Tłum ścigał kombatanta. Żołnierza lub marynarza, który powrócił ranny z wojny z Tesh. Na ulicach było ich pełno, jakby wyłazili spod kamieni.
W żadnej gazecie nie napisano, że losy wojny się odwróciły, ale rosnąca liczba rannych i kalek rodziła złe przeczucia. Ori wyobrażał sobie, jak crobuzońskie pancerniki stają dęba i toną w rozgrzanej w ogniu walki wodzie, wyobraził sobie marynarzy podskakujących bezwładnie na falach, pokarm dla morskich wyrmenów, dla rekinów. Krążyły makabryczne pogłoski. Każdy coś wiedział o Bitwie na Diabelskiej Ziemi i Walce w Słonecznym Skwarze.
Pierwszą falę rannych traktowano z lękliwym szacunkiem. Byli to milicjanci, nie budzili więc sympatii ludności, ale walczyli i przelewali krew za miasto. Robiono wokół nich wiele szumu i na ustach wszystkich były patriotyczne pieśni. Nieliczni crobuzońscy Teshi byli mordowani albo schodzili do podziemia. Każdemu, kto mówił z obcym akcentem, groziło pobicie.
Coraz więcej przestępców zaciągano do wojska, zamiast ich prze-twarzać i wsadzać do więzienia. Wielu kalekich, którzy żebrali na rogach ulic, opowiadając o stosowanej przez Tesh duszoarmacie i wiatrach efrytowych, brano z powrotem na front. Nie byli zawodowymi milicjantami, lecz deprymującym, żałosnym memento.
Kombatantów witano z honorami, potem wcale, a najnowsza fala była szykanowana. Milicjanci, ich niegdysiejsi towarzysze broni, usuwali ich z parków i placów w centrum. Ori widział na własne oczy, jak zwijali człowieka z ukwieconego Placu Cmentarnego. Pod jego skórą rysowały się zębopodobne kliny i krzyczał coś na temat dentobomby.
Crobuzończycy zasilali datkami organizacje charytatywne, które troszczyły się o okaleczonych taumaturgicznie. Wciąż odbywały się wiece i parady poparcia dla wojny, „marsze wolności”, jak je nazywała propaganda, z orkiestrami dętymi i wojskowymi platformami. Kombatanci z dziwnymi ranami wiedzieli jednak, że są to tylko próby odegnania fatum.
A ci, którym zadano rany zwykłą bronią, somatycznie? Pokryci bliznami, cierpiący na niedobór, a nie nadmiar kończyn, oślepieni, z transparentami: WETERAN WOJNY Z TESH, CIERPIAŁ KATUSZE DLA N. CROBUZON. Z dużym prawdopodobieństwem wielu z nich było zwykłymi kalekami, którzy nadali swojej ułomności fałszywy bohaterski polor, i służyli jako wentyl dla wojennych frustracji i lęków Crobuzończyków.
Wystarczyło, że zabrzmiał jeden szyderczy okrzyk: „Taki się urodziłeś, kłamco zasrany!”, a już gromadził się tłum, aby nauczyć oportunistę moresu. Robiono to oczywiście dla ojczyzny: „Ty draniu, podszywasz się pod naszych chłopców, którzy walczą i giną?”. Rozjuszeni mieszkańcy Murkside podeszli do ogorzałego mężczyzny bez ramion, któremu zarzucili kłamstwo, powiedzieli, że nigdy nie był na statku. Wykrzyczał swoją rangę, swój numer identyfikacyjny — w odpowiedzi poleciały kamienie. Ori poszedł w swoją stronę.
Inne ofiary były zbyt rozsądne, żeby obnosić się ze swoim kalectwem. Prze-tworzeni, niewolnicza milicja zbudowana pod kątem wojny, ocaleńcy ze swojej misji. Ich zintegrowaną broń zdemontowano, zanim zostali wypuszczeni na ulice Nowego Crobuzon. Gdyby próbowali twierdzić, że te prze-tworzenia — już nie mówiąc o zwykłych ranach, straconych oczach i źle złożonych kościach — stanowią obrażenia wojenne, zostaliby w najlepszym razie wyśmiani. Ori szedł dalej.
Lato było chłodne, drzewa bujnie zielone; Ori szedł dalej, aż w końcu przestał słyszeć krzyki motłochu i mężczyzny, którego tamci bili i oskarżali o szwindel. Orzeźwiający wietrzyk towarzyszył Oriemu pod arkadami dworca Dark Water. Ulice były ciasne jak żyły, domy z ciemnodrzewu pokrytego gliną obok ceglanych, a tutaj jeden spalony, z węglowymi kośćmi sterczącymi spośród nieuprzątniętego popiołu. Mury Pincod spijały wodę z powietrza i na powrót wypacały, przez co tynk wybulał się czymś na podobieństwo cyst. Wilgoć farbowała je opalizująco.
Na północ, gdzie ulice były szersze. Piazza delia Settimana di Polvere była wypielęgnowanym parkiem z lisoróżami i głazami pod okiem zdobionych sztukaterią wykuszowych okien Nigh Sump. Ori nie lubił tej okolicy. Wychowywał się w Dog Fenn. Nie w Badside, dżungli gangów, aż tak źle to nie, ale jako dziecko Ori chodził po labiryncie budynków przekształconych przez spryt nędzarzy, po deskach biegnących nad praniem i wychodkami. Wygrzebywał z ziemi pensy i stivery, bił się, odkrywał tajemnice seksu i uczył się werbalnych salw steatralizowanego slangu z Dog Fenn. Ori nie rozumiał topografii Nigh Sump i innych lepszych dzielnic. Zadawał sobie pytanie, gdzie dzieci tam biegają i bawią się. Srogie domy budziły w nim lęk i nienawidził je za to.
Spojrzenia elegancko odzianych mieszkańców budziły w nim czupurny bunt. Zapadał zmierzch. Ori dotykał swoją broń.
Na skrzyżowaniu zobaczył swoich towarzyszy. Starobark i inni udawali, że go nie znają, ale w cieniu wierzb szli tym samym tempem w stronę Crosshatch Avenue.
Była to jedna z najładniejszych okolic miasta. Sklepy i domy z portykami, ozdobione skamielinami w stylu Os Tumulus. Na pewnym odcinku ciągnęło się słynne Glasheim, licząca sobie wiele stuleci fasada z witraży, których wzory przekraczały granice między budynkami. Bezcennego zabytku pilnowali strażnicy i obowiązywał zakaz jazdy po kocich łbach, żeby spod kół nie wyprysnął jakiś kamień. Ori zaproponował kiedyś, żeby rozbić witraże w formie prowokacji, ale nawet bandę Toro zaszokowało takie barbarzyństwo. Dzisiejsza akcja nie miała nic wspólnego z Glasheim. Starobark zmierzał do jednego z biur.
Czas na precyzyjny balet, który wyćwiczyli w opuszczonym magazynie: dwa kroki, raz-dwa, Ori był na wysokości drzwi i wpadł, trzy-cztery, na Catlinę, Ori się potknął, zaczęli na siebie wrzeszczeć, skupiając na sobie uwagę, a wtedy Marcus i Starobark wśliznęli się do biura.
Wokół nich syczały elyktrobarometryczne lampy podświetlające witraże, zalewając Oriego i Catlinę plamami upiornych kolorów. Wyzywali się nawzajem. Ori patrzył nad jej ramieniem na drzwi, gotowy nazwać ją suką, co byłoby dla niej sygnałem, żeby zaczęła Wrzeszczeć i odwróciła uwagę ewentualnych przechodniów mogących zaglądnąć do biura. Ich towarzysze z pewnością przesłuchiwali już ofiarę. „Komu się sprzedałeś?” — pytał może Starobark.
Strażnicy podeszli bliżej, ale ich zainteresowanie było skierowane wyłącznie na Oriego i Catlinę. Sklepikarze i siedzący w kawiarniach zakupowicze przyglądali się temu nieufnym bądź ubawionym wzrokiem. Ori był zaskoczony. Nie wiedzą, co się dzieje? Czy w Nigh Sump ludzie są aż tak odcięci od rzeczywistości?
Niedługo — nieprzyjemna myśl, mimo że Ori próbował wykrzesać w sobie bezwzględność — niedługo Starobark zabije konfidenta. Zrobi to szybko, po czym dźgnie trupa dwurożnym sygnetem, zostawiającym ranę w kształcie rogów byka.
„Jest wojna!” — miał ochotę krzyknąć Ori. „Poza miastem, ale w mieście też! Nie piszą o tym w waszych gazetach?” Zamiast tego grał swoją rolę.
Toro dał im instrukcje, rzeczowo, bez gniewu, tłumacząc, że jest to konieczne. Bo rzeczywiście było konieczne. Toro powiązał tego człowieka z aresztowaniami, wieżami milicji, ze specgrupami, które polowały na związkowców i działaczy. Mężczyzna w biurze był szefem siatki milicyjnych kapusiów. Starobark miał za zadanie wyciągnąć z niego jak najwięcej, a potem go zabić.
Ori pomyślał o swoim pierwszym spotkaniu z Toro.
Przyczyniły się do tego pieniądze Spiral Jacobsa. „Chcę się dołożyć” — powiedział któregoś dnia Ori, dając Starobarkowi do zrozumienia, że nie chodzi o kolejne tygodniowe oszczędności. „Chcę wstąpić” — powiedział. Starobark zagryzł zielone wargi, po czym skinął głową i wrócił do niego dwa dni później. „Chodź. Zabierz pieniądze”.
Przez Barley Bridge, z Dog Fenn do Badside. Apokaliptyczny krajobraz żużlu i martwych stoczni, kile zapomnianych statków sterczały z płytkiej wody. Starobark zaprowadził Oriego do hangaru, w którym budowano kiedyś sterowce, i ten czekał w cieniu polera.
Przyszedł gang. Niewielka grupa mężczyzn i kobiet. Prze-tworzony Ulliam, zwalisty mężczyzna po pięćdziesiątce, który chodził ostrożnie, ciągle obracając wysoko uniesioną głową. Znowu czekanie. Późne światło odbijane przez miasto płynęło przez popękane szyby i w jego koronie pojawił się Toro.
Każdy jego krok wzbijał odrobinę kurzu. „Toro” — pomyślał Ori i z nabożnym lękiem patrzył na tę postać.
Toro poruszał się jak mim, jego teatralne człapanie w tak małym stopniu przypominało byka, że Oriemu chciało się śmiać. Bohater miejskiej partyzantki był od niego drobniejszy, niższy, prawie dziecko, ale jego precyzyjna oszczędność ruchów mówiła: „Dla własnego dobra lepiej mnie nie lekceważ”. Mikrą postać wieńczył potężny hełm z żelaza i brązu, który sprawiał wrażenie za ciężkiego na te wątłe ramiona, ale Toro zdawał się nie odczuwać tego brzemienia. Oczywiście hełm miał formę głowy byka.
Stylizowany, zrobiony z metalowych węzłów, pokryty patyną wielu walk. Mityczny. Coś więcej niż durny metal. Ori poczuł smak magii. Rogi były z kości słoniowej albo innej. Pysk kończył się siatką imitującą zęby. Oddech wychodził przez kółko w nosie. Oczy były idealnie okrągłymi, szklanymi kulkami, które świeciły na biało — podświetlone od tyłu czy zaczarowane, tego Ori nie umiał powiedzieć. Nie widział za nimi ludzkich oczu.
Toro zatrzymał się, uniósł dłoń i przemówił. Z drobnego ciała dobył się głęboki bas, niska, zwierzęca wibracja, która zachwyciła Oriego. Przez kółko w nosie poleciała para. Ori osłupiał: był to głos byka mówiącego po ragamollsku.
— Masz coś dla mnie — stwierdził Toro.
Ze skwapliwością pielgrzyma Ori rzucił mu woreczek z pieniędzmi.
— Przeliczyłem — zakomunikował Starobark. — Część jest stara, część trudno będzie wymienić, ale jest tego sporo. To dobry chłopak.
I Ori wstąpił tak, jak chciał. Koniec ze sprawdzianami, koniec z idiotycznymi zadaniami, które miały udowodnić jego przydatność.
Jako nowicjusz był wykorzystywany w roli czujki albo odciągacza uwagi, ale to mu wystarczało. Nareszcie zapuścił gdzieś korzenie. Nawet nie pomyślał o tym, żeby zachować trochę pieniędzy dla siebie, chociaż mógłby się za to długo utrzymać. Zresztą część z nich do niego wróciła: płacili mu za współudział w ich przestępstwach i aktach powstańczej zemsty.
Na Nowe Crobuzon patrzył zupełnie innym okiem. Na przykład ulice traktował jako drogi ucieczki bądź penetracji obcego terytorium: Przypomniał sobie techniki walki miejskiej ze swego dzieciństwa.
Jego życie stało się bardziej niebezpieczne. Serce biło mu szybciej na widok milicji. Rozglądał się za znakami na murach. Pośród skatologii, pornografii i obelg czaiły się ważniejsze sygnały. Wypisane kredą symbole, runy i piktogramy nasączone prostą taumaturgią: zaklęcia ochronne i ostrzegawcze bądź psikusy kwaszące mleko i piwo. Niektóre pieczęcie szerzyły się mimetycznie, widywał je wszędzie: ślimakowate zawijasy i wielokątne ideogramy. Szukał graffiti, za pomocą których porozumiewały się gangi. Wezwania do bitwy i propozycje ugody w formie zwięzłych haseł. Millenaryzm i plotki: „Ecce Jabber”, „Vedne, ratuj nas!”, „ŻR wraca pod pełną parą!”. Toro znajdował się gdzieś w tle za takimi frakcjami, jak Liga Zakazanych, Renegaci, bandy złodziei czy mordercy z dzielnic wschodnich. O ekipie Toro wiedziały obie strony.
Ori dwa razy negocjował z gangsterami. Razem ze Starobarkiem i prze-tworzonym Ulliamem poszedł po prośbie i groźbie do bandy chłopaków, którzy mieli wzrok ostry jak brzytwa i nazywali się Dzierzby z Murkside. Chcieli nakłonić ich do tego, żeby trzymali się z daleka od doków, żeby ich nihilistyczne grabieże nie ściągnęły tam milicji. Ori patrzył na Rozpruwaczy z nieskrywaną nienawiścią, ale zastosował się do instrukcji Toro i wypłacił im odszkodowanie za utracone korzyści. Innym razem poszedł do Miasta Kości i w cieniu wielkiej, popękanej ze starości klatki piersiowej zawarł transakcję z wezyrem pana Motleya, kupując hurtową ilość shazbahu. Nigdy się nie dowiedział, co Toro zrobił z tym narkotykiem.
Rzadko widywał Toro. Czasami przez wiele dni z rzędu wiódł nudne i odizolowane od świata życie. W odróżnieniu od Renegatów jego nowi towarzysze nie czytali, tylko spędzali czas na grach w magazynie w Badside albo „chodzili na zwiady”, co oznaczało wałęsanie się bez celu po mieście.
Nikt nie mówił wprost o wielkim planie, o celu ich działań. W rozmowach nie padało nazwisko burmistrzyni ani nawet słowo „burmistrzyni”, które zastępowano takimi określeniami jak „prezes zarządu” albo „szef świńskiego chlewu”. Mowa pozbawiona tych grepsów zdradzała niewtajemniczonego. Jeden z nich mówił: „Jak myślisz, kiedy pomożemy naszej, eee, przyjaciółce przewodniczącej zebraniom pójść na długą przerwę obiadową do podziemia?”, po czym zaczynali omawiać harmonogram dnia, burmistrzyni i sprawdzać broń.
Ori nie zawsze wiedział, czym zajmują się jego towarzysze. Czasem dowiadywał się z gazet lub plotek o kolejnym napadzie rabunkowym, uwolnieniu więźniów fabryki kar czy zamordowaniu starego małżeństwa z Flag Hill. Po tej ostatniej akcji przez prasę przetoczyła się fala oburzenia. Gazety oskarżyły Toro o zabijanie niewinnych ludzi. Ori z uniesioną ironicznie brwią zadał sobie pytanie, na czym dokładnie polegała „niewinność” ofiar: ile osób skazały na prze-tworzenie lub egzekucję. Przeszukał skrzynkę gangu z milicyjnymi pamiątkami, odznakami i dokumentami, ale nie znalazł nic, co pozwoliłoby mu stwierdzić, dlaczego zapadł wyrok na to stare małżeństwo.
Dzięki datkowi Spiral Jacobsa mieli pieniądze na sute łapówki, ale większość tych środków Toro przeznaczył na jakiś tajemniczy, kosztowny projekt. Toryści zarzucili wielką sieć, w którą łowili informacje i kontakty. Ori próbował odbudować swoją siatkę. Zaniedbał swoich starych przyjaciół. Od wielu tygodni nie widział Petrona ani żadnego z nuevistów. Z żarliwością neofity uznał, że są zbyt frywolni, a ich metody zmanierowane. Kiedy w końcu ich odwiedził, uświadomił sobie, jak bardzo tęsknił za ich zwariowaną zabawą.
I wiele się od nich nauczył. Zdał sobie sprawę, że przebywając dzień po dniu z gangiem Toro, jest odcięty od kursujących po mieście pogłosek. Postanowił zatem raz w tygodniu chodzić do garkuchni w Griss Fell, a także ponownie brać udział w zebraniach „Rozszalałego Renegata”.
Starał się podtrzymywać znajomość ze Spiral Jacobsem, ale nie było to łatwe. Starzec znikał na długo i jedynym sposobem na jego znalezienie było zostawianie wiadomości w przytułkach i u włóczęgów będących jego rodziną.
— Gdzie byłeś? — pytał Ori, ale Spiral Jacobs był za bardzo zniedołężniały na umyśle, żeby mu to wyjaśnić. — Mgła w jego głowie rozwiewała się tylko wtedy, kiedy opowiadał o swoim dawnym życiu, o Jacku Pół-Pacierza. — Skąd jesteś tak dobrze poinformowany o planach Toro, Spiral? — Starzec roześmiał się i zakolebał głową. „Jesteś przyjacielem Toro?” — pomyślał Ori. „Spotykasz się z nim i rozmawiasz o dawnych czasach, o Jacku Modliszce?” — Czemu sam im nie dałeś tych pieniędzy? — Brak reakcji. — Nie znasz ich, prawda?
Nikt z ludzi Toro nie przypominał sobie Spiral Jacobsa na podstawie opisów Oriego. Ori poprosił Jacobsa, żeby opowiedział mu o Pół-Pacierzu. „Sądzę, że mnie lubisz” — pomyślał Ori. Obłąkany starzec spojrzał na niego z ojcowską troską. „Sądzę, że dałeś mi pieniądze, żeby pomóc nie tylko im, ale i mnie”. Zaburzenie umysłu Spirala dawało się odczuć w bardzo różnym stopniu.
— Rzadko się ostatnimi czasy pokazywałeś — powiedział Petron w speluniastym lokalu rewiowym w Howl Barrow.
Nie zwracali uwagi na gibki striptiz i nielegalne transakcje przy innych stołach.
— Byłem bardzo zajęty.
— Znalazłeś sobie nowe towarzystwo? — W głosie Petrona nie było wyrzutu ani złośliwości, więzi między ludźmi z bohemy mają ulotną naturę. Ori wzruszył ramionami. — Mamy na warsztacie parę ciekawych rzeczy, jeśli chcesz wrócić. Elastycy wystawiają nowy spektakl: „Bura, mistrz i poselstwo diabła”. Oczywiście nie możemy się posługiwać konkretnymi nazwiskami, ale chodzi o letnie koszmary sprzed paru lat: chodzą pogłoski, że Rudgutter zawarł jakieś szemrane układy, żeby zapanować nad sytuacją.
Ori słuchał i myślał: „Za parę lat zrobisz sztukę, w której ja wystąpię. Ori i znak Toro na trupie burmistrzyni. Świat będzie wtedy wyglądał inaczej”.
W dwie kolejne łańcole poszedł do Ukochanej Sklepikarza. Za pierwszym razem nie spotkał tam nikogo znajomego. Za drugim razem klapa się podniosła i wpuszczono go na spotkanie „Rozszalałego Renegata”. Skład sporo się zmienił. Został prze-tworzony, którego Ori poznał przed wieloma miesiącami, nie pamiętał natomiast sztauera vodyanoi i kalekiego człowieka-kaktusa. Kilka innych osób przeglądało literaturę.
Zebranie prowadziła kobieta, niska i energiczna, starsza od niego, ale wciąż młoda. Umiała mówić. Lustrowała go wzrokiem i kiedy jej twarz przybrała niepewny wyraz, przypomniał ją sobie: była szwaczką.
Mówiła o wojnie. Atmosfera była napięta. „Rozszalały Renegat” nie tylko nie popierał oficjalnych i domyślnych celów wojny — takie stanowisko było powszechne pośród małych grup dysydenckich — ale nie ukrywał, że walczy o przegraną Nowego Crobuzon.
— Myślicie, że Tesh jest lepsze? — spytał ktoś ze złością i niedowierzaniem.
— Nie chodzi o to, kto jest lepszy — odparła szwaczka — tylko o to, że nasi główni wrogowie są tutaj.
Ori nie zabierał głosu. Obserwował prowadzącą i tylko raz był bliski interwencji: jeden z mężczyzn tak się zdenerwował na jej „miłość do Tesh”, jak to nazwał, że sprawiał takie wrażenie, jakby zamierzał przejść do rękoczynów. Ori nie wierzył, żeby kogokolwiek przekonała — sam nie był pewien, co sądzi o wojnie, poza tym, że obie strony uważał za drańskie i miał to wszystko gdzieś — ale jej zdolności oratorskie zrobiły na nim wrażenie. Kiedy poszli, pochwalił ją, tylko na poły ironicznie.
— Gdzie jest Jack? — spytał Ori. — Dawny prowadzący?
— Curdin? Zniknął. Milicja. Zgarnęli go. Nie wiadomo, co z nim zrobili.
Oboje umilkli. Zebrała papiery. Czyli Curdin nie żyje, siedzi w więzieniu albo diabli wiedzą co.
— Przykro mi. — Skinęła głową. — Dobrze ci poszło.
Znowu skinęła głową.
— Opowiadał mi o tobie. — Nie patrzyła na niego. — Często o tobie mówił. Był bardzo zawiedziony, kiedy przestałeś przychodzić. Bardzo cię cenił. „Ten chłopak ma w sobie sprawiedliwy gniew” — mówił. „Mam nadzieję, że wie, co z nim zrobić”. No i… jak tam jest po stronie pięści, Jack? Jak tam jest u Bonnota, Toro, Poppy’ego, czy u kogo tam jesteś? Myślisz, że ludzie nie wiedzą? To jak, co teraz robisz?
— Więcej niż wy. — Ale jeszcze zanim wypowiedział te słowa, jego zgryźliwość wydała mu się dziecinna, a poza tym nie chciał wszczynać kłótni. — Jak przejęłaś stery?
Tak naprawdę chciał powiedzieć: „Dużo wiesz, jesteś zdolną polemistką, zasłużyłaś sobie na ten awans”. Podczas ich poprzedniego spotkania był doświadczonym dysydentem uzbrojonym w insurekcjonistyczną filozofię. Od tego czasu stał się człowiekiem, który widział śmierć, zhardział, dostał milicyjnym nożem i umiał rozmawiać z niebezpiecznymi szumowinami ze wschodnich dzielnic, ale ona była lepiej poinformowana.
Wzruszyła ramionami.
— Czasy się zmieniają — powiedziała bagatelizującym tonem, ale potem spojrzała mu w oczy. — Jak mogłeś to zrobić akurat teraz? Nie wiesz, co się dzieje? Nie czujesz tego? W zeszłym tygodniu zastrajkowało pięć odlewni, Jack. Pięć. Frakcja Retif gildii dokerów rozmawia z vodyanoi na temat powołania międzyrasowego związku zawodowego. Nasi chaverim torują do tego drogę. Następny marsz, który zorganizujemy, zakończymy jawnym zebraniem, nareszcie nie będziemy musieli się kisić w tych lochach. — Pokazała na wilgotne ściany i położyła dłonie na biodrach. — Na pewno słyszałeś, co się mówi. Wiesz, co do nas wraca? I w takim momencie postanowiłeś zostać bojówkarzem? Odwrócić się plecami do ogółu?
Prychnął pogardliwie. Co za okropny żargon, ogół, wspólnota, na którą w kółko powoływał się „Rozszalały Renegat”.
— Robimy ważne rzeczy — powiedział. Jej tyrada wzbudziła w nim konsternację… a może melancholię, nostalgię. Nic nie wiedział o działaniach i zmianach, o których mówiła i w których dawniej brałby udział. Ale podniecenie i duma przyszły mu z pomocą i dodał z uśmiechem: — Nie masz pojęcia, co szykujemy.
Drzwi biura otworzyły się i wyszli z nich Starobark i Marcus, zauważeni tylko przez Oriego. Człowiek-kaktus wymienił z nim spojrzenia i zniknął za tłumem ciekawskich.
Ostrożnie, nie nagle, Ori dał Catlinie znać, że zadanie wykonane, i oboje ściszyli głosy jak ludzie zmęczeni kłótnią. Ori obrał drogę pod nadziemnymi torami i arkadami linii Dexter. Oświetlone gazem pociągi sunęły na tle nieba skąpanego w brązowym zmierzchu. Ori wracał do swojego zamaskowanego szefa, którego tak rzadko widywał, zostawiwszy za sobą zamordowanego człowieka.
Ori poszedł do doków w Kelltree. Miało się tam odbyć zebranie, niby spontaniczne, o którym Plenum i jego frakcje od wielu tygodni rozpuszczały wici. Nie można było zamieścić ogłoszenia w „RR” czy „Kuźnicy”, dlatego pozostali przy graffiti, ręcznym slangu i propagandzie szeptanej. Nie ulegało wątpliwości, że milicja ich rozpędzi. Pytanie brzmiało, ile mają czasu. Przed magazynem koncernu Paradox kłębił się tłum, dokerzy i paru buchalterów, głównie ludzie, ale zjawili się przedstawiciele wszystkich ras, nawet przetworzeni, którzy ostrożnie trzymali się z boku.
Z kanałów łączących doki z rzeką śledzili wiec vodyanoi. Kilkadziesiąt metrów dalej, ukryta za dachami, płynęła Wielka Smoła, szerokie połączenie Smoły i Egzemy, które rozcinało wschodnią część miasta na dwoje. Gdy do portu zawijały wielkie żaglowce, Ori mógł za domami dostrzec poruszające się maszty, a ponad kominami ich takielunek.
Statki powietrze patrolowały niebo. „Teraz szybko” — pomyślał Ori. Klin mężczyzn i kobiet przecisnął się przez tłum, nagle wykrystalizowany i energiczny. Środkiem szedł człowiek, którego podnieśli na pełniącą funkcję sceny ceglaną budę. Po chwili dołączyła do niego osoba, którą Ori rozpoznał: plenarysta z frakcji Zakazanych.
— Przyjaciele! — zawołał mężczyzna. — Mamy tutaj kogoś, kto chce do was przemówić, mój przyjaciel Jack. — Cierpkie uśmiechy wśród słuchaczy. — Chce wam coś powiedzieć o wojnie.
Mieli tak mało czasu. Milicyjni szpicle z pewnością już gonili do swoich oficerów prowadzących. W taumaturgicznej nasłuchowni, która mieściła się w Szpikulcu, komunikatorzy mrugali powiekami i spośród skłębionego nad miastem informacyjnego szumu próbowali wyłowić zakazane tematy. „Teraz szybko” — pomyślał Ori.
Obejrzawszy się za siebie, aby oszacować, ile osób przyszło, Ori z zaskoczeniem zobaczył Petrona. Nuevista uzupełniał swoją działalność artystyczną prawdziwym dysydenctwem, narażał się na coś więcej niż nocną bójkę na Polach Salacusa. Oriemu to zaimponowało.
Wokół niego roiło się od plenarystów. Ori zobaczył kogoś z Ekscesu, z Suffragim, z redakcji „Rozszalałego Renegata”. Dzisiejszy mówca był bezpartyjny, toteż wszystkie te niestabilne, chaotyczne, konkurujące ze sobą bądź zaprzyjaźnione frakcje musiały się nim podzielić. Każda z nich pragnęła go skaptować.
— Ma ważne rzeczy do powiedzenia! — zawołał członek Ligi Zakazanych. — Jack wrócił z wojny!
Zapadła absolutna cisza. Ten człowiek był żołnierzem. Ori wzmógł czujność. Co to za szaleństwo? Tak, były przymusowe wcielenia i militarne prze-tworzenia, ale niezależnie od swoich osobistych losów ten człowiek formalnie należał do milicji. A mimo to zaproszono go na wiec. Podszedł o krok do przodu.
— Nie przyszedłem po wasze współczucie. Jestem tutaj… jestem tutaj, żeby wam powiedzieć… żeby wam powiedzieć, jak jest naprawdę.
Nie był dobrym mówcą, ale dysponował wystarczająco donośnym głosem, aby wszyscy go rozumieli.
Spieszył się, bo ostrzeżono go, że nie będzie miał zbyt wiele czasu.
— Nigdy nie mówiłem do tak wielu ludzi — zdradził drżącym głosem mężczyzna, który nosił broń i zabijał dla Nowego Crobuzon.
— Wojna jest kłamstwem — powiedział. — Mam tutaj swoją odznakę. — Wyjął ją koniuszkami palców, jakby była brudna. „Jak miasto się dowie, to po nim” — pomyślał Ori. — Wiele miesięcy na statkach, płynęliśmy przez Cieśninę Ognistej Wody, potem lądowanie na wybrzeżu Tesh. Myśleliśmy, że trzeba będzie walczyć na morzach, do tego nas szkolili, widzieliśmy statki Tesh, krążyły wokół nas jak psy, ale nas nie zauważyli. Nie wszyscy w milicji są wierni miastu, teraz już nie. My z Dog Fenn znaleźliśmy się na tym statku, bo nie ma dla nas innej roboty. Kazali nam wyzwolić wioski Tesh od tyranii. Ale oni nas nie chcą. Widziałem takie rzeczy… Co oni nam zrobili i jak myśmy im odpłacili. — Gdzieś z tyłu dobiegły odgłosy zamieszania, paru zwiadowców z Plenum przecisnęło się przez tłum i za pomocą ręcznego slangu przesłali jakiś paniczny komunikat zakazanemu, który szepnął coś żołnierzowi do ucha. Ori przygotował się do ucieczki. Milicyjny renegat z gniewem podjął swoją przemowę: — To nie jest wojna o wolność ani o Teshi! Oni nas nienawidzą, a my… mogę wam powiedzieć, że myśmy ich nienawidzili jak psów, to była, to była rzeź, jedna wielka jatka. Wysyłali na nas swoje dzieci naszpikowane magią, żebyśmy się roztopili. Na moich oczach moi ludzie topili się jak masło w słońcu i, Jabberze drogi, robiłem takie rzeczy… Nie macie pojęcia, jak tam jest. Oni nie są tacy jak my. — Człowiek z Ligi Zakazanych popchnął go na skraj dachu budy. — Więc srać na milicję i srać na ich wojnę. Nie jestem przyjacielem tych przeklętych Teshi po tym wszystkim, co przeżyłem, ale ich — pokazał na bazaltowy pałac kolumnowy Parlamentu, który bluźnierczo i arogancko dźgał niebo rurami i podobnymi do kłów turniami — nienawidzę dwa razy bardziej. Jeśli ktoś zasłużył na to, żeby zdechnąć, to nie jakiś chłop z Tesh, tylko ci, którzy nas w to wpakowali. Kto ich stamtąd przegoni? — Z kciuka zrobił kurek, a z palca wskazującego lufę i kilka razy strzelił w stronę parlamentu, przestępstwo karane prze-tworzeniem. — Srać na ich wojnę.
— Tak jest — zawołał ktoś z „Rozszalałego Renegata” — i walczyć o przegraną, walczyć o klęskę!
Rozległy się gniewne protesty ludzi, którzy uznali ten pomysł za idiotyczny. Wrzeszczeli na Renegatów, że są zdrajcami ojczyzny, agentami Pełzającej Cieczy. Ale zanim zdążyły pójść w ruch pięści, zabrzmiały gwizdki strażników i tłum zaczął się rozpraszać. Ori pisał szybko na skrawku papieru.
Nadciągała milicja. Ludzie byli na to przygotowani i rzucili się do ucieczki. Ori też pobiegł, ale nie do bram czy dziury w ogrodzeniu, lecz w stronę mówcy.
Przecisnął się między dyskutującymi plenarystami. Ktoś go rozpoznał, ale pozdrowienie lub pytanie zastygło mu na ustach, bo Ori nie zwracał na nic uwagi, tylko ze spojrzeniem skierowanym prosto przed siebie zmierzał ku rozjuszonemu żołnierzowi — Jackowi. Ori wsunął mu do kieszeni karteczkę ze swoim nazwiskiem i adresem.
— Kto ich stamtąd przegoni? — szepnął. — My. Te niedorajdy na pewno nie. Odwiedź mnie.
Potem warkot śmigieł i nad ich głowami pojawił się statek powietrzny. Z włazów wypadły liny, po których spłynęła milicja. Psy szczekały. W bramach magazynu tłoczyli się uciekający ludzie, wybuchła panika. Ktoś krzyknął: „Gruczołowce!” i rzeczywiście, ponad mury powoli wznosiły się meduzowate stwory z licznymi naroślami i kanalikami. Dosiadali ich milicjanci pociągający za odsłonięte końcówki nerwów. Meduzy statecznie leciały w stronę przerażonych plenarystów, z mackami ociekającymi trucizną. Ori wziął nogi za pas.
Na ulicach z pewnością czekały inne formacje milicyjne: unikojeźdźcy, agenci w cywilu. Ori wiedział, że musi mieć się na baczności. Doskwierała mu świadomość, że jakiś snajper może wziąć go na muszkę ze statku powietrznego. Znał jednak te ulice na wylot. Większość uczestników wiecu zniknęła już w ceglanym labiryncie Nowego Crobuzon, ludzie przebiegali obok zaskoczonych sklepikarzy i włóczęgów, aby kilka przecznic dalej nagle zwolnić i wmieszać się w strumień przechodniów. Trochę ponad kilometr dalej, po drugiej stronie rzeki, zachwycony Ori usłyszał, że nikt nie został aresztowany ani zabity.
Żołnierz nazywał się Baron. Powiedział to Oriemu bez śladu konspiracyjności i ostrożności, która dla dysydentów była drugą naturą. Na trzeci dzień zjawił się wieczorem pod drzwiami Oriego z otrzymanym od niego papierkiem w garści.
— No to gadaj — zaczął Baron. — Jak chcecie wykurzyć lisa z jamy? I kto ty jesteś, chaver?
— Jak to się stało, że do tej pory cię nie zwinęli? — spytał Ori.
Baron wyjaśnił, że setki milicjantów zdezerterowały. Większość z tych, którzy nie mieli już ochoty nosić munduru, próbowała jak najmniej rzucać się w oczy. Zniknęli w gospodarczej szarej strefie, gdzie byli niewidoczni dla swoich dawnych towarzyszy broni. Przy takim chaosie, jaki panował w Nowym Crobuzon, milicja nie panowała nad swoim stanem osobowym. Nie było dnia bez strajku czy zamieszek. Liczba bezrobotnych rosła, Nowopiórcy atakowali obce rasy, a obcy i dysydenci Nowopiórców. Niektórzy politycy z Parlamentu nawoływali do kompromisu, podjęcia negocjacji z gildiami.
— Ja się nie ukrywam — powiedział Baron. — Nie boję się.
Zmierzali do Strasznej Sroki w Riverskin, blisko getta ludzi-kaktusów. Ori nie chciał iść do Dwóch Gąsienic ani żadnej innej knajpy znanej jako miejsce spotkań dysydentów, a tym samym obserwowanej. Ulice w Riverskin były cichymi wąwozami biegnącymi pomiędzy zawilgłymi drewnianymi domami. Najgorszą rzeczą, jaka im tutaj groziła, było spotkanie z bandami zaćpanych młodych ludzi-kaktusów wałęsających się po mieście lub siedzących na dźwigarach u dołu Szklarni, która osiemdziesiąt metrów w górze wisiała nad geografią Nowego Crobuzon. Wytatuowani chuligani śledzili Oriego i Barona wzrokiem, ale nie zaczepili ich.
Doświadczenia wojenne odcisnęły swoje piętno na psychice Barona. Znajdowało to swój wyraz nie w wypowiadanych przez niego słowach, tylko w pauzach i przemilczeniach. Gniew. Ori podejrzewał, że każdy kombatant nosił w sobie historie, na które nie umiał znaleźć słów. Baron o czymś myślał, o jakimś konkretnym przeżyciu — ale jakim… może o krwi, o śmierci, o przemianie — jakimś bestialstwie, które uczyniło z niego tego agresywnego człowieka płonącego żądzą zabicia jego dawnych chlebodawców. Ori pomyślał o poległych przyjaciołach i o bólu.
Każda z frakcji Plenum próbowała skaptować Barona i innych milicyjnych dezerterów. Z odpowiednio dozowanym krytycyzmem Ori wyjaśnił mu program poszczególnych ugrupowań. Opowiedział mu u dokonaniach i planach ekipy Toro. Wciągnął Barona na swoją orbitę.
Baron stanowił cenne trofeum. Toryści byli zachwyceni. Tego wieczoru, kiedy Baron oficjalnie do nich przystąpił, Toro zjawił się osobiście i położył kościstą dłoń na torsie byłego milicjanta.
Przy tej okazji Ori po raz pierwszy zobaczył, w jaki sposób Toro przemieszcza się z miejsca w miejsce. Kiedy wszystko było już omówione, Toro pochylił swój niezwykły hełm do przodu i naparł nim na powietrze, pchał i naciskał, aż w końcu rogi natrafiły na opór, wbity się w niego i w tych dwóch punktach wszechświat rozciągnął się i wygiął. Ori słyszał wokół siebie taumaturgiczne trzaski. Rogi Toro Przebiły się na drugą stronę, a on sam poleciał za nimi. Pęknięta skóra rzeczywistości zasklepiła się i wszystko wróciło do normy.
— Co właściwie Toro robi, że jest szefem? — spytał Ori prze-tworzonego Ulliama. — Ja się nie skarżę, tylko chcę wiedzieć. Co robi Toro?
— Miejmy nadzieję, że nigdy się nie dowiesz — odparł z uśmiechem Ulliam. — Bez Toro jesteśmy niczym.
Baron wniósł w wianie żołnierską bezwzględność. Kiedy opowiadał o wojnie, kipiał wściekłością i żyły mu wyłaziły, ale kiedy wykonywał zlecenia, akcje odwetowe przeciwko kapusiom czy dyscyplinujące pobicia wymierzone w narkotykowe gangi, które przekroczyły granicę rewiru Toro, działał z zimną krwią, bez śladu emocji.
Budził strach w swoich nowych towarzyszach. Pracował jak robot; kiedy wymierzał karę, jego oczy gasły, mieszkające w nich życie chowało się bardzo głęboko. „Jesteśmy cieniasy” — pomyślał Ori. Toryści uważali się za twardzieli — i rzeczywiście nie stronili od brutalnych, krwawych akcji — ale ich anarchistyczny gniew był zaledwie trzepotem skrzydeł motyla wobec wichru zimnej, bezemocjonalnej fachowości żołnierza. Podziwiali go.
Ori przypomniał sobie pierwszą egzekucję, którą widział, na oficerze tajnych służb. Dysponowali żelaznymi dowodami na to, że kapitan ma na rękach krew wielu dysydentów, ale mimo wspomnień o uwięzionych i straconych braciach i siostrach, mimo osobistych wspomnień Ulliama z fabryki kar egzekucja nie była łatwa. Ori zamknął oczy, żeby nie widzieć momentu strzału. Dali pistolet Ulliamowi, mówiąc, że zemści się w ten sposób za swoje prze-tworzenie, ale Ori sądził, że powód jest inny: Ulliam nie mógł zobaczyć swojej ofiary, ponieważ twarz miał skierowaną do tyłu. Mimo to Ori gotów był się założyć, że jego towarzysz zamknął oczy, kiedy pociągał za spust.
Tymczasem Baron wchodził tam, gdzie mu kazano, i zabijał bez zmrużenia oka, bez skrupułów, bez litości, podobny do konstruktów, które Ori pamiętał z dzieciństwa: dobrze naoliwiona, metalowa, bezmyślna maszyna.
Kiedy Dzierzby z Murkside z prowokacyjną zuchwałością znowu wkroczyły w rewir Toro, Ori, Enoch i Baron otrzymali zadanie położenia kresu tym najściom.
— Tylko jednego — powiedział Toro. — Tego z zajęczą wargą. On jest mózgiem.
Ori, bezkonkurencyjnie najlepszy snajper, miał skałkówkę, a Enoch podwójną kuszę, ale zanim zdążyli choć raz wystrzelić, Baron opróżnił już całą swoją magazynówkę.
Młodzi chłopcy i dziewczyny, świta Dzierzb, przesiadywali na schodach do ich głównej kwatery, pijąc narkonapar i paląc shazbah. Baron szedł pierwszy. Zaczepiło go dwóch ćpunów formalnie pełniących straż. Obu zgasił spojrzeniem i wyszeptaną groźbą. Ori zakręcał na ostatnim półpiętrze, kiedy usłyszał pękanie drewna i krzyki.
Zanim dotarł do drzwi, rozległy się dwa strzały i dwóch około siedemnastoletnich chłopców tarzało się po podłodze z krwawiącymi nogami i wrzeszczało. Ich towarzysze uciekali, a Baron parł do przodu. Ktoś do niego strzelił i Ori zobaczył wykwit krwi na jego lewym ramieniu. Baron stęknął i twarz mu się ściągnęła, ale po chwili wróciła maska obojętności. Dwa szybkie strzały unieszkodliwiły albo skłoniły do ucieczki tych, którzy nie rzucili jeszcze broni. Wreszcie Baron dotarł do młodego człowieka z zajęczą wargą, szefa gangu, i zlikwidował go, zanim Enoch i Ori zdążyli włączyć się do akcji.
„Jemu nie zależy na życiu” — pomyślał Ori tego wieczoru. Baron go przeraził. „Będzie zabijał, jeśli mu każemy. Będzie zabijał, jeśli mu pozwolimy. To nie jest człowiek, który nauczył się walczyć na polu bitwy”. Z prędkością błyskawicy wymiatał cały pokój, raz-dwa-trzy, kontrolował wszystkie kąty naraz. Był ekspertem w dziedzinie miejskiej walki, a nie rekrutem nowicjuszem, bezrobotnym, który poszedł do wojska ze względu na żołd, pospiesznie wyszkolonym i wysłanym na front jako mięso armatnie. „Co potrafi Toro?” — zastanawiał się Ori. Nigdy nie widział swego szefa w walce.
— Co to za hełm? — dociekał Ori.
Ulliam powiedział mu, że Toro wyszedł z fabryki kar albo z więzienia, albo z lasu, albo z podziemnego miasta i udał się na długie i mozolne poszukiwania rzemieślnika i materiałów, po czym zlecił wykonanie hełmu według jego specyfikacji. Czasami nazywano go rasulbagra, głowa byka. Ulliam opowiadał niesamowite historie o mocach hełmu i o niebezpieczeństwach związanych z jego wytwarzaniem, historie obejmujące wiele lat.
— Wiele lat w więzieniu, wiele lat poszukiwania materiałów, wiele lat noszenia — podsumował. — Zobaczysz, co można z nim zrobić.
Każdy członek ekipy miał swoje zadania. Ori miał ukraść z laboratoriów skalne mleko i likwory do zaklęć. Wiedział, że nadchodzi moment realizacji planu, dostrzegał jego elementy w otrzymywanych poleceniach.
„Załatw plany dolnych kondygnacji parlamentu”. Że co? Ori nie miał pojęcia, jak się do tego zabrać. „Zaprzyjaźnij się ze skrybą z kancelarii. Sprawdź, jak się nazywa osobisty sekretarz burmistrzyni. Zatrudnij się do pracy na dniówkę w Parlamencie i czekaj na dalsze instrukcje”.
Atmosfera strajku i powstania zaostrzała się: Ori czuł to w kościach, podniecony i pełen nadziei.
Spiral Jacobs znowu pojawił się w przytułku. Na jego widok Ori doznał dziwnego uczucia, jakby z serca spadło mu ciężkie brzemię. Tego wieczoru Spiral miał jasny umysł, patrzył na Oriego czujnym wzrokiem.
— Twoje pieniądze są dla nas wielką pomocą — powiedział Ori. — Ale otrzymałem polecenia, których nie umiem wykonać. — Zdał relację. — Od czego mam zacząć?
Siedzieli na wałach w Griss Fell, niedaleko spływu dwóch rzek, w miejscu, z którego widać Strack Island i wieże Parlamentu jakby wyrastające z wód Wielkiej Smoły. Odbicia szarego światła w wieczornej wodzie były matowe. Z Little Strack dobiegało miauczenie kota, który jakimś cudem zabłąkał się na tę wysepkę. Spiral Jacobs splunął na wystające z wody słupy, które wyznaczały granicę Starego Miasta. Były to prastare, kamienne rzeźby, kręta droga stylizowanych figur ilustrujących wczesne dzieje Nowego Crobuzon. Chuligańscy vodyanoi bezcześcili ich podwodne odcinki.
— Wypróbowują różne metody, co? — Jacob wziął od Oriego cygaretkę. — Założę się, że nie mają żadnej strategii. Sprawdzają różne sposoby dostania się do środka. — Zaciągnął się, podumał i pokręcił głową. — Cholera, Jack zabrałby się do tego inaczej — dodał ze śmiechem.
— Czyli jak?
Jacobs wpatrywał się w rozżarzony koniuszek cygaretki.
— Burmistrzyni nie siedzi cały czas w Parlamencie. Taka ważna figura musi mieć ochronę. Ludzi, którym ufa. Wszędzie, gdzie idzie. Jack mi to powiedział, Jack to wywęszył… towarzyszy jej Gwardia Tarczogłowych. Tylko im ufa. — Podniósł wzrok. Na twarzy Spiral Jacobsa malowała się niespotykana u niego powaga. — Wyobraź sobie, że jeden z nich zostaje przekupiony i przechodzi na drugą stronę…
— Ale wybiera się ich właśnie pod kątem tego, żeby nie dało się ich przekupić.
— Historia jest usłana trupami tych, którzy zaufali ludziom nieprzekupnym — stwierdził sentencjonalnie Jacobs.
Podał Oriemu pewne nazwisko. Ori śledził wzrokiem starego włóczęgę, który oddalił się powoli. Pod każdą latarnią na parę kroków wyłaniał się z ciemności. Na końcu uliczki stanął oparty o ścianę zmęczony starzec z kredą na palcach.
— Dokąd idziesz? — spytał Ori. Tu, nad rzeką jego głos brzmiał głucho, zamiast odbijać się echem od ceglanych murów, szybko się rozproszył. — I cholera, Spiral, skąd ty to wszystko wiesz? Musisz przyjść do Toro. — Był podniecony i wytrącony z równowagi. — Jak ty to robisz? Jesteś lepszy od nas wszystkich. Przyjdź do Byka, przystąp do nas. Nie chcesz?
Starzec oblizał wargi. Widać było, że się namyśla.
— Nie wszystkie ścieżki Jacka są zatarte — odparł w końcu. — Kto je znajdzie, ten się dowie różnych rzeczy. — Parodystycznie konspiracyjnym gestem postukał się w nos. — Owszem, sporo wiem, ale jestem za stary, żeby się w to bawić, chłopcze. Zostawiam to młodym gniewnym.
Powtórzył nazwisko, ponownie się uśmiechnął i poszedł. Ori wiedział, że powinien pobiec za nim, jeszcze raz spróbować go pozyskać dla Toro, ale powstrzymało go dziwne, niemal nabożne uczucie respektu. Jakiś czas temu Ori zaczął ozdabiać swoje ubrania symbolami imitującymi zawijasy, które Jacobs rysował na murach. Spiral Jacobs poruszał się własnymi ścieżkami i Ori nie mógł go odzierać z tego nimbu tajemniczości.
Starobark był zachwycony zdobytą przez Oriego informacją, ale nie uwierzył, że pochodzi ona ze wskazanego przezeń źródła.
— Parę głębszych we właściwej knajpie w Sheck… Na moją zieloną dupę, nie wciskaj mi kitu, chłopcze! Osoba z zewnątrz nie mogła znać tego nazwiska. Masz informatora, którego nie chcesz ujawnić. Nie chcesz się nim podzielić. A może nią? Nałożnica jakiegoś oficera? Czyżbyś uprawiał horyzontalny werbunek? Wszystko jedno. Nie wiem, jak się dorwałeś do tej informacji, ale jest warta wszystkich pieniędzy. O ile jest prawdziwa. Więc nie będę cię naciskał. Ufam ci, chłopcze, inaczej bym cię nie wciągnął. I dlatego, że ci ufam, zakładam, że masz ważne powody, aby trzymać to w tajemnicy. Ale nie powiem, żeby mi się to podobało. Jeśli uprawiasz jakieś gry… — Czytaj: „Jeśli przeszedłeś na drugą stronę”. — Nawet jeśli jesteś wykorzystywany przez wroga, nie zdając sobie z tego sprawy, jak wpakujesz nas w tarapaty, to możesz być pewien, że cię zabiję.
Groźba ta nie zrobiła na Orim wrażenia. Starobark zaczął mu grać na nerwach. Spojrzał kaktusowi prosto w oczy.
— Jestem gotów oddać życie za tę akcję — powiedział i uświadomił sobie, że to prawda. — Zlikwiduję burmistrzynię, utnę głowę temu zasranemu Parlamentowi. A gdybym rzeczywiście was wystawił? Gdyby ta informacja, którą zdobyłem i która otworzy nam drogę do sukcesu, okazała się pułapką, to jak zamierzasz zorganizować zabicie mnie, co? Bo przecież to ty zginiesz.
Popełnił błąd. Zdradził mu to wyraz oczu Starobarka. Mimo to nie żałował swojej prowokacji. Nie umiał się pozbyć uczucia złośliwej satysfakcji, mimo że próbował.
Wszyscy bali się Barona. Widzieli, że umie strzelać i walczyć, ale jego zdolności dyplomatyczne były wielką niewiadomą. Udzielali mu szczegółowych instrukcji, aż w końcu stracił cierpliwość i warknął na nich, żeby mu zaufali i dali mu spokój. Nie mieli wyboru.
— Potrzebujemy człowieka, który mówi ich językiem — powiedział Toro.
Taumaturgiczne mechanizmy hełmu zamieniły jego słowa w głuchy ryk. Drobne ciało podczepione do masywnego hełmu nie wyglądało śmiesznie, było gibkie i mocne jak u tancerza. Lampy jego oczodołów rozlewały światło.
— Jesteśmy kryminalistami — podjął szef. — Nie możemy rozmawiać z milicją, boby nas przejrzeli. Potrzebujemy kogoś z czystą kartoteką. Kto jest jednym z nich. Zna koszarowy slang. Potrzebujemy milicjanta.
Jednostki milicji były rozsiane po całym mieście. Niektóre miały tajny charakter. Wszystkie były chronione za pomocą magicznych zaklęć i broni konwencjonalnej. Ale w pobliżu każdej z nich znajdowała się knajpa odwiedzana przez funkcjonariuszy i dysydenci mieli pełną listę tych lokali.
Bertold Sulion, którego nazwisko Ori otrzymał od Spiral Jacobsa i przekazał swoim towarzyszom, według starca był sfrustrowanym członkiem Gwardii Tarczogłowych, u którego lojalność wyradzała się w nihilizm i chciwość. Stacjonował w samym Parlamencie, przed biurem burmistrzyni albo w środku. A to oznaczało, że uczęszczał do jednej z knajp w okolicy wieży milicyjnej, w klinowatej części Brock Marsh u zbiegu Smoły i Egzemy.
Brock Marsh, dzielnica magików. Najstarsza dzielnica starego miasta. W części północnej, z brukowanymi kocimi łbami uliczkami i krzywymi, drewnianymi ruderami pełnymi magicznego rynsztunku mieszkali karciści, bionumaniści, fizycy i politaumaturgowie. Ale w części południowej kanalizacją płynęło mniej eliksirów, a w powietrzu nie unosił się fetor zaklęć. Naukowcy i ich pasożytnicze branże usychały pod nadziemnymi torami i milicyjnymi gondolami. Strack Island i Parlament wynurzały się opodal z rzeki. W tej właśnie okolicy gwardziści chodzili się napić.
Był to labirynt smętnych ulic z industrialnym klimatem betonu i dźwigarów, przygięty wiekiem do ziemi i zaniedbany. W tamtejszych knajpach — Pokonany Wróg, Borsuk, Busola i Marchewka — Baron wypracowywał sobie status stałego klienta, licząc na to, że prędzej czy później spotka Suliona.
Nagłówki w „Dyspucie” i „Pochodni” informowały o ciężko wywalczonych zwycięstwach w Cieśninie Ognistej Wody, pokonaniu unikostatków Teshich i wyzwoleniu niewolniczych wsi w granicach domeny Tesh. Publikowano nieostre heliotypy, na których wieśniacy i crobuzońscy milicjanci uśmiechali się do siebie, milicjanci pomagali odbudować sklep z żywnością, milicyjny doktor leczył chłopskie dziecko.
„Kuźnica”, gazetka Plenum, dotarła do żołnierza takiego jak Baron, również dezertera. Opowiadał o wojnie zupełnie inaczej.
— Mimo tego wszystkiego, co robimy, mimo tego wszystkiego, o czym on mówi, nie wygrywamy — kontrował Baron. — Nie wygramy.
Ori miał wrażenie, że jest to główne źródło jego gniewu.
— Baron przypomina mi różne rzeczy, które widziałem — stwierdził Ulliam. — I o których wolałbym nie pamiętać.
Wieczór, Pola Pelorusa, w południowej części Nowego Crobuzon. Spokojna okolica lubiana przez skrybów i biuralistów, z enklawami, które przypominały bogate miasteczka: parki, fontanny, grube kościoły i dewocjonalia poświęcone Jabberowi. Bukoliczne zakątki odizolowane od krzątaniny na Wynion Street z jej targami obuwniczymi i spelunami herbacianymi.
Wyprawa na Pola Pelorusa wiązała się dla Ulliama i Oriego z pewnym ryzykiem. Wraz z nasileniem się strajków i bezprawia zapanowała tam atmosfera oblężonej twierdzy. Kiedy parlamentarzyści spotykali się z coraz lepiej zorganizowanymi gildiami, a Plenum przemawiało mało subtelnym głosem swoich rzeczników i organów prasowych, Pola Pelorusa ogarnął niepokój. Mieszkańcy powołali Komitety Obrony Obyczajności, które co wieczór patrolowały dzielnicę. Wystraszeni copywriterzy i aktuariusze nękali obcych, ubogo odzianych przechodniów i prze-tworzonych, którzy nie okazywali należnego szacunku.
Ale były też takie miejsca jak U Bolanda.
— Proszę tylko o odrobinę powściągliwości, panie i panowie — mówił Boland do nuevistycznych poetów, dysydentów, którzy przychodzili tam dla wyśmienitej kawy i możliwości ukrycia się za porośniętych bluszczem oknami. Ori i Ulliam siedzieli naprzeciwko siebie, Ulliam plecami do stolika, czyli twarzą do kolegi.
— Już wcześniej widziałem ludzi, którzy w ten sposób zajmowali pokój — powiedział Ulliam. — Właśnie tacy mi to zrobili — dodał, pokazując na swoją szyję.
— Za co cię prze-tworzyli? I dlaczego w ten sposób?
Zadanie tego pytania świadczyło o zaufaniu. Ulliam nie zbladł, nie szarpnął się zbulwersowany, tylko zareagował śmiechem.
— Nie uwierzyłbyś mi, Ori. Byłeś małym dzieckiem albo jeszcze w ogóle się nie urodziłeś. Wszystkiego nie mogę ci teraz opowiedzieć. Było, minęło. Byłem czymś w rodzaju pastucha — stwierdził ze śmiechem. — Ach, jakich zwierząt ja pilnowałem! Niczego się nie boję. Poza tym, wiesz… jak zobaczyłem Barona w tym pokoju… Nie powiem, że znowu się bałem, ale przypomniałem sobie, co to jest strach.
— Czy myślisz o tym, co zrobimy, jak już zaczniemy? — spytał później. — O robocie? Audiencji u przeoryszy?
Ori pokręcił głową.
— Przyniesiemy ludziom zmiany. Żadnych półśrodków. — Jak zawsze przy tym temacie ogarnęło go podniecenie. — Kiedy utniemy smokowi głowę i popatrzymy, jak spada, ludzie się przebudzą. Nic nas nie powstrzyma.
„Zrobimy rewolucję. Zmienimy bieg historii. Obywatele Nowego Crobuzon powstaną i wyzwolą się”.
Później, kiedy szli ulicą oddaleni od siebie o kilka kroków, bo na Polach Pelorusa prawdziwi i prze-tworzeni nie mogli się bratać, kilka ulic dalej usłyszeli krzyki. Usłyszeli, że jakaś kobieta ucieka. Jej głos ślizgał się po skąpanych w nocnej poświacie dachach Wynion Street. Wrzeszczała przerażona: „Coś wylazło, coś wylazło!”, a Ori i Ulliam wymienili spojrzenia, zadając sobie pytanie, czy powinni jej pomóc. Wkrótce krzyk przeszedł w szloch, który zgasł, a kiedy odbili na północ, nie mogli jej już znaleźć.
W portownik, dwunastego oktuara, coś zawisło na tle zimnego słońca lata. Później Ori nie mógł sobie przypomnieć, czy widział ten moment na własne oczy, czy też tak często słyszał tę historię, że przeniknęła do jego wspomnień.
Jechał pociągiem. Linia Sink, nad biedną dzielnicą Spatters w stronę Vaudois Hill z tamtejszymi okazałymi rezydencjami. Z innej części wagonu dobiegł go okrzyk, który zignorował, ale potem rozległy się następne i rozejrzał się wokół siebie, a potem wyjrzał przez okno.
Jechali odcinkiem nadziemnym, po obu stronach mieli kominy, minarety, wieżowce ze spękaną od wilgoci skórą, wyglądające jak drzewa bagienne. W kierunku wschodnim nic nie zakłócało widoku. Słońce wstawało nad horyzont, rozlewając gęste światło i cienie — i na środku coś się unosiło. Maleńka postać, ostro zarysowana, ani ludzka, ani urzęsiony plankton, ani majestatyczny orzeł, tylko wszystkiego tego po trochu plus inne rzeczy, po kolei lub równocześnie. Przybliżało się, wynurzało ze słońca niemożliwym do opisania pływającym ruchem z wykorzystaniem wszystkich wzajemnie sprzecznych kończyn.
Bryzg chymicznego strachu siedzącej obok khepri trafił Oriego w twarz; mrugał powiekami, dopóki substancja się nie rozproszyła. Później usłyszał, że wszyscy ludzie, niezależnie od tego, gdzie stali, od Flag Hill na północy po Barrackham, nieco ponad dziesięć kilometrów na południe, wszyscy zobaczyli, że ta rzecz płynie prosto ku nim z samego środka słońca.
Przybliżało się, zasłaniając światło i okrywając miasto szarością. Roztańczone, pływające. Pociąg zwalniał, chociaż do stacji Lich Sitting było jeszcze daleko. Maszynista musiał zauważyć zjawę i przerażony uruchomił hamulce.
Niebo nad Nowym Crobuzon lśniło jak rozgrzany tłuszcz. Jak plazma. To coś pulsowało, oscylowało między małymi i dużymi rozmiarami, było punkcikiem na tle słońca, a chwilę później wydawało się, że wisi tuż nad miastem, większe od niego. Na ten makabryczny moment przybierało postać oka z gwiaździstą źrenicą w diabolicznych kolorach, oka zaglądającego między domy, lustrującego wszystkie ulice, patrzącego w oczy każdemu, kto ośmielił się podnieść wzrok. W całym mieście podniósł się potężny wrzask zgrozy — i stwór zniknął.
Ori miał w uszach własny krzyk. Oczy go bolały i dopiero po paru chwilach zauważył, że razi je słońce, ponieważ on nadal wpatruje się w punkt, gdzie był stwór. Przez cały ten dzień miał przed uszkodzonymi oczami zielonkawą mgiełkę, która stopniowo się rozproszyła.
Wieczorem wybuchły rozruchy w Zakolu Smogu. Rozjuszeni pracownicy fabryk pobiegli w stronę St Jabber’s Mound, żeby zaatakować milicję — za to, że nie ochroniła ich przed tą makabryczną marą. Inni pobiegli do Creekside i do getta kheprich, aby ukarać obcych. jakby to oni nasłali stwora. Histeryczny idiotyzm tego zachowania wzbudził rozpacz plenarystów. Próbowali przywołać ludzi do rozsądku, ale nie zdołali powstrzymać uzbrojonej grupy, która poszła wziąć odwet.
Wiadomość o tych zdarzeniach błyskawicznie się rozniosła. Ori, który znajdował się po drugiej stronie miasta, wiedział o atakach, kiedy jeszcze trwały. Parę minut po fakcie wiedział, że u stóp wieży milicyjnej stanął twardy mur funkcjonariuszy i że meduzojeźdźcy natarli na tłum.
Martwił się o kheprich z getta.
— Musimy tam pójść — powiedział. Kiedy on i jego towarzysze czernili twarze i sprawdzali broń, Baron spojrzał na Oriego z zimnym brakiem zrozumienia. Baron poszedł z nimi nie dlatego, że chciał pomóc kheprim z Creekside, tylko dlatego, że organizacja, do której wstąpił, podjęła taką decyzję. — Toro do nas dołączy — poinformował Ori.
Zarekwirowanym na krótko pojeździe szybko przejechali przez Echomire, pod gigantycznymi Żebrami w Mieście Kości, na drugą stronę Mostu Danechiego i przez Brock Marsh. Na niebie roiło się od sterowców, znacznie liczniejszych niż zwykle, czarnych na czarnym tle. Na ulice wyszła milicja, dobrze zabezpieczona, ich twarze skrywały lustrzane hełmy, oddziały specjalne z pałkami naładowanymi magią i garłaczami do kontrolowania tłumu. Enoch poganiał batem pteraptaki. Na obrzeżach Crow ludzie plądrowali sklepy, wynosząc perkal, słoje z żywnością i medykamenty.
Nad dachami, zaledwie kilka ulic dalej, wznosił się Szpikulec, ponury gwóźdź, z którego milicja sprawowała władzę, zakotwiczony przez siedem podniebnych torów. A obok majaczył Dworzec Perdido, fantasmagoryczny masyw dachów, nieregularny i szczerbaty.
Przemknęli pod arkadami linii Sud i Sink, słuchając sygnałów milicyjnych gwizdków. „Szowinistyczni kretyni” — pomyślał Ori o motłochu. „Wyładowują gniew na kheprich. Na miłość Jabbera! Dlatego nas potrzebujecie, żebyśmy wam otworzyli oczy”. Jeszcze raz sprawdził, czy jego broń jest gotowa do strzału.
Pierwsza i najgorsza erupcja przemocy już wygasła, kiedy dotarli na miejsce, ale w getcie było niespokojnie. Płonące odpadki rozświetlały ulice. Wiekowe domy w Creekside były zbudowane przez ludzi dla ludzi, z kiepskich materiałów, niestarannie, i chyliły się ku sobie jak paralitycy. Funkcję lepiszcza pełnił wosk i wydzielina żuków-budowniczych, gigantycznych larw hodowanych przez kheprich, żeby budynki odpowiadały ich potrzebom i tradycjom. Gruba powłoka stwardniałej śliny, która tłusto migotała w świetle pochodni, odbierała poszczególnym domom ich indywidualny charakter.
Na bezimiennym placu trwała ostatnia ofensywa. Milicji oczywiście ani śladu. Ochrona kheprich nie należała do ich obowiązków.
Kilkudziesięciu mężczyzn oblegało kościół kheprich. Na ulicy walały się odłamki posągu Wielkiej Matki, który wcześniej stał przy wejściu. Było to marne dzieło sztuki, marmurowa figura kobiety ukradziona lub kupiona na targu staroci. Obciętą głowę zastąpiono głowoskarabeuszem z drutu. Motłoch rozbił tę skleconą z biedy i religijności chimerę na tysiąc kawałków.
Napastnicy łomotali do drzwi. Wierni obserwowali ich z okien na pierwszym piętrze. Ich owadzie oczy były pozbawione wyrazu.
— Piórcy — powiedział Ori. Większość mężczyzn miała na sobie strój bojowy partii Nowe Pióra: ciemne garnitury biznesmenów z podwiniętymi nogawkami spodni i czarne meloniki, o których Ori wiedział, że mają stalową wyściółkę. Uzbrojeni byli w brzytwy i łańcuchy, a niektórzy w pistolety. — Piórcy.
Baron przejął inicjatywę. Pierwszy strzał wybił dziurę w kapeluszu jednego z napastników. W miejscu wylotu kuli wykwitł krokus z filcu, krwi i metalu. Pozostali zastygli wpatrzeni w Barona ze zgrozą. „Bogowie, wyjdziemy z tego cało?” — pomyślał Ori, biegnąc za wyłom muru, który zapewniał częściową osłonę. Ustrzelił jednego Nowopiórca i schronił się przed salwą, która zabębniła o kamień.
Przez straszne pół minuty toryści byli przyparci do muru. Ori widział niezdradzającą żadnych emocji twarz Barona, widział skulonych Ruby’ego i Ulliama. Skoncentrowany Ulliam strzelał zgodnie z szeptanymi rozkazami Ruby’ego. Część wrogów wzięła nogi za pas, ale twarde jądro zostało, uzbrojeni w pistolety osłaniali resztę i wszyscy przybliżali się metr po metrze.
Kiedy Ori celował do korpulentnego Nowopiórca, który z trudem mieścił się w swoim garniturze, usłyszał przykry dla ucha trzask i w pustej przestrzeni pomiędzy nim a struchlałymi ze zgrozy Nowopiórcami pojawiło się coś niewyraźnego. Dwa położone blisko siebie punkty wypaczyły substancję rzeczywistości, zakłóciły światło i dźwięk, a następnie zakrzywienie pękło i z powstałej szczeliny wypadł Toro.
Świat ponownie się zasklepił. Toro krzyknął, pochylił głowę i jednym pchnięciem rogów pokonał kilkumetrową odległość dzielącą go od grubasa, którego pałka roztrzaskała się o refrakcyjną ciemność wypluwaną przez rogi Toro. A potem przebity mężczyzna stęknął, bryznął krwią i osunął się na ziemię jak połeć mięsa, który spadł z haka.
Toro znowu krzyknął i powtórzył ten zabójczy ruch, podążając za rogami, które wydzielały hartowaną ciemność. Ori z osłupieniem zobaczył, że rogi zdają się pochłaniać krew kolejnego dźgniętego mężczyzny. Kula z pistoletu Nowopiórca przeleciała przez te dziwne emanacje i zostawiła za sobą czerwoną smugę. Toro szarpnął się do tyłu, po czym ubódł powietrze, przewracając na ziemię oddalonego o wiele metrów snajpera.
Ale chociaż Toro błyskawicznie unieszkodliwił trzech wrogów, Nowopiórcy wciąż przewyższali ich liczebnie i kipieli gniewem na tych zdrajców własnej rasy. Wykonywali taniec uników. Niektórzy poruszali się niezgrabnie, niektórzy byli wytrawnymi pięściarzami i strzelcami. „Nie uratujemy tych kheprich” — A pomyślał Ori.
Rozległ się tupot nóg i zrozpaczony Ori pomyślał, że zaraz zaatakuje ich kolejny pluton ulicznych bojówkarzy. Tymczasem na widok przybyszów Nowopiórcy rzucili się do ucieczki.
Kaktusy-kobiety i kaktusy-mężczyźni, khepri z dwoma sypiącymi iskrami biczami żądła, skaczący jak żaby vodyanoi, llorgissy z trzema nożami. Może nawet kilkanaście obcych ras połączonych zaskakującą solidarnością. Szeroka kaktuska głośno komenderowała tym oddziałem.
— Strupooczka, Anna. — Dłoń skierowana w stronę uciekających Nowopiórców. — Chez, Silur. — Skinienie głowy ku kościołowi.
Pstrokata armia obcych wkroczyła do akcji. Ori nie wierzył własnym oczom. Zmykający Nowopiórcy w biegu oddali kilka strzałów.
— Kto wy jesteście, do cholery? — krzyknął jeden z torystów.
— Wstawać i zatkać się — rozkazał Toro. — Rzucić broń i przedstawić się.
Jeden vodyanoi i llorgiss zawołali do kheprich schronionych w kościele i przerażeni jeńcy rozbiegli się do domów. Niektórzy ściskali swoich wybawicieli. Garstka samców — mało inteligentnych, karłowatych skarabeuszy spragnionych ciepła i ciemności — cofnęła się w głąb kościoła. Oriego przeszedł dreszcz. Dopiero teraz poczuł, że jest zimno. Noc wypełniało trzaskanie ognisk, których blask powlekał Creekside migoczącą skórą ciemnego światła. W tej niestabilnej iluminacji Ori zobaczył matki i dzieci wychodzące z kościoła. Młode dziewczyny naprężały głowoskarabeusze i gestykulowały za pomocą głowoodnóży. Dwie kobiety niosły noworodki, całkiem podobne do ludzkich, ale ich szyje przechodziły w pofałdowane larwy głowy.
Opuścił rękę z pistoletem i zobaczył, że biegnie ku niemu khepri wchodząca w skład nowo przybyłego oddziału. Jej żądło zostawiało w powietrzu spirale iskier.
— Zaczekaj! — krzyknął Ori.
— Aylsa! — kobieta-kaktus ostrym tonem zawołała jej imię i khepri stanęła.
— On ma broń, Gotowokciuczka — zaprotestował jakiś vodyanoi.
— Widzę, że ma broń, ale są wyjątki od reguły — odparła kobieta-kaktus.
— Wyjątki?
— Oni mają obrońcę.
Gotowokciuczka wskazała na Toro.
W bitewnym zamieszaniu wielu obcych dopiero teraz zauważyło postać w hełmie. Wydali z siebie odgłosy zdumienia, każdy na sposób właściwy dla swojej rasy, i przybliżyli się z przyjaznymi minami.
— Byk — powitali go z szacunkiem. — Byk.
Toro i Gotowokciuczka naradzali się ściszonymi głosami. Ori nie słyszał, co mówią. Studiował wyraz twarzy Barona. Były milicjant z kamienną miną kolejno taksował bojowników obcych ras. Ori wiedział, że Baron ocenia, w jakiej kolejności powinien ich unieszkodliwić, gdyby zaszła taka konieczność.
— Znikamy stąd — powiedział nagle Toro. — Świetnie się dzisiaj spisaliście. Uratowaliście ludzi. — Wszyscy khepri opuścili ruderę kościoła. — Teraz idźcie do bazy. Tam się spotkamy. Pospieszcie się. — Ori zdał sobie sprawę, że ciężko oddycha, krwawi, jest zmęczony i cały drży. — Wracajcie, tam zrobimy odprawę. Dzisiaj wieczorem Creekside jest pod ochroną Wojującego Tygla. Uzbrojeni ludzie stanowią uprawnione cele.
W kryjówce w Badside. Świt napierał na ściany. Opatrzyli się nawzajem maściami i bandażami.
— Baronowi jest wszystko jedno — powiedział Ori. Rozmawiał półgłosem ze Starobarkiem, któremu pomagał parzyć herbatę z nepenthesem. — Obserwowałem go. Było mu wszystko jedno, czy uratujemy tych kheprich. Było mu wszystko jedno, czy Nowopiórcy ich zabiją. Jemu na niczym nie zależy. Boję się go.
— Ja też, chłopcze.
— Po co Toro go trzyma? Dlaczego on tu jest?
Starobark spojrzał na niego znad czajniczka, wsypał żywicę i osłodził miodem herbatę.
— Baron jest tutaj dlatego, że nienawidzi prezesa zarządu bardziej niż ktokolwiek z nas. Zrobi wszystko, co będzie konieczne, żeby załatwić wiesz-kogo. Poza tym to ty go tutaj ściągnąłeś, na miłość Jabbera. I dobrze zrobiłeś. Będziemy na niego uważali. — Ori milczał. — Wiem, co robię. Będziemy mieli na niego oko.
Ori milczał.
Pożary w Howl Barrow, w Echomire, w Murkside. Rozruchy w Creekside i Dog Fenn. Przemoc na tle rasowym w getcie, nieskuteczne granaty prochowe rzucone z okien pociągu linii Sud na Szklarnię wyrządziły minimalne szkody. Plenum przeprowadziło akcję plakatową potępiającą ataki.
— Co się stało przy wieży na St Jabber’s Mound?
— Ta sama historia co zawsze: natarli na milicję i zmusili ją do schronienia się w wieży, a potem zostali odparci.
Jakaś niezdrowa taumaturgia w Aspic Hole. Komitety samoobrony tworzone przez przerażonych porządnych mieszczan z Barackham, Chnum, Nigh Sump, zaatakowanych rzekomo przez hordę prze-tworzonych.
— Co za noc. Bogowie.
Miasto pogrążało się w chaosie.
— A wszystko przez tę zjawę, co wylazła ze słońca.
— E, chyba nie.
Uruchomił to strach, który przekroczył masę krytyczną — trwoga i gniew, które znalazły ujście.
— To był tylko zapalnik — ocenił Ori.
— Ale, na Jabbera i wszystkich jego przeklętych świętych, co to był za stwór?
— Ja to wiem. — Kiedy Baron zabierał głos, jego towarzysze milkli. — A przynajmniej wiem, co myślę, a myślę tak dlatego, że milicja i burmistrzyni myślą tak samo. Nazywają to złym okiem. Zdalnym obserwatorem. Kamerą Tesh. Przyszło zobaczyć, co się u nas dzieje. W takim jesteśmy stanie. — Przerazili się. — Mówiłem wam, że nie wygrywamy tej wojny. Ale to nie ma wielkiej mocy, przecież nawet nas nie tknęło. Wojna nie jest jeszcze skończona. Ale tak, szpiegują nas. Mają też normalnych szpiegów, daję za to głowę, ale nie boją się pokazać, że nas obserwują. Teshi mają dziwne moce. Ich nauka jest inna od naszej. Oni nas podglądnęli. I na tym się nie skończy.
Na drugim końcu świata, za wieloma zatokami i przylądkami, gdzie fizyka, taumaturgia i geografia były inne, gdzie skała była gazem, gdzie osady budowano na kościach archeologii, gdzie kupcy i pionierzy znaleźli śmierć z ręki barbarzyńskiej sprawiedliwości zachodniej Rohagi, gdzie istniały miasta, państwa i monarchie bez odpowiedników w crobuzońskiej filozofii politycznej — tam toczyła się wojna. Milicja egzekwowała roszczenia Nowego Crobuzon, walczyła o terytoria, o szlaki handlowe, o wartości, jak twierdzili. O coś nieokreślonego. W odpowiedzi na crobuzońskie kule, bomby prochowe, taumaturgię, ogniobrytany i elementalistów Tesh, Miasto Pełzającej Cieczy, przysłało złe oko, żeby dowiedzieć się o nich wszystkiego.
— Jak to możliwe? — dziwił się Ori. — Przecież Nowe Crobuzon jest najsilniejsze, prawda?
— Nie mów, że wierzysz w te bzdury — zakpił Enoch znużonym tonem. — Nowe Crobuzon, najpotężniejsze państwo-miasto świata i tak dalej. Sranie w banię…
— Nieprawda — powiedział Baron i znowu umilkli. — On ma rację. Nowe Crobuzon rzeczywiście jest najsilniejszym państwem w Bas-Lag. Ale najsilniejszy nie zawsze wygrywa. Zwłaszcza jeśli uważa, że nie musi się wysilać, bo jest najsilniejszy. Spychają nas do defensywy. I rząd o tym wie. Nie podoba im się to. Będą to próbowali przedstawić jako zwycięstwo, ale wiedzą, że trzeba zakończyć tę wojnę. Zaczną negocjacje pokojowe.
Słońce wspinało się coraz wyżej i światło wlewające się przez okna magazynu padało pod coraz ostrzejszym kątem, docierając do kolejnych torystów, wikłało się w ich włosy, lśniło na skórze Starobarka. po raz pierwszy od wielu godzin Oriemu było ciepło.
— Skapitulują?
Oczywiście, że nie, a w każdym razie nie oficjalnie — nie w przemówieniach, podręcznikach do historii i prorządowych gazetach. Zostanie to sprzedane jako historyczny kompromis, subtelna i wyjątkowo precyzyjna strategia. Ale nawet wierni zwolennicy Partii Pełnego Słońca burmistrzyni i koalicjanci rządu jedności miejskiej nie przełkną tego bez zastrzeżeń. Będą wiedzieli — wszyscy będą wiedzieli, co się naprawdę stało. Będą wiedzieli, że na przekór wszystkim płomiennym słowom burmistrzyni Nowe Crobuzon przegrało.
— Już teraz próbują, ale nie mają pojęcia, jak nawiązać kontakt z Tesh. Z naszym tamtejszym przedstawicielstwem od lat nie ma żadnej łączności. W Nowym Crobuzon na pewno jest od groma Teshich, ale jak ich rozpoznać? Ambasada nigdy nie była obsadzona. Teshi inaczej uprawiają dyplomację, jeśli można to nazwać dyplomacją. Nasi używają taumaturgii, statków z wiadomościami, sterowców, czego się tylko da. Niedługo wyślą gołębie. Chcą się spotkać. Nikt się nie dowie, co jest grane, dopóki nie będą mogli stanąć na balkonie i ogłosić radosnej nowiny, że burmistrzyni przynosi nam pokój. A na razie ci biedacy na statkach i na lądzie dalej będą walczyli i ginęli.
Pod obcym niebem. Oriemu zakręciło się w głowie.
— Skąd to wszystko wiesz? — spytał półgłosem Starobark, który stał ze splecionymi ramionami. — Skąd wiesz, co oni myślą, Baron?
Baron uśmiechnął się. Ori spuścił wzrok i życzył sobie w duchu, żeby już nigdy nie musiał oglądać tego uśmiechu.
— Z wiarygodnego źródła. Po tych wszystkich przeklętych kuflach, które wypiłem w Brock Marsh, dużo wiem, bo rozmawiam z moim nowym najlepszym przyjacielem Bertoldem Sulionem.