CZĘŚĆ SZÓSTA WYŚCIG

Rozdział dwudziesty

MONSTRUM NA ZEWNĄTRZ I WEWNĄTRZ. PODWÓJNI WROGOWIE NOWEGO CROBUZON: OBSERWATOR I ZDRAJCA. WIECZÓR HAŃBY.


Gazety grzmiały. Użyły ekstradużej czcionki na potępienie rozruchów wywołanych przez oko na niebie. Publikowały heliotypy z martwymi ludźmi zwęglonymi w zabarykadowanych sklepach, rozbryzganymi po upadku z okna, zastrzelonymi.

W następną łańcolę w Ukochanej Sklepikarza Ori spodziewał się, że konspiracyjna piwnica „Rozszalałego Renegata” będzie pękała w szwach, ale nikt nie przyszedł. Ori wracał tam w kolejne dni, rozglądając się za znajomymi twarzami. Wreszcie w pylnik zobaczył szwaczkę, która chowała pieniądze i szeptała coś na ucho karczmarzowi.

— Jack — powiedział Ori.

Odwróciła się nieufnie i jej mina tylko trochę pojaśniała na jego widok.

— Jack. — Skinęła głową. — Spieszę się. Może kieliszek wina, a potem spadam. Zawijasy, co? — Pokazała na spiralne symbole na jego ubraniu. — Wszędzie je teraz widzę. Z murów przeskoczyły na koszule. Chuligani od ludzi-kaktusów, nueviści, radykałowie, wszyscy je dla siebie odkryli. Co one znaczą?

— Symbolizują więź — odparł ostrożnie. — Z Pół-Pacierzem. Znam człowieka, od którego to się zaczęło.

— Chyba o nim słyszałam…

— To mój kolega. Dobrze go znam. — Zapadła cisza. Pili wino.

Nie było mnie na zebraniu.

— Teraz nie ma zebrań. Zwariowałeś, Ori… Jack? — Przerażona zasłoniła sobie usta dłonią. — Przepraszam, Jack, bardzo cię przepraszam. Curdin mi powiedział, jak się nazywasz. I gdzie mieszkasz. Nie powinien, ale zależało mu na tym, żebym mogła ci przynieść „Podwójne R”, gdyby była taka potrzeba. Nikomu innemu nie powiedziałam.

Otrząsnął się z szoku i pokręcił głową.

— Czemu nie ma zebrań? — spytał.

— A po co robić zebrania, skoro nareszcie się ruszyło? — odparła, szybko zapominając o wyrzutach sumienia. Ori uniósł brwi, a ona wydała z siebie odgłos, który przypominał szloch. — Jack, Jack, na miłość Jabbera! Gdzie ty żyjesz? Nie byłeś przy tym?

— Oczywiście, że byłem, do cholery. Byłem w Creekside — zniżył głos. — Co to, do diabła, jest Wojujący Tygiel? Broniłem kheprich, których twój przeklęty bezmózgi ogół próbował ukatrupić.

— Tygiel? Gdybyś był obcym i jako jedynych obrońców miał obrotowych liberałów z partii Kurek na Wietrze, to nie szukałbyś wsparcia gdzie indziej? I nie waż się w ten sposób obrażać ludzi. Wiesz, że do Piórców lgnie najgorsza hołota. Nawet twój przyjaciel Petron o tym wie. Nie patrz tak na mnie, Jack, do licha ciężkiego, wszyscy wiedzą, jak się nazywa, był w Elastykach. Nie jestem pewna, czy mi się podoba to, co robią, przebieranie się za zwierzęta i inne głupawe happeningi, ale mu ufam. Nie wiem za to, czy powinnam ufać tobie, Jack, i to jest smutne, bo wierzę, że mamy wspólne cele. Ale nie mam zaufania do twojej oceny sytuacji. Myślę, że jesteś głupi, Jack.

Ori nawet się nie oburzył. Przywykł do arogancji Renegatów. Spojrzał na nią z zimną niechęcią i resztką respektu, który odziedziczyła po Curdinie.

— Jak chcesz, to dalej baw się w proroka, Jack, ale miej oczy otwarte — powiedział. — Kiedy przystąpimy do działania, dowiesz się o tym. Mamy swoje plany.

— Mówią, że Żelazna Rada wraca.


* * *

Radosny uśmiech rozjaśnił jej twarz.

— Wraca.

Ori ugryzł się w język, żeby jej nie urazić. Szukał jakiegoś stosownego komentarza, ale nie znalazł.

— To jest bajka — powiedział w końcu.

— Nieprawda.

— To jest mit. Nie ma Żelaznej Rady.

— Oni chcą, żebyśmy tak myśleli. Bo jeśli nie ma Żelaznej Rady, to nigdy się nie zbuntujemy i nie wygramy. Ale jeśli Rada istnieje, a istnieje, to znaczy, że już raz nam się udało i możemy zrobić to znowu.

— Jabberze kochany, zastanów się, co ty mówisz…

— Chcesz powiedzieć, że nigdy nie widziałeś heliotypów? W takim razie co to, twoim zdaniem, było? Myślisz, że zbudowali ten cholerny pociąg, maszerując obok siebie, kobiety, dziwki, na przedzie? A dzieci na kotle lokomotywy?

— Jakiś bunt był, ale został stłumiony. Zwykły strajk i tyle. Oni dawno nie żyją…

Wyśmiała go.

— Niby skąd to wiesz? Władza chce, żeby nie żyli, ale oni wracają. Plenum wysłało ludzi na poszukiwania. Dostaliśmy wiadomość. Po co ktoś by się wybierał w taką długą i niebezpieczną podróż, jeśli nie po to, żeby nakłonić ich do powrotu? Nie widziałeś graffiti? Wszędzie jest tego pełno. Obok zawijasów i spirali, które masz na ubraniu. „ŻR wraca”. Żelazna Rada wraca i już sama ta świadomość dodaje ludziom otuchy.

— Ludzie pragną bohaterów, więc w nich wierzą…

— Czegoś nie wiesz… Zaczęliśmy działać — przerwała mu. — Szkoda, że cię przy tym nie było. — Pociągnęła łyk wina i spojrzała na niego wyzywająco. „Ona zasiada w zakichanym Plenum”. Sprzysiężenie insurekcjonistów, rozejm frakcji i niezrzeszonych. — Niektórzy członkowie Parlamentu próbują nas udobruchać. Nie mogą się do tego przyznać, ale w niektórych fabrykach to my decydujemy, czy ludzie pójdą do pracy czy nie. Chcą negocjować. Parlament nie jest już jedynym decydentem w Nowym Crobuzon. Są teraz dwa ośrodki władzy. — Szwaczka podała mu rękę przez stół. — Madeleina di Farja.

Uścisnął jej dłoń wzruszony okazanym mu zaufaniem.

— Ori — powiedział, tak jakby ona tego nie wiedziała.

— Coś ci powiem, Ori. To jest wyścig z czasem. Plenum chce wszystko przygotować. To potrwa jeszcze wiele tygodni albo nawet miesięcy. I nie biegamy w kółko. Wyznaczyliśmy metę wyścigu. Nie Jesteśmy tacy głupi, jak ci się wydaje. Budujemy to, co będzie potrzebne. Struktury dowodzenia, łączności. Wczorajszy wieczór to był początek. Droga jeszcze daleka, ale już ruszyliśmy z miejsca. Mówią, że na froncie jest źle. Na ulicach pojawią się tłumy rannych. Skoro Tesh mogło przysłać… — Zamknęła oczy i wstrzymała oddech, retrospektywnie przerażona. — …to coś, to złe oko, to do czego jeszcze są zdolni? Mamy mało czasu. I Żelazna Rada wraca — dodała. — Kiedy ludzie o tym usłyszą, wszystko się zacznie.

„Może wszyscy bierzemy udział w tej samej walce” — pomyślał Ori z błagalnością, która go zaniepokoiła. „Może wyścig Plenum jest również naszym wyścigiem…”

— Wszyscy się ścigamy — stwierdził.

— Tak, ale niektórzy biegną w złym kierunku.

Wyobraził sobie, jak by to wyglądało. Wyobraził sobie moment, kiedy wyklęci, robotnicy — tak, skoro ona tego chce, kiedy proletariat się dowie, że burmistrzyni, przewodnicząca partii Pełne Słońce, włodarz Nowego Crobuzon, nie żyje. Co by z tego wynikło?

— Chcesz rozmawiać o mobilizacji? — spytał. Znowu ogarnęła go złość z powodu jej jednostronnej recepty. — Będziesz ją miała. Jeszcze mi podziękujesz, Jack. To, co robimy, to, co robimy… musimy obudzić ludzi.

— Oni już się obudzili. Nie chcesz tego zauważyć.

Pokręcił głową.


* * *

Bertold Sulion z Gwardii Tarczogłowych utracił uczucia patriotyczne, zgasło w nim poczucie więzi z miastem, burmistrzynią, prawem, na którego straży ślubował stać. Baron powiedział im o tym.

— Lojalność z niego wyciekła — wyjaśnił. — Gwardziści nie mają prawa do samodzielnego myślenia. Przysięga, którą składają, mówi wszystko: „Widzę i słyszę tylko to, co burmistrzyni i moi bezpośredni przełożeni pozwalają mi widzieć i słyszeć”. Bertold nie jest za bardzo zorientowany w sytuacji, ale wie, że przegrywamy wojnę. I był świadkiem tego, na jakie szli układy, podczas gdy jego koledzy, z którymi się szkolił, walczyli i ginęli. Jego ideały się posypały. Lojalność z niego wyciekła i jest pusty, martwy w środku. To jest jak krew. — Poklepał się po mostku. — Kiedy się zatruje, wycieka z ciebie i albo zastąpi ją coś innego, albo zostajesz pusty. Sulion jest martwy w środku. Będzie kablował i dla zachowania pozorów chce za to kupę forsy, ale jemu nie zależy na forsie. Chce zdradzić dla samej zdrady. Świadomie czy nie chce, żebyśmy mu pomogli zostać złym człowiekiem.


* * *

Nie byli w Badside. „Tutaj są dla was klucze” — przeczytali wcześniej na karteczce przybitej do ściany za pomocą sygnetu z dwoma rogami. „Mamy nowe miejsce spotkań”. Adres. Ori był z Enochem i spojrzeli na siebie wielkimi oczami. Enoch zawsze był ciężko kapujący, ale tym razem jego dezorientacja udzieliła się również Oriemu.

— Flag Hill?

Flag Hill, na skraju miasta, na końcu linii Head odchodzącej na północ z Dworca Perdido, dzielnica bankierów, przemysłowców, urzędników, najbogatszych artystów. Dzielnica szerokich ulic i luksusowych willi z wielkimi ogrodami z tyłu. Dzielnica kwitnących drzew i figowców z plątaniną pnączy i korzeni, które miejscami wypełzały spomiędzy czarnych płyt chodnikowych.

Przed laty we Flag Hill powstały slamsy, patologiczna narośl, prztyczek w nos urbanistów. Z polecenia burmistrza Tremula Reformatora dwa stulecia wcześniej zbudowano rzędy skromnych, rodzinnych domów na zboczach wzgórza, któremu dzielnica zawdzięczała swoją nazwę. Idea była taka, żeby bohaterowie Wojen Pirackich mogli mieszkać w pobliżu tych, w których obronie walczyli. Bogacze z Flag Hill chłodno przyjęli nowych przybyszów i burmistrzowska wizja „integracji społecznej” stała się przedmiotem kpin. Bez pieniędzy skromna zabudowa zdegradowała się do rangi slumsów. Substancja budowlana ulegała powolnemu rozkładowi. Niewielka społeczność ubogich z Flag Hill dojeżdżała do pracy i z powrotem kolejką miejską, natomiast mieszkańcy okazałych rezydencji preferowali prywatne powozy i czekali na to, kiedy nędza na zboczach wzgórza osiągnie punkt krytyczny. Nastąpiło to piętnaście lat temu.

Biednych usunięto z walących się domów i przesiedlono do kilkunastopiętrowych betonowych bloków w Echomire i Aspic. Ich niegdysiejsi sąsiedzi skwapliwie wprowadzili się do opuszczonych ruder i pieniądze na inwestycje natychmiast się znalazły. Dwa, trzy domy łączono w jedną rezydencję dla nowobogackich: mieszkanie w odrestaurowanych „kurnych chatach” stało się modne. Kilka uliczek dzielnicy nędzy zachowano jednak w nienaruszonym stanie i urządzono tam muzeum slumsów.

Droga Oriego i Enocha prowadziła właśnie przez ten skansen. Porządnie się umyli i włożyli lepsze ubrania. Ori nigdy nie był w tym wielkim pomniku nędzy. Nie było oczywiście slumsowego brudu i smrodu — przed powstaniem muzeum dzielnicę starannie wysprzątano i zdezynfekowano — ale rozbitych szyb nie wymieniono (tylko dyskretnie wzmocniono, żeby nie dopuścić do ich dalszego pękania), a krzywe ściany wciąż były pokryte liszajami wilgoci i szarości (taumaturgia i legary zapobiegały ich całkowitemu zawaleniu się).

Domy pooznaczano. Z mosiężnych tabliczek koło drzwi można było poznać historię slumsu i warunki, w jakich żyli mieszkańcy. Ori czytał: WIDAĆ TU BLIZNY PODPALEŃ I PRZYPADKOWYCH POŻARÓW, KTÓRE BYŁY PLAGĄ TYCH ULIC I ZMUSZAŁY MIESZKAŃCÓW DO ŻYCIA POŚRÓD POGORZELISK. Dom rzeczywiście był czarny od dymu, a zwęglone ściany zakonserwowano matowym werniksem.

Do niektórych pokojów i przybudówek można było wchodzić. W TEJ WIELKOŚCI POMIESZCZENIU NIERZADKO GNIEŹDZIŁA SIĘ SZEŚCIO — CZY OŚMIOOSOBOWA RODZINA. Smutne zabytki materialne życia w slumsach zostały na swoim miejscu, codziennie odkurzane przez pracowników muzeum. WYDAJE SIĘ NIEWIARYGODNE, ŻE WE WSPÓŁCZESNYCH CZASACH TAK DŁUGO GODZONO SIĘ NA TO, ABY LUDZIE ŻYLI W TAK URĄGAJĄCYCH ICH GODNOŚCI WARUNKACH.


* * *

Dom, który stał pod wskazanym adresem, był klasycznym przykładem architektury z Flag Hill: duży, piękny, ze ścianami zdobionymi mozaiką kolorowych kamyczków. Ori miał obawy, że się pomylił, ale klucze pasowały. Enoch zmarszczył brwi.

— Byłem tu już kiedyś.

Dom był pusty. Atrapa. Ściany bezbarwne, podobnie jak zasłony. Oszałamiający zachwyt, jaki dom i ogród budziły w Enochu, irytował Oriego.

Na ulicach Flag Hill spotykali przechodniów, mężczyzn w szytych na miarę marynarkach, kobiety z szalami. W większości rasy ludzkiej, ale nie tylko. W kanałach mieszkała społeczność bogatych vodyanoi, którzy poruszali się za pomocą swojego charakterystycznego skokoczołgania, ubrani w lekkie, wodoszczelne imitacje garniturów. W ustach mieli cygara, ale nie palili ich jak ludzie, tylko zjadali. Czasem trafiał się człowiek-kaktus, który dostąpił rzadkiego u tej rasy awansu społecznego.

Widywało się tu również konstrukty, buchające parą mechaniczne postacie różnych kształtów, które obudziły w Orim wspomnienia z dzieciństwa, kiedy było ich pełno w całym mieście. Obywatele Flag Hill byli dostatecznie bogaci, aby mogli sobie pozwolić na zakup licencji i rygorystyczne testy, które musiały przechodzić te maszyny od czasu wojny z ich udziałem. Ale nawet wśród wyższych warstw społecznych ich miejsce zajęły golemy.

Poruszały się z nieczłowieczą ostrożnością. Pustoocy mężczyźni i kobiety z gliny, kamienia, drewna i drutu nosili torby, nosili swoich właścicieli, w ramach mimikry ludzkich obyczajów obracając głową na boki, tak jakby ich oczy coś widziały. W rzeczywistości posłusznie wykonywali rozkazy, odbierając je w nienaturalny i pozaumysłowy sposób.

Toryści przybywali jeden po drugim i zadawali to samo pytanie:

— Co my tutaj robimy?

Baron przyszedł elegancko ubrany, zupełnie jak mieszkaniec tej dzielnicy. W owczej wełnie, cienkiej bawełnie i jedwabiach czuł się zupełnie swobodnie. Wszyscy zrobili wielkie oczy.

— O, tak — powiedział. Gładko ogolony, wykąpany, z ręcznie zwiniętą cygaretką w kąciku ust. — Teraz jesteście moim personelem. Przyzwyczajcie się do tego.

Usiadł plecami do ściany w wielkim, pustym pokoju i powiedział im o Bertoldzie Sulionie.


* * *

Był z nimi Toro. Ori to zauważył. Nie umiał powiedzieć, jak długo jego rozmyta sylwetka rysowała się w kącie pomieszczenia. Światło lampy oliwnej pełgało po jego rogach. Był wieczór.

— Dlaczego tutaj jesteśmy, Toro? — spytał Ori. — Gdzie Ulliam?

— Ulliam nie bardzo może się tutaj pokazywać. Prze-tworzeni to rzadki widok na tych ulicach. Jesteście tutaj, bo wam kazałem. Zamknijcie się i słuchajcie. Dam wam pieniądze. Kupcie sobie ubrania. Jesteście teraz służącymi. Jeśli ktoś was zapyta, jesteście kamerdynerami, lokajami, podkuchennymi. Dbajcie o higienę. Nie wyróżniać się z tłumu, taka jest zasada.

— Czy meta w Badside jest spalona? — spytał Ruby.

Toro nie siedział, tylko jakby stał oparty o coś niewidocznego. Ori czuł emanujące z rogów zaklęcia.

— Wiecie, jaki jest nasz cel. Wiecie, co chcemy osiągnąć, nad czym pracujemy. — Nienaturalnie dźwięczny głos Toro wypełniał powietrzne odczuwalnymi wibracjami, podobnymi do wyładowań elyktryczności statycznej. — Pani prezes zarządu siedzi w Parlamencie. Na Strack Island. Pośrodku rzeki. Milicja vodyanoi w wodzie, straż ludzi-kaktusów, funkcjonariusze w każdej sali. Najlepsi taumaturgowie w mieście budują przeszkody, perfidne pułapki, wnyki z zaklęć, co się tylko da. Nie dostaniemy się do Parlamentu. Jest też Szpikulec i Dworzec Perdido. Nasza delikwentka jako zwierzchnik milicji na pewno spędza w Szpikulcu dużo czasu. Na dworcu też, w skrzydle dyplomatycznym, w wieżowcu. — Dworzec Perdido był czymś więcej niż tylko głównym crobuzońskim węzłem kolejowym. Był odrębnym miastem rozciągającym się w trzech wymiarach, opakowanym w cegłę. Ogrom jego architektury kpił sobie nie tylko z zasad estetyki, ale podobno również z praw fizyki. — Kiedy będzie wiadomo, kto znajdzie się na dworcu, będziemy mieli do czynienia nie tylko z ochroną kolei. — Ale nawet tych oddziałów nie należało lekceważyć, byli bowiem fanatycznie lojalni, świetnie uzbrojeni i doskonale wyszkoleni. — Prezes zarządu zawsze ma przy sobie straż przyboczną. Oni są naszym głównym zmartwieniem. Co z atakiem na mieście? Kiedy ostatni raz widzieliście, żeby któryś z partyjnych bonzów wygłosił publiczne przemówienie? Za bardzo się boją i są za bardzo zajęci tajnymi negocjacjami pokojowymi z Tesh. Dlatego potrzebna nam inna strategia. — Zapadła długa cisza. — Wiadomo, kto utrzymuje bliskie stosunki z pewnym magistrem. Magistrem Legusem. Spotykają się co tydzień. Kiedy się wie, kogo zapytać, można uzyskać ciekawe informacje. Pani prezes przychodzi do prywatnego domu Legusa. W którym ten mieszka jako obywatel, zdejmuje maskę. Spotykają się w intymnych warunkach. Czasem rozstają się dopiero rano. Raz, czasem dwa razy w tygodniu. W domu magistra. W sąsiednim domu.


* * *

Wrzawa. „Skąd wiesz?” Ktoś krzyczał. „Nie możesz tego wiedzieć? Czyj jest ten dom? Jak go załatwiłeś?” i tak dalej.

Oriego naszło wspomnienie. Zaczął go gnieść pewien nieokreślony niepokój. Zauważył, że inni też sobie przypominają, ale nie są pewni, nie potrafią powiązać ze sobą różnych rzeczy.

— Nie było łatwo znaleźć prywatne nazwisko, które kryje się za urzędowym, ale rozwiązałem tę zagadkę — ciągnął Toro. — Zajęło mi to dużo czasu, ale wytropiłem go.

Ori słyszał te słowa jak przez woalkę.

— To jest dom… — zaczął i urwał.

Nikt go nie usłyszał, co go ucieszyło. Nie wiedział, co powinien zrobić. Nie wiedział, co czuje.

„To jest dom, w którym mieszkało to stare małżeństwo. Słyszałem o waszej akcji, parę miesięcy temu, niedługo po tym, jak dałem wam pieniądze. Prasa surowo to potępiła. Zamordowałeś ich, albo Starobark, albo jeden z nas, i wcale nie dlatego, że mieli jakieś związki z milicją. Byli bogaci, ale nie chodziło ci o pieniądze. Zlikwidowałeś ich, żebyś mógł kupić ten dom. Poszły na niego pieniądze Jacobsa”.

Ori miał w gardle wielką grudę. Kilka razy przełknął ślinę.

Odezwało się w nim sumienie. Coś w nim wzbierało, niepewność, frustrujące niedoinformowanie, ciężar wiedzy, a jednocześnie świadomość jej fragmentaryczności, zawstydzający ideologiczny galimatias, który ciągnął go w stronę Renegatów, w stronę różnych sekt i dysydentów, który kazał mu szukać jakiegoś zakorzenienia, jakiejś politycznej ojczyzny, w końcu znalezionej w gniewie i anarchistycznej pasji Toro. Niepewność wróciła. Wiedział, co czuje — mord na dwójce starych ludzi był haniebną zbrodnią — ale przypomniał sobie stanowcze apele Renegatów: zawsze „kontekstualizować”, zawsze postrzegać rzeczywistość w odpowiedniej perspektywie.

„Jeśli jedna śmierć zapobiegnie dziesięciu, to czy tak nie jest lepiej? Jeśli dwie śmierci mogą uratować miasto?”

Milczał. Miał poczucie, że wie za mało, żeby zawsze trafnie odróżnić dobro od zła, że musi się uczyć, że w tym kolektywie jest lepszym człowiekiem niż poza nim, że przed wydaniem oceny musi zrozumieć, dlaczego ta straszna rzecz się wydarzyła. Toro spojrzał na niego i odwrócił się w stronę Starobarka. Rysy człowieka-kaktusa ściągnęły się. „Oni widzą, że ja wiem”.

— Posłuchaj mnie, Ori.

Spojrzenia innych zdradzały dezorientację.

— Tak — zabrzmiał głucho głos z hełmu Toro.

Ori czuł się jak uczeń wobec nauczyciela, taki bezsilny, taki zestresowany. Zrobiło mu się niedobrze. Taumaturgicznie wzmocniony bas Toro przenikał go do kości.

— Tak, to jest ten dom — powiedział półgłosem Starobark. — Byli starzy, bogaci, bez rodziny, nikt po nich nie dziedziczył majątku. Czyli było wiadomo, że dom zostanie sprzedany. Ale nie, to nie było dobre. Nie sądź, Ori, że nam to łatwo przyszło, że nie mieliśmy wyrzutów sumienia. Dostaniemy się do sąsiedniego domu i… osiągniemy nasz cel. Zwyciężymy. — Przy tych słowach Toro zaczął ryczeć. Był to dźwięk, który przypominał odgłosy zwierzęcia, potem krzyk elyktryczności i wreszcie stękanie metalu pod obciążeniem. Rozbrzmiewał bez końca i chociaż nie był głośny, zawładnął całym pokojem i głową Oriego, który nie potrafił myśleć aż do momentu, aż ryk ucichł. Ori spojrzał w fosforyzujące, szklane oczy Toro. — Jeśli nasz plan się powiedzie, miasto będzie należało do nas — powiedział Starobark. — Urwiemy smokowi łeb. Ilu ludzi w ten sposób uratujemy? — Torystom zaczęło świtać, o co w tym wszystkim chodzi. — Myślisz, że nie próbowaliśmy innych sposobów? Dom magistra jest zamknięty. Nie możemy zaczaić się w środku. Szef nie potrafi wepchnąć się do środka, nawet rogami. Jakaś magia ochronna nas blokuje. Nic nie skutkuje, kule, kamienie ani nawet środki wybuchowe. Dom jest opancerzony zaklęciami. Ze względu na osobę, która go odwiedza. W kanalizacji roi się od ghuli — nie ma przejścia. Nie mieliśmy innego wyboru. Zastanów się. Chcesz się wycofać?

„Dlaczego tylko ja jestem o to pytany? Czy inni też nie muszą podjąć decyzji?” Ale wszystkie oczy spoczywały na nim. Nawet Enoch załapał, o czym jest mowa. Z rozdziawionymi ustami myślał o tym, w jakim przedsięwzięciu brał udział, wiadomej nocy, stojąc na czatach. Starobark i Baron obserwowali Oriego. Sztywna, wyprostowana postawa człowieka-kaktusa zdradzała napięcie, natomiast Baron sprawiał wrażenie spokojnego. Oczywiście nie mieli zamiaru pozwolić mu odejść, Ori był tego pewien. Gdyby się z tego wypisał, byłoby po nim. A może nawet wtedy, gdyby został. Jeśliby uznali, że nie mogą mu zaufać.

Cel uświęca środki. Naczelna dewiza dysydentów. Oczywiście te środki trzeba było przeforsować, przedyskutować i podjąć decyzję. Ale byli już tak blisko. Znaleźli dostęp do miejsca, w którym obiekt ich działań będzie sam, niechroniony, odsłonięty, nareszcie dając im możliwość sprawienia Nowemu Crobuzon wspaniałego prezentu — to było gigantyczne osiągnięcie. Dotarcie do tego punktu wymagało śmierci dwojga ludzi — czy Ori mógł stanąć na drodze historii? Głos jego sumienia ucichł. „Cel uświęca środki” — pomyślał. Spuścił głowę.


* * *

Na najwyższym piętrze fachowo wkopano się w ścianę graniczącą z posesją Magistra Legusa. Gips i cienkie deski usunięto, odkuto część cegły.

— Głębiej nie można, bo zaczynają działać zaklęcia — powiedział Starobark.

Z wielką ostrożnością dotknął odsłoniętej powierzchni. Patrzył na Oriego, który starał się nie okazywać żadnych emocji. Toro przygotowywał tę akcję od wielu tygodni. „Masz jeszcze inne ekipy czy jesteśmy jedyni?” — pomyślał Ori z uczuciem, którego nie umiał rozszyfrować. „Czyje nazwisko widnieje w hipotece tego domu? Bo przecież nie kupiłeś go na siebie, prawda?” Baron coś mówił z mechaniczną precyzją. „Powinienem słuchać” — uświadomił sobie Ori. „On przedstawia plan”.

— Sulion coraz bardziej mięknie. Kupujemy dwie rzeczy: informacje o tym, kto gdzie jest i jaką stosuje taktykę, i pierwszy krok. Bez niego przy drzwiach nie mamy szans.

„To są techniki milicyjne” — pomyślał Ori. „Poznaję techniki milicyjne”. Kolejny raz zadał sobie pytanie, ilu jest milicjantów, którzy tak jak Baron wrócili z wojny do cna rozczarowani i zgorzkniali. I do czego mogą się posunąć. Spojrzał na niego i uzmysłowił sobie, że wszystkie frustracje, które chował w sobie Baron, doprowadziły go do tego punktu, że nie myślał o dalszym życiu, że miała to być jego zemsta. „Czeka nas epidemia morderstw, jeśli dezerterzy i kombatanci nie znajdą innego ujścia dla swoich emocji. Część z nich zwerbują Nowopiórcy. Jabberze, miej nas w swojej opiece”. Pragnienie skrócenia rządu o głowę wróciło z całą mocą. „Już niedługo. Już niedługo”.

Miał takie wrażenie, jakby znalazł się w skórze obcego człowieka. Musiał to sobie długo powtarzać, zanim uwierzył, że jest tam, gdzie być powinien.

Rozdział dwudziesty pierwszy

Ludzie chodzili po ulicach Nowego Crobuzon z podniesionymi głowami. Obok aerostatów i wyrmenów, obok panoptikum powietrznych istot — obcych, rdzennych, sztucznych — patrzyli na słońce i zadawali sobie pytanie, czy znowu wyłoni się z niego jakaś zatrważająca, organiczna zjawa.

— Dalej próbują negocjować — powiedział Baron ekipie.

Miał tę informację od Bertolda, który wyciągnął taki wniosek z faktu częstych wizyt burmistrzyni w towarzystwie dyplomatów i lingwistów w skrzydle ambasadorskim.

Ori ponownie zameldował się w przytułku. Ladia powitała go nieufnie. Wyglądała na tak bardzo przemęczoną, że go to zbulwersowało. Jak zawsze po wszystkich kątach leżeli ludzie, których łatwo było wziąć za brudne tobołki, ale teraz również sam budynek był pokancerowany. Dziury i plamy zdartej farby wytatuowały ściany, a okna były zabite deskami.

— Piórcy — wyjaśniła. — Trzy dni temu. Dowiedzieli się, że jesteśmy… powiązani z określonymi siłami. Byliśmy nieostrożni, Ori, zostawialiśmy gazety na wierzchu. Po ostatnich wydarzeniach zrobiliśmy się lekkomyślni.

Przekonał ją, żeby się położyła na starej sofie. Rozpłakała się przytulona do niego i długo gadała, ale w końcu chlipnęła, poklepała go, coś tam jeszcze zażartowała i zasnęła. Zastąpił ją w sprzątaniu. Niektórzy bezdomni mu w tym pomagali.

— Wczoraj wieczorem mieliśmy przedstawienie teatralne — opowiadała mu kobieta z pokruszonymi zębami, ścierając ze stołów. — Elastycy czy jakoś tak. Zagrali dla nas za darmo. Nie bardzo rozumiałam, co mówili, ale fajne. Bardzo miło z ich strony, że przyszli nas zabawić.

Od wielu dni nikt nie widział Jacobsa.

— Ale nie próżnuje. Widziałeś? Jego znak jest wszędzie.

Kredowe spirale, którym Jacobs zawdzięczał swoje imię, mnożyły się jak wirus, pojawiały się we wszystkich dzielnicach, teraz rysowane już nie tylko kredą, ale także farbą, woskiem, smołą. A także wydrapywane na murach świątyń, szkle i dźwigarach wieżowców.

— Myślisz, że to on zaczął? Może kogoś małpuje. A może nikt nie zaczął. Słyszałeś, co się z tym porobiło? Ludzie używają jego zawijasów jako symbolu.

Ori widział i słyszał. Spirale zakończone wulgarnymi hasłami wymierzonymi w rząd. Okrzyki „Spiralajcie stąd!” na widok policji. Dlaczego akurat ten, a nie któryś z dziesiątków symboli od lat zdobiących mury?

Kąt sypialny starca był szary od spiral. Atrament i grafit, różne rozmiary, kąty i zakrzywienia łuków, spirale odchodzące od spiral skomplikowanymi seriami. „To mógłby być język — pomyślał Ori — odczytywany zgodnie z ruchem wskazówek zegara lub odwrotnie, ze znaną wtajemniczonym liczbą spiral przypadających na jednostkę znaczenia, z obocznościami i derywacjami”.

Ori przychodził pracować przez dziewięć wieczorów z rzędu.

— Muszę to robić — powiedział do Starobarka. — W ciągu dnia jestem do waszej dyspozycji, ale muszę coś robić.

Toryści przystali na to, ale byli nieufni. Idąc przez miasto, Ori zatrzymywał się, zawiązywał but, opierał się o ścianę i patrzył za siebie. Był przekonany, że ktoś go śledzi, jeśli nie Baron, to ktoś inny. Wiedział, że jeśli porozmawia z kimś, kogo jego torystowski ogon uzna za niebezpiecznego, to może pożegnać się z życiem. Ale może nikt za nim nie chodzi? Ori nie wiedział, co jego towarzysze o nim myślą.

W Dwóch Gąsienicach Petron Carrickos dał Oriemu tomik swoich wierszy opublikowanych przez Niezależną Oficynę Elastyk.

— Kopę lat, Ori — powiedział.

„Przepadłeś jak kamień w wodę” — mówiło jego podejrzliwe spojrzenie, ale postawił Oriemu grappę i opowiadał mu o swoich planach. Na stole leżał egzemplarz „Rozszalałego Renegata” — z zasłoniętym tytułem, ale i tak było to świadectwo nowej zuchwałości.

Ori zadeklamował jedną zwrotkę.

Jedna pora roku tutaj / W twoim kwiecie / Płatki drewna i żelaza / Totalny niebanalny szok dogfeńskiego zmarszczenia brwi.

Pokiwał głową.

Petron przedstawił Oriemu sytuację w trupie Elastyków: co kto robi, kto włączył się do jakiegoś ruchu, kto zniknął.

— Samuel się wypisał. Sprzedaje chałtury w jakiejś pokątnej galerii na Polach Salacusa. — Prychnął lekceważąco. — Nelson i Drowena dalej są w Howl Barrow. Oczywiście wszystko się zmieniło, jak możesz sobie wyobrazić. Próbujemy wystawiać spektakle, gdzie tylko się da. W kościołach, domach kultury i tak dalej.

— A jak ogółowi smakuje Nowa Konwulsyjność? — spytał Ori, sarkastycznie odnosząc się do nowej koncepcji z drugiego Manifestu Nuevistycznego.

— Uważają, że jest pyszna, Ori. — Z nowości był też nielegalny kongres wszystkich podziemnych gildii. „Działalność radykalnych robotników fabrycznych z Zakola Smogu i Gross Coil rozlała się na inne branże”, jak powiedział Petron. Delegaci z hut, stoczni, farbiarni i tak dalej spotkali się w jakimś tajnym miejscu w Dog Fenn i dyskutowali o tym, jakie żądania należy postawić rządowi. — Plenum też z nimi rozmawia.

Ori skinął głową. „Znowu gadanie i gadanie, z którego nic nie wynika. Na tym polega problem” — pomyślał Ori, ale zachował tę uwagę dla siebie.

Na zatłoczonym targu nad kanałem w Sangwine, gdzie dotarli w ramach przyjacielskiego spaceru, nagle usłyszeli krzyki. „Na miłość Jabbera, na miłość Jabbera!” — wrzeszczał ktoś, wprawiając tłum w dziwny oscylacyjny ruch: ludzie podbiegali, żeby zobaczyć, co się dzieje, po czym uciekali w te pędy, mijając stragany z książkami i świecidełkami.

Na wysokości śluzy leżała jakaś kobieta wstrząsana potężnymi konwulsjami. Spódnicę miała pogniecioną, a jej włosy wiły się jak robaki pod wpływem statycznej elyktryczności, która wprawiała powietrze w drgania. Ludzie chcieli podejść i ją odciągnąć, ale cofali się bladzi ze zgrozy na widok wiszącej nad nią zjawy.

Brudna mgiełka koloru sińca — tak jakby świat krwawił podskórnie. Powietrze zjełczało, jak w kwaśnym mleku cząstki materii krystalizowały się z niczego. Grudy śmierdzącego eteru łączyły się w zorganizowaną formę i pojawiło się coś ruchomego, owadziego, cień, który obracał się w powietrzu jak zawieszony na nitce, raz widzialny, raz niewidzialny. Po chwili nie było już żadnych wątpliwości, że jest to stwór wielkości człowieka z haczykowatymi odnóżami, koloru zgnilizny. Osa, cienka jak kość talia poniżej odwłoka, która odbijała światło niby plamiste szkło. Żądło sterczało z odwłoka jak zakrzywiony wabiąco palec, ociekając jadem.

Osa oczyściła odnóża w skomplikowanym otworze gębowym. Groźnymi, złożonymi oczami spojrzała na przerażony tłum. Kolejno rozprostowywała odnóża, zadygotała i przesunęła się w powietrzu, ale w taki sposób, jakby jakiś olbrzym trzymający za nić zmienił pozycję. Przybliżyła się.

Kobieta zachowywała się jak rażona epilepsją. Zsiniała na twarzy. Nie oddychała. W pierwszej linii gapiów dał się słyszeć charkot. Dwie inne osoby, kobieta i mężczyzna, padły na ziemię, tryskając śliną i rzygowinami.

— Z drogi! Cofnąć się!

Milicja. Od strony wejścia na targowisko szturmowali funkcjonariusze. Strzelali w biegu i huk wyrwał ludzi z osłupienia, rozpierzchli się. Ori i Petron odeszli na bok, ale nie uciekli, z niewielkiego oddalenia patrzyli, jak milicja strzela do tego czegoś.

Kule przelatywały przez to, przechodziły na wylot, rozbijając szkło i porcelanę z tyłu. Kobieta leżąca w cieniu osy zacharczała i wyzionęła ducha. Pośród gradu kul osa zaczęła ciąć odnóżami powietrze niby nożyczkami. Ołów ledwo marszczył jej diaboliczne ciało, niektóre kule przelatywały, niektóre były pochłaniane. Owad tańczył w takt kanonady. Z ust martwej kobiety wypłynęło coś ciemnego, jej wnętrzności zamieniły się w smołę.

Policyjny taumaturg strzelił z palców, powołując do życia okultystyczne kształty. Między jego palcami i osą ciągnęły się nitki, plazma magicznie przetworzona we włókna i błony, ale drapieżniczka przebiła się przez tę sieć, nagle była daleko albo z boku, albo zamknięta jak oko, ale po błysku antyświatła znowu się pojawiła i taumaturgiczna sieć zaczęła się rozpływać. Pozostałe ofiary osy leżały bez ruchu, a twarze funkcjonariuszy przybrały chorobliwie zielony kolor.

Potem osa znikła. Powietrze było czyste. Milicjanci powoli zaczęli Wstawać. Ori zebrał się w sobie, z okrzykiem na ustach ponownie padł na ziemię, kiedy fantom osy na moment pojawił się ponownie w żylakowatym powietrzu, by znowu zniknąć, tym razem na dobre.


* * *

— To nie była pierwsza — powiedział Petron. Szybko wrócili do Dwóch Gąsienic, gdzie pili mocno posłodzoną herbatę z rumem, ich organizmy łaknęły ciepła i cukru. — Nie słyszałeś o nich? Z początku wziąłem to za durne plotki. Myślałem, że to bzdury. — Zjawy siejące śmiercionośne miazmaty. — Jedna pojawiła się jako wielki robal. W Gallmarch. Jedna była drzewem, a jedna sztyletem, w Kruczych Wrotach.

— O sztylecie słyszałem — odparł Ori. Przypomniał sobie dziwny nagłówek w „Pochodni”. — I jeszcze chodzi mi po głowie, że była też maszyna do szycia. I świeczka.

— Ci przeklęci Teshi za tym stoją. Musimy zakończyć tę wojnę.

— Czy rzeczywiście te sztuczki to może być broń Tesh? — zastanawiał się głośno Ori. — Każda musi kosztować niezliczone psychonomy magicznych mocy, zwłaszcza jeśli jest wyczarowywana z Tesh, a ich żniwo jest znikome. Efekty zupełnie nieproporcjonalne do nakładów.

— Tak — zgodził się Petron — ale tu nie chodzi o liczbę ofiar, tylko o zniechęcenie wroga do walki. To jest wojna psychologiczna.

Następnego dnia Ori usłyszał o kolejnej zjawie, w Serpolet: kopulująca para. Podobno nie widać było ich twarzy. Wisieli w powietrzu złączeni ze sobą, całowali się namiętnie i obmacywali. Po ich zniknięciu — być może spowodowanym przez ataki zgorszonych mieszkańców — znaleziono pięć trupów, których wnętrzności wylały się na kocie łby i stwardniały do postaci smoły.


* * *

Kiedy Spiral Jacobs nareszcie dotoczył się do garkuchni, wyglądał tak mizernie, że Ori nie wierzył własnym oczom. Starzec uginał się pod ciężarem własnych kości, a skóra wisiała na nim jak zetlały worek.

— Bogowie wszechmogący — powiedział łagodnie Ori, nalewając mu zupę. — Bogowie wszechmogący, Spiral, co się z tobą stało? — Włóczęga spojrzał na niego z anielskim uśmiechem. Nic nie wskazywało na to, żeby rozpoznawał Oriego. — Gdzie byłeś tyle czasu?

Jacobs usłyszał pytanie i zmarszczył brwi. Po długim namyśle odpowiedział ostrożnie:

— Na Dworcu Perdido.

Była to jedyna poczytalna rzecz, którą powiedział tego wieczoru. Mruczał pod nosem w jakimś obcym języku albo jak małe dziecko, uśmiechał się, rysował sobie na skórze atramentowe spirale. Kiedy wszyscy inni spali, pośród koncertu chrapań i przeciągów Ori podszedł do miejsca, w którym Jacobs siedział i gadał do siebie. Ori widział tylko jego zarys.

— Straciliśmy cię, co Jacobs? — powiedział półgłosem. Był zdruzgotany. Łzy cisnęły mu się do oczu. — Nie wiem, czy jeszcze wrócisz z okolic, w które wywędrowałeś. Czekałem tu na ciebie, bo chciałem podziękować ci za wszystko, co zrobiłeś. — „Ty mnie nie słyszysz, ale ja ciebie tak”. — Muszę ci to powiedzieć teraz, bo szykują się takie historie, że mogę nie mieć okazji więcej się z tobą spotkać, Spiral. Chciałbym, żebyś wiedział, że twój prezent, pieniądze, które nam dałeś, poszły na dobry cel. Będziesz z nas dumny. Jack będzie z nas dumny, przyrzekam ci to. Bogowie, ile ty dla mnie zrobiłeś! — Spiral Jacobs bełkotał i bazgrał po swojej skórze. — Znać kogoś, kto znał Jacka. Mieć twoje błogosławieństwo. Nawet jeśli już nigdy nie odzyskasz jasności umysłu, Jack, zawsze będziesz częścią tej misji. A kiedy będzie już po wszystkim, zadbam o to, żeby miasto dowiedziało się o tobie. Jeśli przeżyję. Masz na to moje słowo.

Pocałował go w pomarszczone czoło, zaskoczony kruchością skóry.

Tej nocy nie było księżyca, a na dodatek zepsuły się latarnie gazowe w Griss Fell. W tych ciemnościach partia Nowe Pióra znowu zaatakowała przytułek. Oriego obudziły okrzyki „hołota!” i łomot pocisków o zabite deskami okna. Przez szparę między deskami zobaczył, że stoją w szyku bojowym, cieniowa etiuda, ronda meloników naciągnięte na czoła, przez co oczy były ciemnymi pasami. Cała ulica ubranego w garnitury zła, rzędy bojówkarskich muskułów spowitych w czarną bawełnę. Poprawiali kapelusze, prostowali krawaty zawiązane pod kołnierzykami białych koszul. Otrzepali z marynarek wyimaginowany kurz i unieśli broń.

Ale lokatorzy przytułku szybko odetchnęli z ulgą. Czy to milicja Przyszła im z pomocą, czy mieszane oddziały Plenum? Ori nie potrafił tego stwierdzić. Usłyszał krzyki i strzały, zobaczył, że zaskoczeni Piórcy odwracają się jak stado dzikich urzędników i przystępują do walki.

Ladia i bezdomni się rozpierzchli. Ori ruszył w stronę Jacobsa, ale ku jego zdziwieniu starzec przemaszerował obok niego zdecydowanym, choć niezbyt szybkim krokiem. Nie patrzył na Oriego ani nikogo innego, tylko prosto przed siebie. Minął ostatnich bezdomnych. Z końca ulicy dochodziły odgłosy bitwy w ciemnościach widzianej jako anonimowa masa skłębionych czarnych postaci. Jacobs skręcił w drugą stronę, ku stacji Saltpetre i łukom, które pięły się ku północy ponad miastem.

Ori zawahał się, pomyślał, że w tej skorupie nie ma już podmiotu, z którym można by się porozumieć, a potem uświadomił sobie, że chce wiedzieć, dokąd pójdzie i co zrobi starzec. W ciemnościach pozbawionego ulicznego oświetlenia Nowego Crobuzon Ori śledził Spiral Jacobsa. A raczej nie śledził, tylko po prostu szedł kilka kroków za nim. Starał się jednak stąpać na tyle cicho, aby każdy jego krok był tylko upiornym echem człapania Spiral Jacobsa. Szli między parkanem drewna i żelaza po jednej stronie i wysokim ceglanym murem po drugiej. Spiral Jacobs potykał się, śpiewał w marszu piosenkę w jakiejś egzotycznej tonacji, cofnął się o kilka kroków, przebiegł wystającymi z obciętych rękawiczek palcami po zardzewiałej blasze falistej. Ori szedł za nim jak pełen czci apostoł.

Kredowym kciukiem Spiral Jacobs narysował kształt, któremu zawdzięczał swój przydomek, szepcząc coś przy tym pod nosem. Rysunek cechowała imponująca perfekcja symbolu matematycznego. Spod jego ręki wykwitły kolejne zawijasy. Jacobs pogładził je i poszedł dalej.

Zaczęło padać, kiedy Ori dotarł do zostawionego przez Jacobsa znaku. Deszcz go nie rozmazał.


* * *

Obok sypiącego się ceglanego portalu stacji Saltpetre i dalej, do Flyside, gdzie latarnie gazowe paliły się i brudne światło czyniło z murów tło upiornego teatru cieni. Starzec wypisywał swoje znaki na wszelkich dostępnych powierzchniach, na przykład na szybie. Tłuszcz z użytego przez niego materiału — Ori nie wiedział, co to jest — mocno przywierał do szkła. Wąska uliczka połknęła Oriego i pociągnęła go w ślad za jego niepoczytalnym guru pod łukiem ceglanej bramy, za którą oświetlenie elyktrobarometryczne zastąpiło gazowe — zimne, krzykliwe kolory, czerwony i złoty lód w poskręcanych szklanych rurkach.

Tutaj nie byli już sami. Znaleźli się pośród jakiegoś ciemnego jak we śnie krajobrazu. Ori zadał sobie pytanie, kiedy jego miasto zostało w ten sposób okradzione, jakie tajemne siły go przeobraziły.

Sukcesja. Głośna muzyka skrzypek. Bogaci mężczyźni łajdaczący się z prostytutkami wypadali z drzwi pijackich spelunek i nieświadomi niczego mijali tsotsich, którzy śledzili ich wzrokiem, przebierając palcami po broni. Teraz w stronę wieży milicyjnej. Dudnienie nadziemnych szyn, po których przejechał oświetlony pociąg. Przeciskanie się pod wężami oświetleniowego szkła z nazwiskami i nazwami zakładów usługowych. Proste animacje — narysowana światłem pani z czerwonymi ustami zastąpiona przez inną, unoszącą kieliszek, a potem zmiana powrotna, w ramach autystycznej iluminacji. Zawinięte w papier narkotyki sprzedawane na rogach ulic przez wycieńczonych młodzieńców. Milicja w agresywnym szyku, ich lusterka strzelają w głąb ulicy odbitym światłem. Wściekłość, głupie pijackie bójki i prawdziwe walki na noże.

Na północ do Mostu Naboba, po drodze do Riverskin. Na skraju Flyside minęli ciąg pustych, zaśmieconych parcel. Ori zobaczył ostatnie ciosy jakiejś bitwy gangów i oddział Piórców w garniturach, eleganckich i groźnych, ale nie nękali go, tylko szydzili ze studentów, którzy biegli pijani jak mopsy i ze śmiechem próbowali łapać iskry taumaturgicznego światła. Gwizdy, piecyk pikiety przed jakąś chymiczną fabryką, strajkujący wsparci przez sympatyków z pałkami i widłami, broniących ich przed Piórcami, którzy rzucili okiem w tamtą stronę, ale po dokonaniu analizy układu sił poszli dalej.

Pokryty bliznami chłopiec-kaktus mimo tak późnej pory wciąż żebrał o monety, które miały być nagrodą dla jego tańczącej małpki. Z życzliwym protekcjonalizmem podrapał go w głowę zwalisty człowiek-kaktus, który szedł na czele grupy osób, pewnie oddziału Wojującego Tygla. Nie pokazywali broni (milicja była blisko i tylko czekała na taki pretekst), ale zaznaczali swoją obecność na tych dekadenckich ulicach. Na poły przyjacielskim, na poły wyzywającym skinieniem głowy pozdrowili plenarystę, który zakomunikował coś Przechodniowi ręcznym slangiem i dał nura w starą uliczkę, kiedy nadbiegł spanikowany patrol milicyjny. W głębi uliczki płonął otwarty ogień, wokół którego kuliły się ćpuny. Jakiś wyrmen zaskrzeczał i wylądował, by po chwili odlecieć.

Oriego mijali przechodnie. W powietrzu unosiła się woń alkoholu, dymu papierosowego i narkotyków, słychać też było wrzaski i wołania podobne do głosów ptaków.

Spiral Jacobs szedł przez to wszystko osłonięty tarczą swojego obłąkania. Przystawał, rysował swoje wzory i ruszał dalej, aż dotarł do zbudowanego na modłę starożytnych twierdz Mostu Naboba, a potem szybko przez Kinken, gdzie bogate klany kheprich — stare fortuny i nuworysze — pielęgnowali swoją wyśnioną kulturę na Placu Posągów, kiczowato-mitologicznych rzeźb z khepriśliny. Powietrze było gęste od chymicznych podmuchów rozmów kheprich.

Spiral Jacobs wędrował wąskimi ulicami Starego Miasta, pierworodnej dzielnicy Nowego Crobuzon, litery V na podmokłym terenie między rzekami, jądra, z którego z biegiem czasu wyrosła metropolia. Starzec człapał, nucił, rysował spirale na ciemnych ceglanych ścianach. Potem przez Sheck, dzielnicę kupców i sklepikarzy, matecznik partii Nowe Pióra. Ori poczuł się nieswojo. Tutaj widział nie oddziały uderzeniowe w melonikach, tylko nerwowych, korpulentnych członków komitetów samoobrony, upojonych dumą ze swojej odwagi. Potem obrzeża Spit Hearth, gdzie prostytutki czekały na klientów. Spiral Jacobs narysował swój zawijas. Po jednej stronie było okno burdelu reklamującego pikantne rozkosze, po drugiej zmurszały plakat jakiejś radykalnej organizacji usiłującej zwerbować przedstawicielki „niekonwencjonalnych sektorów usługowych”, jak to eufemistycznie określono.

Crow, komercyjne centrum Nowego Crobuzon. O tej późnej porze spotykało się tam niewielu przechodniów. Spiral Jacobs i depczący mu po piętach Ori mijali arkady i pasaże, które nie były ani otwarte, ani zamknięte. Starzec z uznaniem dotykał zwijanych żeliwnych ornamentów. W witrynach było pełno bibelotów dla drobnomieszczańskich konsumentów.

A potem Ori zatrzymał się i pozwolił Spiralowi samotnie iść dalej w stronę obsypanego plamami światła cienia serca Nowego Crobuzon: cytadeli, fabryki, miasta wież, a według niektórych bóstwa stworzonego przez jakiegoś szaleńca opętanego ideą teogenezy. To nie był budynek, lecz góra z materiałów budowlanych, architektoniczny melanż zespolony przez jakąś anarchistyczną inteligencję. Pięć linii miejskiej kolejki wychodziło z jej gardzieli, a może tam się zbiegało, może tam zmierzały i zwijały się w sobie niby ogony króla szczurów, splatały się razem i tworzyły gmach, który dawał im mieszkanie: Dworzec perdido. Jądro kolei.

Spiral Jacobs wszedł pod łuk łączący dworzec z milicyjnym Szpikulcem, założył nocny obóz w ceglano-betonowo-drewniano-żelaznej świątyni, która dzięki swojemu ogromowi i ładunkowi elyktrycznemu potrafiła zmieniać pogodę wokół siebie, potrafiła zmieniać charakter nocy.

Ori odprowadził starca spojrzeniem. Dworzec Perdido nie dbał o targające miastem niepokoje. Nie dbał o to, że nic już nie było takie jak dawniej. Ori odwrócił się i dopiero teraz, po wielu godzinach, ustąpiło uczucie, że ma watę w uszach: usłyszał nawoływania do walki, huk pożarów.

Rozdział dwudziesty drugi

„Wszystkie ręce na pokład. Zaczynamy” — można było przeczytać na kartce przybitej do drzwi Oriego.

Starobark i Toro byli jedynymi nieobecnymi. Baron przedstawił plan.

— Około tygodnia. Tyle mamy czasu. To jest informacja od Bertolda. Musimy być ostrożni. To — kwadrat narysowany kredą — jest pokój na ostatnim piętrze. Tam będą. Pamiętajcie, że nie spodziewają się zamachu, ale Tarczogłowi zawsze są groźni. Każdy z was dostanie dokładne instrukcje. Kapujecie? Zapamiętajcie sobie, jak wchodzicie, co robicie w środku i jak wychodzicie. I posłuchajcie mnie, macie się tego trzymać, żadnej improwizacji, niezależnie od tego, co się będzie działo. Zrozumiano? Róbcie to, co wam się każe, i pozwólcie innym robić to, co im się każe.

„Jesteśmy jedną z komórek?” — pomyślał Ori. „Są inne, o których nie wiemy?”

Baron rysował kolejne linie na planie i powtarzał instrukcje, żeby wbić im je do głowy. Przy kolejnych powtórzeniach jego intonacja nie zmieniała się ani odrobinę, jakby to było nagranie na woskowym cylindrze.

Dysponowali całym arsenałem nowej broni. Magazynówki, muszkiety, miotacze płomieni. Ori patrzył, jak jego towarzysze czyszczą je i oliwią. Widział, komu drżą ręce. Widział, że jemu nie drżą.

Baron uczył ich, jak się zajmuje teren, z mechaniczną efektywnością milicji. Ćwiczyli swoje role jak przed spektaklem scenicznym. „Krok w górę, badanie terenu, krok, krok, broń w górę, zabezpieczenie, dwa trzy, odgłos dwóch milicjantów, dwa trzy, krok, obrót, kiwnięcie głową”. Ori wkuwał ten schemat na pamięć. „Jak my to zrobimy?”

— Mamy po swojej stronie element zaskoczenia — powiedział Baron. — Musicie przetrwać ten krytyczny moment na samym początku. Nie mają czym nas odeprzeć. Ale jedno ci powiem, Ori. — Pochylił się nad stołem ze śmiertelnie poważną miną. — Nie wszyscy wyjdą z tego cało. Paru z nas zginie.

Nie sprawiał wrażenia, żeby się bał. Nie zależało mu na życiu.

„Czujesz to, prawda?” — pomyślał Ori. Jego zrywanie się z postronka. Ori oddalał się od grupy, co groziło pęknięciem łączącej ich więzi. Nadal miał wrażenie, że wędruje wśród tego dziwnego, nocnego krajobrazu ze Spiral Jacobsem — jego pożegnanie ze starcem, kiedy szedł przez nikogo niezaczepiany po mieście, które zamieniło się w jakiś psychotyczny, groźnie burczący wulkan, który w każdej chwili mógł wybuchnąć. Tam teraz był.

Nie było to uczucie rozstrajające ani przykre. Ori zerwał się z postronka. Odczuwał pewien niepokój, niepewność, ale jakby z oddali.

W mieście wrzało. Coraz bardziej rozgrzanymi od słońca ulicami biegali krzykacze i gazeciarze, daleko od swoich normalnych rewirów, i recytowali nagłówki. „Demonstracje w Dog Fenn!” — wołali. „Żądania wobec Parlamentu!” „Bandy obcych, wichrzycielskie Plenum!” Toryści siedzieli w domu kupionym z masy spadkowej po zamordowanym przez siebie małżeństwie. Nie zważali na prasowych heroldów, na wzrastające napięcie w mieście. Przestali sprzątać, żyli w ostentacyjnym brudzie. Nosili pieczęcie na pasku, ostrzyli rogi.


* * *

Sędziowie grodzcy, nawet ci najważniejsi, byli obywatelami, podkreślała władza: obywatelami jak wszyscy inni. Pracowali w maskach, żeby sprawiedliwość pozostała anonimowa. W każdym domu w każdej dzielnicy miasta mógł mieszkać sługa prawa. Willa obok domu torystów była elegancka, ale niczym się nie wyróżniała w stosunku do okolicznej zabudowy.

Wreszcie, któregoś dnia pod wieczór, przy akompaniamencie wystrzałów daleko na południu — hałas, do którego Nowego Crobuzon przywykło i już dawno nie skłaniał milicji do wylądowania aerostatami, stał się elementem nocnego tła dźwiękowego — zaczęli przybywać goście. Kucharze, pokojówki i lokaje dostali wychodne i opuścili willę. Nie wiedzieli, jaki zawód wykonuje ich pan, nie wiedzieli, kto go odwiedza. Zjawili się dandysi i fircyki ubrani jak na kameralne Przyjęcie. Jeden człowiek-kaktus w eleganckim stroju.

„Personel zapewne sądzi, że ich pan jest wyuzdańcem” — pomyślał Ori. „Że urządził sobie orgietkę z rozpustą, bezeceństwami i narkotykami”. Goście byli oczywiście milicjantami w cywilu. Tarczogłowymi. Przygotowywali się do wizyty burmistrzyni.

Ulliam nasunął na głowę wyposażony w lusterka wsteczne hełm, zapiął paski i westchnął.

— Nigdy bym nie pomyślał, że jeszcze kiedykolwiek to włożę.

— Nie całkiem kapuję — skarżył się Enoch Oriemu — jak mam wyjść.

— Przecież słyszałeś, En, przez okno pomywalni do ogrodu i stamtąd na ulicę.

„Nie wyjdziesz”.

— Tak, tak, wiem, tylko że… Zresztą będzie dobrze.

„Nie wyjdziesz”.


* * *

— Zorientujesz się, kiedy przyjdzie odpowiedni moment — powiedział wcześniej Baron i Ori czekał.

Oparł się o popękany tynk, a głowa spoczywała na deseczkach boazerii. „Krok, krok, zabezpieczenie, cel, cel, pal”.

— Rozumiesz, co masz robić, Ori? — spytał go Baron. — Chcesz o coś spytać?

„Czemu zawdzięczam ten… honor?” — zastanawiał się Ori. Dlaczego posłano go na pierwszy ogień? Był najlepszym strzelcem po Baronie. Nie liczył na to, że przeżyje, ale nie zrejterował. Może to przesądziło o decyzji Toro. „Żaden z nas nie przeżyje” — pomyślał. „Ale i tak zrobiłbym to tysiąc razy”.

— Wiesz, gdzie ja będę, wiesz, gdzie będzie Starobark. Potrzebujemy kogoś na szpicy, Ori.

„Ori jest w awangardzie” — pomyślał.

Poczuł ciężar miasta pod sobą, jakby wisiał w powietrzu i Nowe Crobuzon było do niego przykute. Wyobraził sobie, że słyszy, jak robaki ryją tunele w ścianach domu, czuje, jak świdrują mu skórę. Spojrzał wstecz na to, co robił przez lata. Zabrzmiał dzwon kościelny. Jakiś wyrmen krzyknął z nieba. W Dog Fenn jego przyjaciele toczyli nieustającą bitwę.

Usłyszał, jak Starobark zagląda do niego i idzie z powrotem na dół. Ori nie oderwał głowy od ściany. Nogi jak pnie drzew, zaskakująco delikatny krok słoniowatych stóp człowieka-kaktusa. Jakiś czas później rzeczywistość została nakłuta, nastąpiło rozdarcie czasoprzestrzeni. Nie odwrócił głowy.

— Dobry wieczór, szefie — powiedział.

Przybył Toro.

Między drugą a trzecią w nocy, z niebem ciemnym jak atrament, z gwiazdami i połówką księżyca za chmurami, przystąpili do akcji.


* * *

Toro zadrżał i powiedział:

— Domowe zaklęcie mignęło.

Sulion, ich przekupiony pomocnik, zostawił jeden klucz w jednym zamku, odwrócił jeden silny urok ochronny i natarł zaczarowaną solą, przeciął jedną wiązkę kabli. Więcej nie było im potrzeba.

Cichy komentarz Toro, z danymi odbieranymi przez rogi, które stały się antenami w taumaturgicznym eterze, pomagał Oriemu w ustalaniu własnego położenia wewnątrz domu.

Ich ludzie byli w środku.

— Mają empatę — powiedział Toro. — Wiedzą, że ktoś się zakradł.

„Oczywiście, że mają empatę” — pomyślał Ori. „Mają empatę, taraniarza i kriomantę, mają wszystko”. Wziął się w garść, bo zaczęła go ogarniać panika.

Potem nastąpił manewr odwracający uwagę. Ori coś poczuł. Kroki na schodach? Tuż za ścianą biegł na dół, a inni do góry. „Po pierwszym sygnale alarmowym podzielą się: bezpośrednia obstawa pójdzie do burmistrzyni, reszta skieruje się do źródła zamieszania. Błyskawicznie usuną burmistrzynię poza obszar zagrożenia”.

Mając naprzeciwko siebie schodzących milicjantów, Kit wbiega teraz po pierwszym odcinku schodów i wszystko, co zagrodzi mu drogę, podpala lepkim ogniem. Za nim podążają Ruby i Enoch z własną bronią, zakładają pułapki. Jednocześnie z tą pierwszą falą, ściągającą milicję do tego wejścia, Ulliam wciskał proch pod drzwi. A tam ślad ich wtargnięcia. Ori usłyszał strzały.

Ori wyobraził sobie, jak goście poruszają się z zabójczą milicyjną gracją. Liczył na to, że jego towarzysze zdołali ich zaskoczyć i przynajmniej część zlikwidować. Pozwolił sobie nawet na nadzieję, że uda im się uciec.

Ulliam wysadził drzwi w powietrze. Teraz cała ulica się dowie, ale w tych niespokojnych czasach ludzie pewnie nie będą się spieszyli z interwencją. Część Tarczogłowych z pewnością skieruje się w stronę odgłosu wybuchu. Na parterze będzie tłok. W końcu do akcji wkroczy Baron.

Ori wyobraził to sobie. Co za odwaga! Żałował, że tego nie widzi. Lina przerzucona z okna pierwszego piętra do okna sąsiedniego domu, Baron — w nowym pancerzu i hełmie — brachiacyjnie przechodzi na drugą stronę, potem rzuca linę z węzłami na dół, żeby mógł się po niej wspiąć Starobark. Baron jest już pewnie w holu, przymocowuje ładunek do słupka poręczy i zapala długi lont. Rozpyla na schodach ropę i podpala, żeby większość funkcjonariuszy została odcięta na parterze. Teraz jest już obok niego Starobark z gotowym do strzału kuszarpaczem, chakri na cięciwie, i razem idą na górę.

Szef straży przybocznej wysyła kilku ludzi w stronę schodów i och! — Oriemu stanęło to przed oczyma jak żywe — co za szok i determinacja na widok Barona. Baron strzeli i cofnie się, żeby pociągnąć za sobą gwardzistów. Jego widok wytrąci ich z równowagi — odbezpieczone pistolety, potężne bary, pancerz i nowy hełm, staranna imitacja pokrytej bliznami nitów głowy byka.

„Toro!” — krzykną. „Toro!”

Czy właśnie w tym momencie tak krzyczą?

Nawet Tarczogłowi wystraszą się tego słynnego zbrodniarza, sprawcy tak pomysłowych aktów buntu i rozlewu krwi. Cóż za okazja, żeby go unieszkodliwić! Ori przyłożył ucho do przyprószonego gipsem drewna. Z drugiej strony dochodził odgłos tupotu nóg.

— Idą — powiedział Toro za jego plecami. — Już czas.

Ori usłyszał kroki biegnących. Wyciągnął pistolet pieprzowy i stwierdził, że ręka mu nie drży.

— Już czas, teraz — powiedział Toro.

Tarczogłowi gwardziści przebiegają obok ładunku podłożonego przez Barona, widzą na dole tylko ogień i cofającą się postać Barona z głową byka, strzelającego i walącego rogami o ściany. To Ori zapinał Baronowi hełm. „Widzisz coś?” — spytał. „Wystarczy, żeby zabić” — odparł Baron. I wystarczy, żeby zginąć. Ori był przekonany, że Baronowi jest wszystko jedno.

Starobark miał za zadanie najpierw unieszkodliwić funkcjonariuszy-kaktusów za pomocą kuszarpacza, a dopiero potem zabrać się za innych. A obok niego strzelający z precyzją specjalisty Baron, fałszywy byk. Wiąże siły wroga. Toro znowu powiedział, że już czas.

Już tylko sekundy… Ori zmobilizował się. „Krok, krok, dwa trzy, szybko, szybko, krok, cel, pal”.

— Teraz — powtórzył Toro i tym razem miał rację. Wykwit eksplozji. Huk rozprzestrzeniającego się ognia i dygot murów. Ściana, o którą oparty był Ori, sypnęła pyłem i pośród tornada pędzącej w dół materii domu schody między pierwszym piętrem i holem wyleciały w powietrze. Pokój za ścianą był odcięty.

— Teraz — powtórzył Toro i podszedł do Oriego, który przygotował broń i patrzył, jak jego szef z głuchym rykiem wściekłości pochyla głowę i naciera rogami, tym razem nie przebijając rzeczywistości za pomocą hermetycznych technik, tylko ordynarnie waląc w ścianę. Jednym uderzeniem Toro przebił się na drugą stronę i wszedł do sąsiedniego domu, a za nim Ori. Pośród wapna i desek ze zwalonej ściany stali w sypialni, mierzeni spojrzeniami znajdujących się tam osób.

Ori zachował spokój. Czas zwolnił. Ori poruszał się jak w wodzie.

Przytulny pokój, tapiserie i obrazy, ozdobne meble, kominek, kobieta i mężczyzna na szezlongu, inny mężczyzna stoi, nie, dwóch mężczyzn, patrzą na wypełnioną kłębem pyłu dziurę i na Oriego i Toro. Grała muzyka. Jakiś ruch: powiewające poły fraka jakiegoś mężczyzny, który tanecznym krokiem przemierzał pokój, unosząc laskę, która w wyniku jakiegoś organicznego procesu zamieniła się w broń podobną do metalowego szponu. Zbliżał się szybko jak błyskawica.

Ori, dziwnie wolny od strachu, podniósł pistolet i zadał sobie pytanie, czy zdąży zatrzymać napastnika.

Toro prychnął, pochylił głowę i ze sporej odległości dźgnął ochroniarza, rozrywając mu klatkę piersiową. Zakrwawiony mężczyzna leżał z zamkniętymi oczami i wyzionął ducha u stóp Oriego.

Ori poruszył pistoletem: „Krok, krok, cel, raz dwa, róg, róg”. Usłyszał krzyk. Drugi ze stojących mężczyzn podniósł ręce do góry i krzyknął:

— Sulion, Sulion!

Ori go zastrzelił.

Informator padł na ziemię, a z dziury w głowie lała się krew. Mężczyzna i kobieta siedzieli bez ruchu wpatrzeni w trupy. Toro wymierzył w nich z pistoletu z obciętą lufą i opalizującymi szklanymi oczami spojrzał na Oriego.

Oczywiście nie dało się odczytać wyrazu ukrytej pod hełmem twarzy. Nikt nie wydał Oriemu rozkazu zlikwidowania Suliona. Zerknął na ciało i nie poczuł skruchy. Czy to była panika? Czy podjął wcześniej taki zamiar? Jeśli to była zemsta, to za co? Ori nie wiedział. Nadal był całkowicie spokojny.

Toro skinął głową w stronę drzwi: „Zabezpieczyć pokój”. Ori przestąpił nad mokrym trupem Suliona.

Korytarz kończył się zwęgloną wyrwą. Na dole trwała walka. Ori zadał sobie pytanie, kto z jego przyjaciół wciąż żyje. Oleisty ogień pełgał po ścianach niby bluszcz. Mieli najwyżej kilka minut, zanim dom spłonie albo policyjna taumaturgia przeciśnie się przez czarną dziurę w miejscu, gdzie kiedyś były drzwi wejściowe.

— Mamy mało czasu — zakomunikował Ori.

Stanął obok Toro przed mężczyzną i kobietą, który nadal siedzieli przy kominku i patrzyli na niespodziewanych gości.

Z voxiteratora dobywały się dźwięki suity wiolonczelowej, momentami zakłócanej trzaskaniem wosku. Mężczyzna był po sześćdziesiątce, barczysty i muskularny, ubrany w jedwabny szlafrok. Miał spokojną, mądrą twarz. Jego nieruchome, intensywne spojrzenie zdradzało Oriemu, że coś planuje. Trzymał kobietę za rękę.

Musiała być mniej więcej w jego wieku — historia to potwierdziła — ale po prawie wolnej od zmarszczek twarzy trudno byłoby się tego domyślić. Jej włosy były białe jak puch. Ori znał ją z setek heliotypów. Trzymała w ręku długą glinianą faję, cienką jak kość palca. Główka jeszcze dymiła. W powietrzu unosił się korzenny zapach. Kobieta była okryta jedynie szalem. W jej spojrzeniu nie było ani strachu, ani agresji, lecz spokój i dociekliwość, podobnie jak u jej kochanka.

— Mogę wam dać pieniądze — zaproponowała.

— Cisza! — powiedział Toro. — Burmistrzyni Stem-Fulcher, proszę milczeć.

Burmistrzyni Stem-Fulcher. Ori był zaintrygowany. Bardziej niż wściekły, zniesmaczony czy żądny zemsty. Ta kobieta zarządziła Masakrę Paradox i znacznie podniosła liczbę prze-tworzeń. Ta kobieta zawierała zakulisowe układy z Nowym Piórem, nie ścigała ich za pogromy obcych. Ta kobieta naszpikowała legalne gildie agentami. Stała na czele skorumpowanej klasy politycznej, która bezczynnie przyglądała się rozkwitowi antygospodarki głodu i kradzieży. Ta kobieta wszczęła wojnę. Burmistrzyni Eliza Stem-Fulcher, La Crobuzonia, Wielka Matka Pełnego Słońca.

— Wiecie, że się stąd nie wydostaniecie — powiedziała burmistrzyni rzeczowym tonem. Podniosła nawet faję, jakby miała zamiar się zaciągnąć. — Mogę dać wam glejt.

W jej głosie nie było nadziei. Spojrzała na kochanka i coś się między nimi wydarzyło. „Pożegnanie” — pomyślał Ori i coś w nim drgnęło, jakieś wielowarstwowe uczucie, którego nie umiał odczytać. „Ona wie”.

— Proszę milczeć, pani burmistrzyni.

Burmistrzyni i magister znowu wymienili spojrzenia. Eliza Stem-Fulcher zwróciła się do Toro i chociaż nadal trzymała swego mężczyznę za rękę, wyprostowała się, jakby chciała przybrać oficjalną pozę, i rzeczywiście się zaciągnęła. Zamknęła oczy, zatrzymała dym w płucach, a potem wypuściła przez nos. Spojrzała na Toro i… „Bogowie! — pomyślał pełen podziwu Ori — uśmiechnęła się”.

— Co teraz zrobisz? — spytała pobłażliwym tonem nauczycielki. — Jak myślisz, co teraz zrobisz?

Patrząc Toro prosto w oczy, znowu się uśmiechnęła, ponownie wciągnęła dym, z przekrzywioną filuternie głową uniosła pytająco głowę — „To jak?” — i Toro ją zastrzelił.

Jej kochanek podskoczył, kiedy trafiła ją kula. Zagryzł wargę, ale mimo to z jego ust dobyło się miauknięcie, które przeszło w jęk. Siedział i trzymał ją za rękę, a czerwona plama na jej odchylonej do tyłu głowie robiła się coraz większa. Z otwartych ust snuł się dym. Głowę trupa i dłoń Toro przez moment łączyła pępowina siarczanych oparów. Mężczyzna szlochał, nie wypuszczając dłoni martwej kochanki ze swojej. W końcu jednak zapanował nad sobą i spojrzał na Toro.

Ori był pogrążony w onirycznym osłupieniu, ale jednocześnie dojrzewała w nim świadomość, że wykonali zadanie i nadal żyją. Dopuścił do siebie nadzieję, że wyjdą z tego cało. „Na co czekamy?”

— Pilnuj go — rozkazał Tori i Ori podniósł spluwę. Toro zaczął odpinać sprzączki hełmu. Ori nie rozumiał tego, co miał przed oczyma. Toro zdejmował byczą głowę. — Pilnuj go.

Głos brzmiał inaczej, odłączony od tajemnych mechanizmów, które nadawały mu pompatyczną basowość. Stał się ludzki.

Coś zniknęło z powietrza, kiedy Toro zdjął hełm i przerwał taumaturgiczny obwód. Toro uniósł metalowe urządzenie jak nurek pozbywający się mosiężnego dzwonu. Toro potrząsnęła głową, żeby jej mokre od potu włosy się rozsypały.


* * *

Ori spojrzał na kobietę, ani ma milimetr nie odrywając lufy od klatki piersiowej magistra. Sądził, że nic nie potrafi go zaskoczyć.

Toro była oczywiście prze-tworzona. Odwróciła głowę. Upływ lat i traumy, które kazały jej przybrać postać Toro, uczyniły ją żylastą. Jej twarz była kamienna i nacechowana zwierzęcą żarłocznością. Nie patrzyła na Oriego. Usiadła przed magistrem na podnóżku i odłożyła byczy hełm na podłogę.

Z obu stron twarzy, nad brwiami, wystawały ramiona dziecka. Gestykulujące bezładnie ręce zaplątane we włosy. Wcześniej każde z nich było wyciągnięte w jednym z rogów hełmu. Trzepotały koło twarzy kobiety niby nogogłaszczki pająka.

Usiadła, zamknęła oczy i rozprostowała wszystkie cztery ramiona. Przez dłuższą chwilę milczała.

— Legus — zaczęła w końcu. — Wiem, że teraz rozpaczasz, ale chcę, żebyś mnie wysłuchał.

Bez zniekształcającego filtra hełmu Ori wyraźnie słyszał akcent z południowo-zachodniego Nowego Crobuzon. Pokazała na oczy magistra, a potem na swoje: „Patrz na mnie”. Niezbyt mocno przycisnęła mu lufę pistoletu do brzucha.

— Opowiem ci moją historię. Chcę, żebyś zrozumiał, dlaczego tu jestem. — Z ciała burmistrzyni dobył się ssący dźwięk spowodowany przez przemieszczenie się gazów lub krwi. Patrzyła w sufit ze skupieniem typowym dla umarłych. — Opowiem ci. Może już to znasz, ale posłuchaj. Niełatwo jest poznać twoje prawdziwe nazwisko, ale da się to zrobić. Istnieje czarny rynek onomastyki. Nie wiem, czy cię to pocieszy, ale twoje wyjątkowo trudno było kupić. Magister Legus. Zajęło mi to strasznie dużo czasu.

Wyszłam z więzienia kilkanaście lat temu. Zostałam absolwentką, jak to nazywaliśmy. Docierały do nas różne informacje. Mieliśmy cos na każdego magistra. Narkotyki, chłopcy, dziewczyny, szantaże. Część była wyssana z palca. „Legus to niezły drań” — mówili mi. „Wiesz, że dupczy panią minister spraw wewnętrznych?” Którą ona wtedy jeszcze była. — Ruchem głowy pokazała na stygnącą Stem-Fulcher. — Tej pogłoski nigdy nie zapomniałam. Usłyszałam ją wielokrotnie od ludzi, do których miałam zaufanie, w środku i na zewnątrz.

Wyobrażasz sobie, jak wiele pracy mnie to kosztowało? — Nie chciała użyć jego prawdziwego nazwiska. — Lata przygotowań. Hełm musiałam sobie wywalczyć. — Dziecięce ramiona popukały czoło. — Stworzyłam sama siebie. A żeby być ścisłym, ty mnie stworzyłeś, Legus. Pamiętasz?


* * *

— Minęło ponad dwadzieścia lat. Przypominasz sobie te wielkie, stare bloki mieszkalne w Ketch Heath? Tak, przypominasz sobie. Tam mieszkałam. Zabiłam moją dziewczynkę. Pamiętasz, magistrze? Moją małą Cecile. Płakała, płakała i płakała, ja też płakałam, a potem może nią potrząsnęłam, żeby ucichła, nie wiem, a kiedy odzyskałam świadomość, już nie żyła. Przytulając ją mocno do siebie, żeby się nie wychłodziła, pobiegłam z nią do jednego znachora, który co drugi błękitnik leczył gratis w naszej okolicy, ale oczywiście było już za późno. A potem zjawiłeś się ty. — Nachyliła się ku niemu. — Już wiesz, o kogo chodzi?

Nie wiedział. Skazał na prze-tworzenie tysiące osób, jak więc mógł wszystkie pamiętać? Ori obserwował Legusa. Toro z łagodną żartobliwością rodzica zdyscyplinowała rozigrane dziecięce ramiona.

— Powiedziałeś mi, że cel jest taki, abym nigdy nie zapomniała o tym, co zrobiłam. Nie zapomniałam. — Znowu pochyliła się do przodu i dłonie Cecile powędrowały w stronę magistra Legusa, trzymającego za rękę martwą burmistrzynię. Rozległ się jakiś hałas. Ktoś usiłował przedostać się na piętro. — Dwa tygodnie temu były jej urodziny. Jest teraz starsza niż ja wtedy. Moja dziewczynka.

Wstała i przyłożyła Legusowi pistolet do skroni. Mocniej ścisnął dłoń Stem-Fulcher i otworzył usta, ale nie odezwał się.

— Ode mnie — powiedziała bez gniewu w głowie. — Od wszystkich mężczyzn, z których zrobiłeś maszyny, od wszystkich kobiet, z których zrobiłeś potwory. Czołgi, ślimakodziewczyny, pantokonie, maszyny przemysłowe. Od wszystkich, których zamknąłeś w kiblach nazywanych przez was więzieniami. Od wszystkich, którzy się ukrywają na wypadek, gdybyś ich złapał. Ode mnie i od Cecile — tak, przyznaję, moje ręce to uczyniły i to jest moje brzemię. Cecile nie rośnie i nigdy nie zaznaje odpoczynku. Moja dziewczynka. Więc to jest też od niej.

Z lufą pistoletu przytkniętą do jego głowy wielokrotnie uderzyła go kolczastym sygnetem. Stęknął, bluznął z ust krwią, jego twarz wykrzywiła się okropnie. Uniósł dłoń, nie żeby się zasłonić, lecz żeby po coś sięgnąć, nie żeby powstrzymać dwurożne ciosy — te przyjmował na siebie, tak mocno ściskając dłoń kochanki, że jej martwe palce rozpostarły się. Ból wypychał z niego głuche szczeknięcia i bryzgi krwi. Toro uderzała go z bezlitosną regularnością, wbijała rogi w jego szyję i serce. Ponad tą jatką dłonie jej dziecka bawiły się włosami konającego magistra.


* * *

Ori stał bez ruchu przez cały ten czas i jeszcze długo potem. Czekał, aż Toro odwróci się do niego — ta drobna kobieta z południowym akcentem i starymi rachunkami do uregulowania. W końcu, nie dostrzegając żadnych oznak tego, że Toro zamierza się poruszyć — siedziała ze spuszczoną głową, a u jej stóp zbierała się krew magistra — odezwał się:

— Chodź. Musimy stąd uciekać.

Odwróciła się, chociaż po tak długim czasie, że przestał już na to liczyć. Spojrzała na niego z wysiłkiem osoby przebudzonej z głębokiego snu i potrząsnęła głową, jakby nie znała jego języka. Bez słowa dała mu do zrozumienia, że nie ma zamiaru się stamtąd ruszać, że dotarła do końca swojej drogi.

— I… i… — Duma albo respekt sprawiły, że Ori nie chciał, aby dosłuchała się w jego głosie błagania lub strachu. Przemówił ponownie dopiero wtedy, kiedy uzyskał pewność, że głos go nie zawiedzie. — Czyli to był jedyny sposób, tak? My? Ruby, Ulliam, Kit, wszyscy, którzy są na dole, musieli w tym uczestniczyć? Baron, do ciężkich bogów… i Starobark.

Pokazała na sztywniejącą burmistrzynię.

— Tego chcieli i zrobiliśmy to.

— Tak.

„Tak, ale nie w tym rzecz. To była dla ciebie sprawa uboczna, nie po to tutaj przyszłaś, a to wszystko zmienia”.

„Naprawdę? Czy nie zwyciężyliśmy?”

Kobieta w średnim wieku, pochodząca z robotniczych osiedli południowo-zachodniego Nowego Crobuzon, siedziała koło dwóch powleczonych werniksem krwi trupów. Młody mężczyzna z Dog Fenn stał niepewnie z bronią w ręku i słyszał, że wrogowie są coraz bliżej. Wszystko się zmieniło.

— Chcę stąd iść — powiedział i nagle zaczął mocno drżeć.

Wezbrał w nim cały tłumiony dotąd strach. Po raz pierwszy od wielu dni poczuł w sobie wolę… wolę przeżycia.

— To idź.

Dziurą, przez którą weszli, wleciał łomot, odgłos młotów, którymi wyważano drzwi pustego domu.

— Przez ciebie zginę!

— Na litość Jabbera, idź już, Ori. — Popchnęła stopą hełm w jego stronę. Zakolebał się, zahaczając rogami o szpary między klepkami podłogi. Ori spojrzał na hełm, na Toro, znowu na hełm, i podniósł go. — Zaklęcia już nie działają. Idź.

Był bardzo ciężki.

— Nie umiem go używać. Co mam robić?

— Pchaj. Po prostu pchaj.

Słuchać było krzyki nadchodzących milicjantów.

— Dajesz mi swój hełm?

Krzyknęła na niego. Powiedziała „Idź!”, ale to nie było słowo tylko raczej zwierzęca ekspresja wściekłości. Ori cofnął się i spojrzał na lepkie zwłoki, które dotrzymywały jej towarzystwa. Siedziała w dziwnej pozie, za bardzo zmęczona, żeby chwycić za dłonie dziecka.

— Nie miałaś prawa tego robić. Wykorzystałaś nas. Wykorzystałaś nas bez skrupułów. Nie miałaś prawa. — Uniósł oburącz hełm i ugiął się pod jego ciężarem. Wstydził się tonu, którym do niej mówił.

Przez ciebie zginęli. Ja pewnie też zginę. To był… To był zaszczyt walczyć u twojego boku. — Usłyszał jakiś nowy dźwięk… chyba haki. Milicjanci się wspinają. Wołali nazwisko burmistrzyni. — Należało to zrobić inaczej. Cieszę się, że… osiągnęłaś to, co chciałaś. Należało to zrobić inaczej, ale my też osiągnęliśmy to, co chcieliśmy.

Opuścił maskę byka z powrotem na głowę i próbował zasalutować po wojskowemu, ale Toro nie patrzyła na niego.

Kiedy hełm osiadł na jego ramionach, zrobił się lekki. Jak płótno. Ori nie miał, talentu do taumaturgii, ale nawet on czuł, że metal jest nią naładowany. Spojrzał na kryształ, który rozświetlał pokój, wyostrzał kontury. Zapiął sprzączki i ogarnęło go uczucie, że jest niezwyciężony.

Zabrakło mu tchu. Małe igiełki dźgały szyję, jego palce wpijały się w metal. Poświęcenie, krew, której hełm zawdzięczał swoją moc. „Co mam robić?” — chciał krzyknąć. Poczuł metalowe wypustki między zębami, próbował je ugryźć, odepchnąć językiem, poczuł, że wciąż są mokre od śliny kobiety. Własny głos dudnił mu w uszach.

„Pchaj”. Ori przyjął pozę, którą widział u niej, nacisnął pełnymi nowej mocy udami, szarpnął się do przodu, zachwiał, odzyskał równowagę, podjął drugą próbę. Oparł szpice rogów o ścianę i naparł całym ciężarem, ale osiągnął tylko tyle, że utkwiły w drewnie. Ludzie podbiegali do drzwi. „Pchaj” — powiedziała. „Ale w którą stronę?”

W swoim nagłym i rozpaczliwym pragnieniu, aby przeżyć, sięgnął po pierwsze rozwiązanie, które przyszło mu do głowy, i wyobraził sobie swoje mieszkanie, swój mały pokój. Miał go przed oczyma z najdrobniejszymi szczegółami, usunął z głowy wszystkie inne myśli. Kiedy znowu naparł do przodu, zacisnął oczy i zęby, poczuł, że jego pragnienie skupia się w dwóch rozjątrzonych punktach na styku rogów i jego czoła, pchnął i coś poczuł — pokonanie oporu, jakby pęknięcie naprężonego woskowanego papieru. Substancja powietrza zaczęła się dla niego rozdzielać i próbowała go wessać.

Ori zatrzymał się na skraju tej małej ontologicznej anomalii, dziury we wszechświecie. Przed sobą miał wzburzoną ciemność. Odwrócił głowę, nie wyjmując rogów z rany, i usiłował spotkać się spojrzeniem z kobietą, na której policzkach dziecięce rączki bawiły się w kosi-kosi-łapci. Nie patrzyła na niego. Nie patrzyła na trupy.

Milicja była przy drzwiach. Ori pchnął całym ciałem, dał się wciągnąć w dziurę i wypadł z pokoju, w którym owiana największą sławą złodziejka i morderczyni jego pokolenia łkała bezgłośnie, gdzie władczyni Nowego Crobuzon sztywniała i…


* * *

…przez moment, długi moment Ori znajdował się w zmarszczce, we wnętrznościach czasu, świata, w zwiotczałych synapsach odczuwał swoją panikę jak powoli mętniejącą wodę i pomyślał, co by było, gdyby miał tyle siły, żeby przebić się przez powierzchnię świata i wpełznąć jak robak w zaprawę między chwilami, między komórkami rzeczywistości, ale co by było, gdyby nie starczyło mu siły do powrotu i utknąłby w tkance łącznej wymiarów, mikrob w bezforemności, w czasie-i-przestrzeni?

Co wtedy?

Ale impet pchnięcia niósł go dalej przez długi, długi czas i chwilę po pierwszym pęknięciu poczuł drugie, membrana znowu go przepuściła, wypluła go po drugiej stronie jak drzazgę. Spadł na ziemię mokry od krwi rzeczywistości, krwi, która ulotniła się opalizującymi żyłkami, pawi ruch w powietrzu, który znikł, zostawiając Oriego zdezorientowanego i suchego na…


* * *

…zaśmieconej uliczce.

Długo leżał, jęcząc cicho, aż wreszcie dolegliwości podobne do choroby lokomocyjnej minęły i Ori poczuł się na tyle silny, aby podnieść głowę.

Nie rozpoznawał niczego, co pozwalałoby mu stwierdzić, gdzie się znajduje. Było mu niedobrze. Miał świadomość, że w hełmie Toro jest narażony na niebezpieczeństwo. „Niedługo odpocznę” — taka myśl przebiła się przez mgłę w jego głowie. W miejscu styku z rogami bolało go czoło. Był po drugiej stronie, ale daleko od wyobrażonego miejsca.

Poczuł chłód, ale to go nie martwiło. Idąc plątaniną uliczek, potknął się i podniósł wzrok. W górze coś majaczyło, czarne jak noc arkady, których nawet oczy Toro nie potrafiły przeniknąć. A dalej żółte jak zęby w świetle lamp gazowych sklepienia Żeber. Ori był w Mieście Kości.

Pod arkadami nadziemnej kolejki przespał resztę nocy. Niebo szarzało, kiedy się obudził. Po zdjęciu hełmu o mało nie stracił przytomności. Stał oparty o ścianę, dopóki czarne plamy przed oczami nie zniknęły. Cisza rozstrajała go. Słyszał odgłosy składające się na szept miasta, ale cegły, o które się opierał, były pozbawione życia. Nie przewodziły wibracji. Crobuzońskie pociągi zawsze jeździły na okrągło, ale nie dzisiaj.

Ori zrobił z kurtki swego rodzaju worek na hełm, schował pistolet do kieszeni i powoli ruszył w stronę Żeber Miasta Kości.


* * *

Atmosfera była naelyktryzowana. Słychać było dźwięk, który przypominał buczenie nadmiernie naprężonego drutu. „Co się dzieje?” Niemożliwe, żeby wiadomość tak szybko się rozeszła. W mgnieniu oka jego nastrój odwrócił się o sto osiemdziesiąt stopni i ogarnęły go złe przeczucia. „Co się stało?”

Ulice były prawie wymarłe, nieliczni przechodnie poruszali się z opuszczonymi głowami. Ori minął kryte papą domy koło Żeber, mając ceglaną estakadę kolejki miejskiej po lewej ręce. Szedł na południe przez Sunter, zamierzając skręcić na Most Rdzy do Murkside, a stamtąd przejść do Syriac, ale zobaczył światła ognisk i usłyszał dźwięk bębnów i rogów. Taki harmider o bladym świcie?

Muzyka bębnów i rogów robiła się coraz głośniejsza. Przeżycia ostatnich godzin odcisnęły na Orim swoje piętno. Drżał, ciężar hełmu przyciskał go do ziemi. Na południe, przez High Chypre Hill, ulicę kwiaciarzy i sprzedawców bibelotów, nad których dachami powinny mknąć pociągi. Linia rozwidlała się w tym miejscu, odnoga linii Dexter szła do Kelltree i skręcała na wschód, przez rzekę, do Dog Fenn. Coś zagradzało Oriemu drogę.

Stanął przed przeszkodą, mrugając z niedowierzaniem, aż do oczu napłynęły mu łzy. Miał przed sobą prymitywną barykadę, po której chodzili ludzie.

— Stój! — krzyknął ktoś.

Ori szedł dalej, nie mając świadomości, że rozkaz dotyczy jego.

Barykada była zbudowana z płyt chodnikowych, gruzu, wózków, kominów, starych drzwi, przewróconych straganów. Tony miejskich odpadków usypane w małe pasmo górskie, kilkumetrowy kordon śmieci z zatkniętymi na szczycie flagami. Z boku sterczało marmurowe ramię posągu.

— Stój! Głuchy jesteś? — Strzał, a potem świst rykoszetu. — Dokąd to, przyjacielu?

Ori uniósł dłonie. Podszedł do barykady, machając rękami.

— Co się stało? Co się dzieje? — Odpowiedziały mu szydercze uwagi: „Co to za jeden?”, „Jakiś bogaty palant z Mafaton, który właśnie wrócił z wakacji?”.

— Czyżby tam, skąd wracasz, nie było gazet, kiosków, krzykaczy? — zawołał jeden ze strażników. Dla Oriego był podświetloną od tyłu czarną sylwetką. — Spadaj do domu.

— Tu jest mój dom, w Syriac. Co się stało? Cholera ciemna, jak długo byłem pomiędzy… Tu chodzi o nią, prawda? Słyszeliście? O burmistrzyni? — Podniecenie wróciło z taką siłą, że ledwie był w stanie mówić. „Może zniknąłem na wiele dni” — pomyślał. „Co się stało, kiedy mnie nie było? Czy to dzięki nam? Stało się. To ich przebudziło. Inspiracja. Bogowie!” — Psiakrew, chaverim, wpuście mnie! Powiedzcie mi, co jest grane. — Zapomniał o zimnie i zmęczeniu, stał wyprężony w świetle ognisk strażników. — Ile czasu minęło? Od jak dawna ona nie żyje?

— Kto?

— Burmistrzyni.

Ori zmarszczył brwi. Rozległy się kolejne okrzyki: „Ona nie żyje?”, „Ta suka poszła do piachu?”, „Co to za wariat?”, „On jest obłąkany, nie dałbym złamanego stivera za…”.

— Nie mam pojęcia, o czym ty gadasz, chłopie. Lepiej się stąd zmywaj.

Usłyszał odgłos odbezpieczania broni.

— Ale co…

— Posłuchaj, przyjacielu, czy ktoś może za ciebie zaświadczyć? Bo bez tego przejścia nie ma. Znajdujesz się na ziemi niczyjej, a to nie jest bezpieczne miejsce. Lepiej spieprzaj do Starego Miasta albo podaj mi jakieś nazwisko, a my cię sprawdzimy.

Uniosły się głowy, do mówiącego podeszły posiłki. Uzbrojony oddział, ludzie i inne rasy, broń gotowa do strzału pod trzepoczącymi flagami.

— Bo teraz stoisz na progu, kolego, a trzeba być po którejś stronie. Nie jesteśmy tutaj od wczoraj. Od wielu dni w mieście są dwie władze. Miałeś dużo czasu na wybór, chłopie. Albo północ — rozległy się buczenia — i powrót do przeszłości, albo my tutaj, Kelltree, Echomire i Dog Fenn, przyszłość, która już się zaczęła. Podejdź do mnie powoli, z rękami do góry. Rzucimy na ciebie okiem, tępaku. — Zabrzmiało to niemal życzliwie. Rozbiła się jakaś butelka. — Podejdź bliżej. Witamy na Wolnych Terytoriach, chłopie. Witamy w Crobuzońskim Kolektywie.

Загрузка...