— Nie podoba mi się, że przed nimi uciekamy.
— Przecież słyszałeś, co mówili. Nie możemy ryzykować. Wysłali ekspedycję wojenną, żeby nas zniszczyć.
— Ale skoro musimy uciekać, to, na Jabbera, dlaczego z powrotem do miasta, do jaskini lwa?
— To nie tak. Wyślemy wiadomość. Nasz powrót zmieni sytuację. Kiedy tam dotrzemy, przywita nas nie milicja, tylko wiwatujący mieszkańcy. Wrócimy do zupełnie innego miasta.
Cutter i jego przyjaciel stali oparci o ścianę przebudowanego wagonu w przerwie między tańcami. Podróż była uciążliwa, toteż każdego wieczoru Radni pląsali w ciemnościach do zaimprowizowanych rytmów.
Oczywiście nie obyło się bez ofiar. Ktoś postawił fałszywy krok na skraju przepaści, wirusy i bakterie z niezamieszkanych obszarów zbierały swoje żniwo, wreszcie grasowały drapieżniki złożone wyłącznie z pazurów, zębów i wąsów. Drogon przyłączał się do myśliwych z Żelaznej Rady i wracali z głowami tych dziwnych zwierząt, nowymi ranami i opowieściami. „Ten jest fazowy, więc zaczekaliśmy, aż zlodowacieje, i strzeliliśmy mu w serce. To widzi zębami”.
Cutter kilka razy był świadkiem zastosowania nowej taumaturgii stworzonej przez Radę. Nie uratowałaby ich przed milicją. Rada próbowała uprzykrzać życie pogoni, wysadzając w powietrze mosty, zasypując rowy gruzem. Judasz zastawiał pułapki, które mogła uruchomić tylko większa grupa ludzi. Budował ich, ile się tylko dało, a każda wysysała z niego energię. Cutter wyobrażał sobie, jak ziemia wybrzusza się, zapada, staje postacią z kamienia, ze zwalonego drzewa, z wody w strumieniu. Judasz zaszczepiał w ich świadomości tylko jeden rozkaz, niezacieralny i prosty: „Walcz!”. Substancja tych ziem nie miała zdziczeć, tylko zorganizować się i nękać milicję ciosami Pięści.
O ile milicja dotrze tak daleko, co Cutterowi wydawało się prawdopodobne. Część zginie, ale większość przeżyje. Jeśli przybili do brzegu i wpadli na trop Rady, to nawet wielkie golemy Judasza ich nie powstrzymają. Milicja prędzej czy później dogoni maruderów, tych, którzy nie potrafią dotrzymać Radzie kroku. Żelazna Rada liczyła na Krainę Tysiąca Plag. Strefa kakotopiczna powinna ukryć ich ślad.
— Nie sądziłem, że jeszcze to kiedyś zobaczę — powiedział Judasz.
Stali na skalistym wzniesieniu nad torowiskiem, rozciągniętą karawaną ludzi, pieszych albo dosiadających mułów, towarzyszących niwelatorom.
„A jeśli Rada nagle zmieni swoją politykę?” — pomyślał Cutter. „W połowie drogi większość uzna, że trzeba wracać?”
Wracać tam. Słońce zachodziło za ich plecami. Zrobiło się zielonkawe, jakby zaśniedziało. W tym chorobliwym świetle patrzyli na północny wschód, w głąb Krainy Tysiąca Plag. W kilka tygodni pokonali setki kilometrów i znaleźli się na skraju strefy.
Cutter zbielał na jej widok.
— Qurabin, zdradź nam tajemnicę. Co to jest? Co tam się dzieje?
Usłyszeli coś jakby szelest.
— Niektórych tajemnic nie chcę znać — odparł głos mnicha.
Kraina Momentu. Oblewana przez tę nieopisywalną, niszczycielską energię, formotwórczą eksplozję, przerażającą płodność. Aspekty. „Nie widzimy jej takiej, jaka naprawdę jest” — pomyślał Cutter. „Widzimy tylko jedno jej oblicze. Jeden sposób istnienia”.
Peryferia Krainy Tysiąca Plag stanowiły strefę przejściową, geografię tylko połowicznie z tego świata, a połowicznie jak ze złego snu. Kamienne rogi i drzewa, które wyglądały jak kamienne rogi, lasy grzybów wysokości człowieka i paproci górujących nad karłowatymi sosnami, a w trochę większym oddaleniu płaska wanna wyschniętego ujścia rzeki, gdzie niebo zdawało się wciskać między zbyt wysokie formacje geologiczne. Ani ślad ruchu. Ta quasi-kraina ciągnęła się aż po horyzont — wiele kilometrów do przebycia.
Cutter nie wiedział, czy widzi góry, czy może owady latające blisko jego oczu: to drugie było wykluczone, ale niemożność zogniskowania wzroku rozstrajała go. „Czy to jest las, tam, daleko? A może nie las, tylko smolne wybroczyny? A może nie smolne wybroczyny, tylko ocean kości, mozaikowa ściana węgla albo strup wielkości miasta”.
Niczego nie umiał rozpoznać. Widział górę, ale o niespotykanym kształcie i z wierzchołkiem pokrytym śniegiem, który nie miał koloru śniegu i nie był śniegiem, lecz czymś żywym i tenebrotropicznym. Mackami wielkości drzew materia sięgała po nadciągające ciemności. Światła na niebie, gwiazdy, potem ptaki, księżyce, dwa albo trzy księżyce, brzuchy kilometrowych robaczków świętojańskich, a potem nic.
— Nie potrafię do tego dotrzeć — głos Qurabina budził trwogę. — Są rzeczy, których Moment Zasłoniętego i Ukrytego nie wie albo boi się powiedzieć.
Momentokrajobraz był wieloznaczny, histeryczny i pełen anomalii, zezwierzęconego kamienia, który polował tak, jak „z natury rzeczy musi polować granit”, hybrydowych niemożliwości. Wszyscy słyszeli te historie: drzewo karaluchowe, chimera z kozy i ducha, gadoinsekty, drzewopodobne byty, prawdziwe drzewa, które stały się dziurami w czasie. Przekraczało to wytrzymałość Cuttera. Wytężał oczy i rozum, żeby to wszystko rozpoznać, uchwycić, uporządkować.
— Jakim cudem udało im się przez to przejechać?
— Nie przez — zaprotestował Judasz. — Nie zapominaj o tym. Przejechali skrajem strefy, tak blisko, żeby milicja nie odważyła się ich ścigać.
— Tak blisko, żeby umrzeć — stwierdził Cutter i Judasz spuścił głowę. — Jakie istoty tam mieszkają?
— Nie sposób je wyliczyć — powiedział Judasz. — Każda jest indywidualna. O niektórych na pewno słyszałeś — znikalcy, calowcy na obrzeżach…
— Tam, gdzie my będziemy.
— Tam, gdzie my będziemy.
Na skraju strefy kakotopicznej mieli spędzić około trzech tygodni. Trzy tygodnie przedsmaku tego, co czeka podróżnika w głębi tego toksycznego krajobrazu. Niektórym zapewne udało się przejechać Przez plamę, odkąd się pojawiła pół tysiąclecia temu w akcie patologicznego samorództwa. Cutter znał historie o Skrzydlatym Callym i inne opowieści o przygodach w Krainie Tysiąca Plag.
— Musi być inna droga — powiedział.
Ale nie, powiedzieli, że nie ma.
— Tylko w ten sposób możemy się ochronić przed milicją — szepnął Drogon. — Tylko w ten sposób możemy sobie zagwarantować, że nie będą nas ścigali. Granica strefy to dla nich koniec drogi. Obowiązuje ich kategoryczny rozkaz: w żadnych okolicznościach nie wkraczać na teren strefy. Zresztą… — intonacja uległa zmianie, teraz słowa płynęły z ust wartkim potokiem — … byli pionierami. To znaczy Rada. Przebyli cały kontynent, od wybrzeża do wybrzeża. Wiesz, od jak dawna ludzie próbowali tego dokonać? Przez dymokamień, góry, mokradła, wzgórza? Nie możemy stchórzyć. Być może to jest jedyna droga.
Po paru kilometrach Judasz zniknął na wiele godzin, podążając śladem pociągu. Wrócił wyczerpany. Cutter krzyknął na niego, żeby nie włóczył się sam po tej okolicy, a Judasz obdarzył go swoim uśmiechem świętego.
Odcinki torów leżały zakamuflowane krzakami. Łączono je z budowanymi od nowa i pociąg jechał skrajem Krainy Tysiąca Plag. Cutter podróżował uwieszony na zewnątrz wagonu i rozkoszował się rześkim wiatrem. Zostało trochę demonów ruchu, wszystkie były oswojone, dzieci albo wnuki pierwszych dzikich, pożerających prędkość dweomerów. Eteryczne stworzenia sprawiały wrażenie wystraszonych.
Cutter obserwował demony ruchu, obserwował skały i drzewa, wsłuchiwał się w zgrzyt tłoków i kół. Dochodziło do bójek, bo wszyscy chcieli nocować w wagonach. Obóz niweflatorów był zwartym miasteczkiem namiotów, dla bezpieczeństwa ustawionych w koła. Ale żadne środki ostrożności nie mogły ich ochronić przed skutkami oddziaływania plamy kakotopicznej.
Wodę reglamentowano, ale mimo to ekipa pod wodzą vodyanoi wyruszała na poszukiwania strumieni ze zdatną do picia wodą — zawsze na południe, dalej od Momentu i zagrożenia. I co kilka dni ktoś wracał bliski obłędu, niosąc na rękach kogoś, kto uległ metamorfozie, albo opowiadając, że jeden z kolegów nagle zniknął. W nocy Moment dotykał wszystkiego palcami transpozycji.
— Nic jej nie było, dopóki nie wyruszyliśmy w powrotną drogę — krzyczeli myśliwi, niosąc prze-tworzoną kobietę, która dygotała z taką gwałtownością i częstotliwością, że rozmyty obraz jej głowy i kończyn stwardniał i zamienił ją we wrzeszczącą masę częściowo skamieniałego ciała. Albo: „Cieniożercy” — mówili, pokazując na przerażonego chłopca, od którego biło jasne światło. Wnętrze jego otwartych ust było tak samo widoczne i oświetlone jak cała jego postać. Inni wracali pogryzieni radulami nieprawdopodobnie szybkich, robakokształtnych drapieżników. Żelazna Rada przejeżdżała nad tropami: głębokie, cienkie dziury zostawione przez ogromne jeżowce, niepowtarzalne ślady calowca, grudy ubitej ziemi w kilkumetrowych odstępach.
Zranionych przez Moment lub drapieżniki leczyli w wagonie bydlęcym przekwalifikowanym na lazaret. Tych, których nie udało się uratować, grzebali. Zgodnie z tradycją miejsce pochówku wybierali przed torami. Któregoś razu podczas kopania grobu trafili na kości jednego z przodków, Radnej zmarłej w trakcie pierwotnej podróży. Z wielką czcią poprosili ją o wybaczenie i złożyli nowych zmarłych obok niej na wieczny odpoczynek.
— Tak nie może być! — wściekał się Cutter. — Ilu jeszcze stracimy? Ilu jeszcze musi umrzeć?
— Uspokój się, Cutter — łajała go Ann-Hari. — To jest straszne, ale gdybyśmy zostali, milicja wszystkich by nas zabiła. Cutter… za pierwszym razem zginęło dużo więcej ludzi. Dużo więcej. Uczymy się. Wieczny pociąg emanuje zaklęciami. On jest zaklęty.
Codziennie wieszano na pociągu głowy nowych drapieżników. Stał się groteskowym muzeum myślistwa.
Zawsze kiedy Cutter widział Drogona, szeptodziej był zdumiony i zachwycony. Przepadał za polowaniami nawet w tych upiornych warunkach. Bacznie się wszystkiemu przyglądał, podążał za nimi przez skalne rozpadliny, obserwował ruchy strefy kakotopicznej, zapisywał w pamięci, starał się zrozumieć. To była jedna metoda. Cutter wolał inną: chciał mieć już to wszystko za sobą.
Chodził z ekipami zbierającymi opał do bojlerów — drewno, węgiel brunatny, torf. Razem z innymi poszukiwał wody.
Różdżkarz wyszedł z cysterny, którą oddano do dyspozycji vodyanoi. Nazywał się Shuechen i odpowiadał stereotypowemu wizerunkowi swojej rasy, był bowiem opryskliwy i małomówny. Cutterowi to się podobało. Jego szorstkie i sceptyczne usposobienie przychylnie nastrajało go do vodyanoi.
Po drodze Shuechen, kolebiący się w wypełnionej wodą sakwie, opowiadał im o sporach między frakcjami Radnych, o debatach na temat nowej polityki Rady. Dawni RR, sceptycy, młodzi, lękliwi starzy. Różdżkarz powiedział, że wszystkich dręczyła niepewność, czy wybrana strategia jest najlepsza.
Shuech kładł swoje ogromne dłonie płasko na ziemi i węszył jak pies, a potem uderzał o ziemię i słuchał echa. W odległości trzech godzin od pociągu czysta woda popłynęła ze skały i zebrała się w otoczonej kamieniami misie w tak małym stopniu skażonej Momentem, że Cutter poczuł się prawie jak w Rudewood. Łzy zaczęły mu się cisnąć do oczu.
Napełnili worki wodą, ale zapadła noc, tak błyskawicznie, jakby ktoś zarzucił na słońce ręcznik, i rozbili obóz. Nie rozpalili ogniska.
— W pobliżu strefy nie wolno — powiedział Shuech.
Przyciśnięci do siebie, żeby ochronić się przed bijącym od skał zimnem, dwaj prze-tworzeni nakłonili Cuttera i jego przyjaciół, żeby opowiedzieli im o Nowym Crobuzon.
— Rudgutter nie żyje? Nie powiem, żeby ta wiadomość szczególnie mnie zasmuciła. Ten drań był burmistrzem od zawsze. A teraz Stem-Fulcher? Bogowie miejcie nas w swojej opiece!
Zmiany ich zbulwersowały.
— Milicja działa jawnie? W mundurach? Co się stało, do diabła lekkiego?
Pomeroy opowiedział im pokrótce o wojnie z konstruktami, oczyszczeniu wysypisk i pogłoskach na temat mocy, które się tam rzekomo zagnieździły. Brzmiało to nierealnie, nawet dla Cuttera, który pamiętał te czasy.
Długi czas nie chcieli uwierzyć w to, co Cutter mówił im o łapowżercach.
— Jeden za nami gonił — powiedział. — Podczas którychś rozruchów Stem-Fulcher zakomunikowała, że „nawiązali kontakt”, i okazało się, że padli ofiarą tragicznego nieporozumienia.
Łapowżercy, od stuleci budzące grozę postacie z miejskiej mitologii; według jednych obdarzone złoczynną mocą ręce wyrastające na trupach, według innych diabły, które uciekły z piekła, władające świadomością opętanych przez siebie osób i znacznie zwiększające tym repertuar swych fizycznych możliwości.
Skoro skazani i tak mają umrzeć, argumentowała Stem-Fulcher, a miasto potrzebuje pomocy, której mogą udzielić łapowżercy, to byłoby nieodpowiedzialnym sentymentalizmem, gdyby nie wyciągnąć z tego narzucających się wniosków. Oczywiście działaliby pod ścisłym nadzorem.
Uprzedzenia były jednak tak głęboko zakorzenione, że słowa burmistrzyni wywołały gwałtowne protesty, nazwane później Buntem Łapowżerczym. Obywatele chcieli wyrazić swoją odrazę do tego pomysłu. Tłumy, które chciały wsiąść na łodzie i popłynąć po Wielkiej Smole, żeby zaatakować Parlament, zostały pokonane przez protestujących, którzy domagali się przyznania im praw politycznych, mężczyzn i kobiety, które nagle wyłoniły się ze swoich szeregów i pluły ogniem, łapowżercy prawi odziani w mięso skazanych.
Cutter opowiadał długo, żeby nie zasnąć.
— A jak Moment nas tutaj dosięgnie?
Prze-tworzeni uspokajali go na dwa różne sposoby: jeden mówił, że jak przyjdzie czyjaś godzina, to trzeba się po prostu z tym pogodzić, a drugi przekonywał, że są dostatecznie daleko, aby nie mieć powodów bać się Momentu.
Tej nocy zostali zaatakowani.
Cuttera obudził dźwięk rozdzieranego płótna. Kiedy otworzył oczy, w szarym świetle księżyca zobaczył wpatrzoną w niego twarz. Pomyślał, że dalej śni. Usłyszał strzały. Odsunął się od wiszącej nad nim fizjonomii, od monstrualnej, pytającej miny.
Kiedy eksplodowała w nim adrenalina, był już na zewnątrz. „Gdzie są inni, co się dzieje, co mam zrobić?” Jedno spojrzenie wystarczyło, aby zobaczył, co się dzieje. Kolana się pod nim ugięły i musiał balansować ramionami, żeby nie stracić równowagi.
Jego towarzysze biegali bezładnie po obozie i strzelali z broni palnej. Rozległ się wrzask i Cutter też krzyknął. Jego namiot poruszał się jak szmaciane zwierzę, a istota, która go rozdarła, trzepotała skrzydłopodobnymi naroślami. Cutter zobaczył falujący, spastyczny ruch, walnięcie czegoś ciężkiego o ziemię, a potem kolejne. Po chwili zagadkowe dudnienie otaczało go ze wszystkich stron.
— Calowcy! — krzyknęła Elsie. — Calowcy!
Groźna istota rozrzuciła strzępy jego namiotu na boki. Wiatr porwał je do góry i spośród nich jak w tanim efekcie scenicznym wyłonił się nocny gość Cuttera, który z zaciekawieniem i apetytem oglądał go przez woskowany całun. W kłębowisku strzępów nadleciał polujący na niego drapieżnik. Łukorobal. Kohramit. Homo raptor geometridae. Calowiec.
Cutter stał jak rażony gromem. Twarz miotała w niego spojrzeniem jak demoniczna maska i nagle przybliżyła się jakimś oscylującym w płaszczyźnie pionowej ruchem, którego Cutter przez dłuższy czas nie potrafił zrozumieć.
Wyższy od niego, ale składający się wyłącznie z tułowia, który sprawiał wrażenie wyrastającego z ziemi, głowa dwa razy większa, długie ramiona, sama skóra i kości, dłonie rozcapierzone, pełniące funkcję motoryczną. Człekopodobny, w otwartych ustach czarne, długie, zaostrzone na końcu zęby. Cutter nie widział oczu, tylko dwie dziury, a raczej kłębowisko zmarszczonej skóry i cienia: jeśli stworzenie widziało, to z ciemności. Zaczęło węszyć. Odrzuciło łysą głowę do tyłu i kłapało zębiastymi ustami. A potem odwróciło się i Cutter zobaczył jego „plecy”.
Ogromne i grube przeguby, powiększone ciało gąsienicy z kępami włosów, otwierającymi się komorami, zamykającymi się zwieraczami, płowe i upstrzone plamami ostrzegawczych kolorów. Część ludzka zespolona była od przodu z tym kilkumetrowym cielskiem, a kości bioder przechodziły w larwalne mięso. Calowiec znowu ruszył.
Posiadał wiele par krótkich nóżek pod tułowiem i dwie albo trzy pary odnóży odwłokowych. Wyginał część tylną w wielki łuk, wczepiał się ostatnią parą odnóży odwłokowych w ziemię, przenosił ludzki tors do przodu, stawiał na nóżkach, przesuwał cielsko na odnóżach odwłokowych i powtarzał cały cykl.
Znowu powęszył, a potem ponownie wygiął się w łuk i zestawił człekopodobny tułów na ziemię trochę dalej. Sposób poruszania się calowców. Posuwisto-gięty ruch w stronę Cuttera.
Cutter wystrzelił i uciekł. Calowiec przyspieszył. Rajcy próbowali walczyć. Obóz otoczyła grupa calowców. Słychać było rżenie muła i okrzyki.
Cutter zobaczył kolejnego zbliżającego się łukowato calowca, z czarną krwią na torsie i ustach, słabo widoczną w nikłym świetle księżyca.
Jeden z calowców wydał z siebie elyktryczny ryk. Reszta mu zawtórowała. Z ich ust sypnęły się groty.
Muły i karłowate wielbłądy wpadły w popłoch. Shuech wystrzelił i garść śrutu roztrzaskała czaszkę i rozbryzgała tkankę mózgową, ale trafiony calowiec nie upadł, zbyt głupi albo zbyt uparty, żeby skonać. Ruchem robaczkowym posuwał się do przodu, by skórzastą dłonią chwycić jakiegoś mężczyznę i przebić go twardymi pazurami. Mężczyzna wrzasnął, ale szybko ucichł, ponieważ calowiec rozerwał go na strzępy.
Shuech rzucił płonącego kakodyla i żrący płomień przeskoczył na jedną z gąsienic, która ze spokojem próbowała otrzepać się z ognia. Znowu wydała z siebie ten gardłowy dźwięk i kiedy stanęła dęba na tylnych odnóżach odwłokowych, stała się pochodnią, która oświetliła całą scenę.
Calowcy odcięli im drogę ucieczki. Byli uwięzieni na półce skalnej nad kanionem, przechodzącej w piarżysko, po którym nie dało się szybko biec. Cutter oparł się plecami o skałę i strzelał. Ktoś krzyknął. Judasz mruczał bezgłośnie do siebie.
Najbardziej oddalony calowiec zadzwonił ostrymi zębami. Jego głowa pękła, opryskując jego pobratymców organiczną materią. Pomeroy ponownie załadował dymiący granatnik.
Cutter zobaczył, że na drodze przebytej przez jednego z taumaturgów z Żelaznej Radej wyrastają rośliny w kształcie odcisków stóp, ślady mchomagii. Mechowiec warknął i skóra calowca pokryła się mozaiką plam, briofityczną powłoką, która zalepiła mu usta i oczodoły. Stwór szarpnął się do tyłu i zaczął rzęzić, drapał roślinną skórę, spod której tryskała krew.
Radni miotali chakri, grubymi, płaskoostrzowymi dyskami albo sierpoostrzowymi strzałami. Gęsta krew lała się strumieniami, ale calowcy atakowali dalej. Twarz Judasza zaciągnęła się świętym oburzeniem. Dotknął ziemi. Poskręcaną dłonią targnęły spazmy.
Przez moment nic się nie działo, a potem skała zaczęła falować i wypiętrzać się pod calowcami, by wreszcie przybrać postać olbrzyma, somatycznej interwencji z kamienia i regolitu. Nagle nastąpiło jakieś zakłócenie w eterze i coś pękło. Judasz zachwiał się i usiadł, jakby coś podcięło mu nogi, i grunt się uspokoił. Cyklopowy kształt rozpadł się na drobne kamienie.
Cutter zawołał imię Judasza, który siedział z głową w dłoniach. O krok od niego znajdował się calowiec.
Ale Pomeroy był na posterunku z nożem w garści. Elsie wrzasnęła, kiedy ze straceńczą odwagą dźgnął brzuch człekopodobnego tułowia calowca.
Pomeroy był bardzo silny i na chwilę zatrzymał przeciwnika. Zostawił klingę w ranie i odstąpił, osłaniając Judasza, który ocknął się i spojrzał do góry w momencie, kiedy calowiec chwycił Pomeroya za głowę. Gigantyczna dłoń machnęła nim za twarz z bezmyślnym okrucieństwem małego dziecka.
Cutter usłyszał trzask przetrąconego karku Pomeroya i krzyk Elsie. Calowiec machał ciałem Pomeroya jak cepem. Judasz znowu przykucnął i wyczarowywał golema. Tym razem go dokończył. Olbrzym tupnął, otrzepując się ze swojego ziemnego jestestwa, i trzepnął najbliższego calowca, ekspediując go w powietrze. Robaczy zad wykręcił się i rozbryznął mokro, uderzając o ziemię.
Elsie płakała. Zbliżali się inni calowcy. Judasz zgiął palce i golem wyszedł wrogom naprzeciw. W potężnym kroku kolosa z kamienia i ziemi Cutter rozpoznał sposób poruszania się Judasza. Golem osłonił Radnych i uderzył kolejne geometryczne stworzenie.
Po chwili wahania, nękani salwami zmęczonych Radnych, calowcy wycofali się. Dwóch zeszło głową w dół po pionowej, ale nierównej skale. Trzeciego zdążył dopaść rozpadający się golem i po krótkich krwawo-błotnych zapasach razem runęli w przepaść.
Judasz uklęknął przy Pomeroyu, a Radni pospieszyli pomóc swoim towarzyszom. Trzęsący się Cutter spojrzał w przepaść. Calowcy schodzili po pionowej powierzchni. Na kamiennym dnie kanionu leżały dwa ciała tych, którzy spadli, i czerwona ziemia po golemie.
Cutter podszedł do Pomeroya i objął martwego przyjaciela. Przyciągnął do siebie Elsie, która zawodziła i szlochała. Judasz był zdruzgotany. Cutter opasał go wolnym ramieniem. We trójkę trzymali się w uścisku, Elsie płakała, a Cutter czuł, że Pomeroy stygnie.
— Co się stało? — szepnął do ucha Judasza. — Co się stało? Nic ci nie jest? Potknąłeś się i Pom…
— Zginął za mnie — głos Judasza nie zdradzał żadnych emocji. — Tak.
— Co się stało? — powtórzył Cutter.
— Coś… Zadziałał zdalny wyzwalacz. Nie spodziewałem się tego. Uruchomiła się pułapka golemowa. Oszczędzam chymikalia i baterie… zaczerpnęła energię w większości ode mnie, na co nie byłem przygotowany. Przez moment nie miałem siły. — Pocałował Pomeroya w policzek. — Chodzi o pułapkę, którą zastawiłem po drodze. Milicja ją uruchomiła. Dopłynęli. Nadchodzą.
Setki kilometrów dalej, na wybrzeżu, jak powiedział Judasz, wyszedł na ląd ictineo, jeden z eksperymentalnych crobuzońskich ichthyskafów. Behemot wypełzł z morza na płetwach, które zmutowały do postaci rudymentarnych nóg. Stwór czołgał się po ziemi do momentu, gdy te krótkie kończyny złamały się pod jego gigantycznym ciężarem i prze-tworzona ryba leżała na ziemi i trzęsła się jak galareta. Taką jednostkę morską przysłało Nowe Crobuzon.
Połączenie wieloryba i rekina, taumaturgicznie powiększone do rozmiarów katedry, opancerzone strupami ospy wietrznej, metalowe rury grubsze od dorosłego człowieka w ganglionach sterczących jak wypatroszone żyły, płetwy wielkie jak statek obracające się na naoliwionych zawiasach, na grzbiecie rząd kominów plujących białym dymem. Pysk rybostatku, jak to określił Judasz, otworzył się z mechanicznym hałasem, jak w moście zwodzonym opuszczono łańcuchy, dolna szczęka opadła i ze środka wyłoniła się zbrojna milicja z Nowego Crobuzon z misją znalezienia i zniszczenia Żelaznej Rady.
— Za pierwszym razem nie było łatwo. Błądziliśmy, próbowaliśmy oddalić się od plamy, ale droga robiła łuk i zmierzaliśmy prosto we wnętrzności Momentu. Niebo przypominało trzewia albo zęby. Tylu wtedy straciliśmy — deklamował mężczyzna.
Był jednym ze „starych”, prze-tworzonym z Dog Fenn. Lewą dłoń zastąpiono mu szponiastą ptasią stopą, a prawą grubym ogonem węża. Był skaldem, balladzistą Żelaznej Rady. Nierytmiczność jego narracji była zamierzona: skomplikowane, hipnotyczne synkopowanie imitowało sposób mówienia nowicjusza. Jego opowieść była swoistą mową pogrzebową dla zamordowanych przez calowców.
— Straciliśmy tak wielu. Zamienili się w szkło, a potem zniknęli na wzgórzu, które było kością, stertą kości, a potem znowu wzgórzem. Nauczyliśmy się sposobów przechodzenia przez tę krainę fałszywych pozorów.
Żaden naukowiec w Bas-Lag nie wiedział o kakotoposie tyle, co Żelazna Rada.
— Teraz, podczas naszego powrotu, ziemia jest złuszczona, Moment dokonał swego dzieła. Część torów, które ukryliśmy, zniknęła, część jest poskręcana, część zamieniła się w dziury w kształcie torów, część w kamienne jaszczurki. Ale zostało ich dosyć, abyśmy się stąd wydostali, wyjechali po drugiej stronie, gdzie od Nowego Crobuzon będą nas dzieliły już tylko stepy. Setki kilometrów, tygodnie, może miesiące, ale nie lata jak kiedyś.
Daleko stąd, na zachód, milicja ruszyła ich tropem.
Calowcy nie dali za wygraną. Tym razem zaatakowali pociąg i zostali odparci, ale nie bez strat. Czołgali się swoim szarpanym, geodezyjnym ruchem i dotarli go wagonów, zostawiając na nich ślady swoich twardych jak kamień zębów i żrącej śliny. Broniący się Radni ginęli. Były też inne istoty: cienie w kształcie psów, małpiatki z głosami hieny i trawiasto-liściastym futrem.
Kraina Tysiąca Plag stroszyła się przeciwko Żelaznej Radzie, co chwila zmieniała oblicze metodą przyspieszonej korazji, tektonicznych sfałdowań, które następowały w przyspieszonym tempie, jakby czas zerwał się z uwięzi. Ziemia była w ciągłym ruchu. Niektóre miejsca skuwał nagły mróz, który odkształcał tory, a po chwili wjeżdżali w obszar umiarkowanych temperatur, gdzie skalne ściany zbliżały się do siebie, a pełzające wzgórza osaczały ich.
Kładli szyny na prowizorycznym podłożu i prowizorycznych podkładach z prowizorycznymi łączeniami. Było to tymczasowe torowisko, istniejące tylko na moment przejazdu pociągu, a potem znikające. Przenoszone dalej przez prze-tworzonych i młodych Radnych, którzy nigdy nie byli w ojczyźnie swoich rodziców. Droga wiodła przez rozległe moczary, trzęsawisko, które pożerało tory.
Cutter od czasu do czasu odrywał się od pracy młotem albo łopatą i widział nieodległą grozę kakotopicznej plamy: amalgamat nieba i krajobrazu, twarz dziecka, eksplozja liści, zwierzę zawieszone w nieokreśloności powietrza i wzgórz. „Już nawet jej nie widzimy” — zdziwił się i pokręcił głową. Z bezchmurnego nieba siąpiła mżawka. „Można przywyknąć do najbardziej monstrualnej niedorzeczności” — pomyślał.
Świadomość, że milicja jest na ich tropie, ciążyła im.
— Zatrzymają się na granicy strefy kakotopicznej — powiedział Judasz, ale Cutter zdał sobie sprawę, że nie ma już takiej pewności.
Ze stojącego pociągu Cutter heliotypował niestabilny krajobraz i stworzenia, które nie były owadami, jaszczurkami, ptakami ani metalowymi kółkami zębatymi, lecz przypadkowym melanżem zainspirowanym przez wszystkie te rzeczy.
Judasz milczał, zamknięty w sobie. Którejś nocy przyszedł do Cuttera i pozwolił mu się wyruchać, co Cutter uczynił z entuzjazmem i miłością, nad którą nie umiał zapanować. Judasz uśmiechnął się do niego, pocałował i pogłaskał w policzek, nie jak kochanek, tylko jak ksiądz.
Judasz spędzał większość czasu w wagonie laboratoryjnym wypełnionym po sufit różnościami potrzebnymi do zaklęć. Raz po raz nakręcał voxiterator i słuchał pieśni stiltspearów. Cutter widział jego notatniki wypełnione partyturami, uwagami na marginesie, wątpliwościami. Judasz nucił pod nosem dziwne rytmy.
Kiedy Cutter widział go o zmierzchu, jak stoi z przodu wiecznego pociągu i półgłosem śpiewa jakąś pieśń, jedną ręką głaszcząc się po twarzy, a drugą wystukując w powietrzu takt. Wokół jego głowy wisiała chmura nieruchomych, czarnych punktów, much i komarów, których nie unosił wiatr: nienaturalna i głęboka inercja. Kiedy pociąg szarpnął się i potoczył parę metrów do przodu, Judasz zostawił obłok nieruchomych owadów za sobą.
Wyrmeny z Żelaznej Rady wylatywały na poszukiwania końca strefy. Niektóre oczywiście nie wracały, znikały w fałdzie powietrza, nagle zapominały, jak się lata, albo zamieniały się w kamień, pisklęta lub plątaninę liny. Ale większość wracała i po wielu dniach lotu nad krainą, w której monstrualne mieszało się z codziennym, powiedziały Radnym, że granica jest blisko.
Ostatni odcinek torów położyli wzdłuż trasy, która, według ich geomantów, była ambulatoryjna: przewidywali, że zmieni przebieg i zmyli pogoń. Lokomotywa, na której namalowano nową warstwę głów drapieżników i symboli śmierci, i naznaczone trudami podróży wagony wjeżdżały serpentynami na wzniesienie. Cutter zauważył, że nie umie sobie wyobrazić krajobrazu, który nie byłby opieczętowany stemplem Momentu.
Osiągnęli grzbiet wzgórza, młoty przytwierdzały ostatnie fragmenty toru, a brygady w tyle zabierały szyny z ich trasy. Cutter patrzył na ukształtowany przez wiatr krajobraz dymokamienia, dziwaczny i egzotyczny, ale pozbawiony chorobliwości, makabrycznej rakotwórczej płodności kakotopicznej plamy.
— Na wszystkich bogów — powiedział do siebie Cutter. Wybuchł entuzjazm, spontaniczny i przeszczęśliwy. — Na wszystkich bogów, Jabbera i świętą ruję, wydostaliśmy się!
Wybrali drogę samym skrajem, wąskim grzbietem, który oddzielał peryferia Momentu od zdrowej krainy. Kładli szyny na równinie dymokamienia i powrócili tam, gdzie rządziły prawa natury.
Wieczny pociąg jechał przez ogród dymokamienia. Wiatry nawiały wielkie, krzaczaste twory, kamienne cumulonimbusy, na których płaskich, górnych powierzchniach Radni ciągnęli tory, pełni obaw, że to podłoże na powrót się ulotni.
— Gdzieś tam, w dole jest droga, którą przybyliśmy — powiedział Judasz.
Rozpadlina, którą przed laty wykuli, dawno zarosła dymokamieniem.
Judasz, Cutter i Grubogoleń maszerowali pod osłoną zestalonej chmury, na obrzeżu Krainy Tysiąca Plag.
— Niektórzy się boją — stwierdził Grubogoleń. — Wydarzenia wymknęły się nam spod kontroli. Wygląda na to, że nie mamy już wyboru w tym, co robimy.
Ciepły wiatr unosił jego nikły głos.
— Czasem nie ma wyboru — odparł Judasz. — Czasem historia podejmuje decyzje. Pozostaje mieć nadzieję, że będą to właściwe decyzje. Patrzcie! Czy to nie jest to miejsce?
Znaleźli to, czego szukali: pionową połać skały, porośniętą bluszczem i krzakami. Miejsce to wyglądało inaczej, nosiło na sobie ślady wybuchów, które przed laty utorowały wiecznemu pociągowi drogę.
— Tędy uciekliśmy przed milicją za pierwszym razem — powiedział Judasz.
Stanął koło chmuropodobnej skały i pociągnął za jakąś skalną roślinę. Cutter zobaczył, że to nie jest skalna roślina, tylko stercząca z kamienia kość. Uschnięty nadgarstek ze strzępami wygarbowanej przez wiatr skóry.
— Był za wolny — powiedział Judasz.
Człowiek zakuty w skale. Schwytany przez falę dymokamienia. Cutter zrobił wielkie oczy. Kość otaczała warstwa powietrza, cienka rurka w miejscu, gdzie kiedyś było ciało, które zgniło. A wewnątrz z pewnością znajdowała się dziura w kształcie człowieka, wydrążona przez robaki i bakterie. Druza, ossuarium w kształcie ludzkiego ciała. Z kośćmi i mączką kostną na dnie.
— Radny albo milicjant. Nie pamiętam, a ty, Grubogoleń? Nie był jedyny. Skała jest nimi nafaszerowana.
Wyszli na górę.
Pociąg toczył się do przodu, młoty dźwięczały, wyrmeny fruwały jak liście na wietrze w kłębach dymu z komina lokomotywy. Cutter obserwował powolną, etapową jazdę pociągu. Dostrzegał dziwność jego konturów, ceglane i kamienne wieże, mosty linowe łączące wagony, ogrody na platformach kolejowych i dym z głównego komina oraz jego mniejszych braci z przodu i z tyłu.
Daleko, na wschodzie, z kamienia sterczały dawno zardzewiałe lufy milicyjnych armat.
Na równinie, która otwierała się za krainą dymokamienia i ciągnęła aż po Nowe Crobuzon, rządziła stepowa jesień. Radni przyglądali się wodom, lasom i wzgórzom, po czym szukali tych znaków orientacyjnych na swoich mapach. Nie mogli uwierzyć we wskazania kartografów.
Mapy odziedziczone z czasów, kiedy Żelazna Rada była jeszcze pociągiem MKK, znowu się przydały. Wieczny pociąg wciąż znajdował się na słabo skomentowanym obszarze beżowego kreskowania oznaczającego niepewność, ale im dalej na wschód, tym rysunki robiły się dokładniejsze: punktowany busz, moczary namalowane wodnistymi kolorami, precyzyjne obrysy wzniesień. Na tych terenach nie położono torów, ale miasto je znało. Radni mieli możliwość zaplanowania trasy.
Sprawdzali i porównywali. Osłupiające objawienia. Zachwytom nie było końca.
— Wokół tego długiego jeziora. Na południe mamy Cobsea. powinniśmy ich ominąć jak największym łukiem, jak najszybciej znaleźć się na północ od jeziora. Niesiemy Nowemu Crobuzon sprawiedliwość Rady.
Świadomość, że ściga ich milicja, nie gasiła ich entuzjazmu.
— Tropią nas — powiedział Judasz do Cuttera. — Weszli za nami do strefy. Uruchomili pułapkę golemową, którą tam zastawiłem.
Milicja nigdy wcześniej tam się nie zapuściła. Widać byli zdeterminowani i wiedzieli, że Rada wraca do Nowego Crobuzon.
— Będziemy się trzymali gór. — Wiele dni z przodu wyrastały góry i ciągnęły się przez siedemset pięćdziesiąt kilometrów do Nowego Crobuzon. — Pojedziemy u podnóża gór. Do Nowego Crobuzon.
Zostało im jeszcze kilka miesięcy podróży, ale przemieszczali się szybko. Zwiadowcy sprawdzali, gdzie potrzebne są mosty lub przeprawy, gdzie trzeba zbudować groblę pośród bagien, gdzie robotnicy z kilofami i taumaturgowie muszą przekuć tunel. Historia przyspieszyła.
Szeptodziej Drogon nie posiadał się z podniecenia, gadał Cutterowi do ucha, nie mógł uwierzyć, że przebili się przez Krainę Tysiąca Plag, że dotarli aż tutaj, że ojczyzna czekała tuż za rogiem.
— Musimy sobie uświadomić, czego dokonaliśmy — powiedział. — Zaznaczyć w annałach. Nikt tego wcześniej nie zrobił, a wielu próbowało. Mamy jeszcze przed sobą spory kawałek drogi przez kraj, który słabo znamy, ale uda nam się.
Judasz stał na dachu pociągu i patrzył na krajobraz, który nagle przestał być obcy.
— Nie jest bezpiecznie — powiedział do Cuttera. — Nie możemy ulegać złudzeniu, że nic nam nie grozi.
Spędzał wiele czasu sam ze sobą, słuchając voxiteratora.
— Judasz, Cutter — powiedziała Elsie — powinniśmy wracać do miasta.
Po śmierci Pomeroya stała się bardzo milcząca. Znalazła w sobie spokój, który pozwalał jej żyć ze swoją samotnością.
— Nie wiemy, co tam się dzieje, nie wiemy, jaka jest sytuacja. Musimy dać im znać, że nadciąga Żelazna Rada. Możemy uruchomić zmiany.
Od miasta dzieliła ich jeszcze długa droga, z wieloma przeszkodami i niebezpieczeństwami.
— Ona ma rację — przemówił Drogon do każdego z osobna. — Musimy wiedzieć, co nas czeka.
— Ja tego nie uważam za konieczne — odparł Judasz. — Na bieżąco się zorientujemy. Pojedziemy i przygotujemy powitanie.
— Ale nie wiemy, jak tam sprawy wyglądają…
— Nie, ale to nie ma znaczenia.
— Judasz, co ty mówisz?
— To nie ma znaczenia.
— Jeśli on nie idzie, to trudno, idę sam — powiedział Drogon. — Wracam do miasta, wierzcie mi.
— Znajdą nas — powiedziała Elsie. — Nawet jeśli odbijemy na północ, Cobsea pewnie o nas usłyszy.
— Tak jakby Rada nie umiała sobie poradzić z zasranym Cobsea — bluznął Cutter, ale Elsie zignorowała go.
— A jeśli Cobsea się o nas dowie, to Nowe Crobuzon niedługo też. I wezmą nas w kleszcze: z tyłu ci, co nas tropią, z przodu ci, których na nas wyślą.
Jeden z wagonów wiecznego pociągu ulegał metamorfozie. Sądzili, że przejechali obrzeżami Krainy Tysiąca Plag bez większych szkód, że wagon szpitalny pełen nienaturalnie chorych i konających jest jedyną ciężką konsekwencją. Tymczasem niektóre skutki działania Momentu uwidaczniały się z opóźnieniem.
W zamkniętym wagonie towarowym znajdowały się trzy osoby, kiedy ten mięsak Momentu dał o sobie znać. Pociąg klekotał przez wyżynę porośniętą alpejską roślinnością i rozdziawionymi formacjami skalnymi. Pewnego ranka, kiedy kurzył drobniutki śnieg i młotkowi musieli po każdym uderzeniu rozgrzewać sobie palce, drzwi wagonu nie dały się otworzyć. Uwięziona w środku trójka wołała pomocy przez szpary między deskami.
Próbowali sforsować drzwi siekierą, która odbijała się jednak, nawet nie zadrasnąwszy farby i drewna. Teraz już wiedzieli: to były ostatnie ślady po plamie kakotopicznej. Przez ten czas głosy więźniów przycichły, tak jakby pogodzili się ze swoim losem.
Z upływem nocy dało się u nich zauważyć coraz większe zobojętnienie. Następnego dnia wagon zmieniał kształt, był pękaty i rozciągnięty, a siedzący w środku ludzie wydawali z siebie radosne odgłosy podobne do wielorybich. Ściany zrobiły się mleczne, a potem przezroczyste, pozwalając zobaczyć kształty, które unosiły się jak w wodzie. Wagon osiadł ciężko na kołach, a zamknięci w nim Radni poruszali się leniwie w zgęstniałym powietrzu. Przedmioty z szaf magazynowych straciły swoją postać i fruwały po wagonie jako nieokreślone cząstki.
Wagon stał się ogromną, otoczoną membraną komórką. Trzy jądra, nadal z grubsza rozpoznawalne jako dwaj mężczyźni i jedna kobieta, pływały w cytoplazmie. Patrzyli na swoich stojących na zewnątrz towarzyszy i machali do nich krótkimi ramionami-rzęskami. Niektórzy Radni byli za tym, żeby odczepić tę groteskę, żeby odjechała w dal i rozwijała się albo umarła zgodnie z prawami swojej nowej biologii, ale inni mówili: „Tam są nasze siostry” i nie zgodzili się na to. Długi pociąg wznowił swoją podróż, z podobnym do ameby wagonem kolebiącym się jak galareta i jego uśmiechniętymi pasażerami.
— Jak się to nazywa, na Jabbera? — spytał Cutter Qurabina.
— Na Jabbera, to nie ma nazwy. Nie wiem. Za niektóre rzeczy nie chcę się zamieniać. A nawet gdybym chciał, to są tajemnice bez głębszego sensu, pytania bez odpowiedzi. Rzeczy same w sobie.
Dwa tygodnie po opuszczeniu strefy kakotopicznej mieli pierwsze od dwudziestu lat spotkanie z mieszkańcami wschodnich krain. Mała grupa koczowników z gór, liberosynkreci, dwadzieścia do trzydziestu sztuk. Pstrokaty melanż, między innymi bardzo rzadki przetworzony vodyanoi pośród mężczyzn i kobiet zmodyfikowanych do celów przemysłowych lub pokazowych.
Zbliżyli się do pociągu z ostrożną uprzejmością.
— Spotkaliśmy waszych zwiadowców — powiedziała ich przywódczyni. — Jej prze-tworzenie polegało na wszczepieniu organicznych pejczy. Patrzyła i patrzyła. Cutter dopiero po dłuższej chwili zdał sobie sprawę, że w jej oczach widzi nabożną cześć. — Powiedzieli, że jedziecie. — Prze-tworzeni z Żelaznej Rady zlustrowali ją i jej rozbójników. Wieczorem przy skromnym posiłku liberosynkretka dodała: — Są zmiany. W mieście coś się dzieje. Nowe Crobuzon jest oblężone. Chyba przez Tesh. A w środku też są walki.
Tylko tyle wiedzieli. Zbyt wiele kilometrów i lat dzieliło ich od miasta, które ich wydało. Nowe Crobuzon było dla nich prawie tak samo legendarne jak dla Radnych.
Nie chcieli się przyłączyć do Żelaznej Rady. Życzyli im szczęścia i powrócili do swojego wykorzenionego zbójeckiego życia w górach. Ale następni napotkani liberosynkreci zostali z nimi. Przybyli złożyć hołd autonomicznemu miastu prze-tworzonych i zostali jako obywatele, jako Radni, jako członkowie Żelaznej Rady. Kiedy pociąg dotarł do północnych brzegów jeziora, które osłoniło ich przed Cobsea, spotkali pierwszych liberosynkretów, który specjalnie ich szukali.
Wiadomość szerzyła się dziwnymi kanałami po całym kontynencie, od ogniska do ogniska, od wędrowca do wędrowca, od osady do osady. „Jak infekcja” — pomyślał Cutter. Nici pogłoski, włókniaki oplatające siecią całe Rohagi. „Nadchodzi Żelazna Rada! Żelazna Rada wróciła!”
W łonie Rady pojawiły się pęknięcia. Już dawno przekroczyli punkt, za którym nie było odwrotu. Im bliżej metropolii, tym więcej wahań i wątpliwości mieli pierwsi Radni — „Wiemy, jak tam jest. Wiemy, co nas tam czeka” — natomiast ich dzieci były coraz bardziej mesjanistyczne i pewne swego. Tych, którzy nigdy nie wiedzieli miasta, coś tam ciągnęło. Żądza zemsty? Gniew? Może pragnienie sprawiedliwości.
To oni wzięli na siebie ciężar budowy torowiska: młodzi mężczyźni, którzy nie dysponowali sztucznie wzmocnioną siłą fizyczną swoich rodziców, ale machali młotami z wigorem i zapałem. Prze-tworzeni układali z nimi tory, a starszym Radnym przypadła w udziale rola niechętnych towarzyszy podróży.
Z Ann-Hari było inaczej. Triumfowała, mobilizowała, poganiała. Stawała na skałach, z prymitywną gracją wspinała się na skarpy i wzgórza, by jak dyrygent parowej symfonii skierować wieczny pociąg w dalszą drogę.
Nagle wszystko szło błyskawicznie: wykuwali sobie drogę, zwiadowcy ostrzegali przed tym parowem, tamtym strumieniem. Brygady budowlane łączyły crobuzońskie tradycje z osobliwościami z Zachodu: estakady z roślinnymi kotwami i filarami nie z kamienia, lecz z zestalonego koloru, można było po nich przejechać tylko wtedy, kiedy padało na nie światło.
— Jest wojna! — powiedział im jeden z liberosynkretów. — Tesh raz mówi, że zaprzestało działań wojennych, a drugi raz, że nie zaprzestało. Podobno jest dwóch posłów z Nowego Crobuzon, którzy przedstawiają różne warunki. Nowe Crobuzon nie mówi już jednym głosem.
„Skoro tutejsi liberosynkreci wiedzą o naszym przyjeździe — pomyślał Cutter — to Nowe Crobuzon na pewno też. Wiadomości szybko się rozchodzą. Kiedy przyjdzie nam się z nimi zmierzyć?”
Co kilka dni Judaszem targały konwulsje, kiedy ścigająca ich milicja uruchamiała pułapki. Na każdej tracili kolejnych żołnierzy, ale po jakimś czasie następna pułapka sygnalizowała, że maszerują dalej. Napady słabości Judasza wyznaczały kolejne punkty ich trasy.
— Są w strefie — powiedział w końcu. — Rozpoznaję tę sygnaturę. Są w Krainie Tysiąca Plag. Nie mogę uwierzyć, że poszli tam za nami. Widać za wszelką cenę chcą nas dopaść.
Jak wygląda golem zrobiony z materii skażonej Momentem? Z quasi-życiem przepuszczonym przez tę makabryczną matrycę?
Rozciągnięta kolumna niwelatorów i torowych skierowała się na północny wschód. Chociaż zabierali szyny i podkłady ze sobą, zostawiali z tyłu krajobraz trwale naznaczony ich przejazdem: wyrzucone żelazne części, kolejowe blizny. Niebo pociemniało nieprzyjaźnie i przez ciemnoszare powietrze zobaczyli w oddali masyw górski. Zaczął siąpić deszcz.
Tutaj, około czterystu pięćdziesięciu kilometrów na zachód od krótkich reliktów crobuzońskiej kolei, spotkali uchodźców. Nie liberosynkretów, tylko normalnych obywateli, którzy mokrym od deszczu pułkiem wyłonili się z mgły, aby przebiec ostatni kilometr dzielący ich od lokomotywy i ukorzyć się przed nią niby pielgrzymi. To oni opowiedzieli Ann-Hari, Judaszowi i Radnym o tym, co się działo w Nowym Crobuzon, opowiedzieli im o Kolektywie.
— Wszyscy dobrzy bogowie — westchnęła Elsie. — Nareszcie! Stało się! Bogowie!
Nie posiadała się z radości. Twarz Judasza jaśniała.
— To się zaczęło w Dog Fenn — powiedział jeden z uciekinierów. — Tak zupełnie z niczego.
— Nieprawda — zaprotestował inny. — Wiedzieliśmy, że idziecie… Żelazna Rada. Niektórzy mówili, że musimy przygotować dla Was grunt.
Żelazna Rada budziła w nich nabożny respekt. Uciekinierzy rozmawiali z bohaterami, których tyle razy widzieli na słynnym heliotypie. Trzeba było ciągnąć ich za język.
— Nie ma pracy, nie ma płacy, więc ludzie głodują. Jest wojna i dawni milicjanci opowiadają, jak to naprawdę wygląda na froncie. Są ataki terrorystyczne Tesh. Nie czujemy się bezpieczni i miasto nas nie chroni. I słyszeliśmy, że ktoś pojechał znaleźć Żelazną Radę.
Mina Judasza zdradzała, jak bardzo jest poruszony.
— Są ataki terrorystyczne Tesh? — zdziwił się Cutter.
Mężczyzna skinął głową.
— Tak. Zjawy. Władza mówi, że dogada się z Tesh, zawrze pokój, ale jest coraz gorzej i nikt nie wie, czy rząd robi to, co mówi. Demonstranci poszli pod Parlament i zażądali ochrony dla ludności, ale wśród tłumu byli tacy, którzy domagali się czegoś więcej i rozdawali ulotki. Chyba z Plenum. Ale w odpowiedzi przyleciały meduzy i znikalce i milicja na nas spadła. Ktoś zaczął krzyczeć, że z przodu są łapowżercy. I rozpętało się piekło. Nie byłem przy tym, ale ludzie mi opowiadali. Na ulicach było pełno trupów. Ludzie zmusili milicję do ucieczki i w całym mieście stanęły barykady. Przyszedł czas, żebyśmy sami zaczęli się rządzić. Nie potrzebowaliśmy milicji. Nie wpuszczaliśmy jej. A potem się dowiedzieliśmy, że burmistrzyni nie żyje.
Delegaci ze wszystkich dzielnic utworzyli kolektyw, zapanowało podniecenie i panika, kiedy ludzie zdali sobie sprawę, że nie ma już loterii wyborczej, że każdy z nich ma cząstkę władzy. Po kilku dniach antyparlament ograniczył tę prymitywną demokrację, ale dlatego — przysięgali na wszystkie świętości — że Kolektyw musiał toczyć wojnę na dwa fronty. Większość jego członków opowiadała się za negocjacjami z Tesh. Było im wszystko jedno, kto co będzie kontrolował na południowych morzach.
— Dlaczego jesteście tutaj? — spytali Radni.
Crobuzończycy spuścili na chwilę głowy, po czym odpowiedzieli, że wygnała ich krwawość walk, że uciekinierów jest wielu. Maszerowali całymi tygodniami, próbując znaleźć Żelazną Radę.
„Nie byli ani plenarystami, ani kolektywistami — pomyślał Cutter — tylko ludźmi, którzy nie z własnej woli wpadli w wir walk między dysydenckim miastem w mieście a władzami Nowego Crobuzon. Zapakowali dobytek na wózki i uciekli. Żelaznej Rady kazała im szukać nie strategiczna czy polityczna wizja, tylko coś na kształt pobożności”. Cutter gardził nimi, ale Judasz był przeszczęśliwy.
— Dokonało się, dokonało się! — powiedział Judasz wzruszonym głosem. — Powstanie, drugi Rokosz, to nasze dzieło! Wynik tego, co zrobiliśmy. To Żelazna Rada…była tu inspiracją. Kiedy usłyszeli, że wracamy…
Ann-Hari patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami. W zmierzchającym świetle zdawał się otoczony aureolą i mówił tak, jakby recytował wiersz.
— Przed laty zrzuciliśmy kajdany i ten pociąg, Żelazna Rada, jest symbolem naszego wyzwolenia. Jego droga zapisała się na kartach historii. A teraz dzięki nam obywatele Nowego Crobuzon zrzucili z siebie ciemiężycielskie jarzmo.
Wyglądał przepięknie, niby jakaś nadprzyrodzona istota, ale Cutter wiedział, że Judasz się myli. „To nie jest nasze dzieło, Judaszu. Zrobiliby to również bez Rady”.
— Teraz jedziemy do miasta i przyłączamy się do nich. Nie jesteśmy daleko od gotowych torów. Jabberze, bogowie, przyjedziemy do przeobrażonego miasta i będziemy częścią tej odnowy. Przywozimy ze sobą ważny towar. Przywozimy ze sobą historię!
„I tak, i nie, Judaszu. Owszem, przywozimy, ale oni już mają swoją historię”.
Cutter wyruszył kiedyś w drogę nie ze względu na Żelazną Radę, lecz ze względu na Judasza. Ten wyrzut sumienia do tej pory go dręczył. „Nie jestem tutaj dla historii” — pomyślał. Niewysokie wierzchołki gór patrzyły na niego wyniośle. Vodyanoi z Żelaznej Rady pływali w zimnej rzece, a pociąg toczył się powoli przed siebie. „Jestem tutaj dla ciebie”.
— Milicja nas nie zaatakuje — ciągnął Judasz. — Wiedzą, że wracamy, ale próbują stłumić bunt i nie mają kogo rzucić przeciwko nam. Kiedy przyjedziemy, będą nowe władze. My będziemy… codą powstania. Rzeczpospolita Crobuzońska.
— Sytuacja jest ciężka — powiedział jeden z uchodźców niepewnym tonem. — Kolektyw jest pod ostrzałem. Parlament ostro kontratakuje…
— Och, och, och! — Nikt nie widział autora tych słów. — O nie! Co to jest? — głos należał do Qurabina. Cutter szukał fałdy w powietrzu, zobaczył krótkie rozedrganie. — Co to jest? — Pielgrzymi-uchodźcy rozglądali się dokoła przerażeni. — Mówiliście, że Tesh przysyła do miasta zjawy. Jakiego rodzaju? I co to jest to? — Poplamiona skóra jednego z przybyszów wydęła się od pociągnięcia Qurabina. Właścicielka jęknęła, sądząc, że to duch. Cutter warknął na nią, żeby się uspokoiła. — Co to za znak? — spytał.
Struchlała ze zgrozy popatrzyła na skomplikowany zawijas zdobiący jej torbę.
— To? To jest symbol wolności. Spirala wolności. Można ją spotkać w całym mieście.
— Och, och, och!
— O co chodzi, Qurabin?
— Na czym polegają te ataki Tesh?
Głos cenobity brzmiał spokojniej, ale nadal był przyspieszony.
Cutter i Elsie zesztywnieli, mina Ann-Hari zdradzała zaniepokojenie. Judasz zapadł się w sobie, bo było dla niego oczywiste, że dzieje się coś złego.
— Nie, nie, to… Przypominam to sobie. Muszę… Zapytam…
Bezcielesny głos załamał się. Wrażenie wsysania, kolory. Qurabin pytał o coś Moment Tajemnic. Wszyscy milczeli. Uchodźcy kulili się ze strachu.
— W jaki sposób atakuje Tesh? — znowu głos Qurabina, wzmocniony. — Mówiliście coś o zjawieńcach? Czy to są widma, które wyglądają jak wyprane z kolorów? Nicości w kształcie naturalnych bytów — zwierząt, roślin, dłoni i tak dalej? I znajdujący się w pobliżu ludzie nagle upadają i umierają? Wychodzą znikąd, z nieświatła, prawda? I wciąż się pojawiają, tak?
— Czemu o to wszystko pytasz? Qurabin, na litość Jabbera…
— Jabbera? — głos mnicha był podszyty nutką histerii i jego źródło zmieniało położenie. — Jabber nic tu nie pomoże. Najgorsze jeszcze przed wami. A wy myśleliście, że to są symbole wolności! Spirala. Och! — Cutter szarpnął się do tyłu… głos rozbrzmiewał tuż przy jego uchu. Cutter poczuł na sobie oddech Qurabina. — Pamiętajcie, że jestem z Tesh. Znam się na tym. Upiory, które pojawiają się w waszym mieście, to nie są ataki, tylko fale. Zwiastuny wydarzenia, które jeszcze nie nastąpiło. Coś nadchodzi, zostało wrzucone do czasu jak do wody i zrobiło fale. Tam, gdzie dopłyną, te krople są jak robaki wczepiające się w substancję rzeczywistości. Coś wkrótce nadejdzie, a te spirale, te zawijasy są tego zapowiedzią. Ktoś krąży po Nowym Crobuzon. To jest magia ambasadorska. A te fantomy to drobiazg. Tesh ma poważniejsze plany. Zniszczą wasze miasto. Te spirale są znakiem hekatombisty.
Qurabin musiał kilkakrotnie tłumaczyć stan rzeczy.
— Osobnik, kto zostawił ten znak, włada wieloma taumaturgiami. Z których ta jest ostatnia. To jest wypełnienie się prawa. Ta siła zawładnie waszym miastem i zetrze je z powierzchni ziemi. Ni mniej, ni więcej.
— To są spirale wolności — upierał się jeden z uchodźców, ale Cutter lekkim szturchnięciem nakłonił go, by zamilkł.
— Mówią, że Tesh z nimi negocjuje? Nie, nie, nie. Jeśli są prowadzone jakieś rokowania, to tylko dla odwrócenia uwagi. Zaczęła się ostatnia faza ich planu. Nadchodzi koniec. Nowe Crobuzon nie będzie toczyło wojen. Już nigdy.
— Jak to będzie wyglądało, czego mamy wypatrywać?
Qurabin nie chciał jednak odpowiadać na to pytanie.
— Koniec z wojnami i koniec z pokojem. A po tym wydarzeniu przyjdą kolejne fale, rozpryskane. Ostatnie krople. Zjawy pośród pustki, która zostanie po waszym mieście. Anihilują je.
Było bardzo zimno, a ciągnący od gór wiatr porywał dym z ognisk kuchennych. Z przodu i z tyłu Radni spali w swoim pancernym mieście. Słychać było odgłosy górskich zwierząt, rozmowy i zgrzytliwe stygnięcie metalu pogrążonego we śnie pociągu.
— Co możemy zrobić? — spytał pełen zgrozy Judasz.
— Jeśli chcecie zapobiec katastrofie, musicie go znaleźć. Tego, kto za tym stoi, kto zaklina wydarzenia. Musicie go powstrzymać. Musicie… Musimy wrócić do Nowego Crobuzon. Natychmiast.