolwiek inna jednostka na Ziemi. Co więcej, świetnie wykorzystywał i jedno, i drugie.

Pochodził z rodziny, która nie bała się ryzyka i rzadko żałowała swoich posunięć. Jej pierwszą i najbardziej znaną zagrywką, na pół wieku ustawiającą ród w opozycji do całego świata arabskiego, było zainwestowanie wielkich sum petro-dolarów w rozwój techniczny i naukowy państwa Izrael. Było to wysoce dalekowzroczne posuniecie, które umożliwiło w następstwie rozpoczęcie eksploatacji bogactw Morza Czerwonego, pokonanie pustyni, a nawet, o wiele później, wzniesienie Mostu Gibraltarskiego.

— Nie muszę ci mówić, Van — odezwał się w końcu szejk — jak bardzo pasjonują mnie twoje nowe projekty. Po tym wszystkim, co przeszliśmy razem podczas budowy mostu, wiem już, ile potrafisz, jeśli tylko znajdziesz oparcie…

— Dziękuję. — Mam jednak kilka pytań. Niezbyt jeszcze rozumiem, czemu ma służyć stacja pośrednia i czemu chcesz ją zawiesić właśnie na wysokości dwudziestu pięciu tysięcy kilometrów.

— Z kilku powodów. Po pierwsze, gdzieś na tej właśnie wysokości potrzebna będzie solidna stacja mocy, co i tak oznacza dość masywną konstrukcję. Potem dotarło do nas jeszcze, że siedem godzin to dość długi czas, jeśli spędzić go w ciasnej kabinie. Podzielenie podróży na dwa etapy będzie miało kilka zalet. Nie trzeba będzie karmić pasażerów w kapsułach, zjedzą coś i rozprostują nogi w stacji pośredniej. Uprości to też konstrukcję samych kabin. Te z dolnej sekcji będą musiały mieć kształt możliwie aerodynamiczny, górne będzie można projektować bez tego ograniczenia, dzięki czemu budowa ich będzie prostsza, będą też lżejsze. Stacja pośrednia posłuży też jako centrum kontrolne, a może i stanie się samodzielną atrakcją turystyczną.

— Ale to nie będzie dokładnie w połowie drogi, a raczej w dwóch trzecich całej linii.

— Owszem, środek przypadnie gdzieś na osiemnasty tysiąc. Ale trzeba brać pod uwagę jeszcze jedno. Bezpieczeństwo. Gdyby zdarzyło się, że linia powyżej uległaby przerwaniu, stacja nie spadnie na Ziemię.

— A to czemu?

— Moment obrotowy pozwoli jej pozostać na orbicie. Oczywiście zacznie spadać, ale nie wejdzie w atmosferę. Stanie się po prostu samodzielną, bezpieczną stacją orbitalną poruszającą się na dziesięciogodzinowej orbicie eliptycznej. Dwa razy w ciągu doby będzie przelatywać nad miejscem startu, dzięki czemu da się ją w jakiejś chwili przechwycić i podłączyć ponownie. Przynajmniej w teorii…

— A w praktyce?

— Najpewniej też dałoby się to zrobić. W każdym razie udałoby się uratować i ludzi, i wyposażenie. Niższa orbita nie daje tej szansy. Cokolwiek, co rozpoczyna spadek z pułapu niższego niż dwadzieścia pięć tysięcy kilometrów, w ciągu najwyżej pięciu godzin wchodzi w obręb atmosfery, gdzie musi spłonąć.

— Chyba nie będziesz nagłaśniać tego w prospektach reklamowych? — Mam nadzieję, że pasażerowie będą i tak zbyt zajęci podziwianiem krajobrazu.

— Ruchomy taras widokowy.

— A czemu nie? Najwyższy sztuczny taras widokowy na Ziemi położony jest na wysokości trzech kilometrów, a ten będzie kilkanaście tysięcy razy wyżej.

Szejk Abdullah umilkł na chwilę, zamyślony.

— Zmarnowaliśmy szansę — powiedział w końcu. — Mogliśmy zainstalować taras na szczytach pięciokilometrowych podpór mostu.

— Były w pierwotnym projekcie, ale zrezygnowano z nich. Koszty.

— To chyba był błąd. Szybko by się spłaciły. Ale pomyślałem jeszcze o czymś. Gdybyśmy mieli wówczas te superwłókna, to most byłby o połowę tańszy.

— Nie będę kłamał, panie prezydencie. Całość kosztów byłaby ponad pięciokrotnie niższa. Ale budowa opóźniłaby się o ponad dwadzieścia lat, tak zatem ostatecznie nic pan na tym nie stracił.

— Muszę powiedzieć to moim doradcom. Niektórzy jeszcze dzisiaj kręcą nosami, chociaż ruch na moście rośnie szybciej ‘niż wtedy przewidywaliśmy. Przekonuję ich, że pieniądze to nie wszystko. Republika potrzebowała mostu. Był to impuls ekonomiczny, kulturowy i psychologiczny. Wiesz, że dziewiętnaście procent podróżnych przejeżdża przez most tylko dlatego, że ten istnieje, a nie z potrzeby podróży? Zaraz potem wracają, płacąc w ten sposób myto w obie strony.

— Mam wrażenie, że już wiele lat temu wspominałem, że tak będzie. Niełatwo było pana przekonać.

— Niełatwo. Pamiętam, że najczęściej powoływałeś się na przykład budynku opery w Sydney zaznaczając, że koszty jego budowy zwróciły się już po wielokroć. I w gotówce, i we wzroście prestiżu miasta.

— Była jeszcze mowa o piramidach.

— Właśnie, jak je nazwałeś? — roześmiał się szejk. — Najlepszą inwestycją w historii ludzkości?

— Dokładnie. Nawet po czterech tysiącach lat wciąż jeszcze przynoszą dochód. — Kiepskie porównanie. Ich koszty utrzymania są znikome wobec tego, ile trzeba wydać na konserwację mostu. A to i tak mniej niż w przypadku wieży.

— Wieża może przetrwać nawet piramidy. Mniej szkodliwych wpływów środowiska.

— Niezwykłe. Naprawdę wierzysz, że będzie działać przez kilka tysięcy lat?

— Może nie w oryginalej postaci, ale zasadniczo tak. Cokolwiek przyniesie postęp techniczny, wieża długo jeszcze będzie najwydajniejszym i najtańszym sposobem dotarcia na orbitę. Można myśleć o niej jako o szczególnym moście. Tym razem będzie to most ku gwiazdom lub przynajmniej planetom.

— A my mamy go sfinansować. Ten ostatni most będziemy spłacać jeszcze przez dwadzieścia lat. Twoja winda kosmiczna nie będzie nawet na naszym terytorium. Nie skorzystamy też na niej bezpośrednio.

— Niemniej sądzę, panie prezydencie, że korzyści będą. Pańska republika jest ściśle związana ze światową gospodarką, a koszty transportu kosmicznego są teraz jednym z czynników ograniczających jej wzrost. Jeśli poczyta pan raporty szacujące stan na lata pięćdziesiąte i sześćdziesiąte…

— Czytałem, czytałem… Ciekawa lektura. Niemniej, chociaż nie jesteśmy biedni, to nie jesteśmy w stanie zapłacić nawet znaczącej części. Całe koszty pochłonęłyby kilkuletni dochód gospodarki całego świata!

— Spłacając się potem piętnastokrotnie.

— O ile się nie mylisz.

— W przypadku mostu miałem rację. Ale owszem, zgoda, oczekuję jedynie, że PAR da pierwszy sygnał. Jeśli wy okażecie zainteresowanie, łatwiej będzie przekonywać innych.

— Czyli kogo?

— Bank Światowy, banki planet. Rząd Federalny.

— A twoi pracodawcy, Terran Construction Corporation? Co ty właściwie zamierzasz, Van?

Doszliśmy i do tego, pomyślał Morgan i odetchnął z ulgą. Wreszcie może porozmawiać szczerze z kimś zaufanym, kto był postacią zbyt znaczącą, by bawić się w drobne intrygi, typową grę zbiurokratyzowanych struktur, chociaż umie z tych struktur korzystać. — Większość pracy wykonałem korzystając z urlopu. Tak samo było w przypadku mostu. Nie wiem, czy mówiłem ci kiedyś, ale była nawet taka chwila, gdy szefowie kazali mi zapomnieć o tym projekcie… A przez ostatnie piętnaście lat trochę się jeszcze nauczyłem…

— Ale to wymagało olbrzymiej mocy obliczeniowej. Kto zapłacił za czas pracy komputerów?

— Och, dysponuję pewnymi osobistymi funduszami. Poza tym nikt tak naprawdę nigdy nie rozumie, czym faktycznie zajmuje się mój personel. Prawdę mówiąc, zmontowałem już mały zespół, który żyje tym pomysłem od kilku miesięcy. Też poświęcają mu większość wolnego czasu. I to z entuzjazmem. Teraz jednak przyszła pora, by zaanagażować się osobiście. Lub odstąpić od projektu.

— A czy wielce szanowny przewodniczący wie o sprawie? Morgan uśmiechnął się kwaśno.

— Oczywiście, że nie. Nic mu nie powiem, aż nie będę miał sprawy dopiętej na ostatni guzik.

— Chyba rozumiem złożoność sprawy — mruknął prezydent. — Przede wszystkim trzeba zapobiec sytuacji, w której nagle okaże się, że autorem tego genialnego pomysłu był niejaki senator Collins.

— Byłby to absurd, bo sam pomysł pojawił się dwieście lat temu, ale on i jemu podobni mogliby solidnie wszystko opóźnić. A ja chcę ujrzeć finał dzieła jeszcze w tym życiu.

— Nie wątpię, że chciałbyś pokierować pracami… No dobra, czego dokładnie od nas oczekujesz?

— Sugerowałbym jedno, panie prezydencie, chyba że wpadniecie na lepszy pomysł. Trzeba stworzyć konsorcjum, obejmujące na przykład zarząd Mostu Gibraltarskiego, zarządy kanałów Sueskiego i Panamskiego, Kompanię Kanału La Manche, korporację zarządzającą tamą w Cieśninie Beringa. Niech razem, pod jednym szyldem, wystąpią do TCC o zbadanie możliwości realizacji takiego przedsięwzięcia. Na tym etapie koszty będą niewielkie.

— Ile?

— Niecały milion. Szczególnie, że wykonałem już dziewięćdziesiąt dziewięć procent pracy.

— A potem? — Potem, z pana poparciem, panie prezydencie, zacznę pociągać za sznurki. Może pozostanę w TCC, może przejdę do konsorcjum. Można nazwać je na przykład Konsorcjum Astro-inżynieryjnym. Zależnie od okoliczności będę działał tak, by pomogło to sprawie.

— Całkiem rozsądne podejście. Myślę, że możemy coś zrobić w tej materii.

— Dziękuję, panie prezydencie — odparł Morgan, szczerze wdzięczny. — Póki co jednak musimy jak najszybciej uporać się z pewną przeszkodą. Trzeba ją obejść lub pokonać zanim jeszcze zawiązane zostanie konsorcjum. Przyjdzie nam zwrócić się do Sądu Światowego, by objąć na własność najdroższą na całym globie działkę budowlaną.

20. Most który tańczył

Nawet w erze globalnej sieci informacyjnej i taniego transportu dobrze było mieć coś na kształt oficjalnego biura. Nie wszystko dawało się przechowywać pod postacią impulsów w pamięci komputera. Stare książki, dyplomy, nagrody i wyróżnienia, modele i makiety, próbki materiałowe, artystyczne wizje projektów (nie tak starannie dopracowane, jak te tworzone przez komputer, ale za to ładniejsze) wymagały chociaż skrawka podłogi, najlepiej pokrytej od ściany do ściany dywanem. Dywan przydawał się każdemu starszemu urzędnikowi (czy miłośnikowi struktur biurokratycznych) przy okazji różnych brutalnych spotkań z rzeczywistością.

Biuro Morgana, gdzie widziano go ledwie dziesięć dni w miesiącu, mieściło się na szóstym, „lądowym” piętrze centrali TCC w Nairobi. Poziom niżej zajmowano się konstrukcjami podmorskimi, jeszcze niżej okopała się administracja, czyli senator Collins i jego księstwo udzielne. Zgodnie z naiwną symboliką zaproponowaną przez architekta, najwyższe piętro oddano we władanie działowi kosmicznemu. Na dachu dobudowano nawet małe obserwatorium z trzydziestocentymetrowym teleskopem, wiecznie zresztą nieczynnym, jako że sala obserwatorium służyła głównie do przyjęć biurowych, kiedy to wykorzystywano ów kosztowny przyrząd do zupełnie nie astronomicznych celów. Najczęściej kierowano go na górne piętra odległego o kilometr Hotelu Trzech Planet. Można tam było dojrzeć różne ciekawe formy życia lub przynajmniej przykłady osobliwych zachowań społecznych.

Będąc w nieustannym kontakcie ze swymi dwiema sekretarkami, jedną żywą i jedną elektroniczną, wchodząc do biura po krótkim przelocie z PAR-u Morgan nie oczekiwał żadnych niespodzianek. Wedle standardów minionej epoki biuro było zresztą nadspodziewanie małe i liczyło niecałe trzy setki pracowników, mężczyzn i kobiet, jednak gromada ta dysponowała mocą obliczeniową mogącą zastąpić potencjał intelektualny mieszkańców całej planety.

— I jak poszło z szejkiem? — spytał Warren Kingsley, zastępca i wieloletni przyjaciel inżyniera, gdy tylko zostali sami.

— Całkiem dobrze. Chyba dobiliśmy targu. Wciąż jednak nie mogę uwierzyć, że tak głupia przeszkoda stanęła nam na drodze. Co mówią w dziale prawnym?

— Że należy stanowczo odwołać się do decyzji Sądu Światowego. Jeśli ten uzna, że chodzi o sprawę interesu ogółu ludzkości, wówczas nasi błogosławieni przyjaciele będą musieli się wynieść… Chociaż, jak się uprą, zacznie być paskudnie. Może pomógłbyś im podjąć właściwą decyzję… A gdyby tak małe trzęsionko ziemi?

Przynależność Morgana do rady Centrum Tektonicznego prowokowała czasem Kingsleya do różnych dowcipów. Wszakże CT nie dysponowało żadnymi sposobami, by wywołać trzęsienie ziemi, i może nawet tak było lepiej. Głównym zadaniem Centrum pozostawało przewidywanie takich zdarzeń, w miarę możliwości oczywiście, i zapobieganie im poprzez skanalizowanie nagromadzonej w skorupie ziemskiej energii tak, by jej rozładowanie nie czyniło większych szkód. Jednakżedotąd udawało się to jedynie w siedemdziesięciu pięciu procentach przypadków.

— Dobry pomysł — odparł Morgan. — Pomyślę nad tym. A co z resztą spraw?

— Wszystko gra i buczy. Co chcesz wiedzieć?

— Zacznijmy od tego, co idzie najgorzej.

Okna biura pociemniały i pośrodku pomieszczenia pojawił się jasny obraz.

— Popatrz tylko, Van. Z tym mamy pewne kłopoty.

W powietrzu zmaterializowały się rzędy liter i cyfr. Szybkości, ładunek, przyspieszenie, czas podróży… Morgan ogarnął to jednym spojrzeniem. Tuż nad dywanem unosiła się poznaczona liniami południków i równoleżników kula Ziemi. Biegła od niej jasna linia, na wysokości jakichś dwóch metrów łącząca się z gwiazdką stacji orbitalnej.

— Szybkość pięćset razy większa niż normalna. Współczynnik odchyłu równy pięćdziesiąt. I właśnie…

Jakaś niewidzialna siła zaczęła odchylać świetlistą nitkę od pionu. Zakłócenie sięgało coraz wyżej. To komputer odtwarzał na podstawie wyliczeń drogę przemieszczania się ładunku poza pole grawitacyjne Ziemi.

— Ile wynosi odchylenie?

— W tej chwili około dwustu metrów. Dojdzie do trzystu, aż…

Nitka pękła. Z pozorną powolnością (naprawdę chodziło o szybkości rzędu wielu tysięcy kilometrów na godzinę), dwa odcinki po obu stronach przerwy zaczęły zwijać się, cofać, oddalać. Jedna spadała na Ziemię, druga uciekała w przestrzeń. Morgan jednak nie spoglądał już na obraz istniejący tak naprawdę jedynie w pamięci komputera. Przed oczami miał wizję, która niczym zły sen nawiedzała go od lat.

Scenę tę widział na dwudziestowiecznym filmie. Odtwarzał go sobie z pięćdziesiąt razy, niektóre fragmenty analizując klatka po klatce. W końcu zapamiętał każdy szczegół. Ostatecznie było to najdroższe z nakręconych kiedykolwiek ujęć, przynajmniej gdy wziąć pod uwagę czasy pokoju. Stan Waszyngton zapłacił kilka milionów dolarów za każdą minutę zdjęciową.

Oto widać było smukły (nazbyt smukły!), piękny wręcz most spinający brzegi przepaści. Na pustej jezdni stał tylko jeden samochód, porzucony pośrodku mostu przez kierowcę. Nic zresztą dziwnego, że kierowca uciekł, bowiem konstrukcja zachowywała się tak, jak żaden jeszcze most w historii inżynierii.

Wydawało się, że ważąca tysiące ton metalowa kratownica nie może wyginać się w ten sposób. O wiele łatwiej byłoby przyjąć, że most zrobiony jest z gumy. Jezdnia wiła się niczym wąż między podporami, odchylając się o całe metry od przewidzianego położenia. Wąwóz był głęboki, wiał nad nim silny wiatr, chociaż wibracje stwarzane przez masy powietrza uderza — jące w piękną, skazaną na zagładę konstrukcję, były dla ludzkiego ucha niesłyszalne. Niemniej amplituda tych drgań narastała z wolna, aż dały znać o sobie w widomy sposób. Ostatnie śmiertelne drgawki były finałem zjawiska, które pechowi inżynierowie winni jednak przewidzieć.

Nagle liny podtrzymujące konstrukcję pękły, wzlatując morderczym łukiem wysoko w górę. Skręcając się i łamiąc, jezdnia runęła do rzeki. Kawałki stali rozleciały się na różne strony. Nawet odtwarzany w normalnym tempie, fragment ten wyglądał jak sztucznie spowolniony. Ludzki umysł nie potrafił ogarnąć całej katastrofy, brakowało mu skali porównawczej. W rzeczywistości całe zdarzenie trwało ledwie pięć sekund. Po ich upływie most portu Tacoma zajął stosowne miejsce w historii dokonań inżynierskich. Dwieście lat później Morgan zawiesił na ścianie swego biura zdjęcie ukazujące ostatnie chwile konstrukcji. Pod obrazkiem widniał dopisek: „Jedno z naszych niezupełnie udanych dzieł”.

Morgan nie uznawał tego za żart, ale swoiste memento, że zawsze jakieś nieprzewidziane licho może zaatakować z zasadzki. Projektując Most Gibraltarski uważnie przestudiował klasyczną już analizę katastrofy mostu w Tacomie, dzieło stworzone przez von Karmana. Starał się wyciągnąć jak najwięcej wniosków z najkosztowniejszych błędów przeszłości. Skutkiem tego nawet największe wichury znad Atlantyku nie wywoływały większych drgań sktruktury, chociaż jezdnia odchylała się wówczas o sto metrów od linii prostej — zgodnie zresztą z przewidywaniami.

Wszakże wyciąg kosmiczny był czymś tak nowatorskim, że pojawienie się niemiłych niespodzianek należało uznać za pewnik. Łatwo było ocenić siłę i wpływ wiatrów wiejących w niższych partiach atmosfery, pozostawała jednak sprawa drgań wywoływanych wyhamowywaniem i rozpędzaniem ładunków, trzeba też było, wobec ogromu konstrukcji, brać pod uwagę efekty pływowe, czyli przyciąganie Słońca i Księżyca. Na dodatek wszystkie te oddziaływania miały dać o sobie znać równocześnie. Na koniec pozostawało pamiętać o możliwych wszakże od czasu do czasu trzęsieniach ziemi. Na tym polegała analiza warunków ekstremalnych, czyli wizja „najgorszej prawdopodobnej katastrofy”. — Wszystkie symulacje przy tej konfiguracji masy i prędkości dają ten sam wynik. Wibracje narastają, aż przy wartości pięciuset kilometrów struktura zaczyna pękać. Musimy zdecydowanie poprawić tłumienie.

— Tego się balem. Ile przyjdzie dodać?

— Jeszcze dziesięć megaton.

Morgan z ponurą satysfakcją odnotował, że posługując się wyłącznie właściwą dobrym inżynierom intuicją trafnie oszacował masę. Komputer rzecz potwierdził — przyjdzie zwiększyć masę kosmicznej „kotwicy” o dziesięć milionów ton.

Nawet w kategoriach orbitalnych była to poważna masa, równowartość skały o średnicy dwustu metrów. Morgan wyobraził sobie nagle Yakkagalę unoszącą się na niebie nad Taprobane. Wydźwignąć taki ogrom czterdzieści tysięcy kilometrów w górę! Szczęśliwie nie było to konieczne, istniały przynajmniej dwa alternatywne rozwiązania.

Morgan zawsze zachęcał podwładnych do samodzielnego myślenia, dzięki temu znali ciężar odpowiedzialności i nie zrzucali wszystkiego na barki szefa. Nierzadko wpadali też na pomysły, które Morganowi nie przyszły do głowy.

— Co proponujesz, Warren? — spytał cicho.

— Moglibyśmy wykorzystać którąś z księżycowych wyrzutni i wystrzelić po prostu dziesięć megaton tamtejszej skały. Wyjście kosztowne i czasochłonne. Potrzebowalibyśmy jeszcze wielkiej stacji kosmicznej wyłapującej materiał i ustawiającej ładunki na właściwej orbicie. Musielibyśmy też liczyć się z protestami opinii publicznej…

— Tak, rozumiem. Nikt nie chce nowego San Luiz Domingo…

San Luiz była to niewielka (szczęśliwie niewielka) południowoamerykańska wioska, która miała pecha odebrać ładunek wytworzonego na Księżycu metalu. Sterowanie zawiodło i miast wejść na orbitę, kontener wybił w powierzchni Ziemi pierwszy krater meteorytowy, za którego powstanie odpowiedzialność ponosił człowiek. Katastrofa pociągnęła za sobą sto pięćdziesiąt ofiar śmiertelnych. Od tamtej pory mieszkańcy planety Ziemia stali się nader wyczułem na podobne sytuacje i niechętnie udostępniali swoją planetę jako cel przy jakichkolwiek ostrych strzelaniach w Układzie Słonecznym. — Łatwiej jednak byłoby przechwycić asteroid. Szukamy już takiego, który krążyłby po stosownej orbicie. Jak dotąd znaleźliśmy trzech obiecujących kandydatów. Powinien to być asteroid z dużą zawartością węgla, wówczas moglibyśmy wykorzystać go również jako źródło kopalin, gdy ruszą zakłady orbitalne. Dwie pieczenie przy jednym ogniu.

— Tak, to chyba będzie najlepszy pomysł. Wyrzutnie księżycowe nie wchodzą w grę, takie zadanie zablokowałoby je na wiele lat. Musiałyby wystrzelić milion dziesięciotonowych ładunków, a parę pojemników i tak na pewno zboczyłoby z trasy. Jeśli nie uda nam się znaleźć dość dużego asteroidu, zawsze będziemy mogli uzupełnić masę do koniecznej wartości przesyłając ładunki z Ziemi wyciągiem, chociaż wzdragam się przed każdym wydatkiem energii ponad niezbędną konieczność.

— Ale tak byłoby najtaniej. Przy wydajności najnowszych elektrowni wyniesie to jedynie dwadzieścia dolarów za tonę.

— Pewien jesteś?

— Wykorzystałem oficjalne dane z raportu Centrum Mocy o elektrowniach atomowych z reaktorami fuzyjnymi.

Morgan umilkł na kilka chwil.

— Ci od statków atmosferycznych chyba naprawdę mnie znienawidzą. — W równym stopniu jak czcigodny Parakarma, dodał w myślach.

Chociaż nie, w tym ostatnim przypadku nie wypadało mówić o nienawiści. Doktryna buddystów nie sprzyjała podobnym odczuciom. W oczach eks-doktora Choama Goldberga nie było zawziętości, co nie czyniło go jednak wcale mniej groźnym przeciwnikiem.

21. Sąd

Jedną z charakterystycznych cech profesora Saratha była skłonność do wydzwaniania o różnych porach (i w rozmaitym nastroju) i zaczynania rozmowy od sakramentalnego: „Słyszałeś już?”. Rajasinghe często miał ochotę odwarknąć po prostu: „Tak, i wcale mnie to nie zaskoczyło”, ale nigdy nie miał serca robić Paulowi takiej przykrości.

— Co tym razem? — spytał zatem, bez większego zresztą entuzjazmu.

— Zerknij na Drugi Globalny. Maxine rozmawia z senatorem Collinsem. Morgan chyba ma kłopoty. Potem jeszcze do ciebie zadzwonię.

Podobizna podekscytowanego Paula zniknęła z ekranu. W kilka sekund później pojawiła się tam Maxine Duval, gdy Rajasinghe włączył najpopularniejszy na Ziemi kanał informacyjny. Siedziała w znajomym otoczeniu studia i rozmawiała z dyrektorem Terran Construction Corporation, który każdym gestem starał się wyrazić możliwie głęboki dyzgust, najpewniej zresztą udawany.

— Senatorze Collins, teraz, gdy Sąd Światowy wydał już… Rajasinghe włączył funkcję nagrywania i mruknął:

— Myślałem, że nie dojdzie do tego przed piątkiem… — Po czym wyłączył dźwięk i uaktywnił prywatną linię z Arystotelesem. — Mój Boże, już jest piątek! — wykrzyknął.

Arystoteles nie kazał na siebie czekać.

— Dzień dobry, Raja. Czym mogę służyć?

Piękny, chociaż wyprany z emocji głos nie zmienił się ani o jotę od czterdziestu lat, czyli od czasu gdy Rajasinghe usłyszał go po raz pierwszy. Słowa te nie dobywały się z ludzkiej krtani i będą jeszcze brzmieć tak samo przez dekady, a może i stulecia po śmierci Rajasinghego (a swoją drogą, ile właściwie rozmów prowadził Arystoteles w tej chwili?). Niegdyś ambasador czuł się przytłoczony zasobami wiedzy komputera, potem przestał się tym przejmować. Nie zazdrościł Arystotelesowi nieśmiertelności.

— Dzień dobry, Ari. Daj raport z dzisiejszego posiedzenia Sądu Światowego w sprawie Korporacja Astroinżynieryjna przeciw Sri Kanda Vihara. Tylko podsumowanie, wydruk później.

— Postanowienie pierwsze. Prawo do dzierżawy terenu świątyni zostało potwierdzone jako zgodne z prawami Taprobane i prawa światowego, wedle kodyfikacji z roku 2085. Wynik głosowania jednomyślny.

Postanowienie drugie. Konstrukcja proponowanej wieży orbitalnej powodowałaby hałas, wibracje i wstrząsy mogące zagrozić zabytkowi o wielkiej wartości historycznej i kulturalnej. Sytuacja taka może spowodować tzw. uciążliwe sąsiedztwo, zgodnie z prawem o powodowaniu szkód. Wobec tego publiczny interes nie może zostać uznany za nadrzędny. Głosowanie 4 do 2, jeden wstrzymujący się.

— Dziękuję, Ari, skasuj zamówienie wydruku, nie będzie mi potrzebny. Do widzenia.

Stało się tak, jak Sarath oczekiwał. Jednak profesor nie wiedział, czy ma odczuwać żal, czy raczej ulgę.

Mocno związany z przeszłością, cieszył się z uszanowania tradycji, tego wszystkiego, co sam ukochał i chronił. Jeśli historia ludzkości uczyła czegokolwiek, to tylko jednego — że w ostatecznym rozrachunku najważniejsze okazywało się zawsze życie jednostek, nawet tych ekscentrycznych. Każdy miał prawo do życia i do własnego zdania, przynajmniej jak długo nie zagrażał szerszym, równie uprawnionym interesom zbiorowości. Jak powiedział pewien dawny poeta? „Nie ma czegoś takiego, jak interes stanu”. Interes stanu, interes państwa… Może posunął się troszkę za daleko, ale i tak jego postawa była łatwiejsza do zaakceptowania, niż przeciwna skrajność. Równocześnie Rajasinghe czuł coś na kształt rozczarowania. Był już na pół przekonany (może godząc się tylko z nieuniknionym), że fantastyczne przedsiewzięcie Morgana uchroni Taprobane(amoże i cały świat, chociaż to już sprawa przyszłych pokoleń) przed wywołanym samozadowoleniemi wszelkimi wygodami zgnuśnieniem i degeneracją. A teraz sąd zamknął tę drogę na szereg lat.

Zaciekawił się, co Marinę miała do powiedzenia w tej materii, i włączył odtwarzanie (nie przerywając jednoczesnego nagrywania dalszej części audycji) programu Global Two (kanału określanego czasem jako rezerwat gadających głów, jako że analizy wydarzeń zajmowały tu zawsze sporo czasu antenowego). Senator Collins dopiero nabierał rozpędu.

— …niewątpliwie nadużywając przy tym swego autorytetu i wykorzystując moce swego zespołu do prac nad projektem, który nie podlega jego działowi…

— Ależ senatorze, czy nie ujawnia się pan jako zbytni legalista? O ile rozumiem, superwłókna zostały wytworzone właśnie dla celów konstrukcji budowlanych, szczególnie mostowych. A czy to nie jest jednak pewien rodzaj mostu? Słyszałam, że doktor Morgan posłużył się tą analogią, chociaż czasem nazywał tę konstrukcję również wieżą.

— Tefaz pani popada w legalizm, Maxine. Osobiście preferuję nazwę „kosmiczna winda”. Co do superwłókien jest pani w błędzie. To kryształy będące wynikiem dwustu lat badań z zastosowaniem techniki kosmicznej. Fakt, że pierwszy sięgnął po nie dział budownictwa lądowego zarządzanej przeze mnie organizacji nie ma nic do rzeczy, chociaż przyznaję, iż naturalnie jestem dumny, że to moi naukowcy zajęli się sprawą.

— Uważa pan, że cały projekt powinien zostać przekazany działowi konstrukcji kosmicznych?

— Jaki projekt? To tylko szkic, jeden z setek, które co miesiąc opracowuje się w TCC. O większości z nich nigdy się nawet nie dowiaduję i wcale nie chcę o nich wiedzieć. Przynajmniej do chwili, gdy dojrzeją na tyle, by można było zacząć podejmować wiążące decyzje.

— Które w tym przypadku nie zapadną?

— Żadną miarą. Moi eksperci od transportu kosmicznego jednoznacznie orzekli, że potrafią poradzić sobie ze wzrostem ruchu orbitalnego, przynajmniej w przewidywalnej przyszłości. — Jaki to okres?

— Najbliższe dwadzieścia lat.

— A potem? Budowa wieży potrwa dość długo, tak twierdzi doktor Morgan. Przypuśćmy, że nie uda sięjej ukończyć na czas?

— Wówczas wymyślimy coś innego. Mój personel zajmuje się wszystkimi wariantami i nie uważamy, by winda kosmiczna była właściwym rozwiązaniem.

— Niemniej sama idea takiego wyciągu jest sensowna?

— Wydaje się taka, ale żeby na to pytanie odpowiedzieć, potrzebne będą dalsze prace badawcze.

— Zatem jest pan niewątpliwie wdzięczny doktorowi Morganowi, że już teraz je rozpoczął.

— Bardzo szanuję doktora Morgana. To jeden z najlepszych inżynierów mojej firmy. O ile nie jeden z najlepszych na świecie.

— Mam wrażenie, senatorze, że nie odpowiedział pan na moje pytanie.

— Dobrze, zatem jestem wdzięczny doktorowi Morganowi za skierowanie naszej uwagi na ten problem. Ale nie aprobuję sposobu, w jaki to zrobił. Otwarcie mówiąc, pozbawił mnie jakiejkowiek swobody ruchów.

— W jaki sposób?

— Wychodząc poza nasze struktury, poza struktury jego pracodawcy, i wykazując się w ten sposób nielojalnością. Skutkiem jego manipulacji sprawa trafiła do Sądu Światowego, który odrzucił powództwo, a to wywołało dalsze, nieprzychylne komentarze. W tych okolicznościach nie mam innego wyboru, jak poprosić doktora Morgana, chociaż czynię to z najgłębszym żalem, o złożenie rezygnacji.

— Dziękuję, senatorze Collins. Jak zawsze, miło mi było z panem porozmawiać.

— Ty słodziutka kłamczucho — mruknął Rajasinghe, wyłączając odbiornik i odbierając wideofon, który już od kilku minut nachalnie mrugał czerwonym światełkiem.

— Słyszałeś wszystko? — spytał profesor Sarath. — Tak zatem koniec z doktorem Vannevarem Morganem.

Rajasinghe przez kilka sekund przyglądał się obrazowi starego przyjaciela.

— Zawsze pospiesznie wysnuwasz wnioski, Paul. Założymy się?

Загрузка...